Miasto Schodow - Robert Jackson Bennett

Szczegóły
Tytuł Miasto Schodow - Robert Jackson Bennett
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Miasto Schodow - Robert Jackson Bennett PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Miasto Schodow - Robert Jackson Bennett PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Miasto Schodow - Robert Jackson Bennett - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 Strona 5 Strona 6 I Olwos rzekła im: - Moje dzieci, dlaczegóż to uczyniłyście? Dlaczegóż na niebie kłębi się dym? Dlaczegóż rozpętałyście wojnę w dalekich krainach i przelałyście krew w obcych krajach? A one odpowiedziały Jej: - Ogłosiłaś nas Twym ludem, co uradowało nas i uszczęśliwiło. Lecz odnaleźliśmy tych, którzy nie należeli do Twego ludu, którzy nie chcieli do niego dołączyć ani o Tobie słuchać. Nie chcieli otworzyć uszu na Twe pieśni ani wypowiadać swymi językami Twych słów, więc cisnęliśmy nimi o skały, zniszczyliśmy ich domy, przelaliśmy ich krew i rozrzuciliśmy ich prochy. Mieliśmy takie prawo, ponieważ jesteśmy Twym ludem. Niesiemy Twe błogosławieństwa. Należymy do Ciebie i dlatego postępujemy właściwie Czyż nie tak właśnie powiedziałaś? I Olwos zabrakło słów. ~ KSIĘGA CZERWONEGO LOTOSU, CZĘŚĆ IV, 13.51-13.59 KTOŚ JESZCZE GORSZY takim razie uważam, że należy zapytać o intencje -mówi Vasilij Yarosław. - Zdaję sobie sprawę, że sąd może się ze mną nie zgadzać — ten sąd podejmował dotąd decyzje z myślą raczej o efektach niż intencjach - ale nie można przecież ukarać uczciwego, drobnego przedsiębiorcy tak wysoką grzywną z powodu niezamierzonych zniszczeń, prawda? Szczególnie gdy dotyczą one, cóż, dość abstrakcyjnych zagadnień? Kaszel niesie się po sali sądowej, grzebiąc brzemienną ciszę. Za oknem cienie sunących chmur ścigają się po murach Bułykowa. Strona 7 Pani gubernator Turyin Mulaghesh tłumi westchnienie i spogląda na zegarek. Jeśli będzie gadać jeszcze przez sześć minut, myśli, będziemy mieli nowy rekord. - Wysłuchaliście zeznań moich przyjaciół, - mówi Yarosław- moich sąsiadów, pracowników, rodziny, moich... moich bankierów. Ludzi, którzy mnie dobrze znają, którzy nie mają powodów, by kłamać. Raz po raz powtarzają, że to tylko niefortunny zbieg okoliczności! Mulaghesh spogląda w prawo, wzdłuż sądowej ławy. Oskarżyciel Jindash, którego twarz stanowi podręcznikową ilustrację troski, szkicuje na papierze firmowym Ministerstwa Spraw Zagranicznych własną dłoń. Po lewej naczelny dyplomata Troonyi wpatruje się bez zażenowania w hojnie obdarzoną przez naturę dziewczynę siedzącą w pierwszym rzędzie sali rozpraw. Na końcu ławy sądu najwyższego, obok Troonyi'ego, stoi puste krzesło, na którym zwykle zasiada gościnnie profesor Efrem Pangyui, który jednak ostatnio coraz rzadziej pojawia się na postępowaniach sądowych. Chociaż jeśli Mulaghesh miałaby być szczera, to niezmiernie cieszy ją to niestawiennictwo: sama jego obecność na sali sądowej, czy przecież w ogóle w tym cholernym kraju, przysporzyła jej wystarczająco wiele bólu głowy. - Sąd - Yarosław dwukrotnie uderza w stół - musi się opamiętać! Muszę znaleźć sobie kogoś, kto przychodziłby w takie miejsca za mnie, myśli Mulaghesh. Pozostaje to jednak tylko pobożnym życzeniem: jest gubernatorem polis Bułykowa, stolicy Kontynentu, więc nadzorowanie wszystkich tego typu spraw, nieważne jak błahych, pozostaje jej obowiązkiem. - Wszyscy państwo już usłyszeli i muszą zrozumieć, że nigdy nie było moim zamierzeniem, by znak stojący przed moim zakładem wyrażał... właśnie coś takiego! Yarosław krąży wokół kontrowersyjnego tematu, a przez salę rozpraw przechodzi szmer. Troonyi głaszcze się po brodzie i pochyla do przodu, Strona 8 kiedy dziewczyna w pierwszym rzędzie krzyżuje nogi. Jindash koloruje paznokcie na swoim rysunku. Mulaghesh rzuca okiem na audytorium i diagnozuje przeróżne dolegliwości i choroby: chłopiec o kulach — krzywica, kobieta ze strupami na twarzy - ospa. Nie jest pewna, co dolega człowiekowi w kącie, ale żywi głęboką nadzieję, że to, czym jest pokryty, to tylko błoto. Yarosława i kilku pozostałych, jako względnie zamożnych Kontynentanów, stać na bieżącą wodę i dzięki temu stanowią dla Mulaghesh przykład pozbawionych brudu tubylców: bladych, o mocnych rysach i ciemnych oczach, a w przypadku mężczyzn udekorowanych przepastnymi, nieokiełznanymi brodami. Mulaghesh i inni Sajpurzy to ich całkowite przeciwieństwo - są niscy, szczupli i ciemnoskórzy, o nieco wydłużonych nosach i wąskich podbródkach. I, jak potwierdza niedorzeczny płaszcz z niedźwiedziej skóry Troonyi’ego, o wiele lepiej przystosowani raczej do ciepłego klimatu Sajpuru, leżącego daleko za Morzami Południowymi. Do pewnego stopnia — choć mgliście — Mulaghesh jest w stanie zrozumieć brak zainteresowania ze strony Troonyi’ego i Jindasha: Kontynent pozostaje zdecydowanie, buńczucznie i uparcie zacofany, co czasami sprawia, że można zapomnieć o wielu niepokojących powodach, dla których Sajpur w ogóle zawraca sobie głowę okupowaniem tak żałosnego narodu (ale czy możemy naprawdę nazywać się okupantami, myśli Mulaghesh, skoro jesteśmy tu od siedemdziesięciu pięciu lat? Kiedy staniemy się miejscowi?). Gdyby Mulaghesh miała w tej chwili oddać komuś z sali rozpraw pieniądze i powiedzieć: „proszę, kup sobie za to lekarstwa i świeżą wodę”, wszystko wskazuje na to, że Kontynentanie prędzej napluliby jej na dłoń, niż przyjęli choćby jednego czerwonego centa. Mulaghesh rozumie, dlaczego Kontynentanie mają pretensje do Sajpurów. Choć teraz może i wyglądają jak nędzarze i żebracy, to jednak ludzie ci byli niegdyś najpotężniejsi i najgroźniejsi na świecie. Oczywiście o tym nie zapomnieli, przychodzi na myśl Mulaghesh, gdy widzi, jak jeden z nich wpatruje się w nią z niczym niezmąconą wściekłością. Stąd też tak bardzo nas nienawidzą... Strona 9 Yarosław zbiera się na odwagę. No to jedziemy, myśli Mulaghesh. - Nigdy nie było moim zamierzeniem — mówi wyraźnie mężczyzna - by mój znak odnosił się do któregokolwiek z Bóstw, by w jakikolwiek sposób nawiązywał do niebios czy jakiegokolwiek boga! Sala rozpraw wypełnia się szeptami, które przechodzą w ciche buczenie. Dramatyczny charakter tego twierdzenia nie robi na Mulaghesh ani pozostałych Sajpurach żadnego wrażenia. - Skąd mają wiedzieć - mruczy Jindash - że tak wygląda każdy proces dotyczący Regulacji Międzynarodowych? - Cicho - upomina go szeptem Mulaghesh. Fakt powszechnego naruszania prawa dodaje Yarosławowi śmiałości. - Tak, ja... Nigdy nie było moim zamierzeniem hołdowanie jakiemukolwiek Bóstwu! Nic o nich nie wiem, nawet czym lub kim byli... Mulaghesh ledwo powstrzymuje się przed wywróceniem oczami. Każdy Kontynentanin coś wie o Bóstwach: zaprzeczanie temu to jak dziwienie się na wieść, że deszcz jest mokry. - ... i dlatego nie mogłem wiedzieć, że znak, który postawiłem na zewnątrz mojego sklepu z kapeluszami, przypadkowo przypomina pieczęć jednego z Bóstw! Przerwa. Mulaghesh spogląda w górę, uświadamiając sobie, że Yarosław przestał mówić. - Czy skończył pan, panie Yarosław? - pyta. Ten się waha. Strona 10 - Tak? Tak. Tak, tak mi się wydaje. Tak. - Dziękuję. Może pan wrócić na miejsce. Oskarżyciel Jidash wstaje, zabiera głos i przedstawia wielkie zdjęcie znaku, na którym wymalowano słowa: KAPELUSZE YAROSŁAWA. Pod literami znajduje się spory symbol - prosta linia zakończona skierowanym w dół zawijasem, który został lekko zmodyfikowany, by wyglądać na zarys ronda kapelusza. Jindash obraca się na pięcie, by zwrócić się twarzą do audytorium. - Czy to pański znak, panie Yarosław? - Jindash błędnie wymawia jego nazwisko. Mulaghesh nie jest w stanie stwierdzić, na ile było to zamierzone: nazwiska Kontynentanów do tego stopnia roją się od - sławów, -iliów, -uliów i całej reszty, że lawirowanie pośród nich jest prawie niemożliwe dla kogoś, kto — w przeciwieństwie do Mulaghesh - nie mieszka tu przynajmniej od dekady. - T-tak - odpowiada Yarosław. - Dziękuję. - Jindash wymachuje zdjęciem przed sędziami, audytorium, wszystkimi obecnymi. - Niech sąd zważy, że pan Yarosław rozpoznał ten znak - tak, ten właśnie znak - jako swój. ND Troonyi kiwa głową, jakby zdążył już wnikliwie zgłębić całą sprawę. Audytorium Kontynentanów mruczy z zaniepokojenia. Jindash podchodzi do swej aktówki niczym iluzjonista przed zaprezentowaniem magicznej sztuczki - Ależ wnerwią mnie, myśli Mulaghesh, że przysłali do Bułykowa tego pozerskiego zasrańca - i przedstawia dużą rycinę z podobnym symbolem: zakończoną zawijasem prostą linę. Ale w tym przypadku symbol został stworzony tak, by wyglądał na wykonany z gęstych, splecionych winorośli - zawijas został nawet udekorowany małymi listkami. Audytorium wzdycha w odpowiedzi na ukazany znak. Niektórzy ewidentnie pragną wykonać święte gesty, ale powstrzymują się, gdy Strona 11 tylko przypominają sobie, gdzie się znajdują. Nawet Yarosław się wzdryga. Troonyi prycha. - Doprawdy nic nie wie o Bóstwach... - Gdyby był tu szanowny dr Efrem Pangyui - Jindash gestem wskazuje puste krzesło przy Troonyim - nie mam wątpliwości, że szybko zidentyfikowałby to jako świętą pieczęć Bóstwa... Proszę wybaczyć, zmarłego Bóstwa... Publiczność mruczy z oburzenia; Mulaghesh notuje w pamięci, by nagrodzić arogancję Jindasha wysłaniem go w miejsce zimne, niegościnne i pełne szczurów. - ...znanego jako Ahanas — kończy Jindash. Owa pieczęć miała według Kontynentanów jakoby zwiększać płodność, do-rodność oraz siły witalne. Dla modysty oznaczałoby to, jakkolwiek w drugorzędnym stopniu, że wyrabiane przez niego kapelusze nadają wspomniane cechy tym, którzy je noszą. Chociaż pan Yarosław może protestować, usłyszeliśmy od jego finansistów, że zyski zdecydowanie wzrosły właśnie po postawieniu przed nieruchomością tego znaku! W istocie, kwartalny dochód pana Yarosława wzrósł o dwadzieścia trzy procent. - Jindash odkłada rycinę i pokazuje odpowiednio dwa i trzy palce. - Dwadzieścia. Trzy. Procent. - A niech mnie - mówi Troonyi. Zażenowana Mulaghesh zakrywa oczy. - Jak... - zaczyna Yarosław. - Przepraszam, panie Yarosław - mówi Jindash. - Ale teraz mówię ja. Dziękuję. Zamierzam kontynuować. Regulacje Międzynarodowe uchwalone przez sajpurski parlament w roku tysiąc sześćset pięćdziesiątym zakazują na całym Kontynencie publicznego Strona 12 uznawania istnienia Bóstw w jakikolwiek sposob. Nikomu nie wolno już szeptać ich imion i następnie padać na kolana na ulicy i wznosić modły. Jakiekolwiek uznanie istnienia Bóstwa stanowi naruszenie Regulacji Międzynarodowych i tym samym wiąże się z karą. Wyraźna korzyść finansowa wskazuje, że pan Yarosław celowo umieścił ten znak oraz był świadom... - Kłamstwo! — krzyczy Yarosław. - ...jego boskiej natury. Nieistotne jest, że pieczęć odnosi się do Bóstwa, które już nie żyje i sama w sobie nie mogła nikogo niczym obdarzyć. Za uznanie istnienia Bóstwa sąd wymierza panu Yarosławowi oficjalną karę w wysokości - Jindash spogląda w notatki - piętnastu tysięcy drekli. Audytorium wierci się i mruczy, aż dźwięk przechodzi w niski ryk. - Nie może pan... Nie możecie... - bełkocze Yarosław. Jindash wraca na swoje miejsce. Obdarza Mulaghesh wyniosłym uśmiechem; Mulaghesh poważnie rozważa uderzenie go pięścią. Chciałaby w jakiś sposób pominąć całą tę pompę i widowiskowość. Sprawy dotyczące Regulacji Międzynarodowych zwykle trafiają do sądu co jakieś pięć miesięcy; zdecydowana większość wszystkich naruszeń rozwiązywana jest poza sądem, pomiędzy biurem Mulaghesh a obrońcą. Bardzo, bardzo rzadko ktokolwiek czuje się na tyle pewny siebie i swojej sprawy, żeby pójść z nią do sądu; a gdy już do tego dochodzi, zawsze jest to niedorzeczne, pełne dramatyzmu wydarzenie. Mulaghesh rozgląda się po pełnej sali rozpraw; ludzie nawet stoją z tyłu, jakby ten nudny miejski proces był jednym wielkim przedstawieniem. Dociera jednak do niej, że oni nie przyszli tu oglądać procesu. Spogląda wzdłuż ławy sądowej na puste krzesło doktora Efrema Pangyuia. Przyszli zobaczyć człowieka, który sprawił Strona 13 mi tyle kłopotów... Gdy sprawa dotycząca Regulacji Międzynarodowych trafia jednak do sądu, prawie zawsze zapada wyrok skazujący. W istocie Mulaghesh wydaje się, że przez dwie dekady na stanowisku gubernator polis uniewinniła tylko troje ludzi. Skazujemy prawie każdego, myśli, ponieważ prawo każe nam wnosić przeciwko nim oskarżenia za to, że żyją po swojemu. Odchrząkuje. - Oskarżyciel zakończył wystąpienie. Panie Yarosław, może pan spróbować oddalić te zarzuty. - Ale... Ale to nie fair! - skarży się Yarosław. - Dlaczego wy możecie mówić o naszych pieczęciach, naszych świętych znakach, ale my już nie? - Siedziba gubernator polis - Jindash wskazuje gestem ściany - formalnie należy do Sajpuru. Nie obejmuje nas tu jurysdykcja Regulacji Międzynarodowych, które dotyczą wyłącznie Kontynentu. - To... To niedorzeczne! Nie, nie tylko niedorzeczne, to... heretyckie! - Yarosław wstaje. Na sali rozpraw jest cicho jak makiem zasiał. Wszyscy wpatrują się w Yarosława. No, świetnie, myśli Mulaghesh. Mamy kolejny protest. - Nie macie prawa nam tego robić - ciągnie Yarosław. - Ogołacacie nasze budynki ze świętej sztuki, łupicie i plądrujecie nasze biblioteki, aresztujecie ludzi za samo wspomnienie imienia... - Nie jesteśmy tu, by dyskutować o prawie czy historii -upomina go Jindash. Strona 14 - Ależ jesteśmy! Regulacje Międzynarodowe odmawiają nam naszej historii! Ja... Nigdy nie widziałem znaku, który mi pokazaliście, znaku... znaku... - Waszego Bóstwa - mówi Jindash. - Ahanas. Mulaghesh widzi jak dwóch Ojców Miasta Bułykowa - tutejszej wersji wybieranych radnych — wpatruje się w Jindasha z lodowatą wściekłością. - Tak! - kontynuuje Yarosław. - Nigdy nie zezwolono mi na coś takiego. A przecież była naszym bóstwem! Naszym! Audytorium spogląda do tyłu na strażników sądowych, spodziewając się, że dopadną i powalą Yarosława na miejscu. - To chyba nie do końca próba oddalenia zarzutów, prawda? - zauważa Troonyi. - A ty... pozwoliłaś temu człowiekowi - Yarosław wskazuje palcem puste miejsce doktora Efrema Pangyuia - przybyć do naszego kraju i przeczytać wszystkie nasze historie, wszystkie nasze opowieści, wszystkie nasze legendy, których my sami nie znamy! Których nie pozwala się nam znać! Mulaghesh wykrzywia twarz w grymasie. Spodziewała się tego. Jest wyczulona na fakt, że globalna hegemonia Sajpuru to zaledwie ostatnie minuty historii świata. Przez setki lat, przed Wielką Wojną, Sajpur stanowił kolonię Kontynentu - oczywiście ustanowioną i wymuszoną przez Bóstwa - i w Bułykowie mało kto o tym zapomniał. Inaczej dlaczego Ojcowie Miasta określaliby obecny układ, oczywiście nieoficjalnie, jako „władcy służą służącym”? Zignorowanie tych niepokojów było ze strony Ministerstwa Spraw Zagranicznych pokazem ogromnego zaniedbania i głupoty, podobnie jak pozwolenie na przybycie do Bułykowa szanownego doktora Pangyuia, by zbadał historię Kontynentu; historię, której zgodnie z Strona 15 prawem nie mogą uczyć się sami Kontynentanie. Mulaghesh ostrzegała Ministerstwo, że spowoduje to w Bułykowie zamęt. Zgodnie z jej przewidywaniami, czas jaki doktor Pangyui spędził w tym mieście nie przyczynił się do podtrzymania wizerunku misji pokoju i zrozumienia, z jaką rzekomo przybył doktor: Mulaghesh musiała poradzić sobie z protestami, groźbami i jednym przypadkiem napaści — gdy ktoś rzucił kamieniem w doktora Pangyuia, ale zamiast tego przypadkowo trafił w podbródek policjanta. - Ten człowiek - mówi Yarosław, wciąż wskazując puste krzesło - stanowi obelgę dla Buhkowa i całego Kontynentu! Ten człowiek jest... stanowi przejaw wielkiej pogardy, jaką żywi do Kontynentu cały Sajpur! - No teraz to chyba pan trochę przesadził - stwierdza Troonyi. - Pozwala mu się czytać cos, czego nie mogą czytać inni! -mówi Yarosław. - Pozwala mu się czytać zapiski naszych przodków! - Pozwala mu na to — przerywa mu Jindash — Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Jego zadanie ma charakter dyplomatyczny. Ta kwestia nie jest częścią tego proce... - Tylko dlatego, ze wygraliście Wojnę, nie znaczy, że możecie robić, co wam się podoba! - protestuje Yarosław. - A to, że my przegraliśmy, nie znaczy, że wy możecie pozbawiać nas naszych wartości! - Nagadaj im, Vasilij! - krzyczy ktoś z tyłu sali. Mulaghesh uderza sędziowskim młotkiem; natychmiast zapada cisza. - Panie Yarosław, czy miałabym rację, sądząc - mówi ze znużeniem - że zakończył pan oddalać zarzuty? - Ja... nie uznaję tego sądu za legalny! - odpiera ochryple. - Przyjęto do wiadomości. Pański werdykt, Naczelny Dyplomato Strona 16 Troonyi? - Och, winny - oznajmia Troonyi. — Bardzo winny. Niewiarygodnie winny. Spojrzenia wszystkich wędrują w kierunku Mulaghesh. Yarosław kręci głową, bezgłośnie powtarzając „nie”. Muszę zapalić, myśli Mulaghesh. - Panie Yarosław - oznajmia. — Jeśli nie kwestionowałby pan prawdziwości tego naruszenia, pańska kara byłaby znacznie łagodniejsza. Jednakże, wbrew zaleceniom sądu — i wbrew moim osobistym radom - zdecydował pan się na proces. Ufam, że rozumie pan, iż zebrane przeciwko panu dowody wielce pana obciążają. I tak jak powiedział oskarżyciel Jindash, nie zebraliśmy się tu, żeby debatować o historii: my jedynie zajmujemy się jej skutkami. W zaistniałej sytuacji niestety jestem zmuszona... Drzwi sali rozpraw otwierają się z hukiem. Siedemdziesiąt dwie głowy obracają się równocześnie. W drzwiach staje niski sajpurski urzędnik. Wygląda na zdenerwowanego. Mulaghesh go rozpoznaje: Pitry jakiśtam, z ambasady - jeden ze sługusów Troonyi'ego. Pitry przełyka ślinę i rusza chwiejnym krokiem wzdłuż przejścia w stronę sądowej ławy. - Tak, słucham? - pyta Mulaghesh. - Co jest powodem tego wtargnięcia? Pitry wyciąga rękę, w której trzyma napisaną na kartce wiadomość. Mulaghesh odbiera ją, rozkłada i czyta: CIAŁO EFREMA PangyUIA ODNALEZIONO W JEGO BIURZE NA TERENIE UNIWERSYTETU BUŁYKOWSKIEGO. Strona 17 PODEJRZEWA SIĘ MORDERSTWO. Mulaghesh podnosi wzrok i dociera do niej, że wszyscy na nią patrzą. Ten cały cholerny proces jeszcze bardziej stracił teraz na znaczeniu, myśli. Odchrząkuje. - Panie Yarosław... W świetle ostatnich wydarzeń jestem zmuszona zrewidować rangę pańskiej sprawy. - Co? - pytają równocześnie Jindash i Troonyi. - Co? - Yarosław marszczy czoło. - Panie Yarosław, czy powiedziałby pan, że czegoś się pan nauczył? - pyta Mulaghesh. Dwóch Kontynentanów wchodzi przez drzwi sali rozpraw. Odnajdują wśród publiczności znajomych i szepcą im coś do uszu. Wkrótce wieści roznoszą się po całej sali. - Zamordowany? - powtarza ktoś głośno. - Czegoś... nauczył? — pyta Yarosław. - Panie Yarosław, mówiąc bez ogródek — obwieszcza Mulagshesh - czy w przyszłości ma pan zamiar popełnić podobne głupstwo, jakim jest wystawienie na widok publiczny czegoś, co ewidentnie jest pieczęcią jednego z Bóstw? W celu zwiększenia sprzedaży? - Co pani wyprawia? — pyta Jindash. Mulaghesh podaje mu wiadomość. Ten ogląda ją i blednie. - Och, nie... Na wszystkie morza... - Pobity na śmierć! — rzuca ktoś z publiczności. Strona 18 Cały Bułyków już wie, myśli Mulaghesh. - Ja... Nie - odpowiada Yarosław. — Nie, ja... Nie mam zamiaru? Troonyi również przeczytał już wiadomość. Zaparło mu dech i wpatruje się teraz w puste krzesło doktora Pangyuia, jakby spodziewał się tam właśnie ujrzeć jego martwe ciało. - Dobra odpowiedź - orzeka Mulaghesh. Uderza młotkiem. - W takim razie, na mocy nadanej mi władzy, oddalam opinię szacownego ND Troonyi’ego i zamykam tę sprawę. Jest pan wolny. - Wolny? Naprawdę? - dopytuje Yarosław. - Tak - odpowiada Mulaghesh. — I radziłabym skorzystać z tej wolności z całym należnym pośpiechem. Audytorium przeszło już do krzyków. - Nie żyje! - ryczy jakiś głos. - Naprawdę nie żyje! Zwycięstwo, wspaniałe zwycięstwo! Jindash osuwa się na krześle, jakby ktoś wyciągnął mu kręgosłup. - Co teraz zrobimy? - pyta Troonyi. - Nie. Nie! Kogo przyślą tym razem? - krzyczy ktoś z publiczności. - Kogo to obchodzi? - odpowiada ktoś inny. - Nie widzicie? - odpowiada pierwszy. - Znów nas najadą i będą okupować! Teraz przyślą kogoś jeszcze gorszego! Mulaghesh odkłada młotek na bok i wdzięcznie zapala cygaretkę. Jak oni to robią?, zastanawia się Pitry. Jak ktokolwiek w Bułykowie Strona 19 może siedzieć przy murach miejskich czy nawet żyć z nimi w zasięgu wzroku, zerkać przez żaluzje i zasłony wysokich okien, i czuć się w jakimkolwiek stopniu normalny? Pitry próbuje patrzeć na coś innego: na swój zegarek, który spóźnia się już pięć minut i dalej zwiększa opóźnienie; na paznokcie, z których ten na małym palcu w irytujący sposób się rozwarstwia; nawet na stojącego na peronie bagażowego, który rzuca mu gniewne spojrzenie. Jednak ostatecznie Pitry nie może się oprzeć i zerka na lewo, na wschód, gdzie czekają mury. To nie ich wielkość go niepokoi, chociaż zwykle w zupełności by wystarczyła. Gdy Pitry stara się ogarnąć wzrokiem ogromny bezmiar murów, coraz trudniej jego oczom je dostrzec. Zamiast murów zaczyna widzieć odległe wzgórza i gwiazdy oraz ruch drzew pieszczonych wiatrem: cienie nocnego krajobrazu po drugiej stronie, zupełnie jakby mury były przezroczyste niczym mętne szkło. W miejscu, gdzie spodziewa się ujrzeć szczyt murów, widzi jedynie nocne niebo i pokaźne, łagodne oblicze księżyca. Ale gdy spogląda wzdłuż murów i wpatruje się w ich krzywiznę, dostrzega powolny proces wapnienia przy domach i rozklekotanych budynkach sto metrów dalej. Światła miasta odbijają się od ich gładkiej fasady. A mimo to, znajdując się po ich drugiej stronie albo przechodząc blisko nich, myśli Pitry, nie widziałbym nic poza białym kamieniem. W jakiś sposób pociesza go ta myśl: byty, które stworzyły to miasto, pragnęły je chronić, ale jednocześnie nie chciały pozbawiać mieszkańców widoku wschodzącego i zachodzącego słońca. Pitry duma nad tym, jak wszelkie cuda, nieważne jak subtelne, zawsze znacząco wytrącają Sajpurów z równowagi. Spogląda z powrotem na swój zegarek i dokonuje obliczeń. Czy pociąg się spóźnia? Czy tego rodzaju nietypowe pociągi się spóźniają? Być może po prostu przybywają zgodnie ze swoim czasem. Być może maszynisty pociągu, kimkolwiek by nie był, nie poinformowano o telegramie, w którym była mowa o niepozostawiającej wątpliwości „trzeciej nad ranem” i teraz nie zdaje sobie sprawy, że ważni urzędnicy traktują to sekretne spotkanie z najwyższą powagą. Albo też nikogo Strona 20 nie obchodzi, że osoba czekająca na pociąg może być zmarznięta, głodna i zdeprymowana owymi murami oraz że mlecznobłękitne spojrzenie stojącego na peronie bagażowego praktycznie grozi jej śmiercią. Pitry wzdycha. Jeśli miałby teraz umrzeć i w ostatnich chwilach ujrzeć w przebłysku całe swoje życie, byłby to z pewnością nudny pokaz. Spodziewał się, że posada w sajpurskiej ambasadzie będzie ciekawą i egzotyczną pracą, która pozwoli mu podróżować do nowych i egzotycznych krain (oraz poznawać nowe i egzotyczne kobiety), póki co jednak polegała ona na czekaniu. Jako asystent zrzeszonego ambasadorskiego administratora, Pitry nauczył się jak oczekiwać na nowe i mało interesujące sprawy na równie nowe i mało interesujące sposoby, stając się ekspertem od spoglądania, jak sekundnik zegara powoli odmierza kolejne godziny. Sensem posiadania asystenta była możliwość przekazania mu wszystkich śmiertelnie nudnych spraw, jakie wypełniają dniówkę biurokracji, zawyrokował. Spogląda na zegarek. Może jeszcze ze dwadzieścia minut. Jego oddech paruje. Na wszystkie morza, co za okropna robota. Być może mógłby poprosić o przeniesienie. Dla Sajpura istnieje tu przecież wiele możliwości: Kontynent jest podzielony na cztery części, z których każda ma własnego gubernatora regionalnego; stopień niżej znajdują się gubernatorzy polis, którzy zawiadują każdym z obszarów metropolitalnych Kontynentu, a jeszcze niżej istnieją ambasady, które zarządzają... cóż, prawdę mówiąc, Pitry nigdy nie był do końca pewien, czym zarządzają ambasady. Czymś związanym z kulturą, co najwyraźniej wiąże się z dużą ilością bankietów. Bagażowy na peronie odchodzi od swojego stanowiska i staje na krawędzi peronu. Ponownie spogląda na Pitry’ego, który kiwa głową i posyła mu uśmiech. Bagażowy spogląda na chustę Pitry ego oraz jego krótką, ciemną brodę i dwukrotnie pociąga nosem - wyczuwam cebulaka - po czym z przeciągłym spojrzeniem odwraca się i wraca na swoje stanowisko, jakby mówił: „Wiem, że tu jesteś, więc nie próbuj