Hohlbein Wolfgang - Thor - Saga Asgard
Szczegóły |
Tytuł |
Hohlbein Wolfgang - Thor - Saga Asgard |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Hohlbein Wolfgang - Thor - Saga Asgard PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Hohlbein Wolfgang - Thor - Saga Asgard PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Hohlbein Wolfgang - Thor - Saga Asgard - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Wolfgang Hohlbein
Strona 3
THOR
Rozdział 1
Jeśli miał wcześniej jakieś imię, dziś go nie pamiętał.
Jeśli miał rodziców, nie potrafił ich sobie przypomnieć.
Jeśli się kiedyś narodził, nie miał pojęcia, kiedy to było.
Biel.
Jego świat wypełniały zimno i okrutna, pożerająca wszystko biel; białość, która go oślepiała i nie
pozwalała widzieć niczego, czego by nie mógł dosięgnąć rękoma. Mróz szarpał lodowatymi
pazurami jego ciało, w torturę zmieniał kolejne kroki i przy każdym oddechu wy-pełniał płuca
ostrzami noży.
Dookoła szalała burza, wył wiatr, wszystko wirowało. Miał wrażenie, że jeśli zmusi swoje
wycieńczone ciało do jeszcze kilku kroków, nie będzie już dla niego ratunku i umrze z wyczerpania;
jednocze-
śnie miał pewność, że śmierć nadejdzie o wiele szybciej, jeśli przestanie się ruszać. I choć nie
podobało mu się ani stanie w miejscu, ani dalszy marsz, to wiedział jedno - chciał żyć.
Wiatr zmienił kierunek. Podmuchy, którym ostatkiem sił próbo-wał stawić czoła, zaatakowały go z
boku z taką wściekłością, że zatoczył się jak pijany i ciężko upadł. Nadwyrężone stawy strzeliły jak
suche gałązki łamane stopami olbrzyma, a z ust wyrwało się bolesne jęknięcie. Piekły go dłonie,
jakby trawił je lodowaty ogień. Mimo to, w jakiś niepojęty sposób w bólu znajdował nową siłę.
Podniósł się z ziemi i przycisnął dłonie do twarzy: gładkie policzki bez zarostu i długie włosy,
poprzetykane przymarzniętymi kawałkami lodu. Czyżby... był jeszcze młodzieńcem?
Wsłuchał się w siebie, by znaleźć odpowiedź, lecz nic nie usłyszał. Uniósł więc wzrok i zaczął
oglądać swoje ciało.
To, co zobaczył, zdawało się przeczyć pierwszemu wrażeniu. Czuł
wprawdzie, że jest jeszcze młody, lecz spoglądał na ciało dojrzałego mężczyzny; wysokiego,
szczupłego i mocno umięśnionego. Miał na sobie proste, wygodne ubranie - ciężkie wełniane spodnie
i podbite futrem buty z delikatnej skóry, miękkie i dopasowane, lecz przez okrutny mróz stężałe jak
skała. Całości dopełniał gruby pikowany kaftan i szeroki skórzany pas, przy którym wisiała pochwa
małego miecza, albo może raczej dużego sztyletu. Nie nosił płaszcza, a kiedy uniósł dłoń i dotknął
palcami włosów, zorientował się, że ma gołą głowę. Burza śnieżna musiała go zaskoczyć, bo ubranie
nie było odpowiednie na taką pogodę. A może. . może zdarzyło się coś jeszcze, coś dużo gorszego...
Z wysiłkiem począł szukać w pamięci, ale nie znalazł niczego poza pustką i uczuciem niejasnego
Strona 4
rozczarowania, które, gdyby dać mu czas, najpewniej zmieniłoby się w ból.
Wiedział, że nie był to czas na rozmyślania o przeszłości. Gdyby się teraz na niej skupił, nie
czekałaby go już żadna przyszłość. Gdzieś przed nim czaiło się zagrożenie, niewidoczne i skryte w
zamieci, a mimo to tak realne i bliskie, że niemal mógł go dotknąć.
Czy umiał walczyć? Nie miał pojęcia. Jego prawa dłoń przesunę-
ła się w kierunku pustej pochwy przy pasie, choć nawet nie pomy-
ślał o broni. Czyli może.. nie, to nie był dobry czas na rozważania.
Wciąż jeszcze nic nie widział. Nie wiedział, w którą stronę iść, stopniowo jednak rozpoznawał, co
go otacza. Był w górach. Choć szalejąca zamieć ani na chwilę nie przerwała szczelnej zasłony
dookoła, czuł za plecami bliskość potężnych masywów skalnych. Naraz zamajaczyły przed nim
rozmyte kontury twardych, kamiennych ścian w lodowej skorupie, spod której gdzieniegdzie
wyzierały ostre jak topór krawędzie. Dostrzegł też drzewo pozbawione liści, które-go gałęzie niczym
zakrzywione szpony zdawały się chwytać szalejącą burzę.
I skały, i drzewo minął szerokim łukiem, przeczuwając, że mogą stanowić kryjówkę dla dzikich
zwierząt lub wrogów; gdy uświadomił sobie, że stoi samotnie pośród śnieżycy w górach, myśl o na-
pastnikach wydała mu się śmieszna. Mimo to zrobił się ostrożniejszy i uznał, że musi później o tym
pomyśleć. Takie odruchy mogły być wskazówką co do jego przeszłości, której nie pamiętał.
Z trudem poruszał się naprzód, aż w końcu potknął się o jakiś większy głaz i byłby upadł na ziemię,
gdyby w ostatniej chwili nie odzyskał równowagi. Prostując się, dostrzegł jakieś tropy. Właściwie
pojedynczy ślad.
Widniał w miejscu osłoniętym odłamkiem skalnym, przez co zamieć nie ukryła go pod śniegiem. I nie
pozostawił go człowiek, lecz zwierzę. Choć nie pamiętał, czy kiedykolwiek wcześniej widział
podobny kształt, wiedział, że należał do wilka. Tylko wielkość się nie zgadzała: był ogromny, jak
dłoń mężczyzny z rozcapierzonymi palcami. Gdyby rzeczywiście należał do wilka, zwierzę
musiałoby być potężne niczym mały koń; poza tym ślad był za głęboki, a do tego odbity w twardym,
zlodowaciałym śniegu.
Po raz kolejny odruchowo sięgnął do pochwy w poszukiwaniu broni, której tam nie było.
Nie miał innego wyjścia, ruszył dalej. Nachylenie terenu zmniejszyło się. Skończył się kanciasty
rumosz, pod śniegiem wyczuł oto-czaki. Coraz więcej było też drzew, których rozmyte kształty starał
się dotąd omijać. Nie szedł jeszcze przez las, ale na pewno miał za plecami kamienno-śnieżną
pustynię bez życia.
Naraz usłyszał krzyk.
Burza nie osłabła, jej wycie było równie głośne jak przedtem, ale wiatr na chwilę zmienił kierunek i
Strona 5
przywiał ze sobą czyjś głos: dźwięk przepełniony bólem i niewyobrażalnym wręcz strachem... i
chyba czymś jeszcze gorszym, czego nie potrafił ująć w słowa, choć wiedział, że sam zaznał tego
uczucia.
Stanął na moment, przymknął oczy i jął nasłuchiwać. Chciał
wiedzieć, skąd dobiega go wołanie, jednak daremnie, bo wiatr zaatakował już z innej strony. Przez
chwilę miał wrażenie, że zewsząd wieje równie silnie. W końcu zdecydował się pójść dalej, przed
siebie.
Mijał czas, bardzo dużo czasu, choć trudno mu było ocenić, ile dokładnie. Zupełnie, jakby nie miał
dla niego znaczenia. Kolejna informacja, która kiedyś może okazać się ważna. Ale w tej chwili
liczyło się tylko jedno - tu i teraz. Walczył o życie.
I chciał znaleźć tego kogoś, kto krzyczał. Gdyby burza dalej szalała z taką wściekłością, jak wtedy,
gdy niosła wołanie, nigdy nie znalazłby miejsca, skąd pochodziło. Niespodziewanie jednak jej siła
osłabła i po kilku ostatnich porywach umilkła tak nagle, że cisza aż zadźwięczała w uszach. Przez
chwilę śnieg wirował jeszcze w powietrzu, jakby zaskoczony gwałtownym zniknięciem wiatru, ten
zaś zdawał się potrzebować czasu, by przypomnieć sobie, co powinien zrobić.
Unoszące się wcześniej tumany białego puchu ustąpiły miejsca mgiełce drobnych płatków, które
powoli opadały na ziemię. Kiedy powietrze się oczyściło, mężczyzna ujrzał niewiarygodny widok: za
jego plecami i dookoła wznosiły się szczyty górskie - tak jak się spodziewał- tyle że dziesięć razy
wyższe, niż przypuszczał: poorana licznymi szczelinami, czarnosrebrna ściana sięgająca chmur i
jeszcze wyżej. Przed nim, poniżej, rozciągała się nie mniej zapierająca dech w piersiach równina,
nieregularnie poznaczona zamarzniętymi plamami, które mogły być lasami, rzekami, jeziorami czy
pochwyco-nymi przez niekończącą się zimę osadami albo przypadkowymi kształtami, dziełami
natury.
Na horyzoncie, tam, gdzie niebo łączyło się z ziemią, dostrzegł
ciemniejszą linię. Morze?
Choć miał młode i bardzo bystre oczy, nie mógł dojrzeć, co to było, ale w gruncie rzeczy nie miało to
żadnego znaczenia. Ten obraz był... nudzeniem.
Miejsca, w którym się znalazł, w ogóle nie powinno być. Może już nie żył i trafił do Utgard, świata
ognia i olbrzymów, w którym płomienie trawią tych, którzy okazali się niegodni biesiadowania przy
stołach Walhalli?
Tylko skoro miałby być martwy, to dlaczego marzł? I skąd to przemożne uczucie straty?
Nagle znów rozległ się krzyk, który słyszał już wcześniej. Tym razem zabrzmiał bardziej ochryple i z
większą rezygnacją.
Ruszył naprzód. Zwinność, z jaką się poruszał, zaskoczyła go.
Strona 6
Odnalazł drogę w dół i bez wahania czy strachu runął przed siebie.
W pośpiechu przeskakiwał przez głazy o krawędziach ostrych jak noże i oblodzone skały, a ostatnie
kilka metrów pokonał jednym potężnym susem.
Upadł, przetoczył się przez ramię i, nie robiąc sobie krzywdy, stanął z powrotem na nogach. Poczuł
złość. Skok taki jak ten nie powinien był mu sprawić trudności. Choć może to wina mrozu i
wyczerpania, które odebrały jego mięśniom siłę i sprężystość.
Mimo to upadek nie zatrzymał go ani na chwilę i nie spowolnił
marszu.
Znów coś usłyszał, tym razem nie krzyk, lecz jakiś inny, znacznie bardziej nieprzyjemny dźwięk. Gdy
dotarł na skraj lasu, zrobiło się jeszcze nieprzyjemnie). Wrażenie, jakie odniósł, spoglądając w dół z
półki skalnej, było jak najbardziej prawdziwe: choć drzewa zdawały się wyjątkowo wątłe i
pozbawione liści, i tak stanowiły wystarczającą przeszkodę dla śnieżycy. Tuż przed nimi wiatr
nawiał
wysoką na człowieka wydmę z białego puchu, która okazała się wy-jątkowo trudną przeszkodą. Śnieg
był zimniejszy, niż się spodziewał, i tak sypki, że zapadał się w nim po biodra. Kiedy w końcu
przebił się na drugą stronę, zahaczył nogą o czyjeś ciało i runął jak długi.
Wściekły na siebie, zerwał się na równe nogi i, plując śniegiem, sprawdził, o co się potknął. Na
ziemi leżały zwłoki około czterdzie-stoletniej kobiety, ujrzał porwane i umazane zamarzniętą krwią
ubranie, długie i zaniedbane włosy. Przed śmiercią musiała być bardzo wyczerpana. Jej dłonie
pokrywały niezliczone blizny, świadczące o wielu latach ciężkiej pracy. Potworne rany na całym
ciele były głę-
bokie i przerażające. Nie potrafił zgadnąć, co mogło spowodować takie obrażenia. Część z nich była
prosta, jakby zadano je nożem, w innych miejscach brakowało sporych kawałków ciała, jakby ktoś
- lub coś - wyszarpnął je z ogromną siłą.
Musiała zginąć całkiem niedawno. Na lodowatym powietrzu z jej ciała wciąż jeszcze unosiła się
para, a z najgłębszych, budzących grozę ran sączyła się krew, która w chwili zetknięcia ze śniegiem
momentalnie zamarzała. Mężczyzna zastanawiał się, czy jakiekolwiek zwierzę byłoby zdolne zabić w
taki sposób człowieka.
Z ociąganiem podniósł się, wyprostował i chwiejąc, odsunął się od zmasakrowanych zwłok. Już
chciał iść dalej, gdy raptem coś dostrzegł. Nachylił się nad truchłem i z pochwy przy pasku
wyciągnął
nóż. Dość żałosna broń, niedorównująca długością nawet dłoni od podstawy do czubków palców. Z
drugiej strony... lepsza taka niż żadna. Dopiero wtedy ruszył dalej.
Choć wkoło zapanowała cisza, wystarczyło ledwie kilka kroków, by odkrył źródło krzyków. Nie
Strona 7
dalej niż rzut kamieniem od miejsca, w którym znalazł rozszarpaną kobietę, w zaspie leżał przewró-
cony na bok wóz. Zanim wypełniło się przeznaczenie jego pasaże-rów, ciągnęła go para mocnych
wołów - jeden z nich, z przetrąconym karkiem, wciąż jeszcze leżał pod złamanym dyszlem. Dookoła
ścierwa śnieg przybrał szkarłatną barwę. Po drugim zwierzęciu nie został
nawet ślad.
Sam wóz też był doszczętnie zniszczony; tak bardzo, że mężczyzna nie wierzył, by spowodowała je
sama tylko burza, choć przecież jej siłę i wściekłość sam odczuł na własnej skórze. Oba koła po
stronie skierowanej ku górze były połamane w drzazgi, a stabilna niegdyś plandeka rozerwana na
strzępy. Wszystko, co wcześniej znajdowało się na wozie, leżało porozrzucane w śniegu dookoła;
narzędzia, ubrania, przedmioty codziennego użytku i nawet drobniejsze meble. Pomyślał, że ten, kto
nim jechał, musiał wieźć ze sobą dobytek całego życia. I najpewniej był rzemieślnikiem, bo w białym
puchu dostrzegł sporo narzędzi: obcęgi, młoty i żelazne sztaby z dziwacznie powyginanymi
końcówkami, a zaraz przy połamanej burcie nawet nieduże kowadło, które zapadło się głęboko w
śnieg.
Dopiero po paru chwilach dotarło do niego prawdziwe znaczenie tego, co ujrzał. Ani kowadło, ani
żaden z porozrzucanych przedmiotów nie zostały przykryte przez śnieg. Cokolwiek się tu zdarzy-
ło, musiało stać się już po burzy... czyli to nie wichura przewróciła i zniszczyła wóz.
Dlaczego był tak zaskoczony? Powinien był się domyślić: kobiety, na którą trafił chwilę wcześniej,
nie zabiła zamieć, tylko...
Nagle instynkt ostrzegł go przed zbliżającym się niebezpieczeń-
stwem. Płynnym ruchem odwrócił się i uskoczył w bok, jednocze-
śnie wyjmując nóż. Zamarł z ostrzem nad głową.
Jedna z tych czynności uratowała mu życie, i raczej na pewno nie było to dobycie maleńkiego nożyka,
którego klinga ledwie starczy-
łaby do przebicia skołtunionego futra potężnego wilka.
Zwierzę skoczyło, lecz jakby poczuło respekt przed wyszczerbio-nym ostrzem. W połowie lotu
basior wygiął cielsko i ominął brzesz-czot, a jego masywne szczęki o centymetry minęły dłoń, w
której dzierżył broń. Ciężkie przednie łapska, wycelowane w pierś człowieka, by go powalić i
unieruchomić, minęły ofiarę, nie czyniąc jej krzywdy. Za to tylne nogi i sztywny ogon dosięgnęły
celu. Mężczyzna zachwiał się i ciężko padł w śnieg. Siła uderzenia była na tyle duża, że przeturlał się
dwa czy trzy razy, by zatrzymać się dopiero na czymś ciężkim i twardym, ukrytym pod warstwą
białego puchu.
W tym samym momencie stało się coś dziwnego, z czego po-czątkowo nie zdawał sobie sprawy: od
przebudzenia w tym osobliwym i niebezpiecznym świecie bezustannie towarzyszyły mu uczucia
Strona 8
strachu i ciągłego zagrożenia. Teraz nagłe zniknęły: został
zaatakowany i walczył o życie. Nic innego się nie liczyło.
Błyskawicznie stanął z powrotem na nogi, wypluł śnieg zmieszany z krwią - upadając, musiał
przygryźć sobie język - i spróbował
przyjąć stabilną postawę, co nie było proste na zamarzniętej ziemi i w sypkim puchu. Na szczęście
wilk musiał walczyć z takimi samymi trudnościami. Wyraźnie nie mógł znaleźć łapami pewnego
oparcia i kiedy znów chciał skoczyć na, jak się mu zdawało, bezbronną ofiarę, poślizgnął się i padł
jak długi.
Mężczyzna walczył przez chwilę z chęcią wykorzystania słabości zwierzęcia, ale nie zdecydował się
na atak. Czas, jaki zyskał, poświę-
cił na znalezienie pewniejszej pozycji. Albo przynajmniej próbę.
Wyglądało na to, że sam wpadł w pułapkę. Za nim i obok wystawały ze śniegu pozostałości
roztrzaskanego wozu, a po drugiej stronie wyrastała sięgająca do piersi zaspa, w której z pewnością
by się zapadł. Sypki śnieg spowalniał ruchy - kolejnego ataku mógłby nie przeżyć. Tymczasem przed
nim wciąż stał wilk i choć nie potrafił
tego nazwać, czuł, że jest w nim coś osobliwego.
Zwierzę było wyjątkowo duże, ale nie olbrzymie, a więc nie mo-gło pozostawić tego znalezionego
wcześniej śladu łapy. Mimo to patrzył na prawdziwą bestię o łypiących podstępnych oczach,
błyszczących morderczą inteligencją nienależną ani temu, ani żadnemu innemu zwierzęciu. Z
obnażonych dziąseł i długich na palec kłów kapała ślina, a z piersi dobywał się głęboki charkot.
Mężczyzna zauważył, że gotuje się do kolejnego skoku - którego nie miał szans odeprzeć, pomyślał ze
złością. Wilk musiał ważyć przynajmniej tyle, co on, natura zaś wyposażyła go w znacznie
doskonalszą broń. Jego nożyk zakrawał na żart w starciu z tym potworem.
Kiedy to sobie uświadomił, odrzucił nieprzydatne narzędzie i cofnął się do przewróconego wozu, by
mieć pewność, że nic nie zaatakuje go od tyłu. Wilk, który błędnie zinterpretował ten ruch jako
ucieczkę, odbił się tylnymi łapami i skoczył, nim znalazł dobre oparcie.
Mężczyzna rzucił się w bok, ale wiedział, że zwierzę nie jest głupie i dwa razy na tę samą sztuczkę
się nie nabierze. W połowie ruchu napiął wszystkie mięśnie i runął w przód. Sztywne futro otarło się
o jego nieosłonięty kark, pokaleczoną nagą skórę. Jęknął z bólu.
Mimo to błyskawicznie się wyprostował, wkładając w to tyle siły, ile tylko zdołał z siebie
wykrzesać. Podnosząc się, nie tylko uderzył plecami i głową w miękki brzuch, ale też wytrącił wilka
z równowagi i pchnął na drewnianą burtę wozu. Zwierzę wyrżnęło w twardą przeszkodę i
wylądowało w śniegu. Zawyło, choć bardziej z zaskoczenia niż z bólu. Mężczyzna go nie zranił, ale
bez wątpienia potwornie rozzłościł...
Tym razem nie zamierzał czekać na kolejną szansę.
Strona 9
Jeszcze nim w powietrzu przebrzmiał zadziwiająco miękki skowyt, z jakim wilk upadł w śnieg, rzucił
się biegiem w stronę pobli-skiego lasu. Wilki budziły strach, a kiedy przychodziło z nimi stanąć oko
w oko, nawet uzbrojony i silny mężczyzna nie miał prawie żadnych szans. Miały jednak jedną słabość
- nie potrafiły się wspinać. Gdyby tylko udało się dopaść drzew, znalazłby schronienie na jakiejś
gałęzi. Byłby uratowany. Od wybawienia dzieliło go kilka kroków. ..
Już po pierwszym susie natrafił na coś, co leżało ukryte pod śniegiem i co nie wytrzymało jego
ciężaru. Mężczyzna zaklął, szarpnął
się i osunął jeszcze głębiej. Stopą dotknął czegoś miękkiego, zdawa-
ło mu się, że usłyszał stłumiony okrzyk. Uznał, że się przesłyszał, nie marnował więc czasu. Ze
złością wyrwał nogę z pułapki i rzucił
się w stronę drzew.
Udało mu się zrobić dwa, może trzy kroki, gdy raptem znów wyrósł przed nim wilk.
Nie było to to samo zwierzę. Ten był mniejszy i chudszy - niewiele większy od zwykłego psa, spod
jego futra wyzierały ropiejące rany. I choć wciąż był niebezpieczny, wiedział, że pokona go gołymi
rękoma. Albo pokonałby, gdyby walczyli sam na sam.
Niestety, nie byli tam sami. Po obu stronach zwierzęcia zjawiały się kolejne, znacznie potężniejsze
wilki, a mężczyzna i bez trzesz-czenia śniegu pod czarnymi łapskami i ciężkiego dyszenia domy-
śliłby się, że pierwsza bestia nie marnowała czasu i zaszła go od tyłu.
Starał się wyczuć, który zaatakuje pierwszy, albo czy wszystkie razem skoczą w tym samym
momencie. Niestety, wiedział też, że nie ma w tej walce najmniejszych szans. Myśl, że zaraz umrze,
przepełniła go nie tyle strachem, co niezrozumiałym smutkiem. Jego nowe życie trwało ledwie kilka
chwil, a miał przeczucie, że pisane mu było coś więcej niż tylko mróz, ból i strach.
Drwiąco wykrzywił usta. Zapewne zginie, ale przynajmniej jednego weźmie ze sobą.
W tym momencie wilki przed nim cofnęły się gwałtownie, a zwierzę przyczajone za jego plecami
zamarło w bezruchu.
Na skraju zamarzniętego lasu pojawił się piąty wilk.
Od razu zauważył, że to przewodnik watahy i że to odcisk jego łapy widział wyżej w górach. Miał
przed sobą prawdziwego olbrzyma, przynajmniej dwa razy większego niż pozostałe. Zwierzę miało
długie, lśniące, białe futro. Ale nie tylko jego niezwyczajna wielkość budziła respekt. Także oczy,
całkowicie inne niż zwierzęce ślepia.
Głębia ich spojrzenia poruszyła coś w mężczyźnie: coś na kształt odległego wspomnienia, które
próbowało się przebić do jego świadomości, ale było jeszcze zbyt słabe.
Strona 10
Potrząsnął głową, żeby odpędzić natrętną myśl i rozejrzał się za jakąś bronią. Jedyne, co znalazł w
zasięgu ręki, to zagrzebane w śniegu kowadło. Nie zastanawiając się, co robi, uniósł je i rzucił w
stronę wielkiego białego wilka.
Był silny, nawet bardzo silny, ale kowadło ważyło tyle, że przeciętny człowiek zgiąłby się pod jego
ciężarem. Pocisk zakreślił niewysoki, krótki łuk i upadł między nim a watahą.
Bestie cofnęły się o kilka kroków. Wciąż nastroszone, niebezpieczne, z położonymi po sobie uszami,
szczerzyły w jego kierunku kły, które musiały budzić przerażenie... ale coś mu mówiło, że go nie
zaatakują.
Biały olbrzym wydał z siebie przerażająco głęboki warkot. Musiał być czymś więcej niż tylko
ostrzeżeniem... czymś znacznie więcej.
Pozostałe zwierzęta cofnęły się posłusznie jeszcze kilka kroków, wciąż spięte i gotowe do ataku, tak
jakby chciały odstraszyć nie jego, lecz coś zupełnie innego. Albo kogoś.
- Fenrir? - mruknął mężczyzna.
To pierwsze słowo, jakie rzekł. Zaskoczony brzmieniem własnego głosu, zdziwiony był i tym, co
powiedział, choć od razu poczuł
budzące się wspomnienie; tyle że znowu nie dane mu było przebudzić się do końca.
- Fenrir - powtórzył.
Echo wypowiedzianego imienia miało dość siły, by w końcu przywołać wspomnienie. Ale też
wielkie zwierzę zareagowało na jego sło-wa. Złowrogi warkot zamienił się w coś, czego nie umiał
nazwać, lecz miejsce strachu i gotowości do walki zajęło... poczucie znajomego bezpieczeństwa.
W sytuacji, w jakiej się znalazł, myśl ta była absurdalna, mimo to nie czuł w sobie strachu. Znał to
zwierzę i wiedział, że w rzeczywistości. .. nie jest ono zwierzęciem.
Nagle uderzyło go coś na kształt potężnej siły i jeszcze większej mądrości, które wprawdzie nie były
po jego stronie, ale też nie miał
powodu się ich obawiać.
Jakiś absurd.
Ale tak właśnie było.
Biały basior Fenrir warknął ostatni raz, a pozostałe wilki posłusznie zawróciły i odeszły.
Zerwał się wiatr i pojedynczym podmuchem przywrócił naturze jej bieg, przynosząc jednocześnie
mróz, który oddech mężczyzny zmieniał w kryształki lodu. Kiedy opadły ostatnie płatki śniegu,
zniknęły nie tylko wilki, ale też wszelki po nich ślad... zupełnie, jakby ich nigdy nie było.
Strona 11
Mimo to, nie był sam.
W miejscu, w którym podstępna biała powłoka nie wytrzymała jego ciężaru, pojawiła się drobna,
blada dłoń. Szybko przyskoczył, złapał ją obiema rękoma i z taką siłą wyciągnął spod śniegu
przynależne jej ciało, że w powietrzu rozległ się jęk zaskoczenia. Choć może to i krzyk był, lecz
słaby, bez mocy, by stać się prawdziwym krzykiem. Ciężar okazał się mniejszy, niż się spodziewał,
stracił więc równowagę i oboje padli w biały puch.
Dopiero kiedy wylądował na plecach, a na nim zadziwiająco lekkie ciało, zorientował się, że to
kobieta - a raczej podlotek. Na ustach poczuł krew, która kapała z głębokich ran na jej twarzy; ciepłą,
ale nie tak gorącą i pełną życia, jak powinna być.
Dziewczyna broniła się rozpaczliwie. Jej paznokcie zostawiły piekące ślady na jego policzku, a nie
mogąc wydrapać mu oczu, zacisnęła piąstki niewiele większe od piąstek dziecka i jeszcze od nich
słabsze, i zaczęła go nimi okładać, usiłując przy tym ugryźć w gardło.
Odepchnął dziewczynę od siebie, zanim zdążyła go poważniej zranić - co przez głupi przypadek
mogło się zdarzyć, gdy na oślep wymachiwała rękoma - a potem złapał za ramiona i potrząsnął
z taką siłą, że usłyszał szczękanie jej zębów.
I rzeczywiście, na chwilę przestała go atakować, drapać, gryźć i młócić pięściami - ale tylko do
chwili, gdy delikatnie zluzował
uścisk. Dziewczyna natychmiast wykorzystała okazję i z rozmachem uderzyła go w twarz.
Tym razem potrząsnął wątłym ciałem jeszcze mocniej, a zęby rannej już nie szczękały, lecz klekotały.
Musiał sprawić jej ból.
Natychmiast poczuł wyrzuty sumienia. Dopiero teraz dostrzegł, jak głębokie były rany na jej policzku.
Nie miał wątpliwości, że zostawiły je kły. Szramy ciągnęły się przez pół twarzy. Na dnie szerokich,
krwawiących bruzd bieliła się kość żuchwy.
Przestał nią potrząsać, ale dalej ściskał. Starał się nie sprawiać jej więcej cierpienia, niż musiał.
- Mogę cię tak trzymać, póki nie stracisz przytomności - powiedział. - Ale wierz mi, że tego nie chcę.
To naprawdę męczące, wiesz?
Więc przestań się rzucać, a ja przestanę sprawiać ci ból. Zrozumiałaś?
Nie oczekiwał od rannej żadnej odpowiedzi - i słusznie, bo żadnej nie otrzymał. Mimo to dziewczyna
przestała się szarpać. Zresztą najpewniej i tak nie miała już sił dłużej walczyć, bo poczuł, jak
bezwładnie zwisa w jego ramionach. Znów musiał ją mocniej złapać, tym razem po to, by nie upadła
na ziemię.
Na tyle delikatnie, na ile pozwalały mu zmarznięte palce, ułożył
Strona 12
ją na śniegu, nabrał garść białego puchu i przyłożył do poranionej twarzy, żeby złagodzić ból;
mizerna była to pomoc, ale też nie miał
zbyt wielu możliwości. Przez krótką chwilę jej cierpienie stało się jego własnym, a przez jeszcze
krótszy ułamek poczuł wściekłość na samego siebie, że nic więcej nie może dla niej uczynić. Miał
poczucie winy, jakby to on sprowadził nieszczęście na nieznajomą, choć jednocześnie zdawał sobie
sprawę z bezsensu takich samooskarżeń.
Mimo to, nie potrafił odgonić od siebie nieprzyjemnych myśli.
-Już dobrze - szepnął. - Nie bój się. Nic ci już nie grozi. Jak ci na imię?
- Elenia. Ma na imię Elenia. A jeśli tkniesz ją choć palcem, zabiję cię.
*
Słów tych nie wypowiedziała oczywiście ranna dziewczyna, choć gdy się odwrócił, w pierwszej
chwili uznał, że naprzeciw niego stoi jej siostra bliźniaczka - o ile bliźniaczki mogą być też starsze.
Nieznajoma była nieco tylko wyższa, równie szczupła i zgrabna, a przy tym bardziej kobieca. Miała
identyczne blond włosy splecio-ne w dwa grube warkocze zwisające daleko za piersi. Nie musiał
py-tać, by wiedzieć, że jest matką rannej dziewczyny.
Nie musiał też pytać, by wiedzieć, że lepiej było potraktować jej słowa z powagą. Stała krok za nim.
Musiała skrywać się w tym samym miejscu pod śniegiem, z którego podniósł ranną. W dłoniach
trzymała trzonek ciężkiego kowalskiego młota. Najwyraźniej była silniejsza, niż sądził, a z wyrazu
jej twarzy czytał, że brak tężyzny z nawiązką rekompensowały odwaga i rozpacz. Trudno było orzec,
co się czaiło w jej oczach: zaskoczenie, przerażenie czy może. . błysk przypomnienia?
- Nie zamierzałem skrzywdzić twojej córki - odpowiedział męż czyzna.
Kobieta zmrużyła oczy.
- Mojej córki? Skąd wiesz, że to... moja córka?
- Bo nie jestem ślepy - powiedział. - Co tu się stało? Ktoś was napadł?
- Tak - odparła kobieta i, kręcąc głową, poprawiła się: - Nie - ale tylko po to, żeby znów sobie
zaprzeczyć. - Tak.
Na chwilę oderwała wzrok od jego twarzy i niepewnie rozejrzała się po gładkim śniegu wokół.
Potem znów spojrzała mu w oczy.
- Czy one.. odeszły?
-Kto?
Strona 13
-Wilki. Chcieliśmy im uciec, ale wóz się przewrócił. Zabiły naszą służącą i jej dziecko. Gdzie są?
Przed oczyma stanął mu obraz zmasakrowanych zwłok, które znalazł wcześniej w śniegu, ale nie
wspomniał o nich ani słowem.
- Nie widziałem żadnych wilków - odrzekł, zastanawiając się jednocześnie, czy rzeczywiście było to
kłamstwo; przynajmniej jeśli chodziło o wilki. Im dłużej myślał o swoim upiornym spotkaniu z białą
bestią, tym bardziej tracił pewność, czy to wszystko naprawdę się zdarzyło.
- Gdyby były tu wilki, to już by mnie tu nie było - stwierdził
i ruchem głowy wskazał na młot. - A tego nie potrzebujesz.
Nie jestem wrogiem.
Kobieta wahała się przez krótką chwilę - dokładnie tyle, by nie pomyślał, że jest łatwowierna - w
końcu skinęła głową i odłożyła ciężkie narzędzie. Potem padła na kolana przy córce. Na jej twarzy
malowała się już nie tylko troska; pojawił się wyraz czułości należny tylko matkom i jeszcze wola
chronienia dziecka przed wszystkim, co mogłoby mu grozić. Nawet jeśli musiałaby stawić czoła
bogom.
Nachyliła się nad córką i nieskończenie delikatnie przesunęła palcami po skraju ran na jej twarzy, a
potem sięgnęła pod płaszcz. Jeszcze raz spojrzała w kierunku ciężkiego kowalskiego młota, który
porzuciła w śniegu. To nie była broń, tylko narzędzie, i kiedy patrzył na gibkie ramiona, wiedział, że
mimo siły, samo uniesienie go musiało ją sporo kosztować. Dlaczego nie wybrała sobie czegoś po-
ręczniejszego?
- Co tu się stało? - spytał raz jeszcze.
Kobieta wyciągnęła spod płaszcza niewielki skórzany mieszek i na otwartą dłoń wysypała nieco
szarego delikatnego pyłu. Drugą ręką podniosła garść śniegu i zaczęła mieszać ze sobą oba składniki.
- Burza zaskoczyła nas na równinie. Kiedy ją zauważyliśmy, było już za późno na powrót, więc
schowaliśmy się w lesie. Poczekaliśmy, aż minie najgorsze i ruszyliśmy dalej, gdy zjawiły się wilki.
Porwały jednego wołu i wóz się przewrócił. To wszystko.
Jej ostatnie słowa utwierdziły go w przekonaniu, że to nie mogło być wszystko. Obie musiały przeżyć
prawdziwy horror, ale najwyraźniej nie chciała o tym rozmawiać... Tylko dlaczego? Właściwie nie
powinien był jej się dziwić: nie znała go wcale. Jedynie ktoś głupi i naiwny zaufałby w takiej
sytuacji pierwszemu lepszemu napotka-nemu na drodze.
-Jest z wami ktoś jeszcze? - spytał mężczyzna, wskazując dłonią na jamę w śniegu, w której obie
znalazły schronienie.
- Mój mąż i syn.
Schyliła się nad córką, która tymczasem straciła przytomność, i na jej pooraną ranami twarz zaczęła
Strona 14
nakładać maź ze śniegu i ta-jemniczego pyłu.
Patrząc na krwawe szramy, poczuł żal i współczucie. Spod brudu i skrzepów widać było piękne
liczko, a jedno spojrzenie na jej matkę wystarczyło, by mieć pewność, że w niedalekiej przyszłości
stałaby się jeszcze piękniejszą kobietą.. gdyby okrutny los nie zdecydował
inaczej.
Nie był pewien, czy przeżyje tak ciężkie obrażenia. Chciał o to zapytać jej matkę, lecz w ostatniej
chwili ugryzł się w język. Uświadomił sobie, jak by to było okrutne. Wstał i podszedł do jamy w
śniegu.
Na dnie nie zobaczył zamarzniętej ziemi, lecz rozbite drewno.
Coś drgnęło. Ostrożnie ześlizgnął się do środka. Znalazł się w płytkiej niecce, zamkniętej od góry
burtą przewróconego wozu. Jego oczy zadziwiająco szybko przyzwyczaiły się do słabego światła.
Rozejrzał
się i dostrzegł trzynasto-, może czternastoletniego chłopca. Mały miał strach w oczach. Odczołgał się
na tyle, na ile pozwalała niewielka przestrzeń kryjówki. Poza nim w środku znajdował się jeszcze
brodaty mężczyzna w zniszczonym ubraniu. Leżał zwinięty na boku i miał zamknięte powieki. W
rękach ściskał niewielki miecz, a mieszanina topniejącego śniegu i ziemi pod nim zabarwiła się na
czerwono. Elenia i reszta rodziny musieli wczołgać się pod wóz, by schronić się przed watahą. Dość
głupi pomysł, zważywszy na to, że natura obdarzyła wilki wyjątkowo czułym węchem i pazurami.
Ale też pokazywał, jak wielka była ich bezradność i determinacja, by przeżyć.
- Nie musisz się mnie bać - powiedział do chłopaka. - Nic ci nie zrobię.
- Czy... czy jesteś jednym z nich? - zapytał dzieciak, choć głos łamał mu się ze strachu.
- Nie - odparł, choć nie miał bladego pojęcia, o kogo mogło mu chodzić. Spróbował się uśmiechnąć.
-Jestem tu, żeby wam pomóc.
Ostrożnie wysunął dłoń w jego kierunku, ale nie dokończył gestu, bo chłopak skulił się ze strachu.
- Chcę wam pomóc - powtórzył mężczyzna. - Twoja matka i siostra są na górze. Nie musisz się już
bać. Wilki odeszły.
Chłopiec zawahał się, ale szybko podjął decyzję.
- Mój ojciec...
-Jest ranny, wiem. Zauważyłem - uspokoił go. I to poważnie ranny, dodał w duchu. - Musimy go
jakoś stąd wyciągnąć. Sam nie dam rady. Pomożesz mi?
Chłopak przez chwilę milczał, siedząc bez ruchu. W ciasnej kryjówce słychać było tylko świst jego
oddechu. W końcu drgnął i szarpnął ojca za ramię. Ranny zajęczał półgłosem, ale nie odzyskał
Strona 15
przytomności.
- Poczekaj - rzekł szybko mężczyzna. - To bez sensu. Wyjdź na górę i zajmij się matką. Ktoś musi na
nią uważać, bo wilki mogą powrócić.
Wydobycie nieprzytomnego z kryjówki okazało się nadspodziewanie trudne i zarazem zaskakująco
łatwe. Problemem był nie tyle jego ciężar - bo zdawał się ważyć nie więcej niż dziecko - ile ból, jaki
odczuwał przy każdym dotknięciu. Cierpiał tak strasznie, że nie chronił go nawet brak przytomności.
Pod koniec musiał poprosić chłopaka, żeby mu pomógł wyciągnąć go na powierzchnię i złożyć na
miękkim śniegu.
- Czy on umrze? - spytał mały.
Pytanie go przestraszyło, jednak nim zdążył coś odrzec, matka zaczęła besztać syna.
- Nie pleć głupstw, Lif! Twój ojciec jest silnym mężczyzną! Po trzebuje tylko trochę odpoczynku i
moich naparów! Oczywiście, że wydobrzeje!
Po tym, co widział i co wyczuwał ze strony rannego brodacza, miał duże wątpliwości, czy kobieta
mówi prawdę. Postanowił jednak zachować je dla siebie. Ci ludzie byli mu całkowicie obcy. Nie
czuł
do nich wrogości ani sympatii i nie miał prawa ani powodu sprawiać im niepotrzebnego bólu.
Wstał i spod zmrużonych powiek obserwował niebo. Nie wiedział, po co ani dlaczego to robi, ale
miał wrażenie, że to ważne.
jak okiem sięgnąć, nie widać było ani jednej chmurki świadczącej o burzy, która dopiero co tu
szalała. Nad równiną, jak zawsze po gwałtownej niepogodzie, panowała głęboka cisza, w której
dźwięki zdawały się głuche i przytłumione. Słońce wisiało nisko nad widno-kręgiem i lada chwila
miało za nim zniknąć. Ze zmrokiem przyjdzie z pewnością przeraźliwy mróz. Na razie, gdy mówili,
ich oddech zmieniał się w chmurkę pary. Później będzie zamarzał jeszcze w gardłach. Nie potrafił
sobie przypomnieć, skąd to wszystko wiedział, ale był więcej niż pewien, że się nie myli.
Wskazał głową na dziewczynę.
- Co z nią?
- Przeżyje. - Słowa zabrzmiały twardo, zbyt głośne i pełne wyrzutu. Rozumiał, dlaczego tak
odpowiedziała. Przeżyje. Ale już nigdy nie
będzie sobą. Nigdy nie będzie tak piękna, jak przedtem. Zrobiło mu się jej żal.
- Pomogłeś nam - rzekła kobieta, klękając obok męża i przesu wając nad nim dłonie, ale tak, żeby go
nie dotknąć. - Za to. . dzięki.
Nie uszło jego uwadze, z jakim wysiłkiem przyszło jej wypowiedzieć te słowa; zupełnie jakby
Strona 16
dawno temu oduczyła się ufać obcym.
- Nic przecież nie zrobiłem - odparł.
Jasnowłosa obdarzyła go dziwnym spojrzeniem i kiedy już my-
ślał, że innej odpowiedzi nie otrzyma, odezwała się jeszcze bardziej osobliwym tonem.
- A i to więcej niż większość zrobiłaby na twoim miejscu.
Dopiero po chwili zrozumiał, co chciała w ten sposób wyrazić.
Nie miał pojęcia, czy i jak powinien jej odpowiedzieć. Poczuł zakłopotanie.
- Mam na imię Urd - ciągnęła. - A to Lasse, mój mąż, i Lif, mój syn. A jak na ciebie wołają?
- Urd? - zdziwił się. - To... bardzo piękne imię. I chyba niespo-tykane. - Tak mu się wydawało, bo
skoro nic nie pamiętał, tego też nie mógł wiedzieć.
- Mój ojciec był głęboko wierzącym człowiekiem, ale widać nie przyszło mu do głowy, że bogowie
mogą nie być zachwyceni, gdy śmiertelnik przybiera ich imiona - zaśmiała się krótko i z goryczą. -
Ale pewnie jestem niewdzięczna, bo mógł mnie przecież nazwać Skuld.
Brak odpowiedzi na pytanie o jego imię kobieta skwitowała peł-
nym nieufności spojrzeniem, ale nic nie rzekła.
Cisza, jaka zapadła później, sprawiała, że oboje poczuli się lepiej. Urd rozpięła troczki płaszcza i
kaftana męża, by zbadać jego rany. Ruchy kobiety były szybkie i pewne, jakby doskonale wiedzia-
ła, co robi. Domyślił się, że musiała być znachorką czy kimś takim.
Jednocześnie wyczuwał w niej jakąś bezradność. Ale to też mógł zrozumieć, bo kiedy rozchyliła
ubranie mężczyzny, spostrzegł, jak cięż-
kie były jego rany Miał złamane c o najmniej jedno żebro - jego po-szarpana końcówka wystawała
przez skórę i jak biały sztylet stercza-
ła kawałek pod sercem.
Na klatce piersiowej Lassego rozlewała się błękitno-granatowa plama, co oznaczało, że krew zbiera
się w otrzewnej, a przy każdym oddechu wokół ust tworzyły się różowawe bąbelki.
Umiera, pomyślał. Właściwie to, że w ogóle jeszcze żył, graniczy-
ło z cudem.
- Ojcze? - szepnął Lif.
Strona 17
Urd uniosła władczo dłoń, a chłopak, widząc jej wzrok, zacisnął zęby i przełknął łzy.
- Lif, idź i poszukaj naszych rzeczy - rzekła. - Najbardziej po trzebujemy jedzenia i ubrań. Jeśli znów
zacznie padać, niczego już nie uratujemy.
Chłopak spojrzał na nią ze złością, ale posłusznie wstał i ruszył
zbierać rozsypany dookoła ładunek.
Mężczyzna poczuł ukłucie w piersi. Lasse, ojciec Lifa umierał, a on o tym wiedział. Nie był przecież
ani głupi, ani ślepy. Dlaczego nie pozwalała własnemu synowi płakać po stracie ojca? Czyżby była
tak twardą kobietą? Może pochodziła z hardego ludu?
- Nic więcej nie mogę dla niego zrobić - powiedziała. - Najwy żej skrócić jego cierpienia.
Dopiero teraz pojął, dlaczego odesłała syna. Jej dłoń powędrowała pod kaftan, a kiedy znów się
ukazała, ściskała niewielki sztylet.
- Poczekaj! - krzyknął.
Urd zatrzymała się w pół ciosu i spojrzała na niego. W jej oczach na powrót pojawiła się nieufność.
Mężczyzna miał wrażenie, że trzymała nóż tak, jakby dobyła go nie tylko po to, by po raz ostatni
okazać mężowi miłość.
Odrzucił od siebie tę myśl, schylił się nad konającym i wsłuchał
się w niego. Poczuł tępy ból, daleko słabszy, niż się spodziewał. Coś kryło się pod nim, coś coraz
mocniejszego, mroczniejszego i zachłannego.
- Co robisz? - spytała Urd.
Nie miał pojęcia, choć wiedział, że robi dobrze. Niemal odruchowo, bez udziału woli, sięgnął w
stronę ciemności i odepchnął ją najdalej jak mógł, szepcząc słowa, których nie rozumiał, w języku,
którego nigdy wcześniej nie słyszał.
I coś. . się wydarzyło. Nie potrafił powiedzieć, co dokładnie, ale na pewno coś ekscytującego i
przepełniającego go strachem, coś nowego i prastarego zarazem.. jakby zmagania niewidzialnych du-
chów w mroku, znajome i tak obce, że w ludzkiej mowie brakowało słów, by je opisać.
Nie wiedział, ile to trwało, lecz kiedy w końcu minęło, był zlany potem, który momentalnie zamarzał
na jego skórze. Trząsł się wyczerpany, jakby stoczył walkę z olbrzymem.
Urd nie odrywała od niego wzroku. Miała rozszerzone źrenice, a dłoń tak silnie zaciśniętą na nożu, że
odpłynęła z niej krew. Pobielała skóra wydawała się przezroczysta.
- Coś ty... co mu uczyniłeś?
Strona 18
- Coś dobrego.
Mężczyzna wstał i chciał się odsunąć, ale już po jednym kroku zatoczył się i niemal upadł - nogi
odmówiły mu posłuszeństwa.
Walczył z potężnym przeciwnikiem i wcale nie miał pewności, kto był górą.
- Musimy ruszać - powiedział słabo. - Teraz, zanim zajdzie słoń-
ce. Zginiecie, jeśli noc zaskoczy nas na otwartej przestrzeni. -
Wy. Nie powiedział tak przez przypadek i Urd o tym wiedziała. Wciąż wpatrywała się w niego
szeroko otwartymi oczyma, w których czaiło się coś gorszego niż zwykła obawa.
- Czy powinniśmy się ciebie bać? - spytała.
-Nie.
Nie był pewien, czy ta odpowiedź była zgodna z prawdą, ale innej nie miał. Urd wpatrywała się w
niego jeszcze przez nieskończenie długą chwilę, aż w końcu opuściła nóż i wstała z kolan, wyraźnie
zmęczona.
- Mijaliśmy po drodze jakieś gospodarstwo - rzekła. - Krótko przed burzą. - Mówiła sztywnym,
matowym głosem, jakby musiała przywoływać nie tylko wspomnienia, ale i brzmienie każdego
pojedynczego słowa. - Bardzo się śpieszyliśmy. Nie wiem, czy uda mi się znaleźć drogę z powrotem.
- W takim razie musimy iść w stronę gór - zadecydował. - Może znajdziemy jakąś jaskinię albo
szczelinę, w której będziemy się mogli schronić na noc. Z samego rana spróbujemy odnaleźć tę
osadę.
Nieszczególnie wierzył w to, co mówił. Urd też była pełna wątpliwości. Spojrzała mu w oczy, a
potem przeniosła wzrok na rannego męża. Wydawała się nie rozumieć, o czym on w ogóle mówił.
- Będę go niósł - oznajmił mężczyzna. -A dziewczyną zajmiesz się ty i Lif.
W tej samej chwili chłopak pojawił się obładowany wszystkim, co tylko udało mu się wygrzebać ze
śniegu. Większość rzeczy była całkowicie nieprzydatna, ale ciągnął też wór pełen jedzenia.
- Dym - mruknął i wskazał głową kierunek. - Na południu.
- Dym? - powtórzyła Urd.
- Tak, widziałem dym - potwierdził Lif. - Tylko przez chwilę.
Ale go widziałem. Może tam ktoś jest.
Przez chwilę wszyscy wpatrywali się z napięciem w stronę, którą wskazywał chłopak. Niebo nad
Strona 19
zaśnieżonym lasem wciąż było czyste, intensywnie niebieskie i pozbawione chmur. Ani śladu dymu.
-Jesteś pewien?
- Tak - odrzekł Lif. - Tam był dym. Skoro był dym, mógł być i ogień. Może tam ktoś mieszka.
Wierzył chłopakowi. Zresztą, nawet gdyby było inaczej, jakie mieli szanse przeżyć w górach? Kiedy
wcześniej szedł sam, musiał
wytężać wszystkie siły, by lawirować między oblodzonymi skałami.
A teraz przecież będzie się opiekować ranną dziewczyną i jej nieprzytomnym ojcem.
- Zaryzykujemy - powiedział. - Ale nie możemy marnować wię-
cej czasu.
- A co, jeśli nie będzie tam ludzi? - wtrąciła Urd.
- To zginiemy - odparł po prostu.
- Co z jaskinią w górach?
- Nie mówiłem, że na pewno tam są - zaczął. - Tylko że może nam się uda jakąś znaleźć. -Widząc, że
chce coś powiedzieć, uniósł dłoń. - Nie jestem żadnym bogiem ani czarownikiem i nie uważaj mnie
za kogoś wyjątkowego tylko dlatego, że pomogłem twojemu mężowi.
-Jak mam w takim razie nazywać kogoś, kto przywrócił martwego do życia? - spytała.
Dopiero kiedy odwrócił spojrzenie i dostrzegł wyraz niezrozu-mienia na twarzy Lifa, dotarło do
niego, że Urd mówiła w jakimś obcym języku, którego jej syn nie znał.
Odpowiedział jej w tej samej mowie, choć nie potrafił sobie przypomnieć, by się jej kiedykolwiek
uczył.
- Nie jestem ani jednym, ani drugim - powtórzył. Może po pro stu jest tak, że tam, skąd pochodzę,
wiemy więcej, jak zatrzymać odchodzącego człowieka. Zresztą sama mówiłaś, że twój mąż jest
silnym mężczyzną. Jeśli przeżyje noc, będzie miał duże szanse wydobrzeć. Ale tylko wtedy - dodał
po krótkiej chwili milczenia - gdy przestaniemy marnować czas. Słońce zaraz zajdzie.
Urd zamrugała.
-Już drugi raz to mówisz - zauważyła. - Dlaczego?
- Dlaczego? Bo to prawda.
- Słońce nie zachodzi - wyjaśniła Urd. -Jeszcze przez cały mie siąc będzie jasno, bo słońce nie
Strona 20
chowa się wieczorem za horyzon tem. Dopiero potem na wiele tygodni zapadnie ciemność. Musisz
pochodzić z bardzo odległych stron, skoro tego nie wiesz.
Ale on to wiedział. Przypomniał sobie wszystko w chwili, kiedy usłyszał jej słowa. I bardzo się
przestraszył.
-W takim razie mamy jeszcze trochę czasu.
Urd znów na niego spojrzała, tym razem jeszcze uważniej, ale milczała. W końcu odwróciła wzrok i
popatrzyła na przewrócony wóz i porozrzucane dookoła rzeczy
Dopiero teraz dotarło do niego, że choć oboje patrzyli na to samo, każde z nich widziało coś zupełnie
innego. On widział w śniegu jedzenie, ubrania, garnki, porozbijane skorupy i skrzynie, rozerwane
kosze i setki drobiazgów, które nie miały dla niego żadnego znaczenia.
Urd widziała w nich całe swoje życie.
W końcu się przemogła.
- Masz rację - westchnęła ciężko. - Nie możemy tu zostać. Poza tym nie ma tu nic, co by mnie
trzymało. Lif, pomóż mi szukać. Przy da nam się jeszcze trochę ubrań.
Rozdział 2
Niemal bez słowa - i co nie uszło jego uwagi, również bez oznak żałoby - Urd pomogła mu
pochować ciało służącej. Zabezpieczyli je przed zwierzętami na tyle, na ile pozwalała zmarznięta
ziemia. Po dziecku, o którym wcześniej wspominała, nie został nawet ślad. Jemu też nie poświęciła
ani słowa.
Potem ruszyli w dalszą drogę.
Dzień nie chylił się ku końcowi, nawet nie zrobiło się ciemniej.
Słońce utrzymywało się nad horyzontem i ilekroć na nie spoglądał, wydawało się tkwić dokładnie w
tym samym miejscu. Zupełnie jakby je pochwyciło jakieś złe zaklęcie i uwięziło tam na wieczność.
Choć możliwe, że było zupełnie na odwrót i to czas przestał istnieć?
Może w końcu to on umarł i zatrzymał się w ostatniej, niemającej końca i pełnej przerażenia chwili?
Albo był po prostu śmiertelnie zmęczony.
Nadzwyczajna łatwość, z jaką dotychczas wszystko mu się udawało, i po trosze też słowa Urd
utwierdziły go w przekonaniu, że mogą w nim tkwić naprawdę niewyczerpane pokłady sił - szybko
się jednak przekonał, że to iluzja. Pewien swej nadzwyczajności, nie tylko niósł nieprzytomnego, ale
też wsunął za pas jego miecz i ciężki kowalski młot. Teraz z każdym krokiem coraz bardziej ciążył
mu ten kawał żelastwa, coraz mniej rozumiał swoją decyzję.