Geoffrey Huntington Kruczy Dwor 1. "Czarodzieje Skrzydla Nocy" Prolog Potwory w szafie Ted March nazywa to Otchlania, "To" jest szafa jego syna - zwyczajna szafa, jakich wiele, z przesuwanymi drzwiami z klonowego drewna, w ktorej szescioletni chlopiec wiesza koszule i zostawia tenisowki, na dnie ktorej pietrzy sie sterta pluszowych zwierzatek. Szafa, ktora na pierwszy rzut oka wydaje sie niczym nie roznic od innych, znajdujacych sie w pokojach innych malych chlopcow, w schludnych domkach stojacych przy tej ulicy. Tylko ze z szafy Devona Marcha spogladaja na niego z ciemnosci zielone slepia. -Tatusiu - pyta chlopiec - co tam jest? Ted March nazywa to Otchlania, jednak tylko wtedy, kiedy Devon go nie slyszy. Ted chce, zeby chlopiec, ktorego wychowuje jak wlasnego syna, dorastal jak wszystkie inne dzieci - zeby prawda o jego przeszlosci nie uniemozliwila mu normalnego zycia. Wszyscy zgodnie stwierdzili, ze bedzie najlepiej, jesli Devon nie dowie sie prawdy, tak wiec Ted zabral dzieciaka daleko od jego miejsca urodzenia, aby uchronic go przed jego dziedzictwem - i nie wyjasnial, dlaczego szafa jest wrotami piekiel. -Tatusiu! - wola Devon, pokazujac palcem. - Tam sa oczy! Istotnie, sa tam. Do tej pory Ted zdolal jakos trzymac demony w ryzach. Zlapal kilka tych, ktore wypelzly z szafy niczym weze, przeczolgaly sie po podlodze sypialni i zaczaily pod lozkiem. Wylapal je i rozdeptal, odsylajac z powrotem tam, skad przybyly. Dotychczas byly to male stwory - glupie, podobne do gadow, latwe do schwytania starymi jak swiat metodami, ktorych nauczyl Teda ojciec, znajacy starozytna, magiczna sztuke Opiekunow. -Tatusiu! - wola Devon. - Cos sie tam porusza! Chlopiec jeszcze niczego nie widzial, ale slyszal, jak szepcza i sycza po nocach, a ich skradajace sie kroki w Otchlani nieraz budzily go z glebokiego snu. W takich chwilach wolal Teda, ktory nauczyl sie sypiac czujnie, wypatrujac i nasluchujac oznak niebezpieczenstwa. Przeprowadzka nic by nie dala: demony przybyly tu za nimi z Biedy i z pewnoscia wytropilyby ich wszedzie, dokadkolwiek by uciekli. Te stwory poszukuja Devona i desperacko usiluja go dopasc. On bowiem jest czarodziejem Skrzydla Nocy. Jest takze szescioletnim chlopcem i boi sie jak kazdy szesciolatek obudzony w srodku nocy. I chociaz ojciec bardzo chce go uspokoic, z pewnoscia nie zamierza go oklamywac. Nie powiem dziecku, ze te dzwieki zrodzily sie tylko w jego wyobrazni, nie bedzie twierdzil, ze to syczenie i drapanie w jego szafie to tylko zludzenie. -Tatusiu, patrz! - wola znowu Devon, tym razem glosniej. - Te oczy sie poruszaja! Ma racje. Ted March stoi i spoglada w ciemne wnetrze szafy syna. Czuje duszacy zar, pulsujaca obecnosc. Zielone i przekrwione slepia mrugaja zlowrogo, raz, a potem drugi, nad sterta tenisowek i pluszowych zwierzatek. -Nie moga cie skrzywdzic, Devonie - szepcze Ted do syna. - Zapamietaj to. Cokolwiek sie stanie. Jestes silniejszy od nich. -Ale ja sie boje! - wola malec. No tak, w tym rzecz. One nie sa w stanie go zranic, ale moga go przestraszyc. I to bardzo, przynajmniej dopoki jest malym chlopcem. Kiedy Szaleniec otworzyl Otchlan w Kruczym Dworze, demony wydostaly sie na wolnosc i Ted az nazbyt dobrze wie, ze kiedy szesc lat temu zamknieto portal, niektore pozostaly w tym swiecie. Podazyly za nimi, przebywajac setki mil, po czym zaszyly sie gleboko w szafie Devona, tworzac nowa Otchlan, zamieszkujac w ich domu niczym szczury w piwnicy. Ted obserwuje powiekszajace sie w mroku slepia. Demon sie budzi. Wyczuwa ich obecnosc i z namyslem mruzy slepia. Teraz Ted slyszy jego oddech, syczacy jak para uchodzaca z uszkodzonej chlodnicy. -Cofnij sie, Devonie. - mowi. Chlopiec kuli sie ze strachu obok lozka. Ojciec stoi twarza do szafy. Demon w srodku porusza sie i wyciaga dluga reke, podobna do ludzkiej, tylko ze szponami zamiast palcow. Ted pospiesznie rozglada sie wokol i dostrzega kij bejsbolowy Devona. Chwyta go i unosi nad glowe. -Moca Skrzydla Nocy, rozkazuje ci isc precz! - krzyczy i z calej sily uderza kijem w wyciagnieta reke demona. Ryk bolu i wscieklosci wstrzasa pokojem. Devon kurczowo lapie sie slupka lozka, szeroko otwierajac oczy z przestrachu. Zakrywa uszy rekami, gdy demon znow ryczy, nie cofajac sie przed atakujacym ojcem, lecz wylazac z szafy. Na swiatlo. Ted krzywi sie z obrzydzenia. Widzial juz wiele demonow. Za mlodu, na moczarach Anglii, walczyl z setkami tych stworow, odsylajac je dziesiatkami z powrotem do Otchlani. Ich wyglad nieodmiennie budzil obrzydzenie. Ten demon - wysoki i chudy, ociekajacy sluzem i ropa, majacy kly i pazury - jest szczegolnie paskudny. -Precz, ty piekielny pomiocie! - krzyczy Ted, z calej sily kopiac potwora w brzuch. Demon ryczy i jego dziwnie podobna do ludzkiej twarz wykrzywia grymas bolu i wscieklosci. Gwaltownie potrzasa dlugimi wlosami, porastajacymi jego leb i cialo, chloszczac nimi twarz Teda i wypelniajac jego nozdrza odorem rozkladu. -Nie mozesz nic zrobic Devonowi! - wola Ted. - On jest silniejszy od tego i dobrze o tym wiesz. Stwor przysiada na zadzie, jakby szykowal sie do skoku. Jednak zamiast tego naglym machnieciem szponiastego lapska uderza Teda w twarz, raniac go do krwi. -Tatusiu! - krzyczy Devon. Ted rzuca sie na potwora. Chwyta go wpol i przewraca, wpychajac z powrotem do szafy. Ryk demona znowu wstrzasa pokojem., jak male trzesienie ziemi. Modele dinozaurow i samochodzikow spadaja z polek, a regal sie wywraca i wideokasety z Batmanem rozsypuja sie na podlodze. Rozwscieczony demon ciska Tedem przez cala szerokosc pokoju. Ted mocno uderza o sciane i zsuwa sie po niej na podloge. Siedzi ogluszony i bezradny, a demon powoli zbliza sie do niego. -Tatusiu! - krzyczy Devon. Stwor powoli kroczy po podlodze z twardych desek. Devon z placzem patrzy, jak zbliza sie do jego ojca, wysuwajac dlugi czerwony jezor i oblizuje ostre kly. Pozniej ta scena bedzie sie wydawala sennym koszmarem, lecz w tym momencie przerazony chlopiec jest pewien, ze bestia zaraz pozre jego ojca, a pozniej i jego. -Nie! - krzyczy. Tylko tyle: zwyczajne "nie" i stwor sie odwraca, patrzac na niego tymi okropnymi slepiami. -Nie! - ponownie wola Devon i instynktownie wyciaga reke. Jestes silniejszy od nich - zawsze mowil mu ojciec. -Nie! - rozkazujaco powtarza Devon. Demon ryczy. Devon przygryza warge i stara sie skoncentrowac. -Idz precz! - wola i machnieciem reki odrzuca demona, ktory przelatuje przez pokoj i wpada z powrotem do szafy. Drzwi zasuwaja sie za nim z glosnym trzaskiem i nagle w pokoju robi sie cicho. -Tatusiu? - pyta cichutko Devon. Ted March otwiera oczy. Nie ma demona. Ani duszacego zaru. Podnosi wzrok i widzi stojacego nad nim synka. Usmiecha sie. Devon jest jeszcze maly, ale pod pewnymi wzgledami calkiem dorosly. -Tatusiu, nic ci sie nie stalo? - pyta z oczami pelnymi lez. -Nic mi nie jest, Devonie. - mowi Ted i rozchyla ramiona. Syn wpada w nie z ulga. - Jestes silnym chlopcem, Devonie. Silniejszym niz one. Przytula chlopca do piersi. Czuje, jak mocno bije mu serce, jak drzy jego cialo. Tak, Devon jest silniejszy od nich, ale nie tak przebiegly. Wykorzystaja to. Ten demon byl niezdarny, ale sa inne., zreczniejsze od niego, i Ted wie, ze znow sprobuja. A Szaleniec... Ted ani przez chwile nie wierzy, ze odszedl na dobre. Ojciec, nauczyciel, ale przede wszystkim Opiekun - Ted March slubowal oddac zycie za malego Devona. Teraz ponownie poprzysiega w duchu, ze nikt go nie skrzywdzi, ze bedzie wiodl zycie zwyczajnego chlopca, wolne od koszmarow zwiazanych z jego dziedzictwem. Ted wie, ze nielatwo dotrzymac takiego slubowania, kiedy potwory w szafie sa rzeczywistoscia. Osiem lat pozniej 1. Bieda Przez jedna dluga chwile zalosne wycie jakiegos zwierza w oddali zaglusza swist wiatru. Devon March wysiada z autobusu, w jednej rece taszczac ciezka walizke, a druga trzymajac w kieszeni medalik swietego Antoniego, sciskajac go tak mocno, ze krawedz wbija mu sie w dlon. Nawet w ten wilgotny, wietrzny i zimny pazdziernikowy wieczor wyczuwa zar i energie, ktora umial rozpoznawac od dziecka. One tam sa, mysli. W mroku. Obserwuja mnie, jak zawsze. Za jego plecami kierowca zamyka drzwi i autobus z piskiem odjezdza w noc. Dworzec pograza sie w ciemnosciach i tylko jesienny ksiezyc oswietla droge. Poza Devonem jeszcze tylko jedna osoba wysiadla z autobusu. Kroki tego idacego przed nim mezczyzny teraz odbijaja sie glosnym echem po pustym dworcu. Deszcze jeszcze nie pada, ale Devon juz go wyczuwa w podmuchach wiatru o slonej wilgoci ciagnacej znad morza. Pan McBride zapowiedzial, ze tak bedzie. "Inaczej dlaczego nazwaliby to miejsce Bieda?" Devon wchodzi na parking i rozglada sie. Obiecali wyslac po niego samochod. Moze sie tylko spozniaja, moze autobus przyjechal kilka minut za wczesnie. Jednak gdy Devon tak patrzy na migoczace w swietle ksiezyca, poruszane wiatrem cienie, nagle ogarniaja go zle przeczucia. Spodziewal sie, ze te stwory podaza tu za nim, ze nie pozwola mu uciec. Natomiast nie oczekiwal takiego goraca, niezbicie swiadczacego o tym, ze sa blisko. Od chwili, gdy wysiadl z autobusu, ten zar jest o wiele silniejszy niz kiedykolwiek w Nowym Jorku. To miejsce kryje odpowiedzi, mowi mu wewnetrzny Glos. Dlatego ojciec cie tutaj przyslal. W oddali przetacza sie grom. Co powiedziala mu ta staruszka w autobusie? Nie znajdziesz tam nikogo oprocz duchow. - Przepraszam - slyszy glos, przerywajacy mu te rozmyslania. Devon odwraca sie. Na pustym parkingu stoi mezczyzna - ten sam, ktory przed chwila wysiadl razem z nim z autobusu. -Czekasz na samochod? -Tak - odpowiada Devon. - Ktos mial tu po mnie przyjechac. Mezczyzna taszczy walizke podobna do tej, ktora trzyma Devon. Wyglada na trzydziestolatka, jest wysoki, przystojny i ciemnowlosy. -No coz - mowi. - Nie wyobrazam sobie mniej goscinnego miejsca na czekanie. Podwiezc cie do miasta? -Na pewno po mnie przyjada - mowi mu Devon. Mezczyzna wzrusza ramionami. -W porzadku. Po prostu nie chcialem, zeby zlapal cie tu deszcz. Devon obserwuje go. Mezczyzna zmierza w kierunku swojego samochodu - srebrzystego porsche zaparkowanego kilka metrow dalej. To jedyny pojazd na tym parkingu. Ten czlowiek wie. On wie, po co tu przyjechales. Glos przemawia do niego tak jak zwykle: cicho, z przekonaniem, z glebi umyslu. Jest niepodobny do innych jego mysli: tych wyraznych i zdecydowanych wypowiedzi Devon nie moze uznac za swoje wlasne. On wie, powtarza Glos. Nie pozwol mu odejsc. Devon nie ma pojecia, co ten czlowiek moze wiedziec, ale jedno jest pewne: jesli chce tu znalezc jakies odpowiedzi, powinien sluchac glosu. Ten jeszcze nigdy go nie zawiodl. -Ej! - wola. Jednak gwaltowny podmuch wiatru zaglusza jego slowa. -Hej! Prosze pana! - wola ponownie, tym razem glosniej. Mezczyzna nie slyszy go, otwiera drzwiczki i siada za kierownica. Devon slyszy kaszlniecie zaplonu. Zapalaja sie reflektory samochodu. Nie ma czasu, mysli Devon. Nie zauwazy mnie, jesli sprobuje go dogonic. Jest tylko jeden sposob. Modli sie w duchu, zeby okazal sie skuteczny. Koncentruje sie. Samochod zaczyna sie cofac. Devon zamyka oczy. Skupia sie jeszcze bardziej. I nagle drzwiczki samochodu otwieraja sie na osciez. -Co do...? - krzyczy mezczyzna. Mocno trzymajac walizke, Devon biegnie w kierunku samochodu. -Hej! - wola. Mezczyzna wychyla sie z otwartych drzwi, w koncu zauwazajac nadbiegajacego Devona. Najwyrazniej jednak bardziej interesuje go stan zawiasow drzwiczek niz biegnacy do niego chlopiec. -Hej - mowi lekko zasapany Devon. - Czy panska propozycja podwiezienia jest nadal aktualna? Mezczyzna spoglada na niego i znow ze zdziwieniem na drzwiczki wozu. -Och, tak - odpowiada. - Pewnie, chlopcze. Wskakuj. -Dobry z pana czlowiek - mowi z promiennym usmiechem Devon. Owszem, przytakuje Glos. Czlowiek znajacy odpowiedzi. Odpowiedzi, po ktore Devon przyjechal do Biedy. Devon March ma czternascie lat. Nie jest taki jak inni chlopcy. Przekonal sie o tym juz w wieku czterech lat, kiedy sila woli udalo mu sie uniesc w powietrzu psa, Maksa. Gdy pewnego razu Devon bral udzial w sztafecie ze swym najlepszym przyjacielem Tommym, przebiegl przez plac zabaw, zanim ktorykolwiek z pozostalych chlopcow zdolal wystartowac. Stawal oko w oko z demonami - tak blisko, ze mogl zajrzec w ich rozdete nozdrza i zobaczyc geste wlosy i reszte. Nie sadzi, zeby wielu jego rowiesnikow moglo sie tym pochwalic. Nie, on nie jest taki jak inni chlopcy. Wcale nie. -Masz dar - powtarzal mu od malego ojciec. - Potrafisz robic rzeczy, ktorych inni nie umieja. Rzeczy, ktorych ludzie nie mogliby pojac. I ktorych mogliby sie bac. -Dlaczego tatusiu? Dlaczego potrafie robic takie rzeczy? -Nie ma znaczenia dlaczego, Devonie. Musisz jedynie wiedziec, ze cala moc ostatecznie pochodzi od dobra i dopoki bedziesz ja wykorzystywal do poszukiwania swiatla, zawsze bedziesz silniejszy od tego, co kryje sie w mroku. Tak wiec trzymali to w tajemnicy. Devon dorastal, wiedzac, ze jest inny, ale nie znajac powodu. Ojciec obiecal mu, ze pewnego dnia pozna swoje przeznaczenie. Jednak do tego czasu powinien ufac silom dobra. -Nazywaj to Bogiem, tak jak robi to wielu - powiedzial mu ojciec niedlugo przed smiercia. - Nazywaj to wyzsza istota, duchem Wszechswiata, sila natury. To jest tym wszystkim. Jest swiatlem w tobie. W ostatnich tygodniach zycia ojciec zaczal mowic takim zagadkami, a Devon siedzial przy nim i usilowal je rozwiazac. Jednak probujac zrozumiec ich sens, zupelnie sie pogubil, a potem ojciec umarl i pozostawil go bez odpowiedzi. -Mowisz, ze dokad jedziesz? - zapytala go staruszka siedzaca obok niego w autobusie. -Do Biedy - powtorzyl Devon. - To na wybrzezu Rhode Island, w poblizu Newport. -Wiem, gdzie to jest - powiedziala, szeroko otwierajac oczy i usta. - Nie znajdziesz tam nikogo oprocz duchow. Do tej chwili staruszka okazywala mu sympatie. Spytala, skad pochodzi, a on powiedzial, ze spod Nowego Jorku, z miasteczka Coles Junction. Gawedzili sobie i patrzyli na migajace za oknami, wielobarwne listowie Nowej Anglii. Kiedy jednak podal jej cel swej podrozy, staruszka dziwnie sie nastroszyla i zamilkla. -Duchy? - zapytal Devon. - Jakie duchy? -Znam te strony - ostrzegla. - To nie miejsce dla mlodego czlowieka. Trzymaj sie od nich z daleka. Devon rozesmial sie. -No coz, wezme pod uwage pani ostrzezenia, ale... Otoz, moj ojciec umarl i oddal mnie pod opieke starego przyjaciela, ktory wlasnie tam mieszka. Rozumie pani, ze nie mam zadnego wyboru. Potrzasnela glowa. -Nie wysiadaj z autobusu. Zostan na swoim fotelu i zaczekaj, az zawroci i pojedzie z powrotem. - Spojrzala na niego. Oczy miala wyblakle i zapadniete, ale blyszczace energia, ktorej nie spodziewal sie w nich zobaczyc. - Kraza legendy - powiedziala z naciskiem. Zacisnal dlon na medaliku swietego Antoniego. -Jakie legendy? - zapytal. -O duchach - odparla sciszonym glosem kobieta. - Mowie prawde, moj drogi chlopcze. Znajdziesz tam tylko duchy. Och, wy, mlodzi, myslicie, ze to bzdury. Wy, z tym waszym rapem i sluchawkami na uszach, jestescie glusi na otaczajacy was swiat. Nie miala racji, przynajmniej jesli chodzi o Devona. On wiedzial, ze pewnych spraw po prostu nie mozna wytlumaczyc, ze istnieje... no, inna rzeczywistosc. Kiedy byl maly i bal sie potworow z szafy, ojciec nie uspokajal go zapewnieniami, ze takie stworzenia nie istnieja. Czy moglby tak mowic, skoro Devon juz w wieku szesciu lat byl swiadkiem tego, jak jeden z nich probowal odgryzc im obu glowy? Ojciec dodawal mu otuchy, powtarzajac, ze Devon jest silniejszy od kazdego demona, ze ma wielka i niezwykla moc. Istotnie byla ona niezwykla, gdyz objawiala sie irytujaco rzadko i niespodziewanie. W kryzysowych sytuacjach - na przyklad gdy demony wdzieraly sie do jego sypialni lub kiedy ojciec o malo nie spadl z drabiny przy malowaniu domu - moc Devona okazywala sie niezawodna. W takich chwilach Devon zawsze ratowal sytuacje. Kiedy jednak probowal zaimponowac dziewczynie, podnoszac cos sila woli... Zapomnij o podobnych pomyslach. Jego moc wydawala sie obdarzona wlasna wola, i czasem zanikala, a przy innych okazjach pojawiala sie bez ostrzezenia. Tak jak tamtego dnia w sklepie Woolwortha, gdy miala zaledwie piec lat i tak bardzo chcial miec Transformera. Samochodzik po prostu uniosl sie z polki, przelecial przejsciem miedzy regalami i wpadl do tornistra Devona. Nie ukradl go. Ten model po prostu p o l e c i a l za nim. Ojciec byl bardzo zdziwiony, kiedy wrocil do domu, ale zaakceptowal - a raczej u w i e r z y l - w wyjasnienie Devona. Albo jak wtedy, kiedy pani Grayson ukarala go za rozmowy w czasie lekcji. Byla paskudna krowa, pomarszczona starucha, znienawidzona przez wszystkich. Nakazala Devonowi, zeby odwrocil swoja lawke i usiadl tylem do tablicy. Udreczony Devon, ktory nienawidzil sie wyrozniac sposrod reszty klasy, goraco zapragnal nie byc jedynym ukaranym w taki sposob. I nagle wszystkie lawki w klasie takze sie odwrocily. Ta wstretna pani Grayson o malo nie dostala zawalu przy tablicy. Nie liczac jednak tej mocy i demonow - choc trzeba przyznac, ze to istotne wyjatki - Devon niczym nie rozni sie od innych chlopcow w jego wieku. A przynajmniej taki byl, zanim go tutaj wyslano: bawil sie z kolegami, sluchal muzyki, gral w gry komputerowe. Byl dobrym uczniem i mial wielu przyjaciol. Moze nie byl najpopularniejszym chlopcem w szkole, ale z pewnoscia lubianym. Wszystko zmienilo sie przed niespelna miesiacem, kiedy umarl ojciec. Ted March mial w sierpniu atak serca i od tej pory byl przykuty do lozka. -Wyzdrowiejesz, tato - upieral sie Devon. Ojciec tylko sie usmiechnal. -Jestem bardzo, bardzo starym czlowiekiem, Devonie. Niewiele zostalo mi czasu. -Tato, jestes dopiero po piecdziesiatce. - Uwaznie spojrzal na ojca. - To jeszcze nie starosc. Ojciec tylko sie usmiechnal i zamknal oczy. Przetrwal jeszcze miesiac. Probowal walczyc, ale nie mial juz sil. Devon znalazl go pewnego ranka, zaraz po tym, jak slonce wylonilo sie zza horyzontu. Ojciec umarl spokojnie, we snie - sam. Devon po prostu siedzial przez godzine przy lozku, gladzac jego zimna dlon i pozwalajac lzom splywac po policzkach. Dopiero potem zadzwonil do pana McBride'a, adwokata ojca, i przekazal mu wiadomosc. Jak szybko wszystko sie zmienilo. Praktycznie jedyna pamiatka po dawnym zyciu, jaka mu pozostala, byl ojcowski medalik swietego Antoniego. Niegdys pobrzekiwal wraz z monetami w kieszeni ojca, zawsze w zasiegu reki. Ojciec nazywal go talizmanem. Kiedy Devon zapytal go, co to jest talizman, ojciec tylko sie usmiechnal. -Powiedzmy, ze to amulet, ktory przynosi mi szczescie. Teraz Devon trzyma w dloni ten medalik i czuje sie silniejszy, czuje wiez z ojcem, ktorego brakuje mu bardziej, niz potrafi to wyrazic. Wciaz budzi sie, nie pamietajac o wszystkim, co wydarzylo sie w ciagu kilku ostatnich tygodni: pogrzebu, prawnikow, czytania testamentu - a przede wszystkim wyznania, ktorym ojciec zaskoczyl go na lozu smierci. Devon nadal budzi sie, myslac, ze wszystko jest tak jak dawniej: ojciec smazy w kuchni jajka na bekonie, Max niecierpliwie sapie w przedpokoju, jego najlepszy kolega Tommy i najlepsza kolezanka Suze czekaja na niego na przystanku autobusowym. Zaraz jednak przypomina sobie wszystko: ojciec nie zyje, Max zamieszkal u Tommy'ego, dawni koledzy i kolezanki sa daleko, a na domiar wszystkiego o j c i e c nie byl j e g o p r a w d z i wym o j c e m. A d o p t o w a l Devona. Powiedzial mu o tym przed smiercia. Devonowi jeszcze trudniej bylo pogodzic sie z tym niz z faktem, ze ojciec nie zyje. -Chociaz nie jestesmy jednej krwi - powiedzial mu ojciec cichym i slabym glosem, podparty poduszkami - zawsze pamietaj o tym, ze kochalem cie jak syna. Devon nie zdolal nic odpowiedziec. -Posylam cie do pewnej rodziny na Rhode Island. Zaufaj mi, Devonie. Oni beda wiedzieli, co dla ciebie najlepsze. -Tato, dlaczego nie powiedziales mi wczesniej? Ojciec usmiechnal sie smutno. -Tak bylo najlepiej, Devonie. Wiem, ze prosze o zbyt wiele, mowiac, zebys mi zaufal, ale zrobisz to, prawda? -Oczywiscie, tato. - Devon poczul, jak lzy cisna mu sie do oczu i splywaja, gorace i piekace ciurkiem po policzkach. - Tato, ty nie mozesz umrzec. Prosze. Nie zostawiaj mnie. Demony moga wrocic. A ja wciaz nie rozumiem dlaczego. -Jestes silniejszy od kazdego z nich. Pamietaj o tym. -Ale dlaczego taki jestem, tato? Powiedziales, ze pewnego dnia zrozumiem. Nie mozesz umrzec, nie wyjawiajac mi prawdy. Prosze, tato! Czy to, ze taki jestem, ma cos wspolnego z tym, k i m jestem? Z moimi prawdziwymi rodzicami? Ojciec probowal odpowiedziec, ale nie zdolal. Zamknal oczy i opadl na poduszki. W nocy umarl. Po odczytaniu testamentu prawnik ojca, stary pan McBride, oznajmil Devonowi, ze opieke nad nim przejmuje niejaka pani Amanda Muir Crandall, mieszkajaca na odleglym i skalistym wybrzezu Rhode Island, w miejscu zwanym Bieda. Nie znajdziesz tam nikogo oprocz duchow. Och, ale to twoje duchy, mowi mu Glos w jego glowie. Staruszka w autobusie do konca podrozy zachowywala sie z rezerwa. Devon skupil uwage na przesuwajacych sie za oknem widokach. Dzien dobiegal konca. Granat nieba, przez caly dzien grozacego deszczem, przeszedl w wilgotny fiolet, jak na amatorskiej akwareli. Mgla usiala kroplami wilgoci okno i spogladajac w nie, Devon coraz dotkliwiej odczul swoja samotnosc. -Jestes juz prawie mezczyzna - powiedzial mu pan McBride, ktory podwiozl go na dworzec i nawet nie zaczekal, az przyjedzie autobus. Tak, prawie mezczyzna, mysli Devon. Juz dawno temu utracil niewinnosc = dokladnie wtedy, kiedy pierwszy raz slepia w szafie okazaly sie prawdziwe - ale w tym autobusie czul sie wciaz bardzo maly i samotny. Tato... Patrzac na odbicie w szybie, usiluje przypomniec sobie twarz ojca. Jak moge im stawic czolo bez ciebie? Jak mam sie nauczyc wszystkiego, co powinienem wiedziec? Jak sie dowiedziec, kim naprawde jestem? Z trzaskiem pioruna niebiosa nagle otwieraja swe podwoje. Ziemia natychmiast zaczyna dudnic, bombardowana deszczem. Devon pospiesznie wskakuje do porsche i siada obok mezczyzny, ktory zapewne zna odpowiedzi na jego pytania. -Jestem Rolfe Montaigne - mowi mezczyzna, wyciagajac reke i sciskajac dlon Devona. -Devon March - odpowiada chlopiec. Krople deszczu bebnia o dach samochodu, jak setki stepujacych na wyscigi tancerzy. W suchym wnetrzu Devon czuje zapach skorzanej tapicerki, miekki fotel zdaje sie brac go w swe objecia. Zar znikl, napiecie ustapilo. Opiera glowe o podglowek i zamyka oczy. Montaigne wlacza wycieraczki, ktore ze swistem zaczynaja przesuwac sie po szybie. Wrzuca wsteczny bieg i patrzac przez ramie, znow cofa porsche. -Wyglada na to, ze zdazylismy w sama pore - mowi. - Podobno dzisiejsza noc bedzie naprawde paskudna. Nie wiesz, co to burza, dopoki nie widziales jej w Biedzie. -Pewnie dlatego tak nazywa sie to miejsce? -Owszem, ale nie tylko dlatego. - Montaigne wyjezdza na szose. - Dokad sie wybierasz? Devon otwiera oczy i patrzy na niego. -Do domu zwanego Kruczym Dworem. Wie pan, gdzie to jest? Moze mnie pan tam podrzucic? -Czy wiem? - Montaigne obrzuca go przenikliwym spojrzeniem. - Chlopcze, nie zawiozlbym cie do Kruczego Dworu, nawet gdybym mial samochod obwieszony wiankami czosnku i krucyfiks na desce rozdzielczej. Devon usmiecha sie. -Zatem nie? -Po co tam jedziesz? - pyta Montaigne. Devon nie jest pewien, czy powinien odpowiedziec na to pytanie. -No coz, jesli nie chce pan tam jechac... Montaigne potrzasa glowa i usmiecha sie krzywo. -Podwioze cie tylko do Przeleczy Borgo. Tam zlapiesz taksowke. -Bardzo zabawne. - mowi Devon. - Rozumiem aluzje. Czytalem Drakule. Przelecz Borgo. Czosnek. Czyzby w Kruczym Dworze mieszkaly wampiry? Co to za miejsce? Dlaczego wszyscy sie go boja? -To noc Walpurgii - mowi ze smiechem Montaigne, zartobliwie zegnajac sie wolna reka. Mruga do Devona. - Nosferatu. -Nie przestraszy mnie pan. -Nie? - pyta Rolfe, usmiechajac sie do niego, blyskajac bialymi zebami w polmroku. - Na pewno? Devon obraca glowe. Moze powinien sie bac. Moze ten facet zna odpowiedzi dlatego, ze sprzymierzyl sie z demonami. Jednak Glos milczy, nie podsuwajac zadnego wyjasnienia. Devon spoglada na splywajace woda ulice, znieksztalcone przez zalana deszczem szybe. Za nia wszystko jest rzeka poprzecinanych cieniami blekitow, czerwieni i zolci, rzucanych przez opetancze jasne neony wystaw. W samochodzie zapada cisza, przerywana tylko swistem wycieraczek i bebnieniem deszczu. Szosa biegnie nad jakims duzym lustrem wody i Devon wyczuwa silnie wiejacy wiatr. Z mapy wie, ze Bieda znajduje sie na koncu dlugiego skalnego polwyspu, wychodzacego w niespokojne wody w miejscu, gdzie Rhode Island Sound spotyka sie z Atlantykiem. Wiatr i deszcz smagaja szyby samochodu. Devon znow slyszy cichy smiech pana McBride'a. Jak sadzisz, dlaczego nazywaja to Bieda? Devon obserwuje rozkolysane smugi reflektorow porsche, ktore przecinaja burzowy mrok wijacej sie przed nimi drogi, ukazujac tylko nieprzyjazne pustkowie, rozposcierajace sie po obu jej stronach. -Wprawdzie to nie moja sprawa - mowi Montaigne, przerywajac niezreczna cisze - ale czy zabawisz w Kruczym Dworze dlugo? -Raczej tak. - Devon zerka na niego i postanawia wyznac prawde. - Zostane tam dluzej. Mam tam zamieszkac. -Zamieszkac? Chcesz tam mieszkac? Devon kiwa glowa. -Ojciec wlasnie zmarl i moja opiekunka zostala kobieta, ktora mieszka w Kruczym Dworze. Pani Crandall. Nie musi mowic nic wiecej. Teraz wstrzyma sie z ujawnianiem dalszych informacji i zobaczy, co mial na mysli Glos, twierdzac, ze ten czlowiek zna odpowiedzi. Montaigne zerka na niego, ale zaraz z powrotem spoglada na droge. Deszcze siecze jeszcze mocniej. -Jestes jej krewnym? - pyta. -Nic o tym nie wiem. Ojciec powiedzial mi tylko, ze ona bedzie wiedziala, co dla mnie najlepsze. -Niezwykle. - Montaigne zdaje sie przetrawiac te informacje. - Naprawde bardzo niezwykle. Podjechali do czerwonego swiatla, jakby plywajacego w morzu ciemnosci za przednia szyba. Samochod stanal, a Montaigne spojrzal na chlopca. -Przykro mi z powodu twojego ojca - mowi. Devon odwraca glowe. Nie jest w stanie odpowiedziec. -Wiem jak to jest - ciagnie Montaigne. - Stracilem ojca kiedy mialem osiem lat. Zmienia sie swiatlo. Przejezdzaja przez cos, co wyglada na centrum jakiejs wioski. Sklepiki o scianach z bialych desek, przewaznie zamkniete na glucho po zakonczeniu sezonu. -Zatem dlaczego uwaza pan to za niezwykle? - pyta Devon. - Zna pan mieszkancow Kruczego Dworu? Montaigne usmiecha sie. Wycieraczki piszcza jak rozzloszczone mewy. -Och, tak - odpowiada cicho. - Znam ich. Bardzo dobrze. Devon wychwytuje sarkastyczny ton jego glosu. -Zatem moze znal pan mojego ojca - mowi. - Teda Marcha. Montaigne zastanawia sie. -Nie, przykro mi. Niemal cale zycie mieszkam tutaj, nie liczac tych kilku lat, kiedy szukalem szczescia w szerokim swiecie. Raczej nie przypominam sobie takiego nazwiska. Ted March. - Usmiecha sie. - Jednak Amanda Muir Crandall ma wiele sekretow. Jesli twoj ojciec powiedzial, ze ja zna, nie watpie w jego slowa. Mezczyzna znow spoglada na Devona. Jego oczy sa gleboko osadzone, zielone i blyszczace, nawet w tym ciemnym wnetrzu samochodu. On wie, ponownie mowi Devonowi Glos. Tylko co wie? Devon nie podejrzewa Montaigne'a o klamstwo, ale za jego slowami niewatpliwie kryje sie jakas historia, ktora z pewnoscia moglaby wiele wyjasnic. Kim Devon jest, jak zdobyl taka moc. Rolfe Montaigne ma w sobie cos niepokojacego, ale Devon nie potrafi powiedziec co. Z pewnoscia w tym samochodzie nie czuje zaru ani zlowrogiego napiecia sygnalizujacego obecnosc demonow. -Skad zna pan pania Crandall? - pyta. -Jestem jej starym znajomym - mowi Rolfe. - Nie zapomnij jej ode mnie pozdrowic. Devon wie, ze to bzdura. Ufa swojemu instynktowi. Tata nazywal to "wrazliwoscia" i probowali czytac nawzajem w swoich myslach. Devonowi czasem sie to udawalo. Wolal "ciasto czekoladowe", a ojciec przyznawal, ze wlasnie myslal o deserze. Samochod rozpryskuje wode, przejezdzajac przez gleboka kaluze, ale Rolfe Montaigne zdaje sie tego nie zauwazac. -Bedziesz musial sie przeniesc do tutejszej szkoly - zauwaza. -Tak. To pewnie bedzie najgorsze. Nienawidze byc nowym. -W ktorej jestes klasie? -W drugiej. Montaigne kiwa glowa. -Rozmawiales z pania Crandall przed przyjazdem tutaj? -Nie - mowi Devon. - Zrobil to adwokat mojego ojca. W ogole sie z nia nie kontaktowalem. Wiem, ze ma corke w moim wieku. -Och, tak. Cecily. - Montaigne usmiecha sie. - A ponadto bratanka. Z pewnoscia slyszales o Alexandrze. -Nie - przyznaje Devon. -Ma osiem lat. - Montaigne spoglada na niego. Znow blyska w mroku bialymi zebami. - Lubisz dzieci? -Pewnie. Montaigne smieje sie. -Kiedy poznasz malego Alexandra, moze zmienisz zdanie. Skreca i zjezdza z drogi na podjazd przed duzym bialym domem. Napis namalowany gotykiem na zawieszonej przed nim tablicy glosi: Niespokojna Przystan Tablica wsciekle kolysze sie na wietrze. Opony chrzeszcza na zwirze, zanim samochod sie zatrzymuje.-Jestesmy na miejscu - mowi Montaigne do Devona, posylajac mu dziwny usmiech. - Przelecz Borgo. Mozesz tu zlapac taksowke, ktora zawiezie cie do tamtego domu. -Dzieki za pomoc - mowi Devon, obracajac sie, aby otworzyc drzwi. -Jeszcze nie - mowi Montaigne, po czym nagle i niespodziewanie wyciaga reke i wciska blokade drzwi. - Nie tak szybko. Zaskoczony Devon wydaje cichy okrzyk i kuli sie na fotelu. Twarz Rolfe'a Montaigne'a znajduje sie nie dalej niz dziesiec centymetrow od jego twarzy. Serce wali Devonowi w rytmie deszczu bebniacego o dach samochodu: mocno, szybko, wsciekle. Chlopiec spoglada w oczy tego obcego mezczyzny, pierwszego czlowieka, ktorego napotkal, odkad opuscil bezpieczny swiat ojca, przyjaciol, psa i szkoly. -Nastepnym razem - szepcze groznie Rolfe Montaigne - powinienes dwa razy sie zastanowic, zanim wsiadziesz do czyjegos samochodu. Tutaj kazdy moglby ci powiedziec,, zebys trzymal sie z daleka od Rolfe'a Montaigne'a. Powiedzieliby ci, ze Rolfe Montaigne przesiedzial piec lat w wiezieniu za to, ze zabil mlodego chlopca, takiego jak ty. 2. Bieda Niech pan sie odsunie - mowi cichym, zduszonym glosem Devon. Rolfe Montaigne usmiecha sie. -Przepraszam, chlopcze - mowi. - Nie chcialem cie przestraszyc. Opada z powrotem na fotel. Devon oddycha z ulga. Ma zacisniete piesci, gotowy bronic sie w razie potrzeby. Wyglada jednak na to, ze nie bedzie musial. -Jestem pewien, ze jednak chcial mnie pan nastraszyc - mowi do Montaigne'a. Mezczyzna spoglada na niego. -Po prostu pomyslalem, ze niebawem uslyszysz o mnie rozne okropne historie, szczegolnie w Kruczym Dworze. Stwierdzilem, ze najpierw sam ci o tym powiem. Devon przelyka sline. -Czy naprawde zabil pan...? -Spytaj pania Crandall, to wszystkiego sie dowiesz - mowi Montaigne, otwiera drzwiczki samochodu i wysiada. Po chwili otwiera drzwi po stronie Devona, oslaniajac go parasolem przed deszczem. - Jestem pewien, ze pani Crandall z przyjemnoscia poda ci wszystkie szczegoly. Devon wyteza wzrok, wpatrujac sie w wilgotny mrok, usilujac cos zobaczyc. Montaigne wskazuje na burzowe chmury. -Witaj w Biedzie - mowi. Metne swiatlo, saczace sie z okien Niespokojnej Przystani, przedzieraja sie przez strugi deszczu. Devon i Montaigne spiesza do srodka, gdzie mezczyzna strzasa wode z parasola i bez slowa odchodzi w kierunku stojacej w kacie budki telefonicznej. Lokal jest mroczny, wylozony ciemnobrazowa boazeria, obwieszony sieciami, bojami i kolami ratunkowymi. Deski podlogi sa nierowne, wypaczone przez dziesieciolecia kontaktu ze slonym morskim powietrzem. W Sali znajduje sie kilka stolow ze stojacymi na nich lampami naftowymi. Pod przeciwlegla sciana siedzi dwoch koscistych staruszkow, popijajacych piwo i palacych fajki. Wzdluz frontowej sciany ciagnie sie bar z wysokimi stolkami. Devon zajmuje jeden z nich, przyciagajac uwage barmanki. Jest nia pulchna mloda kobieta o krotko scietych rudych wlosach, z doleczkiem na brodzie i zlotym kolczykiem w lewej brwi. Nie wyglada na duzo starsza od Devona, ktory jednak podejrzewa, ze ona musi miec co najmniej dwadziescia jeden lat, skoro pracuje za barem. -Co ma byc? - odzywa sie dziewczyna. -Jest goraca czekolada? - pyta Devon. -Pewnie, maly. - Napelnia mu filizanke. - Masz. W taka pogode jak ta nawet... No, znasz reszte. Devon usmiecha sie. -Faktycznie, pogoda jak pod zdechlym psem. -Jestes nowy w miescie? -Tak - mowi Devon i upija lyk. Czekolada jest dobra. Smaczna i goraca. - Wlasnie przyjechalem. -Skad? -Z Nowego Jorku. -O, naprawde? - Nachyla sie do niego. - Chlopak z wielkiego miasta. -Nie - mowi Devon. - Z przedmiescia. -Och. - Barmanka splata rece na piersi. - Co wiec sprowadza cie az tutaj, do Biedy, na sam koniec swiata? -Bede tutaj mieszkal. W Kruczym Dworze. Znasz to miejsce? Znow to samo, mysli Devon. Ta mina. Taka sama, jaka zrobila tamta staruszka w autobusie i jaka widzial u Rolfe'a Montaigne'a w samochodzie. -Czy je znam? - smieje sie barmanka. Wszyscy w Biedzie znaja Kruczy Dwor. Jak moglibysmy nie znac? Nalezy do nich polowa okolicy. -Mowiono mi, ze sa bardzo bogaci. -Maja wiecej pieniedzy niz sam Bog. - Chwyta sciereczke i zaczyna wycierac blat. - Muirowie praktycznie zbudowali to miasteczko. Kupili flote statkow rybackich, rozruszali turystyke, wszystko. Prze Muirami nie bylo tu nic. Kazde dziecko zna legende Kruczego Dworu - wie, ze stary Horatio Muir wybudowal ten dom na cyplu, a wtedy wszystkie kruki z okolicy zlecialy sie i zamieszkaly tam. -Kruki? -Taa. No wiesz, takie wielkie czarne ptaszyska. Moj dziadek pamieta czasy, kiedy we dworze roilo sie od nich. Stad ta nazwa. Teraz nie ma tam juz zadnych krukow, ale to miejsce wciaz jest tak niesamowite, jak tylko mozna sobie wyobrazic. Devon usmiecha sie. -Mowiono mi, ze znajde tam tylko duchy. Dziewczyna mruga do niego. -Powiedziano ci prawde. Duchy i kilka stuknietych osob. - Usmiecha sie. - Nawiasem mowiac, mam na imie Andrea. A ty? -Devon - przedstawia sie jej. Wymieniaja uscisk dloni. -Naprawde bedziesz mieszkal w tym domu? Devon usmiecha sie. -Pani Crandall bedzie moja opiekunka. Moj ojciec umarl. Tak jakby zapisal mnie jej w testamencie. -Daj spokoj - mowi Andrea. - To dziwna starsza pani. Jednak jej corka jest w porzadku. Cecily. Czasem tutaj wpada. Jest mniej wiecej w twoim wieku. -No, to dobrze. Juz zaczynam sie obawiac, ze tam bedzie okropnie. Andrea wzrusza ramionami. -Nie wiem, z jakiego miasteczka przyjechales, ale w Biedzie bywa strasznie nudno. No, szczegolnie w styczniu, lutym i w marcu. W lecie to co innego. W ziemie jest nas tu niecale trzy tysiace, ale w szczycie sezonu - od czwartego lipca az do swieta pracy - tloczy sie tu okolo czterdziestu tysiecy turystow. -Oo. -No wiesz, mysle, ze to przez te nazwe. Mozna by pomyslec, ze bedzie odstraszala ludzi, ale nie. Kazdy chce powiedziec, ze byl w Biedzie i wrocil. My, nieszczesni mieszkancy, zabijamy sie w lecie, usilujac jakos upchnac tu wszystkich. Chyba powinnismy byc wdzieczni. Za ich pieniadze zyjemy od wrzesnia do maja. -W lecie skoncze pietnascie lat - mowi jej Devon. - Chcialbym znalezc jakas prace. -Bedzie jej tu wiele. W ktorej jestes klasie? W drugiej? -Tak. W przyszlym tygodniu powinienem pojsc do szkoly. Dziwnie jest tak przychodzic do klasy w polowie roku szkolnego. Niespecjalnie mnie to cieszy. -Cecily zajmie sie toba. Ma swoj krag przyjaciol. A szkola nie jest zla. Skonczylam ja kilka lat temu. Jest fajna, bo zbiorcza. Przynajmniej mozna poznac dzieciaki spoza Biedy. - Bawi sie kolczykiem w brwi. - Zatem sadzisz, ze zostaniesz tu na dobre? Devon patrzy w okno. Deszcz bebni o szybe. -Nie wiem. - odpowiada. - Na razie nie mam wyboru. Ale pozniej... Nie konczy. Odkad przeczytano testament ojca, zastanawial sie, jak dlugo tutaj zostanie. Troche buntowal sie przeciwko porzucaniu Coles Junction i dotychczasowych przyjaciol. A jednoczesnie wabily go slowa Glosu: Tam sa odpowiedzi. Mozesz sie dowiedziec, kim i jaki jestes. Tamtej nocy, kilka godzin po smierci ojca, temperatura w pokoju nagle podskoczyla o dwadziescia stopni. Pograzony w zalu Devon nie sadzil, ze bedzie dostatecznie silny, zeby oprzec sie temu atakowi. Jednak byl - jak zawsze. Wystarczylo jedno gniewne spojrzenie i machniecie reki, aby jego oslona przemknela przez pokoj i zablokowala drzwi. Klamka obrocila sie i zagrzechotala, lecz nic nie zdolalo wejsc do srodka. Tutaj sa odpowiedzi, mowi mu teraz Glos. A Devon przytakuje: Wiem o tym od chwili, gdy wysiadlem z autobusu. -Ktos mowil ci juz o chlopcu? - pyta Andrea. Devon znow spoglada na nia. -O chlopcu? Och, masz na mysli tego malego z Kruczego Dworu. Andrea kiwa glowa. -"Maly" to zwodnicze okreslenie. Raczej powinienes powiedziec "potwor". Albo "gremlin". Czy wiesz, za co wyrzucili go ze szkoly, do ktorej chodzil w Connecticut? Devon usmiecha sie. -Az boje sie zapytac. Andrea wybucha smiechem. -Podpalil zaslony w bufecie. W bufecie! Moglabym zrozumiec, gdyby podpalil zaslony w sypialni wychowawcy albo w pracowni matematycznej, ale w bufecie? Devon kreci glowa. -To mi wyglada na ciezki przypadek dziecka, ktore pragnie zwrocic na siebie uwage. -Alexander Muir jest niewatpliwie stukniety. Wcale mnie to nie dziwi, skoro wychowal sie w tym domu. -Wsrod zbyt wielu duchow? - usmiecha sie Devon. Andrea wzrusza ramionami. -Coz, tak przynajmniej mowia. - Nachyla sie do niego. - Jeszcze teraz przy Czarciej Skale mozna uslyszec krzyki Emily Muir. To informacja z pierwszej reki, kolego. Sama je slyszalam. -Oo - mowi Devon. - Krzyki? Czarcia Skala? -Tak. To najwyzszy punkt nadmorskich urwisk, na skraju posiadlosci Muirow na samym koncu Biedy. Przed czterdziestoma laty Emily Muir rzucila sie tam z klifu. Mowiono, ze nakryla meza z inna kobieta. Devon usmiecha sie. -Rozumiem. -Mozesz sie smiac, ale jej maz to najgorszy ze wszystkich duchow, Jackson Muir. Moi rodzice pamietaja go z czasow, gdy byli dziecmi. Terroryzowal cale miasteczko. Mowia, ze byl czarownikiem. -C z a r o w n i k i e m? Jak wuj Arthur z serialu Bewitched? Rzuca w niego scierka. -Hej, ja tylko powtarzam to, co mi mowiono. Biedny stary Jackson. Zadnym ze swych zaklec nie zdolal przywrocic zycia pieknej Emily i umarl pograzony w zalu. -Probujesz mnie przestraszyc - mowi jej z usmiechem Devon. Andrea tez sie usmiecha. -Udalo mi sie? -Nie. - Znowu upija lyk czekolady. - Nielatwo mnie przestraszyc. -No coz, po prostu uwazaj na siebie. Pani Crandall to postac zywcem wyjeta z Looney Toons. Wciaz widuje ja w tym jej jaguarze. Pojawia sie w ktoryms z miejscowych sklepow tak poowijana apaszkami, ze ledwo widac jej twarz, a potem zawziecie sie targuje o sandalki za dziesiec dolarow. - Andrea nachyla sie nad barem. - I wiesz, co jeszcze jest dziwne w tej rodzinie? Maja tylko jednego sluzacego. J e d n e g o! Mozesz to sobie wyobrazic? W takim wielkim domu? No, ja ledwie sobie radze z utrzymaniem porzadku w moim jednym pokoju a oni maja ich piecdziesiat. -Piecdziesiat pokoi? -Taa. Mozesz to sobie wyobrazic? Nie, Devon nie mogl. Byl jednak przekonany, ze w ktoryms z tych piecdziesieciu pokoi znajdzie odpowiedz na pytanie, kim jest i skad sie wziela jego niezwykla moc. -Jeszcze czekolady? - pyta Andrea. -Nie dzieki - mowi Devon, oprozniajac filizanke. Oglada sie przez ramie. Rolfe Montaigne wciaz stoi przy telefonie. - Czy jest tu drugi telefon, z ktorego moglbym skorzystac? Musze wezwac taksowke, ktora zawiezie mnie do Kruczego Dworu. -Nawet nie wyslali po ciebie samochodu? -Mieli to zrobic, ale nikt nie przyjechal. - Devon wyciaga z kieszeni kurtki portfel, wyjmuje dwa dolary i kladzie je na kontuarze. - Podwiozl mnie tu tamten gosc. Andrea spoglada na Montaigne'a i krzywi sie. -Chyba nie zadajesz sie z Rolfe'em Montaigne'em? - pyta. -Nie, on tylko mnie tu podwiozl. Dlaczego pytasz? Nie powinienem sie z nim zadawac? - Uwaznie patrzy na Andree. - Powiedzial mi, ze siedzial w wiezieniu za morderstwo. Czy to prawda, czy tez tylko probowal mnie przestraszyc? Dziewczyna prycha. -Na dzis opowiedzialam ci juz dosc okropnych historii. Nie kaz mi zaczynac nowej. Odchodzi obsluzyc innych klientow - starszego pana i mloda kobiete. Devon przyglada sie im, starajac sie cos wyczuc. Nic. Glos milczy. Zadnego zaru. Ani energii. Devon wie, ze w tym miasteczku sa ludzie znajacy prawde, ktorej szuka. Odnajdzie ich. Opatrznosc - czy cokolwiek innego - juz skontaktowala go z jednym z nich: tajemniczym Rolfe'em Montaigne'em. -Hej! - wola do niego Andrea., pokazujac palcem. - Masz wolny telefon. Devon rozglada sie. Rolfe juz wyszedl. Na zewnatrz slychac warkot zapalanego silnika. Przez okna za barem wpada swiatlo reflektorow. -Bez slowa pozegnania - mruczy Devon. Zsuwa sie ze stolka i przechodzi przez pomieszczenie. Nad telefonem wisi tabliczka z numerami firm przewozowych. Dzwoni do jednej z nich, podaje gdzie jest, i slyszy, ze taksowka bedzie za mniej wiecej piec minut. -Wpadaj tu czesto - mowi mu Andrea, gdy Devon wraca do baru. - Utrzymam cie przy zdrowych zmyslach. Devon sklada obietnice. Kiedy przed barem rozlega sie klakson taksowki, deszcze nieco ustaje. Devon wybiega z baru i siada na tylnym siedzeniu. Taksowkarz jest krepym mezczyzna o ogorzalej twarzy (zapewne w dzien zajmuje sie lowieniem ryb) i czarnych, gleboko osadzonych oczach. On tez sprawia wrazenie zdziwionego, kiedy Devon podaje jako cel podrozy Kruczy Dwor. W lusterku widac, jak lekko unosi krzaczaste brwi. Mimo to nic nie mowi i jedzie. Ksiezyc ponownie wylania sie zza ciemnych chmur, jak niesmiale dziecko, ktore wyglada zza drzwi, choc juz powinno lezec w lozku. Jego blask jest slaby, niepewny. Pojawia sie i znika, ale daje wystarczajaco duzo swiatla, zeby ukazac poszarpane skaly obok drogi i wzburzone morze na dole. Biale grzywy fal wydaja sie Devonowi nieznosnie zimne. Chlopiec slucha, jak rozbijaja sie na plazy. W koncu dostrzega Kruczy Dwor, wznoszacy sie na tle ksiezycowej poswiaty na szczycie Czarciej Skaly. Z poczatku widac tylko nikly cien, zarys, jakby kontur naszkicowanych dekoracji. -To tam - mowi chrapliwie taksowkarz. -Tak - potwierdza Devon, nie odrywajac oczu od tego widoku. -Niewiele mowie ludziom, ktorych woze - dodaje taksowkarz, zerkajac przy tym w lusterko. - A Bog wie, ze widuje takie rzeczy, ze powinienem cos powiedziec. Zabieram pijakow i odwoze ich do zon. Zabieram politykow i zawoze ich do kochanek. Nic nie mowie. Nigdy. Jednak dzis dam ci pewna rade. -Jaka? - pyta Devon. Mineli zakret nadmorskiej drogi i zaczeli wjezdzac na wzgorze. Kruczy Dwor wznosil sie teraz nad nimi, sterczac na skraju urwiska. -Zalatw sprawe, ktora przyjechales tu zalatwic, i wyjedz - mowi taksowkarz. - Nie zadawaj zadnych pytan. Po prostu zrob to, co masz zrobic, i zmykaj. Devon nie odrywa oczu od ciemnej bryly budowli. Tylko w dwoch oknach na parterze pali sie swiatlo. Wydaje sie nikle i slabe, jakby balo sie przerwac spokoj cieniom. Na wschodnim koncu domu ku fioletowo-czarnemu niebu wznosi sie wieza. -Obawiam sie, ze to bedzie trudne - wyjasnia Devon. - Mam tutaj mieszkac. Taksowkarz mruczy: -No coz, wspolczuje ci, chlopcze. Kiedys pracowalem u Edwarda Muira, na jednym z jego statkow. Traktowal mnie jak niewolnika. Nie pozwol mu na to. Taksowkarz zatrzymuje sie na poboczu drogi. Od Kruczego Dworu dzieli ich jeszcze dobrych kilkaset metrow pod gore. -Dlaczego sie pan zatrzymal? - pyta Devon. -Dla mnie to koniec drogi. Devon smieje sie. Wlasciwie wcale go to nie dziwi. Biorac pod uwage dotychczasowe wydarzenia tej nocy, mogl sie spodziewac czegos takiego. -A co? - pyta. - Boi sie pan, ze poszczuja pana wilkolakami, jesli podjedzie pan blizej? -Mozliwe - odpowiada mezczyzna, najzupelniej powaznie. Devon wysiada z taksowki i wyjmuje z niej swoja ciezka walizke. -Prosze - mowi, podajac trzy dolary przez boczne okienko. Jest troche zly, znuzony dziwacznym zachowaniem tych wszystkich ludzi, ktore gralo mu na nerwach. - Niech pan nie szuka napiwku, bo go nie dalem. -Niewazne. Wolalbym, zebys skorzystal z mojej rady. Taksowka zawraca z piskiem opon i rusza z powrotem droga, pozostawiajac chlopca samego w blasku ksiezyca, z twarza mokra od deszczu. Monotonny huk fal w dole zaglusza warkot nabierajacego szybkosci samochodu, ktory zjezdza ze wzgorza do miasteczka. Devon spoglada na wznoszacy sie przed nim dom. Zapalilo sie nastepne swiatlo: w najwyzszym oknie wiezy. -No - mruczy Devon. - Dwor budzi sie do zycia. Jednak idac z mozolem w kierunku budynku, chcialby w to wierzyc. Pogwizduje pod nosem, wesola melodie odpedzajac zle duchy, sciskajac w jednej rece walizke, a w drugiej ukryty w kieszeni medalik swietego Antoniego. Suze latwo bylo przestraszyc. W Coles Junction chodzili razem do kina - Devon, Suze, Tommy i kto jeszcze im akurat towarzyszyl. Lubili takie horrory jak Koszmar minionego lata i Krzyk. Przyprawiajaca o gesia skorke sciezka dzwiekowa denerwowala Suze i Devon musial wyciagac w ciemnosci reke, zeby uspokajajaco uscisnac jej dlon. Kiedys, wracajac do domu, poszli na skroty przez kruzganki starego kosciola. Korytarz oswietlaly tylko zolte lampy na murze, rozmieszczone co kilka metrow. Zdarzalo sie, ze nietoperze utknely w tym korytarzu i ich piskliwe okrzyki byly tylko odrobine mnij przerazajace od lopotu bloniastych skrzydel o zimne kamienie. Suze uslyszala te dzwieki i rzucila sie do ucieczki, zakrywajac rekami wlosy i blagajac Devona, zeby pobiegl za nia. Jego jednak po prostu zafascynowaly te latajace gryzonie. Widzial ich slepia: czerwone wegielki w mroku. Devon przypomina sobie, ze naprawde przestraszona Suze zawsze zaczynala mamrotac lub pogwizdywac pod nosem. She'll be comin' round the mountain when she comes, she'll be comin' round the mountain when she comes... albo Jingle bells, jingle bells, jingle all the way - nawet w najgoretszy dzien lata. Te zabawne piosenki: jakby wymuszona radosc malej dziewczynki mogla ukolysac do snu nietoperze, sklonic do posluszenstwa duchy. A jednak teraz Devon pogwizduje te same melodie. Po raz pierwszy w zyciu troche sie boi. Podchodzac do wielkiego domu, czuje narastajacy zar. W szumie wiatru slyszy glosy: nie doradzajacy mu Glos, ale inne. Glosy tych slepi, ktore spogladaly na niego z ciemnej szafy, odkad skonczyl szesc lat. Przystaje nie dalej niz metr przed frontowa brama i spoglada w gore. Przez zardzewiale zelazne kraty widzi pietrzacy sie dom. Chmury znikly i osmielony ksiezyc zawladnal niebem. Teraz jest dostatecznie jasno, zeby dostrzec fasade budynku: sliskie od deszczu czarne kamienie, wygladzane przez dziesiatki lat prze morskie wiatry. Drewniane elementy budynku sa czarne jak heban - z ciemnego drewna, zaimpregnowanego przez sol. Wszystko jedno, czy sa tu kruki czy nie, Devon uznaje, ze dom zasluguje na swoja nazwe: jest czarny jak skrzydlo kruka. Z okapow domu stercza monstrualne gargulce, podobne do tych na sredniowiecznych katedrach, odrazajace i szponiaste stwory. Devon wie, ze sa one az nazbyt realne. Kiedy sie zbliza, musi walczyc z wiatrem, chlodnym i wilgotnym. Nie zdolasz mnie powstrzymac, mysli. Obojetnie, jak usilnie bedziesz probowal. Przyjechalem tutaj, zeby poznac prawde. Te prawde, ktora ukrywano przede mna cale zycie. Przechodzi przez frontowa brame i idzie dlugim podjazdem. Ten biegnie lukiem w kierunku glownych drzwi, po czym dalej za dom, ku mniejszym budynkom. Devon maszeruje raznym krokiem, pomimo silnych podmuchow wiatru. Razny krok ma dodac mu otuchy, tak samo jak melodia, ktora wciaz plynie z jego warg: She'll be comin' round the mountains when she comes... Ktos - cos - go obserwuje. Devon jest o tym przekonany. Strzez sie, odzywa sie Glos. Devon niemal sie spodziewa, ze zaraz cos wyskoczy na niego z rosnacych wzdluz podjazdu krzakow, jakies wsciekle zwierze o dlugich klach i czerwonych slepiach. Kiedy jednak dostrzega patrzacego, odkrywa ze to z pewnoscia czlowiek. Istotnie, z ciemnosci patrza na niego oczy. Na szczycie wiezy, w ksiezycowym blasku, widac jakiegos mezczyzne - a przynajmniej kogos, kto bacznie obserwuje Devona przez okienko zwienczonej krenelazem wiezy. Devon staje jak wryty i nagle ma wrazenie, ze jego cialo traci ciezar, ktory unosi sie i wyparowuje bez sladu. Probuje skupic wzrok na tym czlowieku, lecz ten za kazdym razem zdaje sie znikac w mroku. Jakby mozna go bylo zobaczyc tylko pod pewnym katem, jakby istnial nie w tym, a w jakims innym wymiarze. Jednak na kilka sekund, gdy ich spojrzenia sie spotykaja, cichna wszystkie dzwieki: rytmiczny loskot uderzajacych o skaly fal, glosne bicie serca Devona. Wtedy powracaja echem slowa napotkanej w autobusie staruszki, ploszac cisze niczym krzyk mew. -Nie znajdziesz tam nikogo oprocz duchow. 3.Stwory nocy Sam nie wie, jak dlugo tam stoi, spogladajac na wieze, ale cos wyrywa go z transu, jakby jakis niewidzialny hipnotyzer pstryknal palcami. Moze to Glos - ale Devon nie jest pewnie, czy naprawde go slyszal ni co ten mogl mu powiedziec. Moze po prostu zgaslo swiatlo w najwyzszej komnacie wiezy, pograzajac nizsze pietra w kompletnej ciemnosci. A moze to deszcz, znowu sie wzmagajacy, oblizujacy go swym wilgotnym jezorem. Devon zbiera sily i pokonuje ostatnie metry dzielace go od budynku. Puka do drzwi wiszaca na nich kolatka z zasniedzialego mosiadzu. Stukanie odbija sie gluchym , trumiennym echem, tak jak sie spodziewal. Drzwi Kruczego Dworu nie otwiera mu sluzacy - ten jedyny sluga, o ktorym mowila Andrea - ale ktos, kogo Devon nie oczekiwal. Kobieta jest wysoka, o zlocistorudych wlosach, uderzajaco piekna i w nieokreslonym wieku. Ma wladczo uniesiona brode, bardzo wyrazny profil i dluga szyje. Jej wlosy sa zebrane w gruby francuski warkocz upiety z tylu glowy. A szyje zdobi pojedynczy sznur perel. Oczy sa duze i szeroko rozstawione. Spoglada nimi bez mrugniecia na stojacego za progiem Devona. -Pani... Crandall? - pyta chlopiec. -Tak - odpowiada kobieta, nie wyciagajac reki i nie zapraszajac go do srodka.- A ty jestes Devon. Wymawia jego imie z celowym naciskiem, ani na chwile nie odrywajac oczu od jego twarzy. -Tak, prosze pani. Jestem Devon March. W koncu kobieta sie usmiecha. -Prosze, wejdz. - Cofa sie, wpuszczajac go do hallu rezydencji. - Spodziewalam sie corki - mowi, zamknawszy za nim drzwi. - Nie przyjechala z toba? -Nie, prosze pani. Wzialem taksowke. -Taksowke? - Wyglada na szczerze rozgniewana. - A przeciez wyraznie mowilam dzis rano Cecily, zeby wyjechala po ciebie na dworzec z Simonem, naszym szoferem. Nie bylo ich tam? -Nie, prosze pani. Nie bylo nikogo. Nic sie nie stalo. Dzieki temu zwiedzilem po drodze miasteczko i poznalem kilka osob... Kobieta mierzy go ciezkim wzrokiem. Nagle Devon ma wrazenie, ze spotkanie z mieszkancami miasteczka jest ostatnia rzecza, jakiej zyczylaby sobie podczas pierwszego dnia pobytu w Biedzie. I ktoz mogl miec jej to za zle? Opowiesci, ktore slyszal, legendy o duchach, wrogie nastawienie do rodziny Muirow... A teraz byl tutaj, w tym legendarnym domostwie, stojac w miejscu, ktore niewielu bylo dane zobaczyc. Devon rozglada sie wokol. Wysokie lukowate sklepienie i wielki witraz w oknie - przedstawiajacy swietego Jerzego zabijajacego smoka - nasuwa na mysl stara kaplice, a tuziny swiec plonacych w mosieznych i cynowych kandelabrach jeszcze poglebiaja to wrazenie. Po prawej znajduja sie szerokie krete schody, wylozone orientalnym chodnikiem. Podloga jest z marmuru, ciemnofioletowego i szarego kamienia, blyszczacego, jakby przycieto go i wypolerowano zaledwie wczoraj. Na ciemnych drewnianych scianach wisza portrety posepnych mezczyzn i kobiet, w ktorych Devon odgaduje przodkow Muirow. Zastanawia sie, ktorym z nich jest Jackson. A ktora nieszczesna Emily? -Przepraszam za moja corke - mowi pani Crandall. -Wszystko w porzadku. -Nie, nie w porzadku. Nie wiem gdzie ona jest. Pani Crandall zerka na stary szafkowy zegar, ktory stoi w hallu. Jest kwadrans po dziesiatej. Prostuje sie i rusza w kierunku zamknietych podwojnych drzwi. Suknia z zielonego atlasu opina jej ksztaltne cialo i siega do podlogi. -Porozmawiam z nia - obiecuje pani Crandall. - Zostaw tu walizke. Kaze Simonowi wniesc ja na gore. Jak tylko sie pojawi. Chodz do salonu, to porozmawiamy. Otwiera drzwi w sposob, ktory jeszcze bardziej podkresla jej status wielkiej damy: pociagajac za obie klamki jednoczesnie i wkraczajac do komnaty przez otwarte na osciez podwoje. W salonie ogien plonie w kominku. Przed nim stoi elegancka sofa, pilnowana przez surowego starca z portretu nad gzymsem. Teraz Devon rozumie, dlaczego ludzie mowia szeptem o Kruczym Dworze, dlaczego rodzice Andrei powiedzieli jej, ze stary Jackson Muir byl czarownikiem. Miedzy ksiazkami na regalach pod sciana leza czaszki, co najmniej trzy spreparowane, zmniejszone ludzkie glowy i pol tuzina krysztalowych kul. Pod przeciwlegla sciana stoi rycerska zbroja. Pokoj wyglada jak pracowania czarodzieja. -Oo - mowi Devon, rozgladajac sie. - Bombowy pokoj. Po lewej stronie duze szklane drzwi z draperiami z grubego materialu ukazuja wspanialy widok z Czarciej Skaly. W blasku ksiezyca widac spienione fale, rozbijajace sie z trzaskiem na skalach w dole. -Tak, chyba tak - przyznaje pani Crandall. - Zarowno moj ojciec jak i dziadek byli podroznikami i namietnymi kolekcjonerami. Sa tu pamiatki z calego swiata. -Godne podziwu - stwierdza Devon, dotykajac jednej z czaszek. Czuje mrowienie reki, jakby przeszedl przez nia prad. Pospiesznie cofa dlon. -Usiadz - mowi mu pani Crandall. Siadaja przed kominkiem, Devon na sofie, a pani Crandall na duzym miekkim fotelu. Devon instynktownie wyczuwa, ze to jej ulubione miejsce, na ktorym nikomu innemu nie wolno siadac. Z kominka plynie mile cieplo, rozgrzewajace jego cialo, ktore jakby wchlonelo wilgoc nocy. Przechodzi go dreszcz. Pani Crandall zauwaza to i podnosi brwi. -Zimno ci. Chcesz herbaty? -Nie, dziekuje. Teraz, kiedy w koncu znalazlem sie pod dachem, nic mi nie bedzie. -Ponownie przepraszam. Skarce Cecily. -Nie, prosze, nie ze wzgledu na mnie. Nie chcialbym, zeby nasza znajomosc zaczela sie w tak przykry sposob. Kobieta wzdycha. -Usilowalam nauczyc Cecily dyscypliny, ale to takie trudne. Ona potrafi byc uparta. Rozumiem, ze ty bedziesz przestrzegal zwyczajow tego domu, Devonie? -No coz, postaram sie. Pani Crandall sklada dlonie tak, ze dotykaja sie czubkami palcow. Blask z kominka pada na jej twarz i szyje. Devon ponownie zauwaza jej niezwykla urode. Koncentruje sie, probujac sprawdzic, czy Glos cos mu o niej powie, ale Glos milczy. Nie ma tu rowniez zaru i pulsowania energii, ktore wyczuwal na zewnatrz. Tutaj czuje tylko cieplo bijace z kominka. -Z pewnoscia chcesz jak najszybciej podjac nauke w szkole - mowi mu pani Crandall. Devon wzrusza ramionami. -No coz, nie jest latwo opuscic szkole w polowie semestru. Wyobrazam sobie, ze podjecie nauki w nowej bedzie jeszcze trudniejsze. -Prosilam wychowawce, zeby pomogl ci w razie potrzeby. Rozmawialam rowniez z opiekunami i wszystko zalatwilam. Mozesz zaczac od poniedzialku. O nic nie musisz sie obawiac. Devon smieje sie. -Nie obawiam sie - a przynajmniej nie o to. Najtrudniej mi bylo opuscic starych przyjaciol. Kobieta patrzy na niego z lekkim wspolczuciem. -Ze smutkiem uslyszalam o smierci twojego ojca, Devonie - mowi lagodniejszym tonem. - Byliscie bardzo zzyci? -Tak, prosze pani. Moja matka umarla, kiedy bylem dzieckiem. Nie pamietam jej. Tak wiec ojciec byl cala moja rodzina. Pani Crandall kiwa glowa. -Rozumiem. No coz, chetnie przyjmiemy cie do naszej, jak dlugo zechcesz z nami pozostac. -Dziekuje pani. - Devon docenia jej uprzejme slowa, za ktorymi jednak kryje sie niewiele uczucia. - Pani Crandall, czy moge o cos zapytac? -Oczywiscie. -Czy taka byla umowa miedzy pania a moim ojcem? Gdyby cos mu sie stalo, miala pani przyjac mnie pod swoj dach? Kobieta spoglada w kierunku kominka. -Szczerze mowiac nie, Devonie. Zapewne bylam rownie zaskoczona jak ty, kiedy pan McBride zadzwonil i powiedzial mi o tym. -Zatem mogla pani odmowic. -Moglam. - Znow spojrzala na niego. - Jednak nie odmowilam. -Skad znala pani mojego ojca? Musieliscie byc dobrymi znajomymi. -Z dawnych czasow. Rozumiem, ze twoj ojciec nigdy nie wspominal o Kruczym Dworze. Devon przeczaco kreci glowa. -Nigdy. Nawet na lozu smierci. Pani Crandall wstaje, podchodzi do kominka i grzeje sobie dlonie przy ogniu. -Mysle, ze twoj ojciec uwazal, ze moge dac ci cos, czego on nie byl w stanie ci zapewnic. Sadzil, ze bedzie ci tu dobrze. Devon spoglada na pokoj, na antyki, na srebrna zastawe, krysztalowy zyrandol zawieszony pod sufitem. -Tak, pewnie tak. Ich domek byl maly, zaledwie trzypokojowy: pokoje jego i ojca, salon i kuchnia. Ojciec pracowal jako ogrodnik i mechanik, robiac to, co najlepiej umial. Pachnial benzyna i swiezo skoszona trawa, a dlonie zawsze mial ubrudzone ziemia, ktora wzarla sie w pory i pekniecia skory. Jezdzil starym buickiem, mial tylko jedna sportowa marynarke i chociaz staral sie, zeby Devonowi nigdy nie brakowalo niczego - jedzenia, ubran, zabawek - nigdy nie byli na takich wakacjach jak Tommy i jego rodzice, ktorzy razem jezdzili do Disneylandu, na Cape Cod lub Mount Snow na narty. -Jednak sa pewne zasady, Devonie - mowi mu pani Crandall - i jak juz powiedzialam, oczekuje, ze bedziesz ich przestrzegal. - Spoglada na niego wladczo, jak ksiezna. - To duzy dom, a nas jest tu malo, wiec zamknelismy wschodnie skrzydlo. W zadnym wypadku nie powinienes probowac tam wchodzic. Rozumiesz? -Tak, prosze pani. -Ponadto moja matka jest chora. Od lat nie opuszcza swojego pokoju. Wolalabym, zebys na razie nie probowal jej odwiedzac. -W porzadku. Kiedy pani Crandall mowi o tych zasadach, Devon czuje lekkie mrowienie w czubkach palcow, powoli rozchodzace sie dalej i obejmujace cale dlonie. Kiedy oznajmila mu, ze w ty domu sa miejsca i osoby, ktorych nie powinien widziec, wzbudzila jego podejrzenia. Ponadto Devon nagle uswiadamia sobie, ze do tej pory nie bylo mowy o panu C r a n d a l l u, mezu stojacej przed nim kobiety. Devon zastanawia sie, ile jeszcze tajemnic skrywa ta rodzina, ktorej czlonkiem zostal tak nieoczekiwanie. -Ma pani rowniez bratanka - mowi. - To maly chlopiec, prawda? Pani Crandall spoglada na niego z lekkim zdziwieniem. -Och, mieszkancy miasteczka naprawde sporo ci powiedzieli. Co jeszcze ci mowili? -No coz, jesli mam byc szczery, prosze pani, kilka osob ostrzegalo mnie przed przyjsciem tutaj. Kobieta usmiecha sie i odwraca twarza do niego. -Rozumiem. Z pewnoscia ostrzegali cie przed duchami i dziwnymi, ekscentrycznymi ludzmi, ktorzy mieszkaja w tym domu. -Tak - przyznaje Devon. - Zgadza sie. -W miasteczku nazywaja mnie czarownica. Czy ja wyglada na wiedzme? Devon przyznaje, ze nie. -Staraj sie nie przejmowac plotkami krazacymi w Biedzie - radzi mu pani Crandall. Podchodzi - a raczej plynie - do szklanych drzwi z widokiem na morze. Staje tam, oblana blaskiem ksiezyca. i Ona wie /i, mowi w koncu Glos. Tak, zgadza sie Devon. Ona wie wiecej, niz mowi. Czuje mrowienie dloni, jakby krazyl w nich ladunek elektryczny. Ma ochote chwycic jedna z krysztalowych kul i spojrzec w nia. Czemu nie? - pyta Glos. Naleza do ciebie. Ta mysl go zaskakuje. Naleza do mnie? Czy to mozliwe? Lekko pochyla sie na sofie, obserwujac pania Crandall. Co ona wie o jego przeszlosci? Dlaczego przyprowadzila go tutaj? -Ten dom kryje wiele tajemnic - mowi, jakby odpowiadajac na nie zadane przez niego pytanie nie odwracajac sie twarza do chlopca. - Tak to jest ze starymi budowlami. W tym domu mieszkaly cztery pokolenia Muirow. Kazdy z dotychczasowych mieszkancow pozostawil tu swoje sekrety. - Milczy chwile, po czym dodaje: - Szanujemy je. Nie probuj ich zglebic. Pamietaj o tym, Devonie. Odwraca sie i mowi nieco razniej: -No, ale opowiedz mi o sobie. Chcialabym dowiedziec sie o tobie jak najwiecej, zebysy mogli zostac przyjaciolmi -Niewiele jest do powiedzenia poza tym, co juz pani wie. Devon postanawia nie mowic jej o swojej mocy ani o Glosie. Odebral zbyt wiele ostrzegawczych sygnalow. Nadal nie jest pewien, czy moze jej zaufac. Musi jednak zadac jedno pytanie: -Pani Crandall, czy pani wie, kim byl moj prawdziwy ojciec? Jej twarz robi sie szara jak popiol. Eleganckie brwi podnosza sie, a wargi rozchylaja. Zaraz jednak dochodzi do siebie na tyle, zeby odpowiedziec: -Nie wiedziala, ze Ted nie byl twoim ojcem. Dlaczego tak uwazasz? -Sam mi to powiedzial. Tuz przed smiercia. Powiedzial, ze zasluguje na to, zeby znac prawde. - Devon mruzy oczy, patrzac na nia. - Nie wierze w to, zeby decyzja o wyslaniu mnie tutaj nie miala zadnego zwiazku z moim pochodzeniem. Pani Crandall usmiecha sie. Niepokoj, ktory przed chwila miala w oczach, juz znikl. -Coz, nie mam pojecia, jaki moglby to byc zwiazek. -Twierdzi pani, ze nie wie, kim jestem i skad sie wzialem? Ona obrzuca go gniewnym, twardym spojrzeniem. -Wlasnie tak twierdze. - Potem lagodnieje i odwraca wzrok. - Przykro mi, ze nie moge ci pomoc. Nagle slychac ogluszajacy huk gromu, jakby piorun uderzyl w dach. Deszcz znow zaczyna lac jak z cebra i gasna wszystkie swiatla. Mamo! Wiatr wwiewa krople deszczu do przedsionka. Frontowe drzwi otwieraja sie na osciez i wpada przez nie sliczna nastoletnia dziewczyna o ogniscie rudych wlosach, ubrana w motocyklowa kurtke z czarnej skory. Za nia idzie wysoki chlopak z ogolona na lyso glowa. Gdyby nie swiece, przerwa w doplywie pradu pograzylaby salon w ciemnosciach. Kiedy jednak wzrok Devona oswoil sie z blaskiem swiec, moze przyjrzec sie wchodzacej i domysla sie, ze to Cecily Crandall, ktora miala odebrac go z dworu. Pani Crandall szybko i bezszelestnie jak kot i przechodzi z salonu do przedsionka. -Cecily! - mowi z wyrzutem. - Gdzie sie podziewalas? Mialas pojechac z Simonem na dworzec autobusowy po Devona! Tymczasem nie widzialam cie przez caly wieczor. Dziewczyna spoglada matce pod ramie i dostrzega nieznajomego chlopca, stojacego w drzwiach salonu. Devon usmiecha sie niesmialo. Cecily jeczy. -Och, tak mi przykro, mamo! Naprawde mi przykro. - Odwraca sie do chlopaka z ogolona glowa. Teraz Devon dostrzega kawalek metalu tkwiacy w jego nosie. - Och, D.J., wiedzialam, ze o czyms zapomnialam! Czy nie mowilam ci, ze o czyms zapomnialam? -Tak, pani Crandall, Cecily mowila. Ona... -Jesli nie masz nic przeciwko temu - przerywa mu lodowatym tonem pani Crandall - chcialabym porozmawiac z moja corka w cztery oczy. -No tak, jasne, zaden problem. - Chlopak spoglada niepewnie na Cecily. - Zadzwonie do ciebie rano. Ona kiwa glowa, zbywajac go, jakby nagle sie zmeczyla jego towarzystwem. Nadstawia policzek do pocalunku, ale tak, zeby chlopak nie dotknal go wargami, po czym mija matke i wchodzi do salonu. D.J. mowi dobranoc pani Crandall i wychodzi. Tymczasem jego dziewczyna zatrzymuje sie przed Devonem i uwaznie mu sie przyglada. -On jest piekny, mamo - mowi, jakby Devon byl pieskiem lub obrazem, a nie czlowiekiem, ktory ma oczy i uszy i moze uslyszec jej slowa. - Po prostu cudowny. Usmiecha sie do Devona i wyciaga dlon swiatowym gestem, jakiego nie powstydzilaby sie jej matka. Devon nie wie, czy ma ja uscisnac czy pocalowac. Wybiera to pierwsze. -Milo mi cie poznac, Cecily. -Och, mnie rowniez, mnie rowniez. - Dziewczyna potrzasa glowa i odchodzi, po czym z rozmachem siada na sofie. - Jak sadzicie, dlugo tym razem nie bedzie pradu? To swinstwo, bo na HBO jest koncert, ktory chcialam... -Cecily - mowi jej matka, stajac nad nia. - Wyraznie ci polecilam, zebys pojechala z Simonem na dworzec po Devona. Biedny chlopak bedzie mial szczescie, jesli sie nie przeziebil. Przyjechal tu taksowka i prawie calkiem przemokl... -Przepraszam, Devonie - odzywa sie dziewczyna. - Naprawde mi przykro. Wynagrodze ci to. - Mruga do niego. - Obiecuje. -W porzadku - mowi Devon. - Ciesze sie, ze tu jestem. -Powiedzialas mu o Alexandrze? - pyta nagle Cecily, odwracajac sie do matki. -Wlasnie mialam zamiar - odpowiada pani Crandall. Usmiecha sie do Devona. - Na pewno nie chcesz sie napic herbaty? -Nie, dziekuje. Prosze opowiedziec mi o waszej rodzinie. - Usmiecha sie do Cecily. - Skoro mam byc jej czlonkiem. Dziewczyna ponownie mruga do niego, klepie dlonia sofe, wskazujac mu miejsce obok siebie. Devon siada. Pani Crandall wraca na swoje miejsce przy kominku. Wydaje sie zastanawiac nad tym, co ma powiedziec. -Alexander jest... trudnym dzieckiem - zaczyna. - Jego matka przebywa w zakladzie zamknietym, odkad chlopiec skonczyl cztery lata. Ojciec wiele podrozuje i nie ma czasu sie nim zajmowac. Wyslalismy go do szkoly w Connecticut, takiej z internatem. On...nie czul sie tam dobrze. Stal sie zamkniety w sobie, wybuchowy. Coraz gorzej sie uczyl. I na wiosne... podlozyl ogien. Spoglada na Devona, czeka na jego reakcje. On udaje zdziwienie, podnoszac brwi. -Dzieki Bogu, nikomu nic sie nie stalo. Jednak wyrzadzil spore szkody. Oczywiscie poproszono go o opuszczenie szkoly. I brat przekazal mi opieke nad Alexandrem. -Bo przeciez mnie udalo sie tak dobrze wychowac - mowi Cecily, tracajac lokciem Devona. Pani Crandall nie zwraca na to uwagi. -Nie ma sensu oddawac chlopca do jakiejs szkoly z internatem. On najwyrazniej potrzebuje pomocy. Dlatego postanowilam zostawic go tutaj. - Patrzy badawczo na Devona. - Mam nadzieje, ze zdolasz mu pomoc, Devonie. -Ja? -Tak. Pan McBride przyslal mi wykaz twoich ocen. Jestes wzorowym uczniem. Moze moglbys uczyc Alexandra. Byc nie tyle jego nauczycielem, ile opiekunem. Starszym bratem, skoro ojciec nie ma dla niego czasu. Sadze, ze meskie towarzystwo moze mu posluzyc. Devon zerka na Cecily. Dziewczyna sie wzdryga. -No coz, sprobuje, pani Crandall. -O nic wiecej nie prosze. - Kobieta wzdycha. - Wszyscy mamy tu swoje obowiazki. Ten moglby byc jednym z twoich. Chce miec pewnosc, ze Alexandrowi nie stanie sie nic zlego. Ze jest bezpieczny. Devon wychwytuje cos w tonie jej glosu. -Czy ktos moglby zrobic mu krzywde, pani Crandall? -Tylko on sam sobie - wtraca Cecily, wciaz nachylona do Devona - ze w tym domu nigdy nie wiadomo, co sobie wyobrazil, a co istnieje naprawde. -No, Cecily - mowi pani Crandall. Jej corka jednak nadal zwraca sie do Devona: -Taksowkarz z pewnoscia ostrzegal cie przed duchami. -No coz, wlasciwie... -O ktorych ci mowil? - pyta Cecily. - Na pewno opowiedzial ci o starym Jacksonie. To nasz najslawniejszy duch. Czarownik, jak powiadaja. Zwykl urzadzac naprawde zwariowane pokazy magiczne dla dzieciakow z miasteczka... -Cecily, przestan - mowi rozkazujaco jej matka. Corka nie zwraca na to uwagi. -Jest tez zona Jacksona, Emily - tragiczna postac. - Cecily wstaje i wskazuje na portret posepnego mezczyzny w szarym fraku i z obfitymi bokobrodami, smetnie spogladajacego ze zloconej ramy. - A ten tutaj to zalozyciel naszego rodu, wielki Horatio Muir. W taka burzliwa noc jak ta oni wszyscy, jeczac, kraza po korytarzach! Pani Crandall wzdycha i podchodzi do okna, jakby rezygnujac z prob okielznania Cecily, najwidoczniej juz to znajac i wiedzac, ze nie zdola jej powstrzymac. -A tam jest nieszczesna Emily - mowi Cecily, wskazujac palcem. Devon odwraca sie. Na przeciwleglej scianie kobieta z portretu spoglada w dal. Jest sliczna, delikatna istota, ale z jej wielkich oczu emanuje smutek, ledwie skrywany przez bialy, wyszywany perelkami welon. -Ten obraz zostal namalowany z jej slubnego zdjecia - mowi z uczuciem pani Crandall. - Zawsze lubilam go najbardziej. Taka piekna kobieta. I taka smutna historia. Spadla z Czarciej Skaly... -Mowiono mi, ze skoczyla - wtraca Devon. -Mieszkancy miasteczka lubia szukac sensacji w naszych rodzinnych dramatach - oswiadcza pani Crandall. Wyraznie nie ma nic wiecej do powiedzenia na ten temat. -Jutro oprowadze cie po domu - szepcze Cecily. - I podam ci pelne wersje wszystkich legend. -Jestem pewna, ze Devon chcialby sie umyc, zobaczyc swoj pokoj i troche sie przespac - mowi pani Crandall. - Mozemy porozmawiac jutro. -Istotnie jestem zmeczony - przyznaje Devon. Wszyscy troje wracaja do hallu. Walizka Devona wciaz tam jest. -Simon nie wniosl twojego bagazu na gore - stwierdza pani Crandall. - Gdzie on sie podziewa? -Nie widzialam go caly dzien - mowi Cecily. - W przeciwnym razie przypomnialabym sobie, ze mamy pojechac po Devona. Pani Crandall marszczy brwi. -Simon to nasz sluzacy, Devonie. Zwykle bardzo sprawny. To nie w jego stylu nie zajac sie bagazem goscia. -Wie pani co - mowi Devon - chyba go widzialem. Kiedy szedlem podjazdem, wydawalo mi sie, ze ktos stoi na wiezy. Moze to byl Simon? -Niemozliwe - odpowiada pani Crandall. - Wieza znajduje sie we wschodni skrzydle. A jak juz ci mowilam, ta czesc domu jest zamknieta od lat. -Jestem pewien, ze widzialem jakiegos czlowieka... -Niemozliwe - powtarza z naciskiem pani Crandall. -No coz, tam bylo swiatlo. Na pewno widzialem swiatlo w oknie wiezy. Jej spojrzenie mowi mu, ze wygaduje bzdury. Kobieta usmiecha sie. -Blyskalo sie - stwierdza. - Swiatlo potrafi sie odbijac w najdziwniejszy sposob. Jakby na potwierdzenie jej slow komnate rozswietla blyskawica, ktorej towarzyszy potworny huk gromu. Cecily smieje sie. -Tutaj przyzwyczaisz sie do burz, Devonie - mowi mu. - Czasem trwaja przez kilka dni. Istotnie, burza szaleje przez cala noc. Devon sam wnosi bagaz na gore, pozegnawszy pania Crandall w przedsionku. Cecily prowadzi go do pokoju, przestronnego i z duzymi oknami z widokiem na morze. Szerokie lozko jest juz poslane, a na nocnym stoliku pali sie swieca. -Przedstawie cie wszystkim moim przyjaciolom w szkole - trajkocze Cecily. - Nie martw sie. Poradzisz sobie. Juz mowilam o tobie Anie i Markusowi. Nie moga sie doczekac., kiedy cie poznaja. Och, jestem taka szczesliwa, ze w tym domu jest ktos w moim wieku! - Usmiecha sie do niego. - Jeszcze raz przepraszam, ze nie wyjechalam po ciebie na dworzec. Zupelnie wypadlo mi to z glowy. -Nic sie nie stalo - powtarza Devon. - Podwiozl mnie czlowiek, ktory podal sie za przyjaciela waszej rodziny. Jednak cos mi powiedzialo, ze nie powinienem wspominac o tym twojej matce. -Jak sie nazywal? -Rolfe Montaigne. Znow huczy grom i burza przypuszcza nastepny atak. Cecily parska smiechem, zakrywajac dlonia usta. -Co cie tak smieszy? - pyta Devon. -To, ze Rolfe mial czelnosc podac sie za przyjaciela naszej rodziny. Przeczucie cie nie mylilo, Devonie. Nie mow mamie, ze podwiozl cie Rolfe Montaigne. -Dlaczego? -Poniewaz wykopalaby cie stad bez namyslu. - Usmiech. - I uwazaj, z kim rozmawiasz. Bieda to naprawde bardzo male miasteczko. Z tymi slowami opuszcza pokoj. Sen nie przychodzi od razu. Burza wciaz szaleje i tej pierwszej nocy wydaje mu sie potwornie silna - przypomina ogromny wir uwieziony nad wioska i atakujacy wsciekle wszystko i wszystkich. Okiennice Najwyrazniej sie otworzyly i z trzaskiem uderzaja o mur, wiatr wyje pod okapem starego domu, a blyskawice w regularnych odstepach czasu oswietlaja pokoj. Devon lezy na lozu, czujnie obserwowany przez Muirow z portretow wiszacych na scianach. Za kazdym razem gdy zaczyna zasypiac, budzi go grzmot. W jednej z takich chwil, trwajacej w mgnienie oka miedzy snem a jawa, widzi postac stojacego przy lozu mezczyzny. Devon natychmiast siada i usiluje skupic na nim wzrok. -Kto tam? - pyta. Nie ma nikogo. Jednak nagle czuje narastajacy zar. Rosnace cisnienie i piskliwe wycie, od ktorego drzy cale jego cialo. Posciel jest mokra od potu. ?i? Tak jak w zeszlym roku, ?i? przypomina sobie. To cisnienie. To piskliwe wycie. Najstraszniejsza noc w jego zyciu, o ktorej na szczescie prawie udalo mu sie zapomniec. Wlasnie tak sie zaczela, od zaru i cisnienia, a skonczyla dopiero wtedy, kiedy posiniaczony i zakrwawiony Devon pokonal demona. -Ufaj swoim instynktom - uczyl go ojciec. - One pokieruja twoim cialem. Ten stwor byl znacznie sprytniejszy od tamtego, ktory przyszedl do nich przedtem, kiedy Devon mial szesc lat. Ten nie wyskoczyl z szafy, mrugajac gadzimi slepiami w mroku, ale najzwyczajniej w swiecie wszedl przez drzwi sypialni po postacia ojca Devona. Devon, ktory wlasnie lezal na lozku i przegladal komiks, podniosl glowe i zobaczyl wchodzacego ojca. Wiedzial jednak, ze ojciec nigdy nie wchodzil do jego pokoju bez pukania, a ponadto wlasnie pojechal do sklepu spozywczego na zakupy. -Tato? Stwor rzucil sie na niego, blyskajac wielkimi zoltymi slepiami i zaslinionymi klami, w pospiechu porzucajac przybrana postac. Skoczyl na Devona, ktory instynktownie odparl atak. Pazury potwora rozoraly mu ramie i pozostawily gleboka rane na udzie, ale Devon zwyciezyl, zadajac bestii potezny cios w brzuch, ktory odrzucil ja z powrotem w Otchlan. Otwor przyszedl po niego - sprytniejszy i madrzejszy od innych - lecz Devon go pokonal. Nie wiedzial, ze potrafi tak walczyc. Po prostu to zrobil. ?i? Znow to samo ?i?, uswiadamia sobie Devon. ?i? Nastepny. Przyszly tu za mna. ?i.? ?i? Czy tez raczej ja znalazlem miejsce, skad przybywaja...?i? Serce zaczyna walic mu jak mlotem. Komnata wydaje sie wirowac. Devon kopnieciem odrzuca posciel i probuje skupic wzrok, ale przeszkadza mu wirowanie pokoju. Kreci mu sie w glowie. Spuszcza nogi z lozka. Jest gorzej niz ostatnio. Znacznie gorzej. Jeszcze nigdy nie bylo tak zle. Cos sie dzieje. Devon to czuje. Pot oblewa mu czolo i splywa po twarzy. Koszulka lepi mu sie do piersi i pod pachami. Devon z trudem wstaje i chwieje sie, o malo nie tracac rownowagi. -Jestem... silniejszy... od was... wszystkich - mowi glosno. Gluchy, basowy ryk wstrzasa komnata. Z poczatku ledwie go slychac przez szum wiatru, deszczu i gromow, ale szybko przybiera na mocy. Z pewnoscia slychac go w calym domu. Devon przytrzymuje sie slupka lozka i z calych sil stara sie skoncentrowac. Moze uda mu sie zdusic to w zarodku. Czesto mu sie udawalo. Zaledwie dwukrotnie stawal z nimi oko w oko. Za kazdym innym razem gdy tylko wyczul rosnace cisnienie lub dostrzegl w roku ich slepia, potrafil skupic sie i odegnac demony. Jednym machnieciem reki odpychal je w niebyt lub zatrzaskiwal drzwi szafy. Uciszal natretne szepty, przeganial potwory. Jednak nie wtedy, kiedy potwor udajacy ojca wszedl do jego pokoju. Ten stwor byl sprytny i zrobil to bez ostrzezenia. Devon musial z nim walczyc, tluc piesciami i kopac, uzywajac chwytow, o znajomosc ktorych nigdy sie nie podejrzewal, z zaskakujaca i budzaca podziw zrecznoscia. Tym razem wyczuwal nadchodzacego demona, ale mimo to wiedzial, ze nie zdola go powstrzymac. Jeszcze nigdy nie czul czegos takiego. Jakie moce zbudzil, wchodzac do tego domu? Ryk narasta i pokoj wciaz wiruje. Nagle okno otwiera sie ma osciez i burza z cala furia wpada do komnaty. Devon macha reka, ale nic sie nie dzieje. Okno sie nie zamyka. Nagle w pokoju rozchodzi sie ohydny smrod, przypominajacy odor bagna lub rozkladajacego sie zwierzecia. -Kto to? - wola Devon, gdy kolejna blyskawica oswietla pokoj. Ryk jest teraz ogluszajacy. Devon zakrywa uszy rekami, zeby go nie slyszec. Zrodlo ryku pojawia sie w oknie: jakas postac, stwor, cos, czego Devon nigdy nie bylby w stanie sobie wyobrazic. Z poczatku niewielki, ale szybko rosnacy, zbliza sie, wylania z oparow nocy niczym jakis prehistoryczny ptak. Ma wielkie zielone slepia i dlugi dziob pelen ostrych klow. Jest okryty luskami. Wyciaga szpony do Devona, wywieszajac dlugi jezor. -Nie! - krzyczy Devon. - Idz precz! Odejdz ode mnie! Demon laduje z loskotem. Dyszy pozadliwie, brodawkowatym jezorem niemal dotykajac podlogi. -Wracaj do piekla - mowi Devon., blyskawicznie kopiac w leb stwora. Jak zawsze zaskakuje go szybkosc wlasnych ruchow. Jakby cialo Devona reagowalo instynktownie, bez udzialu jego woli. Demon z rykiem skacze na niego, rozkladajac odrazajace skrzydla. Devon odpycha go, ponownie zaskoczony swoja sila. -Powiedzialem, idz do piekla! Demon ponownie atakuje. Devon znow zadaje mu silny cios. -Jestem silniejszy od ciebie! Wbij to sobie do tepego lba! Demon staje na tylnych lapach i ryczy ze zlosci. Nie atakuje ponownie. Zamiast tego jednym susem znika w ciemnosciach. Ryk cichnie. Komnata przestaje wirowac. Temperatura opada. Mrok nocy znow przerywaja tylko odglosy burzy. Devon oddycha z ulga i czuje, ze zaczyna dygotac. Podchodzi do okna. Zamyka je na zasuwke. Odwraca sie i czeka, az ktos zapuka do drzwi, zeby zapytac, co - na wielkie nieba lub wszystkie kregi piekiel - sie tu dzieje. Jednak nikt nie puka do drzwi. i Oni nic nie slyszeli i, mowi Glos. i To przyszlo po ciebie i nikogo innego i Teraz Devon juz wie. To jego obecnosc w tym domu zwabila tego stwora z Otchlani. Sily, ktore przesladowaly go od dziecka, sa tutaj mocniejsze niz gdziekolwiek indziej. I Oni tu mieszkaja, i wyjasnia mu Glos. -I nie chca, zebym ja tu mieszkal - mowi do siebie Devon. Z sercem wciaz tlukacym sie w piersi siada na brzegu lozka. i Nie moge im stawic czola bez ojca. To zbyt trudne. Nie poradze sobie sam, bez wzgledu na to ile odpowiedzi moge tu znalezc. I Tylko jak ma stad odejsc? Pani Crandall jest teraz jego prawna opiekunka. I dokad mialby pojsc? Czy to powstrzymaloby te stwory przed dalszym poscigiem? Nagle cos przychodzi mu do glowy: i Ojciec nie wysylalby mnie do tego domu, gdyby uwazal, ze grozi mi tu jakies niebezpieczenstwo. Wiedzial, ze tutaj odkryje prawde o sobie. -Zawsze pamietaj, Devonie - rzekl ojciec, kiedy Devon po raz pierwszy naprawde przestraszyl sie slepi w swojej szafie. - Obojetnie, co sie zdarzy, obojetnie co zobaczysz, obojetnie, gdzie bedziesz. Jestes silniejszy od nich, poniewaz rozumiesz, ze wszelka prawdziwa sila wywodzi sie z dobra. Nigdy o tym nie zapominaj. Nigdy. -Nie zapominam, tato - mowi teraz cicho Devon i ciezko wzdycha. Wlasciwie czuje lekkie uniesienie. Tym razem poradzil sobie z tym stworem, nie odnoszac nawet zadrapania. Sam nie jest pewien, jak mu sie to udalo - ale jest pewny czegos innego: i Naprawde jestem od nich silniejszy i. Zapada w sen, z ktorego pozniej bedzie pamietal szereg obrazow: Kruczy Dwor na tle nocnego nieba, postac spogladajaca nan z wiezy, goracy oddech Rolfe'a Montaigne'a, mowiacego: "... za to, ze zabil mlodego chlopca, takiego jak ty". W tym snie Rolfe zapedzil go w kat, pozbawiajac mozliwosci ucieczki. Devon czuje na twarzy jego cieply oddech, tak samo jak czul go wczesniej w samochodzie. Oczy mezczyzny, zielone jak slepia potworow z szafy, mierza go palajacym spojrzeniem. Devon budzi sie. Burza wciaz szaleje i chlopiec spodziewa sie nastepnej potyczki z potworem zza okna. Jednak nie czuje zaru ani wzrostu cisnienia. Mimo to cos go zbudzilo, wiec czujnie nasluchuje. Jest: cichy, monotonny, natarczywy glos, ktory zdaje sie dobiegac z glebi ciemnego pokoju. I Odejdz stad. Nie jestes tu mile widziany. Odejdz. I Devon uwaznie slucha. Nieustanne bebnienie deszczu i czeste pomruki gromow niemal zagluszaja ten glos, ktory jednak nie przestaje recytowac swojej mantry: i Odejdz stad. Nie jestes tu mile widziany. Odejdz. I -Nie - glosno mowi Devon. - Nie odejde. Cich glos, wysoki i kobiecy, powtarza swoje. Devon wyskakuje z lozka. Stojac blisko drzwi, slyszy dobiegajace zza nich slowa: i Odejdz stad. Nie jestes tu mile widziany. Odejdz. I W naglym przyplywie gniewu Devon otwiera drzwi i spoglada w mrok. Na korytarzu jest ciemno jak w grobie i rownie zimno. Mimo to glos milknie i slychac tylko ulotny szelest skrzydel - albo szmer umykajacych krokow, gdy ktos pedem ucieka po wylozonym chodnikiem korytarzu. Devon juz ma zamknac drzwi, gdy slyszy inny dzwiek, tym razem dobiegajacy gdzies z daleka, gdzies z glebi domu. Wydaje sie, ze to czyjs placz. Devon ostroznie wychodzi na korytarz. Po omacku odnajduje kontakt i naciska go, ale odkrywa, ze nadal nie ma pradu. Wraca do swojego nocnego stolika, po czym szuka swiecy i zapalek. Przyswiecajac sobie watlym i drzacym plomykiem, Devon podaza w kierunku zrodla tych dzwiekow. Prowadza go one na szerokie krete schody, gdzie na scianach tancza przedziwnie powykrecane cienie., gdzie kazde skrzypniecie starych desek zmusza go do zerkniecia przez ramie i sprawdzenia, czy nie skrada sie za nim demon. Po cichu przechodzi przez przedsionek i salon, po czym ppo czym wychodzi na korytarz. Na zewnatrz wciaz szaleje burza. Devon przez moment wyobraza sobie, jak teraz ten budynek wyglada dla ludzi patrzacych nan z wioski i w swietle kolejnych blyskawic ogladajacych kontury jego wiez na tle czarnego nieba. Tym razem trudno sie pomylic. To placze jakas kobieta, tak rozpaczliwie, jakby juz nie byla w stanie zniesc swojego okropnego losu. Dzwieki wydaja sie dochodzic zza zamknietych drzwi na koncu korytarza. Devon nie jest pewien, ale podejrzewa, ze prowadza one do zamknietego wschodniego skrzydla. Tak podpowiada mu pamiec, w ktorej zachowal sie widok gorujacej nad domem wiezy. i W zadnym wypadku nie powinienes probowac ta wchodzic. Rozumiesz? Waha sie, nie chcac lamac zakazow pani Crandall juz pierwszej nocy spedzanej pod jej dachem. Jednak zbyt wiele sie juz wydarzylo. Cos usiluje wygnac go z tego domu, a on nie zamierza tego tak zostawic. Przybyl tutaj, zeby odkryc prawde o swoim pochodzeniu. I odkryje ja, nawet jesli bedzie musial zmagac sie z demonami. Przez cale swoje zycie obawial sie tego, co czai sie w jego szafie lub pod lozkiem. Jest juz zbyt zmeczony i smierc ojca tylko przyspieszyla decyzje, zeby polozyc temu kres. Devon ma nieodparte wrazenie, ze ta wieza - na ktorej, cokolwiek by mowila pani Crandall, on z pewnoscia widzial swiatlo - kryje odpowiedzi, ktorych on szuka. Probuje otworzyc drzwi, ale sa zamkniete. Kobieta wciaz szlocha, a budynkiem wstrzasa najglosniejszy z dotychczasowych gromow. Zaskoczony Devon upuszcza swiece, ktora uderza o marmurowa podloge i gasnie. W nastepnej chwili nienaturalnie zielona blyskawica rozswietla ciemnosc. Devon wycofuje sie do przedsionka i kiedy zaglada do salonu, jego spojrzenie pada na portret Emily Muir. I patrzac na nan przez tych kilka sekund, przez ktore pozwala mu ja widziec rozblysk blyskawicy, moglby przysiac, ze twarz na portrecie jest sciagnieta z zalu, a spoczywajace przedtem na podolku dlonie teraz sa rozpaczliwie wyciagniete w gescie cierpienia i rozpaczy. Dziwne, cudowne dziecko Reszta nocy mija bez zadnych niespodzianek i Devon budzi sie wczesnym rankiem. Przy wpadajacym przez okno dziennym swietle niesamowite wydarzenia minionej nocy wydaja sie zlym snem, szybko zapominanym wraz z nadejsciem switu. -Niezle - mowi Devon, wchodzac do swojej lazienki. - Naprawde niezle. Jest tam wielka, marmurowa kabina prysznicowa, a za nia jacuzzi i solarium. Przygotowano dla niego grube, miekkie reczniki. Ojciec i on mieli tylko jedna ciasna lazienke z toalete i zardzewialym natryskiem, bez wanny Teraz Devon przechodzi po lsniacych czarnobialych kafelkach, zeby odkrecic goraca wode w prysznicu. Zdjawszy bawelniana koszulke i bokserki przyglada sie w wysokim lustrze. Cecily nazwala go pieknym. Przy wszystkim, co dzialo sie tu ostatniej nocy, nie mial czasu sie nad tym zastanowic. i Powiedziala, ze jestem piekny. I Jej tez z cala pewnoscia nie mozna bylo zaliczyc do malo urodziwych. Patrzy na swoje odbicie. Czarne oczy, ciemne wlosy, odrobine oliwkowa cera. Ojciec mial niebieskie oczy i jasna skore. Devon zawsze zakladal, ze odziedziczyl wyglad po matce, ktorej wcale nie pamietal. Ojciec nie mial zadnych jej zdjec, co Devon uznal za jeden z przejawow zalu po jej utracie. Teraz zastanawia sie, czy jego prawdziwi rodzice byli Wlochami, Hiszpanami, czy moze przedstawicielami jakiejs innej czarnowlosej i sniadoskorej nacji. Turkami? Arabami? C y g a n a m i? Usmiecha sie. Ponownie patrzy w lustro. Ma wrazenie, ze przez zeszly tydzien urosl o dwa centymetry i ma juz metr siedemdziesiat dwa. Zastanawia sie, czy jego prawdziwy ojciec byl wysoki. Przez moment prezy bicepsy, potem smieje sie z siebie. i Cecily powiedziala, ze jestem piekny. I Wchodzi pod prysznic, zadajac sobie pytanie, czy to w porzadku myslec w ten sposob o dziewczynie, ktora teraz jest jego przyszywana siostra. -Ona nie jest moja prawdziwa siostra - uspokaja sie Devon. - Wszystko w porzadku. Rozkoszuje sie cieplym strumieniem wody, ktora uspokaja mysli. Przez moment nie ma ochoty rozchylac zaslonki i wracac do swiata, w ktorym potwory wlatuja przez okna, a duchy budza ludzi po nocy swym placzem. Tutaj pod tym strumieniem cieplej wody, nie ma zadnych dzwiekow ani glosow - oprocz tych w jego glowie. To miejsce pelne tajemnic, mowi mu Glos. Tutaj odkryjesz swoje sekrety. Devon wyciera sie recznikiem. Otworzywszy walizke wyjmuje czyste spodnie khaki i flanelowa koszule. Czesze czarne wlosy, pozwalajac im opasc na czolo. Dochodzi do wniosku, ze najwazniejsza rzecza - majaca wieksze znaczenie niz odnalezienie sie w nowej szkole czy nawet dopasowanie sie do nowej rodziny - jest odkrycie swojej przeszlosci. Prawdziwej. Wlasnie dlatego ojciec przyslal mnie tutaj. Jestem tego pewien. I Na dole nie ma nikogo. Przy dziennym swietle, w sloncu saczacym sie przez firanki wysokich okien, Kruczy Dwor nie wyglada nawet w polowie tak zlowieszczo. Marmury blyszcza, krysztaly lsnia. W jadalni zastawiono juz stol: owoce, platki zbozowe, jajecznica na aluminiowej tacy parowego podgrzewacza. Dzbanek kawy dodaje swoj aromat o rozchodzacych sie wokol, smakowitych zapachow. Zaglada do kuchni. Troche to dziwne, jakby byl jedynym mieszkancem tego domu. Jeszcze nawet nie minela osma trzydziesci. Przypuszcza, ze Cecily i Alexander juz poszli do szkoly - w koncu jest piatek i chociaz Devon ma rozpoczac nauke dopiero w poniedzialek, inni uczniowie nie maja jeszcze wakacji. Tylko gdzie sie podziala pani Crandall? I sluzacy Simon? Devon wzrusza ramionami i zabiera sie do sniadania. Palaszuje je z apatytem, bo poprzedniego dnia zjadl jedynie burrito w Taco Bell, kiedy przesiadal sie na autobus w Hartfordzie. Pochlania jajecznice, gdy w koncu pojawia sie pani Crandall, w dlugiej satynowej podomce w wielobarwny desen. -Dzien dobry, Devonie - mowi. - Mam nadzieje, ze dobrze spales. Spoglada na nia. Nawet bez podpowiedzi Glosu wie, ze na razie lepiej wyjawiac jak najmniej. -Tak - mowi. - Spalem znakomicie. -Pomimo burzy? I Czy ona mnie sprawdza? I Devon tylko sie usmiecha. -Bylem bardzo zmeczony. -Jestem tego pewna. No coz, jedz na zdrowie. A kiedy skonczysz, przyjdz na gore do bawialni. Chcialabym, zebys poznal Alexandra. Patrzy na nia znad widelca z jajecznica. -Alexandra? On nie poszedl do szkoly? Jej sliczna twarz pochmurnieje. -Niestety, od przyjazdu do Kruczego Dworu Alexander nie uczeszczal do pblicznej szkoly. Jego ojciec i ja wciaz... zastanawiamy sie, co bedzie dla niego najlepsze. -Domyslam sie, ze pan Muir jest gdzies daleko. Pani Crandall kiwa glowa. -Kiedy wroci? - pyta Devon. -Sama nie wiem. - Kobieta nalewa sobie kawy do filizanki. - Jesli chodzi o mojego brata, niczego nie jestem pewna. -No coz, nie moge sie doczekac spotkania z Alexandrem. Pani Crandall usmiecha sie. -Mam szczera nadzieje, ze zostaniecie przyjaciolmi. On potrzebuje meskiej reki. Jak juz mowilam wczoraj wieczorem, jest trudnym dzieckiem. - Milknie na chwile. - I upartym. Zeszlej nocy znalazlam go we wschodnim skrzydle. Devon spoglada na nia badawczo. -Przeciez ono jest zamkniete. -Zamkniete drzwi jeszcze nigdy nie powstrzymaly Alexandra Muira od wejscia tam, gdzie chce wejsc. Devon zastanawia sie nad czyms. -Pani Crandall, czy Alexander mogl... byc pod moimi drzwiami w nocy? -Dlaczego pytasz? Devon potrzasa glowa. -Bez specjalnego powodu. Wydawalo mi sie, ze cos slyszalem. -Coz, jesli cie obudzil, to przepraszam. - Kobieta upija lyk kawy, po czym stawia spodeczek oraz filizanke na otwartej dloni i zmierza w kierunku drzwi. - Dlaczego sam go nie zapytasz? Powiedzialam mu, ze przyjdziesz do bawialni, kiedy zjesz sniadanie. Spodziewa sie ciebie. Po jajecznicy i platkach zbozowych Devon zjada jeszcze dwie slodkie buleczki. Potem, nie wiedzac, co zrobic z talerzami, postanawia po prostu zostawic ich uprzatniecie niewidzialnemu sluzacemu. Rusza na gore. Nie jest pewnie, gdzie znajduje sie bawialnia, lecz idac dalej korytarzem po minieciu swojego pokoju, znajduje wielkie, uchylone drzwi. W pokoju rozbrzmiewa muzyka i swieci sie jasne swiatlo. Devon zaglada do srodka. Wszedzie leza ksiazki i zabawki na podlodze i na kilku stolach: figurka Buzza Astrala, komiksy, gameboy, plansza do gry w scrabble. Szerzej otwiera drzwi. Na drugim koncu pokoju stoi drewniany kon na biegunach, a o sciane opiera sie wielka i stara lalka Raggedy Ann. Nigdzie nie widzi chlopca. -Alexandrze? - wola. Muzyka dobiega z telewizora, stojacego naprzeciw pustego fotela. Jakis program dla dzieci, z brzekliwymi glosami, raz po raz przerywanymi wybuchami smiechu z tasmy. -Alexandrze? - powtarza Devon. - Jestes tu? Nagle cos skacze mu na plecy i lapie go za ramiona. Wrocil, przemyka mu przez glowe. I Ten stwor. Nie bylem przygotowany. I Instynktownie zbiera wszystkie sily, zrzuca napastnika ze swoich plecow i ciska nim o przeciwlegla sciane. Slychac gluchy loskot i szmer osuwajacego sie ciala. Devon odwraca sie. To maly chlopiec. I Alexander. I Chlopiec z oszolomiona mina siedzi pod sciana. Devon pojmuje, ze zaczail sie, za drzwiami i czekal. I Probowal mnie zaskoczyc. Przestraszyc. I Coz, udalo mu sie. -Alexandrze! - wola Devon, podbiegajac do chlopca. - Nic ci sie nie stalo? Maly patrzy na niego z przerazeniem. -Jak to zrobiles? - pyta. -Przestraszyles mnie. - Devon pochyla sie nad nim. - Na pewno nic ci nie jest? Alexander pospiesznie podnosi sie z podlogi. -Nie mozesz mnie skrzywdzic - mowi, mijajac Devona i otrzepujac spodnie. Najwyrazniej nie chce przyznac, ze sie potlukl. -Wierz mi, Alexandrze, nie chcialem zrobic ci krzywdy. Chlopczyk odwraca sie do niego. W oczach ma zlosc - tak zapiekla, ze Devonowi na moment zapiera dech. Wszyscy ostrzegali go przed tym malym potworem, ale i tak nie byl przygotowany na te plonace gniewem oczy dziecka. -Nie zrobiles mi krzywdy - upiera sie chlopiec. Z wyzywajaca mina stoi naprzeciw Devona. Alexander Muir jest wielkoglowym, pulchnym dzieckiem o duzych niebieskich oczach, okraglych jak guziki. Patrzac tylko na jego oczy i nie zagladajac w nie, mozna by wziac Alexandra za duza lalke. Jednak Devon niepredko zapomni zlosc, ktora w nich zobaczyl. Probuje usmiechnac sie do malego. -Przyszedlem sie z toba przywitac. Alexander usmiecha sie. -Czy moja ciotka powiedziala ci, ze powinnismy byc przyjaciolmi? Devon wzrusza ramionami. -Taa, wlasciwie tak powiedziala. Maly smieje sie. -A powiedziala ci, za co mnie wyrzucili ze szkoly? Devon zaklada rece na piersi. Ten dzieciak najwyrazniej chce go sprowokowac. I rzeczywiscie w tym pokoju jest goraco. Devon czuje zar, saczacy sie przez pekniecia scian. -Podpaliles zaslony w bufecie - mowi Alexandrowi. - Czyz nie? Chlopczyk smieje sie. -Szkoda, ze nie spalilem tej budy. Razem z nauczycielami i wszystkimi nadetymi bachorami. -O rany, maly. Lubisz isc na calosc? Alexander robi ponura mine. Najwyrazniej jest zly, ze nie udaje mu sie przestraszyc Devona. Przechodzi przez pokoj i opada na fotel przed telewizorem. Devon podchodzi do niego i spoglada na ekran. -Co ogladasz? -To Major Musick Show. - Alexander nie odrywa oczu od telewizora. - Widziales jakis odcinek? -Nie, nie wydaje mi sie. Na ekranie pojawia sie obscenicznie duze zblizenie twarzy klauna. W dodatku brzydkiego: z bulwiastym czerwonym nosem, wylupiastymi przekrwionymi oczami i w peruce z grubego bialego wlosia. Spiewa chrapliwym glosem, ewidentnie falszujac, ze brzmi to groznie, napastliwie. -Czy to jakis zart? - pyta Devon. - Czy prawdziwy program? Alexander triumfuje. -Widac jak malo wiesz. Oczywiscie, ze jest to prawdziwy program. Ogladam go kazdego ranka. To jest wlasnie Major Musick Show. Musick przez K. M-U-S-I-C-K. Klaun przestaje spiewac. -Dzisiejsza litera - mowi, pokazujac pozolkle i krzywe zeby - jest N. Ennn. Potraficie powtorzyc? Ennn. Slyszycie, jak podobnie brzmi do "emmm". Wybucha smiechem. Devon nie moze juz tego zniesc. -Dla mnie to zbyt dziwaczne. Naprawde bawia cie takie idiotyzmy? Chlopiec usmiecha sie. -Zapewne moja ciotka skarzyla sie, ze spedzam zbyt wiele czasu przed telewizorem. -Prawde mowiac, nie. Jednak sadze, ze chlopiec w twoim wieku powinien byc na dworze i grac w bejsbol, lapac zaby lub wspinac sie na drzewa. Ja wolalbym to od telewizora. -Nienawidze bejsbolu - warczy Alexander. - Zaby sa oslizle. I jestem za gruby, zeby chodzic po drzewach. Devon mierzy go wzrokiem. -Wcale nie jestes. Zaloze sie, ze potrafisz bardzo szybko biegac. Alexander patrzy wyzywajaco. -Potrafie biec szybciej od ciebie. -Naprawde? Kiedys musimy sie poscigac. - Devon usmiecha sie przebiegle. - Oczywiscie moze uda ci sie wygrac. W nocy biegles naprawde szybko. -W nocy? -Tak. Spod moich drzwi. - Devon znow sie usmiecha... Wyciaga reke i wylacza Majora Musicka w polowie piosenki - Przebiec przez caly korytarz, a potem do wschodniego skrzydla w tak krotkim czasie... Alexander patrzy na niego z kamiennym wyrazem twarzy. -Nie wiem, o czym mowisz. Devon zdazyl juz dojsc do pewnego wniosku. Pomimo obecnosci demonow w tym domu, czesc wydarzen tej nocy nie byla ich dzielem. Ten glos, ktory mowil mu, zeby wyjechal, ze jest tu niepozadany, nalezal do Alexandra Muira. Dlaczego chlopiec nie chcial, zeby Devon tutaj mieszkal, pozostawalo dla niego zagadka - i byc moze jedna z tych odpowiedzi, ktorych szukal. -Wiem, ze w nocy byles pod moimi drzwiami, Alexandrze. Slyszalem cie. Slyszalem, jak uciekales korytarzem. Chlopiec znow sie usmiecha. -Nikt ci nie powiedzial, ze w tym domu sa duchy? -Och, wiem o tym. - Devon kiwa glowa. - Kilka z nich chyba juz spotkalem. Pochyla sie nad Alexandrem. -Jednak to nie duch byl w nocy pod moimi drzwiami. -Oskarzasz mnie o cos? - Chlopczyk zaklada rece na piersi i spoglada na niego z wyniosla mina. Alexander z pewnoscia nie zachowuje sie jak jakikolwiek znany Devonowi osmiolatek. - Bo jesli mnie o cos oskarzasz - ciagnie malec - to radze ci porozmawiac z ciotka. Ona teraz jest moja opiekunka, przynajmniej dopoki nie wroci moj ojciec i nie uwolni mnie od was wszystkich. Cos w jego slowach uderzylo Devona. Alexander Muir urodzil sie w swiecie, Pd ktorego mogl zadac wszystkiego, samemu niczego w zamian nie dajac. Nie musial o nic walczyc, tak jak Devon i jego ojciec. Jednak Devon mial w zyciu to, czego Alexander nigdy nie poznal: uczucie, wsparcie i zrozumienie. Ojciec Alexandra nieustannie podrozowal, matke leczono w zakladzie zamknietym, ciotka nieprzystepna i obojetna. Czy kiedykolwiek ktos darzyl to dziecko uczuciem choc troche przypominajacym milosc? -O nic cie nie oskarzam, Alexandrze - mowi mu Devon, probujac lagodniejszego podejscia. - Wyjasniam ci tylko, ze nie zdolasz mnie oszukac ani nastraszyc. Chlopczyk smieje sie. -Prawde mowiac - dodaje Devon, nachylajac sie do Malce - chce, zebysmy zostali przyjaciolmi. -Przyjaciolmi? - Alexander Muir przyglada mu sie badawczo. Devon przez moment dostrzega ryse w twardej zbroi, jakby pekanie lodow. - Przyjaciolmi? -Tak, a czemu nie? Czy to taki zly pomysl? Spojrzenie malca znow twardnieje. -Ja nie potrzebuje przyjaciol. Devon prostuje sie. -W porzadku. Jesli jednak zmienisz zdanie, jestem na miejscu. Nie zamierzam opuscic Kruczego Dworu. - Idzie w kierunku drzwi, ale jeszcze zatrzymuje sie i odwraca. - Nie przyjechalem tutaj dlatego, ze musialem, ale w poszukiwaniu odpowiedzi na kilka pytan. Chcialbym, zebys mi pomogl je znalezc. Mozemy byc przyjaciolmi lub wrogami. Wybor nalezy do ciebie, Alexandrze. Chlopiec chwyta pilota i nie patrzac na Devona, znow wlacza telewizor. Glos odrazajacego klauna wypelnia pokoj. Spotkanie z Alexandrem Muirem przynioslo rezultaty, jakich Devon nie oczekiwal. Glos wyraznie mu podpowiada, ze ten chlopiec jest kluczem do zagadki: i On zna odpowiedzi, wazne odpowiedzi i . Devon widzial je w oczach chlopca. Byly tam, tak oczywiste, choc niezrozumiale. I Dlaczego skoczyl mi na plecy? Dziecinny wybryk czy tez cos wiecej? I Raczej to drugie, jesli wziac pod uwage jego nocna wizyte pod drzwiami pokoju Devona. Alexander zna jakas tajemnice - albo kogos. A ten ktos lub cos nie chce widziec nowego mieszkanca. Devon nabiera przekonania, ze tak czy inaczej maly Alexander odegra kluczowa role w rozwiazaniu zagadki. Przez reszte poranka az do popoludnia Devon nie spotyka pani Crandall ani nikogo innego. Samotnie krazy po wielkim i pustym domu, szukajac, ogladajac, zachowujac czujnosc. Nie sa sie ponownie zaskoczyc. Kazdy dom ma swoje sekrety, jak powiedziala pani Crandall, ale ten kryje tajemnice Devona. Czy jego ojciec byl tu kiedys? Co laczylo go z tym domem i Muirami? W piwnicy znajduja sie tylko puste pudla, skrzynie, stare zamkniete kufry i pajeczyny. Pod jedna ze scian pietrzy sie sterta starych zbutwialych ksiag. Kiedy Devon ja mija, nagle jeza mu sie wlosy, jak naelektryzowane. Przystaje i podnosi pierwsza lepsza ksiazke. I Przygody Sargona Wielkiego i . To ilustrowana ksiazeczka dla dzieci. Otwiera i patrzy na pierwsza strone. "Dawno, dawno temu - czyta - w krainie zapomnianych dni, zyl sobie czarodziej zwany Sargonem". Ilustracje przypominaja mu te, ktore widzial w zbiorach greckich mitow. Sargon nosi tunike, ma dlugie wlosy i brode. Znajduje krysztalowa kule, a potem walczy z dlugoglowym smokiem. Na trzeciej stronie wyrywa ze smoczego brzucha ociekajacy krwia miecz. -Dosc dziwna ksiazeczka dla dzieci - mruczy Devon, pospiesznie rzucajac okiem na tytuly innych. I Tajemnicza podroz Diany. Vortigar i rycerze Brytanii. Brutus i morski potwor. Magiczne przygody Wilhelma w dawnej Holandii. Co mogly mu powiedziec tytuly tych ksiazek dla dzieci? Dlaczego czul mrowienie palcow, ktorymi przerzucal kartki? Glos milczy. Potrafi byc czasem irytujacy. Wyszedlszy z wilgotnej piwnicy, Devon odkrywa, ze w jadalni tajemniczo pojawil sie lunch. W podgrzewanych para pojemnikach, w ktorych rano znajdowala sie jajecznica, teraz grzeje sie makaron z serem, pieczone jablka i fasola. Zjada posilek sam i ponownie pozostawia talerze na stole. Zwiedza pietro, mijajac bawialnie, z ktorej wciaz slychac monotonne zawodzenie telewizora. Wyobraza sobie Alexandra siedzacego tam w fotelu, ktory to mebel jest mu w tym domu najblizszym przyjacielem. Czy Simon przyniosl chlopcu lunch? Zapewne tak, chociaz Devon jeszcze nie widzial sluzacego na oczy. Devon podaza korytarzem i odkrywa ze ten na koncu skreca do bocznego skrzydla. Jesli zamknieta czesc domu znajduje sie na wschodzie, ta musi byc zachodnia. Na wszystkich oknach sa okiennice i nawet w dzien zalega tutaj polmrok. Wszystkie drzwi sa pozamykane na klucz, oprocz ostatnich, otwartych na osciez. Devon zaglada do srodka. To salon ze starymi meblami jakby przeniesionymi wprost z innej epoki: dziewietnastowieczna sofa, wyblakla, pozlacana pianola. Devon wchodzi do srodka. W pomieszczeniu unosi sie zapach starosci i plesni. Po przeciwnej stronie znajduja sie nastepne otwarte drzwi. Devon rusza ku nim i kicha, podrazniony przez wzbijajacy sie z podlogi kurz. -He? Kto tam? Starczy glos, chrapliwy i suchy, dochodzi z sasiedniego pokoju. -Czy to ty, Amando? Devon staje jak wryty. To glos starej kobiety. Matki pani Crandall - ktorej nie pozwolono mu odwiedzac. -Kto tam jest? - pyta piskliwym glosem staruszka. - Kto tam jest? -Jestes niegrzecznym chlopcem, Devonie March - slyszy szept, za swoimi plecami. Blyskawicznie sie odwraca. To Cecily, ktora wrocila ze szkoly do domu. Usmiecha sie do niego. -Mama mowila ci, zebys na razie nie odwiedzal babci - mowi z kpiacym usmiechem. - Jestes bardzo niegrzecznym chlopcem. -Przykro mi - szepcze Devon. - Nie wiedzialem, ze to jej pokoj. -Kto tam? - domaga sie wyjasnien starczy glos. -To tylko ja, babciu. Cecily - wola dziewczyna mrugajac do Devona. Wchodzi do pokoju babci. Devon pospiesznie wychodzi na korytarz i tam na nia czeka. Po kilku minutach Cecily pojawia sie ponownie. -Latwo wpada w zlosc - mowi Devonowi, gdy razem ida korytarzem. -Naprawde mi przykro - przeprasza Devon. - Nie chcialem zaklocac jej spokoju. Po prostu zwiedzalem dom i... -Hej, nic sie nie stalo - uspokaja go Cecily. -Nic jej nie jest? Nie zdenerwowalem jej? -Babcia jest najbardziej stuknieta z nas wszystkich. Nawet spadajace platki roz moga doprowadzic ja do szalu. -No coz, dziwnie jest mieszkan z nia pod jednym dachem i wcale jej nie widywac. Cecily wzrusza ramionami. -Kto potrafi zrozumiec, jakimi pobudkami kieruje sie mama? Nie ja. Jednak bardzo dba o babcie. Gdyby dowiedziala sie, ze tu byles... no coz, moglaby dostac zawalu, tak jak prawie miala go wczoraj wieczorem, kiedy wrocilam do domu z D.J. Dotarli do schodow i zaczeli schodzic. -To twoj chlopak? -D.J.? O Boze, nie. Chcialby. Jestesmy przyjaciolmi. Chodzimy razem tu i tam, robimy rozne rzeczy. Ma fajny samochod, stare camaro. Widzisz, D.J. ma szesnascie lat i chodzi do trzeciej klasy. Wciaz podwozi mnie i Ane. Bylam z nim na kilku randkach, ale tylko dlatego, ze znudzilo mnie juz zycie w tym mauzoleum. -Znudzilo? - dziwi sie Devon. Stoja na marmurowej posadzce przedsionka. - Masz tu kort tenisowy, basen, plaze u stop urwiska, ze nie wspomne juz o tych wszystkich pokojach... -Wszystko tu jest martwe - oswiadcza Cecily bez cienia emocji. - Wkrotce sam sie przekonasz. Och, oczywiscie, mieszkancy miasteczka bardzo interesuja sie Kruczym Dworem, ale sprobuj namowic porzadnego faceta, zeby tu przyszedl... Ludzie nie przepadaja za moja rodzina. -Dlaczego? Devon wychodzi za Cecily do lsniacej kuchni, gdzie dziewczyna otwiera lodowke i wyjmuje pojemnik z jogurtem. -Och, do mojej mamy lub wuja Edwarda nalezy praktycznie kazda firma w miescie, od restauracji po stateczki wycieczkowe i kutry rybackie. Zapewniamy polowe miejsc pracy w miasteczku, a ludzie zwykle nienawidza reki ktora ich karmi. - Wklada sobie lyzeczke jogurtu do ust. - No, dzis mamy piekny dzien. Co robisz w domu? -Jak juz powiedzialem, zwiedzam. Cecily usmiecha sie kokieteryjnie. -Chcesz pozwiedzac ze mna okolice? Devon czuje, ze sie rumieni. -Tak, pewnie. Ona skinieniem reki pokazuje mu, zeby poszedl za nia. Wychodza tylnymi drzwiami. Rzeczywiscie dzien jest piekny, sloneczny, a niebo czyste i blekitne. Jest tez cieplo - babie lato. Wolno ida przez rozany ogrod, gdzie bujnie rosnace krzewy pna sie po treliazach. Wiekszosc kwiatow dawno uschla i opadla, ale kilka ciemnopurpurowych pakow wciaz uparcie trzyma sie lodyg. Devon i Cecily krocza po dywanie z brazowych platkow, pamiatek wspanialego lata. -W lecie zapewne nie jest tu tak nudno - podsuwa Devon. -Zartujesz? Wlasnie wtedy mama naprawde trzyma mnie na lancuchu. Te zgraje degeneratow z Nowego Jorku i Bostonu... Dziesiata to moja godzina policyjna. Na moje: "Mamo, nie jestem juz dzieckiem" odpowiada: "Wiem. Wlasnie dlatego chce cie widziec w domu o dziesiatej". Smieje sie. -Przez ostatni rok rzeczywiscie mialam troche wiecej swobody. Zaczelam nabierac pewnosci siebie. Powiedzialam sobie: mam juz czternascie lat. Wszystkie moje przyjaciolki juz od dawna chodzily na randki. Matka trzymala mnie na smyczy, krotszej niz dla pitbulteriera. Do zeszlego roku rzadko schodzilam nawet ze wzgorza do miasteczka. Tkwilam tutaj jak w grobowcu. Doszli do klifu. Fale wciaz tluka o skaly na dole, lecz juz nie z taka furia jak minionej nocy. -Co sadzisz o Alexandrze? - pyta Cecily. - Czy okazal sie dokladnie taki, jak zapowiadalam? -Co do joty - usmiecha sie Devon. - Mimo to mam nadzieje sie z nim zaprzyjaznic. Cecily idzie skrajem urwiska, a wiatr rozwiewa jej wlosy. -Zaprzyjaznic? Z tym malym potworem? -No coz, przynajmniej zamierzam sprobowac. Cecily odwraca sie twarza do niego. -Czy naprawde tak trudno bylo ci tu przyjechac? No wiesz, smierc twojego ojca i utrata wszystkich przyjaciol. Na pewno bylo ci ciezko. Siadaja na trawie. Devon kiwa glowa. -Tak. Najgorsze - po smierci mojego ojca - bylo to, ze musialem zostawic tam przyjaciol. Milknie i patrzy na nia. I Mozesz jej powiedziec, i mowi Glos. -Wlasciwie - zaczyna Devon - bylo cos gorszego. -Co takiego? -Tuz przed smiercia ojciec wyznal mi, ze jestem adoptowany. -Nie wierze. -Uwierz. - Devon wzdycha. - Tak wiec nie tylko go stracilem, ale dowiedzialem sie, ze nie byl moim prawdziwym ojcem. I wiesz co? Mysle, ze wlasnie dlatego mnie tu wyslano. Sadze, ze wlasnie w Biedzie moge sie dowiedziec, kim naprawde jestem. -Ooo! - mowi Cecily, najwyrazniej pod wrazeniem. - Powiedziales mamie? Myslisz, ze ona cos wie? -Pytalem ja o to, ale powiedziala, ze nie. Cecily prycha. -Zaloze sie, ze cos wie. Mama ma mnostwo sekretow. -Tak podejrzewam. Na przyklad: twoja babcia, wschodnie skrzydlo i zaraz, a gdzie jest t w o j ojciec? W jej oczach ujrzal bol. -Kto wie? I wcale mnie to nie obchodzi. Devon usmiecha sie do niej ze wspolczuciem. -Dlaczego mysle, ze to chyba nieprawda? Cecily odgarnia wlosy za ramiona. -Posluchaj. Porzucil moja mame, kiedy mialam dwa latka. Zupelnie go nie pamietam. To zwykly nieudacznik. Absolutny i beznadziejny nieudacznik. -Przepraszam - mowi Devon. - Nie chcialem cie rozgniewac. -Nie twoja wina. To bylo logiczne pytanie. -No coz, cos nas laczy. Moja matka umarla, kiedy bylem dzieckiem, i rowniez wcale jej nie pamietam. Nie zebym mial jej to za zle. Cecily mruzy oczy. -Jesli on byl twoim przybranym ojcem, to czy ona byla twoja prawdziwa matka? Devon wzrusza ramionami. -Juz sam nie wiem, co myslec. W domu nie bylo zadnych jej zdjec. Nawet nie wiem, jak brzmialo jej panienskie nazwisko. Tato zawsze mowil, ze zbyt trudno jest mu o tym rozmawiac. Mowil tylko, ze byla dobra kobieta. -Nie wytrzymalabym, gdybym nie wiedziala, kim byli moi rodzice. -No coz, ja tez zamierzam przeprowadzic wlasne dochodzenie w tej sprawie. Cecily usmiecha sie. -Godne podziwu. Pozwol, ze ci pomoge. Co przede wszystkim powinnismy zrobic? Devon sie zastanawia . -Chyba powinienem pojsc do urzedu miejskiego i sprawdzic, czy nie ma tam metryki niemowlecia plci meskiej imieniem Devon, ktore urodzilo sie w marcu przed czternastoma laty - oswiadcza trzezwo. - Sadze, ze taki powinien byc moj pierwszy krok. -Zatem zrobmy go dzisiaj - mowi mu Cecily, z oczami roziskrzonymi w popoludniowym sloncu. - Nudze sie i nie mam nic do roboty. A ponadto lepiej niczego nie odkladac na poznie, prawda? -Tak - zgadza sie Devon. -Chodz, pojdziemy do miasteczka skrotem przez las. Tak bedzie szybciej niz droga. I opowiem ci o wszystkich naszych duchach. Musisz je poznac, jesli masz tutaj mieszkac. Podazaja dobrze wydeptana sciezka. Galazki trzeszcza, liscie szeleszcza im pod nogami, a niebo nad ich glowami jest poszatkowane krata konarow. Cecily ze swada opowiada historie o duchach Kruczego Dworu. Pierwszymi sa oczywiscie, Horatio, budowniczy domu, i jego zona Chloe. On wciaz pilnuje domu, mowi Cecily, a ona krazy bez celu po korytarzach. Chloe Muir umarla przy porodzie trzeciego syna, Randolpha, ktory byl dziadkiem Cecily i ojcem pani Crandall. Jednak o bracie Randolpha - pierworodnym Horatia i Chloe - kraza najstraszliwsze opowiesci. O cieszacym sie zla slawa Jacksonie Muirze. -Czarowniku - mowi Devon. -Nie smiej sie. - Wlasnie wyszli z lasu na rozlegla lake. - Matka nie chce wymawiac jego imienia. Byla jeszcze mala dziewczynka, kiedy umarl, ale sadze, ze sie go bala. Nie pozwala zawiesic w domu zadnego jego portretu. Jednak uwielbia jego biedna, tragicznie zmarla zone Emilie, ktora byla tak nieszczesliwa w malzenstwie, ze zabila sie, skaczac z... -Czarciej Skaly - konczy z nia Devon. Cecily kiwa glowa. Podobno nakryla go z inna kobieta i skoczyla do morza. Wtedy on dreczony wyrzutami sumienia, umarl z zalu. -Bardzo romantyczna historia, istne i Wichrowe wzgorza i . Ona usmiecha sie. -Sama slyszalam ja tutaj - mowi. - Krzyczy w wietrzne noce. Devon mruzy oczy. -Naprawde w to wierzysz? Sadzisz, ze w domu sa duchy? Dzieja sie rzeczy, ktorych nie mozna wytlumaczyc? Cecily zastanawia sie nad jego pytaniem. -Od dziecka slyszalam rozne rzeczy - mowi w koncu najzupelniej powaznym tonem. - Sceptycy dlugo tu nie wytrzymaja. Tak zawsze mowi Simon. -Simon? A tak, sluzacy. Jeszcze go nie poznalem. -Przewaznie trzyma sie na uboczu. Jednak wierzy w te wszystkie opowiesci. Twierdzi, ze widzial wszystkie te duchy. -A ty? Ponownie zastanawia sie nad odpowiedzia. -Zdarzylo sie, ze widzialam rozne rzeczy, na przyklad kogos znikajacego w glebi korytarza gdy nagle zapalilam swiatlo. I slyszalam... -Cos jakby lkanie? - podpowiada Devon. Ona patrzy na niego bez sladu zdziwienia. -A wiec ty tez to slyszales. -Tak - mowi. - Zeszlej nocy. Sadzilem, ze to byl Alexander, ale teraz juz nie jestem pewien. Wiem, ze byl pod moimi drzwiami probowal mnie przestraszyc, ale ten dzwiek dobiegal z pokoju na dole... Cecily kiwa glowa. -Kiedy bylam mala, matka powiedziala mi, zebym nigdy nie bala sie niczego, co zobacze lub uslysze w tym domu. "Nic ci tutaj nie grozi - zapewnila mnie. - To nasz dom. Szanujemy go, a on szanuje nas." - Smieje sie. - Dziwna rada dla malej dziewczynki, no nie? -Nie, jesli tu naprawde sa duchy - odpowiada Devon. -Ja wierze, ze sa. - Cecily znow sie usmiecha i rusza dalej skrajem urwiska. - Jednak nie beda ci przeszkadzac. Jedynym potworem, ktorego powinienes sie obawiac, jest ten moj az nazbyt zywy kuzynek. -Sadze, ze z nim sobie poradze - mowi Devon. Cecily spoglada na niego. -Mysle, ze ty chyba poradzisz sobie ze wszystkim - mowi kokieteryjnie, niemal komicznie trzepocac rzesami. Devon znow sie rumieni. Ona staje na palcach i szybko caluje go w usta. Chichocze. -Nie wiem, czy twoja matka by to pochwalila - odzywa sie wstrzasniety Devon. Cecily ze smiechem odbiega sciezka. -Och, mama i tak nigdy nie pochwala tego, co robie. To i tak mnie nie powstrzyma. Biegnie przed nim sciezka, rozpuszczone rude wlosy opadaja jej na ramiona, lsniac w promieniach saczacego sie przez korony drzew slonca. -Cecily! - wola za nia Devon. Ona odwraca sie z usmiechem i zamknietymi oczami, jakby spodziewajac sie, ze odwzajemni jej pocalunek. Zamiast tego Devon pyta: -Co to za historia z tym Rolfe'em Montaigne'em? Cecily robi rozczarowana mine, potem wzrusza ramionami. -Rolfe jest naszym najwiekszym konkurentem w miasteczku, a tak naprawde jedynym konkurentem - mowi mu, ponownie ruszajac sciezka. Wysokie trzciny wygladaja jak wychudzone dzieci, wiekszosc ich aksamitnych kwiatostanow juz zmienila sie w nasienny puch. Od czasu powrotu do Biedy Rolfe systematycznie wykupuje wszystko, co jeszcze nie nalezy do nas. Jego najwieksza zdobycza byla restauracja Fibber McGee's, W lecie cieszy sie ogromna popularnoscia i praktycznie wykonczyla wszystkie inne lokale. Odwraca sie do niego i usmiecha lobuzersko. -Nie mow mamie, ale bylam tam kilka razy. Jest niesamowita. Ma klimat. Przesiaduja tam wszystkie slawy, ktore spedzaja tu wakacje. W zeszlym roku widzialam tak Julie Roberts! Przed nimi, miedzy zoltymi klonami, Devon dostrzega cmentarz ze starymi kamiennymi nagrobkami sterczacymi krzywo z trawy. Mimo jasno swiecacego slonca przechodzi go dreszcz, gdy wyczuwa narastajace cieplo. Nie jest to zar slonecznych promieni. -A zatem - mowi, starajac sie skupic - to dlatego Rolfe i twoja matka tak sie nie lubia. -No coz, dlatego i... - Cecily nagle przystaje. Devon o malo na nia nie wpada. - Posluchaj, nie wiem czy byl winny, ale pozostaje faktem, ze... -Zabil dzieciaka? Cecily spoglada na niego. -Jestes tutaj zaledwie jeden dzien, a juz tyle wiesz. -Powiedzial mi. - Devon przelyka sline. - Myslalem, ze chce mnie przestraszyc. -No coz, wlasciwie to dwoje dzieci. Chlopca i dziewczyne. Przesiedzial piec lat w wiezieniu. Byl pijany, wiec nic nie pamieta. Jednak policjanci wyciagneli z zatoki jego samochod i chlopiec byl w srodku. Ciala dziewczyny nigdy nie znaleziono. Zabralo je morze. Devon czuje rosnacy zar. -Uwazaja, ze zjechal z drogi i zostawil ich, zeby utoneli? -Nazwali to nieumyslnym zabojstwem - mowi z westchnieniem Cecily. - Drogi biegnace wzdluz klifow sa bardzo strome i krete. To moglo sie przydarzyc kazdemu. Jesli jednak Rolfe prowadzil po pijanemu, to chyba zasluzyl na wiezienie. -Brzmi to tak, jakbys uwazala, ze moze nie prowadzil? -No coz, roznie o tym mowia... Nagle oboje milkna. Sa juz przy cmentarzu i slonce skrylo sie za chmure. -Niesamowite, co? - pyta Cecily drzac. -Tak - przyznaje Devon. Rozglada sie. Cmentarz jest niewielki, stoi na nim zaledwie tuzin nagrobkow, ale znajduje sie tuz nad morzem, przez co wydaje sie wiekszy. Nagrobki sa zwietrzale od deszczu, wiatru i morskiej soli. Wiekszosc jest z brazowego piaskowca, ale niektore z lupku. Czesc upadla w trawe, a bialy aniol stracil skrzydlo. Na skraju lasu stoja trzy male krypty z ciemnoczerwonego kamienia. Na srodkowej widnieje prosty napis: GROBOWIEC. 1945 -To nasz rodzinny grobowiec - oznajmia Cecily. - Leza w nim pierwsi Muirowie: Horatio i Chloe oraz ich dzieci. Widzisz, nie chcieli byc pochowani razem z biedakami z miasteczka.Devon ostroznie stawia kroki w gestej zlocistej trawie, ktora niemal zarosla kamienie. -Czy Jackson tez jest tu pochowany? I Emily? -Tak - mowi Cecily, wskazujac na najwiekszy nagrobek, znajdujacy sie najblizej klifu. To ten z uszkodzonym aniolem. Devon podchodzi do niego, czujac lekki niepokoj, jakas dziwna i niezrozumiala fascynacje. Od strony lasu na nagrobku sa wyryte slowa: JACKSON MUIR URODZONY 1917, ZMARL 1966. PAN KRUCZEGO DWORU. Cecily krzywi sie.-Mama zawsze sie jezy, kiedy to czyta. Jackson nigdy nie byl panem domu. Byl nim jego brat, a moj dziadek. Jednak Jackson zawsze uwazal sie za prawowitego dziedzica. Devon przechodzi na druga strone marmurowego nagrobka. Kamien jest pokryty bialym nalotem morskiej soli, lecz wciaz widac wyryte w nim slowa: EMILY MUIR. URODZONA 1943 ZABRANA PRZEZ MORZE 1965. Devon spoglada na Cecily.-Nigdy nie znaleziono jej ciala? Tak jak tej dziewczyny z samochodu Rolfe'a. Ona kiwa glowa i wzdycha. -Stary Jackson lezy tu samotnie. Nieszczesliwy czlowiek. Za plecami slysza huk rozbijajacych sie o skaly fal. Devon dotyka kamienia. I natychmiast cofa reke. Kamien parzy. Devon spoglada na swoja dlon. Jest zaczerwieniona. Zerka na Cecily. I Dobrze i , nie zauwazyla. Dziewczyna idzie przez wysoka trawe , kierujac sie ku czemus, co wyglada jak schody wykute w scianie urwiska. -Chodz, Devonie - wola go. - Musimy zejsc na dol, zanim zamkna ratusz. Jednak cos przykulo jego uwage. Duzy pomnik na samym srodku cmentarza, obelisk z czerwonego piaskowca, osadzony na osmiokatnej podstawie. Nawet z daleka Devon z latwoscia odczytuje wyryte na nim imie. Cecily - mowi. - Spojrz. Napis glosi: DEVON Idzie do pomnika i obchodzi go. Nic wiecej tam nie ma. Zadnego nazwiska, nic. Tylko "Devon".-Co to moze oznaczac? - pyta. - Czy to...? -Jakas wskazowka? - podsuwa Cecily, szeroko otwierajac oczy. -Jaka wskazowka? - pyta nowy glos, chrapliwy i posepny, dobiegajacy z lasu. Devon zastyga, pewien, ze kiedy sie odwroci, zobaczy jakies zwloki, rojace sie od robactwa po dziesiecioleciach spoczywania w ziemi, siedzace w trawie i oskarzycielsko pokazujace go palcem. Jednak Cecily go uspokaja. -To tylko Simon - mowi. Sluzacy Muirow, utykajac idzie po trawie. Nie jest trupem, ale i tak wyglada okropnie, mysli Devon. Niski i zgarbiony, o sciagnietej twarzy i zapadnietych oczach, ponurych i czarnych, ktorymi z daleka przeszywa chlopca. -Simonie - wola Cecily. - Kto jest tu pochowany? -Co panienka Cecily robi na cmentarzu? - warczy sluga. -Och! Jeszcze nie znasz Devona, prawda? - usmiecha sie Cecily. - Devon March, a to jest. Simon Gooch , nasz zarzadca. I ogrodnik. I szofer. I kucharz. - Smieje sie. - Czlowiek do wszystkiego! Simon juz do nich doszedl. Siega Devonowi do ramienia, wiec z pewnoscia nie jest to ten mezczyzna, ktory zeszlej nocy stal na wiezy. Tamten byl wysoki i barczysty. Simon wyglada jak powykrzywiany chochlik. Ma kwasny oddech, a dlonie male i poznaczone bliznami. Brakuje mu wskazujacego palca prawej reki, a pozostale sa krotkie i pulchne. -Milo mi cie poznac, Simonie - mowi Devon, wyciagajac dlon. Sluzacy nie przyjmuje jej. Wciaz patrzy mu w oczy. -Zatem przyjechales zamieszkac w Kruczym Dworze, tak? -Tak. Simon ma pobruzdzona twarz. Devon nie potrafi odgadnac, czy sluga ma czterdziesci zy siedemdziesiat lat. Jego wlosy sa geste i czarne, nierowno przyciete. -Simonie - mowi karcaco Cecily. - Nie badz niemily. Sluzacy usmiecha sie do niej, pokazujac idealnie rowne biale zeby. Devon jest zaskoczony. -Nie dla panienki Cecily. Nigdy. -Zatem powiedz nam, kto tu jest pochowany - nalega Cecily. -Nie wiem. To nie jest grob Muirow. -Spojrz. Tutaj wyryto "Devon". Nasz gosc sadzi, ze urodzil sie w tej okolicy. Nie wie, kim byli jego rodzice. Simon znow spoglada na Devona. -Tutaj sa pochowani tylko krewni Muirow - oswiadcza. -Coz, po prostu wydalo mi sie to dziwnym zbiegiem okolicznosci - wyjasnia Devon. -Idziemy do ratusza - mowi Cecily do Simona. - Poszukac metryki chlopca o imieniu Devon, urodzonego przed czternastoma laty. Teraz wiemy, ze powinnismy sprawdzic i takie imie i nazwisko! Simon milczy. -Chodz - ponagla Devon Cecily. - Powinnismy juz isc. Robi sie pozno. -W porzadku - mowi ona. - Simonie, powiedz mamie, ze wrocimy na kolacje. Spiesza przez trawnik w kierunku klifu. Devon oglada sie za siebie. Simo wciaz tam stoi, po pas w zoltej trawie, nadal na nich patrzy. Jest juz daleko, lecz Devon wciaz to widzi w jego oczach. Wscieklosc. Gniew. Nie - raczej strach. Przed czym? Cecily wchodzi na strome schody wykute w scianie nadmorskiego urwiska. -Chodz! - wola. Devon oglada sie jeszcze raz, zdenerwowany wrogoscia Simona i emanacja energii wokol grobu Jacksona Muira. Jednak tym razem to nie Simon stoi w trawie. Ten ktos, kto tam stoi, jest znacznie wyzszy, gdyz trawa prawie zaslaniala sluzacego. Teraz siega stojacemu zaledwie do kolan. Nagle Devon czuje zar, rownie intensywny jak zeszlej nocy, kiedy zaatakowal go potwor. Tam, w pelnym i jasno swiecacym sloncu, stoi mezczyzna, ktorego zeszlej nocy widzial na wiezy, wysoki i czarnooki, odziany w czarny, jakby zalobny stroj. Teraz Devon jedno wie na pewno: Tym mezczyzna jest Jackson Muir. 5.Ukryta komnata Devonie! Cecily stoi na skraju urwiska i nagly podmuch wiatru rozwiewa jej rude wlosy. -Devonie, wszystko w porzadku? Devon odwraca sie i patrzy na nia, oderwawszy wzrok od istoty, ktora stoi zaledwie kilka metrow dalej w trawie. Chlopiec jest blady jak chusta. -O rany, nie wiedzialam, ze masz lek wysokosci - stwierdza Cecily. Devon nie moze wyksztusic slowa. Wskazuje tylko kciukiem za siebie. -Co? - dopytuje sie Cecily. - O co chodzi, Devonie? -O niego - mowi zdlawionym glosem Devon. Odwraca sie i spoglada tam, gdzie widzial ducha - lecz nie ma tam juz nikogo. Jest tylko trawa, tarmoszona przez wiatr, ktorego zawzietosc zaskakuje ich oboje. -o kogo? Devonie, o czym ty mowisz? Devon spoglada na cmentarz. Drzewa gna sie teraz na wietrze. Wrony podrywaja sie z ich galezi, krakaniem zapowiadajac nadchodzacy sztorm. Nikogo tam nie ma. Pomnik Jacksona Muira stoi posepnie wsrod wysokich traw. Mezczyzna, ktory tam byl, zniknal. -O niczym - z trudem odpowiada Devon. - To nic. -Mysle, ze nadciaga sztorm - ocenia Cecily, spogladajac w niebo. - Musimy sie pospieszyc. W gorze ciemnopurpurowe burzowe chmury rozchodza sie jak malowane akwarelami smugi na bladoniebieskim niebie. Wiatr smaga policzki idacych: ciagnacy od morza wilgotny chlod wpycha sie za kolnierz koszuli Devona niczym zimna dlon trupa. Devon postanawia nie mowic Cecily o duchu. Patrzy na niebo i dochodzi do wniosku, ze zdaza dotrzec przed burza do miasteczka. Nad ich glowami kraza mewy, wykrzykujac melancholijne przestrogi. Devon i Cecily schodza po schodach do stop urwiska gorujacego nad dachami miasteczka. Devon po raz pierwszy widzi Biede w dzien. Jest naprawde czarujaca: czyste, kolorowe sklepiki i butiki wzdluz glownej ulicy oraz dluga, wasa, piaszczysta plaza. Na koncu glownej ulicy teren znow ostro sie wznosi ku nadmorskim klifom. Cecily pokazuje Devonowi znajdujaca sie tam restauracje, jedna z nalezacych do Muirow. Na drugim koncu miasteczka tuz nad brzegiem morza stoi okazaly bialy budynek. -To wytwornia konserw Muirow - wyjasnia mu Cecily. - Daj miejscowym zatrudnienie przez caly rok. I potwornie smierdzi. Wyobraz sobie, ze spedzasz caly dzien, napelniajac puszki tunczykiem lub krabami. Chmury sa ciezkie od deszczu. Szybko zaslaniaja slonce i wiatr jeszcze sie wzmaga. Cecily i Devon dochodza do miasteczka tuz przy sklepie z koszulkami i pamiatkami. Wiszaca na frontowych drzwiach tabliczka glosi: DZIEKI ZA KOLEJNY WSPANIALY SEZON - ZAPRASZAMY W MAJU! W glebi ulicy Devon dostrzega Niespokojna Przystan. Naprzeciw sa nastepne sklepy, przewaznie zamkniete, oprocz apteki Adamsa i sklepu z narzedziami. Kilka wiktorianskich domow, pomalowanych na bialo, stoi posrod dobrze utrzymanych trawnikow. Za nimi, az do plazy, ciagna sie w rownych rzedach letnie domki na palach, pozamykane na zime.Kiedy zblizaja sie do nabrzeza, Cecily pokazuje mu inna restauracje. -To Fibber McGee's - mowi. - Lokal Rolfe'a. Rozlegla restauracja w kalifornijskim stylu przycupnela tuz nad samym morzem: lsniacy chromem i szklem osrodek wypoczynkowy z ogromnym tarasem oraz weranda zastawiona rozowymi i zielonymi parasolami. Devon rozpoznaje srebrzyste porsche Rolfe'a zaparkowane przed lokalem. Ratusz znajduje sie na koncu ulicy. To stary budynek z brazowego piaskowca, z zegarem na wiezy. W srodku ich kroki odbijaja sie echem w wysoko sklepionym holu. W duszy Devona rodzi sie nadzieja. Kiedy urzedniczka w okularach kladzie przed nim duza, zakurzona ksiege, otwiera ja drzacymi palcami. I Czy to juz? I - mysli. I Czyzbym juz zrobil pierwszy kok na drodze do prawdy?i Jednak jego nadzieje ustepuja miejsca rozczarowaniu, gdy jedynym Devonem w spisie okazuje sie Miranda Devon, urodzona w 1947 i zmarla w 1966, na dlugo przed jego narodzinami. W dodatku niezamezna. Zadnych adnotacji o pogrzebie. -Moze sprawdzmy to chronologicznie - podsuwa Cecily, przewracajac pozolkle kartki ksiegi i otwierajac ja na zapisach z marca przed czternastoma laty, kiedy urodzil sie Devon. Jednak jedynym noworodkiem plci meskiej urodzonym w Biedzie miedzy styczniem a majem byl niejaki Edward Tanner, wedlug zapisow czarnoskory. -Mysle, ze mozemy go spokojnie wykluczyc - wzdycha Devon. Tak wiec poszukiwania okazuja sie bezowocne. Rozczarowanie Devona jest rownie dotkliwe jak ulewa, ktora w koncu zaskakuje ich w polowie schodow na urwisko. Zanim docieraja do Kruczego Dworu, oboje sa zupelnie przemoczeni, lecz to raczej podnosi Devona na duchu. Razem z Cecily przez trzy kwadranse biegaja po dziedzincu, w mokrych i lepiacych sie do ciala ubraniach, rozesmiani, jakby zadne duchy nie wtracaly sie w ich zycie, zadne tajemnice nie rzucaly nan ponurego cienia. Przez chwile, pedzac w deszczu za Cecily, chwytajac ja i padajac razem na ziemie, Devon naprawde wierzy, ze jesy po prostu zwyczajnym chlopcem. Wymieniaja jeszcze jeden pospieszny pocalunek i Devon mowi sobie w duchu, ze w tym dziwnym domu znalazl jednak cos dobrego. W nocy znow szaleje burza, z oslepiajacymu rozblyskami blyskawic i potwornym hukiem gromow. Mimo to Devon spi spokojnie, zmeczony po podrozy, poprzedniej nocy i przygodach minionego dnia. Zadne dzwieki nie zakloca mu spokoju i we snie widzi ojca, ktory siedzi na nagrobku smaganego wiatrem cmentarza na klifie i mowi Devonowi, ze wlasnie tu jest jego przeznaczenie. Rano przy sniadaniu spotyka Cecily. Jest sobota i Simon zabiera ja do miasta na zakupy. Dziewczyna pyta Devona, czy chce pojechac z nimi, ale on odmawia, mowiac, ze chce dzis zwiedzac posiadlosc. Nigdzie nie ma pani Crandall. W gruncie rzeczy, nie widzial jej od poprzedniego ranka. Kiedy Devon i Cecily wrocili wczoraj z miasteczka, ona juz udala sie na spoczynek. Cecily wyjasnila, ze pani Crandall czesto tak robi: spedza czas z matka lub zamyka sie w swoich pokojach, ktorych czasem nie opuszcza przez kilka dni. Wtedy Simon zanosi jej tam posilki. -Trudno sobie wyobrazic, ze ktos tak okropny jak Simon moze byc rownie dobrym kucharzem - mowi Devon, wkladajac sobie do ust kawalek kanadyjskiego boczku. -Och, on jest naprawde dobry - potwierdza Cecily. - To wspanialy kucharz. Mimo wszystko, mysli Devon, obraz poznaczonych bliznami rak Simona dotykajacych jedzenia jest raczej odpychajacy. Patrzy w slad za odchodzaca tanecznym krokiem Cecily. Simon wyrasta jak spod ziemi i idzie za nia, pobrzekujac wiszacymi u pasa kluczykami do samochodu. Devon lekko odchyla aksamitna zaslone w oknie holu, zeby obserwowac jaguara, ktory przemyka przez podjazd i znika za zakretem. Wie, ze znow sprobuje otworzyc drzwi do wschodniego skrzydla. Nie jest pewien, jakie tajemnice kryje ten dom - ale jest przekonany, ze wszelkich ewentualnyc odpowiedzi nalezy szukac wlasnie w tej czesci budowli. Tam w nocy widzial na wiezy mezczyzne, ktory nemal na pewno byl Jackson Muir. Kiedy Devon ujrzal jego widmo po raz drugi, wczoraj na cmentarzu, przekonal sie, ze cieszacy sie zla slawa czarownik jest w jakis sposob powiazany z jego przeszloscia. Pani Crandall z pewnoscia nie zamknela calego skrzydla tylko dlatego, ze w domu jest niewielu mieszkancow. Zamknela je, poniewaz nie chciala, zeby ktos odkryl, co t a m jest. Oczywiscie drzwi nadal sa zamkniete. Probuje je otworzyc sila woli - czasem mu sie to udaje, tak jak udalo mu sie kiedys wydostac z domu, gdy ojciec go zamknal i poszedl do pracy- ale nic z tego. Klamka nie chce sie przekrecic. Devon wzdycha. Przypuszcza, ze na pierwszym pietrze musi byc inne przejscie do tego skrzydla. Idzie na gore i ponownie przechodzi korytarzem obok swojej sypialni. Z bawialni slychac telewizor Alexandra, ale poza tym jest cicho jak w grobowcu. Zastanawia sie, czy nie porozmawiac ponownie z Alexandrem. Moze wpadlby na jakis nowy slad. Alexander zna droge do wschodniego skrzydla. Pani Crandall mowila, ze zamkniete drzwi nie powstrzymaja Alexandra Muira. Jednak Devon nie ufa malemu. Nie po tym pierwszym spotkaniu. Musi sam znalezc jakies przejscie. Zastanowiwszy sie nad rokladem pomieszczen, ustala, w ktorym miejscu korytarz powinien przebiegac tuz nad znajdujacym sie pietro nizej wejsciem do wschodniego skrzydla. Jednak znajduje tam tylko szafe z posciela - ktorej klamka parzy go w dlon. -Au! - jeczy Devon i przygryza wargi, zeby nie krzyknac z bolu. I A wiec tak i, mysli. Otwiera drzwi noga. W srodku na glebokich polkach leza przescieradla i reczniki, powloczki i obrusy. Na wieszaku wisi gwiazdka z odstraszajacym mole srodkiem zapachowym. Devon zaglada do ciemnej szafy. Tu musi byc przejscie. Prawdopodobnie kiedys byly tutaj jedynie na pierwszym pietrze drzwi do wschodniego skrzydla, po jego zamknieciu przerobione na szafe. Postanawia na razie przerwac poszukiwania. Moglby zaczac wyjmowac reczniki i przescieradla, zeby sprawdzic polki, ale w kazdej chwili moglby go zaskoczyc Alexander albo pani Crandall. Teraz jest to zbyt ryzykowne. Jednak Devon tu wroci. Na pewno. Ponownie schodzi w dol. Ze zdziwieniem spostrzega pania Crandall siedzaca przy filizance herbaty i talerzyku z kilkoma krakersami. Na kominku trzeszczy ogien, z ktorego cieplo - szczegolnie mile w ten wilgotny i pochmurny dzien - dochodzi az do hallu. -Och, Devonie - wola go pani Crandall. - Prosze, przylacz sie do mnie. Siada na sofie przed kominkiem. -Przyjemnie ogrzac sie przy ogniu - oznajmia. -Prawda? Zawsze bardzo lubilam kominki. Ogrzewanie olejowe to nie to samo. - Usmiecha sie. - Jest ci cieplo w nocy? -Owszem - potwierdza Devon. - Moj pokoj jest bardzo wygodny. -To dobrze - mowi pani Crandall. - Chcialabym, zeby ci sie tu podobalo. -Na razie sie podoba - mowi Devon, patrzac na nia znaczaco. -Ach tak? - Jej spojrzenie jest rownie znaczace, jakby cos wiedziala lub podejrzewala. Devon usmiecha sie. -Spotkalem kilka duchow - ciagnie - ale nie udalo im sie mnie przestraszyc. Pani Crandall wykwintnym gestem podnosi do ust filizanke, ktora wydaje sie krucha i stara. Devon wyobraza sobie Emily Muir pijaca herbate z tej samej filizanki, w tym samym fotelu, przed piecdziesiecioma laty. -Coz - mowi pani Crandall po chwili namyslu - gdyby wszyscy uciekali z tego domu na widok jakiegos ducha, nikt by tu nie mieszkal. Mierzy ja wzrokiem. -Pani tez je widziala. -Jak moglabym nie widziec? Mieszkam tu cale zycie. -Pani Crandall... - zaczyna nagle Devon. -Tak? -Kto lezy pochowany na cmentarzu nad morzem, pod nagrobkiem z napisem "Devon"? Jej niebieskie oczy spogladaja na niego znad filizanki. Kobieta zdaje sie nad czyms zastanawiac, nie dotykajac porcelany wargami, tylko trzymajac ja w dloni. Potem ostroznie odstawia filizanke na spodeczek. -Nie mam pojecia - mowi w koncu. - To ten pomnik na srodku, prawda? Przynajmniej nie zaprzecza, ze cos takiego istnieje. -Tak - mowi Devon. - Ten obelisk. -Dziwne, nie sadzisz? - pyta pani Crandall. - Tam sa pochowani tylko Muirowie... no i moze kilku naszych wiernych sluzacych... -Nazwisko Devon pojawia sie w rejestrach Biedy tylko raz. Miranda Devon umarla w 1966 roku - wyjasnia chlopak z lekkim przygnebieniem. Ona patrzy na niego z krzywym usmiechem. -Ojej, jestes tu dopiero drugi dzien i juz przeprowadzasz wlasne sledztwo. -Chce sie dowiedziec, kim jestem i skad sie wzialem. -Myslisz, ze twoj ojciec by tego chcial, Devonie? W koncu wychowal cie jak wlasnego syna. Nigdy ci nie mowil o twoich prawdziwych rodzicach. Moze mial po temu powody. Devon rozwaza to. Ojciec chcial, zebym wiedzial - mowi. - Jestem o tym przekonany. Mogl przeciez umrzec, nic mi o tym nie mowiac, i nigdy nie dowiedzialbym sie prawdy. A jednak powiedzial mi, pani Crandall. I powiedzial tez, ze musze poznac moje przeznaczenie. Kobieta zaciska wargi. Wstaje i podchodzi z krucha filizanka do ognia. -I jeszcze cos, pani Crandall. Wyslal mnie tutaj. Mogl znalezc innego opiekuna. Jednak przyslal mnie tu. -Tak - mowi pani Crandall, bardziej do sibie niz do niego. Devon nie potrafi rozpoznac uczucia zawartego w tym slowie: czy jest to gorycz, wdziecznosc, czy tez niechec? Dodaje: -Jestem pewien, ze ojciec przyslal mnie tutaj, poniewaz wlasnie tu odkryje prawde o mojej przeszlosci. Ona odwraca sie twarza do niego i mierzy go wzrokiem. -Tego wieczoru kiedy tu przybyles, powiedzialam ci, ze ten dom kryje wiele sekretow. Mowilam ci rowniez, ze szanujemy te sekrety. Nie jestesmy wscibscy. Dam ci pewna rade, Devonie, i mam nadzieje, ze z niej skorzystasz. Odpowiedzi kryja sie nie w przeszlosci, lecz w przyszlosci. Jesli chcesz byc tu szczesliwy, patrz w przyszlosc, nie za siebie, nie na kazdy cien i zamkniete drzwi w tym domu. Te drzwi sa zamkniete nie bez powodu. Potem wychodzi, tlumaczac sie, ze wzywaja ja obowiazki, a Cecily w razie potrzeby moze znalezc ja w pokoju. Devon kiwa glowa i obserwuje plomienie plasajace na kominku, rzucajace na marmurowa podloge cienie, ktore tancza ze zwinnoscia duszkow. I Ona niewatpliwie wie wiecej, niz mowi i, mysli Devon. Jednak Glos dodaje, ze powinien iec sie przed nia na bacznosci. Jeszcze nie wiadomo, czy pani Crandall jest jego sprzymierzencem czy wrogiem, lecz w obu przypadkach niemadrze byloby prosic ja teraz o pomoc. Ponownie uswiadamia sobie, ze sam musi zdobyc informacje, ktore go interesuja. Tej nocy, pierwszej pogodnej i spokojnej nocy od chwili przyjazdu, Devon idzie na spacer wokol budynku i slucha szumu fal w dole, uspokajajac sie dzieki temu dzwiekowi podczas marszu wzdluz klifu. Ksiezyc jasno swieci nad oceanem. Devon zapada w dziwny trans, obserwujac fale i czujac na twarzy podmuchy chlodnego pazdziernikowego wiatru. Hipnotyzuje go migotanie ksiezycowego swiatla na powierzchni wody, ten zwiewny balet cieni. Znajduje plaski gladki glaz na skraju urwiska i siada na nim, kolyszac nogami w powietrzu. Od plazy na dole dzieli go co najmniej trzydziesci metrow. To i Czarcia Skala i, uswiadamia sobie. Byc moze to ten sam glaz, z ktorego Emily Muir wykonala swoj ostatni skok. Nagle Devona ogarnia gleboki smutek, przenikajacy kazda komorke ciala. Mysli o ojcu, o tym, jak znalazl go w lozku, nieruchomego i zimnego, z otwartymi oczami, jakby przestraszonego na smierc. -Przestan, Devonie - szepcze do siebie, lecz jest za pozno. Przez wszystkie te tygodnie po smierci ojca czesto myslal o ty, jak znalazl go niezywego, i nie mogl sie pozbyc tego wspomnienia. Ojciec po prostu tam lezal, patrzac w smiertelna pustke, przyciskajac poznaczona blekitnymi zylkami dlon do serca. Nie wstawal z lozka juz od kilku tygodni i Devon przyzwyczail sie do tego: siedzial przy nim, dopoki ojciec nie zasnal, potem sam szedl do lozka na kilka godzin i wracal o swicie, kiedy ojciec sie budzil. Tylko ze tego ranka ojciec juz sie nie zbudzil i kiedy Devon go dotknal, byl zimny i sztywny. Devon kleczal przy lozku, obejmujac ojca, i plakal. -Jesli duchy Kruczego Dworu moga powracac - szepcze w noc Devon - to dlaczego ty nie mozesz? I Ale moze i powraca i, mowi Glos. I Jestem przy tobie, Devonie. I Siega do kieszeni i sciska w palcach medalik swietego Antoniego. -Jesli poczujesz sie zagubiony, swiety Antoni bedzie twoim patronem - powiedzial ojcic kilka dni przed smiercia, dajac mu ten medalik. -Nie wiedzialem, ze jestes wierzacy, tato - odparl Devon, spogladajac na maly, owalny, plaski srebrny medalik, lezacy na jego dloni. -Kazda Religi zawiera prawde, gdyz wywodzi sie z ducha, a sila ducha pochodzi od dobra. - Ojciec usmiecha sie do niego. - Obiecales nigdy o tym nie zapominac, Devonie. -O tym, ze wszelka moc pochodzi od dobra? -Tak - mowi mu ojciec. - Jesli bedziesz o tym pamietal, bedziesz wiedzial, dlaczego jestes silniejszy od wszystkiego, co sie tam czai. I Probuje o tym pamietac, tato,i mowi mu teraz Devon, i ale to trudne. To trudne, poniewaz jestem tutaj sam, w nie znanym mi miejscu, wsrod ludzi, ktorym nie moge ufac. Brakuje mi ciebie, tato. Tak bardzo chcialbym, zebys tu byl. Usiluje odkryc, dlaczego mnie tu przyslales, lecz napotykam na tyle zagadek. I demony, tato... One tu sa, znacznie silniejsze niz u nas w domu...i Zaklada rece na piersi, kulac sie i machajac nogami spuszczonymi za krawedz urwiska. Wyobraza sobie stojaca tu Emily Muir, z mocno bijacym sercem, z gardlem scisnietym lkaniem i sercem zlamanym przez okrutnego, samolubnego meza - czarownika, i jej skok na skaly w dole, krew mieszjaca sie z morska piana, morze zabierajace roztrzaskane cialo... Ostroznie wstaje i odwraca glowe od fal. Nagle uginaja sie pod nim kolana i z trudem przedziera sie przez wysoka trawe. Odszedlszy od krawedzi urwiska, czuje sie lepiej i rusza w kierunku domu, przez wypielegnowane trawniki i szpalery krzewow, swiadectwo zrecznosci Simona. Po lewej ciagnie sie pusty kort tenisowy, a po prawej ogrod leniwie siega az do brzegu morza. Wiekszosc kwiatow juz zwiedla i w blasku ksiezyca Devon widzi kilka duzych ozdobnych dyn. Spoglada na wielki dom, na jego czarny kontur na tle nocnego nieba. Na szczycie wiezy znowu dostrzega to swiatlo, ktore widzial pierwszego wieczoru pod nieco innym katem. -Wieza jest zamknieta od lat - mowi, jakby chcial sam siebie przekonac, ze ten migotliwy blask jest tylko zludzeniem. Tylko coz znacza zamki, dodaje w duchu, dla kogos, kto zdolal wydostac sie z grobu? Cecily spoglada na niego z rozbawieniem. -Chyba opowiedzialam ci o jedna historie o duchach za wiele - mowi. Jedza sniadanie przy wielkim debowym stole na dwadziescia szesc osob. Wygladaja przy nim na zagubionych i mlodszych, niz naprawde sa, kiedy tak siedza na samym koncu, jedzac owsianke i owoce oraz szepczac do siebie. -Nie, Cecily, ono tam bylo. Jestem tego pewien. Widzialem swiatlo na wiezy. Dziewczyna krzywi sie, ze wyraznie zaklopotana, jakby nie chciala zglebiac tej tajemnicy. -Widzialas juz kiedys to swiatlo? - pyta ja Devon. - Przyznalas, ze slyszalas lkanie. -Moze nie powinnam byla. - Marszczy brwi. - Posluchaj, Devonie, staram sie nie zauwazac zbyt wielu rzeczy w tym domu. Odwracam glowe. -Dlaczego, Cecily? Nie zaprzeczysz, ze... -Dlaczego? - Spoglada na niego z gniewem. - Poniewaz inaczej postradalabym zmysly! Wyobraz sobie, jak wygladalo dorastanie w tym domu. Wyobraz sobie, jak to bylo. -Odwracasz glowe, poniewaz tak kazala ci matka - Devon przeszywa ja wzrokiem. - Zgadza sie? Cecily wydyma usta. Jej milczenie dowodzi, ze Devon ma racje. Chlopak smieje sie. -Od kiedy robisz to, co kaze ci matka? Cecily spoglada na niego z blyszczacymi oczami. Devon widzi w nich lata ignorowania wszystkiego, czego nie mozna wytlumaczyc. -W tej jednej sprawie po prostu latwiej jest sluchac mamy. Devonie, jako malo dziewczynka miewalam koszmarne sny. Okropne. Straszne. Budzilam sie z krzykiem. Musialam uwierzyc mamie, kiedy mowila mi, ze to lka wiatr, a postac na korytarzu to tylko ciemny zakamarek starego domu. Musialam jej uwierzyc, gdy mi mowila ze w tym domu nie stanie mi sie zadna krzywda. I nie moge przestac w to wierzyc teraz. Cecily odsuwa talerz z owsianka i idzie na gore. Nie chcial jej rozzloscic, ale szuka kogos, kto potwierdzilby to, co Devon widzial i slyszal. Po sniadaniu, zastawszy pania Crandall w bibliotece, postanawia ponownie stawic jej czolo. -Jestes zdecydowanym mlodziencem - mowi kobieta, wysluchawszy jego opowiesci z dumnie podniesiona glowa. Ma na sobie prosta czarna suknie i pojedynczy sznur perel na szyi. W dloniach trzyma trzy stare ksiazki. Jednak z nich to i Przygody Hucka i Marka Twaina, ale Devon nie moze odczytac tytulow dwoch pozostalych. Biblioteka pachnie wilgocia i kurzem, ale przyjemnie, tak jak zawsze pachna stare ksiazki. Jednak w tym momencie Devon nie odczuwa zadnej przyjemnosci ani checi czytania. "Zdecydowany" to slowo, jakiego on sam tez by uzyl. Zdecydowany dowiedziec sie tego, co tu przed nim ukrywaja. -Wiem, ze widzialem tam swiatlo, juz dwa razy - upiera sie. -Zatem bede musiala to sprawdzic - oznajmia pani Crandall, machinalne otwierajac pierwsza lepsza ksiazke i przewracajac kartki. - Moze to jakies zwarcie starej instalacji Te przewody nie byly wymieniane od piecdziesieciu lat. - Zamyka ksiazke. - Powinnam ci podziekowac, Devonie. Byc moze ostrzegles nas przed zagrozeniem pozarowym. A wiec tak to tlumaczt. Devon na razie przyjmuje to wyjasnienie. -Przy okazji, Devonie - mowi niedbale. - Rozmawialam z Alexandrem. Powiedzial, ze na niego napadles. -Nie, ja... -Nie musisz mi wyjasniac. Wiem, ze chlopiec ma wybujala wyobraznie. Jednak sugeruje, zebys sie z nim zaprzyjaznil. Pamietaj, mam nadzieje, ze bedziesz mial na niego dobry wplyw. - Podaje mu ksiazke. - Masz. Zaniesiesz mu ja? Obiecalam mu przyslac kilka ksiazek do czytania. Dopoki nie zdecydujemy, co z jego dalsza nauka, chce, zeby zajal sie czyms innym poza ogladaniem telewizji. Wychodzi z biblioteki. Devon wzdycha, niezbyt zachwycony perspektywa kolejnego spotkania z tym wstretnym bachorem. Mimo to idzie po schodach na gore. Moze dowie sie, co wlasciwie wie ten chlopiec. Ponownie znajduje Alexandra w bawialni, lezacego na brzuchu przed telewizorem i opierajacego brode na splecionych dloniach. Dzieciak znowu oglada tego paskudnego klauna. -Co ty widzisz w tym programie? - dziwi sie Devon. Alexander ignoruje pytanie. Siada i bierze ksiazke od Devona. Za plecami n aekranie telewizora Major Musick ponownie porownuje litere N z M. -Posluchajcie, przeciez obie brzmia prawie tak samo - chrypi klaun. -Czy to powtorka? - pyta Devon. Alexander usmiecha sie i poslusznie wylacza odbiornik. -Nie musze ogladac telewizji, jesli zamierzasz tu zostac - mowi. Devon spoglada na niego ze zdziwieniem. -Chcesz, zebym tu zostal? - pyta. -Jasne. Czemu nie? Devon usmiecha sie. -Przedwczoraj nie byles taki chetny. -Hej, przyda mi sie starszy brat. - Maly usmiecha sie. - Czy nie mowiles, ze mozemy byc przyjaciolmi? Devon przyglada mu sie. Alexander sie smieje. -Jestem chlopcem, do ktorego trudno dotrzec - mowi z dziwnym blyskiem w oczach. Devon dostrzega w nich to samo wyzwanie, upor i skrywana wiedze, ktore zauwazyl pierwszego dnia. -Mysle, ze spodoba ci sie ta ksiazka - rzuca, kiwajac glowa nad i Przygodami Hucka i. - Kiedy bylem w twoim wieku, to byla jedna z moich ulubionych lektur. Alexander znow sie usmiecha. -Nie moge sobie wyobrazic ciebie w moim wieku. -No coz - mowi Devon. - Jednak kiedys mialem tyle lat co ty. -Czy miales takie klopoty jak ja? Devon zastanawia sie nad odpowiedzia. -Hmm, ja tez mialem klopoty. -Jakie? -No, bylo takie przejscie przy koscielnym podworku. Czasem chodzilismy tam, moi przyjaciele i ja. Nie powinnismy tam chodzic, poniewaz budynek byl stary, cegly tkwily luzno, a pod okapem spaly nietoperze. Mimo to oczywiscie wszyscy lubilismy tam przesiadywac. Pewnego razu jeden z ksiezy przyszedl i zobaczyl moja przyjaciolke Suze i mnie... -Co tam robiliscie? Byliscie na randce? -Nie - odpowiada Devon, zaskoczony takim przypuszczeniem. - Po prostu rozmawialismy. Alexander usmiecha sie ironicznie. -Akurat, rozmawialiscie. -Tylko rozmawialismy - mowi Devon ostrzej, niz zamierzal. - Tylko rozmawialismy i wyciskalismy z tubki krew wampira. -Krew wapira? Devon smieje sie. -Tak. To byla po prostu czerwona farbka, ktora malowalismy sobie rece i twarze. Ten stary ksiadz myslal, ze wachamy klej. Wezwal policje. O rany, ale byli zdziwieni! Alexander usmiecha sie. -Zdaje sie, ze ten stary korytarz to bylo fajne miejsce. -Pewnie. -Ja tez mam takie miejsce, do ktorego chodze! Chcesz je zobaczyc? Devon marszczy brwi. -Dlaczego mi sie zdaje, ze akurat tam nie wolno ci chodzic? -Och, daj spokoj. Myslalem, ze chcesz byc moim przyjacielem. Chlopiec kladzie brode na dloniach, opierajac sie lokciami o podloge. -Gdzie to jest? -We wschodnim skrzydle. Devon slyszy w duchu ostrzegawczy dzwonek. -Twoja ciotka mowi, ze nie wolno tam chodzic. -No to nie chodz. Jest mi wszystko jedno. Oczywiscie Devon bardzo chce sie dostac do wschodniego skrzydla, ale wyprawa tam w towarzystwie Alexandra bylaby podwojnie niebezpieczna. Pani Crandall wyraznie tego zakazala i Devon nie jest pewien, czy moze wierzyc, ze chlopiec zachowa to w tajemnicy. Alexander spoglada na niego. -Mozemy tam szybko wejsc i wyjsc - obiecuje - tak, ze nikt sie o tym nie dowie. Devon jest przekonany, ze jesli w tym domu kryja sie jakies odpowiedzi na dreczace go pytania, to nalezy ich szukac wlasnie we wschodnim skrzydle. -W porzadku - ustepuje po chwili wahania - ale musi to pozostac nasza tajemnica. Chlopiec promienieje. -W porzadku! - wola, zrywajac sie na rowne nogi. - Chodz ze mna. Alexander wybiega na korytarz i pedzi nim ile sil w tlustych nozkach. Devon podaza za nim do jego pokoju, w ktorym Alexander otwiera szuflade swojego biurka. Wyjmuje stary zelazny swiecznik, krotka i gruba swiece oraz pudelko zapalek. -Hej - mowi Devon. - Po co nam te rzeczy? Alexander osadza swieczke w swieczniku i podaje mu ja. -Tam, dokad idziemy, nie ma pradu - wyjasnia obojetnie Devonowi. Devon zastanawia sie, czy dotyczy to rowniez wiezy i czy teoria pani Crandall o zwarciu instalacji byla wykretem, ktory mial go uspokoic. -Czy nie powinnismy uzyc latarki zamiast swieczki? - pyta. Alexander kreci glowa. -Tak jest bardziej niesamowicie - upiera sie. Chyba ze sie boisz. -Nie boje sie - mowi mu Devon. Kiedy jednak ida korytarzem, panujaca w domu cisza budzi w Devonie nagly niepokoj, jakby byli tu zupelnie sami. A przeciez gdzies tam jest pani Crandall, byc moze z wizyta u zniedoleznialej matki, jak rowniez stary Simon. Zapewne i Cecily... Nagle Devon zaluje, ze zywa jak srebro dziewczyna nie towarzyszy mu w tej eskapadzie. Podaza za chlopczykiem, stapajacym po starym orientalnym chodniku, ktorym jest wylozony korytarz, gdzieniegdzie wytartym i rozowym, gdzie indziej jasnoczerwonym. Alexander oswietla droge swieca, jakby prowadzil procesje. Na koncu korytarza otwiera drzwi do szafki z posciela. -Tutaj - szepcze. Devon nie potrafi powstrzymac usmiechu. Jest tak jak podejrzewal. -Patrz - mowi chlopiec, wysoko unoszac swiece, tak ze jej blask oswietla wnetrze szafy. Devon nie dostrzega niczego, czego nie widzial wczesniej. Alexander przesuwa swiece. W koncu Devon dostrzega jakis prostokatny zarys, ledwie widoczny w tynku pod najnizsza polka. -Uwazaj - mowi Alexander. Przesuwa dlonia po dnie szafy i zaciska palce na wystajacym kawalku starego drewna. Popycha. Przez moment nic sie nie dzieje, a potem slychac cichy szmer tracego o kamien drewna. Prostokatny fragment sciany zaczyna sie cofac. Devon uswiadomia sobie, ze to klapa, ktora teraz odchyla sie, odslaniajac ciemny otwor. Ten ma tylko metr na poltora i jest dostatecznie duzy, zeby mogl sie przezen przecisnac szczuply czlowiek. Ciagnie stamtad wilgotne powietrze, jak zimny, nieswiezy oddech. -Widzisz? - wola Alexander. - Ukryte przejscie. Fajne, no nie? -Nie wiem, czy bezpiecznie jest tam wchodzic, Alexandrze - przestrzega Devon. -Robie to caly czas! - protestuje chlopiec. - O co chodzi? Boisz sie? Nie, Devon nie boi sie, ale nagle zdaje sobie sprawe z tego, ze jest odpowiedzialny za tego osmioletniego chlopca, jako czlonek rodziny, w ktorej jeszcze nie czuje sie pewnie. Jednak ciekawosc i chec znalezienia odpowiedzi przelamuja wszelkie obawy co do ewentualnej reakcji pani Crandall. Alexander opada na czworaki i wpelza w otwor. Devon nabiera tchu i idzie w jego slady. Otwor jest ciasny, ale udaje mu sie przecisnac. Waskie przejscie biegnie miedzy scianami domu. Po pokonaniu otworu obaj moga sie wyprostowac. Alexander odwraca sie i zamyka zamaskowane drzwi. -Zeby nikt nie zauwazyl, ze tu jestesmy - szepcze. Przed nimi jest krotki korytarz, ostro skrecajacy w lewo. Alexander idzie przodem, niosac swiece, ktorej migotliwy blask rozprasza ciemnosc zaledwnie na dwa kroki. Kilkakrotnie Devon czuje na twarzy lepkie pocalunki pajeczyn. Odgarnia je bezradnie, przekonany, ze wielki pajak juz lazi mu po plecach. Na koncu przejscia Alexander otwiera nastepne drzwi. Prowadza do duzego korytarza, nieco przypominajacego ten biegnacy przed ich pokojami i wylozonego podobnym orientalnym chodnikiem. Tylko ze tutaj wszystko pokrywa gruba warstwa kurzu - ciezkiego i gorzkiego, od ktorego Devon natychmiast zaczyna kichac. -Jestesmy we wschodnim skrzydle - oznajmia triumfalnie Alexander. Sciany sa wylozone starym jedwabiem. Na wyblaklym niebieskiem tle widac jakis wzor, chyba labedzi, chociaz Devon nie jest w stanie dostrzec, co naprawde kryje sie pod ta warstwa kurzu. Na scianach stare lampy, ktore nie palily sie tu od stu lat, tkwia tuz obok zardzewialych gwozdzi - porrety niezyjacych Muirow zostaly przeniesione stad do uzytkowanej czesci domu. Slonce ledwie saczy sie przez duze witrazowe okno na odleglym koncu korytarza. Witraz przedstawia Boga stracajacego Lucyfera do piekiel. Przez pootwierane drzwi Devon zaglada do pustych komnat, do ktorych slonce wpada cienkimi smuzkami przez szpary w okiennicach. Kroki idacych odbijaja sie gluchym echem w pustych pomieszczeniach. Alexander prowadzi Devona do duzej komnaty, ktora kiedys musiala pelnic role salonu. Zamykany kominek i duze okna swiadcza o tym, ze nie byl to zwyczajny pokoj. Devon spoglada w gore. Stary, polamany zyrandol wciaz zwisa z sufitu. Devon przez chwile wybraza sobie Emily Muir podejmujaca tu gosci, rozesmiana, w blasku zyrandola oswietlajacym jej delikatne rysy. -Tutaj - odzywa sie Alexander, kiwajac na niego palcem. Przechodza przez lukowate przejscie do malego pokoju, a potem przez niewielkie drzwi do trzeciego pomieszczenia, bocznego pokoju bez okien. - To tu - oswiadcza Alexander. - To moje miejsce. Swiatlo swiecy odslania pamiatki przeszlosci: debowa szafke pelna zakurzonych starych ksiag, sekretarzyk, pekniete lustro oparte o sciane. Fala zaru uderza Devona, zmuszajac go do cofniecia sie o krok. I To jest to miejscei, mysli Devon. I Miejsce, ktorego szukalem. I Po co muirowie zbudowali te komnate? Pokoj bez okien? Jakie skrywali tu tajemnice? -Mysle, ze to byla biblioteka - mowi Alexander i rzeczywiscie na podlodze lezy sterta ksiag. Nagle Devon slyszy cichy tupot. I Myszy i, mysli w pierwszej chwili. Jednak nie, to nie myszy. To cos, co ucieka pod deskami podlogi i za scianami, jest ciezsze i szybsze od myszy czy szczura. Devon znow czuje na twarzy pulsujacy zar. -Spojrz na to. - Alexander wskazuje palcem. Na drugim koncu pokoju na scianie wisi portret, z ktorego twarzy dziecieca dlon starla warstwe kurzu. - Czy nie jest podobny do ciebie? Pomyslalem tak, jak tylko cie zobaczylem. Niewatpliwie ma racje. Portret przedstawia chlopca w wieku Devona, ubranego w stroj z lat trzydziestych. Devon podchodzi blizej, aby mu sie przyjrzec, ale Alexander zabiera swiece i obraz skrywaja ciemnosci. Chlopczyk stawia swiecznik na sekretarzyku. Spoglada na Devona. Plomien oswietla mu twarz. -Podoba ci sie to miejsce? Devon probuje sie usmiechnac. -Jest bardzo intrygujace - mowi, myslac o tym, ze przyjdzie tu wieczorem z latarka, ale bez chlopca. - Moze jednak powinnismy juz wracac? -Ja wracam - rzuca Alexander i w tym momencie, w znieksztalcajacym rysy dziecinnej twarzy blasku swiecy, Devon dostrzega kryjace sie pod ta maska stworzenie i pojmuje, ze nie powinien byl mu zaufac. - Ty nie. Nagle swieca gasnie, slychac tupot nog i trzask zamykanych drzwi. -Alexandrze! - wola za nim Devon i slyszy zgrzyt przekrecanego w zamku, zardzewialego klucza. W ciemnosci slychac tylko glos Alexandra, piskliwy, slodki glos malego demona. -Zgnijesz tutaj. Nigdy sie nie dowiedza, gdzie sie podziales. -Alexandrze! - krzyczy Devon. Jednak chlopiec juz odszedl. W myslach Devon podaza za nim przez stary salon i na korytarz, przez sekretne przejscie, wychodzi z szafy i wraca korytarzem do bawialni. Pozniej, kiedy pani Crandall zapyta, gdzie jest Devon, Alexander odpowie rownie niewinnym tonem, jakim go zwiodl: "Nie wiem, ciociu Amando. Moze odszedl na dobre". Przez chwile Devon nie moze zebrac mysli. Po prostu stoi na srodku pokoju, nie mogac sie ruszyc, unieruchomiony przez ciemnosc. Potem jednak zaczyna sie koncentrowac, najpierw na biciu swojego serca, potem na oddechu, az wreszcie kieruje sie tam, gdzie chlopczyk chyba zostawil swiece. Czy na pewno ja tam zostawil? Moze zabral ja po tym, jak ja zduchnal, skazujac Devona na kompletna ciemnosc? Jednak przynajmniej za to devonmoze dziekowac losowi. Po chwili poszukiwan na oslep natrafia na sekretarzyk, zaciska dlon na swieczce i obok niej znajduje pudelko zapalek. Potarlszy jedna o draske i zapaliwszy swiece, oddycha z ulga. -Nie wziales pod uwage jednego, smarkaczu - mowi, odwracajac sie twarza do drzwi. - Mam swoje sposoby na zamkniete drzwi. Skupia sie. Nakazuje drzwiom sie otworzyc, tak jak tamtej nocy poruszyl drzwiczki samochodu Rolfe'a, ale te nie ustepuja. Gniewnie mamroczac, przyciska dlonie do skroni. Jednak juz wie, ze to na nic. Moc przychodzi albo od razu, albo wcale. Dziala tylko wtedy, jesli chce. Nie mozna przewidziec jej zachowania, wiadomo tylko, ze nie pomoze mu wygrac meczu ani zrobic wrazenia na dziewczynie. Dziala tylko wtedy, jesli naprawde jest bardzo potrzebna, na przyklad do odpedzania demonow. Tylko czyz to nie jest wlasnie taka sytuacja? Jesli nie, to Devon nie ma pojecia, co nia jest. Powoli zaczyna ogarniac go lek. I A jesli nie zdolam otworzyc tych drzwi? Jesli bede krzyczal i nikt mnie nie uslyszy? Umre tutaj, w ciemnosciach. I Na razie ma swiatlo, ale swieca nie jest duza. Powinien ja zdmuchnac i zachowac na pozniej. Mimo to nie gasi jej. Swiatlo troche podnosi go na duchu. Alexander z pewnoscia wroci. Devon siada pod sciana. I Jesli bede szalal ze strachu,i mysli, n wygra. Jezeli zachowam spokoj, zrozumie, ze nielatwo mnie przestraszyc. Tylko co bedzie, jesli smarkacz mowil powaznie? Jesli naprawde jest taki zlosliwy? Albo gorzej? Co bedzie, jesli Alexander Muir jest w rzeczywistosci demonem w ludzkiej postaci, takim jak ten, ktory udawal ojca Devona? Albo - co bardziej prawdopodobne - jest opetany przez demona? Jego oczy. I glos. Devon rozpoznal to, gdy tylko go zobaczyl. Alexander Muir nie byl tylko zlosliwym, trudnym dzieckiem. I Zgnijesz tutaj. Nigdy sie nie dowiedza, gdzie sie podziales. I Nie - mowi glosno Devon. Z pewnoscia pani Crandall - i Cecily - zrozumieja, ze nie mogl tak po prostu zniknac. Zaczna go szukac. Podnosi glowe i patrzy w kat pod sufitem. Odpowiada mu spojrzenie paciorkowatych slepi nietoperza, rozowych i okrutnych. Ten widok go fascynuje, tak jak tamtej nocy w starym korytarzu, ktorym biegl razem z Suze. Devon mruzy oczy i slepka znikaja. Chlopiec wstaje, trzymajac ogarek w drzacej dloni. Musi czyms sie zajac, inaczej oszaleje. Alexander wroci. Musi wrocic. Devon podchodzi ze swieca do regalu ze starymi ksiazkami i podnosi ja wyzej, zeby przeczytac tytuly. Jest zaskoczony tym, co odkrywa. Ksiegi traktuja o magii. Scisle mowiac, o czarach. I Arkana sztuki magicznej Skrzydla Nocy. I Drzaca dlonia siega po ksiege. Czuje mrowienie calego ciala.Wyjmuje ksiazke z polki i otwiera na pierwszej lepszej stronie. Przy blasku swiecy spoglada na kartke i czyta fragment, ktory wpadl mu w oczy: "Wszelka moc pochodzi od dobra". Odstawia ksiege i patrzy na nastepna. Ta jest znacznie grubsza, z wielkim zlotym lisciem na okladce. I Ksiega Oswieceniai. Nagle Devonowi robi sie slabo. Jest zmuszony postawic swiecznik na regale i przytrzymac sie krzesla. Slowa, dzwieki, obrazy przelatuja mu przez glowe. Dotyka okladki Ksiegi Oswiecenia... Spowija go blekitne swiatlo. Jakis nieznany mu czlowiek, siwowlosy mezczyzna w powiewnej purpurowej szacie ozdobionej gwiazdami, mowi glebokim glosem, ktory odbija sie echem w blekitnej pustce: -i Sposrod tylu magow najszlachetniejszymi, najpotezniejszymi i budzacymi najwiekszy strach zawsze byli czarodzieje Bractwa Skrzydla Nocy. Tylko oni odkryli sekret otwierania przejsc miedzy tym swiatem a polozonym ponizej. Przez prawie trzy tysiace lat Bractwo Skrzydla Nocy zazdrosnie strzeglo tajemnicy Portali, ktore w potocznej mowie nazywamy Otchlaniami. I Devon chwiejnie cofa sie o krok, przerywajac kontakt z Ksiega Oswiecenia. Blekitne swiatlo gasnie i chlopiec znow znajduje sie w mrocznej ukrytej komnacie. Ta wizja byla tak niesamowita, ze przez chwile z trudem lapie oddech. Kim byl ten mezczyzna? Co oznaczaly jego slowa? Devon nie zrozumial ich sensu. "Bractwo Skrzydla Nocy" - co to takiego? Jednak doskonale rozumie znaczenie slowa "Otchlan". Rozumie az za dobrze. Chce ponownie dotknac ksiegi i zobaczyc, co sie stanie, ale cos go powstrzymuje. Po czesci strach - bo Devon nie moze zaprzeczyc, ze to doswiadczenie troche go przerazilo, zwlaszcza, ze kompletnie nad nim nie panowal - a po czesci takze i fakt, ze juz skupil uwge na trzeciej ksiedze. Po raz pierwszy od chwili uwiezienia w tym miejscu przemawia do niego Glos. i Otworz ja Devonie i - poleca. Ta ksiega jest zatytulowana i Rejestr Opiekunow Portalu i. Devon wyciaga ja, lekko krztuszac sie od kurzu, po czym przerzuca jej wilgotne kartki. Strona tytulowa glosi, ze jest to spis Opiekunow - kimkolwiek oni byli - sporzadzony w 1883 roku. Na kredowym papierze sa portrety dziewietnastowiecznych mezczyzn i kobiet. Mezczyzni sa czarnoocy i posepni, nosza geste bokobrody i wysokie kolnierzyki. Kobiety maja powazne miny i zacisniete usta. Jedna twarz przykuwa wzrok Devona. To jego ojciec. Przeciez to niemozliwe. Ojciec zyl w dwudziestym wieku. Napis pod portretem glosi: THADDEUS UNDERWOOD OPIEKUN A jednak ten mezczyzna wyglada tak samo jak ojciec: okragla, pucolowata twarz, piwne oczy i bezradny usmiech, ktory Devon tak bardzo kochal. Znowu czuje fale zaru na plecach, jakby obserwowaly go czyjes oczy. Oglada sie przez ramie. Czerwone nietoperze slepka wrocily. Mrugaja kilkakrotnie i znikaja.Zamyka ksiege i odstawia ja na miejsce. I Rozejrzyj sie, Devonie. I Idzie za rada Glosu. Sekret jego przeszlosci kryje sie gdzies blisko. Trzymajac przed soba swiece, Devon spoglada w mrok. Po drugiej stronie pokoju dostrzega nastepne drzwi - metalowe i niskie, siegajace mu do piersi. Wbrew logice ma nadzieje, ze nie sa zamkniete. Tylko dokad moga prowadzic? Podchodzi do nich i odkrywa, ze rzeczywiscie sa zamkniete, zaryglowane gruba zelazna sztaba, obejmujaca cala ich szerokosc. Mimo usilnych prob nie moze odsunac zasuwy. Rygiel wydaje sie niemal przyspawany, rownie masywny jak drzwi, ktorych strzeze. Nagle Devon pojmuje. -To Otchlan - mowi glosno. I One tam sa, i potwierdza Glos. i Dlatego te drzwi sa zamkniete. I Devon wyciaga reke i dotyka drzwi. Natychmiast cofa dlon, czujac pulsujacy zar. Teraz je slyszy, tloczace i cisnace sie za drzwiami, podniecone. I Wypusc nas! Wypusc! Otworz drzwi i wypusc nas! Spoglada na drzwi i widzi, jak zaczynaja pulsowac, jakby te uwiezione za nimi moce nagle zaczely na nie napierac, blagajac, zeby je uwolnic. I Wypusc nas! Wypusc! i Glosy tworza odrazajacy chor w jego glowie. Zaslania rekami uszy. -Nigdy - mowi im szeptem. I To jak moja szafa,i uswiadamia sobie. I Szafa w pokoju mojego dawnego domu, w ktorej zielone slepia spogladaly na mnie z ciemnosci, z ktorej wypelzlo to cos, co prawie zabilo ojca...i Spoglada na zaryglowane metalowe drzwi. Trzesa sie. Czuje emanujacy z nich zar. Kto zamknal te drzwi? Jaki zwiazek maja ze stworami, ktore przesladowaly go od dziecka? Z tym czyms, co zaatakowalo go pierwszej nocy, ktora spedzil w tym domu? Z Alexandrem? Z Jacksonem Muirem? Nagle postanawia podejsc do portretu chlopca, ktory jest tak bardzo podobny do niego. Przechodzi kilka krokow i swiatlo swiecy ukazuje twarz portretu. I Tak, to ja - a raczej ktos, kto wyglada dokladnie tak jak ja...i Devon wyzuwa czyjsc zapach. Okropny, odrazajacy odor rozkladu. Smrod smierci. i- Nie zdolasz mi sprostac, glupi dzieciaku.i Odwraca sie. Tuz za nim, dyszac mu w kark cuchnacym oddechem, stoi Jackson Muir. Usmiecha sie, ukazujac rojace sie w ustach robactwo. Devon March krzyczy. Swieca wypada mu z dloni i gasnie. 6.Chlopiec ze szponami zamiast dloni. Devon ponownie krzycy w ciemnosci z calych sil probujac odepchnac zjawe, ale nie moze sie ruszyc. Moc go opuscila. Ojciec mylil sie. Nie jest silniejszy od nich wszystkich, a przynajmniej nie jest silniejszy od Jacksona Muira. Spodziewa sie, ze zaraz lepkie dlonie widma zacisna sie na jego szyi i nie puszcza, dopoki nie przestanie oddychac. Jednak czuje tylko lomot swego serca i slyszy tylko swoje krzyki. Osuwa sie na podloge i traci przytomnosc. Kiedy ja odzyskuje, jest sam w nieprzeniknionych ciemnosciach i przez chwile nie moze sobie przypomniec, gdzie sie znajduje. Potem przypomina sobie wszystko: zdrade Alexandra, zaryglowane drzwi, bezskuteczna probe stawienia oporu trupowi Jacksona Muira i jego okropny chrapliwy szept: i Nie zdolasz mi sprostac.i Jak dlugo tu jest? W brzuchu burczy mu z glodu. Z pewnoscia juz minela pora kolacji. Rownie dobrze moze byc pozna noc. Pania Crandall z pewnoscia juz zdziwila jego nieobecnosc. Co powiedzial jej Alexander? -Alexandrze! - wola. Musi wezwac pomoc. Mimo to nawet teraz stara sie udawac, ze jest spokojny, ukryc strach, ktory pali mu wnetrznosci. Nie chce po omacku szukac upuszczonej swiecy na podlodze. Jest przekonany, ze tuz obok stoi butwiejacy, zgnily trup Jacksona Muira, szczerzac zeby w ciemnosciach. -Na pomoc! - wola Devon. - Alexandrze! Wypusc mnie stad! W myslach odlicza uplywajace sekundy. Minuty zmieniaja sie w godziny, lecz w prozni czas nie ma zadnego znaczenia. W komnacie robi sie duszno. Kurz zatkal mu gardlo i nos. Glos ma ochryply od wolania. W koncu siada pod sciana, jak najdalej od zamknietych metalowych drzwi, i zapada w sen. Budzi sie nagle, nieco pozniej. Czy to juz ranek? W tych kompletnych ciemnosciach nie wiadomo. Czy ma tutaj umrzec? Czy wlasnie taki czeka go los? Ma umrzec w tym tajemniczym domu, nie odkryje swej przeszlosci, lecz jedynie przeznaczenie: pozostanie tu na zawsze jako jeszcze jeden duch blakajacy sie po komnatach Kruczego Dworu? Nad nim czerwone slepia nietoperzy zapalaja sie para za para, niczym jakies okropne lampki bozonarodzeniowe zawieszone w ciemnosciach. Cos przelatuje obok niego. Devon czuje podmuch powietrza. Przelyka sline, wpatrujac sie w mrok. Slyszy cichy dzieciecy smiech. -Alexandrze? - mowi cicho. Maca po brudnej podlodze, szukajac swiecy. Po dlugiej chwili zaciska palce na ogarku. Na oslep wyciaga reke do sekretarzyka i znajduje pudelko zapalek. Zapala jedna, a od niej swiece. -Alexandrze! - wola. Slyszy jakies dzwieki w sasiednim pokoju. -Kto to? Co sie tam dzieje? Gderliwy, ochryply glos. Cichy szmer otwieranych na osciez drzwi. Oslepia go strumien swiatla, przecinajacy ciemnosci. Devon krzywi sie. Za zrodlem swiatla dostrzega zarys meskiej sylwetki. Mezczyzna jest niski i krepy. Simon. -Co ty tu robisz? - pyta sluzacy. Ciemnosc jeszcze bardziej znieksztalca jego odrazajaca twarz. -Alexander zwabil mnie tutaj - mowi Devon - i zamknal. -Ten chlopiec to lobuz - mamrocze Simon. -Slyszales, jak wolalem? Czy dlatego przyszedles? Uslyszales moje krzyki? -Nie - odpowiada szczerze sluga. - Jesli krzyczales, nikt cie tu nie slyszal. Przypadkiem zauwazylem wczoraj po poludniu, ze panicz Alexander wychodzil przez zamaskowane drzwi w szafie. Skarcilem go, ale nie zwrocil na to uwagi. Pomyslalem, ze zamkne na dobre to przejscie. Dobrze, ze najpierw postanowilem sprawdzic, co? -Tak. - Devon chce jak najszybciej wydostac sie stad. Znowu spoglada na zaryglowane drzwi. - Prosze. Chodzmy juz. Simon kiwa glowa. W milczeniu wychodza z ciemnego pokoju, przecinaja opustoszale skrzydlo domu i ida waskim korytarzem do szafki z posciela. Simon kroczy pierwszy, swiecac latarka. Kiedy wracaja do cieplej i oswietlonej czesci budynku, Devon mruzy oczy, odwykle od swiatla. -Czy to ranek? - pyta. -Pewnie. Poniedzialek. Za pol godziny odwoze panienke Cecily do szkoly. Jedziesz z nia? S z k o l a. Zupelnie zapomnial. To jego pierwszy dzien w nowej szkole. -Tak - mowi. - To znaczy, powinienem jechac. - Patrzy na zgarbionego sluge. - Hej, nie zastanawialiscie sie, gdzie jestem? Simon wzrusza ramionami. -Nikt nie zauwazyl, ze cie nie ma. -Jak to? - dziwi sie Devon. -Pani Crandall spedzila wieczor z matka, a potem wczesnie polozyla sie spac. Panienka Cecily wyszla z tym chuliganem z miasteczka. Panicz Alexander powiedzial mi, ze poszedles spac. -Zatem naprawde moglem tam wyzionac ducha - mowi Devon, bardziej do siebie niz do Simona. - Posluchaj, bylbym wdzieczny, gdybys nie wspominal o tym wydarzeniu pani Crandall. Nie chce, zeby Alexander mial przez to klopoty. Chcialbym sam to z nim zalatwic. Simon wzrusza ramionami. -Mnie tam bez roznicy. Jednak mowie ci: Trzymaj sie z daleka od tego miejsca. Wschodnie skrzydlo zostalo zamkniete nie bez powodu. -Powiedz mi cos, Simonie. Czy wierzysz, ze tu straszy duch Jacksona Muira? -A czemu nie? Przeciez ten dom jest jego wlasnoscia. -Dlaczego tak uwazasz? Simon spoglada na niego. Wyglada na urazonego, jakby uwazal, ze powinien stanac w obronie Jacksona. -Byl najstarszym synem. To jego potomkowie powinni odziedziczyc Kruczy Dwor. Jednak nie zostawil dziedzica. Dlatego rodzina jego brata odziedziczyla posiadlosc. Devon ma wrazenie, ze na twarzy Simona widzi rozgoryczenie. -Jackson nie zostawil dziedzica - zaczyna - poniewaz jego zona skoczyla z Czarciej Skaly? -Dlaczego zadajesz te wszystkie pytania? - warczy Simon z nagle obudzona czujnoscia. Devon spoglada na sluzacego. -Widzialem ich oboje. Jacksona w tym pokoju, tej nocy, oraz dwa dni temu na cmentarzu. A Emily na dole, na portrecie. Simon jeszcze bardziej mruzy swoje paciorkowate oczka. -Lepiej uwazaj, chlopcze. Devon mierzy go bystrym spojrzeniem. -I slyszalem ja. Mowie o Emily. Slyszalem jej lkanie. Simon patrzy na niego podejrzliwie. -Gdzie? Gdzie slyszales jej lkanie? -Dochodzilo ze wschodniego skrzydla. Z wiezy. Simon krzywi sie pogardliwie. -To wiatr, a nie lkanie. -A co ze swiatlem na wiezy? Pewnie i tego tam nie ma. Simon odpowiada z krzywym usmiechem: -Pani Crandall kazala mi sprawdzic. Znalazlem zwarcie w starym kontakcie. Zapalal i gasil swiatlo. To nie duchy. Tak twierdzila wczesniej pani Crandall. Devon kreci glowa. -Nie rozumiem, Simonie. Najpierw wydajesz sie wierzyc, ze sa tu duchy, a potem podsuwasz logiczne wytlumaczenie. Jak jest naprawde? -Posluchaj mnie. Nie wiem, co widziales lub slyszales. Moze masz racje. Moze w tym domu roi sie od duchow. Tym bardziej powinienes wetknac nos w swoje ksiazki i zostawic te sprawy w spokoju. Opowiedzialem ci o Jacksonie muirze tylko dla twojego dobra, zebys nie krecil sie po domu. Sa w nim sekrety, niebezpieczne tajemnice, ktorych nie powinienes zglebiac. Ta rodzina szanuje tajemnice tego domu i zostawia je w spokoju. Tak trzeba. W przeciwnym razie... Milknie. W oczach ma szczery strach. -Potrafie zadbac o siebie - mowi mu Devon. - Dziekuje ci, Simonie. Powiedz ceciy, ze zaraz zejde na dol. Devon pospiesznie bierze prysznic. Wlosy ma jeszcze wilgotne, gdy zbiega po schodach i zastaje Cecily przy stole, jedzaca sniadanie. -Oo, Rocky latajaca wiewiorka - rzuca dziewczyna, gdy Devon szybko nalewa sobie filizanke kawy i chwyta buleczke kukurydziana. - Zaspales? -Cos w tym rodzaju - odpowiada. -No, chodzmy juz. Simon czeka. - Cecily odgarnia wlosy do tylu i usmiecha sie kpiaco. - Opowiedzialam o tobie wszystkim dziewczynom. Nie moga sie juz doczekac spotkania. -Wspaniale - mowi Devon, przewracajac oczami. Simon bez slowa zwozi ich ze wzgorza i jedzie przez miasteczko, a potem droga 138 do pobliskiego miasta, mijajac centra handlowe i przydrozne bary szybkiej obslugi. Cecily trajkocze o swoich przyjaciolkach, usilujac powiedziec o kazdej kilka slow, ale Devon nie slucha. I Jestem bliskoi, mysli. I Te zamkniete drzwi we wschodnim skrzydle... portret chlopca podobnego do mnie... czlowiek na obrazku, wygladajacy jak tato. To moja przeszlosc. W jakis sposob jestem zwiazany z tymi sprawami - tylko w jaki? I -Jestesmy na miejscu - oznajmia Cecily. Devon podnosi wzrok. Southeast High School. Mlodzi ludzie kreca sie po parkingu, niektorzy pala papierosy, wiekszosc z ozywieniem rozmawia w malych grupach. I Szkola. Musze sie skupic. Nie chce, zeby wszyscy wzieli nie tu za palanta. I Zegnaja sie z Simonem, ktory odpowiada niewyraznym pomrukiem i odjezdza. Cecily bierze Devona za reke i prowadzi go w kierunku grupki tkwiacej przy stojaku na rowery. Dziewczyna i dwoch chlopakow. W jednym z nich Devon rozpoznaje D.J. -Cess - witaja Cecily, ale patrza przy tym na Devona. D.J., ktory juz go poznal, wydaje sie najmniej zainteresowany, ale drugi chlopak i dziewczyna bacznie mu sie przygladaja. -Ludzie, to Devon - odzywa sie Cecily. - Opowiadalam wam o nim. Jest w porzo. -Hej - mowi Devon. Dziewczyna, sliczna brunetka z murzynskim nosem, usmiecha sie. -Mialas racje, Cecily. Naprawde jest fajny. -Devonie, to jest Ana. No juz, zapytaj ja, jak spedzila wakacje, to powie ci wszystko o wizytach u fryzjerki i manikiurzystki. -Spadaj na drzewo, Cess - odpowiada slodko i z usmiechem Ana, omijajac ja i stajac przed Devonem, przyciskajac ksiazki do piersi. Patrzy mu w oczy. - Ona jest zazdrosna, bo ja zostalam cheerleaderka, a ona nie. -Nie bylabym cheerleaderka, nawet gdyby mi placili - odcina sie Cecily. - Nie lubie tych kruciutkich spodniczek. -Pewnie niektorzy boja sie pokazac kawalek uda - kpi Ana. -Milo mi cie poznac - mowi Devon, usmiechajac sie do niej i konczac utarczke. Ana trzepocze rzesami. -Nie moge sie doczekac, kiedy zostaniemy bardzo dobrymi przyjaciolmi - mowi. -Pamietasz D.J. - przerywa jej Cecily. Przewracajac oczami, bierze Devona za reke i odciaga od Any. -Tak - mowi Devon, wyciagajac dlon. D.J. patrzy na nia, ale nie wyciaga swojej. Tylko kiwa glowa, wyjmuje paczke papierosow i wklada jednego do ust. -To taki paskudny nalog - karci go Cecily. - Calowanie faceta, ktory pali, jest jak lizanie komina. D.J. usmiecha sie. Srebrny cwiek w jego nosie podnosi sie i opada przy kazdym ruchu jego warg. -Jesli obiecasz calowac mnie regularnie, Cess - mowi - rzuce marlboro. Ona marszczy brwi, przesuwajac sie dalej z Devonem. -I wreszcie, ostatni, lecz nie najmniej wazny - przedstawia - jest Marcus. Niski, ciemnowlosy i niebieskooki chlopak w zielonym swetrze wyciaga reke. Devon sciska ja. -Milo mi cie poznac - mowi Marcus. -Mnie ciebie tez - odpowiada Devon. Kiedy jednak to mowi, widzi cos, co pojawia sie w powietrzu przed twara Marcusa. W pierwszej chwili nic nie pojmuje, ale zaraz rozpoznaje ten wzor. To pentagram. Piecioramienna gwiazda. Znika rownie nagle, jak sie pojawila. -Devonie - mowi Ana - moze pokaze ci szkole? No wiesz, gdzie masz szafke i w ogole. -Piekne dzieki za troske - ucina Cecily biorac Devona pod reke - ale chyba sobie ze wszystkim poradze. Devon jest lekko zbity z tropu wzorem, ktory pojawil sie przed twarza marcusa, ale nie wyczuwa zaru ani niebezpieczenstwa. Wyjmuje dokumenty, ktore dala mu pani Crandall, i szuka numeru swojej szafki. -Tysiac dwiescie siedemdziesiat dwa - mowi dziewczynom. -Hej - odzywa sie Marcus. - Moja szafka ma numer tysiac dwiescie siedemdziesiat jeden. Moge ci pokazac, gdzie to jest. -Och, szczesciarz z ciebie, koles - rzuca ze smiechem D.J. - Teraz wszyscy beda sie za toba uganiac, nawet Marcus. -Tak, pewnie D.J. - warczy Marcus. Kiedy ida w kierunku szkoly, Cecily nachyla sie do Devona. -Marcus jest gejem - wyjasnia. - Niedawno do nas dolaczyl. Sadze, ze to wspaniale, ze sie z tym nie kryje, co? Devon oglada sie na chlopaka. Teraz juz nie widzi pentagramu. Co oznaczal? I czy mial cos wspolnego z tym wszystkim, co Devon odkryl w Kruczym Dworze? Dzien mija blyskawicznie. Lekcje, przydzielanie miejsc w pracowniach, stos nowych podrecznikow. Spotkania z nauczycielami, rozmowa z wychowawca, zakresy materialu. Rozpoczynanie nauki w polowie semestru to nie zarty, lecz dzieki temu Devon oderwal sie od mysli, ktore dreczyly go, odkad przybyl do Kruczego Dworu. Teraz mial okazje choc przez kilka godzin byc zwyczajnym chlopcem. Jest lekko oszolomiony, gdy dzwonek wiesci koniec zajec. Cecily spotyka sie z nim przy szafce, gdzie Devon usiluje zapamietac szyfr. -Czterdziesci piec... pietnascie... -Zadzwonilam do Simona i powiedzialam mu, ze D.J. odwiezie nas do domu - trajkocze Cecily. - W ten sposob mozemy wpasc na chwile do Gio's. -Co to takiego? -Pizzeria - wyjasnia Marcus, pojawiwszy sie nagle przy sasiedniej szafce. - Wszyscy przesiaduja tam po szkole. Devon patrzy, jak Cecily i Ana kokietuja D.J., chcac namowic go, zeby ich podwiozl. Zastanawia sie, czy beda nadal przyjaznic sie z D.J., kiedy otrzymaja prawa jazdy. -Niesamowity samochod - stwierdza na widok nalezacego do D.J. czerwonego camaro z przezroczystym dachem. -Dzieki - mowi D.J., najwyrazniej wciaz nie wiedzac, czy lubi Devona czy nie. -Ktory rocznik? - pyta Devon. D.J. spoglada na niego nieufnie. -Znasz sie na samochodach? -Troche. Moj ojciec byl mechanikiem samochodowym. Wiecznie remontowal silniki i inne rzeczy. -Osiemdziesiaty piaty - wyjasnia D.J. Klepie maske camaro. - Z28, piec przecinek zero. Regulowany wtrysk. Znalazlem silnik na zlomowisku i doprowadzilem go do kwitnacego stanu. -No, wyglada wspaniale. A z takim silnikiem musi byc naprawde szybki. Pancerz D.J. zaczyna topniec. -Mowa. Pokaze ci kiedys na I-195, co ta bryka potrafi. Siada za kierownica i zapuszcza silnik, ktory z cichym pomrukiem budzi sie do zycia. Wlacza sie muzyka. Stary, przeboj Aerosmith. -Hej - mowi Devon. - Aerosmith potrafi grac rocka. D.J. promienieje. -Wreszcie - wola do pozostalych. - Ktos kto sie zna na dobrej muzyce! - Znowu patrzy na Devona. - Oni wszyscy lubia Backstreet Boys i N'Sync. Devon otrzasa sie. D.J. wybucha smiechem i klepie go po plecach. Wysiada i obchodzac samochod, szczegolowo wyjasnia Devonowi historie lakierowania camaro. Teraz woz ma na boku bialy pas z zolta gwiazda na koncu. Devon dowiaduje sie, ze D.J. nazwal samochod Flo, na czesc swojej babci, ktora mu go kupila. Po raz pierwszy od wyjazdu z Coles Junction Devon ma wrazenie, ze moze odnajdzie tu dla siebie miejsce. Przez chwile nie przejmuje sie wszystkimi tymi mrocznymi tajemnicami, jakie czekaja na niego w starym domu na urwistym brzegu morza. Z pewnych wzgledow rownie wazne jak odkrycie prawy o przeszlosci jest znalezienie przyjaciol, ktorych darzylby zaufaniem i lubil, ktorzy pomogliby mu zapomniec o tesknocie za starymi przyjaciolmi, takimi jak Tommy i Suze. Juz nawiazal taki kontakt z Cecily i musi przyznac, ze to mile, ze ona i Ana lekko rywalizuja o jego wzgledy. Marcus tez wydaje sie w porzadku. Devon dotychczas nie znal zadnego geja, a przynajmniej takiego, ktory nie wypieralby sie tego i przyznawal do swoich sklonnosci. Kiedy stali przy swoich szafkach, Marcus wyjasnil, ze postanowil nie ukrywac tego przed przyjaciolmi, poniewaz nie chcial dluzej czuc sie wyobcowany oraz "inny". Devon z latwoscia mogl go zrozumiec. W porownianiu z nim - z tym, z czym Devon musial radzic sobie przez cale swoje zycie - Marcus byl rownie normalny jak kazdy inny chlopiec w szkole. Oczywiscie pomijajac ten pentagram, ktory pojawil sie przed jego twarza. Devon wciaz sie zastanawia, co to mialo znaczyc. Spodobal mu sie D.J. Wysoki i chudy, z cwiekami w nosie i bujna czupryna, obojetny i cichy D.J. ozywia sie tylko wtedy, kiedy cos go naprawde ekscytuje, na przyklad samochod lub muzyka Aerosmith. W czarnych dzinsach i koszulce, wydaje sie nie dbac o nic procz tego, zeby jego camaro byl czysty i blyszczacy. Devon zazdrosci mu. Nie wyobraza sobie takiego luksusu. Wszyscy pakuja sie do auta: Marcus z przodu z D.J., Devon z tylu, miedzy Ana i Cecily. Ana nachyla sie do niego. -To musi byc niesamowite, mieszkac w tym starym domu - szepcze, wzdrygajac sie. On wzrusza ramionami. Co ma na to odpowiedziec? -Jesli kiedys zapragniesz sie stamtad wyrwac - mowi mu dziewczyna - daj mi znac. Devon tylko sie usmiecha. Przed Gio's stoi juz kilka samochodow. Devon obserwuje, jak jego nowi przyjaciele rozmawiaja z innymi nastolatkami. Dziwna paczka, mysli. D.J. wdaje sie w krotka pogawedke z chlopakami stojacymi przed lokalem i palacymi papierosy. Jednego z nich, opartego o motocykl, nazywa "Crispinem". Ana odchodzi na chwile, zeby wymienic troche zabawnych ploteczek z kilkoma innymi cheerleaderkami, po czym zajmuje miejsce przy stole Cecily i marcusa, ktorzy nie rozmawiaja z nikim. -No, ludzie, co was polaczylo? - pyta ich Devon, gdy Gio poteznie zbudowany mezczyzna w poplamionym fartuchu, kladzie na srodku ich stolu parujaca pizze. - Jak to sie stalo, ze trzymacie sie razem? Oni wszyscy patrza na niego, jakby zadal najdziwniejsze z pytan. W koncu D.J. mowi: -Nie mam pojecia, czlowieku. Chyba to, ze nie wciskamy sobie kitu. -Po prostu nie pasujemy do zadnej innej grupy - odzywa sie Marcus, podnoszac kawalek pizzy, z ktorej zwisa dluga nitka sera. - Zgodnie z konwencjonalnymi przekonaniami powinienem trzymac sie z wiara teatru. Tylko, ze ja... nie lubie teatru. -Innymi slowy - wyjasnia Cecily - Marcus nie pasuje do ich zamknietego kregu. - Prycha. - Jakbysmy nie znali prawdy o tych chlopakach z kolka teatralnego! -A ja - mowi Ana, jedzac pizze nozem i widelcem - gdybym chciala, moglabym trzymac sie z cheerleaderkami. Tylko po co? Czy ja lubie wciaz rozmawiac o goleniu nog? - I po namysle dodaje: - Od czasu do czasu lubie, ale nie bez przerwy. Devon usmiecha sie. -A co z toba, Cecily? - pyta, patrzac na nia. Na jej wargach pojawia sie nikly, smutny usmiech. -Och, sama nie wiem. Moze dlatego, ze tylko te ofermy jakos mnie trawia, a inni nie. - spoglada na D.J., a potem na pozostalych. - Potrafie byc bardzo wymagajaca, no nie? Chor potakujacych glosow. -W porzadku, w porzadku - mowi Cecily ze smiechem. - I wiecie co? Nielatwo dorastac w Kruczym Dworze, o ktorym tyle sie mowi. Duchy. Legendy. Skandale. Wiele innych ttak zwanych "bogatych" dziewczat nie chce miec ze mna nic wspolnego. Pod pewnymi wzgledami... Przerywa jej halas. Pry drzwiach pizzerii wybucha jakies zamieszanie. Wszyscy patrza na dwoch bijacych sie chlopakow. Gio wygraza im piescia. -Kto sie bije? - pyta Cecily. D.J. zwinnie przeskakuje przez niski plotek. -To chyba Crispin - mowi. Istotnie, ktos daje niezlego lupnia temu chlopakowi, ktory przed chwila opieral sie o motocykl. D.J. biegnie pomoc przyjacielowi. -D.J. - wola Cecily. - Uwazaj! W tym momencie Devon czuje zar i bolesne pulsowanie w uszach, jakby roslo cisnienie otaczajacego go powietrza. I To nie chlopak rozpoczal te bojke i, mowi mu Glos. Devon wstaje od stolu i niezgrabnie rusza za D.J. -Devonie? - slyszy glos Cecily, ktory zdaje sie dobiegac z bardzo daleka. Idzie w kierunku drzwi pizzerii, oszolomiony od zaru. Inne dzieciaki otaczaja walczacych ciasnym kregiem. Devon przepycha sie do przodu. Trzymajac napastnika za kolnierz dzinsowej kurtki, D.J. usiluje odciagnac go od swojego przyjaciela. Napastnik zdaje sie niczym nie roznic od innych chlopcow. Jasne wlosy, waskie ramiona, dzinsy, buty Nike. Kiedy jednak D.J. udaje sie go odciagnac. Devon cos dostrzega. Napastnik ma zamiast dloni s z p o n y, ktorymi zawziecie oklada Crispina. -Wracaj do piekla! - krzyczy Devon, chwytajac demona za ramiona i odciagajac go sila, o jaka sam sie nie podejrzewal. Zaskoczony D.J. cofa sie o krok. Trzymajac stwora jedna reka za ramie, Devon zaciska piesc i wymierza mu silny cios w twarz. Demon wylatuje przez drzwi na ulice. -O rany! - wzdycha D.J. Drugi chlopak z podziwem patrzy na Devona. Demon, ktory przybral postac chlopca, podnosi sie z ziemi i syczy. I To ciebie szukalemi, mowi do Devona. I Pomyslalem, ze to zwroci twoja uwage.i Devon w milczeniu spoglada na niego. Wie, ze tylko on slyszy slowa stwora. I Otworz drzwi!i - mowi mu demon. Zolta slina cieknie mu z pyska. I Uwolnij ich!i I Nigdy,i odpowiada Devon. Stwor ponownie syczy, po czym odwraca sie i ucieka. -Widzieliscie jego dlonie? - wola Crispin, siedzac i pocierajac szczeke. Po chwili otacza go tlum dziewczat. Gio przynosi zimny oklad i przyklada mu do policzka. -Dogonie go - oswiadcza D.J. -Szkoda czasu - uspokaja go Devon. - Uciekl. -Wezwalem policje - mowi Gio do poturbowanego chlopca. - Zaraz przyjada, zeby spisac protokol. -Nic mu nie zrobilem, po prostu stalem przy motocyklu - wyjasnia Crispin. - A on przyszedl, przewrocil mnie i zaczal okladac mnie piesciami. Rany, widziales jego rece? -Znasz go - pyta Gio. -Nie. Nigdy przedtem go nie widzialem. Tlum zgodnie twierdzi, ze napastnik nie byl stad. Devon smieje sie w duchu. I Z cala pewnoscia. I -Hej. Podnosi glowe. Obok niego stoi D.J. Za nim Cecily, Ana i Marcus. Wszyscy patrza na niego szeroko otwartymi oczami. -Facet, skad masz tyle sily? - pyta z podziwem D.J. Devon czuje, ze sie rumieni. -Nie wiem. Pewnie to adrenalina. -Byles niesamowity - wyrzuca z siebie Ana. -Tak - mruczy Marcus. Cecily przeciska sie do Devona. -Niesamowity to malo powiedziane. - Wyciaga rece i zarzuca mu je na szyje. - Jestes superbohaterem, Devonie March. Devon sklada zeznanie przybylym policjantom, ale twierdzi, ze nie zauwazyl "rak jak szpony", o ktorych powiedzial im Crispin. Wyjasnia, ze spieszac na pomoc napadnietemu, nie przyjrzal sie napastnikowi. Oczywiscie to nieprawda, ale dobrze wie, ze ten stwor nie wpadnie w rece policji. W rzeczywistosci Devon dobrze mu sie przyjrzal. Nie liczac szponow, stwor wygladal jak zwyczajny chlopiec i wlasnie to bylo najbardziej przerazajace. Glupie demony, takie jak ten, ktory tamtej nocy wlecial do jego pokoju przez okno, nie byly nawet w polowie tak grozne jak te sprytne, potrafiace przybierac ludzka postac. Devon pojmuje, ze bedzie musial uwazac przez caly czas, gdyz w kazdej chwili ktos z jego otoczenia moze okazac sie demonem. Na przyklad maly Alexander Muir? Wrociwszy do Kruczego Dworu, bierze dlugi prysznic, bo czuje sie brudny po spotkaniu z demonem. I Dlaczego? - zastanawia sie. I Dlaczego to zdarza sie tak czesto?i W domu spotkania z demonami byly rzadkie i zawsze poprzedzone jakims ostrzezeniem: stopniowym wzrostem temperatury i cisnienia. Tutaj sa nieprzewidywalne i o wiele gwaltowniejsze. Jakby jego przybycie do Biedy rozwscieczylo je i osmielilo. Devon nadstawia twarz pod streumien wody. I Ojciec przyslal mnie tutaj, zebym znalazl dowody i odkryl prawde, ktorej najwidoczniej nie mogl mi wyjawic.i Zakreca wode i wychodzi z zaparowanej lazienki. I Musze znalezc odpowiedzi. I to szybko. I Demon w pizzerii potwierdzil to, co Devon juz stwierdzil: tych zaryglowanych drzwi nie wolno otworzyc. Za nimi czaila sie horda stworow, ktore ich bracia-demony chcialy uwolnic. Tylko co laczylo z nimi Devona? Dlaczego jest jedynym chlopcem na swiecie, ktory wie, ze demony i potwory istnieja naprawde? O co chodzi z tymi magami i Opiekunami Portali? Kim jest ten chlopiec z portretu, tak podobny do niego? Devon jest przekonany, ze Alexander trzyma w swych tlustych lapkach odpowiedzi na wiele z tych pytan. Pospiesznie ubiera sie i idzie korytarzem do bawialni. Przed wejsciem znow slyszy idiotyczny smiech i widzi niebieska poswiate telewizora. Alexander nie wyglada na zdziwionego, gdy Devon wkracza do pokoju. Podnosi glowe, siedzac na swoim fotelu, w ktorym jednoczesnie oglada telewizje i czyta iPrzygody Huckai. W jego oczach nie widac zdziwienia ani poczucia winy. Tylko pustke, jakiej Devon jeszcze nigdy nie widzial. -No coz - odzywa sie Devon. - Powiedz moi, co sadzisz o Hucku. -Wciaz robi zle rzeczy - mowi Alexander, unoszac konciki ust w niklym usmiechu. -A co ty mozesz wiedziec o robieniu zlych rzeczy, Alexandrze? -Moi nauczyciele mowili mi, ze jestem zlym chlopcem. Devon siada przed nim na podlodze. -Ja nie uwazam, ze jestes zly. Mysle jednak, ze wszyscy czasem robimy zle rzeczy, ktorych potem zalujemy. Chlopczyk mruzy oczy. -A wiec sie bales? -Czy chciales, zebym sie bal, Alexandrze? Chlopczyk wierci sie w fotelu. Nagle wydaje sie przygnebiony, mniej wyrachowany, a nawet... Czy rzeczywiscie? Wydaje sie zalowac tego, co zrobil. -Czy ty sie kiedys bales, Alexandrze? - pyta Devon. Chlopczyk patrzy na niego i nagle robi zuchwala mine. -Nie, nigdy sie nie balem. -Nie wierze ci. Chlopczyk zrywa sie z fotela. Podchodzi do pudla z zabawkami, podnosi pokrywe i wyjmuje pilke. Zaczyna ja odbijac. -Zaloze sie, ze byles przestraszony, kiedy poslali cie do tamtej szkoly - mowi Devon. - Jestem pewien, ze sie bales, kiedy twoj ojciec wyjechal. -On wroci! - krzyczy chlopczyk patrzac na Devona. Devon nie odpowiada. -A kiedy wroci, wszystko naprawi! - Alexander zdaje sie pograzac w glebokiej zadumie. - Gdyby moj ojciec tu byl, nie pozwolilby, zeby spotkalo mnie cos zlego. Devon wstaje i podchodzi do chlopca. -Myslisz, ze moze stac ci sie cos zlego, Alexandrze? Chlopczyk jakby nagle uslyszal cos w oddali. -Czas na I Majora Musickai - oznajmia niemal sennie. -Alexandrze, porozmawiajmy. Boisz sie czegos? Porozmawiaj ze mna o swoim ojcu. Opowiedz mi o... -Czas na Majora Musicka - powtarza maly, wyraznie wymawiajac kazda sylabe, jakby Devon byl przyglupim dzieciakiem lub wystraszonym idiota. Wypuszcza z reki pilke i wraca na swoje miejsce przed telewizorem. Devon zatrzymuje go. Trzymajac chlopczyka dlonmi za ramiona, zaglada w jego okragle oczka. Ze zdumieniem dostrzega w nich strach, chociaz maly stara sie odwracac glowe. Przez chwile Devon nie wierzy wlasnym oczom, woli uznac to za jakis nowy podstep. I Zlituj sie nade mna, biednym niewinnym i wystraszonym dziekiem, porzuconym przez ojcai. Jednak maly za bardzo stara sie ukryc strach. Nie chce okazac leku przed Devonem, tak samo jak Devon nie zamierzal mu mowic, ze sie bal, gdy Alexander zamknal go w tamtym pokoju. Czego mogl sie bac? Devon ma wrazenie, ze chlopiec robi pewne rzeczy wbrew sobie, jakby nie z wlasnej woli. Moze szalenstwo, jakie Cecily dostrzega w swoim malym kuzynie, to potepiane przez nauczycieli zle zachowanie, nie bylo wina malca, lecz kogos innego. -W porzadku, Alexandrze - mowi Devon. - Czasem nalezy sie bac. Wszyscy czasem obawiamy sie czegos. Powiedz mi, o co chodzi. Moze zdolam ci pomoc. -Myslisz, ze mozesz mi pomoc? - pyta malec, smiejac sie chrapliwie i arogancko. - Naprawde myslisz, ze mozesz? -Moge sprobowac. A rozmawiajac o tym... -Nie moge o tym rozmawiac! On mi nie pozwoli! Chlopczyk trzesie sie. Goraczkowo rozglada sie po pokoju. -Kto, Alexandrze? Kto ci nie pozwoli? Malec milczy. -Czy to Jackson Muir, Alexandrze? Jego sie boisz? Alexander przeszywa go wzrokiem. -Dlaczego mialbym sie obawiac Jacksona Muira? Devon uwaznie mu sie przyglada. Oczy chlopcs sa jak dwa rozrzazone wegle. Jego usta wykrzywia grymas, ktory dziwnie wyglada na gladkiej, dzieciecej buzi. To wyraz twarzy doroslego, cynicznego, rozgoryczonego mezczyzny. -Pusc mnie - mowi spokojnie Alexander. Devon puszcza go. Chlopczyk z powrotem opada na swoj fotel. Pilotem zmienia program na Majora Musicka. Devon staje za jego plecami i patrzy. Na ekranie cztery rzedy dzieci o otepialych spojrzeniach siedza w amfiteatralnej sali. Klaszcza, wszystkie razem, jak male roboty lub nakrecane malpki. Kamera przesuwa se po szarych maskach ich twarzy. Zatrzymuje sie na jednej z nich. Szczuply chlopiec ma wlosy ostrzyzone na rekruta, a na twarzy mnostwo brazowych piegow. W tym momencie pojawia sie Major Musick, wychodzac zza zaslony z wystrzepionego czerwonego aksamitu. -Czesc, chlopcy i dziewczeta - warczy. - Co dzis zaspiewamy? I Co tez taiego ma w sobie to stworzenie, co tam pociaga Alexandra?i Devon patrzy, jak maly chciwie wpatruje sie w ekran. Major Musick zaczyna spiewac jakas zwariowana piosenke o wielkich czarnych ptakach krazacych nad domem. Devon patrzy na pomalowane usta, bulwiasty czerowny nos i ruchliwe oczka, otoczone ogromnymi bialkami. -On jest odrazajacy - mowi do Alexandra. Jednak Alexander nie zwraca na niego uwagi, tylko wtoruje klaunowi, cienkim dziecinnym glosikiem spiewajac o czarnych ptakach. Devon wzrusza ramionami, odkladajac dalsze pytania na poznie, i zostawia Alexandra na pastwe klauna. Przede wszystkim chce jak najszybciej wydostac sie z tego pokoju. Jemu jest potrzebny psychiatra - mowi Cecily, gdy ida do stajni pod ciemniejacym niebem. Na horyzoncie czai sie nastepna burza. - Jego matka byla stuknieta. Widocznie to dziedziczne. -Cecily, wiem, ze twoim zdaniem duchy tego domu sa nieszkodliwe, ale ja nie jestem tego taki pewien. -Och, Devonie, daj spokoj. Dziewczyna odsuwa rygiel i otwiera drzwi. Devon wzdycha geste powietrze stajni, przesycone zapachem slomy i nawozu. Kon Cecily, Pearlie Mae, to wyscigowy rumak o sterczacych rozowych uszach i szeroko rozstawionych oczach. Devon czule klepie bok klaczy. -Czy Alexander jezdzi konno? - pyta. Cecily smieje sie. -Zartujesz? Ta mala kupa sadla? On tylko przesiaduje przed tym swoim przekletym telewizorem i przez caly dzien obzera sie batonikami. - Dziewczyna kreci glowa. - Kiedy ojciec zostawil go tutaj, probowalam sie z nim zaprzyjaznic, ale on jest po prostu beznadziejny. -Martwie sie o niego - mowi Devon. -I slusznie. Taka dieta moze zabic! Devon usmiecha sie ze znuzeniem. -Nie mowilem o batonikach. -A o czym? -Nie jestem pewien - odpowiada. Kon parska. - No dobrze. Chyba wiem. - Devon milczy przez chwile. - O Jacksonie Muirze. Cecily przysuwa sie do niego. -Och, Devonie. Moze za bardzo nabilisy ci glowe tymi naszymi opowiesciami. Nasze duchy nie sa grozne. Bardzo szybko sie do nich przyzwyczaisz. Wtapiaja sie w tlo, jak wyblakla tapeta. - Wyciaga rece i zarzuca mu ramiona na szyje, przyciagajac go do siebie. - Dzisiaj w pizzerii byles taki m e s k i. Caluja sie. Kon rzy i smaga boki ogonem. Devon puszcza Cecily i delikatie uwalnia sie z jej objec. -Cecily - mowi - bardzo cie lubie. Jednak odkad tu przyjechalem, wciaz widze duchy - musze sie dowiedziec, co sie tu dzieje. -O czym ty mowisz? Wzdycha. -W porzadku. Sprobuje ci cos pokazac. Nie wiem, czy mi sie to uda, ale zamierzam sprobowac. Ona patrzy na niego ze zdziwieniem. Devon zamyka oczy i koncentruje sie. Kiedys, aby zrobic wrazenie na Suze, probowal podniesc volkswagena. Nie udalo sie. Teraz jednak nie chce robic wrazenia na Cecily, ale zyskac w niej sojusznika, ktorego potrzebuje, aby skutecznie walczyc z tym czyms, co grozi jemu i byc moze malemu Alexandrowi. Wyobraza sobie drzwi stajni. Sa otwarte na osciez, tak jak je zostawil. Koncentuje sie na nich i... Drzwi zamykaja sie z trzaskiem. -Ooo! - mowi Cecily. - Jak to zrobiles? -Ja po prostu... robie takie rzecy - odpowiada Devon i zaraz dodaje: - Czasami. Dziewczyna patrzy na niego z podziwem. -Zrob jeszcze cos. -Nie wiem, czy mi sie uda. -To skad mam wiedziec, ze to nie wiatr? Wzdycha. Rozglada sie. Jego spojrzenie pada na wierzchowca Cecily. Koncentruje sie. Po kilku sekundach Pearlie Mae lewituje metr nad pokryta sloma ziemia. -O moj Boze - mamrocze pobladla Cecily. Devon ostroznie opuszcza konia na ziemie. -O moj Boze - powtarza Cecily. - To na pewno nie wiatr. -Od dziecka potrafie robic takie rzeczy. - Devon usmiecha sie niepewnie. - Czasem. Czasem mi nie wychodzi, chociaz bardzo sie staram. Widzisz wiec Cecily, wlasnie dlatego musze ci powiedziec, kim naprawde jestem. Dlaczego jestem taki. Jestem pewien, ze ojciec przyszlal mnie tutaj, zebym mogl to odkryc. -O moj Boze - znowu powtarza Cecily, siadajac na beli siana. Devon zajmuje miejsce obok niej. -Uwazasz mnie za dziwolaga? Cecily patrzy na niego i po chwili usmiecha sie. -Nigdy bym tak o tobie nie pomyslala, Devonie. On wzdycha. -To dobrze. Poniewaz potrzebna jest mi twoja pomoc. Musisz uwierzyc, ze widzialem w tym domu stwory, o ktorych zaraz ci opowiem. Widze je przez cale moje zycie. I opowiada jej o demonach - o zilonych slepiach w szafie w jego pokoju i uwadze ojca, ze jest silniejszy od nich wszystkich. Mowi o zlosliwym zarcie Alexandra i o tym, co znalazl we wschodnim skrzydle. O portrecie. O drzwiach. -Nie twierdze, ze ci nie wierze, Devonie - mowi Cecily. - Po prostu... trudno mi sie oswoic z mysla, ze w Kruczym Dworze sa demony. Duchy - tak, ale mama zawsze mi mowila, ze w tym domu nic mi sie nie stanie. Ona moze jest dziwna, ale nie wierze, ze zostalaby tutaj, gdyby grozilo nam jakies niebezpieczenstwo. Devon rozwaza to. -Nie sadze, zeby cos wam grozilo, a przynajmniej dopoki ja sie tu zjawilem. - Spoglada na nia. - Mam pewna teorie. Mysle, ze to moje przybycie wywolalo zamieszanie. Zbudzilo sily, ktore kryja sie w tym domu. -Tylko dlaczego? -To musi miec jakis zwiazek z tym, kim jestem. Z moja przeszloscia. Moim pochodzeniem. -Z twoimi prawdziwymi rodzicami? Devon kiwa glowa. -I sadze, ze Alexander cos wie. Moze nieswiadomie, ale jest w to wplatany. Cecily, on zamknal mnie we wschodnim skrzydle z jakiegos konkretnego powodu. -Tak - mowi dziewczyna. - Chcial cie nastarszyc. Devonie, mowilam ci, ze Alexander jest trudnym dzieckiem. Zawsze taki byl. -Tylko w jakim stopniu odpowiada za Ti jego trudny charakter, a w jakim Jackson Muir? No wiesz, wykorzystywanie takiego dziecka jak alexandwr to doskonaly pomysl, poniewaz jego dziwne zachowanie nie wzbudzi zadnych podejrzen. Cecily marszczy brwi. -Devonie, nie moge zaprzeczyc, ze dzieje sie tu cos dziwnego, nie po tym, co zrobiles w Gio's i z Pearlie Mae. Tylko dlaczego sadzisz, ze Jackson Muir ma z tym cos wspolnego? To tylko legenda. Nie powinnam byla ci opowiadac o tym czarowniku... -Wiem, ze to jego widzialem, kiedy Alexander zamknal mnie w tamtym pokoju. Glos mi mowi, ze jestem na dobrym tropie, a ten Glos jeszcze nigdy mnie nie zawiodl. Cecily wzdycha. -No coz, jesli ktorys duch zwrocilby sie przeciwko nam, to na pewno Jackson. - Patrzy na Devona. - Jak myslisz, co o tym wszystkim wie moja matka? Chlopak wzrusza ramionami. -Nie mam pojecia. Jestem pewien, ze cos wie. Cos o tym, kim jestem. -Myslisz, ze ona zdaje sobie sprawe z tego... co potrafisz? -Nie wiem. - Po namysle dodaje: - Nie, nie sadze. I nie wydaje mi sie, ze powinna sie dowiedziec, przynajmniej na razie. -Dobrze - zgadza sie Cecily. Slysza bebnienie pierwszych kropel deszczu o dach stajni. -Powinnismy wracac - mowi Devon. Starannie zamykaja drzwi stajni przed nadciagajaca burza. -Devonie - szepcze Cecily w parnym powietrzu. -Tak? -Dziekuje, ze mi zaufales. On usmiecha sie. Bierze ja za reke i razem biegna do domu. Burza nadciaga tuz przed obiadem, kolyszac domem tak, jakby uderzyla w niego gigantyczna reka. Wielkie purpurowe palce wyciagaja sie na niebie, przynoszac wczesny zmierzch. Deszcz tlucze ziemie z sila wyrywajaca z niej kamienie, stracajac lawiny glazow i blota ze skalnych ze skalnych nadmorskich urwisk. Wszystkie psy w okolicy wyja, slyszac gluche, odbijajace sie echem pomruki gromow. Oslepiajace jasne blyskawice przecinaja niebo, ukazujac kontury gorujacego nad miasteczkiem Kruczego Dworu. Kiedy Alexander nie zjawia sie na kolacji - jednej z tych rzadkich okazji, podczas ktorych jego ciotka chce widziec cala rodzine, oczywiscie oprocz babci - pani Crandall posyla Simona, zeby go przyprowadzil. Gdy sluga wraca z wiescia, ze chlopca nie ma w pokoju, pani domu wzdycha. -Nieznosny dzieciak. Tyle razy mu mowilam, zeby sie nie spoznial na kolacje. Simon podaje pieczonego indyka, pokrojonego na ogromnej srebrnej tacy. Devon jest glodny jak wilk i je z apatytem, ale nieobecnosc Alexandra dziwnie go niepokoi. Ma wrazenie, ze czegos tu brakuje, cos jest nie tak. I To znowu ta twoja wrazliwosci, slyszy w myslach glos ojca. Po kolacji, gdy Simon sprzata talerze. Devon prosi Cecily, zeby poszla razem z nim poszukac Alexandra. -Myslisz, ze mogl znow sie zakrasc do wschodniego skrzydla? - pyta dziewczyna. -Simon powiedzial, ze zabil gwozdziami zamaskowane drzwi. Jednak kto wie, czy w tym domu nie ma innych ukrytych przejsc. Glosny huk gromu wstrzasa domem. Gasnie swiatlo. -Zastanawiales sie, dlaczego to miejsce nazwano Bieda? - smieje sie Cecily. -Zrozumialem to juz pierwszej nocy, ktora tu spedzilem - odpowiada Devon. Oboje zapalaja swice i ida ciemnymi korytarzami. Sprawdzaja kazde pomiedzczednie glownego budynku: kuchnie, jadalnie, salon, gabinet, biblioteke, sypialnie i bawialnie. Nigdzie nie ma Alexandra. -Moze wyszedl na dwor? - zastanawia sie Cecily, patrzac przez okno salonu, jak silna blyskawica oswietla caly rozlegly teren miedzy domem a Czarcia Skala. Devon tez tam patrzy. -Hej, chyba widzialem tam kogos! - wola. - W swietle blyskawicy. Cecily podnosi haczyk i otwiera okno. -Alexandrze! - wola. - Jestes tam? Oszalales? - Cofa sie. - O rany. Jakbym nie znala odpowiedzi na to pytanie. -Zajrzyjmy do jego pokoju i sprawdzmy, czy znikl jego plaszcz. Istotnie, znikl. -Och, Devonie, mam nadzieje, ze nic mu sie nie stalo - mowi Cecily, w koncu szczerze zaniepokojona o los malego kuzyna. Podnosi lezacego na lozku pluszowego misia. - Ta burza jest bardzo silna. Devon czuje, ze przechodzi go dreszcz, ale nie daje niczego po sobie poznac. -To nie burzy sie obawiam. Dziewczyna probuje sie usmiechnac. -Hej, jesli to robota Jacksona Muira, to gdy tylko zlapie malego lobuza, zaraz odesle go nam z powrotem! Devon patrzy na nia. -Nie smiej sie z tego. Sadze, ze Alexander jest w niebezpieczenstwie. Ona spoglada na niego powaznie, z przestrachem. -Naprawde tak uwazasz, prawda? -Tak - potwierdza Devon. - A przynajmniej sadze, ze trzeba... Milknie. Obok lozka Alexandra stoi szkolna tablica. Alexander napisal na niej: POMOZCIE MI. ON NADCHODZI. Cecily tez to zauwaza.-Co o tym sadzisz? - pyta. Dokladnie w tym momencie, przez monotonne bebnienie deszczu, ulamek sekundy przed nastepnym grzmotem, ktory wstrzasa calym domem, slysza przerazliwy krzyk dziecka. 7. Kobieta w bieli Burza szaleje jak wzgardzony kochanek, przez cala noc. Szukajac Alexandra na nadmorskich urwiskach, Devon pojmuje, dlaczego mieszkancy miasteczka twierdza, ze w takie noce slychac placz Emily Muir. Wiatr niesie w dal glosne echo jej lkan. Devon ma nawet wrazenie, ze w pewnej chwili ja widzi, przez ten krotki moment, gdy blyskawica oswietla ciemny las: zawodzaca postac w powiewnej bialej szacie, rozpaczliwie wyciagajaca rece w mrok. Devon boi sie podejsc blizej do Czarciej Skaly. A jesli przerazony Alexander rzucil sie z niej w przepasc? Cecily trzyma sie blisko niego. Ma na sobie jasnozolta peleryne z ciasno zawiazanym kapturem. Spod plastiku wymykaja sie pasma jej rudych wlosow, opadajac na oczy. Devon ma silna latarke. Jej swiatlo przecina ciemnosc, ukazujac pnie drzew, ktorych konary sa teraz nagie niczym szkielety. Choc jednak juz od godziny nawoluja Alexandra Muira, nigdzie nie widac jego sladu. -Ty tez slyszalas ten krzyk, prawda? - pyta Devon. - Nie przeslyszalem sie? -Slyszalam - przyznaje Cecily. - Och, Devonie, gdzie on moze byc? Po co wychodzil w taka burze? Oglusza ich huk gromu i oboje zastygaja na moment. Latarka migocze i gasnie. Cecily reaguje na to okrzykiem przerazenia, ale Devon potrzasa latarka i przywraca ja do zycia. Gdzies przed nim jest Simon, ktorego chrapliwe nawolywania calkiem zaglusza deszcz, gniewnie chloszczacy ziemie, pryskajacy blotem na ich buty i spodnie. Devon czuje narastajacy lek. Cecily slusznie sie zastanawiala, co tez opetalo chlopca, ze wyszedl z domu, w taka noc jak ta. Jeszcze bardziej niepokojacy byl krzyk, ktory oboje uslyszeli. Czyzby maly spadl z Czarciej Skaly? Czyzby - Devon wzdryga sie na sama mysl - Jackson Muir zaprowadzil go tam i zepchnal? W myslach wciaz widzi oblicze trupa i rojace sie w jego ustach robaki, czuje jego cuchnacy oddech. I Pomozcie mi,i napisal Alexander. I On nadchodzi. I Ktoz inny moglby to byc, mysli Devon, jak nie Jackson Muir? -Musimy sprawdzic plaze ponizej Czarciej Skaly - mowi w siekajacym coraz mocniej deszczu. -Och, Devonie! - jeczy Cecily. Brna w blocie. Musza bardzo uwazac, gdyz wiatr dmie tu i szarpie z sila o wiele wieksza niz w jakimkolwiek innym punkcie wybrzeza. Cecily powiedziala mu, ze przed dwoma laty gwaltowny podmuch wiatru stracil z urwiska turyste, ktory wtargnal na teren posiadlosci Muirow. Jego zmasakrowane cialo znaleziono szesc mil dalej i dopiero po dwunastu dniach. Na ramieniu wciaz mial futeral z aparatem fotograficznym. Cecily przystaje na skraju urwiska. -Nawet gdyby Alexander spadl, nie zobaczymy go stad - przekrzykuje ryk wiatru. - Jest zbyt ciemno. -Moze powinienem tam zejsc - mowi Devon. -Nie trzeba - odpowiada mu gluchy, chrapliwy glos. Simon wylania sie z ciemnosci. Znad morza nadciaga nagle tuman mgly i zaslania malego slyge. Mimo to w morku wciaz widac gniewny blysk w jego oczach. Devon cofa sie o krok. -Jak to nie trzeba? - pyta Cecily. -Dopiero co tam bylem - mowi jej Simon. Nierowno obciete wlosu oblepiaja mu twarz i padaja na oczy. - Na glazach nikogo nie ma. Jesli chlopiec spadl, to zabralo go morze. Bedziemy musieli poczekac do rana. Zobaczymy, co bedzie. -Och - mruczy Cecily, kryje twarz w dloniach i zaczyna plakac. -Chodz - mowi Devon, obejmujac ja ramieniem i prowadzac z powrotem do domu. Okolo trzeciej nad ranem burza nareszcie przechodzi. Deszcz jest teraz drobny, cichy i prawie niewidoczny. Przerywa go tylko zalosny dzwiek syreny przeciwmgielnej, ostrzegajacej statki, zeby nie ni podplywaly blizej. Pani Crandall w koncu wezwala szeryfa. Z poczatku nie chciala sprowadzac przedstawiciela prawa do posiadlosci Muirow. Rodzina uwaza ja za swoje krolestwo, rodzaj niezaleznego panstwa. -Nie podoba mi sie, ze policja bedzie sie krecic po mojej posiadlosci - prychala pani Crandall. W koncu jednak ustapila, gdy Devon i Cecily przywlekli sie z powrotem do domu, przemoczeni i przygnebieni. -Przykro mi, prosze pani - rzekl zza ich plecow Simon. - Chcialbym przyniesc lepsze wiesci, ale nigdzie nie znalezlismy chlopca. W Biedzie, kiedy pani Amanda Muir Crandall wzywa szeryfa, ten zjawia sie niezwlocznie. Nie ma zadnych formularzy do wypelnienia i nie wykreca sie brakiem ludzi o trzeciej nad ranem. Dokladnie siedem minut od chwili, gdy odlozyla sluchawke, zastepca szeryfa puka do frontowych drzwi. Cecily, z glowa jeszcze owinieta recznikiem osuszajacym jej wlosy, wpuszcza go do srodka. -Dobry wieczor, Cecily - mowi z usmiechem zastepca szeryfa. Jest przystojnym mlodziencem, najwyzej dwudziestoletnim, z wlosami koloru blond i brodzie czerwonej od tradziku. -Czesc, Joey - wzdycha Cecily. Devonowi nie podoba sie spojrzenie, jakim zastepca szeryfa obrzuca Cecily. Troche nazbyt poufale. Pani Crandall wprowadza go do salonu. Mezczyzna ponownie obrzuca uwaznym spojrzeniem Cecily, ktora trzepocze rzesami. -Devonie - mowi pani Crandall. - Prosze, opowiedz szeryfowi Pottsowi o swojej ostatniej rozmowie z Alexandrem. Devon zastanawia sie. Ile powinien wyjawic? I No coz, szeryfie, uwazam, ze dzieciaka porwal - i byc moze zrzucil z Czarciej Skaly - msciwy duch Jacksona Muira... i -Po raz ostatni widzialem go dzis po poludniu - mowi Devon. - Szykowal sie do ogladania telewizji. Jednak odnioslem wrazenie, ze czegos sie boi... -Zostawil wiadomosc - przerywa mu Cecily. - O te tutaj. Wczesniej poszla do pokoju chlopca i przyniosla tablice. Postawila ja w salonie. -Spojrz, Joey. Zobacz, co napisal. -Pomozcie mi - czyta beznamietnie zastepca szeryfa. - On nadchodzi. -Co to moze oznaczac? - denerwuje sie pani Crandall. -No coz - mowi Joey Potts. - Wyglada na to, ze maly stroi sobie z was zarty. -Nie - upiera sie Devon. - To nie zart. -Moze gdzies sie schowal? Daj spokoj, Cess, przeciez wiemy, ze ten dzieciak wciaz sprawia klopoty. Chce wam wmowic, ze ktos na niego dybie. -Nie - powtarza Devon. - Mysle, ze on naprawde jest w niebezpieczenstwie. -Dlaczego tak uwazasz? - pyta pani Crandall, podnoszac brwi i prostujac sie. -Poniewaz... - Devon przechodzi przez pokoj i staje przed duzym panoramicznym oknem, wychodzacym na spokojne teraz morze. Ksiezyc lsni wysoko na niebie, okragly i jasny. Deszcz stapi w milej ciszy. Noc wydaje sie bardzo cicha i spokojna. - Poniewaz wierze, ze... cos... byc moze chce go dopasc. Odwraca sie twarza do pozostalych. Zastepca szeryfa Potts pytajaco unosi brwi. A co to za smiec? - zdaje sie myslec. Pani Crandall zaciska wargi. -Devonie. Twoje historie o duchach staja sie meczace. Prosze... -Slyszelismy jego krzyk - upiera sie Cecily. Zastepca szeryfa wzrusza ramionami. -To pewnie tylko wiatr. Wiesz, jak potrafi tu jeczec, Cess. Devon pochyla sie do przodu. -Jesli gdzies tam blaka sie maly chlopiec, szeryfie, bedzie pan musial cofnac te slowa. Joey sztywnieje. -Devonie, spokojnie - mowi Cecily. -Szeryfie - mowi wyniosle pani Crandall. - chce, zeby przeszukal pan ze swoimi ludzmi kazdy cal tej posiadlosci, a takze plaze pod Czarcia Skala. -Tak, prosze pani. -Tymczasem Simon i ja sprawdzimy wszystkie pomieszczenia w tym domu - mowi pani Crandall, patrzac na Devona. - Wlacznie ze wschodnim skrzydlem. Wychodzi z pokoju i dzie na gore. Zastepca szeryfa Potts wzrusza ramionami. -Chyba jeszcze sie zobaczymy, Cess. - Usmiecha sie, nakladajac kapelusz. Ona odpowiada krzywym usmiechem. - Z toba tez, kolego. - Mezczyzna puszcza oko do Devona. Ten nie reaguje. Kiedy szeryk wychodzi, Devon mowi do Cecily: -Nie uwazasz, ze on jest dla ciebie troche za stary? -Devonie, to nic takiego. Zawsze do mnie mruga, kiedy mnie spotka. -No, jesli sprobuje czegos wiecej... Cecily usmiecha sie. -Hej, Devonie March. Chyba jestes zazdrosny. Chlopiec prycha. Spoglada przez okno na przedstawicieli prawa z Biedy, ktorzy zaczynaja krecic sie po calej posiadlosci. Pomaranczowe swiatla ich latarek rzucaja nienaturalna poswiate za oknami domu. Cecily staje za nim. -Dlaczego uwazasz, ze Jackson Muir chce Alexandra? Sadzilam, ze to ty masz moc i jestes powodem tego wszystkiego. Devon kreci glowa. -Nie wiem. Po prostu jestem przekonany, ze Alexander cos wie. Moze znalazl cos we wschodnim skrzydle. Moze... Cos przychodzi mu do glowy. -Moze Jackson chce sklonic Alexandra, zeby otworzyl zaryglowane drzwi. -Z twojego opisu wynika, ze maly chlopiec nie zdolalby ich otworzyc. Devon wzrusza ramionami. -No, do czegos jest mu potrzebny. Usiluje go wykorzystac. Jestem tego pewien. Kiedy Glos mowi mi cos, Cecily, ja mu wierze. -Chce ci wierzyc, Devonie - mowi Cecily, ale chlopak widzi, ze ona wciaz ma watpliwosci. - Naprawde. Devon nagle wychodzi do przedsionka i zdejmuje z wieszaka jeszcze ociekajaca woda peleryne. Zaklada ja, czujac wilgotny zapach gumy, blota i lisci. -Dokad idziesz? - pyta Cecily. -Chyba wiem, gdzie moze byc Alexander - odpowiada. Potem wychodzi w deszcz. Poprzekrzywiane biale nagrobki na starym cmentarzu Muirow lsnia wblasku ksiezyca. Ostro kontrastuja z gleboka purpura nocy. Devon wchodzi na cmentarz energicznym krokiem, czemu troche sam sie dziwi. Jest zdeterminowany, rozgniewany i tylko troche przestraszony. -Alexandrze! - wola. Miekka mgla przywiera do jego rak, gdy przyklada je do ust. Jest gesta i smakuje morska sola. U stop urwiska jest odplyw, ktory przynosi odor gnijacych krabow i wodorostow. Devon ponownie wola chlopca. Jego glos odbija sie gluchym echem od skal. Devon brodzi w wysokiej mokrej trawie cmentarza. W swietle ksiezyca dostrzega lsniacy obelisk, na ktorym jest wykute jego imie. Jednak nie tego kamienia szuka tej nocy. Teraz wypatruje grobu chlopca, ktory zapewne tutaj spoczywa: chlopca, ktory powinien byc panem Kruczego Dworu. I Dlaczego uwazasz, ze Jackson Muir chce Alexandra?i Nie jest tego pewien, ale Glos podsunal mu trop. Devon pojal to, stojac w salonie z Cecily. I Jackson Muir splodzil dziecko.i A jednak Jackson Muir umarl, nie zostawiajac dziedzica. I posiadlosc przeszla na wlasnosc rodziny jego brata, z ktorej pochodzila pani Crandall, Cecily - i Alexander. Chociaz to potomkowie Jacksona Muira - najstarszego syna - powinni wladac tym domem i kryjacymi sie w nim tajemnicami. I On chce odzyskac to, co jego zdaniem slusznie mu sie nalezyi, wyjasnia Glos. Devon jest pewien, ze gdzies tu musi byc grob dziecka Jacksona. Syna, ktory powinien zostac panem Kruczego Dworu, lecz w wyniku jakiegos nikczemnego czynu zostal wydziedziczony. Devon nie ma pojecia, gdzie dokladnie spoczywaja szczatki mlodego Muira, ale zaklada, ze gdzies w poblizu okazalego pomnika ku czci jego rodzicow. Zmierza w tym kierunku, niebezpiecznie blisko krawedzi urwiska. -Och, tato, pomoz mi teraz - szepcze. Luczywa zar. I Tak, jest bliskoi, mysli Devon. I Alexander jest tutaj. Jackson Muir chce go wykorzystac jako swojego syna - w zastepstwie utraconego dziedzica - i nie dopuscic, zebym poznal prawde. I Przed soba widzi pomnik aniola ze zlamanym skrzydlem. Devon zbiera sily. A jesli Jackson Muir znow raczy mu sie pokazac? Co moze zrobic? Devon nie zdolal mu sie oprzec we wschodnim skrzydle. Czy teraz mu sie to uda? Z lewej slyszy jakis szmer. Przystaje i wpatruje sie w mrok. Niczego nie dostrzega, wiec idzie dalej. Znad morza wieje zimny i wilgotny wiatr, lagodzac zar. Mgla gestnieje. Devon znow slyszy jakis szmer, tym razem przed soba, metr czy dwa w lewo od pomnika Jacksona. Ktos tam jest, cos porusza sie w ciemnosciach. -Alexandrze? - wola Devon. Jednak ta postac ubrana jest na bialo. Kleczy przed plaskim nagrobkiem, zdajac sie nie slyszec krokow nadchodzacego Devona. Wpatrujac sie w mrok, Devon ma wrazenie, ze skryta pod kapturem twarz jest zwrocona w kierunku nagrobka. -Kim jestes? - pyta lagodnie chlopiec. Tym razem postac odwraca glowe i patrzy na niego. Devon rusza ku niej i nagle postac zienia sie w stadko bialych golebi, ktore z lopotem skrzydel odlatuja w ciemnosc. Chlopiec czuje na policzkach chlodny podmuch ich skrzydel. Jednka przedtem, przez moment, widzial twarz kobiety. Spoglada na kamien, przy ktorym kleczala. Ze zdziwieniem czyta napis, ktory glosi: CLARISSA -Corka Jacksona? - szepcze niepewnie Devon.Glos milczy. Zmierzajac z powrotem do Kruczego Dworu jest zmarzniety i przygnebiony. Wbrew swym oczekiwaniom nie znalazl Alexandra na cmentarzu. I Moze to przegrana walka. Moze tym razem Glos sie mylil. I Jednak nie. Naprowadzil go na wazny trop. Na slad, nad ktorym Devon wciaz sie zastanawia, gdy wchodzi do domu, zdejmuje peleryne i odwrociwszy sie, widzi siedzacego w salonie Alexandra. -Alexandrze! - wola z ulga, wbiegajac do salonu. Pani Crandall siedzi na fotelu, rece trzyma na podolku. -Czesciowo miales racje, Devonie - mowi. Oczy ma zmeczone i przekrwione. - Nie bylo go w domu. Jednak nie porwal go duch. Za plecami Devona odzywa sie gleboki, znajomy glos. -Wlasciwie nie nazwalbym tego porwaniem, Amando - mowi. Devon odwraca sie. To Rolfe Montaigne. -Nasz mlody przyjaciel - mowi Rolfe, gladzac Alexandra po glowie - szedl w deszczu droga do Kruczego Dworu. Wyglada na to, ze postanowil uciec, a potem sie rozmyslil. Alexander usmiecha sie do Rolfe'a, a potem odwraca sie do ciotki i mowi: -On ma bombowy samochod. Pani Crandall ma niewyrazna mine. Cecily siedzi przed kominkiem. -Mamo, powinnismy byc wdzieczni panu Montaigne'owi - rzuca. -Nie oczekuje wdziecznosci - mowi Rolfe i kieruje na Devona spojrzenie swych tajemniczych zielonych oczu. - Przeciez nie moglem pozwolic, zeby maly chlopiec blakal sie w deszczu w srodku nocy. -Dlaczego uciekles, Alexandrze? - pyta Devon, pochylajac sie nad chlopcem. Malec obrzuca go nienawistnym spojrzeniem. -Przez ciebie. -Przeze mnie? -Przestraszyles mnie - mowi Alexander i jego okragle jak guziki oczka zdaja sie zmniejszac i zapadac w glab czaszki. Devon wzdryga sie. Tak jakby chlopczyk zmienial sie na oczach ich wszystkich, ale tylko on mogl dostrzec te przemiane. Nawet jego glos wydaje sie gluchy, zimny i monotonny. - Poszedlem szukac duchow. Powiedziales mi o duchu Jacksona Muira. Pani Crandall unosi brew. -Czy to prawda? Devon przelyka sline. -Ja tylko zapytalem go, co wie... -Rozmawiales z tym nadpobudliwym dzieckiem o duchach? - zlosci sie pani Crandall. - Sadzilam, ze masz wiecej zdrowego rozsadku. Mowilam ci, ze Alexander jest trudnym dzieckiem. Prosilam, zeby,s sie nim zaopiekowal! Devon spoglada na chlopca. Alexander obserwuje go, czujnie sledzac kazdy ruch, kazda reakcje. Wlasnie o to mu chodzilo. Wmanewrowal Devona w ta sytuacje. -Och, nie badz dla niego taka surowa - mowi Rolfe, majac na mysli Devona. - Musi dopiero poznac mlodego pana Muira i jego sztuczki. Mruga do Devona, ktory natychmiast odwraca glowe. -Nie pytalam cie o zdanie - prycha pani Crandall. - Cecily, zaprowadz Alexandra do jego pokoju. Co do ciebie, Devonie, porozmawiamy o tym wszystkim rano. Cecily bierze malego kuzyna za reke. Devon wychodzi za nimi do przedsionka. -Chwileczke - mowi. - Alexandrze, powiedz nam, dlaczego zostawiles ten napis na tablicy. Napisales, ze on nadchodzi i prosiles o pomoc. Kto, Alexandrze? Kto nadchodzil? Przed kim mielismy cie bronic? Chlopczyk odwraca sie do niego. Jego pulchna twarzyczke wykrzywia grymas przerazenia, upodabniajacy go do zepsutej lalki. -Przed toba - cedzi. - To ty nadchodziles, zeby mnie dreczyc i opowiadac straszne historie. Chcialem, zeby ktos mnie obronil przed toba! Po tych slowach w wielkim domu zapada gleboka cisza. Przez chwile wszyscy stoja bez slowa, patrzac na chlopca. I Czy oni tego nie widza?i - mysli Devon i nagle dochodzi do wniosku, ze widza, chociaz sie do tego nie przyznaja. To nie jest niewinne dziecko. Ten dzieciak jest demonem - to rownie pewne jak to, ze demonem jest chlopak atakujacy Crispina w pizzerii. Tylko, ze tym demonem jest Jackson Muir. Cecily prowadzi Alexandra na gore i kladzie go spac, nad ciemnym morzem pojawia sie rozana poswiata przedswitu. Pani Crandall zamyka drzwi salonu, najwidoczniej nie powiedziawszy jeszcze wszystkiego Rolfe'owi Montaigne'owi. Devon przemierza puste korytarze, mija wielka jadalnie i wygodny gabinet wylozony debowa boazeria, wchodzi do przylegajacej kuchni szklarni i siada w cieple lamp. Pojmuje, ze chlopak wygral. Przynajmniej te runde. I Alexander jest opetany przez Jacksona Muira. Jesli chcialem do obronic, to calkowicie zawiodlem.i Tego Devon jest pewien. Tylko co to oznacza? Glos mial jednak racje: Devon jest przekonany, ze Jackson chce wykorzystac chlopca, zeby za jego pomoca odzyskac Kruczy Dwor. A przede wszystkim ten zamkniety portal we wschodnim skrzydle. Devon wraca do przedsionka wielkiego domu. A zamiar powaznie porozmawiac rano z pania Crandall, wylozyc karty na stol i zazadac od niej tego samego. Co ona zrobi? Wyrzuci go? Przeciez jest jego opiekunka. Ponadto devo jest przekonany, ze teraz, kiedy poznal juz niektore rodzinne sekrety, pani Crandall wolalaby miec go na oku. Tylko jakich tajemnic nie zglebil jeszcze do konca? Te ksiazki we wschodnim skrzydle, z ich dziwnymi slowami i zdaniami? Swiatlo na wiezy? Nagrobek z napisem "Devon"? Niezwykle podobienstwo twarzy na portrecie we wschodnim skrzydle? Kobieta w bieli? Czy to Emily Muir? A moze tajemnicza Clarissa, kimkolwiek byla? Tak, powinien zazada wyjasnien od pani Crandall. -Amando, jestes jak zwykle nierozsadna. Dobiegajacy zza zamknietych drzwi salonu glos Rolfe'a Montaigne'a zaskakuje Devona. Chlopiec stoi w przedsionku, nie chcac podsluchiwac, ale jest zaintrygowany tonem glosu rolfe'a i tajemnicami, ktore moze poznac. -Nierozsadna? - Pani Crandall wybucha smiechem. - Uwazam, ze nierozsadne jest pozwalac ci wozic malego chlopca sliskimi od deszczu ulicami Biedy. - I po chwili dodaje: - Pamietasz, co zdarzylo sie ostatnio. -Bedziesz upierala sie przy tym klamstwie az po grob, prawda? -Po co wrociles do Biedy, kiedy wypuscili cie z wiezienia? -Chcialem otworzyc restauracje - mowi Rolfe i Devon slyszy w jego glosie rozbawienie. -Chciales rywalizowac ze mna - warczy pani Crandall. -Tak sie to robi w Ameryce, nieprawdaz? -Czy nie dosc krzywd wyrzadziles naszej rodzinie? Dlaczego wracasz i probujesz pozbawic nas zrodla utrzymania? -Droga Amando, nie sadze, zeby na byt wielkiej rodziny Muirow wywarla jakis wplyw jedna restauracja. - Wzdycha. - Ponadto uwazam, ze wasza rodzina sama wyrzadzila sobie tyle zlego, ze ja juz niewiele moge jej zaszkodzic. -Wynos sie. -Jak zawsze jestes szczegolnie urocza, kiedy sie zloscisz. -Wynos sie! Kiedy klamka drzwi zaczyna sie obracac, Devon rzuca sie do ucieczki. W przedsionku nie ma gdzie sie ukryc. W tym pomieszczeniu z zimnego marmuru, o beczkowatym sklepieniu, stoi tylko wieszak na plaszcze oraz wielki szafkowy zegar. Devon nie ma wyjscia: wymyka sie przez frontowe drzwi i chowa za gestym krzakiem. W pospiechu zostawia niedomkniete drzwi. Kilka sekund pozniej widzi wysuwajaca sie przez szczeline dlon rolfe'a. -Powiedz mi - mowi na odchodnym Rolfe do pani Crandall. - Kim jest ten mlodzieniec, ktorego przygarnelas pod swoje skrzydla? -Trzymaj sie z daleka od Devona - mowi niewidoczna pani Crandall. - Mowie powaznie. Zostaw go w spokoju. Teraz Devon widzi przez krzaki twarz Rolfe'a, oswietlona rozowym blaskiem nadchodzacego switu. -No, no, co za opiekunczosc. Wolno spytac, kim on wlasciwie jest? W jego glosie slychac jakas dziwna nute, jakby Rolfe znal jakis sekret, jakis fakt, ktory irytuje pania Crandall. Kobieta nie odpowiada, tylko zamyka za nim drzwi. Rolfe smieje sie. Devon wstrzymuje oddech, czekajac, az mezczyzna odejdzie. Jednak Rolfe wciaz tam stoi, spogladajac na wschodzace slonce. -i Och, jaki piekny raneki - podspiewuje pod nosem. Znika Devonowi z oczu. - i Och, jaki piekny dzien.i Nagle wyrasta tuz za plecami chlopca i klepie go w ramie. Devon blyskawicznie sie odwraca. -No, no - mowi Rolfe. - Patrzcie, kto chowa sie w krzakach. Devon rumieni sie. -Nie chcialem, zeby pani Crandall pomyslala, ze podsluchuje. -Ale przeciez podsluchiwales - mowi Rolfe. -Nie, wcale nie. -Och, przede mna nie musisz udawac. - Usmiecha sie do Devona. Twarz ma pomarszczona od slonca, szczeke wyraznie zarysowana. Obejmuje ramieniem Devona i wyciaga go z krzakow. - Powiedz mi - pyta - czy podoba ci sie w Kruczym Dworze? -Coz - zaczyna Devon - z pewnoscia jest tutaj... ciekawie. -Masz na mysli wydarzenia dzisiejszej nocy? -To... i nie tylko. Devon obawia sie, ze pani Crandall przylapie go na rozmowie z rolfe'em. Co chwile spoglada na drzwi. -Mowisz o duchach? Tych historiach, ktorymi nabiles glowe Alexandrowi? -Nie obchodzi mnie, co ktos o tym sadzi. Ja wiem, co widzialem. -Hej - mowi Rolfe - kto powiedzial, ze ci nie wierze? Wiem cos o duchach. Sam kilka widzialem. Wlasnie w tym domu. -Naprawde? - dziwi sie Devon. - Tutaj? -Zaloze sie, ze nikt ci nie powiedzial, ze mieszkalem tu, kiedy bylem w twoim wieku. Wlasnie tutaj. Zapewne w tym samym pokoju, w ktorym teraz ty mieszkasz. Dali ci ten z oknem na ogrod i morze? -Tak - odpowiada Devon. -Domyslilem sie. -Dlaczego? - znow ozywia sie Devon. - Dlaczego mieszkal pan tutaj? Rolfe spoglada na niego, zdajac sie namyslac, ile mu powiedziec. -Moj ojciec byl tu zarzadca, zanim atrudnili tego starego gnoma Simona - wyjasnia w koncu. - Wowczas rzadzil tu jeszcze ojciec pani Crandall. To byl wielki czlowiek. Rolfe na moment zapada w zadume, podrozujac w czasie i jego twarz przybiera melancholijny wyraz. Potem usmiecha sie. -Tak wiec ja tez widywalem duchy. Devon przyglada mu sie badawczo. -Byl pan kiedys we wschodnim skrzydle/ Rolfe odpowiada mu takim samym spojrzeniem. -A ty? Devon kiwa glowa. -Posluchaj, maly - mowi powaznie Rolfe. - Muisz uwazac. Nie zartuje. Sa rzeczy... -Tak, z cala pewnoscia. Zamkniete za zelaznymi drzwiami nieuzywanego pokoju. Rolfe patrzy na niego posepnie. -Odwiedz mnie w mojej restauracji, kiedy znajdziesz chwile czasu. Jestem tam zawsze po poludniu. - Milknie i przyglada sie chlopcu. - Mysle, ze mamy kilka spraw do omowienia. Devon patrzy, jak mezczyzna odchodzi sciezka. Znika za zakretem i po chwili slychac warkot zapuszczanego silnika. Slonce wylania sie zza horyzontu. Dlugie promienie siegaja ku posiadlosci. Devon wzdycha i wchodzi do domu. Od razu slyszy te dzwieki: lkanie. Ciche, zalosne i gluche, naplywajace falami, raz glosniejsze, raz cichsze, zagluszane przez ptasi chor oglaszajacy wschod slonca. Dom spowijaja dlugie cienie. Wkrotce - juz za kilka minut - sloneczny blask wpadnie przez okna i Devon jest przekonany, ze ten szloch ucichnie w zetknieciu z twarda rzeczywistoscia dnia. Teraz jednak, w przeciagajacym sie mroku, jeszcze trwa. To najzalosniejszy placz, jaki slyszal w zyciu, najbardziej lamiacy serce lament, jaki mozna sobie wyobrazic. Zdaje sie unosic z desek podlogi i saczyc ze scian. Devon idzie glownym korytarzem, mijajc najpierw pokoj stolowy, a potem gabinet. Przystaje przed drzwiami do wschodniego skrzydla. Nie ma watpliwosci: szloch jest tu glosniejszy. Dochodzi zza tych drzwi. Mimo wszystko, pomimo gniewu pani Crandall i burzliwych wydarzen tej nocy, Devon - chcac za wszelka cene poznac prawde - chwyta za klamke i drzwi sie otwieraja. I Szukali tu alexandrai, mysli. I W zamieszaniu zapomnieli zamknac drzwi.i Otwiera je szerzej i zaglada do korytarza. Po prawej stoja otworem nastepne drzwi, odslaniajace biegnace w gore, krete schody. I Na wiezei, mysli Devon. Naciska kontakt w scianie i gola zarowka poslusznie sie zapala. I To tyle, jesli chodzi o odciete zasilanie.i Devon wchodzi po schodach, powoli przystajac i nasluchujac na kazdym stopniu. Wciaz slyszy lkanie, coraz glosniejsze,w miare jak zbliza sie do jego zrodla. Na pierwszym podescie rozglada sie wokol. Szloch dobiega z gory. Devon wchodzi wyzej, depczac kurz zalegajacy na popekanych cementowych stopniach. Przed soba widzi drugi podest, a za nim otwarte drzwi. Przez szpare saczy sie swiatlo swiecy. Kogo spodziewa sie tu zastac? Komu ma stawic czolo? Migoczaca swieca jesy teraz jego jedynym przewodnikiem, poniewaz swiatlo golej zarowki tutaj nie dochodzi. Devon pnie sie w gore, wodzac palcami po popekanym tynku. Cos miekkiego i kosmatego przebiega mu po dloni. Devon cofa reke, wyobrazajac sobie duzego pajaka lub nietoperza. Krzywi sie. W uszach slyszy lomot swego serca, ale idzie dalej. Nagle zalosny placz urywa sie i cichnie. Zapada cisza. W ciagu kilku sekund, zanim strach wezmie gore nad rozsadkiem, Devon mowi sobie, ze swiatlo poranka niebawem wpadnie do wiezy przez okienka w kamiennych murach, oswietlajac mu droge. Jednak zapomina o rozsadku, gdy kolejny raz wyczuwa w ciemnosciach kwasny oddech demona, ktory zaciska zimne i szorstkie palce na jego szyi. 8. Twarz Szalenca Nie poddaje sie bez walki. Jackson Muir moze jest silniejszt, lecz Devon usiluje wyrwac sie z jego uscisku, krzyknac, zebrac wszystkie sily. Jednak brakuje mu tchu. Zaczyna mu sie krecic w glowie, jakby mial stracic przytomnosc. Nagle promien swiatla przeszywa ciemnosci w jego blasku Devon dostrzega, ze jego szyi nie sciska reka demona, ale kawalek sznura. W nastepnej chwili uchwyt slabnie i Devon osuwa sie na kolana. Kaszle i pluje, rozciera piekacy kark, po czym odwraca sie i widzi zlosliwie usmiechnietego Simona Goocha. -Chciales mnie zabic! - sapie Devon. -Zabije cie - warczy maly sluzacy - jesli jeszcze raz cie tutaj zlapie. Devon wstaje i pociera kark, otarty przez zaciskajacy sie sznur. -Nie sadze, ze pani Crandall bedzie zadowolona, gdy sie dowie, ze na mnie napadles. Simon usmiecha sie. To okropny grymas. Jego oczy jasnieja z zadowolenia, sadystycznej przyjemnosci wywolanej widokiem bolu i starchu Devona. -Na pewno nie bedzie zadowolona, gdy uslyszy, ze znowu jej nie usluchales i przyszedles tutaj - mowi przez zacisniete zeby. - Juz i tak jest na ciebie wkurzona za to, ze przestraszyles malego. Devon milczy. Przez chwile stoja i gniewnie patrza na siebie, a potem Simon wybucha smiechem. -Wynos sie stad albo cie tu zamkne - warczy, odwraca sie i tupiac roboczymi buciorami, schodzi na dol. Devon zerka na drzwi do gornej czesci wiezy, a potem wzdycha i idzie za Simonem. W powietrzu unosi sie kwaskowaty zapach potu starca. Kiedy Devon pokonuje ostatni schodek, maly troll czeka na niego przy drzwiach wiodacych do glownej czesci domu. Popedza Devona. Chlopiec jeszcze raz rzuca okiem na wieze, po czym odchodzi we wstajacy swit. Bierze szybki prysznic i spotyka zaspana Cecily przy stole sniadaniowym, znow gotowa do wyjscia do szkoly. Dzien mija mu jak we snie: dwie nieprzespane noce robia swoje. Kolejne spotkania z nauczycielami, niezrozumiale dla niego dyskusje na zajeciach, sterta podrecznikow pietrzaca sie na biurku. Po zajeciach cala paczka znow pakuje sie do camaro D.J. i jedzie do Gio's, aby opychac sie pizza. D.J. i Marcus rozpoczynaja zawody w bekaniu, ale Devon jest zbyt zmeczony, zeby brac w tym udzial. Przez caly dzien jest gwiazda. Na szkolnych korytarzach dziewczeta spogladaja na niego tesknie, a chlopcy z mieszanina zazdrosci i niepokoju. -Jestes gosciu - powiedzial mu Crispin, a jesli lubia cie buntownicy, to jestes niewatpliwie spoko. W szkole wiesci sie szybko rozchodza, szczegolnie o nowym uczniu obdarzonym niemal nadludzka sila. W pizzerii Gio stawia mu pizze z serem i pepperoni. -Jestes tu zawsze mile widziany - mowi. - Mozsz bronic interesu starego Gia przd kretynami. I No taki, mysli Devon. I Chyba wlasnie to bede musial robic. i Na szczescie zadni "kretyni" nie probuja popsuc popoludnia. Prawde mowiac, w Kruczym Dworze przez kilka dni panuje przedziwny spokoj. Przez reszte tygodnia Devon wczesnie kladzie sie do lozka i spi jak zabity. Udaje mu sie troche nadgonic material i nawet kilkakrotnie zabrac glos w dyskusji na zajeciach z nauk politycznych. Cecily nadal okazuje mu sympatie, ale nie wspomina o jego sile, duchach, zaryglowanych drzwiach czy podejrzeniach dotyczacych Jackson amuira i Alexandra. Zupelnie jakby nie chciala myslec o tym wszystkim. Devon podejrzewa, ze wlasnie w taki sposob radzila sonie w Kruczym Dworze ze wszystkim, co bylo niewytlumaczalne i nieoczekiwane. Pani Crandall nie wspomina juz o incydencie z Alexandrem. Chlopczyk tez nie, a nawet po raz pierwszy od tamtej nocy obdarza go niewinnym usmiechem, nie pasujacym do skrywanej, mrocznej tajemnicy. Mimo to przy kazdym spotkaniu Devon uwaznie przyglada sie z Alexandrem. W tych okraglych oczkach jest cos, co blyszczy jak podrobione srebro. Nawet wykonujac najbardziej banalne czynnosci, malec zdaje sie drwic z Devona i czekac na nastepna okazje. Devon studiuje kazde jego slowo, kazde spojrzenie, kazdy gest. Kiedy chlopczyk znowu cos zbroi? -Wydajesz sie czyms zafascynowany, Devonie - zauwaza po kilku dniach Alexander. Obaj siedza w bawialni, Alexander w fotelu, Devon na podlodze. Ogladaja film o inwazji obcych na Ziemie, lez Devon czesciej patrzy na chlopca niz w ekran. Alexander nie odrywa oczu od telewizora, ale i on nie oglada programu - a przynajmniej nie z takim spupieniem, z jakim ogladal tamtego paskudnego klauna. -Bo jestem - przyznaje Devon. Alexander usmiecha sie. -Mozesz mi powiedziec czym? -Fascynuje mnie twoj spokoj ducha. I umiejetnosc grania na zwloke. Chlopczyk podnosi brwi. -Grania na zwloke? Co masz na mysli? -To - mowi Devon - ze zastanawiam sie, kiedy znowu zamkniesz mnie w jakims pokoju, uciekniesz z domu lub naopowiadasz ciotce, ze nabilem ci glowe historyjkami o duchach. -Och - usmiecha sie Alexander, znowu wbijajac wzrok w ekran telewizora. - To cie tak dotknelo? Bez obawy, Devonie. Teraz jestesmy przyjaciolmi. Tamto to przeszlosc. Tylko cie sprawdzalem. -Ja chce byc twoim przyjacielem, Alexandrze. Jednak cos nam nie pozwala sie zaprzyjaznic. - Mruzy oczy, patrzac na chlopca. - Powiedz mi, co to takiego. Czy wiesz co to jest? Alexander zdaje sie zastanawiac nad odpowiedzia. Usmiecha sie, spogladajac niewinnie na Devona. -Moze chodzi o to, ze czuje sie porzucony przez rodzicow i rozpaczliwie usiluje zwrocic na siebie uwage. - Milknie, po czym dodaje z udawanym przestrachem: - A moze Jackson Muir przyszedl po moja dusze. Moze byc jeden z tych scenariuszy? -Sam mi to powiedz. Chlopczyk smieje sie. Siega do kieszeni koszuli i wyjmuje gume do zucia. Ostroznie odwija ja, wklada do ust i zaczyna zuc. Odwraca sie i usmiecha do Devona. -Wiem, ze tu sa odpowiedzi - szepcze Devon. - I zamierzam je znalezc. Mozesz mu to powiedziec. Nie zdola mnie powstrzymac. Zamierzam odkryc prawde. Alexander zawsze zachowywal sie dziwnie - zapewnia go Cecily. -Wiem. Jednak jest cos... - Devon szuka odpowiednich slow. - Naprawde wierze, ze Jackson Muir wykorzystuje go do swoich celow. Znow sa w stajni, oparci o stog. Pearlie Mae stoi za nimi, spokojnie przezuwajac siano. -Och, Devonie - mowi Cecily. - Wiesz, ze ci ufam. I wiesz, ze ci wierze. Jednak to brzmi dziwacznie, rozumiesz? Pojawiasz sie tutaj i nagle Alexander zostaje opetany przez duchy naszego domu. Daj spokoj. To przypomina film science fiction. Brakuje tylko malych robotow, siedzacych w pierwszym rzedzie i mowiacych nam, jacy jestesmy glupi. -Wiem, ze trudno w to uwierzyc, Cecily. - Wzdycha. - Jednak Glos... Ufam mu. Jesli cos mowi, zawsze ma racje. Dziewczyna ma taka mine, jakby nie byla do konca przekonana. -Posluchaj - mowi Devon. - Kiedys, gdy mialem dziesiec lat, do mojej klasy chodzil gluchy chlopiec. Sammy Silbernagel. I pewnego dnia, po lekcjach, nie mogle oderwac od niego oczu. Wiedzialem tylko, ze chlopak ma klopoty. Ze cos mu sie stanie. Cecily mruzy oczy. -I co sie stalo? -Nic. -Zatem Glos sie mylil? Devon smieje sie. -Nie. Mial racje. Poniewaz poszedlem za Samym na boisko i obserwowalem go. Pograzony w myslach, wszedl prosto na ulice. Szedl prosto pod nadjezdzajacy autobus - i nawet go nie widzial. Bylem za daleko, zeby go zatrzymac, ale krzyknalem do kierowcy aurobusu. I autobus zatrzymal sie. Sammy poszedl dalej, o niczym nie wiedzac, a kierowca autobusu byl roztrzesiony, wysiadl i powiedzial mi, ze gdybym nie krzyknal, chyba nie zahamowalby w pore. -Uratowales mu zycie - wzdycha z podziwem Cecily. -Moze. Recz w tym, ze Glos mial racje. Zawsze ma. W duzych sprawach, takich jak ta, ale w malych rowniez. Tak jak wtedy, kiedy nie moglem znalezc mojego psa, Maksa. Glos powiedzial mi, gdzie on jest. -To niesamowite - mowi Cecily z nieco wiekszym przekonaniem. - Czy dlatego jestes wzorowym uczniem? Devon kreci glowa. -Kiedys probowalem bez przygotowania zdac test z historii, myslac, ze Glos podpowie mi wlasciwe odpowiedzi. Strasznie polalem. -Wiedzialam, ze musi tym byc jakis haczyk. - Cecily usmiecha sie. - Jak sadzisz, dlaczego slyszysz ten Glos? -Nie wiem. Glos, dziwna moc - wlasnie dlatego tak bardzo chce sie dowiedziec, kim jestem. To musi miec cos wspolnego z ... tymi sprawami... tymi stworami, ktore wciaz mnie przesladuja. Cecily, ten chlopak w pizzerii mial racje. Napastnik, ktory go napadl, rzeczywiscie mial szpony zamiast rak. To byl demon, jeden z tych, o ktorych ci opowiadalem. -Daj spokoj - mowi przestraszona dziewczyna. -To prawda. Devon wstaje. Jest zly i sam nie wie dlaczego. -Wiesz, jak to jest, Cecily? Przez cale zycie obawiac sie czegos, przed czym nikt nie zdola cie obronic? Nie bylem taki jak inne dzieci, do ktorych rodzice mogli przyjsc w nocy i zapewnic ich, ze nie ma zadnego stracha. Ze nie ma potworow pod ich lozkami. Kopie deski przegrody na siano. -Poniewaz pod moim lozkiem byly potwory! - warczy. - A w mojej szafie pelzaly dziwne stworzenie! Ja naprawde slyszalem dziwne glosy! Dorastalem, nie wiedzac, dlaczego tak sie dzieje - czemu wybraly mnie, a nie inne dzieci, dlaczego to ja zawsze musze byc silny. Nigdy nie wiedzialem, dlaczego potrafie sila woli robic te dziwne rzeczy, o ktorych nikt nie mogl sie dowiedziec, bo uznano by mnie za dziwolaga. I ludzie obawialiby sie mnie. Zwiesza glowe. -Ja tylko chce w koncu wiedziec d l a c z e g o - mowi. - Chce sie dowiedziec, dlaczego jestem taki. Cecily wstaje i obejmuje go. -Och, Devonie, tak mi przykro. To okropne. Naprawde okropne. On patrzy jej w oczy. -Jestem tutaj dopiero od tygodnia - mowi jej - ale jedno juz wiem na pewno: to wszystko wzielo sie stad. I sa tu sily, ktore mnie tu nie chca. Nie chca, zebym odkryl ich sekrety, poniewaz moge je zniszczyc. Ojciec zawsze mi mowil, ze jestem silniejszy od nich. Nie wiem dlaczego. Jednak tak jest. -Nie od Jacksona Muira - przypomina Cecily. - Mowiles, ze jest silniejszy od ciebie. -Moze. Jednak jesli naprawde tak jest, to dlaczego mni nie zalatwil? Czemu bawi sie Alexandrem? - Devon bierze jej twarz w dlonie. - Powiedz mi wszystko, co wiesz o Jacksonie muirze, wszystko, co slyszalas jako dziecko. -Niewiele wiem - mowi dziewczyna. - Matka nic o nim nie mowila poza tym, ze byl zly. Byl bratem jej ojca i umarl, kiedy byla dzieckiem. Mysle, ze sie go bala. Zwykl urzadzac w salonie pokazy magiczne, podczas ktorych dzialy sie naprawde dziwne rzeczy. Obrazy na scianach, przedmioty fruwajace w powietrzu. Przebieral sie za szalonego magika, malowal sobie twarz i w ogole. Matka nienawidzila tych pokazow. Mowila, ze starala sie trzymac jak najdalej od Jacksona. Potem wydarzyla sie ta tragedia z jego zona i inne historie. Simon mowil mi co nieco. -Na przyklad? Cecily marszczy brwi, jakby usilowala sobie przypomniec slowa slugi. -Nazwal go wielkim i szlachetnym czarownikiem - odpowiada niechetnie. Devon kiwa glowa. -Czary. We wschodnim skrzydle sa magiczne ksiegi. Skad Simon mogl wiedziec takie rzeczy o Jacksonie? Cecily wzrusza ramionami. -Nie mam pojecia. Simona zatrudniono po smierci mojego dziadka, wiec nie znal Jacksona Muira. Jednak Simon zdaje sie widziec rozmaite rzeczy o naszej rodzinie. Devon zastanawia sie nad tymi informacjami. -Rolfe Montaigne powiedzial mi, ze jego ojciec byl tu zarzadca przed Simonem. Cecily wzdycha. -Tak. Sadze, ze wlasnie wtedy stosunki miedzy nim a mama zaczely sie psuc. -Powiedz mi, co wiesz - zacheca Devon. Ona patrzy na niego. -Chodzmy do miasteczka. Mam wrazenie, ze oszaleje, jesli tu zostaniemy. Jestem troche przestraszona i kontakt z ludzmi dobrze mi zrobi. -W porzadku - mowi Devon. W koncu jest sobotni wieczor. Pewnie mimo wszystko chcesz wiesc jak najbardziej normalne zycie. - Dokad chcesz pojsc? -Do Niespokojnej Przystani. Mozemy zamowic talerz malzy i obzerac sie, kontynuujac rozmowe. Devon zgadza sie. Ida przez trawnik i po schodach na urwisku. -Czy Alexander wie, ze podejrzewasz go o przymierze z Jacksonem? - pyta Cecily, gdy ida droga wzdluz brzegu, patrzac na rozbijajace sie na plazy fale. -Wciaz prowadzimy wojne podjazdowa - mowi Devon. - Mysle jednak, ze walcze z Jacksonem, a nie z osmioletnim chlopcem. Cecily drzy. Dochodza do Niespokojnej Przystani. -Teraz nie chce o tym wszystkim myslec - mowi, otwierajac ciezkie drewniane drzwi. W lokalu jest tlok. Nad glowami tlumu wisi gesta chmura dymu. Devon i Cecily znajduja stolik pod sciana. -Hej, czy to nie nasz chlopiec z Nowego Jorku? - mowi Andrea, zjawiajac sie z notesikiem w dloni. - I panna Crandall we wlasnej osobie. -Widze, ze juz sie znacie - zauwaza Cecily. -Jestesmy starymi przyjaciolmi. - Andrea pochyla sie i caluje Devona w policzek. Devon rumieni sie. - Jak leci, chlopcze? Przezyles spotkanie z duchami? Devon usmiecha sie do Cecily. -Jakimi duchami? - pyta i oboje wybuchaja smiechem. -Co ma byc, ludzie? - pyta Andrea. - Ty dostaniesz dietetyczna cole, mloda damo. Nie chce znow miec przez ciebie klopotow. Cecily odwraca sie do Devona. -Kilka tygodni temu przyszedl kierownik i zazadal ode mnie jakiegos dokumentu tozsamosci, a potem objechal Andree za to, ze przyniosla mi kieliszek wina. Mozesz to sobie wyobrazic? -To, ze nazywasz sie Cecily Crandall, nie oznacza, ze wszystko ci wolno - karci ja Andrea. -Dietetyczna cola i polmisek malzy - mowi Cecily. - Otwartych. -Ja poprosze piwo imbirowe - dodaje Devon. -Juz sie robi! - mowi Andrea i znika w tlumie. Devon przyglada sie otaczajacym go ludziom. Przewaznie sa to dorosli, krepi mezczyzni o posepnych twarzach, pokrytych dwudniowym zarostem. -Rybacy - wyjasnia Cecily. - Wiekszosc z nich pracuje dlamojej rodziny. W sezonie, mowi mu, kreca sie w Biedzie hordy turystow, jak rowniez stada kelnerek i kelnerow, ktorzy zjezdzaja tu w maju w poszukiwaniu pracy. Teraz jednak, z koncem jesieni i nadejsciem zimy, przesiaduja tu glownie twardzi tubylcy i grupki nastolatkow. Andrea przynosi zamowione malze. Cecily wklada pierszego do ust. Spoglada na Devona, po czym z namyslem zadaje mu pytanie, ktore najwidoczniej dreczy ja od pewnego czasu: -Devonie, skoro tyle mowimy o twojej przeszlosci, prawdziwych rodzicach i Jacksonie muirze... No coz, czy brales pod uwage, ze my... ty i ja... mozemy byc spokrewnieni? -Prawde mowiac - przyznaje Devon - tak. Macza malza w sosie i przezuwa go, spogladajac na Cecily. -Jednak nie sadze, zeby tak bylo - mowi. - No wiesz, mialoby to sens, gdyz wyjasnialoby, dlaczego ojciec wyslal mnie tutaj. To jednak bardzo malo prawdopodobne. -Jak to? -No coz, zastanawialem sie, czy twoj wuj Edward i jego oblakana zona nie sa moimi prawdziwymi rodzicami, co czyniloby mnie bratem Alexandra. Tylko dlaczego pozbyliby sie mnie, a nie jego? -Tak - zgadza sie Cecily. - A ponadto chyba jeszcze nie byli malzenstwem, kiedy przyszedles na swiat. On unosi brwi. -Moze wiec jestem dzieckiem twojego wuja i jakiejs jego dziewczyny. - Milknie i bacznie sie jej przyglada. - Trzeba tez wziac pod uwage twojego ojca. -Mojego ojca? Devon kiwa glowa. -Moze to dlatego mnie odeslano. Moze dlatego on wyjechal. Zrobil dziecko jakiejs dziewczynie i twoja matka nie mogla tego zniesc. -To po prostu zbyt dziwaczne - mowi ona. - Gdyby tak bylo, czy matka przyjelaby cie pod swoj dach? On wzrusza ramionami. -Kto wie? -Och, Devonie - mowi Cecily, szeroko otwierajac oczy. - Nie znioslabym tego, gdybys okazal sie moim bratem! On kiwa glowa. Rozumie ja. Lubi Cecily - i to bardzo. Gdyby sie okazalo, ze jest jego siostra... No coz, nawet nie chce o tym myslec. -Sadze jednak, ze musimy wziac to pod uwage - mowi. - Co jeszcze wiesz o swoim ojcu? Cecily upija lyk dietetycznej coli. -Nic, naprawde. - Patrzy w dal, jakby spogladala na cos, czego on nie moze zobaczyc. - Czasem mysle o nim i zastanawiam sie, czy mialabym normalne zycie, gdyby z nami zostal. -Jak to? -Moze mama nie bylaby taka spieta. Moze nasz dom mniej przypominalby grobowiec. Jednak on ja porzucil i ona do tej pory nie moze tego przebolec. Podsuwa Devonowi talerz z malzami. -Zjedz troche - nalega. Devon poslusznie je. -Oczywiscie - ciagnie Cecily - nie sadze, zeby kiedykolwiek go kochala. Nie tak naprawde. - Cecily usmiecha sie. - Wyszla za niego tylko po to, zeby dopiec facetowi, ktorego rzeczywiscie kochala. - Milczy przez chwile. - Rolfe'a Montaigne'a. Devon robi wielkie oczy. -Rolfe'a Montaigne'a? Cecily smieje sie. -No coz, jesli szukasz sekretow, to powinienes poznac rowniez te, ktore nie maja niczego wspolnego z duchami. - Konczy swoj napoj. - Hej, Andrea, moge dostac jeszcze jedna cole? Andrea daje znak, ze zaraz przyniesie. -Mow. -Dobrze. Oto cala ta smutna historia. Kiedy jeszcze Rolfe byl nastolatkiem i mieszkal w Kruczym Dworze, on i moja matka byli sobie bardzo bliscy, jesli rozumiesz, co mam na mysli. Jego ojciec byl zarzadca i przyjacielem mojego dziadka. Dlatego dziadek zgodzil sie, zeby Rolfe byl wychowywany jako czlonek naszej rodziny. Otrzymal takie same wyksztalcenie jak moja matka i wuj, mial niemal takie same przywileje. -A kiedy to zaczelo sie psuc? -No coz, matka powiedziala mi, ze wuj Edward - jej brat - zawsze byl zazdrosny o Rolfe'a, poniewaz ten byl wiekszy, szybszy, silniejszy, sprytniejszy i przystojniejszy. Dziadek zawsze zdawal sie bardziej go lubic niz biednego wuja Edwarda. Andrea stawia nastepna cole przed Cecily, lecz dziewczyna jest zbyt zaaferowana swoja opowiescia, zeby to zauwazyc. -Dziadek zawsze mial nadzieje, ze Rolfe i moja matka sie pobiora i prawde mowiac, zamierzali to zrobic. Z tego, co wiem, byli bardzo zakochani. Devon z trudem moze to sobie wyobrazic. Pani Crandall - elegancka , wyniosla, chlodna pani Crandall - w ramionach rolfe'a montaigne'a. -Ale matka zalamala sie, kiedy przylapala rolfe'a z inna dziewczyna. Nie wiem z kim, ale matka sie wsciekla. Nie spodziewala sie tego. -I wciaz ma mu to za zle. Cecily upija lyk. -To jeszcze nie wszystko. Moze jednak nie powinnam... -Zaszlas juz za daleko. Cecily chichocze. -Och, dobrze. Jednak nie mow nikomu ani slowa. Wiesz, dlaczego Rolfe siedzial w wiezieniu? Devon przelyka sline. -Dlaczego? -Oczywiscie to wszystko dzialo sie, jeszcze zanim przyszlam na swiat, ale ta historia przeszla do legendy Biedy. Wkrotce po tym, jak mama dowiedziala sie o jego romansie, Rolfe zjechal samochodem z urwiska, wraz z dwiema osobami. Mysle, ze ta dziewczyna byla ta, z ktora flirtowal, ale nie jestem tego pewna. W kazdym razie byli pijani, a wiesz, jak sliskie i niebezpieczne robia sie te drogi po deszczu. - Cecily usmiecha sie krzywo. - Jestem pewna, ze potrafisz dodac dwa do dwoch. -Wypadli z drogi. -Masz piec punktow. - Dziewczyna otrzasa sie. - Och, to byla prawdziwa tragedia. Jednak na tym nie koniec. Matka oznajmila policji, ze kiedy Rolfe opuszczal tamtej nocy Kruczy Dwor, byl pijany. Powiedziala, ze probowala go powstrzymac, ale nie zdolala. Zeznala pod przysiega, ze widziala Rolfe'a siedzacego za kierownica niedlugo przed tym, zanim samochod spadl z urwiska. To wystraczylo, zeby wsadzili go na piec lat za nieumyslne zabojstwo. -Zemscila sie. Cecily pochlania ostatnie malze. -Mozna tak powiedziec. Zwlaszcza, ze nikt w miescie nie wierzy w to, ze tamtej nocy Rolfe naprawde prowadzil samochod. Uwazaja, ze za kierownica siedzialo ktores z tej dwojki. Rolfe istotnie byl zbyt pijany, zeby cos pamietac poza tym, ze to nie on prowadzil. Nastepnego ranka znalezli go spiacego u podnoza urwiska. -Myslisz, ze matka oklamala policje? -Hej, to ty tak powiedziales. -Rany. - Devon pociaga lyk imbirowego piwa. -A niech mnie diabli, jesli to nie nasz Potezny Pogromca Popaprancow - mowi ktos. To D.J., a za nim Ana. - Czy ktos sprawia ci tu klopoty, czlowieku? Devon usmiecha sie. -Na razie nie. -Czesc, przystojniaku - mowi Ana, zajmujac krzeslo obok niego. Cecily marszczy brwi. -Czy przyszlo wam do glowy, ze moze wlasnie omawiamy bardzo wazne i osobiste sprawy? Ana usmiecha sie do niej zlosliwie. -Nie mozesz monopolizowac swojego nowego brata, Cess. -On nie jest moim bratem - wraczy Cecily. D.J. siada przy niej. -Hm, jesli nie jest, to robie sie zazdrosny. -Piles? - pyta go Cecily. - Jedzie od ciebie. -Nie pije, kiedy prowadze, Cess. Przeciez wiesz. -No to zjadles za duzo Cheetos. Odsun sie troche. D.J. krzywi sie i poslusznie odchyla sie na krzesle. Andrea przychodzi przyjac zamowienie. -Mrozona kawe poprosze - mowi Ana, patrzac na stojacy przed Cecily talerz ze skorupkami malzy. - Z beztluszczowym mlekiem. Pilnuje wagi. Cecily krzywi sie do niej. D.J. zamawiaj cole. Ana patrzy na Devona. -Chcesz pozniej isc do kina? Tyko ty i ja? On wzrusza ramionami. -Hm, Cecily i ja wpadlismy tu tylko na chwile - odpowiada. -Wlasnie, panno Podrywalska. - Nagle Cecily szeroko otwiera oczy. - Hej, Devonie! Spojrz, kto przyszedl. Wszyscy odwracaja sie. Devon widzi go, gorujacego o glowe nad tlumem, bacznie omiatajacego sale zielonymi oczami. Rolfe Montaigne. -Czy on nie jest nieziemski? - mowi Ana. - Jak... jak... bohater jakiegos fulmu. Rolfe zauwaza ich. Usmiecha sie i przeciska przez tlum. -Idzie tu! - jeczy Ana. D.J. prycha. -Co w nim takiego wspanialego? To morderca. -Przestan! - karci go Ana. Rolfe Montaigne podchodzi i usmiecha sie do nich. -Dobry wieczor, dzieciaki. Czesc, Cecily. -Witaj, Rolfe - mowi Cecily. - Jak sie masz? -Po prostu swietnie. - Spoglada na Devona. - Mam nadzieje, ze nie nabijecie mu glowy wszystkimi tymi straszliwymi opowiesciami z czasow, gdy bylem najwiekszym pijakiem w miescie. -Rolfe nie pije, odkad wrocil do miasteczka - informuje ich Cecily. Mezczyzna mruga do nich. -Stalem sie wzorowym obywatelem. -rzeczywiscie - mowi Ana, odsuwajac sie z krzesem od Devona i wpatrujac w nowo przybylego. - Jestem Ana Lopez. -Mimo mi cie poznac, panno Lopez. Rolfe przystawia sobie krzeslo i siada. Kiedy nadchodzi Andrea, Rolfe stawia wszystkim napoje i zamawia drugi talerz malzy. -Zapisz to na moj rachunek - mowi. -Matka powiedzialaby, ze usilujesz kupic moja sympatie - komentuje Cecily. - Tak jak kupiles cale to miasteczko. On smieje sie. -Twoja matka naprawde ma gadane. Nie kupilem calego miasteczka. - Po chwili mruga do Any i dodaje: - Jeszcze nie. Ana chichocze. -W jaki sposob tak bardzo sie wzbogaciles? - pyta. -Zaloze sie, ze w niezbyt legalny sposob - mowi D.J. Rolfe udaje przerazenie. -Mlody czlowieku. Ja? Mialbym naruszac prawo? -D.J. jestes okropny - warczy Ana. -Prawde mowiac - ciagnie Rolfe - moje bogactwo zdobylem w najzupelniej uczciwy sposob. Kazdy moze sobie zajrzec do moich ksiag rachunkowych. W koncu chyba wszyscy wiedza, ze wzbogacilem sie po trupach... - celowo zawiesza glos - ...moich gieldowych rywali? Cecily smieje sie. -To prawa - mowi niewinnie Rolfe, spogladajac na Devona. - Kilkakrotnie zaryzykowalem i oplacilo mi sie. Czy pan czasem podejmuje ryzyko, panie March? -Tylkostarannie wykalkulowane - odpowiada Devon. -Ach - parska Rolfe. - Bezpiecznie nie da sie wzbogacic. Wiecie co zrobilem, kiedy wyszedlem z wiezienia? -Prosze nam powiedziec - zacheca Ana. -Podjalem prace na platformie wiertniczej w Arabii Saudyjskiej. Tak zarobilem pierwsze duze pieniadze. Stamtad latwo bylo przeskoczyc do Egiptu, gdzie mialem szczescie i przylaczylem sie do ekspedycji archeologicznej. I wiecie, co znalezlismy? -Grobowiec z mumia! - wola Ana. Rolfe usmiecha sie. -Sprytna dziewczyna. Masz calkowita racje. Krola Rutintutina. Slyszeliscie o nim? -Wydaje mi sie, ze uczylismy sie o nim na zajeciach z kultury starozytnej - mowi Ana. Cecily parska smiechem. -Ana, jestes jak trojpozycyjny kontakt na stale ustawiony na sciemnianie. Rolfe usmiecha sie. -Mnostwo zlota. Mnostwo. Cecily kreci glowa. -Nie zamierzasz uraczyc nas opowiesciami o przeklenstwie mumii? Rolfe wstaje. -Innym razem. Nie chce wykorzystywac wszystkich moich opowiesci za jednym razem. Ana patrzy na niego z podziwem. -Mozecie to sobie wyobrazic? Grobowiec z mumia! Jednak Rolfe juz nie zwraca na nia uwagi. Znow patrzy na Devona. -no coz - mowi nieco powazniejszym tonem. - Pojawily sie jeszcze jakies duchy? Devon wytrzymuje jego spojrzenie. -Moze kilka - odpowiada. -Informuj mnie na biezaco - dodaje stanowczym tonem Rolfe. Nie ulega watpliwosci, ze mowi powaznie. - Wiesz, gdzie mnie znalezc. Zartobliwie salutuje sedzacym przy stoliu i odchodzi. I On wie, ponownie mowi Devonowi Glos. i On wie o sprawach, ktore powinienes poznac. I -Wydaje sie bardzo toba interesowac - mowi Cecily. - Zastanawiam sie dlaczego. Devon tez tego nie wie. Zamierza jednak odkryc, co wie Montaigne. I to szybko. Kiedy wracaja do domu, noc jest chlodna i pogodna. Liscie prawie poopadaly z drzew. W powietrzu unosi sie odurzajacy zapach zniw: swiezo skoszonego siana, wzruszonej gleby. Chor swierszczy cyka monotonnie, a ksiezyc swieci na bezchmurnym niebie. Zostawili D.J. i Ane w Niespokojnej Przystani, bo woleli isc razem wzdluz brzegu i po schodach na urwisk. Devon wzial Cecily za reke. W pewnej chwili pocalowal ja - po raz pierwszy z wlasnej inicjatywy. Pachniala tak wspaniale, byla taka miekka. Nie chcial myslec, o czym mowili przedtem. To bylo po prostu niemozliwe. W ogromnym domu stary szafkowy zegar w przedsionku wybija polnoc. Dwanascie dzwiecznych uderzen odbija sie echem od zimnego marmuru. Dlugie purpurowe cienie wyciagaja sie leniwie na podlodze, a kolyszace sie za oknem nagie galezie drzew tworza niesamowite ksztalty na scianach. Cecily idzie spac, a Devon zostaje w salonie i obserwuje z okna bialogrzywe fale z trzaskiem uderzajace o skaly. Ich ryk go usypia. Devon zastanawia sie, co powiedzialaby pani Crandall, gdyby wiedziala o rodzacym sie miedzy nim a Cecily uczuciu. Przeczuwa, ze nie bylaby zadowolona. Nagle i niespodziewanie to slyszy. Glos. I Chlopiec jest w niebezpieczenstwie.i Devon odwraca sie, doskonale rozumiejac, co oznaczaja te slowa, i pedzi po schodach na gore do pokoju Alexandra. Stwierdza, ze chlopiec nie spi, lecz siedzi na lozku, oparty plecami o wezglowie z rekami splecionymi na podolku. Jakby na cos czekal. Moze na Devona. -Co robisz Alexandrze? Jest juz po polnocy. -Patrzylem na ksiezyc. -Na ksiezyc? -I pomyslec, ze chodzili po nim ludzie. Czy to nie nadzwyczajne? Devon nigdy sie nad tym nie zastanawial. Pierwsze ladowanie na ksiezycu mialo miejsce wiele lat przed tym, zanim sie narodzil. Dorastal w swiecie, w ktorym promy kosmiczne i satelity sa czyms rownie zwyczajnym jak rowery i pociagi. -Pewnie tak - przyznaje Devon. - Kiedy sie nasd tym zastanowic. Chlopiec parska smiechem. -Wiesz, co to jest? - pyta nagle, wyjmujac spod poduszki telefon bezprzewodowy. -To aparat z kuchni. Po co go tu przyniosles? -czyz to nie zdumiewajace? - Alexander spoglada na aparta, ktory trzyma w dloni, jakby jeszcze nigdy nie widzial czegos takiego. - Moge nosic go przy sobie, a on zadzwoni, gdziekolwiek bede. Devon siada na skraju jego lozka. Cos tu sie dzieje. Chlopiec - albo Jackson - znowu bawi sie z nim. -To oczywiste, ze telefony bezprzewodowe dzwonia wszedzie - mowi Devon. - Od tego sa. CHlppoiec podziwia aparat, ktory trzyma w dloni, jakby bylo to jakies rzadkie zjawisko. Wyciaga antene na cala dlugosc i znowu ja chowa. Wystukuje cztery cyfry. Slychac ciche melodyjne piski. -Alexandrze, co robisz? -Dzwonie do ojca - odpowiada chlopiec, przykladajac telefon do ucha. -Twoj ojciec jest w Europie. Wybrales tylko cztery... -Halo, tato? - pyta wesolo Alexander. - Jak sie masz? Devona przechodzi dreszcz. Chlopczyk promienieje. Jego radosc wydaje sie szczera. Czy naprawde mogl sie polaczyc z Edwardem Muirem w Londynie - albo w Paryzu? Tutaj jest polnoc, wiec w Europie bedzie piata rano. -Alexandrze - mowi Devon. Chlopczyk posyla mu grozne spojrenie. -Rozmawiam z ojcem - cedzi przez zacisniete zeby. Devon czuje ucisk w gardle. Wstaje i spoglada na malca. -To tylko Devon - mowi do sluchawki Alexander, z obrzydzeniem wtmawiajac to imie. - Chcesz z nim porozmawiac? - pyta. Potem kiwa glowa i oddaje aparat Devonowi. - Chce z toba pomowic. -Alexandrze, czy to naprawde twoj oj... -C h c e z t o b a p o m o w i c! W oczach chlopca plonie wscieklosc ktora nie do poznania zmienia jego twarz. Devon mimo woli cofa sie o krok. Alexander podaje mu sluchawke. Devon nie ma innego wyjscia- musi ja wziac. -Pan... Muir...? Oczywiscie nikt nie odpowiada. Devon ani przez chwile nie wierzyl, ze Alexander tak po prostu wystukal cztery cyfry i polaczyl sie z Europa. Jednak w sluchawce slychac jakies dzwieki. Czyjs oddech, krotki i chrapliwy, sapanie starego czlowieka. Devon gwaltownie naciska przycisk, wylaczajac telefon. -Co powiedzial? - pyta niewinie chlopczyk, spokojny i usmiechniety. -Kto to byl, Alexandrze? -Moj ojciec. Co powiedzial? -Ty... ty po prostu kogos obudziles. W srodku nocy. Wybrales jakis przypadkowy numer i wyrwales jakiegos biednego staruszka z glebokiego snu. Alexander wzrusza ramionami. -Moze zle sie polaczylem. - Siega pod poduszke i wyjmuje inne urzadzenie. - Albo to. Wiesz, do czego sluzy? Trzyma w reku pilota do telewizora. Devon przyglada sie chlopcu. Siada znowu na lozku. -Nie - mowi ostroznie. - Moze mi wyjasniasz? -Jesli nacisne ten guzik - mowi Alexander, trzymajac pilota w prawej rece i naciskajac przycisk kciukiem - wlaczy sie telewizor. Stojacy naprzeciw lozka odbiornik budzi sie do zycia. Trzaski przerywaja cisze ciemnego pokoju i blyski niebieskiego swiatla migocza na deskach podlogi. -Czyz to nie wspanialy wynalazek? Jednak bardziej od dziwnego nastroju dziecka, i o wiele bardziej od sapania w sluchawce telefonu, przeraza Devona program, ktory nagle pojawia sie na ekranie telewizora. Imajor Musick Showi z jego antypatycznym gospodarzem i rzedami apatycznych dzieci, spiewajacych piosenke o wielkim mrocznym domu na szczycie wzgorza. -Alexandrze - szepcze Devon - jest srodek nocy. Dlaczego puszczaja ten program? Jednak chlopiec jest zapatrzony w ekran. Major Musick tanczy niezdarnie przed postrzepiona kurtyna z czerwonego aksamitu. Jego barwny stroj blyszczy w jasnych swiatlach reflektorow: czerwono-niebieski kostium z wielkimi rozowymi pomponami przy marszczonej koszuli. Devon podchodzi blizej telewizora i patrzy. Kamera robi najazd na odrazajaca postac klauna. Sztuczny nos jest popekany i dziurawy, a bialy makijaz na twarzy rozmazany i gruby. -No i jak, chlopcy i dziewczeta? - chrypi Major Musick. - Podobala wam sie ta piosenka? Kamera zbliza sie jeszcze bardziej, bardziej i bardziej - az caly ekran wypelnia zblizenie jednego przekrwionego oka. Smiech Majora Musicka wypelnia pokoj i na moment urzeka Devona rownie mocno jak Alexandra. Tak latwo zatracic sie w tym smiechu, pozwolic mu trwac bez konca, dac sie poniesc w dal, wpuscic go do swoich mysli i pozwolic mu tam zostac. Jednak Devon w koncu otrzasa sie z transu. Kamera znowu odjechala i teraz Major Musick stoi przed tablica, piszac na niej przy akompaniamencie nieprzyjemnych piskow kredy. -Dzisiejsza litera, chlopcy i dziewczynki jest N - mowi. -Ennn - powtarza poslusznie Alexander za plecami Devona. -Posluchajcie, jak podobnie brzmi do "emmm" - dodaje klaun. -Emmm - mowi Alexander. Kamera ukazuje twarz klauna. Devon stoi tuz przed telewizorem. Major Musick... Devon rozpoznaje go. Widzial go juz, na moment przed tym, zanim stracil przytomnosc. Widzial go... w tamtym ciemnym pokoju we wschodnim skrzydle. Nagle Major Musick usmiecha sie i w jego ustach roja sie robaki. Devon wreszcie pojmuje: pod kredowobialym makijazem telewizyjnego klauna kryje sie diaboliczna twarz Jacksona Muira. 9. Zywy trup Devon wylacza telewizor. -Nie lubisz Majora Musicka? - pyta z anielska slodycza Alexander za jego plecami. Upiorna cisza, ktora zapada w pokoju, jest tylko odrobine mniej denerwujaca niz odrazajacy smiech blazna. Devon nic nie mowi, tylko odwraca sie i spoglada na chlopca. W drzwiach pojawia sie Cecily. -Co tu sie dzieje? Jest bardzo pozno i Alexander powinien juz spac. Devon chwyta pilota. -Cecily, spojrz na to - mowi, ponownie wlaczajac telewizor. Jay Leno przeprowadza wywiad z Gwyneth Paltrow. - Zaczekaj - mruczy Devon, zmieniajac kanal. Grace Kelly i Gary Cooper w starym westernie. Znow zmienia kanal. Jakas dziewczyna w kostiumie kapielowym na kanale Home Shopping. Janet Jackson na VH1. -On tu byl - mowi Devon. -Kto? - pyta Cecily. Devon wciaz przeskakuje po kanalach, az dochodzi do ostatniego numeru. Wylacza telewizor i spoglada na Alexandra. -Jak to zrobiles? Jak pusciles ten program w telewizji? -Devonie, o czym ty mowisz? - pyta Cecily. -Czy moge juz isc spac? - pyta slodko Alexander. -Nie! Powiedz mi, kim jestes! - krzyczy Devon. - I czego ode mnie chcesz? -Hej - mowi Cecily, kladac reke na ramieniu Devona. - Spokojnie. Pusc go. Alexander tylko sie usmiecha. Devon ma przemozna chec go trzepnac, potrzasnac nim, wydusic prawde z niesfornego bachora. Zamiast tego pozwala sie wyprowadzic z pokoju na korytarz. Slyszy, jak dziewczyna mowi swojemu kuzynowi, zeby poszedl spac, bo jak zwykle narobil juz dosc zamieszania. Potem gasi swiatlo i zamyka drzwi do pokoju chlopca. -Devonie - szepcze do niego, gdy ida korytarzem, starajac sie nie obudzic pani Crandall - co widziales w telewizji? -Dowod na to, ze Alexander jest w mocy Jacksona Muira. Prowadzi ja do bawialni. Ma telewizorze lezy "TV Guide". Devon przeglada go. Na zadnym kanale nie ma programu zatytulowanego iMajor Musick Show. I Musick. Przez K. Jego spojrzenie pada na sterte gier planszowych w kacie. Podchodzi do nich. -Devonie, co sie dzieje? Wyjmuje ze stosu pudelko scrabble. -Co robisz? - dopytuje sie Cecily. - Nagle zachcialo ci sie grac? Devon nie odpowiada. Zdejmuje pokrywke i wysypuje wszystkie literki na stol. Zaczyna je przegladac. Cecily stoi nad nim i patrzy. Devon powoli literuje: MAJOR MUSICK -Nie rozumiem - mowi Cecily. - Kim jest ten Major Musick?-Zaczekaj - odpowiada Devon i zaczyna przestawiac litery. Najpierw J, potem A... I znow literuje: JACKSOM MUIR -J a c k s o m? - powtarza zdumiona Cecily.Devon czuje mrowienie w calym ciele. -Dzisiejsza litera, chlopcy i dziewczynki - mowi cicho - jest N. - Spoglada na Cecily. - Posluchajcie, jak podobnie brzmi do M. Ennn. -Devonie, przerazasz mnie! -Zastap M litera N i masz. To jasne jak slonce. On chcial, zebym na to wpadl. Podsuwal mi wskazowki. -Na co wpadl? Kto chcial? - ze zdumieniem pyta Cecily. Devon chwyta ja za ramiona. -Ten program, ktory Alexander wciaz oglada. W ten sposob dopadl go Jackson Muir. Tak go opetal. -Devonie, nie nadazam. -Nie szkodzi. Sam jeszcze nie jestem pewien, co to wszystko oznacza, ale jestem przekonany, ze Alexander jest kluczem do wszystkich odpowiedzi, jakie pragne poznac. -Chcesz mi powiedziec, ze Jackson Muir wystepowal w programie telewizyjnym? Devon usmiecha sie. -Wyglada na to, ze fascynuje go nowoczesna technika. Jaka data smierci widnieje na jego nagrobku? -Nie pamietam. -1966. Przed ladowaniem na ksiezycu. Przed wynalezieniem telefonow bezprzewodowych. Zanim pojawily sie w sprzedazy telewizory ze zdalnym sterowaniem. -Chyba tak - mowi Cecily, nadal nie rozumiejac. Devon caluje ja. -Chodzmy spac. Mam wrazenie, ze jutro bedzie wielki dzien. -Zaczekaj, Devonie. On spoglada na nia. -O co chodzi? -To posuwa sie za daleko. Przestawisz kilka liter i otrzymujesz imie Jacksona. W dodatku napisane z bledem. I to wystarcza, zeby cie przekonac, ze jego duch opetal Alexandra. -Widzialem Jacksona, Cecily. Poznalem go pod tym makijazem klauna. Dziewczyna zamyka oczy. -Widziales nieboszczyka w programie dla dzieci? -To nie jest prawdziwy program! Istnieje tylko w tym domu! W gazecie nie ma takiego programu! Cecily nie pojmuje. -Wiem tylko, ze Alexander jest bardzo sprytnym dzieckiem. Z tego, co mowil jeg wychowawca, wynika, ze robil z nauczycielami, co chcial. -Cecily, nie widzialas, jak sie zachowywal przed chwila. -Nie, ale widzialam to juz wiele razy. Potrafi byc podstepny. Przypomnij sobie, jak uciekl tamtej noc. Jak manipulowal wszystkimi. -To nie byl on, Cecily! To byl Jackson Muir! Dziewczyna wzdycha, krzywi sie i pociera dlonia czolo. -Devonie, czy przyszlo ci kiedys do glowy, ze rozpaczliwie usilujac odkryc prawde o sobie i swoich umiejetnosciach, moze zaczales doszukiwac sie czegos, czego nie ma? Obrzuca ja gniewnym spojrzeniem. -Wiem, ze to wydaje ci sie zbyt dziwne. Wiem, ze przybylem tu z tymi wszystkimi opowiesciami o duchach i goblinach,i sama nie wiesz, w co wierzyc... - Milknie na moment. - Potrafie sam znalezc odpowiedzi, Cecily. Jesli nie chcesz miec z tym nic wspolnego, nie mam ci tego za zle. Ona jest bliska lez. -Nie o to chodzi, ze nie chce miec z tym nic wspolnego - mowi. - Po prostu... Zawsze uczono mnie nie zadawac pytan. Nie przygladac sie zbyt uwaznie komnatom tego starego dou ani motywom ludzi, ktorzy w nim mieszkaja. Prosisz mnie, zebym odrzucila wszystko, czego nauczyla mne matka, Devonie. Boje sie tego, co mozesz odkryc. Kiwa glowa. Rozumie. Bez slowa rozchodza sie do swoich pokoi. On tez obawia sie tego, do czego moze doprowadzic: nie tylko prawdy o nim samym, ale i o jego ojcu. W co byl zamieszany tato? Co laczylo go z tym domem i jego tajemnicami? I jesli tato nie byl tak naprawde jego ojcem, to kto nim byl? Nazajutrz rano pani Crandall zjawia sie na sniadaniu promienna, usmiechnieta i wesola. -Simon przyniosl z ogrodu dynie - oznajmia. - To zawsze wprawia mnie w dobry humor. Nalewa sobie troche kawy ze srebrnego dzbanka, ktory Simon umiescil na stole. Devon zauwaza, ze nie ma Cecily: juz zjadla sniadanie, bo przy jej miejscu stoi talerz z nie dojedzonymi platkami i kilka plasterkow banana mieknie w cieplym mleku. -Cecily bardzo powaznie traktuje swoje poranne cwiczenia - komentuje pani Crandall. Wyjawia, ze corka tego ranka przemknela obok niej w sportowych butach i dresie, zeby kilka razy obiec posiadlosc. - Zastanawiam sie, na jak dlugo wystarczy jej zapalu. Devon podejrzewa, ze Cecily unika go po nocnej sprzeczce. Wbija wzrok w szklanke z sokiem pomaranczowym, starajac sie nie myslec o ty, ze to zdeformowane dlonie Simona wyciskaja kazdego ranka swieza porcje. Pani Crandall obserwuje go. Unosi brode, ukazujac dluga szyje, ozdobiona pojedynczym sznurem perel. Ma na sobie szkarlatna suknie, kontrastujaca z biala skora i starannie ufryzowanymi, zlocistorudymi wlosami. Jej pieknej twarzy nie szpeci szminka czy tusz. Rysy ma delikatne, lecz wyraziste, lagodne, a zarazem stanowcze. Podbrodek jeszcze jej nie obwisl i prawie nie ma zmarszczek w kacikach oczu. Devon wyobraza ja sobie jako mloda dziewczyne w wieku Cecily. Latwo zrozumiec, dlaczego Rolfe Montaigne uwazal ja za atrakcyjna. -Nie zawsze bylam taka matrona - usmiecha sie pani Crandall, jakby czytajac w jego myslach. - Kiedys bylam rownie mloda i beztroska jak Cecily. Rano biegalam wokol domu. Nie sadze, zebys mogl to sobie wyobrazic. -Alez moge - usmiecha sie do niej Devon. - Jestem pewien, ze nie wiem o pani jeszcze wielu rzeczy. Jej usmiech odrobine przygasa. -Dziwna uwaga, Devonie. -Pani Crandall, mowi chlopiec, pragnac zmienic temat. - Alexander twierdzi, ze w nocy dzwonil do Europy i rozmawial z ojcem. Czy to mozliwe? Pani Crandall wzdycha. -Nie sadze. Nawet ja mam czasem klopoty z ustaleniem miejsca jego pobytu. Devon odgryza kawalek belgijskiego wafla. -Pomyslalem, ze moze Alexander wybral jakis specjalny, zakodowany numer. Wystukal tylko cztery cyfry. -Coz, to dowodzi, ze z ciebie zazartowal. Nie wiadomo, gdzie teraz przebywa Edward. Moze w Paryzu. Lub w Amsterdamie. Albo w Helsinkach. Moj brat nigdy dlugo nie zostaje w jednym miejscu. Devon patrzy na nia. -Pani Crandall, jeszcze nie rozmawialismy o tamtej nocy. Tej, kiedy znikl Alexander... Ona ucisza go gestem reki. -Nie mowmy o tym. Co bylo, minelo. Wiem, jak ten dom dziala na tych, ktorzy dopiero co w nim zamieszkali. Potrafi wyczyniac dziwne rzeczy, wywolywac rozmaite zludzenia. Moja matka, niech ja Bog ma w opiece, wciaz rozmawia ze wszystkimi, ktorzy tu kiedys mieszkali. -Mam jednak pare pytan, pani Crandall. I sadze, ze moze pani wiedziec cos, co... Kobieta wstaje. -Devonie, tak bardzo bym chciala, zeby to sie udalo. Chce, zebys zostal czlonkiem naszej rodziny. - Podchodzi i staje za krzeslem chlopca, kladac dlonie na jego ramionach. - Jednka i ty musisz sie troche postarac Mowilam ci, ze nie powinienes szukac odpowiedzi. Chcialabym ci pomoc, ale nie potrafie. Nie mozesz po prostu patrzec w przyszlosc, jasna i promienna, zamiast wciaz ogladac sie za siebie? Devon spreza sie i sadzi, ze ona wyczuwa, jaki jest spiety. -Pani Crandall, dopoki nie rozumiem przeszlosci, nie widze zadnej przyszlosci. Ona zdejmuje dlonie z jego ramion. Odchodzi, nalewa sobie nastepna filizanke kawy i zamierza zniknac w glebi domu. -Pani Crandall, martwie sie o Alexandra. Mysle, ze - pomimo tego, co pani mowi - grozi mu niebezpieczenstwo. -Temu dziecku nic nie grozi - zbywa go niecierpliwie kobieta. -Dlaczego jest pani tego taka pewna? -Poniewaz tak jest. - Obrzuca go gniewnym spojrzeniem. - Poniewaz poprzysieglam, ze nikomu w tej rodzinie juz nigdy nic nie zagrozi. I podjelam w tym celu odpowiednie kroki. Rozumiesz, Devonie? N i e m a t u z a d n e g o n i e b e z p i e c z e n s t w a! Tak wiec nie doszukuj sie go. Potem odchodzi. Devon wzdycha. Co ona ukrywa? Dlaczego jest taka pewna, ze nie ma zadnego niebezpieczenstwa? Teraz pojmuje, ze nie moze spierac sie z nia w nadziei, ze czegos sie dowie. Jest skazany tylko na siebie. Nie moze liczyc nawet na pomoc Cecily. Konczy sniadanie. Kiedy podnosi glowe, spostrzega Alexandra, ktory stoi w przejsciu miedzy jadalnia a kuchnia. -Jak dlugo tam stoisz? - pyta Devon. -Wystarczajaco dlugo. Chlopczyk siada naprzeciw Devona. Na wielkim krzesle wydaje sie bardzo maly - ramiona ledwie mu wystaja nad blat stolu. -Chcesz poogladac telewizje ? - pyta zlosliwie Alexander. -Moze. - Devon obrzuca go ciezkim spojrzeniem. - Moze nadszedl juz czas, zebys opowiedzial mi o Majorze Musicku. -Jego program wlasnie idzie. -Zawsze idzie, prawda? Alexander usmiecha sie. -Kim on jest, Alexandrze? Chlopczyk ma rozbiegany wzrok. -Byles kiedys na wiezy, Devonie? - pyta. -Po co mialbym wchodzic na wieze? - Devon postanawia podroczyc sie z nim troche i dowiedziec sie, o co mu chodzi. - Co mialbym tam zobaczyc? -Och, nie wiem. Ja nigdy tam nie bylem. Moze jednak dzis wieczor... moze moglbys sie tam dostac. -Co to za nowa sztuczka, Alexandrze? Chcesz mnie zamknac na wiezy, gdy tylko na moment odwroce sie do ciebie plecami? Alexander smieje sie. Zsuwa sie z krzesla i pedzi na gore. Devon slucha, jak tupot jego nog na marmurowej posadzce cichnie w glebi domu. Dochodzi do wniosku, ze od Alexandra rowniez niewiele sie dowie. Za bardzo zawladnal nim Jackson Muir. Devon powinien jednak sie dowiedziec, dlaczego demon pojawil sie pod postacia telewizyjnego klauna i co zamierza w ten sposob uzyskac, oprocz zdobycia wladzy nad Alexandrem. Jackson wcale nie probuje powstrzymac Devon przed odkryciem jego sekretow. Prawde mowiac, wrecz zdaje sie go do tego zachecac. Devon postanawia podjac nastepujace dzialania. Po pierwsze, dowie sie wszystkiego o Jacksonie Muirze i jego czarnej magii. Po drugie, jutro po szkole odwiedzi rolfe'a Montaigne'a i omowi z nim sprawy, o ktorych ten czlowiek chcial z nim porozmawiac... Z realizacja pierwszej czesci planu nie musi dlugo zwlekac. Nigdzie nie widac Cecily, Alexander siedzi przed telewizorem w bawialni, Simon grabi liscie w ogrodzie, a pani Crandall jest u swojej matki. Devon ma cala biblioteke dla siebie, ogrzewana przez plonacy na kominku ogien. Zaczyna przegladac ksiazki poswiecone historii rodziny Muirow. Oczywiscie ksiegi, ktorych naprawde potrzebuje, znajduja sie w tamtej komnacie we wschodnim skrzydle. Devon wie, ze bedzie musial jakos sie tam dostac, pomimo obawy, jaka budza w nim te zamkniete drzwi. Na razie zadowala sie informacjami dostepnymi w zwyczajnych ksiazkach, z ktorych pierwsza jest zatytulowana po prostu I Historia Kruczego Dworu.i Ukazala sie w 1970 roku, a napisal ja najwyrazniej miejscowy historyk na polecenie Randolpha Muira, ojca pani Crandall. Devon otwiera ja na pierwszej stronie. DEDYKOWANA NASZEMU PRZODKOWI, HORATIO MUIROWI Fotografia ukazuje starego czlowieka z gestymi bokobrodami i wysokim czolem, powaznego i posepnego. iJednak nie zlego, mysli Devon. Horatio Muir nie byl zlym czlowiekiem. Nie tak jak jego pierworodny. ICzyta: Horatio Muir urodzil sie w 1882 roku w Londynie, jako potomek znanej i szanowanej rodziny. Przybyl do Ameryki w 1900 roku i osiadl w Biedzie na Rhode Island, wznoszac dwor, ktory mogl rywalizowac z posiadlosciami pobliskiego Newportu. Horatio byl nie tylko zdolnym biznesmanem, ale takze rozsadnym czlowiekiem, ktory uwazal, ze ogromna wladza naklada rownie wielka odpowiedzialnosc. Swoim bogactwem dzielil sie z mieszkancami miasteczka, zapewniajac im miejsca pracy i dobrobyt. Kruczy Dwor, ktory zostal ukonczony w 1902 roku, od poczatku budzil powszechne zainteresowanie i podziw. Okazaly budynek mieszczacy piecdziesiat pokoi, mial nie tylko dwa skrzydla, ale takze wieze, z ktorej Horatio Muir czesto spogladal na swoje wlosci, siegajace az po brzeg morza. Dom zawdziecza swoja nazwe czarnym kamieniom i belkom, z ktorych zostal zbudowany, jak rowniez ptakom, ktore tam zamieszkaly, wywolujac zdziwienie mieszkancow miasteczka. Gniezdzace sie na blankach kruki staly sie nieodlacznymi towarzyszami Horatio Muira. Z odleglosci wielu mil widac bylo, jak kraza wokol wiezy i siadaja na gargulcach sterczacych z fasady domu. I A wiec to prawda.i Kiedys w Kruczym Dworze mieszkaly kruki. Devon zastanawia sie, dlaczego sie stad wyniosly i dokad odlecialy. W ksiazce sa zdjecia Horatio i jego zony, a takze inne, Randolpha Muira, ojca pani Crandall, ale nie Jacksona, pierworodnego syna Horatio. Devon przerzuca kilka kartek, ale nie znajduje zadnej fotografii. -Zadnego zdjecia Jacksona - mruczy. - Ani jednego. Przypomina sobie nagrobek Jacksona z wykutym w granicie napisem "Pan Kruczego Dworu". I Bracia z pewnoscia rywalizowali ze soba, domysla sie Devon. Tylko dlaczego Randolph pozwolil Jacksonowi wzniesc pomnik oglaszajacy go panem dworu? Co zaszlo miedzy nimi i jakie znaczenie ma dla mnie ich rywalizacja?i Nie dziwi go, ze w tej "oficjalnej" historii Kruczego Dworu, najwidoczniej zamowionej przez Randolpha Muira, nie ma najmniejszej wzmianki o czarach i demonach. Janka Jackson posiadl jakas czarnoksieska wiedze. Devon przypomina sobie slowa pani Crandall, ktora pierwszego wieczoru po jego przyjezdzie do Kruczego Dworu powiedziala, ze jej ojciec i dziadek byli "podroznikami". Czaszki, spreparowane glowy i krysztalowe kule to ich "pamiatki", wyjasnila. Czyzby byli rodzina czarnoksieznikow? Czy raczej, jak to okreslalyby ksiegi we wschodnim skrzydle, czarodziei? Jak dokladnie brzmiala ta nazwa? Czarodzieje Bractwa Skrzydla Nocy. iSkzydlo Nocyi. Nagle Devon czuje mrowienie calego ciala. Co oznacza ta nazwa? W koncu ksiazki o wielkich statkach wielorybniczych Biedy wysuwa sie wyblakly, pozolkly wycinek z gazety. Nie ma daty. Devon podnosi go do swiatla i czyta: NAJSTARSZY SYN MUIROW PO POWROCIE Z EUROPY URZADZA FANTASTYCZNY POKAZ DLA DZIECI Jackson Muir, starszy brat Randolpha Muira z Kruczego Dworu, wczoraj w swej posiadlosci bawil swoja bratanice i bratanka oraz kilkoro dzieci z miasteczka, demonstrujac magiczne sztuczki, ktorych nauczyl sie podczas podrozy po Europie. Przebrany za klauna z pomalowana na bialo twarza i czerwonym nose, radowal dziatwe takimi fantastycznymi numerami jak wyciaganie krolika z cylindra, wywolywanie iluzji smoka, a nawet pozorne znikniecie pewnego malego chlopca. Zimny dreszcz przechodzi Devona. Jackson Muir przebrany za k l a u n a. Jakos nie wyobraza sobie, zeby Jackson z zyczliwoscia zabawial dzieci. Devon dobrze wie, jakiego rodzaju klaunem mogl byc Jackson, i jest gotow sie zalozyc, ze te dzieci byly bardziej przestraszone niz zachwycone. Nie potrzebuje podpowiedzi Glosu, zeby sie domyslic, ze przywolany przez Jacksona smok nie jest zludzeniem. Mimo woli zastanawia sie, co naprawde stalo sie z tym malym chlopcem, ktory "pozornie" znikl. Wlozywszy wycinek z powrotem do ksiazki, natrafia na kolejny, tkwiacy miedzy kartkami. Tym razem naglowek glosi: PANI EMILY MUIR GINIE, SPADAJAC Z CZARCIEJ SKALY Wycinek z data 1 listopada 1965 roku ma nastepujaca tresc: Policja sprawdza zeznania swiadkow, wedlug ktorych pani Emily Muir, dwudziestodwuletnia zona Jacksona Muira z Kruczego Dworu, zeszlej nocy spadla z urwiska Czarciej Skaly. Zarowno jej malzonek, jak i zarzadca posiadlosci Muirow, Jean-Michael Montaigne, oswiadczyli prowadzacym sledztwo, ze szukali pani Muir na terenie posiadlosci w trakcie silnej burzy, ktora wczoraj przeszla nad okolica. Strawiwszy orientacje przestraszona pani Muir prawdopodobnie spadla ze skal okolo polnocy. Uznano ja za zmarla, chociaz ciala nie odnaleziono. Pani Muir, z domu Emily Day, wyszla za Jacksona Muira przed czterema laty, wkrotce po jej powrocie z Europy. Nie mieli dzieci. Devon spoglada na wycinek. Jean-Michael Montaigne z pewnoscia byl ojcem Rolfe'a, lecz Devona bardziej intryguje inny fakt. I Emily zabila sie w Halloween, mysli. Wkrotce bedzie kolejna rocznica. Sciska wycinek w drzacej dloni, prawie go mnac. -"Nie mieli dzieci" - czyta ponownie na glos. Jednak Glos oznajmil mu co innego. Jackson mial dziecko. Clarissa? Ta kobieta w bieli, ktora widzial na cmentarzu? Ktora zgodnie z prawem, powinna odziedziczyc ten dom. Jednak imie "Clarissa" nie pojawia sie w zadnej ze stojacych na polkach ksiazek. Devon przeglada je, jedna po drugiej. Wiekszosc to ogolne dziela o rybactwie, polowach wielorybow lub Wybrzezu Nowej Anglii. Jest tez kilka starych ksiag z obrazkami krukow. W jednej znajduje czarno-biala fotografie Kruczego Dworu z dziesiatkami tych ptakow siedzacych na parapetach i gniezdzacych sie miedzy lbami gargulcow. Ponownie zadaje sobie pytanie: iGdzie podzialy sie te ptaki?i Juz ma zakonczyc poszukiwania, gdy slyszy jakis dzwiek. Szelest sukni. Odwraca sie. W kacie pokoju widzi jakas postac. Wydaje cichy okrzyk zdumienia. Padajacy z kominka blask na moment oswietla postac. To kobieta - okropnie okaleczona, zdeformowana. Ma roztrzaskana glowe i wybite jedno oko. Jej ramiona sa powykrzywiane. Zbliza sie powoli do Devona i wyciaga ku niemu dlonie. I To Emily Muir.i Devon zakrywa usta, powstrzymujac krzyk.i Emily Muir - a raczej jej trup. Tak wygladala po upadku z Czarciej Skaly.i Kobieta blagalnie wyciaga polamane rece. Probuje cos powiedziec, lecz z jej ust ni wydobywa sie zaden dzwiek. Po chwili znika. iOna chce, zebym odkryl prawde, mysli Devon. Ogien na kominku dogasa. Devon przeciagle wzdycha i rusza na gore. Tego wieczoru nie rozmawia juz z nikim. Przez dluga chwile nie udaje mu sie zapomniec o blagalnie wyciagnietych rekach Emily, ale w koncu zapada w sen. Zaczyna sni: Jest za zewnatrz, w poblizu Czarciej Skaly, i obserwuje swiatlo na wiezy. Przy nim stoi Rolfe - nie ten, ktorego zna teraz, ale Rolfe sprzed dwudziestu lat, kiedy byl w wieku Devona i spal w tym samym pokoju. -Nie chcesz wiedziec, kto tam jest? - pyta nastoletni Rolfe. -Chce - odpowiada sennie Devon i w nastepnej chwili przemierza dlugie i krete korytarze mrocznego, wielkiego domu. Szybko traci orientacje. Kazdy kolejny zakret wiedzie glebiej w labirynt pomieszczen. Ma wrazenie, ze podaza w gore, i nagle staje przy drzwiach komnaty na szczycie wiezy, zza ktorych dochodzi rozpaczliwe lkanie. Wyciaga reke, zeby przekrecic klamke... -Nie idz tam - mowi glos za jego plecami. Devon odwraca sie. To ojciec. - Chyba, ze naprawde bardzo tego chcesz, Devonie. -Chce - mowi Devon, teraz bliski lez. - Tato, przyslales mnie tutaj, zebym sie dowiedzial. Musze sie dowiedziec, kim jestem. Ojciec spoglada na niego ze smutkiem. -Zatem ruszaj, synu. Devon odwraca sie i otwiera drzwi. W komnacie, w swietle swiec, dostrzega gnijaca, pomalowana na bialo czaszke Majora Musicka, ktory wyciaga krolika z cylindra. Na widok Devona klaun wybucha gromkim smiechem, wypelniajacym pomieszczenie. Devon budzi sie. Siada na lozku i slucha cykania swierszczy w nocnej ciszy. Okno otworzylo sie i do pokoju wpada chlodne pazdziernikowe powietrze. Devon drzy, usilujac otrzasnac sie ze snu. Odrzuca koldre i wstaje, zeby zamknac okno. Spoglada na wieze, sterczaca na tle ciemnoniebieskiego nieba. Oczywiscie swieci sie tam swiatlo. Devon starannie zamyka okno. Bez namyslu wbija sie w dzinsy i zaklada przez glowe koszulke. Wychodzi na mroczny korytarz, slyszac lomot swojego serca w gluchej ciszy domu. Zatrzymuje sie przed drzwiami pokoju Alexandra, aby sie upewnic, ze chlopczyk mocno spi, po czym idzie dalej. Nie spodziewal sie, ze drzwi do wschodniego skrzydla znow beda otwarte, ale sa - oczywiscie, dokladnie tak, jak zapowiedzial Alexander. Z pomieszczenia za nim saczy sie dziwna zlocista poswiata. Jaka tajemnice kryje to miejsce? Devon zbiera sily, otrzasajac sie z lepkich miazmatow niesamowitego snu. Nie do konca dziala z wlasnej woli, ale nie probuje sie opierac. Drzwi skrzypia, kiedy je otwiera, zaklocajac glucha cisze dworu. Devon sadzi, ze na gorze pani Crandall niespokojnie przewraca sie na drugi bok, a przestraszona Cecily siada na lozku. Oczywiscie Alexander tez sie budzi i szeroko otwiera oczy. Devon wchodzi do niewielkiej komnaty za drzwiami. Jest tak samo jak poprzednio, tylko ze tym razem nie zapala zarowki pod sufitem. Devon zaczyna piac sie po cementowych schodach. Gdzies z gory saczy sie swiatlo swiecy, rzucajac na stopnie migotliwy blask, w ktorym tancza cienie. Devon wchodzi wyzej. Przystaje, wyczuwajac czyjas obecnosc. . Ktos - albo c o s - schodzi po stopniach. Zblizajac sie do zrodla swiatla, Devon widzi przesuwajacy sie po wkleslej scianie cien. To jakas postac - nie, to diwe osoby. Teraz juz wyraznie widzi dwa cienie, rzucane przez swiatlo swiecy, ktora trzyma w reku jedna z tych osob. Staje jak wryty, slyszac kobiecy glos, wykrzykujacy jego imie: -Devon! Jednak nagle gasnie swieca, ktora jest jedynym zrodlem swiatla, i wszystko tonie w ciemnosci. -Kto tam? - wola Devon i jego glos odbija sie gromkim echem od marmurow i granitu. Odpowiada mu jedynie szelest odziezy i chyba cichy szpt kobiety, ktora zawolala go po imieniu. Potem zapada glucha cisza i Devon, przestraszony, lecz zdeterminowany, ostroznie stawiajac stopy, zaczyna znow powoli piac sie schodami w gore. -Chyba odrzekalem cie, zebys sie tu nie krecil - slyszy glos Simona. Oslepia go strumien jasnego swiatla z latarki sluzacego. -Ktos mnie wolal - mowi Devon. -Moze to duch - warczy Simon. - Co ty tu robisz? -Drzwi byly otwarte. -To nie daje ci prawa wchodzic tam, gdzie nie wolno. -Dziwie sie, ze znow nie probowales mnie udusic - odcina sie Devon. -Nie mialem sznura. - Simon mierzy go gniewnym wzrokiem. Devon jest przekonany, ze sluzacy istotnie tylko dlatego znow go nie zaatakowal. - No, juz. Wynos sie stad. -Co tam jest? -Tylko duchy. -No to co ty tu robisz? -Sprawdzam instalacje. Upewniam sie, ze juz nie bedzie zwarcia. -Simonie, jest srodek nocy. -pracuje w roznych godzinach. Devon wie, ze stary klamie. Nie zamierza jednak znow sie z nim spierac. Odwraca sie i schodzi na dol, z powrotem do wielkiego hallu. Spoglada na stary zegar. Ten wybija trzecia. Devon przez reszte nocy nie moze zasnac. Lezy na lozku, nasluchujac kazdego dzwieku, kazdego skrzypniecia starych krokwi na wietrze. Przez caly nastepny dzien Devon ledwie moze wysiedziec na zajeciach. Zmeczony, zniechecony, marzacy o rozwiazaniu zagadki - ktorejkolwiek zagadki - co chwile zerka na zegarek, czekajac na ostatni dzwonek. Gdy ten w koncu dzwoni, Devon wrzuca ksiazki do szafki i szuka D.J. Znajduje go na parkingu, opartego o Flo. -Moge cie prosic o duza przysluge? - pyta Devon. -Mow, czlowieku. -Podwieziesz mnie do restauracji rolfe'a montaige'a? Przyjaciel krzywi sie, a potem skinieniem glowy daje mu znak, zeby wsiadal. D.J. zajmuje miejsce za kierownica i wlacza plyte kompaktowa Aorosmith. iDream on... dream on... dream onnnn... -Co cie laczy z tym kryminalista? - pyta Devona. -Na razie nie moge ci powiedziec. Przykro mi, po prostu nie moge. -Nie zadawaj pytan, to nie uslyszysz klamstw, co? - mowi D.J. opuszczajac parking. -Cos w tym rodzaju - przytakuje Devon. -Tajemniczy z ciebie gosc - stwierdza D.J., gdy wjezdzaja na droge numer 138. - jakbys byl Supermanem albo kims w tym rodzaju. Spokojny Devon to pewnie tylko twoje drugie wcielenie. Devon usmiecha sie. -Nie uwazam sie za Supermana. Po prostu szukam odpowiedzi na kilka pytan. I mysle, ze Rolfe Montaigne moze wiedziec, co sie tu dzialo przed czternastoma laty. -Czternastoma? Kiedy sie urodziles? -Wlasnie. D.J. skreca w kierunku miasteczka i wkrotce w polu widzenia pojawiaja sie biale elewacje domow. Zatrzymuje samochod przed Fibber McGee's. Devon spoglada na restauracje, nie ruszajac sie z miejsca i nie otwierajac drzwi. -Jak na czlowieka szukajacego odpowiedzi - zauwaza D.J. - nie wydajesz sie spieszyc. Devon wzdycha. -Dzieki za przejazdzke, czlowieku. -Zaden problem. - D.J. wyciaga reke i klepie go w plecy. - Naprzod, Dicku Tracy. Devon wysiada z samochodu. -Chcesz, zebym zaczekal? - pyta D.J. -Nie. Dzieki za dobre checi. Wroce stad na piechote do Kruczego Dworu. Patrzy jak camaro odjezdza droga. Wklada reke do kieszeni i sciska medalik ze swietym Antonim. Chcialby byc nadal w samochodzie z D.J. i sluchac z nim muzyki, jak zwyczajny chlopak. Sam nie wie, dlaczego jest zdenerwowany przed wizyta u Rolfe'a. Moze dlatego, ze robi to za plecami pani Crandall. Jesli rozzloscilaby ja wizyta Devona w wiezy, to przy jej nienawisci do montaigne'a wpadlaby w szal, gdyby dowiedziala sie o ich konszachtach. Jednak sama go do tego zmusila: zbywajac go, nie odpowiadajac na jego pytania, jakby sama skierowala go do Rolfe'a Montaigne'a. Devon idzie chodnikiem w kierunku Fibber McGee's. Restauracja zostanie otwarta dopiero za kilka godzin, w porze obiadu, lecz porsche Rolfe'a juz stoi przed wejsciem. Przez wielkie okna Devon widzi kelnerow w bialych koszulach i czarnych krawatach, ustawiajacych na stolikach wazony z chryzantemami. Inni zwijaja serwetki i ukladaja sztucce. Devon nabiera tchu i otwiera drzwi. Wchodzi w gesty, pszenny aromat swiezego chleba. Uswiadamia sobie, ze jest glodny. Nie musi pytac o Rolfe'a. Ten jakby czekal na niego. Pojawia sie w przejsciu na zaplecze i usmiecha sie, stojac z zalozonymi na piersi rekami. -No, no, czyz to nie nowy lokator Kruczego Dworu? - mowi. -Mozemy porozmawiac? - pyta Devon. -Zastanawialem sie, kiedy przyjdziesz. Rolfe spoglada na jednego z kelnerow, zapewne kierownika sali. -Zaraz wroce - oznajmia, maszerujac w kierunku Devona i po drodze zdejmujac z wieszaka czarny skorzany plaszcz. Wklada go i otwiera drzwi. -Chodz ze mna - mowi do Devona, popierajac slowa ruchem glowy. Devon dziwi sie. -Dokad? -Na przejazdzke. Devon nie ma wyboru. Idzie za nim. Rolfe juz siedzi w samochodzie i zapuszcza silnik. Devon otwiera drzwi po stronie pasazera i wsiada. Przypomina mu sie, jak pierwszy raz siedzial w tym wozie, swego pierwszego wieczoru w Biedzie. Od tamtej pory nie minal jeszcze miesiac, a mogloby sie zdawac, ze uplynela cala wiecznosc. Rolfe wyjezdza tylem z parkingu i kieruje woz na droge biegnaca wzdluz wybrzeza. -Lepiej bedzie porozmawiac w moim domu - mowi. - Tam nikt nie bedzie nas slyszal. Devon nie odpowiada. Spoglada przez okno. Dzien zrobil sie pochmurny. Szara mgla zostawia krople wilgoci na przedniej szybie. Chlopiec niespokojnie zerka na nadmorskie glazy. Nagle ma wrazenie, ze wpadl w pulapke, zwracajac sie z prosba o pomoc do tego czlowieka, do mordercy... A jesli, wiedziony slepa nienawiscia do rodziny Muirow, Rolfe uwaza to spotkanie za swietna okazje do zemsty? Samochod przyspiesza, coraz szybciej pokonujac ostre zakrety. Devon przyciska glowe do skorzanego fotela i czuje, ze serce bije mu coraz szybciej. -Co jest? - smieje sie do niego Rolfe. - Nie lubisz szybkich samochodow? -Alez lubie - mowi mu Devon. - Obawiam sie tylko ich kierowcow. Rolfe smieje sie. -A co? Boisz sie, ze spowoduje wypadek? Na przyklad wypadne z drogi? W tym momencie przed nimi pojawiaja sie swiatla reflektorow, jak dwie plonace dziury we mgle. Devonowi zapiera dech. Nadjezdzajacy samochod kieruje sie prosto na nich, jakby chcial zepchnac ich z urwiska. Rolfe naciska klakson, ale bezskutecznie. Tamten samochod zbliza sie szybko i nagle Devon zdaje sobie sprawe - widzi to oczami duszy - ze kierowca tego wozu ma ostre kly i sciska kierownice szponami. 10. Skrzydlo Nocy Rolfe w ostatniej chwili wprawnie omija nadjezdzajacy samochod, ktory przelatuje obok z zapierajaca dech w piersi szybkoscia. Devon slyszy unoszacy sie w powietrzu, upiorny smiech. -przekleci idioci - mruczy Rolfe, podejrzliwie spogladajac w lusterko. - Pewnie pijane dzieciaki. Jednak Devon wie, ze za kierownica tamtego samochodu nie siedzial zaden dzieciak. -No, jestesmy na miejscu - oswiadcza Rolfe. - Nie ma jak w domu. Skreca w zwirowa drozke, wiodaca na skraj klifu. Tuz przy krawedzi urwiska stoi domek z oknami rozjasnionymi blaskiem kominka. Z komina unosi sie dym, pachnacy sosnowa zywica. Wysiadaja z samochodu i Rolfe otwiera drzwi, zapraszajac Devona do srodka. Zastaja tam kobiete, ubrana w bluzke ze zlotej satyny i czarne dzinsy, czytajaca przy stole gazety. Jest uderzajaco piekna, niczym supermodelka: czarnoskora, dlugonoga i zlocistooka. -Rolfe - mowi, a potem spoglada na Devona. - Czesc, mlody czlowieku. Nie wyglada na zaskoczona jego widokiem. -Roxanne, to jest Devon March - oznajmia Rolfe i dodaje znaczaco: z Kruczego Dworu. -czesc, Devonie March - mowi kobieta, wyciagajac reke. Devon sciska jej dlon. -Czesc. -Bedziemy na dole w gabinecie - mowi jej Rolfe, a kobieta kiwa glowa. Devon idzie za gospodarzem po spiralnych schodach wiodacych do pokoju najwidoczniej wbudowanego w krawedz urwiska, z jedna niemal calkowicie przeszklona sciana wychodzaca na morze. Pozostale trzy sciany od podlogi po sufit zajmuja polki z ksiazkami. Tak naprawde wszedzie wokol leza ksiazki, a miedzy nimi Devon dostrzega krysztalowe kule, kilka czaszek i co najmniej jedna spreparowana glowe. Tak samo jak w salonie w Kruczym Dworze. -Piekny pokoj - mowi Devon. -Podoba ci sie? Spedzam w nim wiekszosc wolnego czasu. - Rolfe pokazuje przeszklona sciane. - Kto by tego nie robil, majac taki piekny widok? - Wzdycha. - Glownie jednak ze wzgledu na ksiazki mojego ojca. Dobrze je miec przy sobie. Z barku na srodku pokoju wyjmuje butelke czerwonego wina. Wyciaga korek i napelnia dwa kieliszki. Podaje jeden Devonowi, ktory robi zdziwiona mine. -No juz, Devonie. Odrobina wina ci nie zaszkodzi. We Francji chlopcy znacznie mlodsi od ciebie pija wino tak, jak tutaj wiekszosc dzieci pija coca-cole. Devon pociaga lyk. Pijal juz piwo, ale nigdy wino. W pierwszej chwili wydaje sie gorzkie, cieple i cierpkie. Jednak po kilku lykach zaczyna mu smakowac: jest aromatyczne i kojace, o smaku slonca i owocow. Siedza na sofach, twarzami do siebie. W dole fale z trzaskiem rozbijaja sie o skaly, a slonce opada coraz nizej. Devon nie wie, od czego zaczac, i nagle troche mu sie kreci w glowie od wina. Jakby nie mogl sobie przypomniec, po co przyszedl do Rolfe'a Montaigne'a. -Za duchy i inne niebezpieczenstwa - mowi Rolfe, podnoszac kieliszek z winem. - No coz, powiedz mi, jak ci minely te ostatnie tygodnie. -Szybko. - Devon usiluje zebrac mysli.- Mam wrazenie, ze jestem bliski odkrycia prawdy o sobie. -O sobie? Mow jasniej. -O mojej przeszlosci. O tym, kim jestem. Rolfe kiwa glowa. -Ach, tak. Rewelacje o twojej adopcji, ktore ojciec wyjawil ci na lozu smierci. No i co odkryles? Devon przyglada mu sie bacznie. -Mowil pan, ze mieszkajac w Kruczym Dworze, tez widywal pan duchy. Rolfe wzrusza ramionami. -Jak kazdy, kto spedzi tam troche czasu. -Co pan wie o Jacksonie Muirze? -Wiem, ze byl zlym czlowiekiem. I ze jego zlo nie umarlo wraz z nim. Devon widzi, ze jego rozmowca jest smiertelnie powazny. Jakby na potwierdzenie jego slow w oddali niebo nad morzem przecina bezglosnie blyskawica. -Moge to potwierdzic - przytakuje Devon. - Widzialem go. Kilkakrotnie. -Gdzie? -Na cmentarzu. We wschodnim skrzydle. A takze w innych miejscach. -Amanda jest niemadra - mowi Rolfe, bardziej do siebie niz do niego. Nagle Devon wyczuwa obecnosc tej kobiety z gory, Roxanne. Zeszla na dol z taca truskawek, pokrojonymi gruszkami, francuskim pieczywem i serem. Patrzy Devonowi w oczy. -Jestes glodny - odzywa sie. Istotnie. Tylko skad ona o tym wie? -Dziekuje ci, Roxanne - mowi Rolfe. Kobieta usmiecha sie. -Tak - wtoruje Devon. - Dzieki. Roxanne kiwa glowa, a blask ognia odbija sie od jej skory i tanczy w dziwnie zlocistych oczach. Bezszelestnie wraca po schodach na gore. -Jakby czytala w moich myslach - zauwaza Devon, wrzucajac do ust truskawke. -Roxanne jest bardzo domyslna - mowi Rolfe, patrzac na nia z usmiechem. Devon odkrawa sobie plasterek sera i odlamuje kawalek francuskiej bulki. -No coz, wracajac do naszej rozmowy - mowi z pelnymi ustami - dlaczego uwaza pan, ze pani Crandall jest niemadra? Rolfe upija lyk wina. -Nie powinna byla sprowadzac do tego domu takiego niewinnego mlodzienca jak ty. Podchodzi do okna i spoglada na wzburzone morze w dole. Nad falami w oddali przetacza sie gluchy pomruk gromu. iMozna mu ufaci, mowi Glos. Wszelkie watpliwosci i obawy, jakie dotychczas budzil w Devonie ten mezczyzna, teraz znikaja. Devon wie, ze Rolfe nie tylko zna odpowiedzi, ale tez jest z nim dostatecznie szczery, zeby sie nimi podzielic. W koncu ktos jest z nim szczery. Devon podchodzi do niego, gryzac kawalek gruszki. -Dlaczego wschodnie skrzydlo jest zamkniete? Rolfe spoglada na niego. -Devonie, jestes dobrym chlopcem. Powinienes zwrocic sie do Amandy... -Zrobilem to. Pytalem. Niczego sie nie dowiedzialem. Nic nie chciala mi powiedziec. Rolfe dopija wino i kreci glowa. -Niech pan slucha - ciagnie Devon. - Mam prawo wiedziec. To moja przeszlosc, moja historia. Rolfe przyglada mu sie. -Dlaczego sadzisz, ze twoja, Devonie? Rozmawiamy o dwoch roznych sprawach: o tym, co Amanda wie o twoich rodzicach, oraz o tym, czego nie mowi o duchach Kruczego Dworu. -Sadze, ze te dwie sprawy lacza sie ze soba - mowi spokojnie Devon. -Dlaczego tak uwazasz? -Ten samochod, ktory probowal zepchnac nas z urwiska, kiedy jechalismy tutaj... Za jego kierownica nie siedzial zaden dzieciak. Widzi w jego oczach, ze Rolfe rowniez dobrze o tym wie, tylko ukrywal przed nim ten fakt, sadzac, ze Devon tego nie zauwazyl. Rolfe nadal mu sie przyglada. -Skad wiesz? -Nie jestem taki niewinny, jak sie wydaje - mowi Devon. Zjada ostatnia truskawke. - Pan wie o demonach, prawda? Wie pan o zaryglowanych drzwiach we wschodnim skrzydle. Rolfe mruzy oczy i patrzy na Devona. -Kim jestes? - pyta cicho. -Wlasnie tego chce sie dowiedziec. Rolfe tylko na niego patrzy. Pokaz mui, mowi Glos. Devon podnosi lewa reke i porusza palcami. Przeczuwa, ze tym razem jego moc sie objawi. I rzeczywiscie, jedna z ksiazek wysuwa sie z polki i gladko przelatuje w powietrzu, zeby spoczac w jego dloni. Rolfe przyglada sie temu z nieprzenikniona mina. -iRejestr Opiekunow Portalui - czyta Devon, spogladajac na tytul. - We wschodnim skrzydle tez jest taka ksiazka. -Tak - przyznaje Rolfe, biorac od niego ksiege. - Tak, istotnie tam jest. - Nie odrywa oczu od Devona. - Chodzmy i siadzmy przy kominku, dobrze? Zasiadaja dwoch duzych i miekkich fotelach. Na kominku trzaska ogien. Na zewnatrz krople deszczu z wahaniem pukaja w szyby, jakby nie chcialy im przeszkadzac. Grzmi, ale wciaz daleko nad morzem. -Zna pan innych obdarzonych takimi zdolnosciami, prawda? -Znam. - Mezczyzna wciaz mu sie przyglada, jakby probujac zrozumiec. - Od jak dawna wiesz o swoich umiejetnosciach? I kto jeszcze wie, ze je posiadasz? -Wiem od nich od dziecka - wyjasnia Devon. - I dotychczas poza panem wie o nich tylko Cecily. Kilku chlopcow w Gio's widzialo, jak walczylem z demonem, ale uznali, ze byl to tylko przyplyw adrenaliny. -Widzieli, jak walczyles z demonem? -No, wlasciwie tylko raz go uderzylem. Musialem. Napadl na pewnego chlopca. Rolfe blednie. -A zatem wrocily - mowi cicho. - Wyczulem to. Dzisiaj ten samochod prawie zawadzil o moj. Jesli to co mowisz, jest prawda, kryje sie w tym znacznie wiecej, niz przypuszczalem. Jezeli atakuja przypadkowe osoby... -Nie sadze, zeby to byl przypadek. Ten demon przemowil do mnie. Probowal mnie sprowokowac. To ja bylem jego celem. Tylko dlaczego? Wlasnie to musze wiedziec. Przez cale zycie musialem odpierac ataki takich stworow. Ojciec robil, co mogl, ale kilka razy udalo im sie przebic. A od kiedy przyjechalem tutaj, co chwile musze walczyc z jednym z nich. -I najwidoczniej zwyciezasz, skoro tu siedzisz - zauwaza Rolfe, z wyraznym podziwem w glosie. -Tak - Devon jest dumny z siebie. - Owszem, radze sobie. -Wiesz kim jestes, prawda, Devonie? Ojciec z pewnoscia ci to wyjasnil. Chlopiec pochyla sie na fotelu. -W tym rzecz, ze nie wiem. Ojciec nic mi nie powiedzial poza tym, ze jestem silniejszy od kazdego z nich i ze nie powinienem sie bac. Rolfe krzywi sie. -To dziwne. Przypuszczam, ze twoj ojciec byl Opiekunem, a zadaniem Opiekuna jest nauczac. - Przez chwile zdaje sie nad czyms zastanawiac. - Zapewne twoi prawdziwi rodzice oddali cie pod jego opieke. Jesli byl Opiekunem, wiedzial o twoich zdolnosciach. Tylko nie potrafie zrozumiec, dlaczego nie chcieli, zebys znal prawde o swoim dziedzictwie. To wspaniale dziedzictwo, szlachetne... -Zaraz. Moze pan to powtorzyc? Moje dziedzictwo? Opiekun? - Devon patrzy na Rolfe'a szeroko otwartymi oczami. - Moze pan zaczac od poczatku? Prosze. Rolfe usmiecha sie. Spoglada na ksiazke, ktora trzyma na kolanach. -Twoj ojciec z pewnoscia tu jest, prawda? - pyta. - W tej ksiazce? Devon kiwa glowa. -Tylko, ze on nie moze byc moim ojcem. Nosi inne nazwisko i zdjecie zrobiono ponad sto lat temu. -Pokaz mi go - poleca Rolfe, wreczajac chlopcu ksiazke. Devon przewraca stare i wilgotne kartki. Znajduje Thaddeusa Underwooda. Pokazuje mezczyznie otwarta ksiazke. -To on - mowi. Rolfe szeroko otwiera oczy. -Twoim ojcem byl Thaddeus? -Znal go pan? Rolfe podnosi glowe i patrzy na twarz Devona, a potem znow w ksiege. -och, tak - mowi. - Znalem go. Wstaje i nalewa sobie drugi kieliszek wina. Deszcz pada mocniej, bebniac o szybe. Blyskawica rozjasnia niebo. Nadciaga nastepny sztorm. -Przeciez on nie moze byc moim ojcem - mowi Devon. - Zyl w poprzednim wieku. -Opiekunowie zyja dlugo. Musza. Maja nauczac, szkolic i chronic kolejne pokolenia. Ile twoj ojciec mial lat? -Piecdziesiat siedem, kiedy umarl. -Dodaj do tego co najmniej pareset, chlopcze - mowi z usmiechem Rolfe. -To niemozliwe - wydusza z siebie Devon. Rolfe usmiecha sie jeszcze szerzej. -Rownie niemozliwe jak unoszenie ksiazki sila woli? Albo walka z demonem w pizzerii? Devon usiluje ogarnac te nowe informacje o swoim ojcu. -Zatem moj ojciec nie nazywal sie March - mysli na glos. - Zapewne przybral to nazwisko, poniewaz urodzilem sie w marcu. - Nagle zerka na rozmowce. - Jak Opiekun - kimkolwiek jest - moze tak dlugo zyc? Moj ojciec byl czlowiekiem. Jestem tego pewien. Rolfe wzdycha. -Oczywiscie, ze byl czlowiekiem. Jak wszyscy Opiekunowie. Jednak pochodza z bardzo starej linii... siegajacej zarania magii, ktorej zawdzieczaja swe szczegolnie umiejetnosci. I dlatego maja uczyc, szkolic i chronic... -Kogo? Rolfe wydaje sie nie slyszec. Spoglada w dal, pograzony we wspomnieniach. -Kiedy bylem chlopcem, Thaddeus Underwood byl najwiekszym Opiekunem w Ameryce. Podziwialem go. Byl dla mnie jak dziadek - madry, szczodry i dobry. Moj ojciec swiata poza nim nie widzial. - Milknie na chwile, a potem mowi: - Wszyscy kochalismy Thaddeusa. Pan Muir. Edward. Amanda. -On tu byl? Moj ojciec byl w Kruczym Dworze? -Tak. Przez jakis czas. Przybyl tu szkolic mojego ojca. Widzisz, moj ojciec tez byl Opiekunem. - Rolfe spoglada na Devona, jakby usilowal dostrzec cos, co powinien rozpoznac. - Chociaz nie mam pojecia, kim mogli byc twoim rodzice. Nie znam nikogo, kto mogl oddac cie pod opieke Thaddeusa. -Oni musieli byc stad, z Biedy - upiera sie Devon. - W przeciwnym razie po co ojciec przysylalby mnie tutaj? I dlaczego nigdy mu o nich nie mowil? -Nie znam odpowiedzi na te pytania. Jednak Thaddeus Underwood nigdy nie robil niczego bez powodu. Byl na to o wiele za madry. Tak, jestem pewien, ze chcial, abys odkryl prawde o swoim dziedzictwie, ale nie moge zglebic powodu, dla jakiego ukryl ja przed toba. Nie ma tu juz Opiekunow, nie zostal nikt, kto moglby uczyc cie tak jak on. Devon znow stoi przy oknie twarza do Rolfe'a. -Nie rozumiem. Nie mam pojecia, kim jest Opiekun. Opiekunowie Portalu... Czym jest Portal? Czy to takie drzwi jak we wschodnim skrzydle? -Jestes bardzo domyslny, Devonie. Tak, dokladnie takie drzwi. - Rolfe usmiecha sie sardonicznie. - W potocznej mowie nazywa sie je Otchlaniami. -Tak - mowi Devon. - Otchlan. Taka jak ta w szafie w moim domu. Rolfe spoglada na niego ze wspolczuciem. -Zagniezdzily sie w twojej szafie? Biedny dzieciaku. -Ale dlaczego? Wlasnie to chce wiedziec. Dlaczego ja? Rolfe patrzy na niego ze smutkiem. -Naprawde nie wiesz, prawda? -Nie - mowi blagalnym tonem Devon. Rolfe odstawia kieliszek na parapet okna. Kladzie dlonie na ramionach Devona i spoglada mu prosto w oczy. -Devonie March, pochodzisz z pradawnego i starozytnego rodu, dumnego i szlachetnego - oswiadcza. - Devonie March, jestes czarodziejem Bractwa Skrzydla Nocy. Jakby na potwierdzenie nad morzem przetacza sie grom. 13. Halloween I To nie moze sie dziac... nie naprawde. I Devon usiluje rozlaczyc przegnile i kosciste palce, splecione na swojej - a raczej na Jacksona - piersi. Przesuwa dlonie po swoim ciele - swoich z w l o k a c h - i wymacuje boki trumny. Zbutwiala, rozpadajaca sie satyna. Kiedy sie porusza, slyszy obrzydliwy cichy chlupot. I Nie, mysli. To tylko zludzenie. I -Devonie March, jestes teraz moj. Myslales, ze zwyciezyles. Sadziles, ze mnie pokonales! Popelniles blad! W swej gnijacej czaszce Devon slyszy wlasny jek przerazenia. -B l a d! - cieszy sie Szaleniec. - Potraficie to przeliterowac, chlopcy i dziewczeta? B-L-A-D! Jak to brzmi? Blad! Jego smiech doprowadza Devona do szalenstwa. Nagle przypomina sobie slowa Sargona Wielkiego. I Za bardzo sie bales. Te stwory zywia sie strachem. Im bardziej sie obawiasz, tym sa potezniejsze.i Racja. Jest wystraszony. Przerazony. Musi opanowac lek. To jedyny sposob. Z jakiegos powodu Devonowi nagle staje przed oczami Roxanne. Roxanne, przyjaciolka Rolfe'a. Kobieta o z l oscistych oczach. Chlopiec przypomina sobie cos, co mu powiedziala. I Trzasnij obcasami, Devonie March. Czy nie tak jest powiedziane w jednej z waszych bajek? Trzykrotnie trzasnij obcasami, a znajdziesz sie tam, gdzie chcesz byc. I Probuje. Z wysilkiem porusza koscmi stop Jacksona Muira. Uderzaja o siebie - raz, drugi i trzeci. iUda siei, mowi sobie i wierzy w to. Strach znika. I nagle znow stoi w gabinecie Rolfe'a, trzymajac w dloniach krysztal. Zabierz to ode mnie! - krzyczy Devon, wyciagajac przed siebie rece. Rolfe usiluje zlapac krysztal, ale nie udaje mu sie to. Bezradnie patrzy, jak cenny kamien jego ojca pada na podloge i rozbija sie na kawalki. -Przepraszam - mowi Devon. - bylem w grobie Jacksona, w jego ciele! Rolfe ostroznie zbiera odlamki. -W porzadku. Krysztal zachowuje swoja moc niezaleznie od postaci. Devon ciezko dyszy. -W tak paskudnej sytuacji jeszcze sie nie znalazlem - mowi. - Bylem Jacksonem. Bylem w jego rozkladajacym sie ciele! -Spokojnie, Devonie. - Rolfe kladzie kawalki krysztalu na stole. - Czy Szaleniec rozmawial z toba? -Tak. Chcial, zebym przyznal, ze jestem taki jak on. Ale nie jestem. - Devon patrzy uwaznie na Rolfe'a. - Prawda? Rolfe probuje sie usmiechnac. -Nie, jesli nie wykorzystujesz posiadanej mocy do zlych celow. Jednak nie rozumiem, dlaczego krysztal zaprowadzil cie do niego. Mial obdarzyc cie wiedza o twoim dziedzictwie maga Skrzydla Nocy. -Od tego sie zaczelo - wyjasnia Devon. - Spotkalem... Sargona Wielkiego! Rolfe robi wielkie oczy. Devon zdobywa sie na krzywy usmiech. -Poddal mnie probie. Kazal mi znalezc demona, ale zadnego tam nie dostrzeglem. Dlatego rzucilem sie na niego. Rolfe mruga zaskoczony. -R z u c i l e s s i e n a S a r g o n a W i e l k i e g o? -Tak. Przeszedlem te probe. Demon przybral jego postac. - Devon wzdycha. - Mimo to nie zdolalem pokonac demona, poniewaz sie przestraszylem. Musze nauczyc sie panowac nad strachem. Devon pociera skron. Wciaz jest lekko oszolomiony po tym pobycie w trumnie. Ma wrazenie, ze na ubraniu pozostal mu trupi odor. -Nagle jednak przypomnialem sobie cos, co powiedziala mi Roxanne - mowi do Rolfe'a. - Zrozumialem, ze moge sie stamtad wydostac. Mezczyzna usmiecha sie. -Jestes silniejszy od kazdego z nich. -Tak - wzdycha Devon. - Tato zawsze mi to mowil. -Jednak fakt, ze Szaleniec ci sie pokazal - mowi wyraznie przejety Rolfe - potwierdza nasze podejrzenia. -On wciaz tu jest - przytakuje Devon. Gospodarz wzdycha. -Jesli pokazal sie tobie, to moze jeszcze znalezc sposob, zeby objawic sie Alexandrowi. Devon kiwa glowa. Wzmianka o Alexandrze przypomina mu o Kruczym Dworze. Powinien tam wrocic jak najszybciej. Pani Crandall zacznie cos podejrzewac, jesli nie pojawi sie na kolacji. -Rolfe, dzieki za wszystko. Bardzo mi to pomoglo. I bardzo mi przykro, ze stluklem krysztal twojego ojca. -Nic nie szkodzi, Devonie. Chlopiec przypomina sobie o czyms. -Hej, Rolfe. Moglbys odwiesc mnie do miasteczka? Jakos nie sadze, zebym zdolal powtorzyc te sztuczke z przenoszeniem. Nie wydaje mi sie, zeby bogowie przejmowali sie takimi sprawami jak godzina policyjna czy spoznienie na kolacje. -Jasne, kolego. -Och, jeszcze jedno. Co to znaczy "abecedarian"? Tak nazwal mnie Sargon. Rolfe powstrzymuje smiech. -To oznacza nowicjusza. Amatora. -A m a t o r a? - jezy sie Devon. - Ja mu pokaze. - Parska smiechem. - No coz, chyba rzeczywiscie jeszcze sporo powinienem sie nauczyc. - Wzdycha spogladajac na kawalki krysztalu na stole. - Chociaz moze poczekam troche, zanim znow sprobuje. Pobyt w trumnie przeszedl wszystko, z czym spodziewalem sie miec dzis do czynienia. Ida po schodach i wychodza na zewnatrz. Juz maja wsiasc do samochodu Rolfe'a, gdy Devon przystaje. -H a l l o w e e n - wzdycha, jakby wlasnie zdal sobie z czegos sprawe. -Co z nim? -To juz za kilka dni - mowi Devon. - Rocznica smierci Emily Muir. Rolfe kiwa glowa. -Sadze, ze w tym dniu nalezy zachowac czujnosc. -Tak - zgadza sie Devon. - Koniecznie. Na wypadek, gdyby cos poszlo nie tak. Pierwsze, co poszlo nie tak w Halloween, to to, ze Devon zapomnial o obietnicy zlozonej Alexandrowi. -Och, nie! - jeczy, ubrany w swoj paradny stroj maga Skrzydla Nocy. Siedzi scisniety na tylnym siedzeniu camaro miedzy Ana i Marcusem, a Cecily zajmuje miejsce z przodu obok D.J. - Mialem zabrac Alexandra na obchod po domach. -Ale strata, no nie - mowi Ana. -Za kogo mial sie przebrac, za mlodszego brata Fredy'ego Kruegera? - pyta D.J. Devon ignoruje te uwagi. -Rany, czuje sie okropnie. - Ma ochote kopnac sie w tylek. - Nie widzialem go caly dzien i zapomnialem. Mial mi powiedziec, za kogo chce sie przebrac, ale nie zrobil tego. -Pogodzi sie z tym - rzuca Cecily. - Poza tym, Devonie, nie moglbys pojsc z nim i zdazyc na prywatke u Jessiki. Wierz mi, to bedzie lepsza zabawa niz pilnowanie tego malego potwora. -Ale on wlasnie zaczal mi ufac - lamentuje Devon. Marcus spoglada na niego ze wspolczuciem. -Wyglada na to, ze czujesz sie za niego odpowiedzialny. -Cos w tym rodzaju - przyznaje Devon. - Nie mial nikogo, kto swiecilby mu przykladem. Czuje sie okropnie. Ma wrazenie, ze oblal kolejny test i ze gdyby Sargon Wielki byl w poblizu, to nazwalby go abecedarianem albo gorzej. I Mag Skrzydla Nocy nie powinien zapominac o zlozonych obietnicach, karci sie Devon. I A male dzieci powinny dobrze sie bawic w Halloween, a nie siedziec w domu i czytac komiksy. Devon jest rad, ze maly nadal nie ma dostepu do telewizji. Zgodnie z przewidywaniami Cecily prywatka jest bardzo udana. Niektore dzieciaki przebraly sie tak Dorze, ze nie mozna ich rozpoznac. Jessika jest stara czarownica z ogromnym sztucznym nosem i mnostwem brodawek. Marcus otrzymal lwia czesc braw za swoje dopracowane w kazdym szczegole monstrum Frankensteina, wlacznie z elektrodami, bliznami i ogromnymi buciorami, ale Ana jako hurysa rowniez budzila ogromne zainteresowanie - zwlaszcza jej odsloniety brzuch i dotychczas niewidoczny kolczyk w pepku. Odziana w krynoliny i koronki Cecily troche sie burzy, ale pociesza ja to, ze Devon nie odstepuje jej prawie na krok. Gwozdziem prywatki jest "nawiedzony dom", ktory ojciec Jessiki urzadzil w garazu. Rozbrzmiewa tam szarpiaca nerwy muzyka, a sam pan Milardo przebrany za potwora straszy gosci, wyskakujac na nich znienacka. Wywoluje kilka okrzykow strachu i salwy smiechu, zanim wszyscy wracaja do domu na pizze dostarczona z Gio's. Jednak rodzice Jessiki od poczatku upierali sie, ze prywatka ma sie skonczyc dokladnie o dziesiatej. Sprzataja ze stolu i zdejmuja bibulkowe ozdoby, chociaz ich corka wlasnie wlozyla do odtwarzacza nastepna plytke kompaktowa. -Och, mamo! - jeczy. - Tatusiuuu! Wszystko na prozno. Rodzice chowaja ciastka i zapalaja swiatla, ploszac pary tulace sie na kanapie. Na zewnatrz wygnancy gromadza sie wokol samochodow nalezacych do uprzywilejowanych. Cecily, nie chcac by wieczor zakonczyl sie tak szybko, wyjmuje telefon komorkowy i dzwoni do matki. Po cichej rozmowie triumfalnie go wylacza. -Mama powiedziala, ze moge zabrac kilka osob do Kruczego Dworu - wola do D.J. i Devona. - Przekazcie wiadomosc. Po chwili trzy samochody jada do wielkiego domu na klifie. Dzieciaki sa podekscytowane. Malo kto byl przedtem w tej starej posiadlosci. Wyprzedzajac sie raz po raz, trabia i krzycza do siebie przez otwarte okna. Devon podejrzewa, ze dzieciaki w jednym wozie - z ostatniej klasy - sa nacpane. Niepokoi sie, ze zaimprowizowana prywatek moze przybrac nieoczekiwany obrot. -Cecily, badz rozsadna, dobrze? - mowi, gdy jeden z tych chlopakow wypina do nich gola pupe. - Ile osob mama pozwolila ci przyprowadzic? -kilka. -Kilka to ile? -Posluchaj, Devonie. Mama bedzie na gorze i babci. Nawet nas nie uslyszy, jesli zostaniemy w salonie. Devon mruzy oczy. -Powiedziala, ze nie wiecej niz piec lub szesc osob, prawda? Cecily usmiecha sie. -Raczej trzy lub cztery. -Wspaniale, Cecily. Za nami jada dwa pelne samochody, a w nich kilka osob, ktorych nawet nie znamy. Niektorzy starsi chlopcy sa niezle zaprawieni. -Przestan sie zamartwiac, Devonie. Devon wzdycha. Nie chce wyjsc na mekole, ale ma jakies zle przeczucia. W koncu to rocznica smierci Emily Muir, a banda dzieciakow zamierza urzadzic prywatke w Kruczym Dworze - w ktorym moga zobaczyc ducha szalonego czarownika i Otchlan pelna demonow. I Dlaczego nie moge zyc jak normalny czlowiek?i - zadaje sobie pytania Devon, nie po raz pierwszy. W domu wita ich, umieszczona na stoliku w hallu, ogromna latarnia z wydrazonej dyni, z migoczaca w srodku swieczka. Cecily prosi, zeby nie halasowali, ale niektorzy nie moga powstrzymac okrzykow zachwytu na widok egzotycznych pamiatek w salonie. -Patrzcie na te zbroje! - mamrocze jeden ze starszych chlopcow, o rozszerzonych zrenicach i przekrwionych bialkach oczu. - Niesamowita... - Podnosi przylbice. - Moge przymierzyc? -Nie - mowi stanowczo Devon, zatrzaskujac przylbice. - Czemu po prostu nie siadziesz na kanapie? Daj odpoczac nogom. -Niezly pomysl, czlowieku - zgadza sie chlopak i rusza w kierunku kanapy. -Patrz na tych kolesi - mowi D.J. - Juz odlecial ponad Empire State Building. To pewne. Devon patrzy, jak dwaj z nich, obaj przebrani za wampiry, obsciskuja dwie mlodsze dziewczyny w strojach lalek Barbie. Innych krecacych sie wokol nawet nie poznaje: jeden chlopak w masce jaszczurki i drugi wygladajacy jak potwor z Obcego ogladaja spreparowane glowy lezace na polce. Dwoch innych, przebranych za kowbojow, pali papierosy i strzepuje popiol do oczodolow czaszki. -W tym domu sie nie pali - oswiadcza Devon i wypycha ich na taras. Odwraca sie i widzi, ze Cecily i Marcus tancza ze soba. Dziwaczny widok, bo ona wyglada jak Scarlett O'Hara, a on jak Boris Karloff. Ana kreci regulatorem glosu i zupelnie nie pasujacy do tego wnetrza rap wypelnia salon, w ktorym zapewne Horatio Muir sluchal kiedys Mendelssohna i Wagnera. Devon podchodzi do Cecily, majestatycznie ciagnac za soba plaszcz maga. -Przepraszam, ale nie sadzisz, ze sytuacja zaczyna sie wymykac spod kontroli? -Devonie, czy raz dla odmiany nie mozemy byc beztroskimi, szczesliwymi ludzmi? - mowi ona, zbywajac jego slowa machnieciem reki. - Czy wiesz, jak dlugo czekalam, zeby urzadzic tu prywatke? Jak wspaniale jest slyszec w tym domu muzyke - prawdziwa muzyke? -Cecily, jesli twoja matka tu przyjdzie... -Ooo! Odwracaja sie. Nawet przez glosne lup-lup-lup muzyki slysza okrzyk obrzydzenia, ktory wyrwal sie w z ust Any. Dziewczyna stoi pod regalem i krzywi sie, a chlopak w masce jaszczurki pokazuje jej jezyk. -To bylo wspaniale - oswiadcza Ana. - Zrob to jeszcze raz. Chlopak spelnia jej prosbe, wystawiajac przez otwor w masce dlugi, gietki, cienki jezor. -O o o! - znow krzyczy Ana, jednoczesnie rozbawiona i zniesmaczona. Inna dziewczyna podchodzi do nich, zeby tez popatrzec. -jak ty to robisz? - pyta. - Jest zwiniety pod maska? Jezor znow sie wysuwa. -Kto to jest? - pyta dziewczyna Ane. Ana chichocze, patrzac na jaszczura. -Czy my cie w ogole znamy? Devon obserwuje to uwaznie. Jak na filmie w zwolnionym tempie przestaje powoli slyszec rapowy podklad muzyczny. Zastepuje go wibrujacy pisk, ktoremu towarzyszy wzrost temperatury. -Ana! - wola Devon, lecz wlasny glos wydaje mu sie stlumiony i odlegly. Dziewczyny zaczynaja odwracac glowy w jego kierunku. Devon wciaz widzi to jak w zwolnionym tempie i probuje do nich podbiec. Jednak nogi ma jak z olowiu, jakby nagle grawitacja wzrosla stukrotnie. Stojacy za dziewczynami jaszczur otwiera pysk, ukazujac az nazbyt prawdziwe kly. Cecily tez to dostrzega. Krzyczy. Devon pokonuje te dziwna sile, ktora probowala go unieruchomic. W rozwianej szacie rzuca sie na jaszczura, ktory juz zlapal Ane. Dziewczyna obraca glowe i spoglada napastnikowi w twarz. Pojmuje, ze to nie maska, ze jezyk i zeby sa prawdziwe. Wrzeszczy. Devon zadaje silny cios w bok demona. Ten ryczy i upuszcza Ane na podloge. Gwaltownie odwraca sie i warczy na Devona, wysuwajac i chowajac dlugi jezor. -Chodz, brzydalu, chodz - drwi Devon. - Pokaz, co potrafisz. -Devonie! - wola Cecily. - Za toba! Devon katem oka dostrzega chlopaka w stroju Obcego. Jego dlugie pazury sa prawdziwe. Pociera jednym o drugie, jakby ostrzyl noze. -O, nic z tego! - wola Devon, wierzac, ze i tym razem jego cialo zareaguje instynktownie. Nie zawodzi sie. Prawa noga zadaje blyskawiczne kopniecie, wypolerowanym butem trafiajac w podbrodek Obcego, ktory z trzaskiem pada na kanape. Obsciskujace sie tam pary krzycza z przerazenia i pierzchaja razem w kat pokoju. Tymczasem jaszczur przysiada na tylnych lapach, szykujac sie do skoku. -Przemysl to, Godzillo! - wola D.J. i rzuca sie na stwora, zanim ten zdazyl zaatakowac. Sa tu jednak inne demony: obaj kowboje wyjmuja szponiaste lapy z kieszeni i ruszaja w kierunku Any i Cecily. -Cecily!- wola Devon. - Po prostu wyrzuc ich stad! Uwierz, ze potrafisz, a zrobisz to! Ona spoglada na niego w panice, a potem przenosi wzrok na podchodzacych kowbojow. Jeden z nich oblizuje sie pozadliwie. Ma lapy jak niedzwiedz: szerokie i porosniete gestym wlosem, z dlugimi pazurami. -Chyba nie wiesz, kim jestem - mowi Cecily lekko drzacym glosem. - Nazywam sie cecyli Crandall i nikt - powtarzam, nikt - nie bedzie mnie lekcewazyl. I Niech to zrobi, mysli Devon, koncentrujac sie. Cecily atakuje, szeleszczac krynolina i koronkami. Mocno kopie kowboja kolanem w krocze. Napastnik wyje z bolu i pada na podloge. -Zuch dziewczyna! - krzyczy Devon. - Hej, ludzie! Uwierzcie, ze potraficie, a zdolacie ich przegnac! Jednak przestraszeni goscie nie probuja walczyc, tylko wybiegaja do przedsionka. Nie ogladajac sie za siebie, z wrzaskiem wypadaja na dwor: W ten sposob piatka przyjaciol musi pokonac cztery demony. -I tak mamy liczebna przewage - mowi Devon. Jednak demony odciely im droge ucieczki. Podwojne drzwi salonu zamykaja sie z hukiem i Devon slyszy trzask przesuwajacej sie zasuwy. Kowboje wybuchaja smiechem. -Bez paniki - mowi Devon. - Poradzimy sobie. Jaszczur macha poteznym ogonem, wywracajac stol i rozbijajac na kawalki zabytkowa lampe. -Hej! - warczy Cecily. - To byla ulubiona lampa mojej mamy. Rozezlona, kopniakiem godnym najlepszych wyczynow Wonder Woman trafia lobuza w leb. Demon z rykiem pada na podloge. Jeden z kowbojow syczy i szczerzy zeby, szykujac sie do obrony lezacego kompana. -Nic z tego - odzywa sie Marcus i obuta w bucior Frankensteina stopa kopie go w zad, posylajac wprost w objecia D.J. -Hej! - mowi D.J. - Poznaje cie. To ty ukradles mi samochod! - Usmiecha sie zlowrogo. - Zaplacisz mi za to, co zrobiles z Flo! Bierze zamach i zadaje bestii tak silny cios, ze demon przelatuje w powietrzu i z loskotem uderza o kominek. Jednak Obcy zdolal zlapac Ane. Trzyma ja przed soba, gotowy dlugimi pazurami rozerwac gardlo dziewczyny. Wszyscy nieruchomieja. -Puszcze ja, jesli otworzysz Portal - mowi. Po raz pierwszy Devon slyszy demona przemawiajacego ludzkim glosem. Gluche, gardlowe dzwieki przypominaja zgrzyt kamienia tracego o kamien. -Nigdy - mowi Devon, stajac przed demonem. - Nigdy nie otworze tych drzwi! -Devonie! - krzyczy Ana. - Rob, co karze! Prosze! On mnie zabije! -Nie, nie zrobi tego - mowi stanowczo Devon. - Nie moze, poniewaz mu tego zabraniam. Nie wie, skad ma te pewnosc. Moze podpowiedzial mu to Glos, a w tym calym zamieszaniu Devon go nie uslyszal. Jest jednak przekonany, ze potrafi zapanowac nad tymi stworami. I Jestem silniejszy od nich wszystkich. Jestem potomkiem Sargona Wielkiego w setnym pokoleniu. I Spokojnie patrzy prosto w slepia demona. -Zabraniam - powtarza. Stwor wydaje gluchy, przeciagly ryk. -Pusc ja - rozkazuje Devon. Demon nagle unosi leb i sle pod sufit ryk zawodu. Odpycha Ane. Dziewczyna wpada w objecia Devona , drzac jak lisc. -i A teraz wszyscy - rozkazuje Devon, nie swoim glosem - wracajcie do Otchlani! Juz! I Wszystkie cztery demony rycza. Ulatuja w powietrze i znikaja. -O rany...! - wzdycha D.J. -Co to bylo? - pyta Ana, wciaz drzac w ramionach Devona. Marcus podchodzi do Devona i spoglada na niego z podziwem. -Jak to zrobiles? Dlaczego nagle stalismy sie tacy silni? -I co to jest Otchlan? - pyta Ana. -Nie mam czasu na wyjasnienia. - Devon zwraca sie do Cecily. - Musimy sprawdzic co z Alexandrem. Na jej twarzy pojawia sie lek. -Myslisz, ze przyszly po niego? -nie one, Szaleniec. Jednak w tym momencie otwieraja sie drzwi salonu. Staje w nich rozgniewana pani Crandall. - Cecily! Devonie! Co sie tu dzieje? -Mamo, my... Kobieta szeroko otwiera oczy na widok salonu. -Halas bylo slychac az w zachodnim skrzydle. Twoja babcia jest bardzo zdenerwowana. Trzesie sie jak... Pani Crandall rozglada sie po pokoju. Devon wyczuwa, ze ona doskonale rozumie, w jaki sposob jej ulubiona lampa zostala rozbita, a ksiazki porozrzucane po podlodze. Spoglada na Devona. -Musze pojsc sprawdzic co z Alexandrem - mowi jej z naciskiem. Ona nie odpowiada. Devon zwraca sie do D.J. -Poki co opowiedz im wszystko, najlepiej jak potrafisz - mowi, wskazujac na Marcusa i Ane, ktorzy nadal sa zdumieni i przerazeni. - A tym mieczakom, ktorzy uciekli, powiedz, ze to byl taki zart na Halloween. Sami go wymyslilismy. -Tak - popiera go Cecily. - Tak jak ojciec Jessiki. - I dodaje po chwili: - Tylko nieco bardziej realistyczny. -Nieco - przytakuje Devon. D.J. zdobywa sie na usmiech. -Byli tak wystraszeni, ze uwierza we wszystko. Devon i Cecily ruszaja ku schodom, ale pani Crandall zatrzymuje ich w przedsionku. -Zadam, zebyscie mi wyjasnili, co sie tu dzis dzialo - mowi, przy czym lekkie drzenie glosu zdradza miotajace nia uczucia. Devon przeszywa ja wzrokiem. -Sadze, ze pani wie, pani Crandall - mowi prosto z mostu. - Dobrze pani wie. Ona nie odpowiada, tylko stoi tam z przerazona mina, gdy Devon i Cecily pedza po schodach na gore. Alexandra nie ma w jego pokoju. -Ze tez zapomnialem o tym, co mu obiecalem - mamrocze Devon. -Zajrzyjmy do bawialni - proponuje Cecily. Devon ma zle przeczucia. Nawet przed dotarciem do drzwi pokoju slysza grajacy telewizor. Brzekliwy smiech, ochryply glos. -Dobry Boze, nie! - wola Devon, biegnac po wylozonym dywanem korytarzu. Na scianach bawialni migocze blekitna poswiata i tancza srebrzyste cienie. Przed ulubionym fotelem Alexandra stoi telewizor z piwnicy. -Przeciez to niemozliwe - mowi Devon, przesuwajac wzrokiem wzdluz przewodu. - Byl zepsuty. -Najwidoczniej juz nie jest - zauwaza Cecily. Ktos go naprawil. Devon przywiera wzrokiem do czarnej tasmy izolacyjnej, ktora owinieto przewod przed podlaczeniem nowej wtyczki. Ta teraz tkwi w gniazdku. -Alexandrze! - wola Devon. - Alexandrze! Uciekaj stamtad! Kiedy jednak podbiegaja do telewizora, Alexandra nie ma na fotelu. Z przestrachem spogladaja na ekran. W telewizorze Major Musisz mowi: -Dzisiejsza litera, chlopcy i dziewczeta, jest D. -Gdzie jest Alexander? - pyta goraczkowo Cecily, bliska lez. - Devonie, gdzie on mogl sie podziac? -D - intonuje Major Musick. - A takze E, V, O i N. Kamera zbliza sie do jego twarzy. Devon obserwuje to jak urzeczony. -Co to za slowo? - pyta kredowobiala twarz Jacksona Muira i robak wypelza mu z ust. -Devon! - wolaja siedzace na widowni dzieci. -Devon! - powtarza klaun i wybucha smiechem. Devon patrzy, jak obiektyw kamery przesuwa sie po twarzach kolejnych dzieci. Na czarno-bialym ekranie widac trzy rzedy apatycznych dzieciakow. Jest tam biedny, piegowaty Frankie Underwood, ktory byl pierwszym synem jego przybranego ojca i siedzi tak od wielu lat, spogladajac w pustke. A obok Frankego, na samym koncu lawki, siedzi chlopczyk, ktorego szukaja. Jego nieruchome oczy spogladaja na nich oskarzycielsko z ekranu. Jackson Muir zwyciezyl. Porwal Alexandra Muira do Otchlani. 14. Do Otchlani Musze tam isc - odzywa sie oszolomiony Devon. -Dokad, Devonie? - pyta Cecily. On patrzy na nia. -Do Otchlani. - Znow spoglada na ekran telewizora. - To jedyny sposob, zeby uratowac Alexandra. -Nie tak szybko - rozlega sie czyjs glos. Oboje odwracaja sie. Do bawialni wchodzi Rolfe Montaigne. Ma ponura mine. Uwaznie przyglada sie Devonowi. -Rolfe - mowi chlopiec. - On wygral. Jackson Muir zwyciezyl. Rolfe dolacza do nich i spoglada na ekran. Krzywi sie na widok siedzacego tam Alexandra, patrzacego na nich obojetnym wzrokiem. Obok niego na lawce siedzi Frankie, przyjaciel Rolfe'a z dziecinstwa - ktory jest w takim samym wieku jak wtedy, kiedy Rolfe widzial go ostatni raz, przed dwudziestoma piecioma laty. -Nasza nowa litera, chlopcy i dziewczeta, jest errr - kpi Major Musick. - Jak Rolfe... -Niech cie szlag! - wola Rolfe. Jednym kopniakiem rozbija kineskop i posyla dymiacy i skwierczacy odbiornik na podloge. Devon spoglada na mezczyzne. Wyczuwa jego skrywana furie. Juz ja widzial, te wscieklosc, ktora wyladowal na pani Crandall, nagromadzona przez piec lat siedzenia w wiezieniu za przestepstwo, ktorego zapewne nie popelnil. A takze gniew wywolany utrata ojca, zabitym przez demony tego domu - demony, ktore dla Rolfe'a niewiele sie roznia od mieszkancow Kruczego Dworu. -Rolfe - mowi Devon. - Musze sprobowac. Mowiles, ze to jedyny sposob. Nie mozemy zostawic tam Alexandra. Rolfe rzuca sie na niego. -Nie wiesz, co mowisz. Nie masz pojecia, co sie tam dzieje. Bylem przy tym, kiedy probowano to zrobic. Widzialem, co sie stalo. Slyszalem! Krzyki Randolpha Muira bylo slychac w calym domu. Wszyscy je slyszelismy. Czekalismy dlugo i mielismy nadzieje, lecz ani Frankie Underwood, ani Randolph Muir nigdy nie powrocili z Otchlani! Cecily zaczyna plakac. Devon przelyka sline. -Jesli tak potezny i doswiadczony czarodziej jak Randolph Muir nie zdolal sie wydostac z Otchlani, to jak tobie ma sie to udac? Chlopcu, ktory zaledwie kilka dni temu jeszcze nie wiedzial, kim jest? Ktory probujac dowiedziec sie czegos o sobie za pomoca krysztalu, wpada w sidla Szalenca? Jak mozesz sadzic, ze uda ci sie wyjsc z tego z zyciem? Devonowi kreci sie w glowie. Probuje skupic wzrok na mezczyznie i sluchac jego slow, ale przychodzi mu to z trudem. Spoglada na rozbity i wciaz dymiacy telewizor. Przesuwa wzrok wzdluz przewodu, az do gniazdka w scianie, i ponownie przyglada sie tasmie izolacyjnej. Czy to tez jest robota Jacksona? Ducha, ktory zna sie na elektryce? Nagle odnosi wrazenie, ze juz nie znajduje sie w bawialni na pietrze, w towarzystwie Rolfe'a i Cecily, ale jest razem z ojcem w garazu ich starego domu. Ojciec naprawia silnik buicka sasiadki. Dlonie ma czarne i zatluszczone, a na policzku plame smaru w miejscu, gdzie odruchowo probowal sie podrapac. Devon jest w wieku Alexandra, ma osiem, moze dziewiec lat, i opiera sie o samochod, zagladajac pod maske i obserwujac, co robi ojciec. -Tato - pyta - dlaczego naprawiasz samochod pani Williams? -Poniewaz mnie o to prosila, Devonie. -A dlaczego robisz to tutaj, nie w warsztacie? -Poniewaz robie to grzecznosciowo. -Ona ci nie placi? Ojciec usmiecha sie. -Nie, nie zazadalem zadnej zaplaty. -Robisz to z uprzejmosci? Ojciec dokreca srube. -Wlasciwie nie z uprzejmosci, Devonie. Po prostu uwazam, ze tak trzeba. -Przeciez prawie jej nie znamy - mowi Devon. Teraz ojciec prostuje sie i spoglada mu w oczy. -Pozwol, ze ci cos powiem, Devonie. Na tym swiecie kazdy czlowiek ma jakies zdolnosci. Przypadkiem jedna z moich jest umiejetnosc naprawiania samochodow. No coz, uwazam, ze otrzymalismy te zdolnosci nie na darmo. Nie powinnismy wykorzystywac ich tylko dla wlasnych korzysci. Kazdy dar naklada na obdarowanego odpowiedzialnosc. Ojciec wyciaga usmarowana reke i kladzie dlon na ramieniu Devona. -Ty tez masz pewne zdolnosci, Devonie. Pamietaj, zawsze pamietaj o tym, ze to pociaga za soba pewna odpowiedzialnosc. -Devonie? Chlopiec mruga oczami i znow widzi stojacego przed nim Rolfe'a. -Rolfe - mowi do niego - moze niewiele wiem o moim dziedzictwie, ale wiem jedno... - Milknie i spoglada w zielone oczy mezczyzny. - Czarodzieje Skrzydla Nocy uwazaja, ze ogromna wladza naklada na posiadacza rownie wielkie obowiazki. -Alez, Devonie... -Nie moge po prostu odwrocic glowy i nic nie zrobic. - Choc tak bardzo go to wszystko przeraza. - Moze - dodaje - moze to wlasnie jest moje przeznaczenie, ktore mialem nadzieje odkryc. Moze wlasnie po to przyslal mnie tutaj ojciec. Rolfe milczy. Nie ma juz nic wiecej do powiedzenia. Cecily zaczyna plakac jeszcze glosniej, podchodzi i zarzuca Devonowi rece na szyje. Chlopak obejmuje ja i nic nie mowi, o niczym nie mysli - tylko czuje cieplo jej ciala i slodki zapach wlosow. To nie moze sie dziac - mowi pani Crandall. - Nie znowu. -Ale dzieje sie, Amando - podkresla chlodnym tonem Rolfe. - Proponuje, zebys przez jakis czas posiedziala u matki. Ona sztywnieje. -To moj dom, panie Montaigne. Nie bede sluchala twoich rozkazow. Znajduja sie w salonie. Rolfe juz poinformowal ja o porwaniu Alexandra i decyzji Devona. Pani Crandall musi jeszcze porozmawiac z Devonem, ktory poszedl posiedziec z przyjaciolmi przy oknie wychodzacym na urwisko. Gospodyni, chociaz zaniepokojona tym, ze sa swiadkami tych wydarzen, mimo wszystko nie pozwolila im opuscic domu, najwyrazniej obawiajac sie tego, co moga powiedziec innym. -To nie moze byc prawda - szepcze Ana. - To nie dzieje sie naprawde. -Dzieje sie - zapewnia ja Cecily. -Jak to sie stalo, ze moglismy walczyc tak dzielnie? - pyta D.J. -W sytuacjach kryzysowych czarodziej Skrzydla Nocy moze dzielic sie swoja moca z towarzyszami. - Devon patrzy na twarze swych przyjaciol. - Dopoki wierza. A wy wszyscy wierzyliscie. -CO mial na mysli Rolfe, kiedy powiedzial, ze chcesz przejsc przez Portal? - pyta Marcus. -Stary - mowi D.J. - Chyba nie chodzi ci o te drzwi, o ktorych mi opowiadales - te, ktore chca otworzyc demony? -Wlasnie o nich mysle - odpowiada beznamietnie Devon. W miare uplywu czasu czuje sie coraz pewniej i swobodniej - jakby przestala istniec grawitacja, jakby mogl sie unosic w powietrzu. Zdaje sobie sprawe z tego, ze drzy. Cecily wyciaga rece i bierze jego chlodna dlon. -To zbyt niesamowite - mowi Ana, drzac w swoim kostiumie hurysy. - Chce jechac do domu. -I pojedziesz - odzywa sie pani Crandall, podchodzac do nich z wymuszonym i sztucznym usmiechem na ustach. - Dosc tych zabaw z okazji Halloween. Czyz Devon i pan Montaigne nie urzadzili swietnego pokazu? Uwazam, ze powinni dostac Oscary za swoj wystep, nieprawdaz? Nastolatki spogladaja na nia, jakby miala wariackie papiery. O co zreszta przynajmniej niektorzy z nich od dawna ja podejrzewali. -No i te efekty specjalne - dodaje. - Mam nadzieje, ze nie nastraszyli was za bardzo. No, zmykajcie do domow. Cecily, Devonie, robi sie pozno. Powinniscie zaczac sie szykowac do snu. Cecily bierze sie pod boki i mowi do niej z drwiacym usmiechem: -A czy przed dobranocka dostaniemy mleczko i ciasteczko, mamusiu? Pani Crandall mierzy ja gniewnym wzrokiem. -No, ludzie, chyba musicie isc - mowi Devon do swych przyjaciol. -Nie sadze - protestuje Marcus. - Nie zostawie cie samego. -Nie ma mowy, nie zostawimy cie - zgadza sie D.J., a Ana mu wtoruje. Devon usmiecha sie. -Jestescie dobrymi przyjaciolmi. Jednak nie macie pojecia, co mnie tam czeka. - Smieje sie. - Prawde mowiac, ja tez nie mam. -Stary - mowi mu D.J. - Zostaniemy tutaj, dopoki nie wrocisz. Pani Crandall upiera sie: -Mowie wam, ze powinniscie natychmiast wracac do domow. -Amando! - wola do niej Rolfe. - Twoja matka z pewnoscia jest juz bardzo wzburzona. Ona spoglada na niego znaczaco. -I z pewnoscia chcesz teraz byc przy niej - dodaje Rolfe. Pani Crandall zdaje sie nad czyms zastanawiac, po czym zwraca sie do Cecily; -Ty i twoi przyjaciele macie nie opuszczac salonu. Zrozumiano? -Nie opuszcza tego pokoju, pani Crandall - zapewnia ja Devon. - Ma pani moje slowo. Ona patrzy mu w oczy, po raz pierwszy. Na jej twarzy maluja sie rozmaite uczucia - tlumione i wypierane od wielu lat. Ledwie wydostaja sie na powierzchnie, lecz Devon widzi w jej oczach cierpienie, lek i troske. Kobieta wyciaga reke i dotyka dlonia jego policzka. Nic nie mowi, tylko patrzy mu w oczy. Potem odwraca sie i opuszcza salon. A zatem ona wie? - pyta Devon, podchodzac do Rolfe'a. - Przez caly czas dobrze wiedziala, jakie mam mozliwosci. -Nie wiem, od jak dawna o tym wie - mowi Rolfe. - Jednak nie zadawala zadnych pytan, kiedy powiedzialem, ze tylko ty mozesz uratowac Alexandra. -Nie byla zdziwiona? Wcale nie wygladala na zaskoczona tym, ze jestem czarodziejem Skrzydla Nocy? -Wcale. -Zatem ona musi wiedziec, kim sa moi rodzice! Jednak ta tajemnica ustepuje pierwszenstwa pilniejszym, biezacym sprawom. Rolfe trzyma na dloni otwarta ksiege i uwaznie ja czyta. Devon nie jest pewien, co to za ksiega, ale rozpoznaje jeden z tomow, ktore wedlug Rolfe'a nalezaly do jego ojca. -Devonie - slyszy za plecami glos Cecily. Odwraca sie twarza do niej. Tusz splywa jej po twarzy. Stoi przed nim w starej sukni, jako slicznotka z Newportu. Najwyrazniej nie potrafi znalezc odpowiednich slow, zeby wyrazic swoje uczucia. On rowniez. Po prostu ja przytula. Slysza szelest gniecionej krynoliny. -Och, Devonie - odzywa sie w koncu dziewczyna. - Prosze, uwazaj. Prosze, wroc do mnie. -Wroce - obiecuje i caluja sie. Cecily zbyt mocno zanosi sie placzem, zeby dlugo pozostac w jego ramionach. Ana staje za nia i delikatnie odprowadza ja na bok. Devon spoglada na swoich przyjaciol. Zna ich tak krotko, ale juz zdazyl sie z nimi zzyc. Przypomina sobie pentagram, ktory widzial na twarzy Marcusa. Czy dowie sie kiedys, co to oznacza? Czy zdola kiedys poznac odpowiedzi na tak wiele pytan? Moze nie? Czyzby mial juz nie dowiedziec sie niczego wiecej i na zawsze zniknac w Otchlani? -Devonie? - pyta Rolfe. - Jestes gotowy? Chlopiec zdobywa sie na usmiech. -Ruszajmy - rzuca. D.J. przybija mu piatke. -Idz i skop tylek jakiemus demonowi. Devon smieje sie. Rolfe ma klucz do drzwi we wschodnim skrzydle. Przekreca go w zamku i otwiera skrzypiace drzwi. Mijaja schody wiodace na wieze i Devon tylko przez moment mysli o kolejnej kryjacej sie tam tajemnicy. Potem ida korytarzem do zakurzonych i starych schodow na tylach domu. Pnac sie po nich w gore, odgarniaja pajeczyny. Na gorze znajduja nastepny korytarz wschodniego skrzydla, ktory Devon juz wczesniej zwiedzil z Alexandrem. Pamieta te nieczynne lampy i wyblakly wzor labedzi na scianach. Przed nimi w swietle ksiezyca ledwie widac witraz z Bogiem stracajacym Lucyfera do piekla. Devon przez chwile zastanawia sie nad ironiczna wymowa tego dziela, po czym odpedza od siebie te mysl. -Devonie - mowi zduszonym glosem Rolfe, gdy jego latarka wycina dziure w mroku. - Nie mialbym ci za zle, gdybys sie wycofal. Jeszcze masz czas. -Zaden bylby ze mnie czarodziej, a z ciebie zaden Opiekun - oswiadcza chlopiec. Rolfe spoglada na niego. W swietle latarki Devon widzi jego palajace zielone oczy. -Obaj po raz pierwszy wystepujemy w tych rolach, Devonie. Moj ojciec niewiele zdazyl mnie nauczyc. Obawiam sie, ze istotnie zadne ze mnie Opiekun. Chcialbym wiedziec wiecej, zeby moc ci poradzic, co powinienes zrobic i czego mozesz sie tam spodziewac. Devon usmiecha sie. -Mam tylko ciebie. -A ty jestes jedyna nadzieja Alexandra - mowi powaznie Rolfe. Weszli juz do dawnego salonu. Przechodza do bocznej komnaty. Staja przed drzwiami do pomieszczenia bez okien. Panuje tam nieznosny skwar, palacy twarz niczym lampa kwarcowa. Devon widzi, ze Rolfe tez cofa sie o krok przed fala goraca. -Rolfe - odzywa sie Devon, ktoremu nagle cos sie przypomnialo. - Dlaczego przybyles dzis do Kruczego Dworu? Co kazalo ci pojawic sie tutaj wlasnie w tamtym momencie? Rolfe spoglada na niego. -Ktos mnie odwiedzil - mowi po prostu. -Kto? - pyta Devon. -Porozmawiamy o tym pozniej. Otwiera drzwi. Zar bucha z nich jak z pieca. Obaj krzywia sie, ale ida dalej. Swiatlo latarki ukazuje pomieszczenie, ktore Devon tak dobrze zapamietal: mroczne i pokryte gruba warstwa kurzu. Pada na ksiegi, sekretarzyk, portret chlopca tak podobnego do Devona. -Widzisz? - szepcze mlody czarodziej. - To moglbym byc ja. Rolfe oglada portret, przesuwajac promien latarki najpierw na twarz, potem na szyje, rece, i znow na twarz mlodzienca. -Tak - potwierdza. - Rzeczywiscie, to moglbys byc ty. -Rolfe - mowi Devon. - Jezeli mi sie nie uda, obiecaj mi, ze i tak sprobujesz sie dowiedziec, kim jestem. Skad sie wzialem. Nie wiem czemu, ale mam przeczucie, ze jesli cos odkryjesz, ja tez bede to wiedzial. Rolfe patrzy na niego ze smutkiem. -Obiecuje, Devonie. -I powiedz Cecily... - Glos wieznie mu w gardle. - Powiedz jej, ze ja... ze ja... Rolfe usmiecha sie. -Mysle, ze ona juz to wie, Devonie. - I po chwili dodaje: - Ale i tak jej powiem. Swiatlo latarki pada na zaryglowane drzwi. Nie maja wiele czasu, ale Rolfe zdejmuje kilka starych tomow z polek. Zdmuchuje nagromadzony na nich kurz i oswietla je latarka. Zaczyna czytac: -"Niegdys, na dlugo przed nadejsciem Wielkiego Lodu, swiat zamieszkiwaly stworzenia swiatla i ciemnosci, ktore przez cale eony walczyly o dominacje. Ich panami byli bogowie zywiolow - ognia, wiatru, morza i ziemi - wszechmocni wladcy natury, ani dobrzy, ani zli. Walke pozostawiali tym zmiennym, chimerycznym stworzeniom". Devon slucha, ale trudno mu sie skupic. Czyzby zaczal odkrywac, kim jest i co potrafi, tylko po to, zeby zginac? Rolfe przewrocil kilka kartek, przegladajac je przy swietle latarki. -"Podczas gdy te stworzenia sa niesmiertelne, swiat wokol nich kipi krotkotrwalym zyciem, rozkwitajacym i gasnacym po uplywie pewnego czasu. Te formy zycia staly sie pionkami w rozgrywce miedzy stworzeniami swiatla i ciemnosci. Demony zawladnely trujacymi i kolczastymi roslinami, drapieznymi zwierzetami i wezami pelzajacymi w trawie. Anioly wybraly roslinozercow i kwiaty, ptaki i drzewa rodzace zyciodajne owoce". -Rolfe - przerywa mu Devon. - Jestem pewien ze to wszystko bedzie pasjonujaca lektura w jakis deszczowy dzien, gdy zasiade przy kominku z kubkiem kakao w reku. Tylko ze teraz potrzebuje kilku praktycznych informacji, bo zupelnie nie mam doswiadczenia w wycieczkach do Otchlani i ratowaniu malych chlopcow. Rolfe wzdycha. Odklada ksiazke i spoglada na zawartosc polek, przyswiecajac sobie latarka. -Jest - mowi, wyjmujac nastepna ksiazke. - W porzadku, posluchaj tego. "Czarodziej czerpie swa moc od stworzen z innych swiatow, lecz zrodlem ich mocy pozostaja pierwotni bogowie zywiolow wszechswiata. Wszystko, co zakloca rownowage, narusza podzial sil dobra i zla. Przykladem tego jest samolubne wykorzystywanie mocy lub poslugiwanie sie magia dla wlasnych korzysci. Takie dzialania naruszaja stan uniwersalnej rownowagi". Devon zaczyna sie niecierpliwic. -Prosze, wytlumacz mi to, Rolfe. -Dobro jest potezniejsze od zla - mowi po prostu Rolfe. - Ktos taki jak Jackson Muir zakloca rownowage sil, ktora jest motorem wszystkiego. Devon przypomina sobie slowa ojca. I Wszelka moc pochodzi od dobra, mowil. Wszelka prawda. Zaufaj prawdzie, Devonie, a zawsze zwyciezysz.i -P r a w d a - mowi sennie Devon. -Prawda, przyjacielu - wtoruje mu Rolfe - jest to, ze powrocisz i przyprowadzisz Alexandra. Devon przelyka sline. Strach sciska mu gardlo tak, ze ledwie moze oddychac. Wie, ze nie wolno mu sie bac, ale jak ma odpedzic strach? To takie trudne. Spoglada na metalowe drzwi. Teraz slyszy demony, tloczace sie po drugiej stronie. I Wypusc nad. Otworz te drzwi. Wypusc nas.i -Przeciez jesli otworze te drzwi, Rolfe, demony sie wydostana - mowi. -Nie. Ksiega wyjasnia, ze czarodziej moze przejsc przez Portal, nie pozwalajac im na to. Otwiera przejscie tylko dla siebie, nie dla nich. Devon stoi przed drzwiami. Nie wie, co robic. Czy ma odsunac rygiel? Wie, ze nie powinien robic tego rekami... -I jeszcze jedno, Devonie - odzywa sie Rolfe. - Przypomnialo mi sie cos, co czesto powtarzali nasi ojcowie. Czarodziej Skrzydla Nocy musi bezgranicznie wierzyc w swoja moc. Musisz w i e r z y c, Devonie, jesli ma ci sie udac. Pamietaj, z jaka pewnoscia siebie walczyles z demonami. Pamietaj, czego dzis dokonales w salonie. -Tylko, ze wtedy bylem na swoim terenie - mamrocze chlopiec. W ustach ma sucho jak na pustyni. - Teraz bede po ich stornie plotu. Rolfe pochyla sie nad nim. -Musisz wierzyc, Devonie. Czy potrafi? Mysli o tym, jak kazal demonowi puscic Ane. Jak zdolal odeslac wszystkich napastnikow z powrotem do Otchlani. Jak obdarzyl swoja moca przyjaciol. Jednak poprzednio byl bezradny wobec Jacksona Muira. I Pamietaj, Devonie, jestes silniejszy od kazdego z nich. Kazdego.i KAZDEGO! Dumnie podnosi glowe. Zaciska palce na spoczywajacym w kieszeni medaliku ze swietym Antonim, ktorego nie zapomnial zabrac ze soba.Patrzy na Rolfe'a. -Wierze - mowi stanowczo. -Zatem skoncentruj sie na tych drzwiach. - Rolfe cofa sie. - Nic wiecej nie moge ci poradzic, przyjacielu. Powodzenia. Devon spoglada na drzwi. Takie grube. Z takim ciezkim ryglem. Wyobraza sobie, ze zostaly zamkniete dobrym czarem rzuconym przez Horatio Muira. W myslach widzi czekajace za nimi demony. A takze Alexandra. Nagle przypomina sobie slowa chlopca. I Ty nie zamierzasz wyjechac ani uciec ode mnie, co? -Ide po ciebie, Alexandrze! - krzyczy Devon. - Slyszysz? Przychodze po ciebie, zeby zabrac cie do domu! Zasuwa drzwi zaczyna drzec. I Jest tam, mysli Devon. I To, po co tu przybylem. Pojmuje, ze cale jego dotychczasowe zycie prowadzilo do tej wlasnie chwili. Kazde spotkanie z demonami z szafy, kazda rada ojca, wszelkie proby korzystania z mocy przygotowywaly go do tej chwili. Wszystkie te bezsenne noce, gdy lezal na lozku, patrzac w sufit i zastanawiajac sie, dlaczego jest taki - prowadzily go do tej odpowiedzi. I Oto wyjasnienie.i To przeznaczenie, na ktorego spotkanie ojciec wyslal go do Kruczego Dworu. Tu, za zamknietymi drzwiami sekretnej komnaty, w zapomnianej czesci tajemniczego starego domu. Po tylu latach oczekiwania, t u t a j znajdzie odpowiedz. Nagle czuje potezny przyplyw mocy, jakby serce przestalo tloczyc krew i zastapilo ja czysta energia - pasja, magia, przeplywajaca gwaltownie przez kazda zyle i tetnice. Devon prostuje sie, nabiera tchu - i rygiel odsuwa sie gladko i bezszelestnie. Metalowe drzwi otwieraja sie ze zgrzytem, ukazujac ziejaca za nim ciemnosc. Skwar. Przez kilka sekund Devon nie czuje nic procz tego potwornego goraca, nieporownanie gorszego od tego, z jakim spotykal sie dotychczas. Pamiec podsuwa ma wspomnienie: jako maly chlopiec otwiera szafe i wrzuca do niej pluszowego misia, ktory znika w ciemnosciach. I choc bardzo sie staral, nie znalazl Teddy'ego miedzy butami i tenisowkami. Mis pojawil sie dopiero po kilku dniach, w samym kacie szafy, jakby odrzucony przez demony Otchlani. Byl osmalony, prawie bez futerka, i jednym nadpalonym oczkiem spogladal na Devona. -Ten zar mnie nie spali - mowi teraz Devon, lecz jego glos brzmi dziwnie nieswojo. Usiluje sie rozejrzec, ale nic nie widzi. Komnata zniknela, Rolfe takze. Jest tylko ciemnosc, straszna i nieprzenikniona. Idzie, ale pod jego stopami nie ma nic, zadnego stalego gruntu. Przez moment jest bliski paniki, rodzacej sie gdzies w glebi jego duszy, ale udaje mu sie stlumic ten bunt mysli. Idzie w kierunku zrodla tego goraca. Teraz juz slyszy demony. A takze czuje ich odor - kwasny i zbutwialy. -Zabierz mnie ze soba - szepcze mu cos do ucha. - Bedziesz wtedy taki potezny! Tyle moge ci dac! -Nie, nie jego! Mnie! - mowi drugi glos. Devon czuje kosciste cialo przyciskajace sie do niego, tak zimne mimo panujacego goraca. - Zabierz mnie, panie! Oczy chlopca powoli oswajaja sie z ciemnoscia. Juz dostrzega niewyrazne ksztalty stworow, ktore go nagabuja. Jeden jest wzdety i nieksztaltny, z odrazajacymi wylupiastymi slepiami zdeformowanego gada. Drugi zdaje sie skladac z samych skrzydel i kosci, wyglada jak szkielet gargulca. Odpedza ich. Przed soba widzi swiatlo. Wydaje mu sie, ze dostrzega drzwi, w dodatku znajome. Dochodzi do nich i chwyta klamke. -Devonie - slyszy glos po drugiej stronie drzwi. Chlopiec otwiera je. Znow jest w swoim starym domu w Coles Junction, domu, w ktorym dorastal. Te drzwi prowadza do pokoju ojca, ktory lezy w lozku. Wszystko wyglada dokladnie tak, jak przed smiercia ojca: na nocnym stolik leza tabletki i puste butelki po piwie imbirowym, radio gra w tle muzyke klasyczna, a ociec spoczywa wsparty na poduszkach, nagi do pasa i szary na twarzy. -Tato - mowi cicho Devon. -Devonie - chrypi ojciec. - Devonie, chodz do mnie. Robi to. Prawie pada przy lozku ojca, chwytajac go za rece i spogladajac mu w oczy. -Dlaczego jestes tutaj, tato? Dlaczego jestes w Otchlani? -Och, Devonie - mowi ojciec. - Tak mnie rozczarowales. Te slowa rania go jak noz. -Dlaczego tato? Dlaczego? Tak bardzo sie staralem... -Jednak nie udalo ci sie, Devonie. Zawiodles mnie. Ten chlopiec... ten maly chlopczyk... wpadl w rece Szalenca. Powinienes byl temu zapobiec. Devon blagalnie spoglada na ojca. -Przeciez probuje, tato! Probuje uratowac Alexandra. -Ba! - Ojciec zabiera rece. - Jestes nieudacznikiem, Devonie. Nie masz zadnej mocy. Devon zaczyna drzec. Tego zawsze, w glebi duszy, najbardziej sie bal. I Nie spelnie oczekiwan ojca. Nie zdolam odkryc, po co mnie tu wyslal.i -Tato, prosze. Probuje... Ojciec marszczy brwi. -Tak bardzo mnie rozczarowales, Devonie. Oczekiwalem po tobie znacznie wiecej. Tymczasem ty nie jestes nawet w polowie tak silny jak Jackson Muir. Devonowi lzy cisna sie do oczu. I Jaki sens teraz isc dalej? Jesli nawet ojciec uwaza, ze nie jestem dostatecznie silny...?i Nagle spoglada na ojca. -Tato, zawsze mowiles, ze jestem silniejszy od kazdego z nich... -Nie jestes, Devonie! On jest silniejszy od ciebie! Jego glos. Jest w nim cos dziwnego. Devon wstaje. -Nie jestes moim ojcem! - rzuca oskarzycielsko. Oczy starego czlowieka na lozku zaczynaja plonac. -Nie jestes moim ojcem! - krzyczy Devon. - Ojciec zawsze we mnie wierzyl! I nadal wierzy! Nadal! Stwor na lozku zaczyna sie przeksztalcac. Ze smiechem odchyla glowe do tylu, ukazujac kly. Devon widzi, ze pokoj wokol niego zaczyna znikac. Podloga rozstepuje mu sie pod stopami i Devon zaczyna spadac, lopoczac rozwiana szata. Leci przez goraca pustke, nabierajac predkosci. Jesli uderzy w cos twardego, roztrzaska sie na kawalki, ktore rozprysna sie po calej tej Otchlani. I Tylko, ze tu nie ma zadnej powierzchni. To wszystko zludzenie - mowi sobie. Nawet to spadanie...i -Musisz uwierzyc w siebie - slyszy glos Rolfe'a. I Ja wcale nie spadam, mowi sobie Devon. Tkwie w miejscu. Panuje nad sytuacja. I Wrazenie spadania natychmiast mija. Devon stoi na czyms, co wyglada na staly grunt. Jednak wokol wciaz jest ciemno, zupelnie ciemno. Przez material spodni wymacuje w kieszeni medalik swietego Antoniego. I Daj mi swiatlo, rozkazuje Devon. Natychmiast robi sie jasno. Nad chlopcem wisza ogromne lampy sodowe. Rozglada sie. Ma wrazenie, ze stoi na jakiejs scenie: wszedzie sa kamery, monitory i wiazki przewodow. Wystrzepiona kurtyna z czerwonego aksamitu oddziela kulisy, w ktorych on zdaje sie przebywac, od jakiegos innego pomieszczenia. Podejrzewa, ze juz widzial to pomieszczenie. Nagle slyszy muzyke, z poczatku niewyrazna, ale stopniowo coraz bardziej znajoma. Temat muzyczny z The Major Musick Show. -Witajcie, chlopcy i dziewczeta - rozlega sie glos niewidocznego klauna, gdy Devon odchyla aksamitna kotare i schodzi na deski sceny. Rozglada sie. Automatycznie kamera groznie toczy sie na niego, jakby chcac uchwycic zblizenie. W gorze neonowe lampy cicho pulsuja, slac na plan oslepiajaco jasne swiatlo. Devon przesuwa wzrokiem po pomieszczeniu. Widzi lawki i rzedy siedzacych na nich, apatycznych dzieci. Devon usiluje odnalezc Alexandra, ale nagle ktos mu kladzie reke na ramieniu. Dlon jest pokryta warstwa bialej szminki. Chlopiec odwraca sie i staje oko w oko z Majorem Musikiem. -Goscinnie wystapi dzis Devon March - chrypi klaun. - Czy nie przylaczycie sie, zeby powitac go ze mna? Siedzace na lawkach dzieci zaczynaja beznamietnie klaskac. Devon spoglada na dwa telewizory nad swoja glowa. W jednym widzi siebie, stojacego na scenie obok klauna. W drugim widzi Rolfe'a, Cecily, D.J., Marcusa i Ane, zbitych w gromadke i wpatrzonych w ekran. I Obserwuja mnie, uswiadamia sobie Devon. W jednym z telewizorow, ktore pani Crandall ukryla przed Alexandrem. Czuje na twarzy cuchnacy oddech klauna. -Slowem na dzis, chlopcy i dziewczeta, jest "smierc Devona". - Major Musick chichocze opetanczo. - Och! To przeciez dwa slowa, prawda? Glupi ze mnie stary klaun! Devon obrzuca go gniewnym spojrzeniem. -Dwa slowa, ktorych juz nigdy wiecej nie wypowiesz! Rzuca sie na niego, chwyta paskudna zjawe wpol i razem wpadaja na kamere. Ta roztrzaskuje sie z loskotem. Jednak w chwili, gdy uderza o podloge, w ramionach Devona pozostaje tylko wystrzepiony bialy stroj klauna. Devon blyskawicznie obraca sie i patrzy w gore. Nad nim stoi Jackson Muir. -Co za nieznosny mlody czlowiek - mowi duch. Devon nie moze sie ruszyc. Jackson po raz pierwszy przemowil wlasnym glosem. Glebokim i wladczym, ociekajacym arogancja. Pochyla sie nad lezacym Devonem, ten bardzo wysoki, kruczowlosy mezczyzna o palajacych czarnych oczach. Ma na sobie czarna szate z czerwonymi wylogami. -Spojrz na siebie - huczy Jackson Muir. - Nosisz moje stare ubranie. Stroj czarodzieja Skrzydla Nocy. Czy sadzisz, ze on doda ci mocy? Moze zamierzasz mnie nim przestraszyc - mnie, najpotezniejszego maga wszech czasow? Odchyla glowe do tylu i smieje sie. Jego smiech odbija sie echem po piekielnej scenie, wznoszac sie pod krokwie. Kiedy Jackson Muir zanosi sie smiechem, Devon rozglada sie wokol. Tuz pod reka ma zwiniety sznur postrzepionej czerwonej kurtyny. Jedny skinieniem glowy Devon pociaga za line i ciezka aksamitna kurtyna z loskotem spada na Jacksona Muira. Zaskakuje czarownika tylko na moment, ale to wystarcza, zeby Devon zdolal mu sie wymknac. -Alez z ciebie niedobry chlopiec! - mowi Jackson z szerokim usmiechem, jakby naprawde cieszylo go to starcie. I Moze tak jest, mysli Devon. Minelo sporo czasu, od kiedy ktos naprawde sprawil mu klopot. -Przyszedlem po Alexandra - mowi Devon. - Zabieram go z powrotem. Czuje emanujaca z dloni moc. Niemal widzi ja, przelatujaca w powietrzu, jak rzeke nozy, jak salwe laserowych dzial, wycelowanych w Jacksona Muira. Ten jednak niedbalym machnieciem reki odbija strumien, kierujac go w odlegla sciane. Przez wybita w murze dziure widac czarna pustke. -Naprawde, drogi chlopcze, twoj Opiekun kiepsko cie wyuczyl - mowi Jackson, zblizajac sie do niego. - Na twoim miejscu wreczylbym mu wymowienie. -Nauczyl mnie dosc, zebym wiedzial, ze jestem silniejszy od ciebie - prycha Devon. -Silniejszy ode mnie? - Jackson Muir znow sie smieje. - Myslalem, ze juz wybilem ci z gloy ten glupi pomysl. Powieksza sie do ogromnych rozmiarow. Ma dwa, a potem trzy metry wzrostu i wciaz rosnie. -C z y m a s z p o j e c i e, k i m j e s t e m? - ryczy. - Czego d o k o n a l e m? -Wiem, ze zabiles czlonkow swojej rodziny - odcina sie Devon. - Poczynajac od zony! Twarz demona wykrzywia grymas wscieklosci. -Jak smiesz mowic o mojej zonie? -Dzis jest rocznica smierci Emily! - wola do niego Devon. -Zabraniam ci o tym mowic! -Niczego nie mozesz mi zabronic! Wiem, ze ja oplakiwales! Wiem, ze gdzies tam wciaz masz dusze! Kochales ja, Jacksonie! Mimo to ja zabiles! Demon ryczy z wscieklosci. -Powiedz mi, kim byla Clarissa! Dlaczego Emily plakala na jej grobie? -Nic nie wiesz - syczy Jackson. -Wiem, ze rownie dobrze mogles sam zepchnac Emily z Czarciej Skaly! To ty ja do tego doprowadziles! Zabiles ja! Jackson Muir ryczy. Nagle cala sceneria sie zmienia. Iluzja studia telewizyjnego znika i obaj znajduja sie w samym srodku Otchlani. Ciemnosc zastapilo ostre, nieprzyjemne, razace zolte swiatlo. Teraz Devon wyraznie widzi otaczajace go stwory: brudne, oslizgle, wijace sie istoty, klebiace sie wokol jak roj larw. Mruza przekrwione slepia w ostrym swietle. Skore maja bialawa po wiekach spedzonych w ciemnosci. Sa jak robactwo nagle wystawione na slonce przez podniesienie kamienia: przerazajace i przerazone. Jednak na widok Devona ich przerazenie zmienia sie w furie. Slepia demonow plona, pozolkle pazury szarpia powietrze. Stojacy najblizej gadzi stwor syczy, rozwidlonym jezorem chlaszczac Devona po twarzy i odurzajac go oddechem cuchnacym jak gnijaca ryba. -Pozra cie, tak jak pozarly mojego glupiego brata - slyszy glos Jacksona Muira. - Strawia cie w samych wnetrznosciach piekiel. Stwory otaczaja Devona, napierajac na niego ze wszystkich stron. Probuje je odpedzic, lecz bezskutecznie. Macki chwytaja go od tylu za szyje. Pazury rozrywaja mu koszule i drapia piers. Ostre zeby wbijaja mu sie w udo. I To juz koniec, mysli Devon, bliski utraty przytomnosci. Teraz naprawde zawiodlem. Pozra mnie zywcem 15. Demon zyje I Jestes silniejszy od kazdego z nich. -Tato? I Czarodziej Skrzydla Nocy musi bezgranicznie wierzyc w swoja moc. -Probowalem... ale zawiodlem. - Macki owijaja sie wokol twarzy Devona, oslepiajac go. - Usilowalem pokonac Jacksona, ale okazal sie silniejszy. Czuje ciepla krew splywajaca po nodze, ktora gryzie demon. Wbil zeby az do kosci. I Musisz wierzyc, Devonie. Wierzyc... i Juz nie ma sily. -Devonie - slyszy cichy glos. Macki zaczynaja sie zaciskac. I Zmiazdza mi czaszke, az wyplynie mozg... -Devonie, pomoz mi! I Alexander. To Alexander.i -Musisz wierzyc, Devonie! I Tato! Musze pomoc Alexandrowi! -Zatem musisz uwierzyc, ze to potrafisz - slyszy glos ojca, rownie wyraznie, jakby byl tu z nim w tej masie wijacych sie, oslizglych stworow. I moze jest. Na sama mysl w glebi duszy Devona zapala sie iskierka nadziei. Chlopiec przesuwa dlon po nodze, odpychajac luskowate i wijace sie potwory, ktore przywarly do jego ciala. Przez material spodni wymacuje medalik ze swietym Antonim. Jego amulet. Otwiera usta i czuje slony smak sluzu stwora, ktory owinal mackami jego twarz. -Zejdz ze mnie, obrzydly piekielny pomiocie! - krzyczy. Macki znikaja. Devon znow widzi. Spoglada w dol. Wlochaty stwor o paskudnej mordzie wbil kly w jego noge, tuz nad kolanem. -Hej, ty! - krzyczy Devon. - Koniec darmowej wyzerki! Kopniakiem odsyla paskude w tlum otaczajacych go stworow. -Wy wszyscy - znikajcie mi z oczu! - rozkazuje. Natychmiast znikaja. Devon jest sam. Wtedy dociera do niego bol, szczegolnie nogi, mocno pokiereszowanej przez zarlocznego stwora. I Nie moge sie poddac, mowi sobie Devon. Musze znalezc Alexandra i zabrac go stad. Wystarcza, ze formuluje w myslach ten cel, a juz znow stoi na scenie. Majora Musicka nie widac w poblizu. Mimo to dzieci siedza nieruchomo na lawkach. -Alexandrze! - wola Devon. Teraz dostrzega chlopca, na koncu lawki, obok Frankego Underwooda. Devon biegnie do niego, mimo nieznosnego bolu nogi. -Alexandrze! - krzyczy ponownie. Jednak chlopczyk siedzi nieruchomo, patrzac przed siebie. Devon przystaje na skraju trybuny. Twarz ma na wysokosci twarzyczki Alexandra. -Alexandrze, to ja, Devon. Chodz, kolego. Spadajmy stad. Wciaz zadnej reakcji. -Chodz, dzieciaku! - wola Devon. - Nie mamy wiele czasu! Obejmuje chlopca wpol, probujac podniesc go z lawki. Jednak nagle czyjas reka powstrzymuje go, z drugiej strony przytrzymujac Alexandra na lawce. To Frankie Underwood. -Hej! - wola Devon. - Ja probuje go uratowac! Oczy Frankego Underwooda nie pasuja do jego wiecznie mlodego ciala. Sa stare i wyblakle, znuzone dziesiecioleciami spogladania w dal. Posluchaj, Frankie - mowi Devon. - Wiem, kim jestes. Prawde mowiac, jestes moim przybranym bratem. Twoim ojcem byl Thaddeus Underwood, ktory byl rowniez moim ojcem. Chodz z nami, Frankie. Ciebie tez moge uratowac. Przez moment w oczach chlopca pojawia sie dziwny blysk. Jakies lsnienie - czyzby lzy? Mimo to Frankie jeszcze mocniej obejmuje ramieniem Alexandra. -W porzadku, Frankie. Przykro mi, ale nie dajesz mi wyboru. Devon koncentruje sie. Frankie puszcza Alexandra i pada na siedzaca obok niego dziewczynke. Nie wydaje zadnego dzwieku. Po prostu osuwa sie na nia, a ona na nastepna. Wszystkie siedzace w tym rzedzie dzieci przewracaja sie jak kostki domina. Devon chwyta Alexandra i podrywa go z lawki. -Juz chcecie isc? - huczy glos. Silny podmuch owiewa scene, powalajac Devona i Alexandra twarzami na podloge. -Nie ma mowy. Przeciez zabawa dopiero sie zaczela! Jackson Muir, mierzacy teraz ponad szesc metrow, pojawia sie w polu widzenia. Podloga dygocze pod jego krokami. -Rozdepcze was jak karaluchu! - ryczy. Alexander wyrywa sie z objec Devona i z wyciagnietymi rekami biegnie w kierunku demona. -Widzisz - smieje sie Jackson. - Chlopiec wybiera mnie. -Chcesz nim zawladnac, zeby wreszcie zostac panem Kruczego Dworu? - mowi Devon. -To moje dziedzictwo - oswiadcza Jackson i tak blyskawicznie, ze Devon nie zdazyl zauwazyc momentu tej przemiany, znow przybiera normalna ludzka postac, chwytajac Alexandra w objecia. - Chodz z nami, Devonie - ciagnie Jackson, wyciagajac reke. - To moze byc i twoje dziedzictwo. Jego oczy plona. Devon odwraca wzrok. I Nie wolno mi na niego patrzec, mowi sobie. Jesli nie bede patrzyl, pozostane silniejszy... od kazdego z nich... -Spojrz na mnie, Devonie - mowi teraz Jackson lagodnym, delikatnym, milym glosem. -Nie! -Nie chcesz tego, Devonie? To ci sie nalezy. Ta moc, Devonie. Nie czujesz jej? Chodz. Przylacz sie do nas... -Alexandrze! - wola Devon, wciaz nie patrzac na Szalenca. - Posluchaj mnie. Wszystko zalezy od ciebie. Musisz wybrac. On albo ja. Jackson Muir smieje sie. -On juz dokonal wyboru. Teraz ty wybieraj, Devonie. Zycie lub smierc. Potega lub nicosc. Juz ci mowilem, Devonie. Jestesmy tacy sami. Ty i ja. -Alexandrze! - powtarza Devon, ignorujac Szalenca. - Nie jestem taki jak on! Ja jestem twoim przyjacielem! On nie! Przeciez wiesz! Wciaz nie patrzac na Jacksona, Devon odszukuje wzrokiem chlopca. Ten otrzasnal sie z apatii. Na jego twarzy maluje sie rozterka. -Przybylem tu, zeby cie ocalic, Alexandrze. Zstapilem do piekla, zeby cie odnalezc. I sprowadzic z powrotem. On chce cie wykorzystac. Na zawsze zatrzymac tu w swojej mocy. Chlopczyk spoglada na niego. -Zapomniales o mnie - odzywa sie. - Zapomniales o swojej obietnicy. Mowiles, ze mnie nie opuscisz, a zrobiles o to. -I bardzo mi przykro, Alexandrze - mowi Devon. - Nie masz pojecia, jak bardzo mi przykro z tego powodu. Moge tylko powiedziec, ze... jesli teraz pojdziesz ze mna, juz nigdy nie zapomne o zadnej zlozonej ci obietnicy. Jackson Muir smieje sie. -Patrz, Devonie. Spojrz. Widzisz? - Rozchyla ramiona, puszczajac Alexandra. - Moze odejsc, ale tego nie robi. Postanowil pozostac ze mna. Czemu i ty sie do mnie nie przy laczysz? Devon nie odrywa oczu od Alexandra. Chlopczyk patrzy na niego, a potem znow na Jacksona. -Alexandrze, to zalezy od ciebie - mowi lagodnie Devon. Malec znow wodzi po nich wzrokiem. Drzy. I nagle biegnie i wpada w objecia Devona, o malo go nie przewracajac. -Dokonales tego, Alexandrze! - cieszy sie Devon. - Zwyciezylismy! -N i e! - ryczy Jackson, ponownie przybierajac gigantyczne rozmiary. Jego glowa przebija sklepienie Sali i nagle gasnie swiatlo. Slychac huk, a spadajace szczatki sufitu sypia sie na Devona, ktory probuje zaslonic Alexandra wlasnym cialem. Ma wrazenie, ze leci, a potem zderza sie z czyms twardym. Potem nie ma nic. Nic. Devonie? To glos Rolfe'a. -Gdzie... jestem? Devon siada. Znow jest w sekretnej komnacie. Obok lezy nieprzytomny Alexander. -Udalo ci sie! - wola Rolfe. - Sprowadziles go z powrotem! Cecily tez tu jest. -O moj Boze! - wola. - Twoja noga! Devon, wciaz ciezko dyszac, patrzy w dol. Tuz nad kolanem, tam gdzie wbily sie kly potwora, ma ziejaca rane. Czarne spodnie przesiakly krwia. Na podlodze zebrala sie jej mala kaluza. Cecily bez namyslu zdejmuje bluzke i owija nia noge Devona, tamujac krwawienie. Zostaje w samym biustonoszu. Czarnym. -Slodkie - udaje sie wyksztusic Devonowi. -Rolfe, wepchnij mu oczy z powrotem w oczodoly, dobrze? - mruczy Cecily. Rolfe podnosi Alexandra. Chlopczyk jest oszolomiony, ale zaczyna dochodzic do siebie. -Hej, maly. Wszystko w porzadku? - pyta Rolfe. Devon odwraca glowe i spoglada na metalowe drzwi. Zasuwa znow jest zamknieta. I zauwaza jeszcze jedno. Od drzwi nie bucha juz zar. Cecily kladzie go do lozka i wzywa doktora Lamba, od wielu lat bedacego lekarzem rodzinnym Muirow. Devon mowi, ze w lesie zaatakowal go pies - niezwykle "zlosliwa bestia". Zaciska zeby, gdy lekarz czysci i bandazuje mu rany na piersi i nodze. Potem Devon dostaje zastrzyk przeciw wsciekliznie. Usmiecha sie w duchu, zastanawiajac sie, czy antybiotyk moze go uchronic przed wirusami roznoszonymi przez demony Otchlani. Doktor Lamb bada rowniez Alexandra i oswiadcza, ze chlopcu nic nie jest. Malec nie pamieta nic poza tym, ze usiadl w bawialni i zaczal ogladac telewizje. Przyjaciele po kolei podchodza do Devona. Najpierw D.J., potem Ana, Marcus, az w koncu cala paczka siedzi juz przy jego lozku. -Umowilismy sie na spotkanie jutro po szkole - mowi Marcus. - Ty i Cecily musicie opowiedziec nam wszystko. -Obiecalismy - dodaje D.J. - nikomu nie mowic o dzisiejszym wieczorze. Jednak chcemy otrzymac odpowiedzi na kilka pytan. Devon usmiecha sie. -Wiem cos o szukaniu odpowiedzi, ludzie. W porzadku. Otrzymacie je. Wychodza, zeby mogl odpoczac. Cecily zostaje przy nim i gladzi go po glowie. Wrca Rolfe. -Wykazales sie - mowi. Devon usmiecha sie. -Chyba tak. - Spoglada na Cecily i znowu na Rolfe'a. - Jednak wciaz niewiele wiem, Rolfe. Moi przyjaciele domagaja sie wyjasnien. Hmm, nie jestem pewien, co mam im powiedziec, poniewaz wciaz nie wiem, dlaczego jestem wlasnie taki. Rolfe wzrusza ramionami. -Chyba bedziesz musial uzbroic sie w cierpliwosc. Jednak nie moge ci pomoc w niektorych sprawach, Devonie. Sa ksiegi, ktore mozemy razem czytac. Oraz inni ludzie, ktorych mozemy znalezc. -Inni ludzie? -Opiekunowie. Moze zdolamy odnalezc paru i dowiedziec sie czegos od nich. Nagle Devon uswiadamia sobie, ze jedyna osoba, ktora dotychczas go nie odwiedzila, jest pani Crandall. -Twoja mama, Cecily - mowi. - Nadal sadze, ze ona wie wiecej, niz mowi. Dziewczyna kiwa glowa. -Moze to ja zmusi do wyjawienia sekretow. Rolfe smieje sie. -Nie licz na to. Twoja matka przez cale zycie pilnie strzeze swych tajemnic. - Patrzy na Devona. - Ulzylo jej, kiedy dowiedziala sie, ze obaj jestescie bezpieczni. Teraz jest u Alexandra. Spodziewam sie, ze wkrotce cie odwiedzi. Devon czuje, ze morzy go sen. Jest potwornie zmeczony. -Rolfe - mowi z trudem - sadzisz, ze Jackson Muir odszedl na dobre? -Trudno powiedziec. Juz kiedys tak sadzilem. Jednak udowodniles, ze jestes silniejszy od niego. I sprowadziles chlopca z powrotem, czego nie zdolal dokonac nawet Randolph Muir. Devon podnosi ciezkie powieki. -Widzialem go. Frankego Underwooda. Na twarzy Rolfe'a pojawia sie smutek. -Probowalem go uratowac - mowi Devon. - Jednak nie chcial wrocic. -Moze nie mogl. Moze za dlugo tam byl. Przez chwile obaj milcza, myslac o zaginionym piegowatym chlopcu, ktory kiedys bawil sie w tym domu. -Rolfe - mowi Devon ochryplym glosem. - Chcialem cie o cos zapytac. Zadalem to pytanie Jacksonowi, a on wpadl w szal. Kim byla Clarissa? Reakcja Rolfe'a zaskakuje go. Jesli wzmianka o Frankiem zasmucila go, to na dzwiek tego imienia zdaje sie smucic jeszcze bardziej. Zaciska wargi. -Dlaczego o nia pytasz, Devonie? -Poniewaz duch Emily Muir zaprowadzil mnie do jej grobu. Kim ona byla, Rolfe? Oczy mezczyzny dziwnie lsnia. -To byla ta dziewczyna, ktora utonela w moim samochodzie, Devonie. Ta, ktorej cialo zabralo morze. Devon nagle czuje sie okropnie z powodu tego, ze przypomnial mu o tym. -Przykro mi, Rolfe - mowi. Rolfe rozgarnia mu wlosy. -W porzadku. Skad mogles wiedziec. -Tylko jaki to ma zwiazek z tym wszystkim? Dlaczego Emily...? -Nie mam pojecia, przyjacielu. - Rolfe nabiera tchu. - Clarissa Jones byla po prostu dziewczyna, ktora pracowala w Kruczym Dworze, corka sluzacego. Wesola, mila dziewczyna. - Zalamuje mu sie glos. - Jej smierc zawsze bedzie ciezarem na moim sumieniu, kazdego dnia. Milkna. Devon probuje sobie wyobrazic, w jaki sposob Clarissa moze byc zwiazana z tym wszystkim, ale nie potrafi. Poza tym jest zbyt senny, zeby wiele teraz wymyslic. -Porozmawiamy rano - zapewnia go Rolfe. - Musisz odpoczac. -Zaczekaj, Rolfe - prosi Devon, jeszcze raz pokonujac sennosc. - Prosze. Jeszcze jedno pytanie. Mowiles, ze mialem dzis goscia. Ktos powiedzial ci, co sie dzieje w Kruczym Dworze. Rolfe ozywia sie i na jego twarzy znow pojawia sie promienny usmiech. -Tak, Devonie, mialem goscia. - Kladzie dlon na ramieniu chlopca. - To byl Thaddeus Underwood. Twoj ojciec. -Moj... ojciec! Rolfe kiwa glowa. -Nie byles tam sam, Devonie. Dobry Opiekun zawsze jest w poblizu. Devon dobrze o tym wie. Czul obecnosc ojca, slyszal jego glos. -Czy widziales go, Rolfe? Naprawde go widziales? -Z poczatku nie bylem pewien, ale potem znalazlem na podlodze cos, co zostawil, i wtedy nabralem pewnosci, ze to byl Thaddeus. - Siega do kieszeni i podaje cos Devonowi. - To jego pierscien. Ten, o ktorym ci opowiadalem. Pierscien z krysztalem. Devon bierze pierscien. Zwykly gladki pierscien, wygladzony od noszenia przez dziesiatki lat. Male oczko w bialego krysztalu osadzone w zlocie. Devon wie, ze ten krysztal zawiera odpowiedzi, ktorych szukal, oraz kolejne informacje o jego dziedzictwie czarodzieja Skrzydla Nocy. Teraz jest jednak zbyt zmeczony. Kladzie pierscien na nocnym stoliku, obok otrzymanego od ojca medalika swietego Antoniego, ktory byl z nim w piekle i powrocil do tego swiata. I Jestes dumny, tato? Czy jestes ze mnie dumny?i Tym razem nie potrzebuje odpowiedzi Glosu. Zna prawde. Zamyka oczy, wreszcie zadowolony, i pozwala, by uniosl go sen. Burza zaczyna sie okolo trzeciej pietnascie. Devon szybko uswiadamia sobie, ze najgorsze nie minelo. Jeszcze nie. -Glupi chlopcze - rozlega sie glos w ciemnosci. - Nie udalo ci sie go powstrzymac. Zostanie panem tego domu! Devon siada na lozku. Uderza piorun i blyskawica oswietla pokoj. Devon dostrzega jakas postac, przemykajaca w mroku. -Kto tam? - pyta. Zadnej odpowiedzi. Tylko wycie wichru na zewnatrz. Kolejny grom wstrzasa starym domem. Devon spuszcza nogi z lozka. Wciaz boli go prawe udo, a w glowie kreci mu sie od srodka przeciwbolowego, podanego przez lekarza. Udaje mu sie jednak postawic stopy na podlodze i wstac. Naciska wlacznik nocnej lampki. Ta nie zapala sie. Kolejna przerwa w doplywie pradu. -Wspaniale - mruczy, po omacku szukajac swiecy i zapalek. Podpala knot i podnosi swieczke. Dostrzega tylko cienie. Wychodzi na korytarz. Ma na sobie gore od pizamy i bokserki. Wiatr wdziera sie pod okapy i w domu jest strasznie zimno. Jednak to zimno jest pocieszajace. Gdyby kryly sie tu jakies demony, z pewnoscia czulby emanujacy z nich zar. Przystaje, zeby spojrzec przez okno. Tak jak sie spodziewal: na wiezy pali sie swiatlo. I Jestem silniejszy niz ty, mowi w myslach Jacksonowi Muirowi. Raz na zawsze wygnam cie z tego domu.i Na dole pali sie swieczka w latarni zrobionej z dyni, rzucajac upiorne cienie na sciany. Devon zastanawia sie, dlaczego jej nie zgaszono. A moze ktos ponownie ja zapalil, zeby go przestraszyc? Grom wstrzasa kandelabrem w salonie i ciche brzeczenie krysztalow rozchodzi sie echem w calym domu. Cienie na scianach wija sie i kolysza. Devon odkrywa, ze drzwi do wschodniego skrzydla sa otwarte, a wejscie na wieze rowniez - co najwidoczniej ma zachecic go do wejscia. Podnosi wysoko swieczke i zaczyna sie wspinac. Na drugim podescie drzwi do komnaty, w ktorej zauwazyl swiatlo, sa zamkniete. Probuje przekrecic klamke, lecz jego uwage odciagaja jakies szmery rozchodzace sie wyzej. Ktos wlasnie dostal sie tedy na dach wiezy. I To tam widzialem Jacksona tamtego dnia, kiedy tutaj przybylem, przypomina sobie Devon. Stal na szczycie wiezy, spogladajac na mnie.i Podejmuje przerwana wspinaczke. Na koncu schodow drzwi wiodace na dach wiezy stoja otworem. Devon wychodzi na zewnatrz. Wiatr i deszcz natychmiast gasza mu swieczke. Ciemnopurpurowe niebo nad glowa klebi sie rownie gwaltownie jak morze w dole. Ostre blyskawice przecinaja powietrze nad jego glowa, jakby przyciagane przez magnetyzm tego domu do stojacego na dachu chlopca. I Tam jest jeszcze ktos, mysli Devon. Teraz widzi go, po drugiej stronie wiezy. To nie jest Jackson Muir. Ten nie jest taki wysoki... Rozblysk blyskawicy ujawnia tozsamosc postaci. W oslepiajacym swietle Devon widzi odrazajaco wykrzywiona twarz Simona Goocha. -Simonie! - wola Devon. Karlowaty zarzadca krzywi sie. -Powinienes go to sprowadzic - chrypi. - Miales sprowadzic go tu, zeby zajal nalezne mu miejsce! Simon wyciaga rece do szyi chlopca. Devon cofa sie i zerka na parapet wiezy, za ktorym zieje prawie dwudziestometrowa przepasc. -Tak dlugo czekalem na jego powrot! - przekrzykuje wiatr Simon. - Tyle mi obiecal! Znalem wielu czarodziej Skrzydla Nocy, ale zaden z nich nie byl tak potezny jak on.- Simon jest juz blisko Devona i spoglada mu w oczy. - Byle nastolatek nie zdola go powstrzymac! Devon stawia mu czolo. -Nie jestem byle nastolatkiem, Simonie, i mysle, ze dobrze o tym wiesz. Jestem czarodziejem Skrzydla Nocy w sto pierwszym pokoleniu i wlasnie powstrzymalem Szalenca. Pokrzyzowalem mu szyki! Nad dworem grzmi. Uderza w nich wiatr. Simon szczerzy zeby w usmiechu. Z kieszeni wyjmuje pistolet. Jednak bron mniej interesuje Devona niz to, co przypadkiem wypada z kieszeni Simona. Rolka czarnej tasmy izolacyjnej. -To ty - mowi Devon. - Ty naprawiles telewizor, zeby Alexander mogl ogladac Majora Musicka. Chciales, zeby wpadl w lapy Jacksona! -Tak - mruczy sluga, wbijajac lufe pistoletu w brzuch Devona. - To bylo czescia planu. Chlopiec. I ty. Obaj byliscie elementami jego planu. -Jestes szalony - mowi Devon. Simon znow sie szczerzy, ukazujac te upiornie doskonale zeby w okropnie znieksztalconej twarzy. -Przez trzysta lat bylem Opiekunem i nie znalem drogi do prawdziwej mocy. Twoje przybycie bylo sygnalem, na ktory czekalem. A czekalem trzydziesci lat. Powinienes okazac wiecej checi do wspolpracy. -Przykro mi, ze cie zawiodlem - mowi ironicznie Devon. -Ty byles kluczem. Oczekiwal na twoje przybycie od dnia, w ktorym odlecialy kruki. Powrot czarodzieja Skrzydla Nocy do Kruczego Dworu! Miales moc, aby go wskrzesic. Nadal ja masz! -Czemuz wiec probowales mnie zabic? -Chcialem cie tylko obezwladnic, pokazac ci, kto to jest szefem. Chcialem cie zmusic, zebys zrobil to, czego on chce. Jednak zabije cie teraz, chlopcze, przysiegam, ze zabije - jesli nie zrobisz tego, co nalezy. Sprowadz go z powrotem! Wciaz mozesz tego dokonac! - Simon odbezpiecza pistolet, gotowy nacisnac spust. -Nie sadze - mowi Devon i bron rozgrzewa sie do czerwonosci. Simon z krzykiem wypuszcza ja z dloni. Devon lapie mezczyzne wpol i przewraca na ziemie. Jednak Simon jest silny, silniejszy niz normalny czlowiek. Devon spoglada w zolte oczy zarzadcy i pojmuje, ze nie walczy tylko z Simonem. W jego paciorkowatych oczkach widzi patrzacego nan Jacksona Muira. -Posluchaj mnie, Jacksonie Muirze - rozkazuje Devon. - Nie wiem, co laczy ciebie i mnie, ale powiem ci jedno: j e s t e m s i l n i e j s z y n i z t y! -Nie - ryczy bestia w ciele Simona. - Jestes tylko glupim chlopakiem! Devon przytrzymuje go za nadgarstki. -Dlaczego jestem kluczem do twojego powrotu? Mow! Powiedz mi, kim jestem! Simon jednak z groznym pomrukiem odrzuca go od siebie. Tylko kamienny parapet po drugiej stronie murku powstrzymuje chlopca od upadku i rozbicia sie o kamienie trzy pietra nizej. Maly sluga chwiejnie wstaje i kusztyka do lezacego Devona. Chlopiec patrzy na niego. -Nie rozumiesz? - glos Jacksona Muira przetacza sie po niebie, rownie donosny jak grom. - Jestesmy tacy sami, ty i ja! Przylacz sie do mnie, zakosztuj mocy, ktora ci proponuje - przylacz sie do mnie, a bedziemy wladac swiatem! -Nie! - rozlega sie nowy glos. - On nie jest taki jak ty, Apostato! Devon szuka wzrokiem jego zrodla. Tego glosu jeszcze nigdy nie slyszal. Kobiecy glos. Stary i cichy, a jednak potezny. W drzwiach wiodacych na klatke schodowa stoi jakas staruszka, z dlugimi siwymi wlosami rozwianymi na wietrze. Ma na sobie czarne szaty i koscistym palcem wskazuje na Simona. -Nie dostaniesz tego domu! On nie jest twoj! - mowi stanowczo i oniemialy Devon widzi, jak z jej wskazujacego palca tryska ognista blyskawica i z trzaskiem uderza w piers Simona. Sluga z wrzaskiem przyciska dlon do piersi. Zatacza sie i przelatuje przez parapet wiezy. Jeszcze przez chwile w powietrzu unosi sie jego przeciagly krzyk, po czym straszliwe zderzenie z brukiem ucisza go na zawsze. Devon wstaje. Patrzy w dol. Zmasakrowane cialo Simona lezy na podjezdzie Kruczego Dworu, zaledwie kilka metrow od frontowych drzwi. Devon odwraca sie na piecie. Kobieta zniknela. Jednak na schodach wiezy slychac kroki i po chwili pani Crandall, zdyszana i wystraszona, pojawia sie na wiezy. Spoglada na Devona, a potem na podjazd. Cofa sie wstrzasnieta. Deszcz zaczyna padac coraz mocniej. -Probowal mnie zabic - wyjasnia Devon, trzesac sie w swojej pizamie i bokserkach. Ona patrzy na niego bez slowa. Potem, czego Devon nigdy by sie nie spodziewal, wyciaga rece i przyciska go do piersi. Trzyma go mocno przez kilka sekund, a deszcz leje jak z cebra, moczac ich od stop do glow. Nazajutrz rano Devon spotyka kobiete, ktora go uratowala. -Pani Muir - mowi z szacunkiem. Jednak lezaca na lozu staruszka odpowiada na to niewidzacym spojrzeniem, poruszajac bezzebnymi ustami. Nawija kosmyk siwych wlosow na wykrecony artretyzmem palec i mrugajac oczami, spoglada na Devona. -Powiedzialam mamie, ze dzis nie chce widziec zadnych kawalerow - mowi kokieteryjnie. - Nieladnie tak sie zakradac. Pani Crandall staje za nim. -Swiadomosc opuszcza ja i powraca, Devonie - mowi mu. - Dlatego uwazalam, ze na razie nie powinienes jej odwiedzac. Jednak tego ranka uparl sie, zeby ja odwiedzic, pewien, ze to ona uratowala mu w nocy zycie. Czy w tym domu mieszkala jakas inna staruszka? W dodatku posiadajaca czarodziejska moc. Patrzac na nia teraz... no coz, nie byl calkiem pewny, ze to ta sama kobieta. A przeciez to musiala byc ona. Prawda? Te same siwe wlosy, te kosciste dlonie... Tylko ze jest taka krucha. I... zagubiona. -Matka od tygodni nie wstaje z lozka, Devonie, a od lat nie opuszcza tego pokoju. - pani Crandall usmiecha sie na widok zmieszania Devona. - Z pewnoscia nie moglaby wspiac sie po tych schodach na wieze. -A jednak to byla ona - mowi Devon. - To musiala byc ona. Pani Crandall tylko sie usmiecha. Cos przychodzi mu do glowy. -I juz przedtem widzialem ja na wiezy. - Devon znow spoglada na staruszke, ktora tera cucho podspiewuje pod nosem jakas piosnke. - Pewnej nocy wolala mnie po imieniu z okna wiezy. -Te komnaty na wiezy sa zamkniete, Devonie. Matka nie ma do nich kluczy. I nawet gdyby zdolala wejsc po schodach i dostac sie do jednej z nich, nie znala twojego imienia. Nawet nie wiedziala, ze mieszkasz w tym domu. - Pani Crandall patrzy na matke. - Obawiam sie, ze nadal nie wie. -Kim jestes? - pyta staruszka corke, usilujac skupic na niej spojrzenie zalzawionych oczu. - Jestes nowa pokojowka? -Mamo, to ja, Amanda. Teraz zamknij oczy i spij. Wkrotce wroce. -Zegnaj, kawalerze - wola staruszka do Devona, machajac powykrecana i zylasta dlonia. - Nastepnym razem wloze moj najladniejszy szlafroczek! Zobaczysz! Cecily potwierdza, ze jej babcia istotnie tylko chwilami wraca do rzeczywistosci i ze jest malo prawdopodobne, aby zdolala wejsc po schodach na wieze. Ponadto dziewczyna nie wyobraza sobie, zeby to ona wolala Devona tamtej nocy. Twierdzi, ze byl to duch Emily Muir. -Sam nie wiem, w co wierzyc - przyznaje Devon. Siedza w salonie, czekajac na pania Crandall. Ze wzgledu na to wszystko, co wydarzylo sie w nocy, pozwolila im obojgu nie isc tego dnia do szkoly. Devon nie mogl zasnac po spotkaniu z Simonem. Czekal z pania Crandall, kiedy wezwala policje. Niebawem w posiadlosci roilo sie od policjantow. Ten wazniak Joey Potts spisal ich zeznania. Devon i pani Crandall powiedzieli, ze uslyszeli krzyk i kiedy poszli sprawdzic przyczyne halasu, znalezli martwego Simona, ktory najwidoczniej spadl z wiezy wskutek nieszczesliwego wypadku. Albo popelnil samobojstwo. Zastepca szeryfa podejrzliwie spojrzal na zraniona noge Devona. -Jak to sie stalo? - spytal. -Mozesz zapytac doktora Lamba - powiedzial mu Devon. - Bezpanski pies. Lepiej go wytropcie, Joey. Jednakze szeryf Patterson byl przekonany, ze smierc Simona to nieszczesliwy wypadek. Oczywiscie trzeba bedzie przeprowadzic dochodzenie. Pani Crandall doskonale to rozumiala i obiecala pelna wspolprace. Devon ponuro patrzyl, jak zmasakrowane cialo zarzadcy zaladowano do ambulansu i zabrano do kostnicy. Potem pani Crandall nie chciala z nikim rozmawiac do rana. Teraz, wzbudziwszy w Devonie watpliwosci co do tozsamosci jego wybawicielki, kazala jemu i Cecily zaczekac w salonie. Chlopiec spoglada na czaszki i krysztalowe kule na polkach. I Glos powiedzial mi, ze naleza do mnie, tamtego pierwszego wieczoru po przyjedzie, mysli Devon. A Jackson Muir twierdzil, ze jestem taki jak on. -Nie moge przestac myslec o tym biednym dzieciaku, o Frankiem - mowi do Cecily. - On jest moim bratem. I wciaz ta tkwi. Ona drzy. -probowales mu pomoc, Devonie. Mowiles, ze nie chcial z toba isc. Devon patrzy na nia z powaga. -Obiecuje, Cecily, ze pewnego dnia wyciagne go stamtad. Uratuje go. - Wzdycha. - Musze tylko lepiej rozumiec to, co robie. -Posluchaj, Devonie - mowi mu Cecily. - Mama w koncu obiecala wyjasnic nam wszystko. Odpowie na wszystkie nasze pytania. Chlopiec bardzo w to watpi. Pani Crandall przychodzi spokojna jak zawsze i rownie opanowana. Mimo to Devon wie, ze pewnym faktom nie bedzie juz mogla zaprzeczac. Patrzy, jak gospodyni zasiada na swoim fotelu przed kominkiem. -No, juz po wszystkim i teraz mozemy odetchnac z ulga - mowi pani Crandall. -Czy wiedziala pani, ze Simon wspolpracuje z Jacksonem Muirem? - pyta Devon. Ona przeczaco kreci glowa. -Nie, i mam to sobie za zle. Kiedy teraz siegam myslami wstecz, widze, jak bardzo Simon byl zafascynowany historia naszej rodziny. Powinnam cos podejrzewac. Jednak tak dlugo byl naszym wiernym sluga, ze nie watpilam w jego lojalnosc. -Powiedzial, ze byl Opiekunem. Tym razem kiwa glowa na potwierdzenie. -Zanim przybyl do Kruczego Dworu, pracowal z wieloma czarodziejami Skrzydla Nocy. Jednak, Devonie, kiedy zamieszkal tutaj, stwierdzil, ze chce zapomniec o tym wszystkim. My rowniez wyrzeklismy sie naszych magicznych mocy, wiec wydal nam sie idealnym kandydatem. Niestety, mial swoje wlasne plany. Devon pochyla sie i patrzy na nia. -W jaki sposob wyrzekliscie sie magii? Czy te zdolnosci nie sa dziedziczne? Pani Crandall zamyka oczy. -Rolfe mowil ci o okropnych wydarzeniach, jakie mialy tu miejsce w przeszlosci. O tym, jak zginal moj ojciec. Potem rzucono zaklecia, ktore pozbawily nas czarodziejskich mocy, odebraly nam nasze dziedzictwo Skrzydla Nocy i odarly Kruczy Dwor z magii. -Wtedy odlecialy stad kruki - mowi Devon. Pani Crandall otwiera oczy. -Kiedy moj ojciec zostal zabity, a ten maly chlopiec, Frankie, zaginal, pozostali postanowili, ze nasz rodzina juz nigdy wiecej nie znajdzie sie na lasce Jacksona Muira. -Jednak Jackson Muir powrocil - odzywa sie Cecily. - mamo, zawsze mowilas, ze duchy tego domu nigdy nas nie skrzywdza. A przeciez Jackson probowal zabic Alexandra. Pani Crandall nie patrzy na nia. Nie odrywa oczu od Devona. -To dlatego, ze pojawiles sie tu ty, Devonie. -ja? -Jackson wyczul, ze jestes czarodziejem Skrzydla Nocy. Postanowil to wykorzystac i odzyskac wladze. Twoje pojawienie sie w tych murach wskrzesilo magiczne moce pozostale w tym domu. Sama twoja obecnosc zlamala nasze zaklecie. Wstaje i podchodzi do niego. -Wszyscy jestesmy ci bardzo wdzieczni za uratowanie Alexandra. To byl dzielny i szlachetny czyn. - Milnie i po chwili dodaje: - Jednak pozostaje faktem, Devonie, ze gdybys nie korzystac ze swych czarodziejskich umiejetnosci, Jackson nie moglby sie tu pojawic. To ty byles przyczyna tych tajemniczych wydarzen, ktore ostatnio mialy miejsce w tym domu. -Przeciez musial z nich korzystac, mamo! Atakowaly go rozne stwory... demony... Jego i mnie! -Jednak teraz - ciagnie pani Crandall, wciaz patrzac na Devona - juz ich nie ma i nalezy zaprzestac uzywania magii. Rozumiesz, Devonie? -Ja... nie jestem pewien, czy moge to obiecac, pani Crandall. -Jak mozesz tak mowic? Zaryzykowalbys ponownie narazenie naszej rodziny na niebezpieczenstwo? -Oczywiscie, ze nie - mowi jej Devon. Zastanawia sie nad czyms. - Pani Crandall, czy naprawde zrezygnowala pani ze wszystkich swych magicznych umiejetnosci? Czy tez w obliczu zagrozenia ze strony Jacksona zostawila pani niektore z nich? Kobieta sztywnieje. -Mowilam ci, magia i czary nie maja juz wstepu do tego domu. -Owszem, ale pamietam tez, jak obiecala pani podwoic wysilki, aby zabezpieczyc nas przed Jacksonem. Co miala pani na mysli? Ona prycha. -Po prostu chcialam dopilnowac, zeby juz nikt nie dostal sie do wschodniego skrzydla. -A co z pani za matka? Ona musiala zachowac czesc mocy. Widzialem ja zeszlej nocy na wiezy. To musiala byc ona! Z jej palca strzelila blyskawica! -Devonie, sadzilam, ze wizyta u mojej matki przekonala cie, ze ona nie potrafi nawet zapamietac mojego imienia, nie mowiac juz o rzucaniu czarow. -To niewatpliwie prawda, Devonie - mowi Cecily. - Babcia rzeczywiscie jest przykuta do lozka. Devon nie kapuje tych wyjasnien. -Pani Crandall, wiem tylko to, ze ojciec uczyl mnie szacunku dla moich magicznych umiejetnosci. Obiecal, ze pewnego dnia zrozumiem ich znaczenie. Ona siedzi sztywno, niewzruszona. -Jesli ojciec chcial, abys korzystal ze swoich umiejetnosci i rozwijal je, dlaczego nic ci nie powiedzial o odwiecznej tradycji Bractwa? Dlaczego nie podzielil sie z toba tajemnica Opiekunow? Dlaczego nie uczyl cie poslugiwac sie magia? Kobieta prostuje sie, jak zawsze wtedy, kiedy chce nad nim gorowac. Mierzy go gniewnym wzrokiem. -Thaddeus Underwood byl wielkim Opiekunem - mowi. - Jednym z najbardziej szanowanych na swiecie. Dlaczego wiec zostal zwyczajnym Tedem Marchem i wychowywal syna jak zwyczajnego chlopca? Devon tez sie prostuje i patrzy jej prosto w oczy. Jej sztuczki juz nie robia na nim wrazenia. -Nie wiem, pani Crandall. Moze pani mi to wyjasni? Ona sie odsuwa. -Wiem tylko, ze adoptujac cie, Thaddeus z jakiegos powod postanowil nie informowac cie o twoim dziedzictwie. Nie chcial, zebys zostal czlonkiem Bractwa Skrzydla Nocy. Devon nie ma na to odpowiedzi. Moze ta kobieta ma racje. Ojciec nigdy wiele mu nie mowil... chociaz mogl. Mogl wyjawic mu przynajmniej czesc prawdy. Nie zrobil tego. Spoglada na nia. -Kiedy opuszczal Kruczy Dwor, pani Crandall, czy wyjasnil, dlaczego tak postepuje? Czy wspomnial o jakims dziecku obdarzonym magicznymi zdolnosciami? Na przyklad o mnie? Rolfe powiedzial, ze wedlug mojego ojca bylo juz sto pokolen... -Nie, Devonie. Thaddeus nie wyjasnil, dlaczego odchodzi, ani dokad zmierza. - Pani Crandall podchodzi do kominka i grzeje sobie dlonie. - Moim zdaniem twoj ojciec przyslal cie tutaj, poniewaz wiedzial, ze wyrzeklismy sie magii. Wiedzial, ze zrozumiemy twoje umiejetnosci, ale rowniez zabronimy ci z nich korzystac. -Ojciec nigdy nie zabranial mi z nich korzystac. Tak naprawde, on... -To bez znaczenia - ucina gwaltownie pani Crandall. - Ja ci zabraniam. Od tej chwili nie pozwalam ci uzywac magii ani czarow. Cecily tylko niespokojnie patrzy na Devona. On znow nie wie, co powiedziec. Nie moze otwarcie sprzeciwiac sie pani Crandall. To jej dom, i ta kobieta jest jego opiekunem. Pisanym mala litera. -Pani Crandall - mowi po chwili namyslu. - Obiecuje, ze nie uzyje moich umiejetnosci w innym celu niz dla obrony siebie lub innych przed demonami albo Jacksonem Muirem. Czy to wystarczy? Ona patrzy na niego czujnie. -Chyba tak. Na razie. - Rozpromienia sie. - Jednak gleboko wierze, ze taka obrona juz nie bedzie potrzebna. Teraz znow nie mamy sie tu czego obawiac. -Mam nadzieje, ze ma pani racje, pani Crandall. -Mam - spoglada na Devona. - I jeszcze jedno, Devonie. Nie zycze sobie, zebys znow kontaktowal sie z Rolfe'em Montaigne'em. -Alez pani Crandall! Tylko on moze mi powiedziec cos o moim dziedzictwie. Kobieta marszczy brwi. -Jesli nie bedziesz praktykowal magii, nic nie musisz o tym wiedziec. - Ma zirytowana mine. - Devonie. Na milosc boska. Jestes uczniem szkoly sredniej. Mowiles, ze w przyszlym semestrze zamierzasz rozpoczac nauke indywidualnym trybem nauczania. Musisz myslec o nauce. O algebrze, trygonometrii. I o studiach. Karierze. To mnostwo pracy dla mlodego czlowieka. -Mam prawo wiedziec, kim jestem - mowi jej Devon. - Wierze, ze ojciec tego by chcial. -No to dlaczego ci nie powiedzial? - Pani Crandall przechodzi przez pokoj i kladzie dlonie na klamkach podwojnych drzwi. - Juz dosc sie dowiedziales. Nie musisz wiedziec nic wiecej. - Otwiera drzwi. - I uwazaj, ile mowisz swoim przyjaciolom. I tak juz wokol Kruczego Dworu krazy zbyt wiele legend. Nie robmy jeszcze wiekszego zamieszania. Istotnie, kiedy Devon spotyka sie z przyjaciolmi w pizzerii Gio, sam nie wie, ile powinien im powiedziec, ale zwiezle opowiada im o smierci Simona, obiecujac podac wiecej szczegolow, kiedy sam je pozna. -Wiesz co, czlowieku! - rzuca D.J. - jesli znowu mamy walczyc z demonami, to powinienes mianowac nas honorowymi czlonkami Skrzydla Nocy. Devon obiecuje to. Z zadowoleniem slyszy, ze przerazeni uczniowie starszych klas, ktorzy uciekli z prywatki, dali sie przekonac, ze walka z demonami byla kawalem zaaranzowanym specjalnie dla nich. Devon wie, ze moze ufac swojej paczce. W ciagu zaledwie miesiaca stali sie najlepszymi przyjaciolmi, jakich dotychczas mial. Nie jest jednak pewien Alexandra. Jeszcze nie pozwolono mu sie z nim zobaczyc i ma niejasne wrazenie, ze kiedy to nastapi, malec znow spojrzy na niego tymi swoimi zlosliwymi oczkami jak guziki. -Alexandrze? - szepcze w nocy, zagladajac do jego pokoju. -Devon! - wola uradowany chlopczyk. -Czesc, kolego. Lepiej sie czujesz? Devon siada na brzegu lozeczka. Alexander czytal wlasnie komiksy, ktore kupili razem o Supermanie, Batmanie i Lidze Sprawiedliwych. -Tak, czuje sie swietnie. Jednak ciotka Amanda kazala mi zostac w lozku przez caly dzien, zeby sie upewnic, ze nic mi nie jest. Devon spoglada na niego. -Pamietasz cokolwiek z zeszlej nocy? -Nie. Lekarz powiedzial, ze zemdlalem albo cos takiego. - Alexander usiluje sobie przypomniec. - Czekalem, az sie zjawisz i zabierzesz mnie na obchod po domach, ale nie przyszedles. -Bardzo mi przykro z tego powodu, Alexandrze. -Wiem. Chyba juz mi to mowiles. Devon usmiecha sie. -Mowilem. Jednak, zeby ci to wynagrodzic, moze w ten weekend pojedziemy razem do Newport i pogramy w gry wideo? -Bombowo - mowi Alexander. -Musimy czesciej wyciagac cie z domu. Jak najdalej od telewizora. Alexander marszczy brwi. -Nienawidze telewizji - mowi. -Ja tez, kolego. - Devon wichrzy mu wlosy. - Ciesze sie, ze zostalismy przyjaciolmi. -I ja. - Alexander spoglada na Devona. - Nadal obiecujesz, ze nigdzie nie wyjedziesz? -Nadal, Alexandrze - odpowiada Devon. - Mozesz na to liczyc. Epilog Kruki Coz, chyba najdziwniejsza rzecz w tym wszystkim to przemiana tego malego potwora - oswiadcza Cecily, gdy stoja na tarasie, spogladajac na klif. W koncu nad Bieda zapada spokojna, gwiazdzista noc. - Ty naprawde jestes wielkim czarodziejem, Devonie. On patrzy na dach starego dworu. W blasku ksiezyca dostrzega tam jakis ruch, trzepotanie skrzydel. -Cecily - szepcze. - Spojrz! I Kruki.i Wrocily. Ptaki siadaja, jeden po drugim, calymi tuzinami, ponownie zajmujac swoje miejsca. Wielkie, dumne, dzikie kruki o swidrujacych i blyszczacych slepiach. I Odlecialy, gdy w Kruczym Dworze nie bylo magii. Devon usmiecha sie. Teraz powrocily - poniewaz wrocil tu mag. Promienieje. -Jesli jestem takim wielkim czarodziejem - mowi - to moze rzucilem na ciebie urok. Dziewczyna zarzuca mu rece na szyje. 0 Jedyna magia w tym jest dzialanie tych hormonow, o ktorych mowiles. Caluja sie. Jednak Devon nauczyl sie to robic z jednym okiem otwartym. Tym okiem dostrzega teraz cos jeszcze w gornej czesci domu. Swiatlo na wiezy. -Cecily - mowi ponownie. - Spojrz. Ona tez to zauwaza. -Wciaz pali sie tam swiatlo - stwierdza Devon, krecac glowa. - Co to ma znaczyc? Nagle slysza cos za plecami. Lkanie. Wracaja do salonu i sluchaja, jak lkanie odbija sie przeciaglym, zalosnym echem od marmurowych scian wielkiego domu. -Niektore rzeczy wcale sie nie zmienily - mowi z westchnieniem Cecily, przygladzajac dlonia wlosy. Devon spoglada w smutne oczy portretu Emily Muir. Kruczy Dwor wciaz kryje wiele tajemnic. Jacksona juz nie ma, ale na jak dlugo? Co historia jego zycia - oraz tych, ktorzy tu mieszkali - ma wspolnego z zagadkowa przeszloscia Devona? Kim byla Clarissa Jones? Kim byl chlopiec z portretu? Kto lezy pochowany pod nagrobkiem z napisem "Devon"? Simon napomknal, ze zna odpowiedzi na niektore z tych pytan - i Jackson rowniez. Obaj zabrali te tajemnice do grobow. Czy Devon zdola je kiedys rozwiazac? I co z jego dziedzictwem Skrzydla Nocy? Skoro nie moze kontaktowac sie z Rolfe'em, jak ma poznac swoja historie? Pierscien ojca zapewne wyjawi mu sporo, ale Devon bedzie potrzebowal pomocy, zeby wszystko zrozumiec. Czy zawsze bedzie musial dociekac prawdy za plecami pani Crandall? Spoglada w smutne oczy Emily Muir. Po olejnej twarzy portretu powoli splywa jedna blyszczaca lza. Krwawy ksiezyc 4. Reka nieboszczyka Devon wyskakuje z lozka. Jego szafa, biurko i zaslony okna, wszystko sie pali. Plomienie z trzaskiem przeskakuja lobuzersko z zaslon na sciane. A Oblakana Dama, z rozwianymi wlosami, stoi tam i zanosi sie smiechem. -Chcesz spalic dom! - krzyczy Devon. - Probujesz zniszczyc Kruczy Dwor! Jej smiech staje sie jeszcze bardziej histeryczny. Devon szeroko rozklada rece i koncentruje sie. I Lepiej nie myslcie, ze chce sie popisac, mowi wszelkim mozliwym silom Skrzydla Nocy. I Robie to, zeby ten dom nie poszedl z dymem!i Ogien natychmiast gasnie, pozostawiajac tylko poczerniale, dymiace resztki. Oblakana Dama zaslania dlonia usta i chichocze, po czym odwraca sie i wslizguje w otwor ziejacy w jednej ze scian. Devon rzuca sie za nia i zaglada w tajemne przejscie, ktorego istnienia nawet nie podejrzewal. Nagle slyszy krzyk. Cecily. Wybiega na korytarz wypelniony klebami dymu. -Pali sie! - krzyczy Cecily. - Moj pokoj sie pali! Alexander rowniez biegnie korytarzem w swojej pizamie w ciapki, a na jego okraglej pucolowatej buzi maluje sie przerazenie. -Ogien w moim pokoju! Dom sie spali! -Och, nie, na pewno nie - mowi Devon, ponownie rozklada rece i koncentruje sie, tym razem usilujac zgasic plomienie w calym domu. Udaje mu sie to - az za dobrze. Gasna nawet lampki kontrolne pieca ii plomyk pod bojlerem. Pani Crandall nie jest zachwycona takim ostentacyjnym pokazem mocy. -Przeciez gdyby Devon tego nie zrobil, caly dom spalilby sie do fundamentow - zauwaza pozniej Alexander, gdy wszyscy domownicy zbieraja sie w salonie. - Jego moc jest super. Pani Crandall tylko wzdycha i posyla go na gore, zeby przygotowal sie do szkoly. -Coz - mowi Cecily po jego odejsciu. - Alexander ma racje. Nalezy sie uznanie za ten czyn. - Patrzy Devonowi w oczy i ciasniej opatula sie szlafrokiem. - Dzieki, Devonie. On odwraca glowe, nie chcac przypominac sobie, co kiedys do niej czul. -Mam usunac szkody? - zwraca sie do pani Crandall. - Pewnie moglbym naprawic wiekszosc z nich... -Tak, jesli zamierzasz zrobic to za pomoca mlotka, gwozdzi i farby - odpowiada pani Kruczego Dworu. - Ale nie za pomoca magii. Devon krzywi sie. -Zatem chyba bedzie musiala pani wezwac stolarza. -Jesli mozna cos powiedziec, prosze pani - mowi Bjorn do pani Crandall. - Ona staje sie naprawde niebezpieczna. Nigdy nie wiadomo, gdzie uderzy. Wczoraj wieczorem myslalem, ze jest zadowolona i spokojna. Przynioslem jej deser lodowy z karmelowa polewa. Wydawalo sie, ze jest w dobrym humorze. Jednak widocznie juz wtedy to knula. Nastepnym razem mozemy nie miec tyle szczescia. Mistrz Devon moze byc w szkole... -Coz wiec proponujesz, Bornie? - warczy pani Crandall. - Od kiedy zaklecie, ktore ja wiezilo, zostalo zerwane, ilekroc ja zlapiesz, znow ci sie wymyka. - Obrzuca Devona miazdzacym spojrzeniem. -Jesli wybaczy mi pani ta smiala sugestie - mowi Bjorn - to moze ktos powinien rzucic nowe zaklecie. Devon pojmuje, ze Bjorn ma na mysli jego. Tylko on w Kruczym Dworze - poza Oblakana Dama - ma magiczna moc. -Zadnych nowych zaklec - sprzeciwia sie slabo pani Crandall, opadajac na fotel. - Robia jeszcze wieksze zamieszanie. Przywabiaja tu sily... -Skoro raz probowala spalic dom - mowi Cecily - zrobi to znowu. -Poza tym czy moge tego dokonac? - pyta Devon. - Chce powiedziec, ze jesli ona tez ma moc, to kto wie, czy zdolam ja poskromic. -Ona nigdy nie umiala prawidlowo poslugiwac sie swoja moca - mowi pani Crandall. - Nie zostala nalezycie przeszkolona. - Mierzy Devona zimnym spojrzeniem. - Ty tez nie, Devonie, jednak pomimo moich zastrzezen poczyniles niejakie postepy. N i e j a k i e p o s t e p y? Devon bylby gotow spierac sie z tym stwierdzeniem, przypominajac, ze wybawienie Alexandra z Otchlani i pokonanie niesmiertelnej wladczyni demonow to znacznie wiecej niz "niejakie postepy". Jednak gryzie sie w jezyk. -Bylbym sklonny sprobowac - mowi - pod warunkiem, ze powie mi pani, kim ona jest i co o mnie wie. To chyba uzasadnione zadanie, jesli to ja mam ja poskromic. Pani Crandall jest oburzona. -Targujesz sie o bezpieczenstwo naszej rodziny? -Tak, Devonie - mowi Cecily, podchodzac blizej i stajac obok matki. - To naprawde samolubne. Zaklada rece na piersi i dumnie podnosi glowe. Devon mysli, ze matka i corka nigdy nie byly bardziej podobne do siebie niz w tej chwili. -Sluchajcie - zaczyna - chcecie, zebym uwiezil kogos wbrew jego woli. -C z a r o w n i c e, Devonie, ktora z kazdym dniem staje sie bardziej niebezpieczna. - Pani Crandall uderza dlonia o porecze fotela. - A jesli przyjdzie jej do glowy, zeby otworzyc drzwi Otchlani? Co wtedy? Ta mysl zaskakuje Devona. No wlasnie, co wtedy? Oczami duszy widzi portal we wschodnim skrzydle - te zaryglowane metalowe drzwi, za ktorymi klebia sie demony, blagajace by je uwolnic. Tylko czarodziej Skrzydla Nocy moze otworzyc lub zamknac te drzwi. Dobrze. Dobrze, zrobie to - mowi Devon. - Jednak chce otrzymac odpowiedzi na moje pytania. I jesli nie uzyskam ich od pani, poszukam ich gdzie indziej. -Po prostu znajdz ja i zamknij w jednym pomieszczeniu - mowi pani Crandall. - Z najwyzsza niechecia pozwalam ci uzywac magii w tym domu, ale nie mam innego wyjscia. Po prostu nasacz jedno z piwnicznych pomieszczen mistyczna energia, ktora nie pozwoli jej sie uwolnic, energia, ktora bedzie otaczala ja nawet podczas spacerow na dziedzincu. -Nie - mowi Devon. - Nie zamkne jej znowu w piwnicy. Ani na wiezy. Teraz, kiedy juz wiemy o jej istnieniu, powinna mieszkac w normalnym pokoju. Nie mozna jej traktowac jak wiezniarki, nawet jesli nia jest. Ona potrzebuje pomocy. Musi byc jakis sposob, zeby jej pomoc. Pani Crandall smieje sie drwiaco. -Jaki? Moze jakis psychiatra dla czarodziei? -No, tak. - Devon zwraca sie do Bjorna. - Sa lekarze dla czarodziei, prawda? Musza byc. -Aha, pewnie - mowi ze smiechem Cecily. - Jak doktor Bombay z Czarownic. -Tak - mowi Bjorn, kiwajac glowa - sa szamani i inni uzdrowiciele ducha i ciala, zajmujacy sie czarodziejami. W istocie, prosze pani, kiedy tutaj przyjechalem, polecalem pewna osobe dla tej damy... -Ona nie potrzebuje konowalow, z Bractwa czy nie - upiera sie pani Crandall, przerywajac mu. - Devonie, mozesz umiescic ja w dawnym pokoju mojej matki. Na to pozwole. Jest dobrze urzadzony, z ladnym widokiem, ale na tyle oddalony od reszty domu, ze nie bedziemy mieli klopotow. Devon dochodzi do wniosku, ze wiecej nie wytarguje. -W porzadku - mowi. - Co mam robic? Wystarczy, jesli sie skoncentruje...? -Kiedys - mowi pani Crandall glosem, w ktorym slychac teskna nute - po prostu mrugnelabym okiem i byloby po wszystkim. To latwe zadanie, nie nastreczajace zadnych problemow komus, kto mial najlepszych nauczycieli. -A ty ich mialas, prawda mamo? - pyta Cecily, ktora chetnie posluchalaby opowiesci z przeszlosci, do ktorej jej matka tak niechetnie wraca. -Och tak - mowi Amanda Muir Crandall z nieobecnym spojrzeniem. Devon po raz pierwszy widzi, jak ogarnia ja tesknota za utracona magia. - Thaddeus sprowadzil kilku wspanialych nauczycieli... -Thaddeus - mowi cicho Devon. Wie, ze jego ojciec, Ted March, uzywal nazwiska Thaddeus Underwood, kiedy byl Opiekunem tutaj, w Kruczym Dworze. Gdyby tylko wyszkolil Devona tak, jak wyszkolil Muirow, gdyby wyjawil mu wszystkie sekrety i potege Skrzydla Nocy, zamiast tak dlugo utrzymywac to dziedzictwo w tajemnicy... -Och, mamo, jaka szkoda, ze wyrzeklas sie swojej mocy - mowi Cecily. - Gdyby nie to, ja tez moglabym byc czarodziejka... -Nie! - ucina pani Crandall, wyrwana z zadumy. - To bylo niebezpieczne zycie! Lepiej jest tak jak teraz gdy zyjemy jak zwyczajni ludzie. - Wstaje i przyciaga do siebie corke. - Nie znioslabym utraty kolejnego czlonka mojej rodziny. Z rozmyslem spoglada na Devona. -To dotyczy i ciebie, Devonie - mowi lagodnie. - Tak wiec badz ostrozny, prosze. Zrob, co musisz, i niech sie to skonczy. Devon nie ma czasu zastanawiac sie nad slowami pani Crandall - czy nazywajac go czlonkiem rodziny, przyznala, ze jest jej synem? Zanim zdazyl cos powiedziec, wyszla z pokoju, zabierajac ze soba Cecily i zostawiajac go w salonie, zeby skupil sie na kwestii pochwycenia Oblakanej Damy. Najwyrazniej wszyscy zapomnieli o jego urodzinach. Wzdycha. To powazna sprawa, przywolac magiczna moc i wykorzystac ja do poskromienia innego czarodzieja, w dodatku przed wyjsciem do szkoly. S z k o l a... Nagle przypomina sobie, ze jego ksiazki i zeszyt z zadaniem domowy z geometrii lezaly na biurku. Teraz zostal z nich tylko popiol. Wspaniale, po prostu wspaniale. -Skoncentruj sie - nakazuje sobie, usilujac oczyscic umysl z wszelkich innych mysli. Stoi na srodku pokoju, otoczony pamiatkami z czarodziejskiej przeszlosci rodu Muirow. Horatio Muir spoglada na niego z portretu na scianie. Devon nabiera tchu. - Skoncentruj sie na poszukiwaniu Oblakanej Damy. Jednak nigdzie jej nie widzi. Pewnie za slabo sie skoncentrowal. Przyciska dlonie do skroni i zamyka oczy. -Przybywaj, Oblakana Damo, gdziekolwiek jestes - mruczy. - Koniec zabawy. Tym razem posunelas sie za daleko, probowalas spalic dom. Zbudzilas mnie swoim spiewem i... Otwiera oczy. -Skad wiedziala, ze dzis sa moje urodziny? - pyta glosno. Ijest czarodziejka, mowi sobie. Ona tez slyszy wewnetrzny glos. A moze byla przy tym jak pani Crandall rodzila... -Skoncentruj sie - nakazuje sobie ponownie, lecz tym razem rozprasza go jakis dzwiek. Cichy placz. Pospiesznie rozglada sie po pokoju. Wbija wzrok w portret Emily Muir. To zona Jacksona - ktorej duch krazy po tym domu i Czarciej Skale. Ktorej modlitewnik byl w pokoju Oblakanej Damy... Devon podchodzi do portretu. Jakze sliczna byla Emily, taka jasnowlosa, tak urocza i niewinna. Istotnie, z jej oczu na portrecie plyna lzy. Widywal to juz nieraz, ale nie ostatnio. -Dlaczego teraz placzesz? - szepcze Devon. - Probujesz mi cos powiedziec, Emily? Cos o wydarzeniu zwiazanym z Oblakana Dama? Co cie z nia laczylo? Lzy wciaz splywaja po olejnym portrecie, jedna po drugiej. Devon zna legendy. Uslyszal je juz pierwszego dnia po przybyciu do Kruczego Dworu. O tym, jak w pewna burzowa noc podczas Halloween Emily zastala meza z inna kobieta i w rozpaczy rzucila sie z Czarciej Skaly. Potkawszy Jacksona Muira w Otchlani, Devon wie, ze ta tragedia wywarla ogromny wplyw na pozniejsze wystepne zycie Szalenca, dreczonego przez zal i wyrzuty sumienia. Ponownie skupia sie na poszukiwaniu Oblakanej Damy, lecz i tym razem bez powodzenia. Ukrywala sie przed nim juz wczesniej, najwyrazniej nie chce, zeby ja znalazl. Devon odnajduje Bjorna i mowi mu, ze skoro nie moze znalezc jej za pomoca magii, beda musieli zrobic to w zwyczajny sposob - korzystajac ze swych oczu i uszu. Dochodzi takze do wniosku, ze bedzie musial opuscic zajecia, bo kto wie, ile to potrwa? No i dobrze, poniewaz jego praca domowa splonela. Bjorn bierze piwnice i parter, a Devon rusza do wschodniego skrzydla. Zawsze przechodzi go dreszcz, kiedy tam wchodzi. To tam znajduje sie brama do Otchlani, w sekretnej komnacie bez okien. Jest tam portret, ktory fascynuje Devona. Przedstawia chlopca, ktory wyglada dokladnie jak on, tylko ma na sobie stroj z dawnych czasow. To kolejny dowod przemawiajacy za jego powiazaniami z Kruczym Dworem. Jednak nie musi sprawdzac tej sekretnej komnaty. Gdyby Oblakana Dama byla przy drzwiach Otchlani, wyczulby to. Drzalaby kazda komorka jego ciala. Tak wiec zamiast isc tam, sprawdza tajemne przejscia w murach wschodniego skrzydla. Trzymajac w reku magiczna swietlna kule, przemyka waskimi, zasnutymi pajeczynami korytarzami, czasami majacymi nie wiecej niz kilkadziesiat centymetrow szerokosci. Czy ona moglaby sie ukryc w lepszym miejscu od tej czesci domu, zamknietej i nieuzywanej od czasow Emily Muir? Oczywiscie, rozmysla Devon, Oblakana Dama odkryla, jak w magiczny sposob stawac sie niewidzialna. Moglby przejsc obok niej i nawet jej nie zauwazyc. Czarodziej lub czarodziejka potrafi uniknac wykrycia przez wszystkie zmysly, wlacznie z intuicja. Rolfe nazywa to "plaszczem niewidzialnosci". Wyczytal o nim w jednej z ksiag. Devon wykorzystal te sztuczke, aby ukryc sie przed Isobel Apostata. Zatem Oblakana Dama zna sie na magii. I Jest dobra, mysli Devon. Pani Crandall moze twierdzic, ze nigdy nalezycie jej nie przeszkolono, ale jest oczywiste, ze nauczyla sie czarow na tyle, zeby pozostac w ukryciu. I Musi byc inny sposob, zeby ja znalezci, mowi sobie Devon. Jesli jest niewidzialna i chroniona przed jego moca, bedzie zawsze wygrywala w tej zabawie w chowanego. iMusi byc inny sposob... Jakze chcialby miec takiego Opiekuna, jakiego maja wszystkie dzieci Skrzydla Nocy. Wprawdzie Rolfe stara sie, jak moze, ale czesto bywa rownie bezradny jak Devon. Gdyby tylko Devon mogl chodzic do tej wspanialej szkoly Skrzydla Nocy, prowadzonej przez Wiglaf w szesnastym wieku. Devon poznal Wiglaf podczas wyprawy w przeszlosc i osobiscie przekonal sie, jak dobrze miec Opiekuna, ktory naprawde zna sie na rzeczy i potrafi nauczyc wszelkich odmian magii. Wiglaf wiedzialby, co robic, jak okielznac Oblakana Dame... iMoze ja tez wiem, mysli Devon, gdy nagle przychodzi mu do glowy pewien pomysl. Kiedys, w trakcie proby, jakiej poddal go sam Sargon Wielki, zalozyciel Bractwa Skrzydla Nocy, Devon nie popisal sie, poniewaz pozwolil, by przeszkodzily mu strach i zwatpienie, nie dostrzegl czegos oczywistego. I Jestem czarodziejem Skrzydla Nocy, mowi sobie Devon. I nie tylko. Jestem potomkiem Sargona w setnym pokoleniu, stworzonym do wielkich rzeczy. Jesli nie moge znalezc Oblakanej Damy, mysli Devon, znajde cala reszte. I Wychodzi ukrytymi drzwiami w pokoju na pietrze, ktory niegdys byl salonikiem Emily Muir. Z sufitu zlowrogo zwisa pokryty pajeczynami zyrandol. Zaslony niemal zupelnie nie przepuszczaja swiatla i przedostaje sie przez nie tylko kilka promykow porannego slonca. Devon staje na srodku pokoju, usilujac oczyscic umysl z wszystkich mysli poza czekajacym go zadaniem. -Niech wszystko w tym domu - mowi - drewno, szklo, marmur, meble, przewody elektryczne, dywany, rury, ksiazki, sprzety, zywnosc, portrety, ubrania, ludzie - wszystko procz Oblakanej Damy - zniknie mi z oczu! W pierwszej chwili nic sie nie dzieje. Potem, powoli, pokoj zaczyna drzec. Najpierw naroznik po prawej, potem podloga pod stopami Devona. Zyrandol kolysze sie i znika, a w slad za nim caly sufit, pozostawiajac tylko biala nicosc. Devon spoglada pod nogi. Nie widzi podlogi. Stoi w bialym powietrzu. Reszta pokoju drzy jeszcze przez chwile, po czym tez znika. Nie ma calego domu. Devona otacza biala pustka. Nicosc, bez dzwiekow, bez zapachow. -A teraz - mowi Devon - co moge zauwazyc? Gdy znikly rozpraszajace go szczegoly, moze skupic uwage na zlokalizowaniu Oblakanej Damy. Ona moze i jest niewidzialna, spowita magicznym plaszczem niewidzialnosci, ale teraz tkwi w kompletnej pustce. I Devon natychmiast cos wychwytuje. Zapach, wyczuwalny tylko jego wyostrzonym wechem czarodzieja. Karmel. Bjorn mowil, ze zeszlego wieczoru przyniosl jej deser lodowy w polewie karmelowej. Widocznie odrobina tego smakolyku pozostala na jej wargach lub palcach. Devon koncentruje sie na tym zapachu. Nie potrafi powiedziec, dokad dokladnie zmierza, gdyz wszystkie punkty orientacyjne znikly, ale z latwoscia porusza sie w tej bieli. Z poczatku ma wrazenie, ze idzie w dol, ale po chwili czuje, ze sie wznosi. Coraz wyzej i wyzej. Na wieze? To mialoby sens. Przez dlugi czas byla dla niej domem... Przystaje. Zapach jest bardzo silny. Devon wyciaga rece i dotyka jakiegos ciala. Czyjejs twarzy. Slyszy okrzyk przestraszonej Oblakanej Damy. -Jak mnie znalazles? - wrzeszczy kobieta i nagle biel znika. Stoja twarza w twarz w pokoju na wiezy. Oblakana Dama trzyma w ramionach bezglowa plastikowa lalke. -Jestem czarodziejem - mowi. - To bylo latwe. Ona cofa sie przed nim, przyciskajac lalke do piersi. -Nie zrobie ci krzywdy - zapewnia Devon. - Nie musisz sie mnie obawiac. -Masz zamiar znowu mnie uwiezic, prawda? Teraz nie wyglada na oblakana. Wydaje sie tylko wystraszona i znacznie mlodsza niz przedtem, jakby byla niewiele starsza od Devona. Wlosy ma zebrane w kucyk, a oczy spuszczone i wlepione w okaleczona lalke. Ten widok budzi wspolczucie Devona. -Probowalas spalic dom - mowi. - Dlaczego to zrobilas? -Nie chce znowu byc wieziona - oznajmia Oblakana dama, wciaz czule spogladajac na lalke, kolyszac ja w ramionach. - Moje dziecko i ja chcemy byc wolne. Chcemy wrocic do swiata. -Sadze, ze nie jestescie jeszcze gotowe. Moze moglibysmy pomoc... Kobieta natychmiast podnosi wzrok i napotyka jego spojrzenie. W jej oczach znowu pojawia sie obled. -Nie dam sie znowu zamknac w tym pokoju! -Nie, nie w tym, w ladnym... -Nie! -Uspokoj sie, prosze - mowi Devon, wyciagajac. - Chce byc twoim przyjacielem. Ona mierzy go podejrzliwym wzrokiem. -Moim przyjacielem? -Tak. Znasz moje imie, wiec moze wyjawisz mi swoje? Oblakana Dama przez kilka sekund przeszywa go palajacym spojrzeniem, po czym nagle odskakuje w tyl, na parapet. Przysiada tam jak ptak. -Nauczylam sie latac - mowi mu, odsuwajac zasuwke. - Czy ty umiesz latac, Devonie? -Prosze, nie rob tego - blaga ja. - Jestesmy na szczycie wiezy. To bardzo wysoko. -Przeciez ci mowilam - odpowiada spokojnie Oblakana Dama. - Nauczylam sie latac. Odwraca glowe i wystawia za okno glowe i ramiona. Devon rzuca sie ku niej, ale ona jest na to przygotowana. Odrzuca go w tyl. Chlopiec gwaltownie siada na podlodze. -Och, jeszcze jedno, Devonie - mowi kobieta, ogladajac sie przez ramie. - Mam na imie Clarissa. I z tymi slowami wylatuje w poranne niebo. Jestes pewien? - pyta go Rolfe. - Jestem absolutnie pewien, ze tak powiedziala? -Powiedziala, ze ma na imie Clarissa - powtarza Devon. Oszolomiony Rolfe siada w milczeniu. -Tak miala na imie ta dziewczyna w twoim samochodzie - mowi Devon. - Tak, ktora podobno utonela, ktora ma nagrobek na cmentarzu na Orlim Wzgorzu. -To niemozliwe - mamrocze Rolfe. Devon siada obok niego. Sa w biurze restauracji Rolfe'a, jednej z kilku, ktore ma w okolicy. Gdy tylko Oblakana Dama znikla mu z oczu, Devon od razu przybyl do niego. -Mowiles mi, ze jej ciala nigdy nie odnaleziono - przypomina Devon. Rolfe Montaigne pochmurnieje. -Poszedlem do wiezienia za spowodowanie jej smierci. Amanda zlozyla obciazajace mnie zeznanie, a przez caly czas ukrywala ja w Kruczym Dworze! Oto, dlaczego ja wiezila! W ten sposob mogla przekonac policje, ze Clarissa nie zyje, i wpakowac mnie do wiezienia! Devon moze duzo zarzucic pani Crandall, ale wydaje sie, ze to zbyt wiele nawet jak na nia. Zniszczyc dziewczynie zycie dla samej zemsty? Kazac postawic jej nagrobek tylko po to, zeby podtrzymac bajeczke o jej smierci i wpakowac Rolfe'a do wiezienia? Czy naprawde bylaby zdolna do takiej nienawisci i okrucienstwa? -Posluchaj - mowi Devon. - Oblakana Dama, jakkolwiek naprawde sie nazywa, ma magie, moc, nad ktora trzeba zapanowac. Czy Clarissa, ktora znales, miala taka moc? -Nie, oczywiscie, ze nie. Byla zwyczajna dziewczyna. Sluzaca... Nagle Devonowi cos swita. -To byla ona, prawda? To z nia kreciles... Rolfe kiwa glowa. -To byla glupota, napedzana mlodzienczymi hormonami. - Usmiecha sie krzywa. - Jestem pewien, ze w swoim czasie to zrozumiesz. Devon tylko wzdycha. Chyba juz rozumie. -Kiedy Amanda odkryla, co sie dzieje - mowi Rolfe - byla wsciekla. Calkiem slusznie. Przeprosilem i obiecalem, ze juz nigdy nie spotkam sie z Clarissa. Robilem, co moglem, zeby ja udobruchac. Jednak ona byla taka uparta i zawzieta... -To rodzinne - zauwaza Devon, myslac o Cecily. -Jednak zrobic cos takiego - mowi Rolfe, wstajac i uderzajac piescia w otwarta dlon. - To przekracza wszelkie wyobrazenie! Poslala mnie do wiezienia za nieumyslne zabojstwo, ktorego nie popelnilem! Devon woli nie przypominac mu o tym, ze tamtej nocy w samochodzie byla jeszcze jedna osoba - chlopiec, ktory prawdopodobnie naprawde utonal. Teraz jednak wszystko, wlacznie z tozsamoscia Clarissy, zaczyna budzic watpliwosci. -Jesli to ta sama osoba - zastanawia sie Devon - to dlaczego wtedy nie posiadala mocy? Dlaczego ma ja teraz? I kiedy postradala zmysly? -Bedziemy musieli zadac te pytania Amandzie - mowi Rolfe, zacierajac dlonie, niewatpliwie nie mogac doczekac sie ostatecznej rozgrywki. -Jeszcze nie, Rolfe - mowi Devon. - Pozwol mi sprobowac... -D z i e s i e c l a t m o j e g o z y c i a - warczy Rolfe. - Oto, co mi zabrala! Dziesiec lat siedzialem w wiezieniu! Zamierzam pojsc do jej domu i zazadac odpowiedzi! Rolfe robi taki ruch, jakby juz zamierzal wyjsc, ale zatrzymuje sie. Odwraca sie i patrzy na Devona, pozornie spokojniejszy, choc wciaz widac w jego oczach gniew. -Dzis sa twoje urodziny, prawda, Devonie? - pyta nieco lagodniejszym tonem. Chlopiec kiwa glowa. -Chociaz nikt o tym nie pamietal. -Ja pamietalem, Devonie, i wieczorem przyniose ci prezent. Devon usmiecha sie krzywo. -I wtedy wybuchnie bomba? -Poznej - mowi Rolfe ze zlosliwym usmieszkiem na twarzy - wezme Amande na bok i pogawedzimy sobie troche. Devon postanawia wrocic do Kruczego Dworu na piechote. Nie samochodem, nie za pomoca sztuczki ze znikaniem i pojawianiem sie. Musi uporzadkowac fakty i przemyslec kilka spraw. W miasteczku nadal trwa szalony ped ku wiosnie. Wzdluz chodnikow wyrastaja zielone liscie narcyzow. Swiezo odmalowane sklepy pysznia sie szyldami gloszacymi OTWARCIE ZA 2 TYGODNIE! Przybywaja sezonowi robotnicy z Europy Wschodniej i stoja w kolejce po prace w Clam Snack i Frosty Fingers Creamery. Devon nie wyobraza sobie Biedy jako gwarnego kurortu, ale wszyscy mowia, ze tym wlasnie bedzie, i to wkrotce. Wspinajac sie po stromych i kruchych stopniach wykutych w skale klifu, Devon ma dobry widok na miasteczko wybielone od morskiej soli sciany i karlowate, poskrecane czarne sosny. Ojciec przyslal go tutaj, niczego mu nie wyjasniajac, ale teraz Devon wie, ze tutaj jest jego dom - prawdziwy dom, ktorym ten w Coles Junction nigdy nie moglby byc. Pobyt w Coles Junction byl dla mnie tylko okresem przejsciowym, mysli, pnac sie w gore. Oczekiwaniem na spotkanie z przeznaczeniem. Oczekiwaniem na przyjazd tutaj. Na koncu schodow i na szczycie Orlego Wzgorza jest cmentarz, prywatne miejsce pochowku Muirow. Spoczywaja tam wszyscy: Horatio Muir, budowniczy Kruczego Dworu, oraz rodzice pani Crandall, Randolph i Greta Muirowie. Nad morzem znajduje sie pomnik Emily Muir oraz grob samego Jacksona Muira, na ktorego widok zawsze przechodza Devona ciarki. Na nagrobku jest wyryty napis PAN KRUCZEGO DWORU, choc ten tytul nie przyslugiwal mu za zycia. I Bylem tam, mysli Devon, przystajac i z dreszczem zgrozy spoglada na grob. Bylem tam ze szkieletem Jacksona, uwieziony w jego trumnie. To Szaleniec go tam wpakowal. Czasem Devon budzi sie w nocy przerazony i zlany zimnym potem, bo sni mu sie, ze znow jest w tym strasznym miejscu. I Jednak wydostalem sie, przypomina sobie. Wydostalem sie, poniewaz bylem silniejszy od niego. Minawszy ten okropny nagrobek, odgarnia noga kilka zeschlych lisci. Spoglada na zwyczajny, plaski kamien z wyrytym tylko jednym slowem: CLARISSA. -Dlaczego? - glosno pyta. - Dlaczego pani Crandall udawala, ze ona zginela w tym wypadku samochodowym? Dlaczego zadala sobie tyle trudu i kazala umiescic tu ten nagrobek? Czy naprawde tylko po to, zeby sie zemscic na Rolfie? Odwraca sie i jego spojrzenie jak zwykle przyciaga to, co tutaj najbardziej go fascynuje. Obelisk na srodku cmentarza. Na jego podstawie znajduje sie najbardziej zagadkowa wskazowka dotyczaca jego przeszlosci. Jego imie, DEVON, wyryte grubymi literami. I Nie odnotowano, kto jest tu pochowany, mysli Devon, patrzac na ten napis. A jesli nawet zapisano to w jakiejs ksiedze, to nie w takiej, ktora pani Crandall chcialaby udostepnic. I Czy to moj ojciec? Czy to on? Moj prawdziwy, rodzony ojciec, czarodziej Skrzydla Nocy? Devon blyskawicznie odwraca sie. -Kto to powiedzial? - wola. - Kto tu jest? Cichy, drwiacy smiech przelatuje nad nagrobkami. -Chcesz zobaczyc jego twarz? Twarz twojego ojca? Ten glos go przeraza. Kto to? -Tak - mowi Devon. - Tak, chce go zobaczyc! -Bardzo dobrze - odpowiada glos, niski i gluchy, jakby dobywal sie spod ziemi. Devon przygotowuje sie na najgorsze. Nikt sie nie pojawia. Nagle jednak slyszy jakis dzwiek, szmer u swoich stop. Odskakuje przerazony. Z ziemi wylania sie dlon. Dlon jego martwego ojca! 5. Krew na tarczy ksiezyca. To juz kiedys sie wydarzylo, mysli Devon. Kiedys zaatakowala mnie tu armia zombi... Tym razem jednak tylko jeden zmarl powstaje z grobu. Okropny, cuchnacy nieboszczyk, z dziurami zamiast oczu. Rozkladajace sie trupy przerazaja Devona bardziej niz cokolwiek innego. Bardziej niz demony, bardziej niz zbuntowani czarodzieje, bardziej niz wilkolaki. Chlopiec cofa sie z odraza, gdy nieboszczyk wstaje z grobu. -Odejdz - rozkazuje, a serce lomocze mu w piersi. - Odejdz! Jednak zombi chwiejnie rusza naprzod, wymachujac rozkladajacymi sie rekami i usilujac zlapac chlopca. Devon odskakuje, ale czuje won gnijacego ciala. To chyba najgorsza cecha zombi: ten odor. -Wracaj do swojego grobu! - krzyczy Devon, lecz nieboszczyk wciaz naciera, z kazdym krokiem budzac w nim coraz wieksze obrzydzenie. Devon zastanawia sie, czy po prostu nie zniknac, ale dochodzi do wniosku, ze pozostawianie zombi w okolicy Kruczego Dworu to kiepski pomysl. Ponadto byloby to tchorzliwe i... W tym momencie Devon pojmuje, dlaczego nie moze pokonac nieboszczyka. Boje sie, mowi sobie. On mnie przeraza. Boje sie, ze ten cuchnacy i gnijacy trup moze byc moim ojcem. To dlatego moja moc nie dziala. Jak mowiono mu wiele, wiele razy, jedynie strach moze go pokonac. Pozbawic czarodziejskiej mocy. Slyszy glos ojca: -Jestes silniejszy od nich wszystkich. Zawsze o ty pamietaj, Devonie. -Tak! - wola chlopiec, przestajac sie cofac i stawiajac czolo nacierajacemu zombi. - Jestem silniejszy od ciebie, ty zgnilku! Dlonie nieboszczyka dotykaja ciala chlopca. Devon pokonuje odraze i wyzywajaco patrzy w puste oczodoly, usilujac nie zwracac uwagi na klebiace sie w nich robaki. -Wracaj do swojego grobu! - rozkazuje ponownie i tym razem stwor znika. Ziemia pod nogami chlopca wyglada na nieporuszona. Devon wzdycha z ulga. I Zostalem poddany probie, uswiadamia sobie. I przeszedlem ja. Tylko kto go jej poddal? Powoli wraca przez las do Kruczego Dwora. Bedzie musial wyjasnic pani Crandall, ze Oblakana Dama wymknela mu sie. Jeszcze nie wie, czy powie jej wiecej - ze wyjawila mu, ze ma na imie Clarissa. Moze zaczeka, az wieczorem zrobi to Rolfe, poniewaz potem rozpadnie sie caly jego swiat. Pani Crandall moze wyrzucic go z Kruczego Dworu za niewykonanie jej polecenia i widywanie sie z Rolfe'em Montaigne'em. Nie wiadomo, dokad moga go wyslac. Musi byc przygotowany na wszystko. Jest pozne popoludnie. Ominal go lunch, ale widok - i zapach - tego umarlaka odebraly mu apetyt. Teraz tylko chce mu sie spac. Gdy idzie przez podjazd do frontowych drzwi posesji, slyszy klakson. -Hej, Devonie! To D.J. Z piskiem opon wjezdza swoim camaro na podjazd i zatrzymuje sie przed domem. Wyskakuje z samochodu, a Ana, Marcus i Cecily wysiadaja z drugiej strony. -Wszystkiego najlepszego, koles! - mowi D.J., klepiac go w plecy. - Czekalismy na ciebie z tortem i wszystkim, ale nie pokazales sie w szkole!] Marcus, teraz wygladajacy juz nieco lepiej, wrecza mu to, co zostalo. Kawalek czekoladowego tortu Sary Lee ma papierowym talerzyku, z krzywo zatknieta w nim swieczka. Devon usmiecha sie. -Dzieki, ludzie. Ana podchodzi do niego. -Chyba nie myslales, ze zapomnielismy, co? Spoglada w jej piwne oczy. Sa takie ladne. -Nie wiedzialem, ze bedziecie pamietali. Wchodza do srodka, siadaja przy stole i Marcus zapala swieczke. -No juz - mowi. - Pomysl jakis zyczenie i zdmuchnij ja. -Zanim to zrobi - slysza inny glos - moze powinien oszczedzic tchu na to. To Bjorn. Gnom wkracza do pokoju, niosac ogromny czekoladowy tort na srebrnej tacy, tak szeroki i wysoki, ze praktycznie wiekszy od niego samego. Stawia go na stole. Na torcie pala sie swieczki. -Pietnascie swieczek - mowi Alexander, przybiegajac za Bjornem. - Sam je zapalalem. -Pietnascie, tak? - pyta Devon. Spoglada na Cecily, ktora stoi z boku pod sciana. Tylko ona nie zlozyla mu zyczen. Devon wyciaga reke i wyjmuje swieczke z resztek ciasta Sary Lee. Zatyka ja na torcie przyniesionym przez Bjorna. -Moze powinno ich byc szesnascie - mowi i dmuchnieciem gasi je wszystkie. Cecily odwraca glowe. -Pomyslales jakies zyczenie? - pyta Ana, trzymajac sie blisko Devona. -Tak. -Zaloze sie, ze chciales sie dowiedziec, kim byli twoi prawdziwi rodzice - mowi D.J. Devon usmiecha sie. -Jesli wam je wyjawie, to zyczenie sie nie spelni. Zauwaza, ze Cecily zerknela na niego, ale zaraz znow odwrocila glowe. -Stare przesady - wtraca Bjorn. - Cos w nich jest. Ja traktuj je bardzo powaznie. -Coz, trzeba to wrabac - mowi D.J. - Ukroj mi duzy kawalek, Devonie. Przez pewien czas jest to zwyczajne urodzinowe przyjecie. Tort czekoladowy i coca-cola - dla dziewczat dietetyczna - oraz beztroski smiech. Nie ma mowy o czarach, demonach, bestiach czy zombi. Zamiast tego D.J. obiecuje zabrac wszystkich latem na Floryde. Mowi, ze jego rodzice kupuja tam mieszkanie, zeby uciec przed ciezkimi zimami w Biedzie. -Demony nigdy nie znajda was na West Palm Beach - smieje sie. Devon tez sie smieje. Odzyskuje apetyt i pochlania trzy kawalki tortu. Siedzac na podlodze pod sciana obok Any, czuje uniesienie i radosc, a kiedy dostrzega odrobine lukru na jej gornej wardze, nachyla sie i delikatnie ja caluje. -Devonie! - mowi Ana, chichoczac, i oddaje mu pocalunek. -No dobra, we dwoje - mowi Marcus, celujac w nich widelcem. - Nie migdalic sie. Devon usmiecha sie, patrzac na niego. Zauwaza, ze Cecily wychodzi z pokoju. D.J. rusza za nia. Devon przez chwile ma poczucie winy, ale zaraz dochodzi do wniosku, ze tak jest najlepiej: powinni zapomniec o sobie. Poza tym nie moze zaprzeczyc, ze milo jest byc z Ana, ktora jest znacznie spokojniejsza i slodsza od wybuchowej Cecily Crandall... Jednak rozwazania o milosci i romansach szybko zastepuje niepokoj, gdy Devon znow dostrzega unoszacy sie przed twarza Marcusa pentagram. -Hej - mowi Devon do przyjaciela. - Nosisz te gwiazde na lancuszku, ktora ci dalem? Marcus usmiecha sie, klepiac koszulke na piersi. -Nigdy go nie zdejmuje. -To dobrze - mowi Devon. -Jednak cokolwiek to bylo, juz mi przeszlo - upiera sie Marcus. - Jak grypa albo cos takiego. -Mimo wszystko - mowi Devon - lepiej nos ten wisiorek. Marcus spoglada mu w oczy. -Obiecuje ci to, Devonie. Devon nagle wraca do rzeczywistosci i wstaje, odrywajac sie od Any. -Sluchajcie, ludzie, to naprawde bylo fajne i w ogole - mowi. - Ale chyba powinniscie juz isc. Wkrotce przyjdzie tu Rolfe, ktory ma pogadac o czyms z pania Crandall. To moze byc nieprzyjemna rozmowa. -Tym bardziej powinnismy tu zostac i posluchac - stwierdza z usmiechem Marcus. -Nie, to nie bedzie mile - mowi Devon. Odwraca sie do Any. - Dzieki za tort urodzinowy. Dlaczego mam wrazenie, ze to ty przynioslas go do szkoly? Ona usmiecha sie. -Mialam nadzieje, ze wpadniesz do mnie wieczorem i upieke ci prawdziwe ciasto. -Jeszcze jedno ciasto? - smieje sie Devon. - Po tym wszystkim? -No, jesli nie, to mozemy po prostu posiedziec - mowi Ana. - Poogladac telewizje... -Bardzo bym chcial - wzdycha Devon. - Naprawde bardzo bym chcial. Jednak ta rozmowa Rolfe'a z pania Crandall... moze byc bardzo burzliwa. Musze byc tutaj. Ona usmiecha sie. Jest taka wyrozumiala. Podchodzi i szybko caluje go w policzek. -W porzadku. Moze wiec jutro? -Tak - obiecuje Devon. - Zaplanujemy to na jutro. D.J. i Cecily juz siedza w samochodzie. -Powiedz mamie, ze D.J. zabral mnie do kina - mowi rudowlosa dziewczyna przez okienko samochodu, gdy Devon, Ana i Marcus wychodza na zewnatrz. - Wroce do domu pozno. -Tak, w porzadku - mowi Devon, dochodzac do wniosku, ze im mniej osob bedzie w domu, tym lepiej. -Och, i wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Devonie. - Cecily zniza glos. - Czy zalatwiles Oblakana Dame? Naprawde nie mam ochoty splonac dzis w nocy we wlasnym lozku. Devon wzdycha. -Chyba na razie nic nam z jej strony nie grozi. -To dobrze. Cecily sztywno kiwa glowa i podnosi szybe. Devon macha przyjaciolom na pozegnanie i przygnebiony wchodzi do domu. Moze zamieszka u Rolfe'a, jesli pani Crandall wyrzuci go z domu. Zapewne byloby to fajne i mialoby sens, jesli Rolfe naprawde ma byc jego Opiekunem. Tylko czy pani Crandall zrzeklaby sie na rzecz Rolfe'a prawnej opieki nad Devonem? Ojciec zostawil Devona pod opieka pani Crandall. To od niej zalezy, dokad pojdziemy jesli zostanie wyrzucony z Kruczego Dworu. Tak naprawde nie chcial stad wyjezdzac. Chociaz to niesamowite miejsce, teraz to jego dom. Tutaj jest jego przeszlosc, a takze przyszlosc. Jest tego pewien. Oczywiscie jesli pani Crandall pojdzie do wiezienia - co moze sie zdarzyc, jesli Rolfe zdola dowiesc, ze popelnila krzywoprzysiestwo i przez te wszystkie lata wiezila Clarisse - to nie wiadomo, co sie stanie z Devonem. I Cecily. I Alexandrem. I z Kruczym Dworem. Tyle ze Clarissa znikla. Devon wyczuwa to, a jego intuicja czarodzieja Skrzydla Nocy potwierdza ten fakt. Clarissa jest wolna. Wreszcie naprawde wolna. Szybuje w przestworzach. To co powiedzial Cecily, bylo prawda. Sa bezpieczni, dopoki Clarissa nie postanowi wrocic. A bez Clarissy Rolfe'owi bedzie trudno dowiesc, ze jej ciala nie zabralo morze. Bez dowodow nie zdola pani Crandall o nic oskarzyc. Co zreszta i tak pewnie go nie powstrzyma. Jak s m i e s z wchodzic do tego domu? Pani Crandall jest na gornym podescie schodow, patrzac szeroko otwartymi, pelnymi gniewu oczami na Rolfe'a Montaigne'a, ktory stoi z Devonem w hallu. Kiedy mezczyzna zapukal, Devon otworzyl mu drzwi, majac nadzieje zlagodzic nieuchronne starcie. Jednak pani Crandall najwyrazniej zauwaza nadjezdzajacy samochod przez okno sypialni i - delikatnie mowiac - nie jest zachwycona ta wizyta. -Jak zawsze, Amando - mowi Rolfe, patrzac na nia - jestes szczegolnie piekna, kiedy sie zloscisz. Ten komplement tylko podsyca jej gniew. Pani Crandall schodzi po schodach i mowi lodowatym tonem, sypiac skry z oczu: -Kiedy byles tu ostatnio, powiedzialam ci, zebys nigdy nie wracal. -Musialem przyniesc Devonowi prezent urodzinowy - oznajmia niewinnie Rolfe. Ona staje przed nim. -Zapewne jakis magiczny drobiazg, ktory tylko zacheci go do praktykowania tego, czego mu zabronilam. -Daj spokoj, Amando - mowi Rolfe. - Czy nie mozemy zachowywac sie jak cywilizowani ludzie, chocby ze wzgledu na chlopca? W koncu to jego urodziny. Pani Crandall zaciska wargi, patrzac na Devona i Rolfe'a. -Daj mu ten prezent i wyjdz. -Moze przynajmniej wejdziemy do salonu? Stanie w przedpokoju wydaje sie takie formalne. Ona tylko wzdycha. Wszyscy ida do salonu. Devon z mocno bijacym sercem. Chcialby, zeby Rolfe skrocil swoj wystep i przeszedl do sedna sprawy Nie musi dlugo czekac. -Przy okazji, Amando - mowi Rolfe, gdy pani domu siada na swoim fotelu z wysokim oparciem. - Mialas jakies wiesci od Clarissy? Devon bacznie obserwuje pania Crandall. Ta zimno spoglada na Rolfe'a. Nie zdradza zadnych uczuc. -Clarissa nie zyje - mowi w koncu. - Ty najlepiej powinienes o tym wiedziec. -Zatem to jej duch tlukl sie w murach dworu przez kilka ostatnich tygodni? - pyta Rolfe. Pani Crandall przenosi spojrzenie na Devona. -Przykro mi - mowi chlopiec. - Musialem mu to powiedziec. Dzisiaj znow sie z nia widzialem, pani Crandall. I wyjawila mi, jak ma na imie. -Jest oblakana - mowi spokojnie pani Crandall. - Wiesz o tym, Devonie. Rolfe stoi nad nia, przeszywajac ja gniewnym wzrokiem. -Zatem zaprzeczasz, ze ta tajemnicza dama to w rzeczywistosci Clarissa Jones? -Ta tajemnicza dama ma magiczna moc - oswiadcza pani Crandall, pozornie wciaz nieporuszona, chociaz magicznie wyostrzony sluch Devona wychwytuje przyspieszone bicie jej serca. - Czy Clarissa kiedykolwiek ja posiadala? -Nie - przyznaje Rolfe. - Poza umiejetnoscia oczarowania nastolatka, ktory byl zakochany w tobie na zaboj. Po tych slowach pani Crandall nie jest w stanie dluzej udawac. Wstaje, omija Rolfe'a i przechodzi przez pokoj. -To nonsens! - mowi glosno, ale drza jej dlonie. - Daj Devonowi prezent i wyjdz. -Nie wyjde dopoki nie powiesz mi prawdy, Amando. Przesiedzialem dziesiec lat w wiezieniu za spowodowanie smierci Clarissy. Jesli ona zyje, przyjdzie do mnie. Powiedz mi prawde, Amando, zanim sam ja odkryje! -W p o r z a d k u! - Pani Crandall odwraca sie twarza do niego. - Tak, to byla Clarissa! Tak, trzymalam ja w ukryciu przez te wszystkie lata! I co zamierzasz z tym zrobic, Rolfe? On usmiecha sie zjadliwie. -Moze dam ci posmakowac tego, przez co przeszedlem przez te wszystkie lata. Krzywoprzysiestwo to przestepstwo, Amando. -Zeznalam, ze widzialam cie za kierownica, co bylo prawda - mowi wyzywajaco pani Crandall. - Nie popelnilam krzywoprzysiestwa. -To klamstwo i dobrze o tym wiesz. Prowadzila Clarissa! Ona smieje mu sie w twarz. -Byles tak pijany, ze nie mogles nawet ustac na nogach! -Tylko, ze ukrywanie tu Clarissy, kiedy skazywano mnie za spowodowanie jej smierci... Pani Crandall ponownie odsuwa sie od niego i z gracja geparda przemierza pokoj. Devon schodzi jej z drogi. -Clarissa wrocila, kiedy juz zlozylam zeznania i zakonczyl sie proces. Wczesniej nie mialam pojecia, ze ona zyje. - Obrzuca spojrzeniem Rolfe'a, a potem Devona. - Wyobrazcie sobie moje zdziwienie, kiedy stanela we frontowych drzwiach. -Gdzie byla? - osmiela sie zapytac Devon. -Nigdy nam nie wyjasnila - odpowiada pani Crandall. - Postradala rozum. Zapewne na skutek wypadku. -A jej moc? - pyta Devon. - Skad sie wziela? -Tego rowniez nie wiemy - odpowiada pani Crandall/ - Wiem tylko, ze wrocila do Kruczego Dworu zupelnie odmieniona. Poszla prosto do portalu we wschodnim skrzydle i probowala otworzyc Otchlan! Uslyszawszy to, Devon i Rolfe na chwile oniemieli. Pani Crandall posyla im zdawkowy usmieszek. -Moze teraz rozumiecie, dlaczego moja matka i ja musialysmy to zrobic. Dlaczego trzymalysmy tu Clarisse pod kluczem. Dlaczego nigdy nie pozwolilysmy, aby w pelni poznala swoje umiejetnosci. Gdybysmy ja uwolnily, otworzylaby Otchlan. Jej czary sprwadzilyby z powrotem Szalenca! Bylam tego pewna! Rolfe drapie sie po glowie. -Dlaczego mam wrazenie, ze slyszymy tylko czesc prawdy? -Mowie wszystko, co wiem. Rolfe prycha. -Po prostu wydaje mi sie niezwykle dogodne, ze broniac Kruczego Dworu przed Szalencem, jednoczesnie zdolalas sie zemscic na mnie. Ona wytrzymuje jego spojrzenie. -To objaw twojego narcyzmu, Rolfe. Sadzisz, ze wszystko kreci sie wokol ciebie. -Moglas znalezc jakis sposob na to, zeby utrzymac Clarisse z daleka od Otchlani i poinformowac wladze, ze ona zyje. -Po co? Zeby wydostac cie z wiezienia? - Pani Crandall podchodzi i staje oko w oko z Rolfe'em. - A dlaczego mialabym to robic? Chyba zapominasz, ze w tym samochodzie byl jeszcze ktos. Ten sluzacy. On nigdy nie wrocil. Nie. Ten biedny chlopiec rzeczywiscie utonal przez ciebie, przez twoj brak szacunku dla ludzkiego zycia. Tak wiec bez wzgledu na to, czy Clarissa przezyla czy nie, z a s l u z y l e s na odsiadke. Rolfe odwraca glowe i milczy. W salonie zapada niezreczna, nieprzyjemna cisza. Zadnego z nich nie cieszy to stracie. Devon wyraznie wyczuwa, ze tak naprawde nie chca byc dla siebie okrutni. -Coz - mowi, przerywajac milczenie. - Przynajmniej nie musimy sie o nia martwic. Nie ma potrzeby jej wiezic. Odleciala stad. Doslownie. Pomachala rekami jak skrzydlami i odleciala. Probowalem ja powstrzymac, ale nie zdolalem. A moj wewnetrzny glos podpowiada mi, ze naprawde nas opuscila. -Mozemy tylko miec nadzieje, ze to prawda - mowi pani Crandall. Rolfe doszedl do siebie. -Powinnas na to liczyc, poniewaz przetrzymywanie kogos wbrew jego woli tez jest przestepstwem. -Byla tu gosciem, nie wiezniem. Bardzo dobrze ja traktowalismy. Pamietajac, ile razy slyszal jej szloch odbijajacy sie echem w calym domu. Devon zastanawia sie, czy to prawda. Jednak Clarissa rzeczywiscie jest oblakana. Kto wie, co oznaczal jej placz? Pani Crandall znow mierzy wzrokiem Rolfe'a. -Chce, zebys w ciagu dziesieciu minut opuscil ten dom. Daj Devonowi prezent, a potem odejdz, prosze. Szybko wychodzi z salonu, a jej dluga zielona suknia z szelestem ociera sie o podloge. Kiedy pani Crandall znika im z oczu, wyczerpany Rolfe opada na jej fotel. -Wciaz jest w tobie zakochana - mowi Devon, siadajac na sofie naprzeciw mezczyzny. - To najzupelniej oczywiste. -Ona mnie nienawidzi - mowi niezbyt przekonujaco Rolfe - tak samo jak ja ja. -Taak, pewnie - wzdycha Devon, przewracajac oczami na te glupote doroslych. - Zatem sadzisz, ze tajemnica Oblakanej Damy zostala rozwiazana? Moze nie ma sie juz czym przejmowac. Moze Clarissa wyniosla sie razem ze swoimi magicznymi umiejetnosciami, jakiekolwiek one sa, zeby gdzie indziej wiesc zywot czarodziejki Rolfe smieje sie. -Gdybys nie mial takich doswiadczen w Kruczym Dworze, moze bys w to uwierzyl. Daj spokoj, Devonie. Clarissa jest czescia tajemnicy tego domu tak samo jak kazdy z nas. Ona wroci. - Potrzasa glowa. - Nie rozumiem tylko, w jaki sposob zdobyla magiczne umiejetnosci. Byla zwykla, niemadra dziewucha. Siedzacy na sofie Devon pochyla sie i usmiecha kacikiem ust. -No coz... nie chce bynajmniej zmieniac tematu, ale... naprawde masz dla mnie prezent urodzinowy? Rolfe smieje sie. -Pewnie, ze mam. Siega do kieszeni i wyciaga jakies pudelko. Devon bierze je z wdziecznoscia, zdejmuje wieczko i zaglada do srodka. -To pierscien mojego ojca! -Sadze, ze udalo mi sie go uaktywnic - mowi Rolfe. - Sprawdzilem w kilku ksiegach i dowiedzialem sie, ze jesli krysztal w pierscieniu Opiekuna zaczyna zle dzialac, nalezy go umiescic w poblizu innych krysztalow, bo w ich obecnosci sie "naladuje". Devon spoglada na zloty pierscien, na osadzony w nim niebieski krysztal. To byl pierscien Teda Marcha, i Devon z radoscia go przyjal. Jednak dotychczas pierscien okazal sie slaby i nie mozna bylo na nim polegac. Jesli Rolfe rzeczywiscie go naprawil, mogl stac sie dla Devona istna skarbnica wiedzy. -Dziekuje ci, Rolfe - mowi chlopiec, wsuwajac pierscien na palec. - Wyprobuje go wieczorem. -Wszystkiego najlepszego, przyjacielu. - Rolfe spoglada na hall i schody. - Teraz lepiej juz pojde. Moje dziesiec minut prawie sie konczy, a chyba juz dostatecznie rozzloscilem Amande. -Posluchaj, Rolfe - mowi Devon, gdy ida razem do drzwi. - Za tydzien znow bedzie pelnia ksiezyca. Musimy byc przygotowani na ewentualny powrot bestii. Rolfe kiwa glowa. -Probowalem znalezc wiecej informacji o takich stworach w mojej bibliotece, ale niewiele sie dowiedzialem. Bede szukal dalej. Devon spoglada na pierscien na palcu. Moze on udzieli mu kilku odpowiedzi. Chlopiec zegna sie z Rolfe'em i spieszy na gore, zeby wyprobowac pierscien. Jego pokoj pachnie swiezym drewnem. Stolarze skonczyli prace po poludniu. Wymienili zweglone deski podlogi i framugi okien. Devon ma tez nowe biurko. Nie podobaja mu sie nowe zaslonki, wybrane przez pania Crandall. Zolte w rozowe rozyczki - co ona sobie wyobraza? Rozsuwa je jak najszerzej i otwiera okno. Podnosi oczy ku niebu. Mzy, ale mimo to widac sierp ksiezyca. Devon wyciaga reke, mierzac wen wskazujacym palcem i koncentruje sie. Z poczatku nic sie nie dzieje. Devon zaczyna sie obawiac, ze Rolfe jednak nie naprawil krysztalu. Nagle czuje mrowienie, przesuwajace sie od dloni do glowy. Wszystko wokol nabiera tak ostrych zarysow, ze otoczenie zdaje sie wibrowac. Devon nie odrywa oczu od ksiezyca. Ten nagle zabarwia sie czerwienia. Krew! Ksiezyc jest oblany krwia! Gesta jak syrop, scieka po jego tarczy, plamiac nocne niebo. Mzacy deszcz rowniez zmienia sie w krew, ktora lepka warstwa oblepia reke Devona. Chlopiec cofa sie, starannie zamykajac okno. Gdy tylko to robi, krew znika, lecz mdlacy skurcz w brzuchu pozostaje. Co oznacza ta wizja? Co ma powiedziec mu o bestii? Siada na lozku i zamyka oczy. -Pokaz mi wiecej - rozkazuje. - Powiedz mi to, co chce wiedziec. I nagle juz nie jest w swoim pokoju. Kroczy jakims zasnutym pajeczynami korytarzem, zapewne w zamknietym wschodnim skrzydle domu. Slyszy swoj oddech, jak na wzmocnionej sciezce dzwiekowej jakiegos filmu. Czuje strach, poniewaz nie wie, co go czeka na koncu korytarza, ale stara sie opanowac, wiedzac, ze ten lek pozbawi go magicznej mocy. Wreszcie na odleglym koncu korytarza dostrzega jakas postac. To mezczyzna. Zbliza sie. Devon poznaje ducha, ktorego po raz pierwszy napotkal w sekretnym przejsciu. Tego mlodzienca z fryzura Beatlesa. Mlodzian stoi i tylko patrzy na Devona. Ma na sobie bawelniana koszulke i dzinsy. Wyglada na strasznie smutnego i znuzonego. -Kim jestes? - pyta Devon. Nieznajomy znow kresli w powietrzu piecioramienna gwiazde. -Tak, wie, wiem, pentagram - mowi Devon. - Ale kim ty jestes? Co masz wspolnego z bestia? Czy jestes jakos zwiazany z Clarissa? Mlodzieniec nie odpowiada, tylko spoglada w gore. Devon podaza wzrokiem za jego spojrzeniem. Nagle juz nie znajduja sie na zakurzonym starym korytarzu, ale w lesie. Devon czuje w nozdrzach zapach zeschlych lisci i wilgotnej ziemi. Spoglada na wiszacy na ciemnym niebie ksiezyc. Ten jest teraz w pelni, a nie cienki jak przedtem. I owszem: ocieka krwia. Devon powraca wzrokiem do stojacego przed nim mlodzienca. Tylko, ze ten znikl, a pojawila sie warczaca bestia. Z rykiem szczerzy dlugie, ostre kly. Potem skacze. Devon otwiera oczy. Siedzi na swoim lozku, w swoim pokoju. Na zewnatrz deszcz bebni w okna. Chlopiec wypuszcza powietrze z pluc, pozbywajac sie leku wywolanego prze ta wizje. Czuje dziwne zmeczenie. -Zostawie pierscien na palcu - mowi do siebie, rozbierajac sie przed pojsciem do lozka. - Moze we snie udzieli mi odpowiedzi. Zasypia, ledwie przylozywszy glowe do poduszki. Devonie. Slyszy dobiegajacy skads glos, gdzies z oddali, ale nie wiadomo skad. -Devonie. -Tato? We mgle dostrzega twarz ojca. To Ted March, jego pucolowate, rumiane policzki, jego jasnoniebieskie oczy. Wyciaga ramiona do Devona. -Tato, to naprawde ty? -Tak, Devonie, to ja. Chlopiec zdaje sobie sprawe z tego, ze sni, lecz to wcale nie zmniejsza radosci wywolanej widokiem ojca. Zaczyna zdawac sobie sprawe z tego, ze jego sny czesto bywaja rownie realne jak to wszystko, czego doswiadcza na jawie. Moze sni, ale to wcale nie oznacza, ze ojciec nie jest teraz przy nim. Jednak jak to czesto bywa we snach, czas i odleglosc traca swoj sens: im bardziej Devon stara sie dotrzec do ojca, tym bardziej ten sie oddala. -Tato, tyle sie dzieje - wola we mgle Devon. - Tyle musze zrozumiec. -Poradzisz sobie, Devonie. Mozesz poskladac wszystkie kawalki tej lamiglowki. Wiem, ze potrafisz. Jego glos dobiega z oddali. Devon biegnie coraz szybciej, probujac go dogonic, zblizyc sie. Jednak ojciec jest coraz dalej. -Tato! Potrzebuje twojej pomocy! Musisz mi powiedziec, kim jest Clarissa! I co oznacza krew na tarczy ksiezyca? Prosze, powiedz mi, tato! Teraz juz ledwie go slyszy, gdyz postac ojca szybko znika w gestej, wilgotnej mgle. -Moj pierscien - zaczyna Ted March, ale reszta zdania juz nie dochodzi do uszu Devona. -Tato! Nie slysze cie! Tato! Twarz Teda Marcha migocze, pojawia sie i znika, stapiajac sie z czyms innym. Jego glos jest teraz ledwie szeptem, zagluszanym przez inny dzwiek. Cichy i piskliwy, coraz glosniejszy. Smiech. To smiech jakiegos szalenca. -Tato! - wola Devon. -Tato! - przedrzeznia go ktos. - Tato! Tato! Ja ci dam tate! I nagle twarz we mgle nie nalezy juz do Teda Marcha, lecz do Jacksona Muira, okropnego, rozkladajacego sie trupa. Szczekajac zebami, Szaleniec smieje sie z Devona. Dokonczenie rodz 11: sie naprawic. Oni beda bezpieczni, a Devon zmieni bieg historii! -Czego chcesz, Teddy Bear? - pyta Miranda, nastroszona i podejrzliwa, kiedy puka do jej drzwi. -Tylko chwili twojego czasu - odpowiada Devon. - Doslownie. I w tym momencie unieruchamia ja. Dziewczyna zastyga, nie mrugajac, nie oddychajac, z dlonia wciaz na klamce. -Kiedy sie zbudzisz, wszystko bedzie w porzadku - obiecuje jej Devon. - Robie to dla twojego wlasnego dobra. Dla dobra nas wszystkich. Jednym skinieniem glowy zmniejsza ja do rozmiarow malej lalki. Podnosi ja. -Wybacz mi, Mirando - szepcze Devon, umieszczajac ja w kieszeni swojej kurtki. - Jestem pewien, ze bedziesz sie na mnie zloscic, ale zajme sie tym jutro. Spoglada przez okno. -Jutro - powtarza. - Kiedy caly swiat bedzie zupelnie inny. Na zewnatrz slonce juz zaczelo opadac za horyzont, a znad morza nadciaga burza. Trzaska grom. Zaczela sie noc Halloween. 12. Narodziny bestii. Szkoda, ze nie ma tu Amandy - mowi Emily Muir, pomagajac malowac bokobrody na policzkach malego Rolfe'a Montaigne'a, ktory jest przebrany za lwa. - Moglaby ci towarzyszyc jako lwica. Znajac przyszle czasy ich obojga, Devon dostrzega ironie tego stwierdzenia. Nie ma jednak czasu na rozmyslania o czymkolwiek innym poza tym, co ma zdarzyc sie tej nocy. Wklada dlon do kieszeni kurtki i dotyka ukrytej tam, pomniejszonej Mirandy. Co do Rolfe'a, to jego udzial w zabawie ogranicza sie do pobytu w salonie Kruczego Dworu, gdzie Randolph daje mu mala, swiecaca dynie z cukru, ktora glosno zyczy mu wesolego Halloween Rolfe natychmiast odgryza kawalek. Emily upiekla pierniczki ksztalcie wiedzm, duchow i - kolejna ironia losu, mysli Devon - ksiezycow. Wrzuca kilka do papierowego worka chlopczyka. -Gdzie jest ta sluzaca? - nagle warczy Jackson, wpadajac do salonu. - Gdzie jest Miranda? -Jacksonie - mowi Randolph, mierzac brata wzrokiem. - Wolalbym, zebys nie nazywal ani jej, ani zadnego z naszych Opiekunow, sluzacymi. Moze mieszkaja z kucharkami i pokojowkami, ale sa naszymi nauczycielami, partnerami i przyjaciolmi. Jackson usmiecha sie z udawana skrucha. -Oczywiscie, Randolphie. Jak zawsze masz racje, a ja bladze. - Spoglada na swoja zone. - Po prostu o tej porze Miranda zawsze przynosi mi brandy, a teraz sie spoznia. Emily podnosi sie z krzesla. -Ja moge przyniesc ci brandy, Jacksonie. Devon patrzy, jak Szaleniec rozglada sie, rozpaczliwie szukajac Mirandy. Ich mala schadzka zaplanowana na ten wieczor nie doszla do skutku. Devon usmiecha sie pod nosem i siega do kieszeni, zeby znow dotknac Mirandy. I Wszystko bedzie dobrze, mysli. Nie spotka sie z nia, wiec Emily nie zobaczy ich razem. I nie umrze. Na zewnatrz burza sie wzmaga. Swiatla zaczynaja mrugac, po czym gasna. Randolph machnieciem reki zapala dziesiatki swiec, zawsze stojacych w pokojach. Ich miekki blask wypelnia pokoj. -W istocie nawet bardziej lubie swiatlo swiec - mowi Emily, podajac mezowi kieliszek brandy. -Lepiej pasuja do Halloween - orzeka ze smiechem Randolph, przyjmujac swoj kieliszek brandy od szwagierki. Devon czuje na sobie ich spojrzenia. Zerka na Jacksona. Szaleniec podnosi kieliszek do ust, lecz nie odrywa oczu od Devona. -Proponuje toast - mowi Randolph, unoszac kieliszek. - Za Emily. Jutro dolaczysz do nas jako czarodziejka Skrzydla Nocy. Ona jest bliska lez. -Nigdy nie wyobrazalam sobie takiego wspanialego zycia. Dziekuje ci, Randolphie, za zaproszenie do Kruczego Dworu. - Odwraca sie i podnosi kieliszek do Ogdena McNutta, ktory stoi na uboczu z Montaigne'em. - Dziekuje ci, Odegnie, za to, ze nauczyles mnie tradycji Skrzydla Nocy. - W koncu odwraca sie i spoglada na meza. - A najbardziej dziekuje tobie, moj kochany Jacksonie, za to, ze uczyniles mnie swoja zona. Gdy Jackson przenosi spojrzenie na Emily, z jego oczu znika gniew i podejrzliwosc. Devon widzi, jak bardzo ja kocha, chociaz ja zdradza i oklamuje, chociaz zaplanowal jej przyszlosc, na jaka nigdy by sie nie zgodzila. -Jestes calym moim swiatem - mowi do Emily, ujmujac jej dlon i podnoszac ja do swoich ust. -Nie - rozlega sie cichutki glosik . Tylko Devon go slyszy. Czuje, jak cos porusza sie w jego kieszeni. Miranda otrzasnela sie z bezruchu. Usiluje wydostac sie z kieszeni Devona. Chlopiec pospiesznie opuszcza pokoj, bo dziewczyna juz wspina sie po jego boku. Chwyta ja kciukiem i wskazujacym palcem, jakby byla swierszczem. W bezpiecznym polmroku korytarza podnosi ja na wysokosc oczu. -Pusc mnie! - wola cienkim glosikiem Miranda, szarpiac sie i wierzgajac w palcach Devona. - I napraw to, co ze mna zrobiles! -Nie moge - odpowiada chlopiec. - Nie wczesniej niz jutro. - Przyglada sie jej uwaznie. - Jak zdolalas sie uwolnic? -Nigdy nie ceniles magii mojej rodziny, prawda? Coz, nie jestem pierwsza lepsza dziewczyna, ktora mozesz unieruchomic i zmniejszyc, Teddy Bear! Jestem z rodu D e v o n o w! -Cii! - upomina ja. -Jacksonie! - wrzeszczy Miranda, lecz jej glosik jest zbyt cichy, zeby ktokolwiek mogl ja uslyszec. Mimo to Devon woli nie ryzykowac i znow chowa ja do kieszeni. Tym razem zaciaga suwak. Oczywiscie zaraz zaczyna sie martwic, ze dziewczyna sie udusi. Pedzi korytarzem do swojego pokoju. Tam wypuszcza ja, ale dopiero po znalezieniu plastikowego sloika, w ktorym robi kilka otworow wentylacyjnych. Wrzuca ja do srodka. -Zaplacisz za to! - piszczy Miranda. - Kiedy Jackson dowie sie o tym, nie bedzie mial dla ciebie litosci! A ja cie nie uratuje! Pozwole mu zrobic z toba, co zechce! Slychac pukanie do drzwi. -Kto tam? - pyta Devon. -To ja, Ogden. Devon wpuszcza McNutta. -Jestesmy juz bezpieczni? - pyta Anglik. - Czy zmieniles bieg wydarzen? -Nie bedziemy bezpieczni, dopoki ta noc sie nie skonczy. Mysle jednak, ze juz cos zdzialalismy. Nie mozemy dopuscic, zeby sie spotkali przed nadejsciem switu. McNutt rozglada sie. -Gdzie jest Miranda? Co z nia zrobiles? Devon usmiecha sie, zadowolony z siebie. Podnosi stojacy na nocnym stoliku plastikowy sloik i pokazuje go McNuttowi. W srodku Miranda siedzi z nadasana mina, obejmujac ramionami podciagniete do piersi kolana. -Bardzo sprytnie - mowi McNutt. Devon stawia sloik z powrotem na stoliku. Podchodzi do okna i spoglada w noc. -Jeszcze jednego niebezpieczenstwa musimy uniknac tej nocy - mowi. - Za tymi chmurami kryje sie ksiezyc. W pewnej chwili chmury rozejda sie i odslonia go. -Czego mamy sie obawiac ze strony ksiezyca? -Klatwy. - Devon mierzy go wzrokiem w tej samej chwili, gdy potworny huk pioruna odbija sie echem w calym domu. - Przeklenstwa, ktore bedzie przekazywane z pokolenia na pokolenie. Musisz teraz pojsc do swojego pokoju, Odegnie i zostac tam. Zostan ze swoja rodzina. Nie wychodz stamtad pod zadnym pozorem. Slyszysz? Pozostan tam, dopoki ta noc sie nie skonczy! McNutt usmiecha sie. -Nie musisz sie o mnie martwic, mlody mistrzu. -Jednak martwie sie. -Jestem pod dobra opieka - mowi McNutt. -Czyja opieka? McNutt ponownie sie usmiecha, opuszczajac pokoj Devona. Devon odprowadza go wzrokiem, zdziwiony zmiana w jego zachowaniu. McNutt byl rownie przestraszony jak on. Dlaczego teraz jest taki spokojny i pewny siebie? W tym momencie Devon zauwaza, ze zakretka jest zdjeta ze sloika, a Miranda znikla. W ten sposob historia zmierza do swego z gory ustalonego zakonczenia. -Zatrzymac go! - wola Devon, biegnac za McNuttem, ale mlodego czlowieka nie ma w zasiegu wzroku. Tak samo jak Randolpha i Jacksona. W salonie zostala tylko Emily Muir, ktora obserwuje burze. Blask swiec oswietla jej twarz. -Teddy, co cie tak wzburzylo? - pyta. -Musze znalezc Ogdena. Albo Randolpha... -Nie widzialam ich, od kiedy opuscili salon... Devon odwraca sie, aby wybiec z salonu, i wpada na Montaigne'a. -Co sie dzieje? - pyta Opiekun. -Musze z toba porozmawiac! Pospiesznie ida do gabinetu i tam Devon opowiada mu o wszystkim. -To szalenstwo! - mowi Montaigne. -Nie, nie, to prawda! Widocznie Jackson ma McNutta w swojej mocy! Nie powinienem byl mu ufac! Nie powinienem ufac nikomu procz siebie! Musialem sie pochwalic i pokazalem mu sloik! On uwolnil Mirande i zaniosl ja do Jacksona. Teraz - jesli temu nie zapobiegniemy - Emily umrze! -Porozmawiam z Randolphem - obiecuje Montaigne. -Nie trzeba - rozlega sie glos za ich plecami. - Wszystko slyszalem. To Randolph Muir. Pan Kruczego Dworu stoi w progu za nimi z okropnie zgnebiona mina. -To wbrew wszystkim regulom podrozy w czasie - mowi ochryplym glosem - ale musialem tego wysluchac. Musialem uslyszec to, co ma do powiedzenia ten chlopiec. Devon podbiega do niego i lapie go za klapy plaszcza. -Jeszcze mamy czas - mowi. Randolph spoglada na niego znaczaco. -Czyzby? - odpowiada i w tej samej chwili w glebi domu slychac przerazliwy krzyk. Natychmiast magia Skrzydla Nocy pozwala Devonowi - i zapewne Randolphowi takze - zobaczyc, co dzieje sie we wschodnim skrzydle domu. Emily, zaniepokojona widocznym wzburzeniem Devona, poszla na gore, zeby zobaczyc sie z mezem. A tam, przyniesiona przez McNutta i przywrocona do swych normalnych rozmiarow Miranda rzucila sie w ramiona Jacksona, domagajac sie, by powiedzial, kogo naprawde kocha, ja czy swoja zone. Te wlasnie scene widzi Emily - i kiedy Jackson odpycha Mirande, przysiegajac zonie, ze to ja kocha, dziewczyna jeszcze raz posluguje sie magia wyuczona na wyspach. -Czy tego wlasnie chcesz, Emily Muir? - warczy Miranda Devon. - Czy z wdziecznoscia zaakceptujesz takie zycie? I w mgnieniu oka ukazuje Emily, co planuje Jackson: uwolnienie demonow, smierc Randolpha i jego dzieci, ostateczne zdobycie Kruczego Dworu, a potem swiata. Emily krzyczy. Devon pedzi ile sil w nogach po schodach, w slad za Randolphem i Montaigne'em. Na gorze pojawiaja sie kolejne sceny: demony wypelzaja z dziury w niebie, szczerzac ociekajace slina kly. -Chwala naszemu nowemu panu! - rycza. - Chwala dziecku naszego przeznaczenia! -Mojemu dziecku - drwi Miranda, dotykajac brzucha. - Nie twojemu, Emily! Nie twojemu! Emily Muir znow krzyczy. Devon i pozostali dotarli na korytarz wiodacy do wschodniego skrzydla. Staja jak wryci na widok zrozpaczonej i zaplakanej Emily, ktora wybiega z pokoju. -Zatrzymajcie ja! - wola Devon, lecz ona odpycha ich i zbiega po schodach. Jackson tez wypadl z pokoju i biegnie za nia - lecz Miranda skacze mu na plecy, prychajac i drapiac jak kotka. -Obiecales mi, ty parszywy klamco! - Wszyscy ze zdumieniem obserwuja jej atak. - Zlozyles mi te same obietnice, co twoi przodkowie moim przodkom! I klamales tak samo jak oni! Teraz zakosztuj gniewu Devonow! Siedzac mu na karku, siega paznokciami do oczu. Jackson usiluje ja zrzucic, ale nie moze. Cala swoja energie skupia na walce z ta podrzedna czarownica, ktora nigdy nie powinna sie stac az tak silna, aby zagrozic czarodziejowi Skrzydla Nocy. Wszyscy jej nie doceniali. Nie doceniali wszystkich Devonow i zaklinaczy z wysp. Z cienia wychodzi chwiejnym krokiem McNutt. Devon poznaje po jego oczach, ze wyzwolil sie spod wplywu Szalenca. -Co ja zrobilem? - zawodzi McNutt. - Och co ja zrobilem! -Biegnij za nia - wola Montaigne, wskazujac kierunek, w ktorym uciekla Emily. - Przyprowadz ja z powrotem! -Tak - wtoruje mu Devon. - Musimy pobiec za nia! - Nagle jest wdzieczny Mirandzie za ten atak na Szalenca. Sciska ramie McNutta. - Nie mozemy pozwolic, zeby Emily dobiegla do urwiska. Zbiegaja po schodach i przez frontowe drzwi pedza w noc. Biegna w zacinajacym deszczu i podmuchach porywistego wiatru. Emily jest przed nimi, ledwie widoczna postac w bieli. Devonowi wydaje sie, ze to sen: wszystko odbywa sie tak jak w legendach, ktore mieszkancy miasteczka kiedys beda szeptem opowiadac w tawernach Biedy. Devon znalazl sie w opowiesci, ktora uslyszal pierwszego dnia po przybyciu do Kruczego Dworu: o tej nocy, podczas ktorej Emily Muir rzucila sie z Czarciej Skaly. W miare jak mgla w poblizu klifu gestnieje, wrazenie snu na jawie sie poglebia. Czas plynie wolniej, dzwieki staja sie ledwie slyszalne. Devon ma wrazenie, ze jego duch opuszcza cialo. Jest w tych czasach tylko obserwatorem, nikim wiecej. Swiadkiem. Nie jest i nigdy nie byl aktywnym uczestnikiem wydarzen. Randolph Muir mial racje: biegu historii nie da sie zmienic. Gdyby ktos tego dokonal, przerwalby ciaglosc czasu. Czas nie mialby juz znaczenia. Wlasnie dlatego pierwotni bogowie zdecydowali, ze to nigdy nie moze sie zdarzyc. Co sobie wyobrazal Devon? Jak smial sadzic - z a k l a d a c - ze moze zmienic bieg historii? Aroganckie i niebezpieczne rojenia, niegodne prawdziwego czarodzieja Skrzydla Nocy. Staje sie czescia mgly. Zaledwie obserwujac wydarzenia duchem, eterycznym i bezcielesnym jak wiatr. Widzi, jakby w zwolnionym tempie, szalencza pogon McNutta za Emily. Widzi, jak mlodzieniec dogania ja, jego rozpaczliwe blagania, jej obledny strach przed zyciem, jakie zaplanowal dla niej Jackson. Teraz Devon rozumie, ze to, na co patrzy, jest nieuniknione - smutne i tragiczne, owszem - ale n i e u n i k n i o n e, jesli czas i zycie wszystkich zwiazanych z nimi osob maja nadal plynac. Widzi, jak Emily skacze. Jak spada. Slyszy jej ostatni krzyk. Parzy, jak jej cialo wpada we wzburzone wody. A potem widzi, jak burza przechodzi. Ksiezyc wylania sie zza chmur. Jackson przybyl za pozno. Szaleje z zalu i gniewu. Tak wiec to Szaleniec przemienia McNutta w bestie, Szaleniec stoi za klatwa, ktora za trzydziesci lat dotknie Marcusa. Devon wcale nie jest zaskoczony. Zbyt wiele cierpien i nieszczesc w Kruczym Dworze jest skutkiem zadzy wladzy Jacksona Muira. Biedny McNutt - jakze okropna jest jego przemiana, konwulsyjne ruchy, gdy zmienia sie w straszliwa bestie. Devon obserwuje z mgly, jak bestia wyje do ksiezyca, a potem znika w ciemnosciach. I nagle chlopiec znow jest soba i stojac w mokrej trawie, ciezko dyszac, spoglada na tkwiacy na ciemnym niebie ksiezyc. -Wracaj do domu. - Ktos uspokajajaco kladzie dlon na jego ramieniu. To Montaigne. - Nic wiecej nie mozemy zrobic. -A co z Jacksonem? - pyta Devon, gdy zaczynaja isc. - Gdzie on jest? -Wszedzie i nigdzie - mowi Montaigne. - Teraz zaczyna sie bitwa. Patrz - mowi Randolph, zachecajac go gestem, zeby przylaczyl sie do niego w saloniku na pietrze wschodniego skrzydla. - Teraz juz wiemy, co on tu robil. Devonowi zapiera dech. W przeciwleglej scianie sa drzwi do swiata demonow - ten sam portal, ktory Devon zna ze swoich czasow. -Jackson otworzyl inna Otchlan, kiedy pozbawilem go dostepu do tej piwnicy - mowi Randolph. - Siegnal przez czas i przestrzen, po czym stworzyl inne przejscie w tym domu. -Zamknales je? - pyta Montaigne. -Oczywiscie. - Randolph opiera dlon o zelazne drzwi. - To dlatego nie dolaczylem do was na urwisku. - Ze smutkiem potrzasa glowa. - Chociaz i tak nie zdolalbym zapobiec tragedii, ktora juz zostala przepowiedziana. Pan domu opada na fotel i kryje twarz w dloniach. -Nazwalem mojego brata Apostata - mowi zmienionym glosem - poniewaz nim wlasnie jest. Montaigne tez ze smutkiem spuszcza oczy. Znal tych mezczyzn od malego, kiedy obaj mieli przed soba wspaniala przyszlosc, kiedy obaj byli swiatlem dla oczu uch ojca. Jego smutek wydaje sie niemal namacalny. Devon tez pograza sie w zalu - nie nad Jacksonem, lecz nad jego slodka i niewinna zona. Bardzo polubil Emily. Poza swoim przybranym ojcem Devon nie stracil zadnych bliskich osob. Zaledwie przed kilkoma godzinami Emily byla na dole i wznosila toast za cudowna przyszlosc. Nazajutrz miala otrzymac dar magii Skrzydla Nocy. Sadzila, ze jest w ciazy. Wierzyla w dobroc i uczciwosc swojego meza. Teraz byla szybko puchnacym trupem, ciskanym przez bezlitosne morze. A wszystko przez Szalenca. Nie, nie tylko przez niego. Jego kochanka Miranda - lubiaca zabawe dziewczyna, ktora kiedys zaprzyjaznila sie z Devonem - rowniez byla odpowiedzialna za smierc Emily. Jak taka wesola dziewczyna mogla stac sie takim potworem? -Gdzie jest Miranda? - pyta Devon. -Gdzies w ciemnosciach nocy, planuje swoj nastepny ruch. - Randolph patrzy na nich obu. - Tak samo jak Jackson. Moi przyjaciele, przygotujcie sie na dluga noc. I moze kilka dlugich dni, zanim wyloni sie zwyciezca tego starcia. Devon nic nie mowi, chociaz wie, co sie stanie. Szaleniec zostanie pokonany. Wie, ze Randolph nie chcialby tego uslyszec. Devon nie wie jednak, czy - nawet jesli Randolph zwyciezy - on sam, Devon, przezyje te noc. A moze jest mu przeznaczone umrzec tutaj, w przeszlosci, i nigdy nie powrocic do przyjaciol i swoich czasow? W koncu McNutt nie widzial Devona podczas swojej podrozy w przyszlosc. Wedlug Rolfe'a Devon nie wrocil. McNutt dowiedzial sie, ze Devon wyruszyl na poszukiwanie leku dla Marcusa, ale nie pojawil sie ponownie. Ponadto - co jeszcze bardziej go niepokoi - Amanda i Edward Muirowi nie beda mieli zadnych wspomnien o Devonie z dziecinstwa. To pasowaloby do koncepcji, ze on umrze tutaj, i to w k r o t c e - kiedy oni sa jeszcze za mali, zeby go zapamietac. Tak wiec byc moze los Devona rowniez zostal przepowiedziany, i w zaden sposob nie mozna tego zmienic. Czy wlasnie to krylo sie za drwinami Szalenca, gdy Devon walczyl z nim w swoich czasach? Jackson stwierdzil wowczas, ze on - Jackson Muir - jest przeznaczeniem Devona. Czy dlatego, ze wiedzial - p o n i e w a z j u z t o p r z e z y l - ze pokona Devona w przeszlosci? I Musze sie skupic, mysli Devon. Nie moge sie zniechecac. Nie moge sie bac. -Przede wszystkim - mowi Randolph, wstajac i przygotowujac sie do walki - musimy wyprowadzic z domu Rolfe'a, sluzbe oraz zone i corke Mcnutta. Trzeba ich umiescic w bezpiecznym miejscu. - Kladzie dlon na ramieniu Montaigne'a. - Kaze odwiezc ich tam, gdzie wyslalem Grete i dzieci. -Gdzie to jest, panie? - pyta Devon. -Niewazne, Teddy. Im mniej osob o tym wie, tym lepiej. To dotyczy nawet ciebie, przyjacielu. -Tylko, ze mozemy potrzebowac pomocy pani Muir - mowi Montaigne. - Dwoje czlonkow Bractwa przeciwko jednemu zapewniloby nam przewage. -Nie - oswiadcza stanowczo Randolph. - Jackson tylko by na to czekal. Moj brat stracil tej nocy zone. Teraz jego celem stalaby sie moja malzonka. - Pan Kruczego Dworu usmiecha sie i odwraca do Devona. - Ponadto, juz jest nas dwoch. Kladzie dlon na ramieniu chlopca. -Juz raz go pokonalem, panie - mowi nastoletni czarodziej, przezornie nie zdradzajac zadnych szczegolow. - Moge zrobic to znowu. -Dobry chlopiec. - Randolph spoglada na Montaigne'a. - Delikatnie przekaz zle wiesci pani McNutt. Moze jeszcze uda nam sie ocalic biednego Ogdena. Powiedz jej, zeby nie tracila nadziei. I znow Devon nie wyjawia tego, co wie z przyszlosci. Gdzies z nadmorskiego urwiska dobiega wycie bestii, przeszywajace dreszczem cale cialo Devona. Rodzina McNutta, maly Rolfe i sluzba w milczeniu wsiadaja do dlugiej czarnej limuzyny Randolpha. Szofer rusza podjazdem i samochod znow znika, zanim zdazy minac zakret. Devon zastanawia sie, dokad odeslal ich Randolph, gdzie na tym swiecie, mozna sie ukryc przed gniewem Szalenca. Za oknami salonu wycie bestii przybiera na sile. Przybliza sie. Devon spoglada na ksiezyc, na jego okrutne, nieruchome oko. -Z moim bratem nie da sie dyskutowac - mowi Randolph. - Nasza potyczka moze zakonczyc sie tylko w jeden sposob. -Smiercia Jacksona - mowi Montaigne glosem zdlawionym z emocji. -Lub moja - oznajmia Randolph. Albo moja, mysli Devon. -Jednak co do McNutta - dodaje Randolph - mam nadzieje, ze jesli schwytamy bestie... Jak na zawolanie stwor wyje. Teraz jest juz w poblizu Kruczego Dworu... -Nasza moc na niego nie dziala - mowi im Devon. - Jedynie srebro go oslabia, -Jak wilkolaka - zauwaza Montaigne. Randolph kiwa glowa. -To ma sens. Jest stworzeniem ksiezycowym. -W moich czasach zrobilem sobie zbroje ze srebra... Teraz jednak nie ma czasu na dyskusje. Devon nie nadaza za rozwojem wydarzen. Wielkie oszklone drzwi na taras rozlatuja sie i wszedzie jest pelno odlamkow szkla. Sciany drza od ryku bestii. -Montaigne! - krzyczy Devon. Bestia wlochata lapa chwyta Opiekuna za ramie i unosi w powietrze. Zbyt szybko, by dwaj pozostali zdazyli jej przeszkodzic, ciska nim przez pokoj. Montaigne z loskotem uderza o sciane i osuwa sie na podloge, przewracajac stolik i lampe. -srebrna zbroja! - krzyczy Devon. Natychmiast otacza go pancerz z lsniacego srebra. W chwili gdy bestia zamierza sie na Randolpha, jego rowniez oslania srebrzysta zbroja. Stwor cofa sie, syczac. -Pamietaj, ze to McNutt - mowi Randolph. - Nie mozemy go zabic. Musimy go tylko poskromic. Zajdz go od tylu. Nie daj mu uciec ta sama droga, ktora przyszedl. Bestia stoi miedzy nimi, syczac i plujac. Z jej wilczego pyska cieknie piana, a niedzwiedzie lapy, wsciekle, lecz bezsilnie mloca powietrze. Stwor spoglada to na Devona, to na Randolpha. Srebrzysty blask ich zbroi razi jego slepia. Montaigne ocknal sie i powoli wstaje. -W szufladzie mojego biurka, Montaigne - mowi Randolph, nie odrywajac oczu od bestii - jest pistolet, przygotowany na taka ewentualnosc. -Srebrne kule?- pyta Devon. -Tak. Chce go tylko obezwladnic, nie zabic. Strzele w noge, zeby nie mogl chodzic. Montaigne chwiejnie rusza w kierunku biurka, wyciaga reke... ... i nagle zolty promien swiatla przecina powietrze, parzac mu dlon. Montaigne cofa sie z okrzykiem bolu, sciskajac reke. -Chyba nie chcieliscie zastrzelic mojego domowego zwierzatka, co? To glos Szalenca. Nagle Jackson Muir jest w tym pokoju, w kazdym jego kacie, wypelniajac go swoja osobowoscia od podlogi po sufit. Obojetnie, gdzie Devon spojrzy, wszedzie widzi twarz zbuntowanego czarodzieja. To oblicze przeslania wszystko inne. -Najpierw zabijasz moja zone - wrzeszczy Szaleniec - a teraz chcesz zabic moja bestie! -Nie wygrasz, Jackson - rozlega sie krzyk Randolpha, chociaz Devon nie moze go dostrzec. Przekrwione i podpuchniete oczy Szalenca wypelniaja cale pole widzenia. -Drogi bracie - mowi Jackson. - Wygralem juz w chwili, gdy zaprosiles mnie do tego domu. Ty i twoj szlachetny kodeks honorowy! Nie chciales sluchac tego chlopca, prawda? Nie chciales sluchac jego opowiesci o przyszlosci. Zobacz, do czego to doprowadzilo! Straszne, ogromne, przekrwione oczy kieruja sie na Devona. -Wiem o tobie wszystko, maly czarodzieju - mowi Jackson. - Wiem wszystko o twoich przestrogach i zalosnych probach zmiany biegu historii. -Miranda ci powiedziala! - wola Devon. - co jej zrobiles? -Czas zadawania pytan minal - mowi Jackson spiewnym glosem, podobnym do glosu klauna, ktorego udawal, zabawiajac dzieci. - Nastal czas zabijania. Devon czuje uklucie rozgrzanego metalu. Spoglada w dol. Jego srebrna zbroja sie topi. Bestia wyje, wyczuwajac okazje do ataku. I Ugotuje sie zywce w topionym srebrze, jesli nie uwolnie sie od tego pancerza, mysli Devon, wyskakujac w powietrze ze swojej topiacej sie zbroi. Zawisa pod sufitem przytrzymujac sie rekami i podeszwami, jak Spider-Man. Przez tych kilka cennych sekund Devon omiata wzrokiem pokoj. Widzi, ze zbroja Randolpha tez sie stopila i czarodziej wyskoczyl z niej. Montaigne lezy nieprzytomny, a Szaleniec stoi w drzwiach, wypelniajac pomieszczenie swoim obrazem i osobowoscia. Devon skacze. Jackson nie ma czasu zareagowac. Devon obunoz kopie czarnoksieznika w szczeke, obalajac go na podloge. Gdy Jackson natychmiast siada - niczym okropna, niepokonana, mechaniczna zabawka - ma twarz zalana krwia. I jest wsciekly. Naprawde wsciekly. -Sprowadzic je - szepcze przez zacisniete zeby. Przez sekunde Devon slyszy swist wiatru - zlowieszcza zapowiedz niebezpieczenstwa. Potem rozlega sie trzask rozbijanego drewna i szkla. Oraz piskliwie okrzyki i wrzaski demonow. Slug Szalenca. Rozbijaja sciany domu, cale tuziny okrytych luskami gadow i wlochatych, niedzwiedziowatych potworow. Niektore sa w polowie ludzmi, a w polowie zwierzetami, ciala innych niemal rozkladaja sie w oczach. I jesli plan Szalenca sie powiedzie, jezeli dostanie sie do wschodniego skrzydla i otworzy Otchlan, wkrotce beda tu setki - tysiace - tych paskudnych, cuchnacych, okropnych stworow. W zamieszaniu Devon zupelnie sie gubi i traci z oczu Randolpha. Jest sam. Calkiem i zupelnie sam. -Wracaj do swej Otchlani! - rozkazuje najpierw jednemu, a potem drugiemu i jeszcze nastepnemu atakujacemu demonowi. Znikaja, na rozkaz czarodzieja wessane przez niewidzialny wir z powrotem do swojego nieziemskiego krolestwa. Jednak jest ich tak duzo i wciaz nacieraja... Wypelniajacy pomieszczenie smrod dusi Devona. Ten odor rozkladu - zepsutych jaj, sciekow, psujacych sie w sloncu ryb - az drapie w gardle. Dlaczego te stwory nie tylko wygladaja, ale w dodatku smierdza tak okropnie? Jednak kiedy kolejny z nich - szescioraki szkielet z lbem morska - rzuca sie na niego z gluchym warkotem, Devon uswiadamia sobie, ze to tylko atak odwracajacy uwage. Gdzie jest Jackson? Gdzie on sie podzial? I Demony moga zniszczyc dom, pojmuje Devon, ale z latwoscia go odbudujemy. Natomiast jesli Szaleniec otworzy Otchlan, juz nie zdolamy tego naprawic. I Gdy mors otwiera pysk, zeby go ugryzc, Devon znika. Ma nadzieje, ze Randolph nie pomysli, ze uciekl. Jednak w tym momencie powinien znalezc sie w zupelnie innym miejscu. We wschodnim skrzydle. Przy Otchlani. W salonie Emily jest cicho. Jej robotka wciaz lezy na fotelu, na ktorym ja zostawila. Devon idzie do pokoiku, w ktorym Jackson stworzyl nowa Otchlan. Oddycha z ulga. Drzwi nadal sa zaryglowane, zamkniete. Odwraca sie, zamierzajac wrocic na dol, skad wciaz dobiegaja odglosy walki. -No coz, w koncu jestesmy sami - rozlega sie glos. Drzwi pokoiku zamykaja sie z trzaskiem i Szaleniec w swym czarnym plaszczu materializuje sie przed Devonem, przeszywajac go czarnymi oczami. Wciaz ma zakrwawiona twarz. -Kim jestes, chlopcze? - pyta Jackson. - Kto cie tu przyslal? -Przybylem z wlasnej woli. Jackson chwyta go za koszule. -Spojrz mi przez ramie, chlopcze. Spojrz na ten portret. On wyglada tak jak ty. Wisial tam juz wtedy, kiedy bylem malym dzieckiem. K i m j e s t e s? Devon nie traci pewnosci siebie. -Mam na imie Teddy. -czy jestes z przyszlosci, jak twierdzisz - pyta Szaleniec - czy z przeszlosci? Skad przybywasz? -Czas zadawania pytan minal - odpowiada spokojnie Devon, uwalniajac sie z uscisku Jacksona i cofajac poza zasieg jego rak. - Nastal czas zabijania. Jednym skinieniem glowy odrzuca Jacksona Muira na sciane. -To za to, co zrobiles Montaigne'owi - wola Devon. - A to bedzie za to, co zrobiles Emily! Skacze, zamierzajac wyladowac na karku Apostaty i zlamac mu kregoslup. Jedynym wynikiem tej potyczki, jak powiedzial Randolph, moze byc smierc. I Lepiej Szalenca, mysli Devon, niz moja. Jednak Jackson jest zbyt szybki. Blyskawicznie wyciaga reke i lapie chlopca za noge, przewracajac go na podloge. Przyciska go calym ciezarem swojego ciala, pochylajac nad nim zakrwawiona twarz. -Osmielasz sie wymawiac imie mojej zony? Osmielasz sie udawac, ze chcesz ja pomscic, podczas gdy to wylacznie ty ponosisz odpowiedzialnosc za jej smierc? Smieje sie, gdy Devon usiluje sie wyrwac. -Jaki szlachetny - syczy Szaleniec. - Ty i moj brat jestescie tacy nieugieci i dumni. Nigdy nie probowaliscie odstapic od honorowego kodeksu Skrzydla nocy. Krzywi sie w okropnym usmiechu. -Zaloze sie, ze twoj Opiekun nigdy nie powiedzial ci o tej sztuczce - mowi Jackson oburacz przyciskajac Devona do podlogi, kolanami unieruchamiajac uda chlopca. - Przygotuj sie, by przyjac mnie, chlopcze, w swoim u m y s l e. Twarz Szalenca przeslania wszystko. Jego osobowosc - ktora wypelnia caly salon na dole - teraz miesza sie ze swiadomoscia Devona. Szaleniec wnika w jego cialo, wdziera sie do swiatyni jego umyslu.... Devon krzyczy. 13. Zejscie do piekiel. To najstraszniejsze, najbardziej nieznosne przezycie, jakie Devon bylby w stanie sobie wyobrazic, gdy inny duch, inna inteligencja wdziera sie w jego najskrytsze mysli i wspomnienia. I Nie! Nie pozwole ci tu wejsc! Juz tu jestem! Przegrales! Nie mozesz miec dostepu do moich mysli! Boisz sie zdemaskowania! Oczywiscie! Jesli dowiem sie, skad przybyles, bede wiedzial, jak cie pokonac! Jest tak, jakby nie lezeli juz na podlodze w tym niewielkim pomieszczeniu, lecz jako bezcielesne zjawy walczyli w krainie poza czasem i przestrzenia. Tu nie maja swoich cial, a jednak Devon calkiem wyraznie "widzi" swojego wroga. Widzi ciemnosc, otchlan, tam gdzie powinna byc dusza. I nagle pojmuje, jak mozna pokonac Szalenca. I Jestem silniejszy od wszystkiego, co staje przeciwko mnie, przypomina sobie. I Wtargnij w moje mysli, jesli chcesz, Jacksonie, lecz nie zdolasz odebrac mi duszy! Nawet w tej eterycznej postac Devon "slyszy" smiech Szalenca. Zabiore ci dusze, chlopcze, i zjem ja na sniadanie! Tylko sprobuj - mowi triumfalnie Devon i nagle przestaje sie bac. I A przy okazji wejrzyj w moje wspomnienia. Jednemu przyjrzyj sie szczegolnie uwaznie, Jacksonie! To daje ci dobrowolnie! Wez je sobie! Prosze! Wyczuwa nagla podejrzliwosc Jacksona. Patrzysz Jacksonie? Doswiadczasz tego? Czy widzisz, jak w moich czasach wtracilem cie w Otchlan? Uczynilem cie wiezniem posrod tych stworow, ktore teraz usilujesz uwolnic! Nie! Devon czuje, jak Szaleniec cofa sie, nie chcac doswiadczac czegos takiego. Dzieki temu Devon nabiera odwagi i pewnosci siebie. I No juz, rozejrzyj sie, Jacksonie. Co jeszcze mozesz znalezc w moich myslach? Wejrzyj w nie i zobacz, czy zamiast mojej kleski nie znajdziesz tam swojej! Nowy przyplyw sil pozwala Devonowi powrocic do swojego ciala i zepchnac z siebie bezwladnego Jacksona, tak ze ten pada na plecy. Szaleniec natychmiast wycofuje sie z jego umyslu - niezwykle przykre doznania, jak zdzieranie plastra. Devon wstaje, zwycieski. Szaleniec otwiera przekrwione oczy i spoglada na Devona. Gniewnie warczy i znika z pokoju. Devon drzy. Gdyby Szaleniec dluzej pozostal w jego umysle, istotnie moglby znalezc sposob na to, jak walczyc z Devonem, a moze nawet go pokonac. Jednak chlopiec sprytnie podsunal mu to jedno wspomnienie, ktore przestraszylo Jacksona i zmusilo go do odwrotu. W sama pore. Devon nie jest pewien, czy uszedlby z zyciem, gdyby Szaleniec calkowicie spladrowal jego umysl. Bedzie musial sie nauczyc, jak przyszlosci zapobiegac takiej inwazji. Teraz rozumie, dlaczego czytanie w myslach jest sprzeczne z kodeksem honorowym Skrzydla Nocy. Musi byc jakis sposob na obrone przed podobnymi atakami renegatow. Kiedy Devon ponownie pojawia sie na dole, stwierdza, ze demony znikly. Randolph odeslal je wszystkie do ich Otchlani, gdziekolwiek sie znajdowaly. -nie mamy pewnosci, czy to byla cala armia Jacksona - mowi, ciezko dyszac. - W zaroslach wokol domu moga czaic sie inne demony, bo w pokoju wciaz jest goraco i duszno. Randolph Muir wzdycha i siada na fotelu pod portretem ojca. Salon jest w ruinie. Zachodnia sciana runela i spore kawalki sufitu spadly na podloge, odslaniajac krokwie. Wszystkie szyby sa powybijane, a drzwi na taras wyrwane z zawiasow. Wiekszosc mebli jest polamana i powywracana, a krew i luski sa wdeptane w dywan. -Mam zrobic tu porzadek? - pyta Devon. -Bylbym wdzieczny, Teddy - mowi Randolph. - Jestem wyczerpany, a Greta dostalaby szalu, gdyby wrocila i zobaczyla salon w takim stanie. Devon macha reka i w myslach wypowiada zyczenie, aby pokoj wygladal tak jak przed atakiem demonow. Usuniecie tak powaznych szkod trwa prawie minute, lecz pozniej nie ma zadnych sladow tego, co przed chwila sie tutaj zdarzylo. Zakonczywszy prace, Devon siada i opowiada Randolphowi o swoim starciu z Jacksonem. -On chyba nie moze otworzyc Otchlani - wyjasnia Randolph - chyba ze zmusi mnie do tego albo zabije. Poniewaz to ja ja zamknalem i tylko moje polecenie lub moja smierc moze znow ja otworzyc. -Zatem on wroci - mowi Devon. Randolph usmiecha sie smutno. -Och, on nigdzie nie odszedl. Wciaz jest gdzies w tym domu. Musisz pamietac, ze on uwaza, ze to jego dom, a my jestesmy tu intruzami. Podnosza Montaigne'a i pomagaja mu dojsc do lozka. Upiera sie, ze nic mu nie bedzie, ze nie ma zadnych zlaman, ale stracil troche krwi i jest mocno posiniaczony. Idac z powrotem przez trawnik, Devon patrzy, jak slonce wylania sie zza horyzontu i maluje niebo plomienista czerwienia. Wstaje dzien. Widza jakas postac, lezaca na trawie. -To McNutt! - wola Randolph. Ogden lezy na wznak, posiniaczony i zakrwawiony. Wschod slonca z powrotem zamienil go w czlowieka. Devon podbiega do niego. Mlody czlowiek jeczy, odzyskujac przytomnosc. -Co... co sie ze mna dzialo? - mamrocze. Jak Devon ma mu to powiedziec? Jak ma wytlumaczyc, czym stalo sie jego zycie? Pomagaja mu wrocic do Kruczego Dworu, gdzie Randolph przeprowadza jakas tajemnicza rozmowe telefoniczna. Godzine pozniej do frontowych drzwi puka maly, krepy, siwowlosy mezczyzna. Devon pojmuje, ze to gnom, wezwany ze wzgledu na swoje magiczne umiejetnosci. Siniaki i zadrapania Montaigne'a i McNutta w magiczny sposob goja sie w kilka minut. Gdyby tylko reszta byla taka latwa. Poniewaz tej nocy znow bedzie pelnia i Ogden McNutt ponownie zmieni sie w bestie. I WEDLUG ARTUKULOW w gazecie, tego wieczoru zabije kogos - a potem sam zginie. I Jak mam zyc z ta swiadomoscia? Wiedzac, ze nie moge temu zapobiec, ze nie moge nikogo ostrzec? Devon jest wyczerpany. Bezsenna noc, spedzona na walce z demonami i szalonym czarnoksieznikiem, moze zmeczyc kazdego. Jednak jeszcze przed poludniem lapie drugi oddech. Wie, ze bedzie tego potrzebowal, gdyz Szaleniec uderzy znowu. I to wkrotce. Randolph siedzi w salonie w medytacyjnej pozie: zachowujac czujnosc, a jednoczenie zbierajac sily do nastepnego starcia, Nic nie mowi, tylko siedzi z podwinietymi nogami, patrzec prosto przed siebie. Devon przez chwile probuje go nasladowac, ale jest zbyt niespokojny. Wymyka sie z pokoju, wiedziony tylko jedna mysla. Miranda. Randolph nie probowal odnalezc dziewczyny. Zapewne zdecydowal, ze nie warto jej szukac, ze nie ma sie co obawiac jej czarow. Jednak Devon zastanawia sie, czy dziewczyna jest teraz po ich stronie, czy ponownie przylaczyla sie do Jacksona. Lepiej byc gotowym na wszystko, co moglaby na nich zeslac. Zamyka oczy, zyczac sobie, zeby do niej dolaczyc. Znika i pojawia sie przed drzwiami komnaty na szczycie wiezy. Tej samej, w ktorej kiedys bedzie wieziona Clarissa. Puka do drzwi. -Mirando! Wiem, ze tam jestes! -Odejdz - rozlega sie glos. -Wpusc mnie! Musze z toba porozmawiac. -Za pozno na rozmowy - mowi dziewczyna, uchylajac drzwi. Spoglada ciemnymi oczyma na Devona. - Szaleniec zabije nas wszystkich. -Mowilem ci, ze tak sie nie stanie - nie ustepuje Devon. - Wpusc mnie. Ona odsuwa sie na ok., wpuszczajac Devona do komnaty. Wyglada na korytarz, upewniajac sie, ze nikt za nim nie szedl , po czym zamyka drzwi. -Zhanbilam rod Devonow - mowi i lzy splywaja po jej slicznej twarzy. - Spowodowalam smierc niewinnej kobiety. -Odegralas w tym pewna role, Mirando, nie moge zaprzeczyc. Jednak to glownie Szaleniec jest odpowiedzialny za smierc Emily. Ona podchodzi do okna i spoglada na posiadlosc. Dzien jest mglisty i parny. W powietrzu unosi sie zapach morskiej wody. -Nie powinnam byla tu przyjezdzac - mowi. - Mialam nadzieje, ze wskrzesze swietnosc mojej rodziny. Chcialam, zeby Devonowie znow stali sie godnymi zaufania partnerami Czarodziei Skrzydla Nocy. Liczyl na to moj ojciec, kiedy przybyl do tego kraju. Dlatego przyjelam role Opiekunki malej Amandy. Odwraca sie plecami do okna i patrzy na Devona. -Mialam tyle marzen, tyle nadziei! A on mnie oklamal! Mam dosc klamstw czarodziei Skrzydla Nocy. Devon podchodzi do niej. -Moze jestem jednym z nich, mirando, ale takze jestem Devonem. Spojrz na mnie. Nie widzisz? Wlasnie to nas laczy, Mirando. Jestem twoim krewnym. W moich czasach nosze imie Devon. Jestem pewien, ze nadano mi je dla uhonorowania mojej rodziny. Ona mruga pare razy, jakby w koncu zrozumiala, kim on naprawde jest. -Jestes... Devonem? -Tak. W takim samym stopniu co czarodziejem Skrzydla Nocy. Ona znow zaczyna plakac. -Tylko, ze ja juz nic nie moge zrobic, Teddy Bear. Nie mam sily woli. Pozbawil mnie jej. Wtargnal do mojego umyslu... - Miranda placze jeszcze glosniej na samo wspomnienie. - To bylo okropne. Wdarl sie do mojego umyslu, poznal wszystkie moje mysli, wszystkie skrywane nadzieje, marzenia i obawy... Devon bierze ja w ramiona. Serce lamie mu sie ze wspolczucia. Jest taka mloda, zaledwie kilka lat starsza od niego. To jeszcze dziewczyna, ktora niedawno smiala sie, tanczyla i mowila "wystrzalowo" lub "odjazdowo". Teraz jest znuzona i zniechecona niczym jakas bardzo stara kobieta. -Ze mna tez tego probowal - mowi jej Devon. - Wiem, jakie to okropne uczucie. -Zabral mi wszystko. Wszystkie moje wspomnienia. Moje marzenia. Cala moja energie i pasje. Teraz jestem niczym pusta skorupa. Skorupa. - Siada na krzesle, najwyrazniej zbyt slaba, aby moc dluzej ustac. Podnosi ciemne oczy ku jego oczom. - W ten sposob dowiedzial sie o tobie. Przeczytal w moich myslach. Nie powiedzialam mu. Dochowalam tajemnicy do konca. Devon usmiecha sie. Milo mu to slyszec. Nachyla sie do niej. -Zatem pomozesz nam, Mirando? Pomozesz nam pokonac Szalenca? Ona potrzasa glowa. -nie moge. Mowilam ci. Zabral mi wszystko. Teraz jestem tylko pustym cialem. Nie mam duszy. -Nie - protestuje Devon. - Mozesz odzyskac swoja dusze. Miranda zamyka oczy, jakby nie miala sily trzymac otwartych powiek. -Nosisz jego dziecko - przypomina Devon. - Bedziesz mu potrzebna... Miranda usmiecha sie slabo. -Na dodatek Jackson jest meska szowinistyczna swinia. Wyczytal w moich myslach, ze to bedzie dziewczynka, a dziewczynka mu sie nie przyda, skoro nic nie moze odziedziczyc. Sam mi to powiedzial. Oswiadczyl, ze poszuka innej kobiety, ktora mu da syna. Klamie - mowi Devon. - Probuje cie pognebic, pozbawic ducha walki. On sie ciebie boi, Mirando! Boi sie Devonow. -nic z tego, Teddy Bear. Jestem zalamana. Nie moge ci pomoc. Mloda kobieta z trudem podciaga kolana do piersi i obejmuje je rekami. -Nic z tego - powtarza. - Randolph moze zwyciezy, tak jak twierdzisz,. Moze uda mu sie pokonac Jacksona, ale ja jestem zgubiona na wieki. Pozostalo mi jeszcze tylko urodzic moje dziecko, a potem zakonczyc zycie. On mi je odebral. - Zaczyna plakac. - To pewnie kara za zhanbienie nazwiska Devonow. Devon z ciezkim sercem opuszcza wieze. Dzien plynie powoli, gdyz kazde tykniecie starego zegara w hallu zdaje sie zapowiadac kolejny atak szalenca. Jak dlugo beda musieli na to czekac? Czy on wlasnie zbiera armie demonow? W jaki sposob przepusci nastepny atak? Randolph nadal siedzi w salonie, pograzony w medytacjach. Devon podskakuje, gdy otwieraja sie frontowe drzwi. -Montaigne! - wola. - Myslalem, ze jeszcze nie doszedles do siebie. -Medycyna gnomow czyni cuda - oznajmia Opiekun. - Rwe sie do walki. A ty odpoczales? -Jakos nie moge - mowi Devon. - Wciaz mysle o roznych sprawach... Na przyklad o Ogdenie. Montaigne kiwa glowa. -Przed chwila narysowalem pentagram na podlodze garazu - mowi. - Pentagram to piecioramienna gwiazda... -Tak, wiem, co to jest pentagram. To ochronny znak. -Wlasnie. Dzis wieczorem umiescimy Mcnutta w srodku pentagramu. To nie pozwoli mu skrzywdzic innych lub siebie, kiedy wzejdzie ksiezyc. I miejmy nadzieje, ze do nastepnej pelni odkryjemy sposob, zeby calkowicie go wyleczyc. Devon nic nie mowi, tylko spoglada w kierunku salonu. Montaigne wzdycha. -Z twojego milczenia wnioskuje, ze w przyszlosci wiesz, ze nie uda nam sie wyleczyc biednego Ogdena. Mimo to musimy sprobowac. Bez nadziei... -Masz racje Montaigne. Bez nadziei nie mozna zyc. Teraz tydzien wlecze sie jeszcze bardziej. Siedzac na fotelu naprzeciw nieruchomego, lecz w pelni przytomnego Randolpha, Devon ucina sobie krotka drzemke. Budzi sie nagle i dostrzega, jak bardzo wydluzyly sie cienie. Randolph tez wraca do zycia, ale nie odzywa sie. W jakis sposob mimo iz nie rozmawial z Montaignem, zna jego plan. Prowadzi McNutta do garazu, a Devon podaza za nimi. MA wrazenie, ze to sztuka, w ktorej aktorzy odgrywaja swoje role, a Devon zas jest znudzonym widzem, ktory wszystko juz obejrzal, i wie, jak to sie skonczy. Montaigne podsuwa krzeslo, a McNutt zajmuje miejsce w samym srodku gwiazdy. -Powiedz mi, co sie stanie - mowi McNutt do Devona, spokojnie i ze smutkiem. Jak mu powiedziec? I co mozna mu wyjawic? Devon usmiecha sie, chociaz lzy cisna mu sie do oczu. -No coz, twoja coreczka Gigi wyrosnie na sliczna panne - mowi - i stworzy szczesliwy dom z mezem, ktory bardzo ja kocha. Urodzi twojego wnuka, ktory bedzie jednym z moich najlepszych przyjaciol, jednym z najbystrzejszych dzieciakow w szkole, madrym, odwaznym i lojalnym. I obiecuje ci, ze jesli kiedys wroce do domu, opowiem im obojgu o tobie, jakim madrym, odwaznym i lojalnym byles Opiekunem. Ogden McNutt usmiecha sie. -Dziekuje ci, Teddy. Dziekuje. To wszystko, co chcialem wiedziec. Zamyka oczy i czeka, az wzejdzie ksiezyc. Ksiezyc wschodzi i rozpoczyna sie przemiana. -Teraz juz pamietam! - krzyczy Mcnutt. - Zadza mordu! Oto, co mnie nachodzi! Dokonczenie ostatniego rozdzialu: Pisaniu go na specjalny kurs dla mlodych czarodziei, ktory odbywa sie w Anglii.-Tesknie za przyjaciolmi - mowi Devon Montaigne'owi. -Znajdziesz sobie nowych - zapewnia go Opiekun. - Bylismy tak zajeci walka o przetrwanie, ze zapomnielismy, ze nie masz normalnego zycia. Poslemy cie do szkoly. Tam znajdziesz wielu przyjaciol. Czy naprawde tak ci u nas zle? -Oczywiscie, ze nie - zapewnia Devon. - Po prostu nie wiem, czego jeszcze moge sie tutaj nauczyc oprocz tego, czego ucze sie od ciebie. Czego jeszcze miala mnie nauczyc ta wyprawa w przeszlosc? Odpowiedz na to pytanie otrzymuje po kilku tygodniach, kiedy Miranda w zaciszu komnaty na wiezy rodzi corke. -Jak jej dasz na imie? - pyta gnomica Gertruda, ktora wezwano jako akuszerke. -Dam jej imie po mojej mamie - mowi Miranda. - Bedzie sie nazywala Clarissa. Devon jest oszolomiony. I Zatem Clarissa jest corka Jacksona! Jednak w miare jak zastanawia sie nad tym faktem, jego zdumienie slabnie. I Bralem to pod uwage i teraz nabiera sensy zachowanie pani Crandall, ktora tak sie jej obawiala. Clarissa odziedziczyla moc po Szalencu, a gdyby miala pojsc w slady ojca... Teraz mozna tez zrozumiec, dlaczego w przyszlosci bedzie przywolywala Jacksona, Czy wie, ze on jest jej ojcem? Czy tylko instynktownie lgnie do Otchlani, czujac, ze tam jest jej przeznaczenie - a takze jej ojca? Devon zastanawia sie, czy jesli kiedys powroci do swoich czasow, Clarissa bedzie jego przyjacielem czy wrogiem? -Wychowamy ja razem z naszymi dziecmi - obiecuje Randolph, trzymajac na rekach mala Clarisse i patrzac na krucha, wycienczona dziewczyne w lozku. Jest tak, jak Miranda zapowiedziala. Urodziwszy Clarisse, mloda kobieta nie znajduje powodu, aby dalej zyc. Zapewniwszy coreczce ochrone i opieke, zamyka oczy i odchodzi, jakby po prostu kazala sobie umrzec. Jeszcze jedna smierc. Jeszcze jedno pozegnanie z mlodoscia. Devon roni lzy na pogrzebie Mirandy - lzy zalu po stracie przyjaciolki i krewnej, dziewczyny, ktora byla tak pelna zycia. Ociera oczy, patrzac, jak grabarze stawiaja obelisk na jej grobie. To symbol magii zaklinaczy z wysp. Zgodnie z jej zyczeniem, wyryto na nim tylko jedno slowo - nazwisko DEVON, z ktorego byla tak dumna. Pozniej mlody czarodziej staje nad lezaca w kolysce Clarissa. I Teraz juz wiem, kim jestes, mysli. Bedziesz Oblakana Dama, uwieziona w tym domu, kiedy ujawnia sie twoje umiejetnosci. Jednak ja cie uwolnie - i mam nadzieje, ze w koncu ulozysz sobie gdzies zycie, z dala od strasznego dziedzictwa twojego ojca. Wyciaga reke i gladzi miekkie wloski dziecka. Dziewczynka kwili. Devon wzdycha i opuszcza jej pokoj, przechodzi przez korytarz i hall, kierujac sie schodami na gore, do siebie. Jest zmeczony. Chce tylko zasnac i o niczym nie snic. Wylal juz wszystkie lzy - za Emily, za Ogdena, za Mirande i przyjaciol, za ktorymi teskni, lecz ktorych twarze coraz slabiej pamieta. Oprocz twarzy Cecily. Wystarczy, ze zamknie oczy i widzi Cecily, taka jaka widzial ja ostatni raz w swoich czasach. Dalej wchodzi po schodach. Dopiero po chwili uswiadamia sobie, ze cos sie zmienilo. Schody ciagna sie dalej niz powinny. Nagle padajace z pokoju swiatlo przygasa i Devon nie widzi, gdzie sie koncza. To tu! Nareszcie! Jestem na Schodach Czasu! Czuje radosc. Zaczyna biec, przeskakujac po dwa stopnie. Teraz juz widzi koniec schodow. Wracam do domu! Wracam do domu! Dociera na sama gore. Rozglada sie. Tak, jest w domu, w domu! Telefon na stoliku w hallu ma p r z y c i s k i! Nie obrotowa tarcze! Jestem w domu, w domu, w domu! Rozglada sie. Czy na pewno? Cos tu sie zmienilo. Slyszy jakis dzwiek. Ktos wychodzi z drzwi naprzeciwko. -To ty! - wola Devon, szeroko otwierajac oczy ze zdziwienia. - To niemozliwe!* This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-04 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/