Kosiński Jerzy - Pasja
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Kosiński Jerzy - Pasja |
Rozszerzenie: |
Kosiński Jerzy - Pasja PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Kosiński Jerzy - Pasja pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Kosiński Jerzy - Pasja Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Kosiński Jerzy - Pasja Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Jerzy Kosiński
Pasja
Katherinie, darowi życia, jakże cenniejszemu od tego, co
życie zwykle przynosi
Wszystko to powiedziałem, moja gosposiu, abyś zrozumiała
różnicę, jaka między jednymi a drugimi rycerzami zachodzi;
słuszna to rzecz byłaby, aby panujący bardziej cenili ten drugi,
a raczej ten pierwszy rodzaj błędnych rycerzy, którzy, jak to
czytamy w powieściach o nich, mieli na celu dobro nie jednego
tylko, ale wielu królestw.
Cervantes, "Don Kichote"
(przeł. Anna Ludwika Czerny i Zygmunt Czerny)
Jakże to więzień może się na zewnątrz wydostać, jeśli nie
przebije się przez mur? Dla mnie ten biały wieloryb jest murem,
co tkwi nade mną. Czasem już myślę, że nic poza nim nie ma.
Melville, "Moby Dick"
(przeł. Bronisław Zieliński)
Fabian postanowił się ostrzyc. Zaparkował autodom przy
krawężniku naprzeciw pierwszego zakładu fryzjerskiego, jaki
zobaczył. Dopiero kiedy wszedł do środka, zorientował się, że
jest to modny salon, którego klientelę stanowią młodzi i bardzo
eleganccy ludzie. Było coś niezmiernie pretensjonalnego zarówno w
wystroju wnętrza, jak i w wyglądzie osób obojga płci, przy
których krzątały się młode fryzjerki.
Dziewczyna z szopą loczków na głowie umyła mu włosy. Ubrana
w dżinsy i jedwabną kamizelkę, z której co rusz wyzierały piersi,
żuła monotonnie gumę, tak jak znużona klacz przeżuwa paszę,
obojętna na chrzęst swoich szczęk. Fabian, z głową odchyloną do
tyłu nad umywalką, wpatrywał się w sufit, czując na głowie ręce
dziewczyny masujące mu skórę, a na plecach dotyk jej piersi,
ilekroć pochylała się do przodu.
- Jak się dziś czujemy? - Pytała tak pewnie wszystkich
klientów.
- Dobrze - odparł.
- Wciąż ma pan niezłe włosy jak na kogoś w pańskim wieku -
oświadczyła spłukując szampon. - Ledwo widać siwiznę!
- Dziękuję - powiedział. Bolało go ubóstwo języka, którym w
tak zdawkowy sposób wyraża się wdzięczność, kwitując prawdziwy
stan uczuć brudnym banknotem "dziękuję" i wytartą monetą
"dobrze".
- Mieszka pan w pobliżu? - spytała, kiedy usadowił się w
fotelu fryzjerskim.
- Po drugiej stronie ulicy.
- Poważnie? - zdziwiła się. - To niesamowite, ilu ludzi
żyje w mieście tuż obok siebie, nic o tym nie wiedząc.
Wzięła się za strzyżenie; przy każdym ruchu kamizelka
dziewczyny przemieszczała się lekko, ukazując linię jej szyi,
pachy, skrawki piersi. Fabian obserwował fryzjerkę w lustrze; ich
oczy to spotykały się, to omijały.
Jej bliskość postawiła instynkt erotyczny Fabiana w stan
pogotowia. Czuł, że będzie uwodził ją w wyobraźni, aż w końcu,
nie potrafiąc uwolnić się od jej obrazu, zmienić biegu swoich
myśli, rzeczywiście zacznie ją podrywać.
Lecz wiedząc, jak funkcjonuje jego umysł, po chwili uznał
nagłe zainteresowanie dziewczyną za krótkotrwałą tęsknotę
zmysłów, namiastkę prawdziwego pożądania, zbyt słabą, żeby nabrał
ochoty na włączenie się w bieg świata i kolejny erotyczny podbój.
- Czym się pan zajmuje? - zapytała.
- Gram w polo.
- W polo? Tak zarabia pan na życie?
- Właśnie.
- W naszym mieście?
- Niezupełnie. Jeżdżę po całym kraju - wyjaśnił.
- Nigdy nie widziałam gry w polo - powiedziała. - Tylko film
w telewizji o takim jednym zawodniku, który spadł z konia i
został kaleką. Potem grał jeżdżąc na wózku inwalidzkim. Widział
pan ten film?
- Nie przypominam sobie.
- Jaką grą jest polo?
- Szybką.
- Co pan jeszcze robi?
- Piszę.
- Dla Hollywoodu czy dla telewizji?
- Nie, piszę książki. Książki o jeździectwie.
- Podręczniki?
- Niezupełnie. Tłumaczę, co to znaczy być jeźdźcem.
- A co to znaczy?
- Jeśli pani naprawdę chce wiedzieć, radzę przeczytać parę
książek.
Po chwili milczenia dziewczyna jeszcze raz spróbowała
nawiązać rozmowę.
- Większość facetów, których strzygę, cały czas patrzy w
lustrze na siebie. A pan rozgląda się po salonie. Dlaczego?
- Bo znam już faceta w lustrze - odparł Fabian. - Nie znam
natomiast tego salonu.
Uznała, że nie jest dla niej kimś interesującym i -
powróciwszy do swojego pierwotnego stanu umysłowego odrętwienia -
pospiesznie wysuszyła mu włosy, parząc mu skórę głowy gorącymi
podmuchami ręcznej suszarki.
Zapłacił w kasie, po czym wrócił do dziewczyny i dał jej
napiwek. Schowała banknot do kieszeni, nawet na niego nie
patrząc.
- Do następnego razu, panie polo - powiedziała, ledwo
wykrzywiając usta w grzecznościowym uśmiechu.
Na zewnątrz było ciepło. Fabian postanowił przejść się po
parku. Zanim wyruszył na spacer, umocował do obu boków autodomu
tablice z jaskrawym napisem "Międzystanowa Stacja Przyrodnicza".
Teraz mógł mieć pewność, że policja drogowa nie będzie
interesować się pojazdem i niepokoić koni podczas jego
nieobecności.
W parku było mnóstwo ludzi. Z tarasu restauracji roztaczał
się widok na rozległą murawę, po której przechadzali się
spacerowicze; inni odpoczywali na trawie, a wokół nich dokazywały
dzieci i psy. W rogu tarasu znajdował się wolny stolik; jego ceną
była konsumpcja. Fabian nie miał ochoty na jedzenie, ale zamówił
kanapkę i coś do picia. Na tarasie ogrzewali się w popołudniowych
promieniach słońca nikomu niepotrzebni, wsparci o laski starcy
oraz samotne stare kobiety; u ich stóp drzemały zwinięte w kłębek
pudle. Parę psów uganiało się między krzesłami.
Do kilku studentek zajmujących stolik obok Fabiana
przysiadła się grupa hałaśliwych młodzieńców. Ponieważ nie mogli
się pomieścić, chcieli, żeby Fabian odstąpił im swój stolik.
Jeden z chłopaków powiedział mu, żeby przesiadł się gdzie
indziej, ale Fabian grzecznie odmówił. Ze złości zaczęli potrącać
krzesłami jego stolik, śmiać się i wymieniać półgłosem złośliwe
uwagi na temat jego dżinsowego stroju i kowbojskich butów na
wysokim obcasie. Przedrzeźniali jego sposób bycia i akcent;
usłyszał, jak jedna z dziewcząt, najwyraźniej pozująca na
intelektualistkę, określa go mianem "egzystencjalnego kowboja".
Fabian ignorował ich; nie zamierzał dać się sprowokować. Wkrótce,
znudzeni bezowocnymi drwinami, młodzieńcy skupili się na jedze-
niu, trunkach i - pobudzeni zmysłową pogodą - budowaniu
erotycznego napięcia między sobą a studentkami.
Odczekawszy odpowiednio długą chwilę, Fabian wstał i
schylił się, udając, że coś upuścił, po czym zamoczył róg
papierowej serwetki w żółtej kałuży świeżo pozostawionej przez
jednego z pudli. Następnie, chowając serwetkę w dłoni, zaczął się
przeciskać między krzesłami, jakby szukał upuszczonego
przedmiotu. W trakcie wędrówki przesuwał serwetką po krawędziach
marynarek, które młodzieńcy zawiesili na oparciach krzeseł. Nikt
tego nie zauważył; po chwili Fabian wyrzucił serwetkę, wrócił do
stolika, zamówił jeszcze coś do picia i spokojnie czekał na
rozwój wypadków.
Pudle, które dotąd obwąchiwały ziemię oraz nogi krzeseł i
stolików, nagle znalazły nową atrakcję - charakterystyczny
zapach. Zaczęły węszyć zaintrygowane, z wdziękiem typowym dla tej
rasy trącając nosami marynarki; potem każdy unosił elegancko
tylną nogę i puszczał żółty strumień z precyzją gracza w polo
uderzającego piłkę.
Słońce prażyło; młodzieńcy, odchyleni do tyłu, wystawiali
twarze na jego działanie. Psy dokazywały na tarasie, co jakiś
czas wracając, aby niezauważenie pozostawić swoje oryginalne
wizytówki. W pewnym momencie któryś z młodzieńców sięgnął za
siebie, żeby wyjąć papierosy z lewej dolnej kieszeni marynarki.
Wzdrygnął się i cofnął rękę. Jakieś odległe powiązanie ze światem
zwierzęcym kazało mu podnieść ją do nosa i ostrożnie powąchać.
Zidentyfikował zapach i rozejrzał się, szukając winowajcy.
Dojrzał psy hasające wesoło dookoła. Fabian obserwował, jak
chłopak zerka ukradkiem na towarzyszy, żeby się upewnić, czy nikt
nie widział, co mu się przytrafiło. Najwyraźniej uznał, że nie ma
sensu mścić się na psach; bez słowa wytarł dłoń o skraj obrusa,
po czym zdjął marynarkę z oparcia i położył sobie na kolanach,
żeby wyschła.
Wkrótce pozostali młodzieńcy również odkryli, jakie
zastosowanie znaleźli dla ich marynarek najwierniejsi przyjaciele
człowieka. Ogarnięci furią, zawołali kierownika restauracji i
pokazując mu ubrudzone marynarki i zniszczone zawartości
kieszeni, domagali się odszkodowania. Spokojny taras przemienił
się w hałaśliwą arenę oskarżeń i pretensji. Kierownik nie miał
najmniejszej ochoty narażać swojego powonienia na przykre
doznania; kiedy młodzieńcy nalegali, żeby powąchał marynarki,
krzyknął, że nie jest psem. Młodzieńcy zaczęli warczeć jeden na
drugiego; studentki, chichocząc, odeszły. Wiekowi lordowie i damy
przywołali swoje ogary, założyli im smycze i z ociąganiem ruszyli
w poszukiwaniu bardziej spokojnego lokalu, gdzie nic nie zakłó-
całoby błogiego letniego dnia. Fabian obserwował oddalającą się
gromadkę.
Fabian, samotny nomad autostrad, w swoich wędrówkach
gardził kempingami, na których tylu innych właścicieli
karawaningów i przyczep mieszkalnych wymieniało opowieści o
kłopotach z silnikami, odparowywaczami nieczystości i zbiornikami
na wodę. Jego autodom - niczym namiot Beduina - towarzyszył mu
zawsze, zarówno kiedy mknął po monotonnej pustyni, jak i kiedy
krajobraz za oknem nieustannie się zmieniał; gdy kierował się w
obrane z góry miejsce i gdy całkowicie zdawał się na przypadek,
rozbijając obóz tam, gdzie spodobała mu się napotkana oaza. Jego
podróż nigdy nie miała konkretnego celu; gonił autodomem wiecznie
uciekający horyzont, choć głód tego, co horyzont obiecywał, nigdy
nie zostawał zaspokojony. Napędzany gładko pracującym silnikiem
dieslowskim autodom Fabiana, pomysłowe skrzyżowanie ciężarówki z
przyczepą kempingową, ogromny, poruszający się na dziewięciu
parach kół pojazd, zdawał się płynąć nad szosą niczym
poduszkowiec.
Osłonięty od ciekawskich spojrzeń przez obszerne szyby nie
pozwalające dojrzeć, co jest w środku, podróżnik miał do
dyspozycji przestrzenną szoferkę, salonik, uniwersalne i
znakomicie wyposażone pomieszczenie do pracy, a nad nim sypialnię
z dużym małżeńskim łożem pod rozsuwaną kopułą z pleksiglasu.
Dalej znajdowała się kuchnia - urządzona równie precyzyjnie jak
na statku - z której prowadził do łazienki wąski korytarzyk;
wreszcie, mijając dwa pomieszczenia służące za magazyny,
wchodziło się do ministajni mieszczącej dwa konie. Autodom
Fabiana cechowały komfort i użyteczność; nadawał się idealnie dla
wolnego, niezależnego człowieka, który wygodę własną i swoich
wierzchowców ceni sobie nie mniej od możliwości szybkiego
przemieszczania się z miejsca na miejsce. Był wręcz dziełem
sztuki; podziw, jaki wzbudzał u obcych, stanowił najlepszy dowód
dobrego gustu Fabiana, a zarazem potwierdzenie jego sposobu
postrzegania rzeczywistości. Uroda pojazdu była jak uroda kobiety
mijanej na ulicy - jej widok krystalizuje pożądanie czegoś, czego
potrzeby nie odczuwało się dotąd.
W swoim autodomie Fabian mógł dotrzeć wszędzie, lecz nie na
szczyty kariery, która wymagałaby stałego adresu. Jego
potencjalnym adresem był każdy punkt na mapie; każda miejscowość
mogła stać się jego nowym miejscem zamieszkania. Woził ze sobą
spis graczy w polo, hodowców koni i właścicieli stajni, z których
wielu znał osobiście, a także wykaz miejskich, lokalnych i pry-
watnych stajni, publicznych i prywatnych parków, po których wolno
jeździć konno, krytych parkingów, na których mieścił się jego
pojazd, oraz placów kempingowych w całych Stanach.
Fabian mógł sobie pozwolić tylko na używany karawaning;
przez długi czas studiował pilnie ogłoszenia, aż wreszcie wpadło
mu w oko jedno, zamieszczone w piśmie poświęconym hipice i polo.
Kilkakrotnie dzwonił do pośrednika, ale dysponował jedynie połową
żądanej sumy.
Autodom został zbudowany w Oklahomie na zamówienie młodego
Teksańczyka, który na przekór pragnieniom rodziny, nie chciał się
ustatkować. Wolał wyruszyć w drogę, zabierając ze sobą swoją
dziewczynę i dwa ulubione konie. Z dziewczyną zabawiał się bez
przerwy; z końmi wtedy, gdy znajdował boisko i chętnych do gry.
Może tym, co skłoniło młodego Teksańczyka do wyruszenia w
trasę, była historia podboju Azteków, którzy - po raz pierwszy w
życiu widząc konie - uznali żołnierzy Corteza za niezwyciężonych
bogów i poddali im swoje królestwo; ale młody Teksańczyk,
zamknięty w metalowych ścianach autodomu, nie bardzo potrafił
wczuć się w rolę współczesnego konkwistadora amerykańskich szos;
zaczął się nudzić. Po trzech latach podróżowania karawaningiem
wystawił go na sprzedaż. Przez długi czas nikt nie był
zainteresowany kupnem. Wreszcie, z pomocą bankowej pożyczki,
Fabian zdołał zapłacić żądaną cenę. Upragniony autodom stał się
jego własnością.
Tak samo jak cenił autodom za jego wygodę i mobilność, tak
samo podziwiał konia, istotę wręcz idealnie zbudowaną, jeśli
chodzi o wytrzymałość i użyteczność. W odysei skazanego na lądowy
żywot człowieka koń jest jego najdawniejszym pojazdem, a tym
samym najstarszym zwiastunem kosmicznych lotów. Pierwszy człowiek
galopujący na wierzchowcu, wsłuchany w tętent kopyt niosących go
w dal, był zarazem pierwszym pasażerem statku kosmicznego,
podróżnikiem w przestrzeni. Koń jest jedynym zwierzęciem, któremu
człowiek powierza siebie; tylko z nim wchodzi w tak intymny
kontakt, dotykając jego ciała łydkami, udami i pośladkami, tylko
jemu pozwala pośredniczyć między sobą a ziemią. Koń pomagał
człowiekowi w pracy, wożąc jego i narzędzia, szarżował z nim w
bitwie; razem uczestniczyli w łowach, wyścigach, skokach przez
przeszkody, razem występowali na ujeżdżalni, na parcoursie, na
arenie cyrkowej. I wspólnie brali udział w polo - najstarszej
znanej grze, w której zawodnicy posługują się piłką.
Jako zawodowy gracz polo, zafascynowany zwierzęciem nie
mniej niż samą grą, Fabian uważał, że tak jak niegdyś człowiek
podróżował na koniu albo w ciągniętym przez zaprzęg powozie, tak
teraz, w erze samochodów, jest jak najbardziej słuszne, aby woził
konia ze sobą - w karawaningu.
Dojechał do przedmieścia. Miasto otaczały ciągnące się
kilometrami cmentarze; umarli oblegali żywych niczym wojska
czekające na poddanie się fortecy. Na tle zamglonego horyzontu,
za ogromnymi mrowiskami miejskiego wysypiska, wznosiły się
wieżowce. Fabian umocował do boków autodomu tablice z napisem
"Kwarantanna", niezwykle skuteczne, gdyż odstraszały złodziei,
ciekawskich przechodniów i kierowców; jeśli natomiast czasem
potrzebował pomocy, napis sprawiał, że chętnie mu jej udzielano.
Przyroda rozdziela ludzi lasami i rzekami, lecz miasto
ofiaruje samotność, która jest nie tylko wolnością, ale i
schronieniem. Dla Fabiana miasto zawsze stanowiło azyl. Tutaj,
gdzie ciągle dotyka się innych ludzi, czy to na chodniku, w
metrze, autobusie, w kinie, w szpitalu, w kostnicy, czy na
cmentarzu, gdzie od obcych ciał dzielą centymetry, wszystkie
drogi prowadziły do jego duchowego domu.
Miasto jest siedliskiem seksu. Fabian uważał, że skoro
natura wyposażyła ludzi, proporcjonalnie do ich wielkości, w
największe i najbardziej rozwinięte narządy płciowe, uczyniła to
dlatego, że ze wszystkich ssaków tylko oni potrafią utrzymywać
się w stanie wiecznej gotowości seksualnej. Tak więc popęd jest
najbardziej ludzkim ze wszystkich instynktów. Życie zapewnia lu-
dziom dość czasu, żeby mogli myśleć i działać, pożądać i uprawiać
miłość. Ponieważ jednak siły witalne są w stanie zawieszenia
podczas snu, a najpełniej objawiają się podczas współżycia
seksualnego, Fabian dzielił życie na sferę snu i sferę seksu.
Kiedy spał, był więźniem czasu, który tłumił wszelką jego
aktywność, to dopuszczając do niego zwidy, to zakazując im
dostępu. Seks natomiast wyzwalał go, dostarczając odpowiedni
język pilącemu słownikowi nastrojów i potrzeb; mowa znaków,
gestów i spojrzeń składa się na język ogólnoludzki i wszędzie
zrozumiały. Sen jest wyrazem wewnętrzego schematu życia, seks
jego zewnętrzną manifestacją. We śnie Fabian istniał dla samego
siebie; uprawiając seks, dla innych. Jeśli chciał spać, sen
nachodził jego, jeśli chciał seksu, to on nachodził innych. Nie
uważał, aby zwrot "spać z kimś" był równoznaczny z uprawianiem
seksu; sen i seks miały, jego zdaniem, tylko tyle wspólnego, że
jedno i drugie odbywało się w łóżku.
Zasypiał szybko, a sen miał zawsze głęboki; jego potrzeby
seksualne często dawały o sobie znać, lecz na krótko; ich
zaspokojeniu poświęcał tyle uwagi, co gdyby tworzył dzieło
sztuki, które żyje własnym życiem niezależnym od życia artysty.
Nie uważał się za seksualnie atrakcyjnego; to, że kobieta chciała
się z nim kochać, traktował jako wyróżnienie, za które gotów był
się zrewanżować, zapraszając ją na kolację do autodomu bądź do
restauracji, proponując przejażdżkę po parku na jednym ze swoich
koni, służąc jej radą lub pieniędzmi.
Niedawno zauważył krew w swoim stolcu. Wprawdzie nie czuł
bólu ani żadnych dolegliwości, udał się jednak do szpitala na
badania.
Zatrzymał autodom na parkingu przeznaczonym dla personelu
szpitalnego i dostawców, po czym zmienił tablice na bokach
pojazdu. Widniał teraz na nich napis: "Ambulans". Fabian wiedział
z doświadczenia, że choć słowo to oznacza ruchomą placówkę
dowolnej instytucji, w zbiorowej świadomości użytkowników ulic i
autostrad kojarzy się przede wszystkim z niesieniem pomocy
medycznej, a tym samym zapewnia bezpieczeństwo jego pojazdowi,
kiedy on zajmuje się innymi sprawami.
W gabinecie młoda pielęgniarka, Murzynka, powiedziała
Fabianowi, żeby przygotował się do lewatywy, którą ma mu
zaaplikować przed badaniem. Musiał zdjąć buty, dżinsy i slipy.
Nagi od pasa w dół, ogarnięty wstydem, poczuł się stary i
bezradny; zrobiło mu się żal samego siebie. Pielęgniarka
poleciła, żeby się położył bokiem na kozetce, i wprowadziła
kankę. Ledwo mógł utrzymać wlewający się w niego szybko płyn.
Pielęgniarka - obojętna na jego nieprzyjemne doznania - kazała mu
trzymać płyn przez pięć minut. Obrócił się i zobaczył jej
kształtne łydki i kolana, jędrne uda rysujące się pod fartuchem.
Zastanawiał się, czy gdyby spotkał ją poza szpitalem,
zachowywałby się jak poniżony przez nią pacjent, władczy
człowiek, jakim czuł się w autodomie, czy pełen werwy jeździec, w
którego przeistaczał się podczas gry.
W jasno oświetlonej toalecie stwierdził, że włosy łonowe
zaczęły mu siwieć. Zdziwiło go to; ostatni raz, kiedy je oglądał
- sam nie pamiętał, jak dawno temu - były kruczoczarne.
Po powrocie do gabinetu zastał lekarza, młodego, wyjątkowo
przystojnego mężczyznę promieniującego pewnością siebie i wolą
zwycięstwa, jakie cechują najlepszych zawodników. Fabian, nagi,
jeśli nie liczyć koszuli, której poły plątały mu się wokół ud,
wgramolił się niezgrabnie na wysoki stół. Rozsunął szeroko nogi,
umieścił stopy na podobnych do strzemion pedałach, po czym wsparł
się na kolanach i łokciach, kierując wypięte pośladki pod nos
lekarza; czuł się w tej pozie po części jak kobieta w fotelu
ginekologicznym, a po części jak homoseksualista, którego zaraz
spenetruje kochanek.
Lekarz włożył gumowe rękawiczki. Natłuszczając jakieś
narzędzie w kształcie rury, dostrzegł zaniepokojone spojrzenie
pacjenta.
- Boimy się rektoskopu? - zapytał.
- Nie - zaprzeczył Fabian. - Bólu.
Podczas gdy rektoskop powoli wnikał w otwór, bez trudu
pokonując słaby opór mięśni, Fabian najpierw odczuwał tylko
niewygodę, potem przeszył go ból. Lekarz przesunął się nieco, tak
że pacjent stracił go z oczu.
- Czy coś pan tam czuje? - spytał lekarz.
- Pewnie. Rektoskop.
Maskotka, którą Fabian trzymał na tablicy rozdzielczej
autodomu, wyglądała jak ciężki nóż do cięcia papieru. Był to
długi, zwężający się, lekko zakrzywiony aluminiowy przedmiot o
matowej powierzchni, zakończony lśniącą chromowaną kulą. Żaden z
gości Fabiana nigdy nie zgadł, że jest to sztuczny staw biodrowy
używany do zastąpienia strzaskanej lub zwyrodniałej kości w
panewce stawowej. Fabian trzymał go jako przestrogę: miał mu
przypominać jego lęk przed leczeniem operacyjnym. Pamiętał o
losie swojego wuja, głośnego naukowca i pisarza, na którego
wykłady często chodził jako student. Podczas operowania
niewielkiej narośli w uchu chirurgowi nagle obsunęła się ręka;
uszkodził nerw. Od tej pory połowa twarzy wuja zwisała
bezwładnie, nie był w stanie zamknąć jednego oka, wargi miał
wykrzywione do tego stopnia, że w trakcie posiłków z kącika ust
spływała mu ślina z jedzeniem, a kiedy mówił, zlewał niewyraźnie
słowa. Ponieważ chirurgia kosmetyczna nie zdołała usunąć defektu,
wuj Fabiana zrezygnował z pracy na uczelni i zaraz po wybuchu
wojny zgłosił się na ochotnika do wojska. Nie powrócił z frontu.
Kiedy Fabiana czekało usunięcie migdałków, rodzice, w
obawie o jedynaka, dołożyli wszelkich starań, żeby zabiegu
dokonał sławny chirurg, jeden z największych autorytetów
medycznych. W owym czasie profesor liczył siedemdziesiąt lat;
operował tylko poważne przypadki, od kilkudziesięciu lat nie
wycinał migdałków. Ale zgodził się zoperować Fabiana, żeby
pokazać studentom, jak należy wykonywać zabieg.
Duże audytorium zamieniono w salę operacyjną. Fabiana
przywiązano do fotela; siedział z głową odchyloną do tyłu, z
otwartymi ustami i unieruchomioną szczęką. Otrzymał miejscowe
znieczulenie, więc nie czuł bólu, jedynie strach i niewygodę.
Profesor rozpoczął operację; pod brodą miał umocowany mikrofon i
krok po kroku informował studentów, co akurat robi i dlaczego
sięga po taki a nie inny instrument.
Nagle Fabian zakasłał. Potrącona przez zaskoczonego
profesora klamra, która zaciskała naczynie krwionośne, spadła na
podłogę. Tryskająca z żył krew zalała gardło pacjenta. Fabian
zaczął się dusić. Sięgając po zapasową klamrę leżącą na tacy,
zdenerwowany asystent strącił tacę na ziemię. Inny asystent
wybiegł czym prędzej po nowe klamry.
Studenci najpierw wydali zbiorowy jęk, potem patrzyli w
milczeniu. Profesor chwycił język pacjenta między kciuk a palec
wskazujący i pociągnął do przodu, jednocześnie palcami drugiej
ręki obmacując gardło chłopca, aby wybrać miejsce do wykonania
cięcia. Nie zważając na obecność studentów, to darł się na
Fabiana, żeby nie wstrzymywał oddechu, to wykrzykiwał asystentom
różne polecenia.
Spocona twarz i drżące ręce profesora cały czas znajdowały
się tuż przy twarzy Fabiana. Choć usta miał pełne krwi, chłopiec
zdołał jakoś złapać oddech. W tej samej chwili, pędząc niczym
sportowiec z olimpijskim zniczem, do audytorium wpadł asystent z
zapasową klamrą; dalej prosta operacja przebiegała już normalnie.
Siedząc za kierownicą autodomu, Fabian studiował w lusterku
nad tablicą rozdzielczą - w lusterku, które nie dawało się już
oszukać próżności - zmiany, jakie czas poczynił na jego twarzy.
Czubkami palców zaczął wygniatać białe, paciorkowate zaskórniki
przy nosie i w zmarszczkach na czole. Miniaturowe czopy ciągnące
za sobą ledwo widoczne żółte nici łoju to gładko wytryskiwały z
porów, to wiły się, z trudem dając się wycisnąć. Fabian roztarł
między kciukiem a palcem wskazującym woskowatą substancję na
miazgę, po czym wziął się za wyrywanie z głowy pojedynczych
siwych włosów. Niektóre nie poddawały się łatwo; urywały się w
połowie, a ich dolna część zwijała się buńczucznie, jakby drugi
koniec włosa również chciał się zakorzenić w skórze głowy.
Pośrodku jednej brwi odkrył włos dłuższy, grubszy i
ciemniejszy od pozostałych. Już zamierzał go wyrwać, gdy nagle
się zawahał. Dziwny włos mógł wyrastać z komórki, która
zbuntowała się przeciwko ogólnemu rytmowi ciała. Jeśli go usunie,
czy zbuntowana komórka może zrakowacieć, powodując groźne
przerzuty? Wyrwał jednak włos; przez moment brew mu drgała, jakby
komórka, rozdrażniona interwencją, komunikowała innym komórkom
swój gniew. Pozbył się też pojedynczego włosa, który wyrósł
niespodziewanie na klatce piersiowej. Wyrywając go, zastanawiał
się, czy pojawienie się jednego włosa jest wydarzeniem wyjątkowym
jak pojawienie się raka - czy też powszednim jak myśl bądź
odczucie. Nauka, zaopatrzona w imponujący arsenał cudów techniki,
wyjaśnia zjawiska, które tworzą grupę, a więc których powstanie i
przebieg - dla wszystkich tożsame - można określić i przewidzieć.
Ale nie radzi sobie z przypadkami wyjątkowymi. Co będzie, jeśli
ów pojedynczy, wyrwany włos należał do zjawisk tej drugiej,
niepowtarzalnej kategorii?
Klatka po klatce w jego wyobraźni przesuwał się film z
zapisem procesu starzenia: najpierw zły omen rzednięcia włosów i
pojawienia się siwych, następnie zdrada wypadających rzęs,
nadmiernej suchości oczu, braku wosku w uszach, łuszczącej się i
pokrytej znamionami skóry; potem pułapki w postaci ropy w
plwocinie, żółci w moczu, śluzu w stolcu; obraz, który załamywał
ducha.
Chociaż czesał się tak, żeby ukryć zakola, cofająca się
linia włosów sprawiała, że uwydatniał się kształt czaszki, a
twarz zatracała wyrazistość. Każdy wypadnięty włos, każda
niespodziewana nowa zmarszczka lub rozszerzony por, ciągłe
wiotczenie skóry, stanowiły bolesne rany zadawane przez czas.
Fabian zastanawiał się, czy łysienie irytuje go tak bardzo
dlatego, że jest nachalnie rzucającym się w oczy zwiastunem
toczącego się wewnątrz procesu starzenia. Ponieważ wygląd
zewnętrzny ani mu nie pomagał w życiu, ani mu nie szkodził,
wierzył, że im mniej kobiet uważa go za atrakcyjnego, tym
silniejszą ma władzę nad tymi, które rzeczywiście pociąga. A
jeśli teraz, z powodu niszczycielskiego działania czasu, nie
będzie się podobał żadnej? Kontynuował drobiazgową analizę
procesu rozpadu. W lusterku mignęły mu zęby bez połysku,
miejscami żółtawe lub pokryte ciemnymi plamkami, kilka
zmatowiałych srebrnych plomb i sporo lśniącego złota. Dziąsła
miał blade; straciły elastyczność niczym stara guma do żucia,
stwardniały i cofnęły się, obnażając wyżłobione szyjki. Zdjęty
strachem o uzębienie, nacisnął kciukiem dolne siekacze; nie tak
mocno osadzone jak dawniej, ugięły się nieco. Pewnego dnia, kiedy
podczas gry w polo zderzy się z innym jeźdźcem i spadnie z konia,
mogą mu wypaść bez ostrzeżenia. Systematycznie rejestrował zmiany
w swoim obliczu; zwłaszcza kiedy był zmęczony, fałdy wokół oczu
grubiały, a zwiotczała skóra pod brodą zwisała niczym wole.
W takich chwilach myślał o swoim duchu jako o oderwanym od
ciała. Jego próby osiągnięcia doskonałości maszyny, wyczyny
jeździeckie i gra w polo były gwałtem zadawanym przez ducha
niechętnemu, lecz posłusznemu ciału, które niegdyś było tylko
manifestacją ducha, a obecnie stało się domeną procesu starzenia,
rzeźbą modelowaną przez czas.
Jak każda istota, on również ulegał zmianom zgodnie z
harmonogramem przyrody; jak ruina, każda ruina o murach
skruszonych przez czas, mógł teraz posłużyć za scenę do odegrania
naprawdę wstrząsającego widowiska.
Fabian miał właśnie wsiąść do autodomu, kiedy podszedł do
niego energicznym krokiem mężczyzna w średnim wieku, unosząc na
powitanie dłoń. Był to szczupły, żylasty Latynos. Jego chciwe,
czujne oczy wyzierające spod szerokiego ronda przekrzywionego
zawadiacko kapelusza, przeczytały napis "Międzystanowa Stacja
Przyrodnicza".
- Hej, panie przyrodniku - zawołał wesoło - nie przydałby
się panu pomocnik? Służący? Mamka? Mięso dla lwów? Ktoś, coś?
- A jeśli tak? - spytał Fabian. - Dałby się pan pożreć moim
lwom?
Mężczyzna wysunął szybko rękę.
- Rubens Batista, dawniej mieszkaniec Santiago de Cuba,
obecnie obywatel tychże miłujących wolność Stanów Zjednoczonych -
przedstawił się.
Fabian uścisnął dłoń ozdobioną rojem sygnetów.
- Ładna gablota, panie przyrodniku - stwierdził Batista, z
podziwem lustrując autodom. - Jeszcze takiej nie widziałem.
Prawdziwy pałac na kołach - dodał, głaszcząc aluminiowy bok
pojazdu.
- Miło mi, że się panu podoba - rzekł Fabian.
- No. I tym mustangom w środku też się chyba podoba.
- Skąd pan wie, że mam w środku konie?
- Słyszę, jak się ruszają. A w dodatku czuję ich zapach.
- Zapach?
- Czuję wiele rzeczy.
- Co pan jeszcze czuje, panie Batista?
- Czuję, że mam przed sobą bogatego caballero, z którym
nikt nie dzieli jego wielkiego łoża na kołach, więc może chciałby
skorzytać z moich usług. - Batista nagle zaczął podrygiwać, jakby
miał ochotę zatańczyć jakiś latynoski taniec. - Ci, z którymi
mógłbym konie kraść, zwą mnie Cwany Latynos.
- Cwany Latynos?
- Tak. Bo nikt nie umie tak cwanie kręcić się wokół
interesów jak ja, panie przyrodniku.
- A wokół jakich interesów tak się pan kręci, panie
Batista?
Cwany Latynos od razu spoważniał.
- Jeśli potrzebuje pan pomocy domowej, wystarczy mi szepnąć
słówko - rzekł.
- Jakiej pomocy domowej?
- Może być kobieta, może być mężczyzna, może być cała
rodzina. Wszyscy prosto z Haiti, wyspy voodoo. Jedyne ich
pragnienie, to znaleźć pracę - wyjaśnił.
- I pana zadaniem jest znalezienie im pracy?
- Właśnie. Płacą mi ludzie, którzy ich przywożą. Błysnął
zębami w uśmiechu. - I zawsze wpada mi dola od ich nowego
mocodawcy.
- Dlaczego ci Haitańczycy sami nie znajdą sobie pracy?
- Sami nie są w stanie nic załatwić, panie przyrodniku. Nie
mówią po angielsku, w dodatku nie są tu całkiem... legalnie.
Właściwie to całkiem nielegalni imigranci - stwierdził szybko. -
I nie ma już dla nich powrotu, rozumie pan?
- Rozumiem. Sam też byłem imigrantem. Gdzie są ci ludzie...
i gdzie się ich kupuje?
- Ze trzy kilometry stąd. Za każdym razem, kiedy przychodzi
nowy transport, w innym miejscu. Przywożeni są z Florydy, gdzie
docierają na kutrach rybackich. Dwa albo trzy transporty w
miesiącu, o ile morze nie jest zbyt burzliwe.
- Chcę ich zobaczyć - postanowił Fabian.
- Jestem do pańskich usług, panie przyrodniku. Proszę
jechać za mną.
Cwany Latynos pstryknął w rondo kapelusza. Następnie
pomaszerował dumnym krokiem do stojącego po drugiej stronie ulicy
srebrnego Buicka Wildcat i wsunął się za kierownicę. Fabian
wsiadł do autodomu i dał znak ręką, że jest gotów.
Jadąc za Cwanym Latynosem, przedzierał się przez
zatłoczone, tętniące życiem centrum, mijając po drodze teatry,
modne kina oraz najelegantsze hotele.
Przejechali ze trzy i pół kilometra i nagle znaleźli się w
wymarłej, zapuszczonej okolicy. Wypalone domy o potłuczonych
oknach, w każdej chwili grożące zawaleniem, wznosiły się obok
pustych parkingów, na których tylko gdzieniegdzie rdzewiały stare
wraki.
Na znak Cwanego Latynosa Fabian zatrzymał się przed
zniszczoną kamienicą przypominającą ruiny średniowiecznej
fortecy; wejścia na podwórze strzegły rzędy poobijanych
blaszanych pojemników, z których wysypywały się zwały cuchnących
śmieci.
Na pogrążonym w głębokim cieniu podwórzu Fabian ujrzał tłum
ludzi; była ich z setka, prawie wszyscy ciemnoskórzy. Mężczyźni
stali zbici w gromadki, paląc papierosy, niektóre kobiety karmiły
niemowlęta, a dzieci albo czekały w milczeniu obok dorosłych,
albo bawiły się markotnie w pobliżu. Na twarzach zebranych nie
było widać radości; rzucały się natomiast w oczy ich szare,
połatane, źle dopasowane ubrania.
Pojawienie się autodomu wywołało poruszenie. Biały
mężczyzna w eleganckim garniturze podszedł się przywitać. Nie
czekając, aż Cwany Latynos przedstawi mu nowego klienta, sam
nawiązał rozmowę, nie kryjąc, że jest jednym z organizatorów
całego przedsięwzięcia.
- Nazywam się Coolidge - zaczął spoglądając na Fabiana i
jego pojazd. - To największy motel na kółkach, jaki dotąd
widziałem!
- Ale brak w nim dobrej służby - wtrącił Cwany Latynos.
- Służby mamy tu od groma - powiedział Coolidge, ujmując
Fabiana za ramię i kierując się w stronę tłumu.
Prowadził Fabiana przez rozstępujące się w milczeniu
szeregi Haitańczyków, wśród których kręciło się już kilku kupców,
taksujących wprawnym wzrokiem towar.
- Co na to prawo? - zapytał Fabian.
Coolidge spojrzał na niego.
- Słucham? - spytał.
- Handel ludźmi jest przecież zakazany, nie?
- Nikt nie sprzedaje ludzi - oświadczył pedantycznym tonem
Coolidge. - My sprzedajemy możliwości. Ludziom, którzy potrzebują
pracy, oraz ludziom, którzy potrzebują ludzi.
- Ale ci Haitańczycy są tu nielegalnie! - zawołał Fabian.
- Czy są legalnie, czy nie, to kwestia prawa - oświadczył
niezmieszany Coolidge. - A prawo nie jest w stanie zatrzymać
setek tysięcy Meksykanów, Haitańczyków, Dominikańczyków i
przedstawicieli różnych innych nacji przed przekroczeniem
granicy. Kiedy raz się tu znajdą, prawu nic do tego.
- Mam rozumieć, że policja, władze imigracyjne, związki
zawodowe, organizacje pomocy społecznej i prasa nie wiedzą o tym,
co się tu dzieje najzupełniej jawnie? - spytał Fabian.
- Co innego jest wiedzieć, co innego chcieć coś zrobić. -
Coolidge nie dał się zbić z tropu. - Urząd imigracyjny ma za mało
ludzi i zbyt szczupłe środki, żeby wyłapać nielegalnych
przybyszów w całych Stanach, wyznaczyć każdemu adwokata i
postawić wszystkich przed sądem za łamanie przepisu, o którego
istnieniu nawet nie mają pojęcia, tłumaczyć wszystko z ichniego
języka na angielski i z angielskiego na ichni, udowodnić, że są
winni, następnie czekać, aż się odwołają, wyznaczyć termin
kolejnej rozprawy i wreszcie deportować tłumy ludzi do Haiti,
Meksyku czy Kolumbii. Za dużo roboty. A gliny wolą się uganiać za
handlarzami marihuany. Łatwiej ich złapać.
- Jedyne, co te bambusy potrafią powiedzieć po naszemu, to
"ja chcę praca" - wtrącił Cwany Latynos.
- Pomagamy im znaleźć pracę, dach nad głową i utrzymanie -
ciągnął Coolidge. - W końcu ktoś musi im pomóc.
Fabian spojrzał na niego bystro.
- A ile taka pomoc kosztuje? - zapytał.
- Jeśli zdecyduje się pan na jedną osobę, będzie to pana
kosztować więcej niż małżeństwo. Ale jeśli zdecydowałby się pan
na rodzinę, zwłaszcza z małymi dziećmi, zrobiłby pan prawdziwy
interes.
- Ile musiałbym zapłacić na przykład za tych dwoje? -
Fabian wskazał ciemnoskórą parę.
Mężczyzna był niski, podstarzały, dobrze po pięćdziesiątce,
kobieta, zapewne jego żona, nieco młodsza, lecz też pomarszczona
i o zmęczonych oczach. Zauważywszy, że się im przygląda i
wskazuje w ich stronę, natychmiast się ożywili i wpatrywali w
niego ciekawie, rozciągając usta w sztucznych uśmiechach i
ukazując połamane, zepsute zęby.
Coolidge spojrzał na nich fachowym wzrokiem.
- Taka para może jeszcze dokazać cudów na farmie.
- Haitańczycy to prawdziwi czarodzieje - potwierdził Cwany
Latynos.
- A jeśli ich wezmę? - zapytał poważnie Fabian.
- Będą pańscy na zawsze. Spiszemy umowę i dostarczymy ich
panu, panie przyrodniku - oznajmił Cwany Latynos.
- To wszystko? - upewnił się Fabian.
Coolidge wzruszył ramionami.
- A co jeszcze by pan chciał? - zapytał.
- Nie muszę załatwiać pozwolenia na pracę, ubezpieczenia,
żadnych formalności?
Coolidge poklepał go po ramieniu.
- Spokojnie, przyjacielu, za bardzo się pan przejmuje -
rzekł. - Bambusom nie chodzi o to, żeby puścić pana z torbami.
- Po prostu chcą mieć co włożyć do garnka - dodał Cwany
Latynos.
Coolidge skinął głową.
- Niech pan nie zapomina, że jeszcze tydzień temu
głodowali w Port-au-Prince - rzekł.
- Teraz pan może być księciem ich portu, panie przyrodniku
- szepnął Cwany Latynos.
- Ten, kto daje im pracę, staje się ich właścicielem.
- Coolidge'owi udzielił się zapał przewodnika.
- A jeżeli później się rozmyślę... i nie będę ich chciał
dłużej trzymać? - zapytał Fabian.
- Może pan zrobić, co się panu żywnie podoba. Oddać ich
zaprzyjaźnionemu sąsiadowi albo wezwać policję i kazać ich
deportować. Albo skontaktować się z nami, a my już pana od nich
uwolnimy.
- Niech pan zadzwoni do mnie, ja wszystko załatwię -
zaoferował Cwany Latynos.
Fabian znów spojrzał na parę Haitańczyków. Przymilne
uśmiechy znikły im z twarzy, gdy wyczuli, że się na nich nie
zdecydował. Ich oblicza ponownie przybrały kamienny wyraz; stały
się odrętwiałe, obojętne.
- Muszę się jeszcze zastanowić - powiedział cicho.
- Radzę nie zastanawiać się zbyt długo. Kiedy morze zaczyna
się burzyć, wielu z nich idzie po drodze na dno - oznajmił
brutalnie Coolidge.
- Im więcej idzie na dno, tym bardziej rośnie cena -
wyjaśnił Cwany Latynos.
Coolidge machnął ręką i odszedł. Fabian zobaczył, jak
podchodzi do innego potencjalnego nabywcy, mocno zbudowanego
faceta, któremu z kieszeni marynarki sterczy kilka biletów
lotniczych. Cwany Latynos popatrzył na mężczyznę z biletami.
- Ten gość dobrze wie, po co tu przyjechał - rzekł.
- Załatwił bilety, zanim jeszcze kupił sobie bambusów, żeby
ich od razu zabrać ze sobą. Założę się, że będą zasuwać na jego
farmie, zanim dzień dobiegnie końca!
Fabian zaczął znów krążyć między Haitańczykami; Cwany
Latynos podążał za nim, choć wyraźnie stracił zapał.
- Ciekawe, że nie ma tu w ogóle młodych kobiet - powiedział
jakby od niechcenia Fabian.
- Interesowałaby pana młoda kobieta? - natychmiast zapytał
jego przewodnik.
- Młode kobiety interesują wszystkich mężczyzn - rzekł
Fabian, zawracając w stronę autodomu.
- Jak młode? - spytał Cwany Latynos, nie odstępując jego
boku.
Znaleźli się na ulicy. Minęła ich Murzynka prowadząca dwoje
dzieci, mniej więcej dziesięcioletniego chłopca i parę lat
starszą dziewczynkę. Cwany Latynos spostrzegł, że Fabian
przypatruje się nastolatce.
- Całkiem ładna dziewuszka - rzucił.
- Już prawie młoda dama - poprawił go Fabian.
- Rozumiem, co pan ma na myśli. - Cwany Latynos nagle się
zadumał. - Może chciałby pan zostać ojcem takiej młodej damy?
Fabian parsknął śmiechem.
- Ojcem? - spytał. - Chyba trochę za późno. Przecież już
ma ojca.
- A jeśli nie ma? Nie chciałby pan jej adoptować?
- Powiedzmy, że chciałbym mieć przybraną córkę w tym wieku
- rzekł ostrożnie Fabian. - Ale co z tego?
- Mogę zaprowadzić pana tam, gdzie takie dzieci jak ona
codziennie są oddawane przybranym rodzicom.
- Czy to się dzieje legalnie?
- W całym majestacie prawa! - wykrzyknął Cwany Latynos. -
Te dzieci są sierotami. Albo rodzice je porzucili. Zostały
wyrzucone na bruk przez mamę i tatę, którzy ich nie chcieli, nie
mieli za co utrzymać, bili i głodzili.
- A co pan ma z tego?
- Biorę znaleźne, to wszystko.
- Od dzieciaków?
- Żartuje pan ze mnie? Dzieciaki nie mają grosza. Płaci
przybrany ojciec. Ale warto zapłacić; miło mieć córuchnę.
- Jedźmy - zadecydował Fabian.
- Do usług - rzekł Cwany Latynos.
Znów musieli się przedzierać przez ruchliwe centrum;
przewodnik Fabiana specjalnie jechał wolno, żeby autodom mógł za
nim nadążyć. W końcu dał Fabianowi znak, aby zatrzymał się przed
rozległym budynkiem, teraz nieco obskurnym, lecz niegdyś
stanowiącym zapewne siedzibę którejś agencji rządowej. Wdrapali
się po schodach na ostatnie piętro i zajęli miejsca w obszernej,
nijakiej poczekalni, gdzie siedziało już czterech mężczyzn. Cwany
Latynos znikł w jednym z dwóch pomieszczeń oddzielonych
prowizorycznie pilśniowymi płytami. Pozostali mężczyźni byli w
wieku czterdziestu kilku, pięćdziesięciu kilku lat. Ich twarze,
blade, o zwiotczałej skórze, miały ten sam zagadkowy wyraz.
Nikt nie przerywał ciszy. Po chwili Cwany Latynos wyłonił
się zza przepierzenia i skinął na Fabiana.
W środku siedział za biurkiem niski, łysawy mężczyzna w
okularach. Na widok Fabiana wstał i przedstawił się jako adwokat,
wskazując oprawne dyplomy z łacińskimi i hiszpańskimi napisami
wiszące na ścianie.
Fabian usiadł naprzeciw adwokata, a Cwany Latynos przysunął
sobie krzesło z boku biurka; jak przystało na pośrednika,
znajdował się między zainteresowanymi stronami.
Adwokat popatrzył Fabianowi w oczy. Grzeczny uśmiech
rozjaśnił jego urzędowe oblicze.
- Rubens poinformował mnie, że jest pan właścicielem stajni
spoza naszego miasta.
- Zgadza się - potwierdził Fabian.
- I że podróżuje pan z końmi karawaningiem zbudowanym na
specjalne zamówienie.
- Tak jest.
Adwokat schylił się nad biurkiem. Jego uśmiech pogłębił się.
- Można więc rzec, że jest pan człowiekiem zamożnym.
Fabian skinął głową.
- Znakomicie - stwierdził z zadowoleniem adwokat.
- Rubens powiedział mi, że jako człowiek zamożny, miałby pan
ochotę nabyć... - urwał i szybko poprawił się: - miałby pan
ochotę adoptować dziecko w pewnym wieku, dziecko bez środków na
swoje utrzymanie.
- Na jej utrzymanie - wtrącił Cwany Latynos.
Adwokat spiorunował go wzrokiem, po czym wziął ołówek oraz
kartkę i znów zwrócił się do Fabiana.
- Czy jest pan żonaty? - spytał tonem zawodowego ankietera.
- Nie.
- Rozwiedziony?
- Jestem wdowcem - wyjaśnił Fabian.
- Znakomicie - ucieszył się adwokat. - To znaczy, bardzo mi
przykro - dodał szybko. - Pańska żona zmarła...?
- Na raka - rzekł Fabian. - Umarła w szpitalu.
- Na raka - powtórzył adwokat, zapisując. - Zgon nastąpił w
szpitalu. - Przystąpił do dalszych pytań: - Czy ma pan dzieci?
- Nie.
- Pańska żona miała wielkie szczęście - powiedział
filozoficznie adwokat. - Nie osierociła dzieci, tylko męża, który
opłakiwał ją samotnie. - Na moment umilkł.
- Zamierza się pan znów ożenić?
- Na razie nie planuję.
Adwokat westchnął z ulgą, jakby najtrudniejsza część była
już za nimi.
- W jakim wieku dziewczynka... - Urwał i znów się
poprawił: - W jakim wieku dziecko interesuje pana najbardziej? -
Czekał na odpowiedź z ołówkiem uniesionym nad kartką. - Do
adopcji, ma się rozumieć - dodał, żeby wszystko było jasne.
Fabian milczał niepewnie.
- W wieku szkolnym. Prawie młoda dama - odpowiedział za
niego Cwany Latynos.
Adwokat zapisał sobie.
- Czy będzie ją pan posyłał do szkoły, czy kształcił
prywatnie w domu?
- W domu, w domu. - Cwany Latynos uśmiechnął się szeroko.
- Zapewnię jej właściwą edukację - oświadczył Fabian.
Adwokat chciał jakoś podkreślić to, co zamierza powiedzieć.
Zdjął więc okulary i położył przed sobą na biurku.
- Pozwoli pan, że będę z panem szczery - rzekł urzędowym
tonem. - Czy woli pan być pierwszym ojcem dziecka, to znaczy
pierwszym przybranym ojcem, czy gotów jest pan być kolejnym?
- Nie rozumiem.
- Pierwszy przybrany rodzic to ten, kto po raz pierwszy
adoptuje dane dziecko - wyjaśnił.
- Jak pierwszy grzech... - wtrącił Cwany Latynos. Adwokat
zignorował go.
- Kolejny przybrany rodzic to taki, który adoptuje dziecko
adoptowane wcześniej przez innych. - Na moment zamilkł, żeby
Fabian dobrze przetrawił jego słowa. - Większość dziewcząt w tym
wieku, jaki pana interesuje, była już adoptowana, czasami miała
nawet kilkoro przybranych rodziców. - Postukał ołówkiem w blat.
- Niektórzy dżentelmeni, żonaci lub nie, z własnymi dziećmi
lub bez, lubią zapewniać dom przybranej córce w określonym wieku
i trzymać ją tylko przez pewien czas, powiedzmy przez dwa, trzy
lata. Kiedy przestaje być dziewczynką, sam pan rozumie, jest już
dla nich za stara... - po raz pierwszy od początku rozmowy na
jego wargach pojawił się uśmieszek - ...młoda dama ponownie
zostaje wystawiona do adopcji. A jej dotychczasowy przybrany
ojciec szuka nowego dziecka, też dziewczynki, w tym wieku, który
mu najbardziej odpowiada. Rozumie pan, o czym mówię, prawda? -
Jego uśmieszek stawał się coraz bardziej obleśny.
- Chyba tak - powiedział Fabian.
- Istnieje, oczywiście, większe zapotrzebowanie na białe
dzieci - rzekł adwokat, znów przybierając urzędową, pełną powagi
minę. - Znalezienie dziewczynki, która dotąd nie była adoptowana,
też poważnie zwiększa koszty.
- Jeszcze nie jest damą - mruknął jakby sam do siebie Cwany
Latynos.
- Ale po dwóch, trzech adopcjach, ludzie z opieki
społecznej stają się bardziej ugodowi i dziewczynkę można dostać
taniej - wyjaśnił adwokat, żeby uspokoić Fabiana.
- Tyle że już nie jest damą - znów mruknął Cwany Latynos.
- Jakie są średnie koszty adopcji? - spytał Fabian.
- To zależy, oczywiście, od dziewczynki, jej rasy, po-
chodzenia, wyglądu i tak dalej - powiedział wolno adwokat, licząc
coś na papierze.
- Zwłaszcza to "i tak dalej" wpływa na cenę - wtrącił Cwany
Latynos.
- Ale wydaje mi się, że dziewczynka, która spełniałaby
pańskie oczekiwania, nie byłaby droższa od konia, którego miałby
pan ochotę posiadać - oświadczył adwokat.
- A w końcu chodzi wyłącznie o przyjemność posiadania! -
zawołał Cwany Latynos.
Jakby sprawa była już przesądzona, adwokat szybko położył
przed Fabianem duży album z powklejanymi równo zdjęciami chłopców
i dziewcząt.
- Jest w czym wybierać - rzekł. - Niektóre zdjęcia,
niestety, są nie najlepszej jakości.
- Na szczęście nie odnosi się to do samych dziewcząt. -
Cwany Latynos puścił do Fabiana oko.
- Istotne informacje, wiek, typ budowy, wzrost, waga i tak
dalej, wynotowane są pod każdym zdjęciem - powiedział rzeczowo
adwokat. - Numery odnoszą się do akt dziecka, w których zawarte
są dane o rodzicach, wyznaniu, szkole, do jakiej uczęszczało,
agencji zajmującej się jego adopcją, wypadkach...
- A także o zatrzymaniu przez policję, jeśli zbiegło od
przybranej rodziny... - Cwany Latynos poczynał sobie coraz
śmielej.
Adwokat posłał mu miażdżące spojrzenie.
- Ucieczka zawsze wchodzi w grę, kiedy mamy do czynienia z
dziećmi skorymi do przygód - oznajmił chłodno, po czym, żeby
Fabian nie dał się zniechęcić tym faktem, zaczął mu udzielać
dalszych informacji: - Żeby ochronić przybranego rodzica przed
bezpodstawnymi oskarżeniami ze strony dziecka, zawsze
udostępniamy mu oświadczenia pracowników społecznych
stwierdzające, że dziecko wielokrotnie insynuowało, jakoby
poprzedni przybrany rodzic próbował darzyć je miłością, którą
trudno uznać za czysto ojcowską. Innymi słowy, zaopatrujemy go w
dokumenty, istotne wobec prawa, że adoptowana przez niego
dziewczynka posiada zbyt bujną wyobraźnię.
- Czy z adopcją wiążą się jakieś żmudne formalności? -
spytał Fabian.
Adwokat skinął głową.
- Oczywiście - rzekł. - Ale współpracujemy ze światłymi
ludźmi, którzy chętnie idą nam na rękę.
- Co będzie, jeśli dana dziewczynka mnie rozczaruje?
- Można pomóc jej uciec - rzucił Cwany Latynos.
- Jak już mówiłem, dziecko zostanie ponownie wystawione do
adopcji - powiedział z lekkim rozdrażnieniem adwokat. - A pan
może adoptować inne, starsze albo młodsze.
- Będzie z pana doborowy zawodowy ojciec! - ucieszył się
Cwany Latynos.
Adwokat wstał; wstępna rozmowa dobiegła końca.
- Nie musi się pan śpieszyć - rzekł wręczając Fabianowi
ciężki album.
Cwany Latynos ceremonialnie wyprowadził Fabiana na zewnątrz,
posadził w poczekalni i ponownie znikł za jednym z przepierzeń. W
poczekalni siedziało jeszcze trzech mężczyzn. Po ich twarzach nie
przemknął nawet cień zaciekawienia, kiedy patrzyli, jak Fabian
przewraca grube strony albumu z lśniącymi zdjęciami; dla nich
album nie krył żadnych tajemnic.
Większość zdjęć była wykonana Polaroidem albo w automacie w
wesołym miasteczku czy na dworcu. Kilka najwyraźniej wyrwano z
rodzinnych album�