Kruczy Dwor - HUNTINGTON GEOFFREY
Szczegóły |
Tytuł |
Kruczy Dwor - HUNTINGTON GEOFFREY |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kruczy Dwor - HUNTINGTON GEOFFREY PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kruczy Dwor - HUNTINGTON GEOFFREY PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kruczy Dwor - HUNTINGTON GEOFFREY - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Geoffrey Huntington
Kruczy Dwor
1. "Czarodzieje Skrzydla Nocy"
Prolog
Potwory w szafie
Ted March nazywa to Otchlania,
"To" jest szafa jego syna - zwyczajna szafa, jakich wiele, z przesuwanymi drzwiami z klonowego drewna, w ktorej szescioletni chlopiec wiesza koszule i zostawia tenisowki, na dnie ktorej pietrzy sie sterta pluszowych zwierzatek. Szafa, ktora na pierwszy rzut oka wydaje sie niczym nie roznic od innych, znajdujacych sie w pokojach innych malych chlopcow, w schludnych domkach stojacych przy tej ulicy.
Tylko ze z szafy Devona Marcha spogladaja na niego z ciemnosci zielone slepia.
-Tatusiu - pyta chlopiec - co tam jest?
Ted March nazywa to Otchlania, jednak tylko wtedy, kiedy Devon go nie slyszy. Ted chce, zeby chlopiec, ktorego wychowuje jak wlasnego syna, dorastal jak wszystkie inne dzieci - zeby prawda o jego przeszlosci nie uniemozliwila mu normalnego zycia. Wszyscy zgodnie stwierdzili, ze bedzie najlepiej, jesli Devon nie dowie sie prawdy, tak wiec Ted zabral dzieciaka daleko od jego miejsca urodzenia, aby uchronic go przed jego dziedzictwem - i nie wyjasnial, dlaczego szafa jest wrotami piekiel.
-Tatusiu! - wola Devon, pokazujac palcem. - Tam sa oczy!
Istotnie, sa tam. Do tej pory Ted zdolal jakos trzymac demony w ryzach. Zlapal kilka tych, ktore wypelzly z szafy niczym weze, przeczolgaly sie po podlodze sypialni i zaczaily pod lozkiem. Wylapal je i rozdeptal, odsylajac z powrotem tam, skad przybyly. Dotychczas byly to male stwory - glupie, podobne do gadow, latwe do schwytania starymi jak swiat metodami, ktorych nauczyl Teda ojciec, znajacy starozytna, magiczna sztuke Opiekunow.
-Tatusiu! - wola Devon. - Cos sie tam porusza!
Chlopiec jeszcze niczego nie widzial, ale slyszal, jak szepcza i sycza po nocach, a ich skradajace sie kroki w Otchlani nieraz budzily go z glebokiego snu. W takich chwilach wolal Teda, ktory nauczyl sie sypiac czujnie, wypatrujac i nasluchujac oznak niebezpieczenstwa. Przeprowadzka nic by nie dala: demony przybyly tu za nimi z Biedy i z pewnoscia wytropilyby ich wszedzie, dokadkolwiek by uciekli. Te stwory poszukuja Devona i desperacko usiluja go dopasc. On bowiem jest czarodziejem Skrzydla Nocy.
Jest takze szescioletnim chlopcem i boi sie jak kazdy szesciolatek obudzony w srodku nocy. I chociaz ojciec bardzo chce go uspokoic, z pewnoscia nie zamierza go oklamywac. Nie powiem dziecku, ze te dzwieki zrodzily sie tylko w jego wyobrazni, nie bedzie twierdzil, ze to syczenie i drapanie w jego szafie to tylko zludzenie.
-Tatusiu, patrz! - wola znowu Devon, tym razem glosniej. - Te oczy sie poruszaja!
Ma racje. Ted March stoi i spoglada w ciemne wnetrze szafy syna. Czuje duszacy zar, pulsujaca obecnosc. Zielone i przekrwione slepia mrugaja zlowrogo, raz, a potem drugi, nad sterta tenisowek i pluszowych zwierzatek.
-Nie moga cie skrzywdzic, Devonie - szepcze Ted do syna. - Zapamietaj to. Cokolwiek sie stanie. Jestes silniejszy od nich.
-Ale ja sie boje! - wola malec.
No tak, w tym rzecz. One nie sa w stanie go zranic, ale moga go przestraszyc. I to bardzo, przynajmniej dopoki jest malym chlopcem. Kiedy Szaleniec otworzyl Otchlan w Kruczym Dworze, demony wydostaly sie na wolnosc i Ted az nazbyt dobrze wie, ze kiedy szesc lat temu zamknieto portal, niektore pozostaly w tym swiecie. Podazyly za nimi, przebywajac setki mil, po czym zaszyly sie gleboko w szafie Devona, tworzac nowa Otchlan, zamieszkujac w ich domu niczym szczury w piwnicy.
Ted obserwuje powiekszajace sie w mroku slepia. Demon sie budzi. Wyczuwa ich obecnosc i z namyslem mruzy slepia. Teraz Ted slyszy jego oddech, syczacy jak para uchodzaca z uszkodzonej chlodnicy.
-Cofnij sie, Devonie. - mowi.
Chlopiec kuli sie ze strachu obok lozka. Ojciec stoi twarza do szafy. Demon w srodku porusza sie i wyciaga dluga reke, podobna do ludzkiej, tylko ze szponami zamiast palcow.
Ted pospiesznie rozglada sie wokol i dostrzega kij bejsbolowy Devona. Chwyta go i unosi nad glowe.
-Moca Skrzydla Nocy, rozkazuje ci isc precz! - krzyczy i z calej sily uderza kijem w wyciagnieta reke demona.
Ryk bolu i wscieklosci wstrzasa pokojem. Devon kurczowo lapie sie slupka lozka, szeroko otwierajac oczy z przestrachu. Zakrywa uszy rekami, gdy demon znow ryczy, nie cofajac sie przed atakujacym ojcem, lecz wylazac z szafy.
Na swiatlo.
Ted krzywi sie z obrzydzenia. Widzial juz wiele demonow. Za mlodu, na moczarach Anglii, walczyl z setkami tych stworow, odsylajac je dziesiatkami z powrotem do Otchlani. Ich wyglad nieodmiennie budzil obrzydzenie. Ten demon - wysoki i chudy, ociekajacy sluzem i ropa, majacy kly i pazury - jest szczegolnie paskudny.
-Precz, ty piekielny pomiocie! - krzyczy Ted, z calej sily kopiac potwora w brzuch.
Demon ryczy i jego dziwnie podobna do ludzkiej twarz wykrzywia grymas bolu i wscieklosci. Gwaltownie potrzasa dlugimi wlosami, porastajacymi jego leb i cialo, chloszczac nimi twarz Teda i wypelniajac jego nozdrza odorem rozkladu.
-Nie mozesz nic zrobic Devonowi! - wola Ted. - On jest silniejszy od tego i dobrze o tym wiesz.
Stwor przysiada na zadzie, jakby szykowal sie do skoku. Jednak zamiast tego naglym machnieciem szponiastego lapska uderza Teda w twarz, raniac go do krwi.
-Tatusiu! - krzyczy Devon.
Ted rzuca sie na potwora. Chwyta go wpol i przewraca, wpychajac z powrotem do szafy. Ryk demona znowu wstrzasa pokojem., jak male trzesienie ziemi. Modele dinozaurow i samochodzikow spadaja z polek, a regal sie wywraca i wideokasety z Batmanem rozsypuja sie na podlodze. Rozwscieczony demon ciska Tedem przez cala szerokosc pokoju. Ted mocno uderza o sciane i zsuwa sie po niej na podloge. Siedzi ogluszony i bezradny, a demon powoli zbliza sie do niego.
-Tatusiu! - krzyczy Devon.
Stwor powoli kroczy po podlodze z twardych desek. Devon z placzem patrzy, jak zbliza sie do jego ojca, wysuwajac dlugi czerwony jezor i oblizuje ostre kly. Pozniej ta scena bedzie sie wydawala sennym koszmarem, lecz w tym momencie przerazony chlopiec jest pewien, ze bestia zaraz pozre jego ojca, a pozniej i jego.
-Nie! - krzyczy.
Tylko tyle: zwyczajne "nie" i stwor sie odwraca, patrzac na niego tymi okropnymi slepiami.
-Nie! - ponownie wola Devon i instynktownie wyciaga reke.
Jestes silniejszy od nich - zawsze mowil mu ojciec.
-Nie! - rozkazujaco powtarza Devon.
Demon ryczy. Devon przygryza warge i stara sie skoncentrowac.
-Idz precz! - wola i machnieciem reki odrzuca demona, ktory przelatuje przez pokoj i wpada z powrotem do szafy. Drzwi zasuwaja sie za nim z glosnym trzaskiem i nagle w pokoju robi sie cicho.
-Tatusiu? - pyta cichutko Devon.
Ted March otwiera oczy. Nie ma demona. Ani duszacego zaru. Podnosi wzrok i widzi stojacego nad nim synka. Usmiecha sie.
Devon jest jeszcze maly, ale pod pewnymi wzgledami calkiem dorosly.
-Tatusiu, nic ci sie nie stalo? - pyta z oczami pelnymi lez.
-Nic mi nie jest, Devonie. - mowi Ted i rozchyla ramiona. Syn wpada w nie z ulga. - Jestes silnym chlopcem, Devonie. Silniejszym niz one.
Przytula chlopca do piersi. Czuje, jak mocno bije mu serce, jak drzy jego cialo.
Tak, Devon jest silniejszy od nich, ale nie tak przebiegly. Wykorzystaja to. Ten demon byl niezdarny, ale sa inne., zreczniejsze od niego, i Ted wie, ze znow sprobuja.
A Szaleniec... Ted ani przez chwile nie wierzy, ze odszedl na dobre.
Ojciec, nauczyciel, ale przede wszystkim Opiekun - Ted March slubowal oddac zycie za malego Devona. Teraz ponownie poprzysiega w duchu, ze nikt go nie skrzywdzi, ze bedzie wiodl zycie zwyczajnego chlopca, wolne od koszmarow zwiazanych z jego dziedzictwem.
Ted wie, ze nielatwo dotrzymac takiego slubowania, kiedy potwory w szafie sa rzeczywistoscia.
Osiem lat pozniej
1. Bieda
Przez jedna dluga chwile zalosne wycie jakiegos zwierza w oddali zaglusza swist wiatru. Devon March wysiada z autobusu, w jednej rece taszczac ciezka walizke, a druga trzymajac w kieszeni medalik swietego Antoniego, sciskajac go tak mocno, ze krawedz wbija mu sie w dlon.
Nawet w ten wilgotny, wietrzny i zimny pazdziernikowy wieczor wyczuwa zar i energie, ktora umial rozpoznawac od dziecka. One tam sa, mysli. W mroku. Obserwuja mnie, jak zawsze.
Za jego plecami kierowca zamyka drzwi i autobus z piskiem odjezdza w noc.
Dworzec pograza sie w ciemnosciach i tylko jesienny ksiezyc oswietla droge. Poza Devonem jeszcze tylko jedna osoba wysiadla z autobusu. Kroki tego idacego przed nim mezczyzny teraz odbijaja sie glosnym echem po pustym dworcu. Deszcze jeszcze nie pada, ale Devon juz go wyczuwa w podmuchach wiatru o slonej wilgoci ciagnacej znad morza. Pan McBride zapowiedzial, ze tak bedzie. "Inaczej dlaczego nazwaliby to miejsce Bieda?"
Devon wchodzi na parking i rozglada sie. Obiecali wyslac po niego samochod. Moze sie tylko spozniaja, moze autobus przyjechal kilka minut za wczesnie. Jednak gdy Devon tak patrzy na migoczace w swietle ksiezyca, poruszane wiatrem cienie, nagle ogarniaja go zle przeczucia. Spodziewal sie, ze te stwory podaza tu za nim, ze nie pozwola mu uciec. Natomiast nie oczekiwal takiego goraca, niezbicie swiadczacego o tym, ze sa blisko. Od chwili, gdy wysiadl z autobusu, ten zar jest o wiele silniejszy niz kiedykolwiek w Nowym Jorku.
To miejsce kryje odpowiedzi, mowi mu wewnetrzny Glos. Dlatego ojciec cie tutaj przyslal.
W oddali przetacza sie grom. Co powiedziala mu ta staruszka w autobusie?
Nie znajdziesz tam nikogo oprocz duchow.
- Przepraszam - slyszy glos, przerywajacy mu te rozmyslania.
Devon odwraca sie. Na pustym parkingu stoi mezczyzna - ten sam, ktory przed chwila wysiadl razem z nim z autobusu.
-Czekasz na samochod?
-Tak - odpowiada Devon. - Ktos mial tu po mnie przyjechac.
Mezczyzna taszczy walizke podobna do tej, ktora trzyma Devon. Wyglada na trzydziestolatka, jest wysoki, przystojny i ciemnowlosy.
-No coz - mowi. - Nie wyobrazam sobie mniej goscinnego miejsca na czekanie. Podwiezc cie do miasta?
-Na pewno po mnie przyjada - mowi mu Devon.
Mezczyzna wzrusza ramionami.
-W porzadku. Po prostu nie chcialem, zeby zlapal cie tu deszcz.
Devon obserwuje go. Mezczyzna zmierza w kierunku swojego samochodu - srebrzystego porsche zaparkowanego kilka metrow dalej. To jedyny pojazd na tym parkingu.
Ten czlowiek wie. On wie, po co tu przyjechales.
Glos przemawia do niego tak jak zwykle: cicho, z przekonaniem, z glebi umyslu. Jest niepodobny do innych jego mysli: tych wyraznych i zdecydowanych wypowiedzi Devon nie moze uznac za swoje wlasne.
On wie, powtarza Glos. Nie pozwol mu odejsc.
Devon nie ma pojecia, co ten czlowiek moze wiedziec, ale jedno jest pewne: jesli chce tu znalezc jakies odpowiedzi, powinien sluchac glosu. Ten jeszcze nigdy go nie zawiodl.
-Ej! - wola.
Jednak gwaltowny podmuch wiatru zaglusza jego slowa.
-Hej! Prosze pana! - wola ponownie, tym razem glosniej.
Mezczyzna nie slyszy go, otwiera drzwiczki i siada za kierownica. Devon slyszy kaszlniecie zaplonu. Zapalaja sie reflektory samochodu.
Nie ma czasu, mysli Devon. Nie zauwazy mnie, jesli sprobuje go dogonic.
Jest tylko jeden sposob. Modli sie w duchu, zeby okazal sie skuteczny. Koncentruje sie. Samochod zaczyna sie cofac. Devon zamyka oczy. Skupia sie jeszcze bardziej.
I nagle drzwiczki samochodu otwieraja sie na osciez.
-Co do...? - krzyczy mezczyzna.
Mocno trzymajac walizke, Devon biegnie w kierunku samochodu.
-Hej! - wola.
Mezczyzna wychyla sie z otwartych drzwi, w koncu zauwazajac nadbiegajacego Devona. Najwyrazniej jednak bardziej interesuje go stan zawiasow drzwiczek niz biegnacy do niego chlopiec.
-Hej - mowi lekko zasapany Devon. - Czy panska propozycja podwiezienia jest nadal aktualna?
Mezczyzna spoglada na niego i znow ze zdziwieniem na drzwiczki wozu.
-Och, tak - odpowiada. - Pewnie, chlopcze. Wskakuj.
-Dobry z pana czlowiek - mowi z promiennym usmiechem Devon.
Owszem, przytakuje Glos. Czlowiek znajacy odpowiedzi.
Odpowiedzi, po ktore Devon przyjechal do Biedy.
Devon March ma czternascie lat. Nie jest taki jak inni chlopcy. Przekonal sie o tym juz w wieku czterech lat, kiedy sila woli udalo mu sie uniesc w powietrzu psa, Maksa. Gdy pewnego razu Devon bral udzial w sztafecie ze swym najlepszym przyjacielem Tommym, przebiegl przez plac zabaw, zanim ktorykolwiek z pozostalych chlopcow zdolal wystartowac. Stawal oko w oko z demonami - tak blisko, ze mogl zajrzec w ich rozdete nozdrza i zobaczyc geste wlosy i reszte. Nie sadzi, zeby wielu jego rowiesnikow moglo sie tym pochwalic.
Nie, on nie jest taki jak inni chlopcy. Wcale nie.
-Masz dar - powtarzal mu od malego ojciec. - Potrafisz robic rzeczy, ktorych inni nie umieja. Rzeczy, ktorych ludzie nie mogliby pojac. I ktorych mogliby sie bac.
-Dlaczego tatusiu? Dlaczego potrafie robic takie rzeczy?
-Nie ma znaczenia dlaczego, Devonie. Musisz jedynie wiedziec, ze cala moc ostatecznie pochodzi od dobra i dopoki bedziesz ja wykorzystywal do poszukiwania swiatla, zawsze bedziesz silniejszy od tego, co kryje sie w mroku.
Tak wiec trzymali to w tajemnicy. Devon dorastal, wiedzac, ze jest inny, ale nie znajac powodu. Ojciec obiecal mu, ze pewnego dnia pozna swoje przeznaczenie. Jednak do tego czasu powinien ufac silom dobra.
-Nazywaj to Bogiem, tak jak robi to wielu - powiedzial mu ojciec niedlugo przed smiercia. - Nazywaj to wyzsza istota, duchem Wszechswiata, sila natury. To jest tym wszystkim. Jest swiatlem w tobie.
W ostatnich tygodniach zycia ojciec zaczal mowic takim zagadkami, a Devon siedzial przy nim i usilowal je rozwiazac. Jednak probujac zrozumiec ich sens, zupelnie sie pogubil, a potem ojciec umarl i pozostawil go bez odpowiedzi.
-Mowisz, ze dokad jedziesz? - zapytala go staruszka siedzaca obok niego w autobusie.
-Do Biedy - powtorzyl Devon. - To na wybrzezu Rhode Island, w poblizu Newport.
-Wiem, gdzie to jest - powiedziala, szeroko otwierajac oczy i usta. - Nie znajdziesz tam nikogo oprocz duchow.
Do tej chwili staruszka okazywala mu sympatie. Spytala, skad pochodzi, a on powiedzial, ze spod Nowego Jorku, z miasteczka Coles Junction. Gawedzili sobie i patrzyli na migajace za oknami, wielobarwne listowie Nowej Anglii. Kiedy jednak podal jej cel swej podrozy, staruszka dziwnie sie nastroszyla i zamilkla.
-Duchy? - zapytal Devon. - Jakie duchy?
-Znam te strony - ostrzegla. - To nie miejsce dla mlodego czlowieka. Trzymaj sie od nich z daleka.
Devon rozesmial sie.
-No coz, wezme pod uwage pani ostrzezenia, ale... Otoz, moj ojciec umarl i oddal mnie pod opieke starego przyjaciela, ktory wlasnie tam mieszka. Rozumie pani, ze nie mam zadnego wyboru.
Potrzasnela glowa.
-Nie wysiadaj z autobusu. Zostan na swoim fotelu i zaczekaj, az zawroci i pojedzie z powrotem. - Spojrzala na niego. Oczy miala wyblakle i zapadniete, ale blyszczace energia, ktorej nie spodziewal sie w nich zobaczyc. - Kraza legendy - powiedziala z naciskiem.
Zacisnal dlon na medaliku swietego Antoniego.
-Jakie legendy? - zapytal.
-O duchach - odparla sciszonym glosem kobieta. - Mowie prawde, moj drogi chlopcze. Znajdziesz tam tylko duchy. Och, wy, mlodzi, myslicie, ze to bzdury. Wy, z tym waszym rapem i sluchawkami na uszach, jestescie glusi na otaczajacy was swiat.
Nie miala racji, przynajmniej jesli chodzi o Devona. On wiedzial, ze pewnych spraw po prostu nie mozna wytlumaczyc, ze istnieje... no, inna rzeczywistosc. Kiedy byl maly i bal sie potworow z szafy, ojciec nie uspokajal go zapewnieniami, ze takie stworzenia nie istnieja. Czy moglby tak mowic, skoro Devon juz w wieku szesciu lat byl swiadkiem tego, jak jeden z nich probowal odgryzc im obu glowy? Ojciec dodawal mu otuchy, powtarzajac, ze Devon jest silniejszy od kazdego demona, ze ma wielka i niezwykla moc.
Istotnie byla ona niezwykla, gdyz objawiala sie irytujaco rzadko i niespodziewanie. W kryzysowych sytuacjach - na przyklad gdy demony wdzieraly sie do jego sypialni lub kiedy ojciec o malo nie spadl z drabiny przy malowaniu domu - moc Devona okazywala sie niezawodna. W takich chwilach Devon zawsze ratowal sytuacje. Kiedy jednak probowal zaimponowac dziewczynie, podnoszac cos sila woli... Zapomnij o podobnych pomyslach. Jego moc wydawala sie obdarzona wlasna wola, i czasem zanikala, a przy innych okazjach pojawiala sie bez ostrzezenia. Tak jak tamtego dnia w sklepie Woolwortha, gdy miala zaledwie piec lat i tak bardzo chcial miec Transformera. Samochodzik po prostu uniosl sie z polki, przelecial przejsciem miedzy regalami i wpadl do tornistra Devona. Nie ukradl go. Ten model po prostu p o l e c i a l za nim. Ojciec byl bardzo zdziwiony, kiedy wrocil do domu, ale zaakceptowal - a raczej u w i e r z y l - w wyjasnienie Devona.
Albo jak wtedy, kiedy pani Grayson ukarala go za rozmowy w czasie lekcji. Byla paskudna krowa, pomarszczona starucha, znienawidzona przez wszystkich. Nakazala Devonowi, zeby odwrocil swoja lawke i usiadl tylem do tablicy. Udreczony Devon, ktory nienawidzil sie wyrozniac sposrod reszty klasy, goraco zapragnal nie byc jedynym ukaranym w taki sposob. I nagle wszystkie lawki w klasie takze sie odwrocily. Ta wstretna pani Grayson o malo nie dostala zawalu przy tablicy.
Nie liczac jednak tej mocy i demonow - choc trzeba przyznac, ze to istotne wyjatki - Devon niczym nie rozni sie od innych chlopcow w jego wieku. A przynajmniej taki byl, zanim go tutaj wyslano: bawil sie z kolegami, sluchal muzyki, gral w gry komputerowe. Byl dobrym uczniem i mial wielu przyjaciol. Moze nie byl najpopularniejszym chlopcem w szkole, ale z pewnoscia lubianym.
Wszystko zmienilo sie przed niespelna miesiacem, kiedy umarl ojciec. Ted March mial w sierpniu atak serca i od tej pory byl przykuty do lozka.
-Wyzdrowiejesz, tato - upieral sie Devon.
Ojciec tylko sie usmiechnal.
-Jestem bardzo, bardzo starym czlowiekiem, Devonie. Niewiele zostalo mi czasu.
-Tato, jestes dopiero po piecdziesiatce. - Uwaznie spojrzal na ojca. - To jeszcze nie starosc.
Ojciec tylko sie usmiechnal i zamknal oczy.
Przetrwal jeszcze miesiac. Probowal walczyc, ale nie mial juz sil. Devon znalazl go pewnego ranka, zaraz po tym, jak slonce wylonilo sie zza horyzontu. Ojciec umarl spokojnie, we snie - sam. Devon po prostu siedzial przez godzine przy lozku, gladzac jego zimna dlon i pozwalajac lzom splywac po policzkach. Dopiero potem zadzwonil do pana McBride'a, adwokata ojca, i przekazal mu wiadomosc.
Jak szybko wszystko sie zmienilo. Praktycznie jedyna pamiatka po dawnym zyciu, jaka mu pozostala, byl ojcowski medalik swietego Antoniego. Niegdys pobrzekiwal wraz z monetami w kieszeni ojca, zawsze w zasiegu reki. Ojciec nazywal go talizmanem. Kiedy Devon zapytal go, co to jest talizman, ojciec tylko sie usmiechnal.
-Powiedzmy, ze to amulet, ktory przynosi mi szczescie.
Teraz Devon trzyma w dloni ten medalik i czuje sie silniejszy, czuje wiez z ojcem, ktorego brakuje mu bardziej, niz potrafi to wyrazic. Wciaz budzi sie, nie pamietajac o wszystkim, co wydarzylo sie w ciagu kilku ostatnich tygodni: pogrzebu, prawnikow, czytania testamentu - a przede wszystkim wyznania, ktorym ojciec zaskoczyl go na lozu smierci. Devon nadal budzi sie, myslac, ze wszystko jest tak jak dawniej: ojciec smazy w kuchni jajka na bekonie, Max niecierpliwie sapie w przedpokoju, jego najlepszy kolega Tommy i najlepsza kolezanka Suze czekaja na niego na przystanku autobusowym.
Zaraz jednak przypomina sobie wszystko: ojciec nie zyje, Max zamieszkal u Tommy'ego, dawni koledzy i kolezanki sa daleko, a na domiar wszystkiego o j c i e c nie byl j e g o p r a w d z i wym o j c e m. A d o p t o w a l Devona. Powiedzial mu o tym przed smiercia. Devonowi jeszcze trudniej bylo pogodzic sie z tym niz z faktem, ze ojciec nie zyje.
-Chociaz nie jestesmy jednej krwi - powiedzial mu ojciec cichym i slabym glosem, podparty poduszkami - zawsze pamietaj o tym, ze kochalem cie jak syna.
Devon nie zdolal nic odpowiedziec.
-Posylam cie do pewnej rodziny na Rhode Island. Zaufaj mi, Devonie. Oni beda wiedzieli, co dla ciebie najlepsze.
-Tato, dlaczego nie powiedziales mi wczesniej?
Ojciec usmiechnal sie smutno.
-Tak bylo najlepiej, Devonie. Wiem, ze prosze o zbyt wiele, mowiac, zebys mi zaufal, ale zrobisz to, prawda?
-Oczywiscie, tato. - Devon poczul, jak lzy cisna mu sie do oczu i splywaja, gorace i piekace ciurkiem po policzkach. - Tato, ty nie mozesz umrzec. Prosze. Nie zostawiaj mnie. Demony moga wrocic. A ja wciaz nie rozumiem dlaczego.
-Jestes silniejszy od kazdego z nich. Pamietaj o tym.
-Ale dlaczego taki jestem, tato? Powiedziales, ze pewnego dnia zrozumiem. Nie mozesz umrzec, nie wyjawiajac mi prawdy. Prosze, tato! Czy to, ze taki jestem, ma cos wspolnego z tym, k i m jestem? Z moimi prawdziwymi rodzicami?
Ojciec probowal odpowiedziec, ale nie zdolal. Zamknal oczy i opadl na poduszki. W nocy umarl.
Po odczytaniu testamentu prawnik ojca, stary pan McBride, oznajmil Devonowi, ze opieke nad nim przejmuje niejaka pani Amanda Muir Crandall, mieszkajaca na odleglym i skalistym wybrzezu Rhode Island, w miejscu zwanym Bieda.
Nie znajdziesz tam nikogo oprocz duchow.
Och, ale to twoje duchy, mowi mu Glos w jego glowie.
Staruszka w autobusie do konca podrozy zachowywala sie z rezerwa. Devon skupil uwage na przesuwajacych sie za oknem widokach. Dzien dobiegal konca. Granat nieba, przez caly dzien grozacego deszczem, przeszedl w wilgotny fiolet, jak na amatorskiej akwareli. Mgla usiala kroplami wilgoci okno i spogladajac w nie, Devon coraz dotkliwiej odczul swoja samotnosc.
-Jestes juz prawie mezczyzna - powiedzial mu pan McBride, ktory podwiozl go na dworzec i nawet nie zaczekal, az przyjedzie autobus.
Tak, prawie mezczyzna, mysli Devon. Juz dawno temu utracil niewinnosc = dokladnie wtedy, kiedy pierwszy raz slepia w szafie okazaly sie prawdziwe - ale w tym autobusie czul sie wciaz bardzo maly i samotny.
Tato...
Patrzac na odbicie w szybie, usiluje przypomniec sobie twarz ojca.
Jak moge im stawic czolo bez ciebie? Jak mam sie nauczyc wszystkiego, co powinienem wiedziec? Jak sie dowiedziec, kim naprawde jestem?
Z trzaskiem pioruna niebiosa nagle otwieraja swe podwoje. Ziemia natychmiast zaczyna dudnic, bombardowana deszczem. Devon pospiesznie wskakuje do porsche i siada obok mezczyzny, ktory zapewne zna odpowiedzi na jego pytania.
-Jestem Rolfe Montaigne - mowi mezczyzna, wyciagajac reke i sciskajac dlon Devona.
-Devon March - odpowiada chlopiec.
Krople deszczu bebnia o dach samochodu, jak setki stepujacych na wyscigi tancerzy. W suchym wnetrzu Devon czuje zapach skorzanej tapicerki, miekki fotel zdaje sie brac go w swe objecia. Zar znikl, napiecie ustapilo. Opiera glowe o podglowek i zamyka oczy.
Montaigne wlacza wycieraczki, ktore ze swistem zaczynaja przesuwac sie po szybie. Wrzuca wsteczny bieg i patrzac przez ramie, znow cofa porsche.
-Wyglada na to, ze zdazylismy w sama pore - mowi. - Podobno dzisiejsza noc bedzie naprawde paskudna. Nie wiesz, co to burza, dopoki nie widziales jej w Biedzie.
-Pewnie dlatego tak nazywa sie to miejsce?
-Owszem, ale nie tylko dlatego. - Montaigne wyjezdza na szose. - Dokad sie wybierasz?
Devon otwiera oczy i patrzy na niego.
-Do domu zwanego Kruczym Dworem. Wie pan, gdzie to jest? Moze mnie pan tam podrzucic?
-Czy wiem? - Montaigne obrzuca go przenikliwym spojrzeniem. - Chlopcze, nie zawiozlbym cie do Kruczego Dworu, nawet gdybym mial samochod obwieszony wiankami czosnku i krucyfiks na desce rozdzielczej.
Devon usmiecha sie.
-Zatem nie?
-Po co tam jedziesz? - pyta Montaigne.
Devon nie jest pewien, czy powinien odpowiedziec na to pytanie.
-No coz, jesli nie chce pan tam jechac...
Montaigne potrzasa glowa i usmiecha sie krzywo.
-Podwioze cie tylko do Przeleczy Borgo. Tam zlapiesz taksowke.
-Bardzo zabawne. - mowi Devon. - Rozumiem aluzje. Czytalem Drakule. Przelecz Borgo. Czosnek. Czyzby w Kruczym Dworze mieszkaly wampiry? Co to za miejsce? Dlaczego wszyscy sie go boja?
-To noc Walpurgii - mowi ze smiechem Montaigne, zartobliwie zegnajac sie wolna reka. Mruga do Devona. - Nosferatu.
-Nie przestraszy mnie pan.
-Nie? - pyta Rolfe, usmiechajac sie do niego, blyskajac bialymi zebami w polmroku. - Na pewno?
Devon obraca glowe. Moze powinien sie bac. Moze ten facet zna odpowiedzi dlatego, ze sprzymierzyl sie z demonami. Jednak Glos milczy, nie podsuwajac zadnego wyjasnienia. Devon spoglada na splywajace woda ulice, znieksztalcone przez zalana deszczem szybe. Za nia wszystko jest rzeka poprzecinanych cieniami blekitow, czerwieni i zolci, rzucanych przez opetancze jasne neony wystaw.
W samochodzie zapada cisza, przerywana tylko swistem wycieraczek i bebnieniem deszczu. Szosa biegnie nad jakims duzym lustrem wody i Devon wyczuwa silnie wiejacy wiatr. Z mapy wie, ze Bieda znajduje sie na koncu dlugiego skalnego polwyspu, wychodzacego w niespokojne wody w miejscu, gdzie Rhode Island Sound spotyka sie z Atlantykiem. Wiatr i deszcz smagaja szyby samochodu. Devon znow slyszy cichy smiech pana McBride'a. Jak sadzisz, dlaczego nazywaja to Bieda?
Devon obserwuje rozkolysane smugi reflektorow porsche, ktore przecinaja burzowy mrok wijacej sie przed nimi drogi, ukazujac tylko nieprzyjazne pustkowie, rozposcierajace sie po obu jej stronach.
-Wprawdzie to nie moja sprawa - mowi Montaigne, przerywajac niezreczna cisze - ale czy zabawisz w Kruczym Dworze dlugo?
-Raczej tak. - Devon zerka na niego i postanawia wyznac prawde. - Zostane tam dluzej. Mam tam zamieszkac.
-Zamieszkac? Chcesz tam mieszkac?
Devon kiwa glowa.
-Ojciec wlasnie zmarl i moja opiekunka zostala kobieta, ktora mieszka w Kruczym Dworze. Pani Crandall.
Nie musi mowic nic wiecej. Teraz wstrzyma sie z ujawnianiem dalszych informacji i zobaczy, co mial na mysli Glos, twierdzac, ze ten czlowiek zna odpowiedzi.
Montaigne zerka na niego, ale zaraz z powrotem spoglada na droge. Deszcze siecze jeszcze mocniej.
-Jestes jej krewnym? - pyta.
-Nic o tym nie wiem. Ojciec powiedzial mi tylko, ze ona bedzie wiedziala, co dla mnie najlepsze.
-Niezwykle. - Montaigne zdaje sie przetrawiac te informacje. - Naprawde bardzo niezwykle.
Podjechali do czerwonego swiatla, jakby plywajacego w morzu ciemnosci za przednia szyba. Samochod stanal, a Montaigne spojrzal na chlopca.
-Przykro mi z powodu twojego ojca - mowi.
Devon odwraca glowe. Nie jest w stanie odpowiedziec.
-Wiem jak to jest - ciagnie Montaigne. - Stracilem ojca kiedy mialem osiem lat.
Zmienia sie swiatlo. Przejezdzaja przez cos, co wyglada na centrum jakiejs wioski. Sklepiki o scianach z bialych desek, przewaznie zamkniete na glucho po zakonczeniu sezonu.
-Zatem dlaczego uwaza pan to za niezwykle? - pyta Devon. - Zna pan mieszkancow Kruczego Dworu?
Montaigne usmiecha sie. Wycieraczki piszcza jak rozzloszczone mewy.
-Och, tak - odpowiada cicho. - Znam ich. Bardzo dobrze.
Devon wychwytuje sarkastyczny ton jego glosu.
-Zatem moze znal pan mojego ojca - mowi. - Teda Marcha.
Montaigne zastanawia sie.
-Nie, przykro mi. Niemal cale zycie mieszkam tutaj, nie liczac tych kilku lat, kiedy szukalem szczescia w szerokim swiecie. Raczej nie przypominam sobie takiego nazwiska. Ted March. - Usmiecha sie. - Jednak Amanda Muir Crandall ma wiele sekretow. Jesli twoj ojciec powiedzial, ze ja zna, nie watpie w jego slowa.
Mezczyzna znow spoglada na Devona. Jego oczy sa gleboko osadzone, zielone i blyszczace, nawet w tym ciemnym wnetrzu samochodu.
On wie, ponownie mowi Devonowi Glos.
Tylko co wie? Devon nie podejrzewa Montaigne'a o klamstwo, ale za jego slowami niewatpliwie kryje sie jakas historia, ktora z pewnoscia moglaby wiele wyjasnic. Kim Devon jest, jak zdobyl taka moc. Rolfe Montaigne ma w sobie cos niepokojacego, ale Devon nie potrafi powiedziec co. Z pewnoscia w tym samochodzie nie czuje zaru ani zlowrogiego napiecia sygnalizujacego obecnosc demonow.
-Skad zna pan pania Crandall? - pyta.
-Jestem jej starym znajomym - mowi Rolfe. - Nie zapomnij jej ode mnie pozdrowic.
Devon wie, ze to bzdura. Ufa swojemu instynktowi. Tata nazywal to "wrazliwoscia" i probowali czytac nawzajem w swoich myslach. Devonowi czasem sie to udawalo. Wolal "ciasto czekoladowe", a ojciec przyznawal, ze wlasnie myslal o deserze.
Samochod rozpryskuje wode, przejezdzajac przez gleboka kaluze, ale Rolfe Montaigne zdaje sie tego nie zauwazac.
-Bedziesz musial sie przeniesc do tutejszej szkoly - zauwaza.
-Tak. To pewnie bedzie najgorsze. Nienawidze byc nowym.
-W ktorej jestes klasie?
-W drugiej.
Montaigne kiwa glowa.
-Rozmawiales z pania Crandall przed przyjazdem tutaj?
-Nie - mowi Devon. - Zrobil to adwokat mojego ojca. W ogole sie z nia nie kontaktowalem. Wiem, ze ma corke w moim wieku.
-Och, tak. Cecily. - Montaigne usmiecha sie. - A ponadto bratanka. Z pewnoscia slyszales o Alexandrze.
-Nie - przyznaje Devon.
-Ma osiem lat. - Montaigne spoglada na niego. Znow blyska w mroku bialymi zebami. - Lubisz dzieci?
-Pewnie.
Montaigne smieje sie.
-Kiedy poznasz malego Alexandra, moze zmienisz zdanie.
Skreca i zjezdza z drogi na podjazd przed duzym bialym domem. Napis namalowany gotykiem na zawieszonej przed nim tablicy glosi:
Niespokojna Przystan
Tablica wsciekle kolysze sie na wietrze. Opony chrzeszcza na zwirze, zanim samochod sie zatrzymuje.-Jestesmy na miejscu - mowi Montaigne do Devona, posylajac mu dziwny usmiech. - Przelecz Borgo. Mozesz tu zlapac taksowke, ktora zawiezie cie do tamtego domu.
-Dzieki za pomoc - mowi Devon, obracajac sie, aby otworzyc drzwi.
-Jeszcze nie - mowi Montaigne, po czym nagle i niespodziewanie wyciaga reke i wciska blokade drzwi. - Nie tak szybko.
Zaskoczony Devon wydaje cichy okrzyk i kuli sie na fotelu. Twarz Rolfe'a Montaigne'a znajduje sie nie dalej niz dziesiec centymetrow od jego twarzy. Serce wali Devonowi w rytmie deszczu bebniacego o dach samochodu: mocno, szybko, wsciekle. Chlopiec spoglada w oczy tego obcego mezczyzny, pierwszego czlowieka, ktorego napotkal, odkad opuscil bezpieczny swiat ojca, przyjaciol, psa i szkoly.
-Nastepnym razem - szepcze groznie Rolfe Montaigne - powinienes dwa razy sie zastanowic, zanim wsiadziesz do czyjegos samochodu. Tutaj kazdy moglby ci powiedziec,, zebys trzymal sie z daleka od Rolfe'a Montaigne'a. Powiedzieliby ci, ze Rolfe Montaigne przesiedzial piec lat w wiezieniu za to, ze zabil mlodego chlopca, takiego jak ty.
2. Bieda
Niech pan sie odsunie - mowi cichym, zduszonym glosem Devon.
Rolfe Montaigne usmiecha sie.
-Przepraszam, chlopcze - mowi. - Nie chcialem cie przestraszyc.
Opada z powrotem na fotel. Devon oddycha z ulga. Ma zacisniete piesci, gotowy bronic sie w razie potrzeby. Wyglada jednak na to, ze nie bedzie musial.
-Jestem pewien, ze jednak chcial mnie pan nastraszyc - mowi do Montaigne'a.
Mezczyzna spoglada na niego.
-Po prostu pomyslalem, ze niebawem uslyszysz o mnie rozne okropne historie, szczegolnie w Kruczym Dworze. Stwierdzilem, ze najpierw sam ci o tym powiem.
Devon przelyka sline.
-Czy naprawde zabil pan...?
-Spytaj pania Crandall, to wszystkiego sie dowiesz - mowi Montaigne, otwiera drzwiczki samochodu i wysiada. Po chwili otwiera drzwi po stronie Devona, oslaniajac go parasolem przed deszczem. - Jestem pewien, ze pani Crandall z przyjemnoscia poda ci wszystkie szczegoly.
Devon wyteza wzrok, wpatrujac sie w wilgotny mrok, usilujac cos zobaczyc.
Montaigne wskazuje na burzowe chmury.
-Witaj w Biedzie - mowi.
Metne swiatlo, saczace sie z okien Niespokojnej Przystani, przedzieraja sie przez strugi deszczu. Devon i Montaigne spiesza do srodka, gdzie mezczyzna strzasa wode z parasola i bez slowa odchodzi w kierunku stojacej w kacie budki telefonicznej.
Lokal jest mroczny, wylozony ciemnobrazowa boazeria, obwieszony sieciami, bojami i kolami ratunkowymi. Deski podlogi sa nierowne, wypaczone przez dziesieciolecia kontaktu ze slonym morskim powietrzem. W Sali znajduje sie kilka stolow ze stojacymi na nich lampami naftowymi. Pod przeciwlegla sciana siedzi dwoch koscistych staruszkow, popijajacych piwo i palacych fajki.
Wzdluz frontowej sciany ciagnie sie bar z wysokimi stolkami. Devon zajmuje jeden z nich, przyciagajac uwage barmanki. Jest nia pulchna mloda kobieta o krotko scietych rudych wlosach, z doleczkiem na brodzie i zlotym kolczykiem w lewej brwi. Nie wyglada na duzo starsza od Devona, ktory jednak podejrzewa, ze ona musi miec co najmniej dwadziescia jeden lat, skoro pracuje za barem.
-Co ma byc? - odzywa sie dziewczyna.
-Jest goraca czekolada? - pyta Devon.
-Pewnie, maly. - Napelnia mu filizanke. - Masz. W taka pogode jak ta nawet... No, znasz reszte.
Devon usmiecha sie.
-Faktycznie, pogoda jak pod zdechlym psem.
-Jestes nowy w miescie?
-Tak - mowi Devon i upija lyk. Czekolada jest dobra. Smaczna i goraca. - Wlasnie przyjechalem.
-Skad?
-Z Nowego Jorku.
-O, naprawde? - Nachyla sie do niego. - Chlopak z wielkiego miasta.
-Nie - mowi Devon. - Z przedmiescia.
-Och. - Barmanka splata rece na piersi. - Co wiec sprowadza cie az tutaj, do Biedy, na sam koniec swiata?
-Bede tutaj mieszkal. W Kruczym Dworze. Znasz to miejsce?
Znow to samo, mysli Devon. Ta mina. Taka sama, jaka zrobila tamta staruszka w autobusie i jaka widzial u Rolfe'a Montaigne'a w samochodzie.
-Czy je znam? - smieje sie barmanka. Wszyscy w Biedzie znaja Kruczy Dwor. Jak moglibysmy nie znac? Nalezy do nich polowa okolicy.
-Mowiono mi, ze sa bardzo bogaci.
-Maja wiecej pieniedzy niz sam Bog. - Chwyta sciereczke i zaczyna wycierac blat. - Muirowie praktycznie zbudowali to miasteczko. Kupili flote statkow rybackich, rozruszali turystyke, wszystko. Prze Muirami nie bylo tu nic. Kazde dziecko zna legende Kruczego Dworu - wie, ze stary Horatio Muir wybudowal ten dom na cyplu, a wtedy wszystkie kruki z okolicy zlecialy sie i zamieszkaly tam.
-Kruki?
-Taa. No wiesz, takie wielkie czarne ptaszyska. Moj dziadek pamieta czasy, kiedy we dworze roilo sie od nich. Stad ta nazwa. Teraz nie ma tam juz zadnych krukow, ale to miejsce wciaz jest tak niesamowite, jak tylko mozna sobie wyobrazic.
Devon usmiecha sie.
-Mowiono mi, ze znajde tam tylko duchy.
Dziewczyna mruga do niego.
-Powiedziano ci prawde. Duchy i kilka stuknietych osob. - Usmiecha sie. - Nawiasem mowiac, mam na imie Andrea. A ty?
-Devon - przedstawia sie jej. Wymieniaja uscisk dloni.
-Naprawde bedziesz mieszkal w tym domu?
Devon usmiecha sie.
-Pani Crandall bedzie moja opiekunka. Moj ojciec umarl. Tak jakby zapisal mnie jej w testamencie.
-Daj spokoj - mowi Andrea. - To dziwna starsza pani. Jednak jej corka jest w porzadku. Cecily. Czasem tutaj wpada. Jest mniej wiecej w twoim wieku.
-No, to dobrze. Juz zaczynam sie obawiac, ze tam bedzie okropnie.
Andrea wzrusza ramionami.
-Nie wiem, z jakiego miasteczka przyjechales, ale w Biedzie bywa strasznie nudno. No, szczegolnie w styczniu, lutym i w marcu. W lecie to co innego. W ziemie jest nas tu niecale trzy tysiace, ale w szczycie sezonu - od czwartego lipca az do swieta pracy - tloczy sie tu okolo czterdziestu tysiecy turystow.
-Oo.
-No wiesz, mysle, ze to przez te nazwe. Mozna by pomyslec, ze bedzie odstraszala ludzi, ale nie. Kazdy chce powiedziec, ze byl w Biedzie i wrocil. My, nieszczesni mieszkancy, zabijamy sie w lecie, usilujac jakos upchnac tu wszystkich. Chyba powinnismy byc wdzieczni. Za ich pieniadze zyjemy od wrzesnia do maja.
-W lecie skoncze pietnascie lat - mowi jej Devon. - Chcialbym znalezc jakas prace.
-Bedzie jej tu wiele. W ktorej jestes klasie? W drugiej?
-Tak. W przyszlym tygodniu powinienem pojsc do szkoly. Dziwnie jest tak przychodzic do klasy w polowie roku szkolnego. Niespecjalnie mnie to cieszy.
-Cecily zajmie sie toba. Ma swoj krag przyjaciol. A szkola nie jest zla. Skonczylam ja kilka lat temu. Jest fajna, bo zbiorcza. Przynajmniej mozna poznac dzieciaki spoza Biedy. - Bawi sie kolczykiem w brwi. - Zatem sadzisz, ze zostaniesz tu na dobre?
Devon patrzy w okno. Deszcz bebni o szybe.
-Nie wiem. - odpowiada. - Na razie nie mam wyboru. Ale pozniej...
Nie konczy. Odkad przeczytano testament ojca, zastanawial sie, jak dlugo tutaj zostanie. Troche buntowal sie przeciwko porzucaniu Coles Junction i dotychczasowych przyjaciol. A jednoczesnie wabily go slowa Glosu: Tam sa odpowiedzi. Mozesz sie dowiedziec, kim i jaki jestes.
Tamtej nocy, kilka godzin po smierci ojca, temperatura w pokoju nagle podskoczyla o dwadziescia stopni. Pograzony w zalu Devon nie sadzil, ze bedzie dostatecznie silny, zeby oprzec sie temu atakowi. Jednak byl - jak zawsze. Wystarczylo jedno gniewne spojrzenie i machniecie reki, aby jego oslona przemknela przez pokoj i zablokowala drzwi. Klamka obrocila sie i zagrzechotala, lecz nic nie zdolalo wejsc do srodka.
Tutaj sa odpowiedzi, mowi mu teraz Glos.
A Devon przytakuje: Wiem o tym od chwili, gdy wysiadlem z autobusu.
-Ktos mowil ci juz o chlopcu? - pyta Andrea.
Devon znow spoglada na nia.
-O chlopcu? Och, masz na mysli tego malego z Kruczego Dworu.
Andrea kiwa glowa.
-"Maly" to zwodnicze okreslenie. Raczej powinienes powiedziec "potwor". Albo "gremlin". Czy wiesz, za co wyrzucili go ze szkoly, do ktorej chodzil w Connecticut?
Devon usmiecha sie.
-Az boje sie zapytac.
Andrea wybucha smiechem.
-Podpalil zaslony w bufecie. W bufecie! Moglabym zrozumiec, gdyby podpalil zaslony w sypialni wychowawcy albo w pracowni matematycznej, ale w bufecie?
Devon kreci glowa.
-To mi wyglada na ciezki przypadek dziecka, ktore pragnie zwrocic na siebie uwage.
-Alexander Muir jest niewatpliwie stukniety. Wcale mnie to nie dziwi, skoro wychowal sie w tym domu.
-Wsrod zbyt wielu duchow? - usmiecha sie Devon.
Andrea wzrusza ramionami.
-Coz, tak przynajmniej mowia. - Nachyla sie do niego. - Jeszcze teraz przy Czarciej Skale mozna uslyszec krzyki Emily Muir. To informacja z pierwszej reki, kolego. Sama je slyszalam.
-Oo - mowi Devon. - Krzyki? Czarcia Skala?
-Tak. To najwyzszy punkt nadmorskich urwisk, na skraju posiadlosci Muirow na samym koncu Biedy. Przed czterdziestoma laty Emily Muir rzucila sie tam z klifu. Mowiono, ze nakryla meza z inna kobieta.
Devon usmiecha sie.
-Rozumiem.
-Mozesz sie smiac, ale jej maz to najgorszy ze wszystkich duchow, Jackson Muir. Moi rodzice pamietaja go z czasow, gdy byli dziecmi. Terroryzowal cale miasteczko. Mowia, ze byl czarownikiem.
-C z a r o w n i k i e m? Jak wuj Arthur z serialu Bewitched?
Rzuca w niego scierka.
-Hej, ja tylko powtarzam to, co mi mowiono. Biedny stary Jackson. Zadnym ze swych zaklec nie zdolal przywrocic zycia pieknej Emily i umarl pograzony w zalu.
-Probujesz mnie przestraszyc - mowi jej z usmiechem Devon.
Andrea tez sie usmiecha.
-Udalo mi sie?
-Nie. - Znowu upija lyk czekolady. - Nielatwo mnie przestraszyc.
-No coz, po prostu uwazaj na siebie. Pani Crandall to postac zywcem wyjeta z Looney Toons. Wciaz widuje ja w tym jej jaguarze. Pojawia sie w ktoryms z miejscowych sklepow tak poowijana apaszkami, ze ledwo widac jej twarz, a potem zawziecie sie targuje o sandalki za dziesiec dolarow. - Andrea nachyla sie nad barem. - I wiesz, co jeszcze jest dziwne w tej rodzinie? Maja tylko jednego sluzacego. J e d n e g o! Mozesz to sobie wyobrazic? W takim wielkim domu? No, ja ledwie sobie radze z utrzymaniem porzadku w moim jednym pokoju a oni maja ich piecdziesiat.
-Piecdziesiat pokoi?
-Taa. Mozesz to sobie wyobrazic?
Nie, Devon nie mogl. Byl jednak przekonany, ze w ktoryms z tych piecdziesieciu pokoi znajdzie odpowiedz na pytanie, kim jest i skad sie wziela jego niezwykla moc.
-Jeszcze czekolady? - pyta Andrea.
-Nie dzieki - mowi Devon, oprozniajac filizanke. Oglada sie przez ramie. Rolfe Montaigne wciaz stoi przy telefonie. - Czy jest tu drugi telefon, z ktorego moglbym skorzystac? Musze wezwac taksowke, ktora zawiezie mnie do Kruczego Dworu.
-Nawet nie wyslali po ciebie samochodu?
-Mieli to zrobic, ale nikt nie przyjechal. - Devon wyciaga z kieszeni kurtki portfel, wyjmuje dwa dolary i kladzie je na kontuarze. - Podwiozl mnie tu tamten gosc.
Andrea spoglada na Montaigne'a i krzywi sie.
-Chyba nie zadajesz sie z Rolfe'em Montaigne'em? - pyta.
-Nie, on tylko mnie tu podwiozl. Dlaczego pytasz? Nie powinienem sie z nim zadawac? - Uwaznie patrzy na Andree. - Powiedzial mi, ze siedzial w wiezieniu za morderstwo. Czy to prawda, czy tez tylko probowal mnie przestraszyc?
Dziewczyna prycha.
-Na dzis opowiedzialam ci juz dosc okropnych historii. Nie kaz mi zaczynac nowej.
Odchodzi obsluzyc innych klientow - starszego pana i mloda kobiete. Devon przyglada sie im, starajac sie cos wyczuc. Nic. Glos milczy. Zadnego zaru. Ani energii.
Devon wie, ze w tym miasteczku sa ludzie znajacy prawde, ktorej szuka. Odnajdzie ich. Opatrznosc - czy cokolwiek innego - juz skontaktowala go z jednym z nich: tajemniczym Rolfe'em Montaigne'em.
-Hej! - wola do niego Andrea., pokazujac palcem. - Masz wolny telefon.
Devon rozglada sie. Rolfe juz wyszedl. Na zewnatrz slychac warkot zapalanego silnika. Przez okna za barem wpada swiatlo reflektorow.
-Bez slowa pozegnania - mruczy Devon.
Zsuwa sie ze stolka i przechodzi przez pomieszczenie. Nad telefonem wisi tabliczka z numerami firm przewozowych. Dzwoni do jednej z nich, podaje gdzie jest, i slyszy, ze taksowka bedzie za mniej wiecej piec minut.
-Wpadaj tu czesto - mowi mu Andrea, gdy Devon wraca do baru. - Utrzymam cie przy zdrowych zmyslach.
Devon sklada obietnice. Kiedy przed barem rozlega sie klakson taksowki, deszcze nieco ustaje. Devon wybiega z baru i siada na tylnym siedzeniu. Taksowkarz jest krepym mezczyzna o ogorzalej twarzy (zapewne w dzien zajmuje sie lowieniem ryb) i czarnych, gleboko osadzonych oczach. On tez sprawia wrazenie zdziwionego, kiedy Devon podaje jako cel podrozy Kruczy Dwor. W lusterku widac, jak lekko unosi krzaczaste brwi. Mimo to nic nie mowi i jedzie.
Ksiezyc ponownie wylania sie zza ciemnych chmur, jak niesmiale dziecko, ktore wyglada zza drzwi, choc juz powinno lezec w lozku. Jego blask jest slaby, niepewny. Pojawia sie i znika, ale daje wystarczajaco duzo swiatla, zeby ukazac poszarpane skaly obok drogi i wzburzone morze na dole. Biale grzywy fal wydaja sie Devonowi nieznosnie zimne. Chlopiec slucha, jak rozbijaja sie na plazy.
W koncu dostrzega Kruczy Dwor, wznoszacy sie na tle ksiezycowej poswiaty na szczycie Czarciej Skaly. Z poczatku widac tylko nikly cien, zarys, jakby kontur naszkicowanych dekoracji.
-To tam - mowi chrapliwie taksowkarz.
-Tak - potwierdza Devon, nie odrywajac oczu od tego widoku.
-Niewiele mowie ludziom, ktorych woze - dodaje taksowkarz, zerkajac przy tym w lusterko. - A Bog wie, ze widuje takie rzeczy, ze powinienem cos powiedziec. Zabieram pijakow i odwoze ich do zon. Zabieram politykow i zawoze ich do kochanek. Nic nie mowie. Nigdy. Jednak dzis dam ci pewna rade.
-Jaka? - pyta Devon.
Mineli zakret nadmorskiej drogi i zaczeli wjezdzac na wzgorze. Kruczy Dwor wznosil sie teraz nad nimi, sterczac na skraju urwiska.
-Zalatw sprawe, ktora przyjechales tu zalatwic, i wyjedz - mowi taksowkarz. - Nie zadawaj zadnych pytan. Po prostu zrob to, co masz zrobic, i zmykaj.
Devon nie odrywa oczu od ciemnej bryly budowli. Tylko w dwoch oknach na parterze pali sie swiatlo. Wydaje sie nikle i slabe, jakby balo sie przerwac spokoj cieniom. Na wschodnim koncu domu ku fioletowo-czarnemu niebu wznosi sie wieza.
-Obawiam sie, ze to bedzie trudne - wyjasnia Devon. - Mam tutaj mieszkac.
Taksowkarz mruczy:
-No coz, wspolczuje ci, chlopcze. Kiedys pracowalem u Edwarda Muira, na jednym z jego statkow. Traktowal mnie jak niewolnika. Nie pozwol mu na to.
Taksowkarz zatrzymuje sie na poboczu drogi. Od Kruczego Dworu dzieli ich jeszcze dobrych kilkaset metrow pod gore.
-Dlaczego sie pan zatrzymal? - pyta Devon.
-Dla mnie to koniec drogi.
Devon smieje sie. Wlasciwie wcale go to nie dziwi. Biorac pod uwage dotychczasowe wydarzenia tej nocy, mogl sie spodziewac czegos takiego.
-A co? - pyta. - Boi sie pan, ze poszczuja pana wilkolakami, jesli podjedzie pan blizej?
-Mozliwe - odpowiada mezczyzna, najzupelniej powaznie.
Devon wysiada z taksowki i wyjmuje z niej swoja ciezka walizke.
-Prosze - mowi, podajac trzy dolary przez boczne okienko. Jest troche zly, znuzony dziwacznym zachowaniem tych wszystkich ludzi, ktore gralo mu na nerwach. - Niech pan nie szuka napiwku, bo go nie dalem.
-Niewazne. Wolalbym, zebys skorzystal z mojej rady.
Taksowka zawraca z piskiem opon i rusza z powrotem droga, pozostawiajac chlopca samego w blasku ksiezyca, z twarza mokra od deszczu. Monotonny huk fal w dole zaglusza warkot nabierajacego szybkosci samochodu, ktory zjezdza ze wzgorza do miasteczka.
Devon spoglada na wznoszacy sie przed nim dom. Zapalilo sie nastepne swiatlo: w najwyzszym oknie wiezy.
-No - mruczy Devon. - Dwor budzi sie do zycia.
Jednak idac z mozolem w kierunku budynku, chcialby w to wierzyc. Pogwizduje pod nosem, wesola melodie odpedzajac zle duchy, sciskajac w jednej rece walizke, a w drugiej ukryty w kieszeni medalik swietego Antoniego.
Suze latwo bylo przestraszyc. W Coles Junction chodzili razem do kina - Devon, Suze, Tommy i kto jeszcze im akurat towarzyszyl. Lubili takie horrory jak Koszmar minionego lata i Krzyk. Przyprawiajaca o gesia skorke sciezka dzwiekowa denerwowala Suze i Devon musial wyciagac w ciemnosci reke, zeby uspokajajaco uscisnac jej dlon. Kiedys, wracajac do domu, poszli na skroty przez kruzganki starego kosciola. Korytarz oswietlaly tylko zolte lampy na murze, rozmieszczone co kilka metrow. Zdarzalo sie, ze nietoperze utknely w tym korytarzu i ich piskliwe okrzyki byly tylko odrobine mnij przerazajace od lopotu bloniastych skrzydel o zimne kamienie. Suze uslyszala te dzwieki i rzucila sie do ucieczki, zakrywajac rekami wlosy i blagajac Devona, zeby pobiegl za nia. Jego jednak po prostu zafascynowaly te latajace gryzonie. Widzial ich slepia: czerwone wegielki w mroku.
Devon przypomina sobie, ze naprawde przestraszona Suze zawsze zaczynala mamrotac lub pogwizdywac pod nosem. She'll be comin' round the mountain when she comes, she'll be comin' round the mountain when she comes... albo Jingle bells, jingle bells, jingle all the way - nawet w najgoretszy dzien lata. Te zabawne piosenki: jakby wymuszona radosc malej dziewczynki mogla ukolysac do snu nietoperze, sklonic do posluszenstwa duchy.
A jednak teraz Devon pogwizduje te same melodie. Po raz pierwszy w zyciu troche sie boi. Podchodzac do wielkiego domu, czuje narastajacy zar. W szumie wiatru slyszy glosy: nie doradzajacy mu Glos, ale inne. Glosy tych slepi, ktore spogladaly na niego z ciemnej szafy, odkad skonczyl szesc lat.
Przystaje nie dalej niz metr przed frontowa brama i spoglada w gore. Przez zardzewiale zelazne kraty widzi pietrzacy sie dom. Chmury znikly i osmielony ksiezyc zawladnal niebem. Teraz jest dostatecznie jasno, zeby dostrzec fasade budynku: sliskie od deszczu czarne kamienie, wygladzane przez dziesiatki lat prze morskie wiatry. Drewniane elementy budynku sa czarne jak heban - z ciemnego drewna, zaimpregnowanego przez sol. Wszystko jedno, czy sa tu kruki czy nie, Devon uznaje, ze dom zasluguje na swoja nazwe: jest czarny jak skrzydlo kruka. Z okapow domu stercza monstrualne gargulce, podobne do tych na sredniowiecznych katedrach, odrazajace i szponiaste stwory. Devon wie, ze sa one az nazbyt realne.
Kiedy sie zbliza, musi walczyc z wiatrem, chlodnym i wilgotnym. Nie zdolasz mnie powstrzymac, mysli. Obojetnie, jak usilnie bedziesz probowal. Przyjechalem tutaj, zeby poznac prawde. Te prawde, ktora ukrywano przede mna cale zycie.
Przechodzi przez frontowa brame i idzie dlugim podjazdem. Ten biegnie lukiem w kierunku glownych drzwi, po czym dalej za dom, ku mniejszym budynkom. Devon maszeruje raznym krokiem, pomimo silnych podmuchow wiatru. Razny krok ma dodac mu otuchy, tak samo jak melodia, ktora wciaz plynie z jego warg: She'll be comin' round the mountains when she comes... Ktos - cos - go obserwuje. Devon jest o tym przekonany.
Strzez sie, odzywa sie Glos. Devon niemal sie spodziewa, ze zaraz cos wyskoczy na niego z rosnacych wzdluz podjazdu krzakow, jakies wsciekle zwierze o dlugich klach i czerwonych slepiach.
Kiedy jednak dostrzega patrzacego, odkrywa ze to z pewnoscia czlowiek. Istotnie, z ciemnosci patrza na niego oczy. Na szczycie wiezy, w ksiezycowym blasku, widac jakiegos mezczyzne - a przynajmniej kogos, kto bacznie obserwuje Devona przez okienko zwienczonej krenelazem wiezy.
Devon staje jak wryty i nagle ma wrazenie, ze jego cialo traci ciezar, ktory unosi sie i wyparowuje bez sladu. Probuje skupic wzrok na tym czlowieku, lecz ten za kazdym razem zdaje sie znikac w mroku. Jakby mozna go bylo zobaczyc tylko pod pewnym katem, jakby istnial nie w tym, a w jakims innym wymiarze.
Jednak na kilka sekund, gdy ich spojrzenia sie spotykaja, cichna wszystkie dzwieki: rytmiczny loskot uderzajacych o skaly fal, glosne bicie serca Devona. Wtedy powracaja echem slowa napotkanej w autobusie staruszki, ploszac cisze niczym krzyk mew.
-Nie znajdziesz tam nikogo oprocz duchow.
3.Stwory nocy
Sam nie wie, jak dlugo tam stoi, spogladajac na wieze, ale cos wyrywa go z transu, jakby jakis niewidzialny hipnotyzer pstryknal palcami. Moze to Glos - ale Devon nie jest pewnie, czy naprawde go slyszal ni co ten mogl mu powiedziec. Moze po prostu zgaslo swiatlo w najwyzszej komnacie wiezy, pograzajac nizsze pietra w kompletnej ciemnosci. A moze to deszcz, znowu sie wzmagajacy, oblizujacy go swym wilgotnym jezorem.
Devon zbiera sily i pokonuje ostatnie metry dzielace go od budynku. Puka do drzwi wiszaca na nich kolatka z zasniedzialego mosiadzu. Stukanie odbija sie gluchym , trumiennym echem, tak jak sie spodziewal.
Drzwi Kruczego Dworu nie otwiera mu sluzacy - ten jedyny sluga, o ktorym mowila Andrea - ale ktos, kogo Devon n