Jerzy Kosiński Pasja Katherinie, darowi życia, jakże cenniejszemu od tego, co życie zwykle przynosi Wszystko to powiedziałem, moja gosposiu, abyś zrozumiała różnicę, jaka między jednymi a drugimi rycerzami zachodzi; słuszna to rzecz byłaby, aby panujący bardziej cenili ten drugi, a raczej ten pierwszy rodzaj błędnych rycerzy, którzy, jak to czytamy w powieściach o nich, mieli na celu dobro nie jednego tylko, ale wielu królestw. Cervantes, "Don Kichote" (przeł. Anna Ludwika Czerny i Zygmunt Czerny) Jakże to więzień może się na zewnątrz wydostać, jeśli nie przebije się przez mur? Dla mnie ten biały wieloryb jest murem, co tkwi nade mną. Czasem już myślę, że nic poza nim nie ma. Melville, "Moby Dick" (przeł. Bronisław Zieliński) Fabian postanowił się ostrzyc. Zaparkował autodom przy krawężniku naprzeciw pierwszego zakładu fryzjerskiego, jaki zobaczył. Dopiero kiedy wszedł do środka, zorientował się, że jest to modny salon, którego klientelę stanowią młodzi i bardzo eleganccy ludzie. Było coś niezmiernie pretensjonalnego zarówno w wystroju wnętrza, jak i w wyglądzie osób obojga płci, przy których krzątały się młode fryzjerki. Dziewczyna z szopą loczków na głowie umyła mu włosy. Ubrana w dżinsy i jedwabną kamizelkę, z której co rusz wyzierały piersi, żuła monotonnie gumę, tak jak znużona klacz przeżuwa paszę, obojętna na chrzęst swoich szczęk. Fabian, z głową odchyloną do tyłu nad umywalką, wpatrywał się w sufit, czując na głowie ręce dziewczyny masujące mu skórę, a na plecach dotyk jej piersi, ilekroć pochylała się do przodu. - Jak się dziś czujemy? - Pytała tak pewnie wszystkich klientów. - Dobrze - odparł. - Wciąż ma pan niezłe włosy jak na kogoś w pańskim wieku - oświadczyła spłukując szampon. - Ledwo widać siwiznę! - Dziękuję - powiedział. Bolało go ubóstwo języka, którym w tak zdawkowy sposób wyraża się wdzięczność, kwitując prawdziwy stan uczuć brudnym banknotem "dziękuję" i wytartą monetą "dobrze". - Mieszka pan w pobliżu? - spytała, kiedy usadowił się w fotelu fryzjerskim. - Po drugiej stronie ulicy. - Poważnie? - zdziwiła się. - To niesamowite, ilu ludzi żyje w mieście tuż obok siebie, nic o tym nie wiedząc. Wzięła się za strzyżenie; przy każdym ruchu kamizelka dziewczyny przemieszczała się lekko, ukazując linię jej szyi, pachy, skrawki piersi. Fabian obserwował fryzjerkę w lustrze; ich oczy to spotykały się, to omijały. Jej bliskość postawiła instynkt erotyczny Fabiana w stan pogotowia. Czuł, że będzie uwodził ją w wyobraźni, aż w końcu, nie potrafiąc uwolnić się od jej obrazu, zmienić biegu swoich myśli, rzeczywiście zacznie ją podrywać. Lecz wiedząc, jak funkcjonuje jego umysł, po chwili uznał nagłe zainteresowanie dziewczyną za krótkotrwałą tęsknotę zmysłów, namiastkę prawdziwego pożądania, zbyt słabą, żeby nabrał ochoty na włączenie się w bieg świata i kolejny erotyczny podbój. - Czym się pan zajmuje? - zapytała. - Gram w polo. - W polo? Tak zarabia pan na życie? - Właśnie. - W naszym mieście? - Niezupełnie. Jeżdżę po całym kraju - wyjaśnił. - Nigdy nie widziałam gry w polo - powiedziała. - Tylko film w telewizji o takim jednym zawodniku, który spadł z konia i został kaleką. Potem grał jeżdżąc na wózku inwalidzkim. Widział pan ten film? - Nie przypominam sobie. - Jaką grą jest polo? - Szybką. - Co pan jeszcze robi? - Piszę. - Dla Hollywoodu czy dla telewizji? - Nie, piszę książki. Książki o jeździectwie. - Podręczniki? - Niezupełnie. Tłumaczę, co to znaczy być jeźdźcem. - A co to znaczy? - Jeśli pani naprawdę chce wiedzieć, radzę przeczytać parę książek. Po chwili milczenia dziewczyna jeszcze raz spróbowała nawiązać rozmowę. - Większość facetów, których strzygę, cały czas patrzy w lustrze na siebie. A pan rozgląda się po salonie. Dlaczego? - Bo znam już faceta w lustrze - odparł Fabian. - Nie znam natomiast tego salonu. Uznała, że nie jest dla niej kimś interesującym i - powróciwszy do swojego pierwotnego stanu umysłowego odrętwienia - pospiesznie wysuszyła mu włosy, parząc mu skórę głowy gorącymi podmuchami ręcznej suszarki. Zapłacił w kasie, po czym wrócił do dziewczyny i dał jej napiwek. Schowała banknot do kieszeni, nawet na niego nie patrząc. - Do następnego razu, panie polo - powiedziała, ledwo wykrzywiając usta w grzecznościowym uśmiechu. Na zewnątrz było ciepło. Fabian postanowił przejść się po parku. Zanim wyruszył na spacer, umocował do obu boków autodomu tablice z jaskrawym napisem "Międzystanowa Stacja Przyrodnicza". Teraz mógł mieć pewność, że policja drogowa nie będzie interesować się pojazdem i niepokoić koni podczas jego nieobecności. W parku było mnóstwo ludzi. Z tarasu restauracji roztaczał się widok na rozległą murawę, po której przechadzali się spacerowicze; inni odpoczywali na trawie, a wokół nich dokazywały dzieci i psy. W rogu tarasu znajdował się wolny stolik; jego ceną była konsumpcja. Fabian nie miał ochoty na jedzenie, ale zamówił kanapkę i coś do picia. Na tarasie ogrzewali się w popołudniowych promieniach słońca nikomu niepotrzebni, wsparci o laski starcy oraz samotne stare kobiety; u ich stóp drzemały zwinięte w kłębek pudle. Parę psów uganiało się między krzesłami. Do kilku studentek zajmujących stolik obok Fabiana przysiadła się grupa hałaśliwych młodzieńców. Ponieważ nie mogli się pomieścić, chcieli, żeby Fabian odstąpił im swój stolik. Jeden z chłopaków powiedział mu, żeby przesiadł się gdzie indziej, ale Fabian grzecznie odmówił. Ze złości zaczęli potrącać krzesłami jego stolik, śmiać się i wymieniać półgłosem złośliwe uwagi na temat jego dżinsowego stroju i kowbojskich butów na wysokim obcasie. Przedrzeźniali jego sposób bycia i akcent; usłyszał, jak jedna z dziewcząt, najwyraźniej pozująca na intelektualistkę, określa go mianem "egzystencjalnego kowboja". Fabian ignorował ich; nie zamierzał dać się sprowokować. Wkrótce, znudzeni bezowocnymi drwinami, młodzieńcy skupili się na jedze- niu, trunkach i - pobudzeni zmysłową pogodą - budowaniu erotycznego napięcia między sobą a studentkami. Odczekawszy odpowiednio długą chwilę, Fabian wstał i schylił się, udając, że coś upuścił, po czym zamoczył róg papierowej serwetki w żółtej kałuży świeżo pozostawionej przez jednego z pudli. Następnie, chowając serwetkę w dłoni, zaczął się przeciskać między krzesłami, jakby szukał upuszczonego przedmiotu. W trakcie wędrówki przesuwał serwetką po krawędziach marynarek, które młodzieńcy zawiesili na oparciach krzeseł. Nikt tego nie zauważył; po chwili Fabian wyrzucił serwetkę, wrócił do stolika, zamówił jeszcze coś do picia i spokojnie czekał na rozwój wypadków. Pudle, które dotąd obwąchiwały ziemię oraz nogi krzeseł i stolików, nagle znalazły nową atrakcję - charakterystyczny zapach. Zaczęły węszyć zaintrygowane, z wdziękiem typowym dla tej rasy trącając nosami marynarki; potem każdy unosił elegancko tylną nogę i puszczał żółty strumień z precyzją gracza w polo uderzającego piłkę. Słońce prażyło; młodzieńcy, odchyleni do tyłu, wystawiali twarze na jego działanie. Psy dokazywały na tarasie, co jakiś czas wracając, aby niezauważenie pozostawić swoje oryginalne wizytówki. W pewnym momencie któryś z młodzieńców sięgnął za siebie, żeby wyjąć papierosy z lewej dolnej kieszeni marynarki. Wzdrygnął się i cofnął rękę. Jakieś odległe powiązanie ze światem zwierzęcym kazało mu podnieść ją do nosa i ostrożnie powąchać. Zidentyfikował zapach i rozejrzał się, szukając winowajcy. Dojrzał psy hasające wesoło dookoła. Fabian obserwował, jak chłopak zerka ukradkiem na towarzyszy, żeby się upewnić, czy nikt nie widział, co mu się przytrafiło. Najwyraźniej uznał, że nie ma sensu mścić się na psach; bez słowa wytarł dłoń o skraj obrusa, po czym zdjął marynarkę z oparcia i położył sobie na kolanach, żeby wyschła. Wkrótce pozostali młodzieńcy również odkryli, jakie zastosowanie znaleźli dla ich marynarek najwierniejsi przyjaciele człowieka. Ogarnięci furią, zawołali kierownika restauracji i pokazując mu ubrudzone marynarki i zniszczone zawartości kieszeni, domagali się odszkodowania. Spokojny taras przemienił się w hałaśliwą arenę oskarżeń i pretensji. Kierownik nie miał najmniejszej ochoty narażać swojego powonienia na przykre doznania; kiedy młodzieńcy nalegali, żeby powąchał marynarki, krzyknął, że nie jest psem. Młodzieńcy zaczęli warczeć jeden na drugiego; studentki, chichocząc, odeszły. Wiekowi lordowie i damy przywołali swoje ogary, założyli im smycze i z ociąganiem ruszyli w poszukiwaniu bardziej spokojnego lokalu, gdzie nic nie zakłó- całoby błogiego letniego dnia. Fabian obserwował oddalającą się gromadkę. Fabian, samotny nomad autostrad, w swoich wędrówkach gardził kempingami, na których tylu innych właścicieli karawaningów i przyczep mieszkalnych wymieniało opowieści o kłopotach z silnikami, odparowywaczami nieczystości i zbiornikami na wodę. Jego autodom - niczym namiot Beduina - towarzyszył mu zawsze, zarówno kiedy mknął po monotonnej pustyni, jak i kiedy krajobraz za oknem nieustannie się zmieniał; gdy kierował się w obrane z góry miejsce i gdy całkowicie zdawał się na przypadek, rozbijając obóz tam, gdzie spodobała mu się napotkana oaza. Jego podróż nigdy nie miała konkretnego celu; gonił autodomem wiecznie uciekający horyzont, choć głód tego, co horyzont obiecywał, nigdy nie zostawał zaspokojony. Napędzany gładko pracującym silnikiem dieslowskim autodom Fabiana, pomysłowe skrzyżowanie ciężarówki z przyczepą kempingową, ogromny, poruszający się na dziewięciu parach kół pojazd, zdawał się płynąć nad szosą niczym poduszkowiec. Osłonięty od ciekawskich spojrzeń przez obszerne szyby nie pozwalające dojrzeć, co jest w środku, podróżnik miał do dyspozycji przestrzenną szoferkę, salonik, uniwersalne i znakomicie wyposażone pomieszczenie do pracy, a nad nim sypialnię z dużym małżeńskim łożem pod rozsuwaną kopułą z pleksiglasu. Dalej znajdowała się kuchnia - urządzona równie precyzyjnie jak na statku - z której prowadził do łazienki wąski korytarzyk; wreszcie, mijając dwa pomieszczenia służące za magazyny, wchodziło się do ministajni mieszczącej dwa konie. Autodom Fabiana cechowały komfort i użyteczność; nadawał się idealnie dla wolnego, niezależnego człowieka, który wygodę własną i swoich wierzchowców ceni sobie nie mniej od możliwości szybkiego przemieszczania się z miejsca na miejsce. Był wręcz dziełem sztuki; podziw, jaki wzbudzał u obcych, stanowił najlepszy dowód dobrego gustu Fabiana, a zarazem potwierdzenie jego sposobu postrzegania rzeczywistości. Uroda pojazdu była jak uroda kobiety mijanej na ulicy - jej widok krystalizuje pożądanie czegoś, czego potrzeby nie odczuwało się dotąd. W swoim autodomie Fabian mógł dotrzeć wszędzie, lecz nie na szczyty kariery, która wymagałaby stałego adresu. Jego potencjalnym adresem był każdy punkt na mapie; każda miejscowość mogła stać się jego nowym miejscem zamieszkania. Woził ze sobą spis graczy w polo, hodowców koni i właścicieli stajni, z których wielu znał osobiście, a także wykaz miejskich, lokalnych i pry- watnych stajni, publicznych i prywatnych parków, po których wolno jeździć konno, krytych parkingów, na których mieścił się jego pojazd, oraz placów kempingowych w całych Stanach. Fabian mógł sobie pozwolić tylko na używany karawaning; przez długi czas studiował pilnie ogłoszenia, aż wreszcie wpadło mu w oko jedno, zamieszczone w piśmie poświęconym hipice i polo. Kilkakrotnie dzwonił do pośrednika, ale dysponował jedynie połową żądanej sumy. Autodom został zbudowany w Oklahomie na zamówienie młodego Teksańczyka, który na przekór pragnieniom rodziny, nie chciał się ustatkować. Wolał wyruszyć w drogę, zabierając ze sobą swoją dziewczynę i dwa ulubione konie. Z dziewczyną zabawiał się bez przerwy; z końmi wtedy, gdy znajdował boisko i chętnych do gry. Może tym, co skłoniło młodego Teksańczyka do wyruszenia w trasę, była historia podboju Azteków, którzy - po raz pierwszy w życiu widząc konie - uznali żołnierzy Corteza za niezwyciężonych bogów i poddali im swoje królestwo; ale młody Teksańczyk, zamknięty w metalowych ścianach autodomu, nie bardzo potrafił wczuć się w rolę współczesnego konkwistadora amerykańskich szos; zaczął się nudzić. Po trzech latach podróżowania karawaningiem wystawił go na sprzedaż. Przez długi czas nikt nie był zainteresowany kupnem. Wreszcie, z pomocą bankowej pożyczki, Fabian zdołał zapłacić żądaną cenę. Upragniony autodom stał się jego własnością. Tak samo jak cenił autodom za jego wygodę i mobilność, tak samo podziwiał konia, istotę wręcz idealnie zbudowaną, jeśli chodzi o wytrzymałość i użyteczność. W odysei skazanego na lądowy żywot człowieka koń jest jego najdawniejszym pojazdem, a tym samym najstarszym zwiastunem kosmicznych lotów. Pierwszy człowiek galopujący na wierzchowcu, wsłuchany w tętent kopyt niosących go w dal, był zarazem pierwszym pasażerem statku kosmicznego, podróżnikiem w przestrzeni. Koń jest jedynym zwierzęciem, któremu człowiek powierza siebie; tylko z nim wchodzi w tak intymny kontakt, dotykając jego ciała łydkami, udami i pośladkami, tylko jemu pozwala pośredniczyć między sobą a ziemią. Koń pomagał człowiekowi w pracy, wożąc jego i narzędzia, szarżował z nim w bitwie; razem uczestniczyli w łowach, wyścigach, skokach przez przeszkody, razem występowali na ujeżdżalni, na parcoursie, na arenie cyrkowej. I wspólnie brali udział w polo - najstarszej znanej grze, w której zawodnicy posługują się piłką. Jako zawodowy gracz polo, zafascynowany zwierzęciem nie mniej niż samą grą, Fabian uważał, że tak jak niegdyś człowiek podróżował na koniu albo w ciągniętym przez zaprzęg powozie, tak teraz, w erze samochodów, jest jak najbardziej słuszne, aby woził konia ze sobą - w karawaningu. Dojechał do przedmieścia. Miasto otaczały ciągnące się kilometrami cmentarze; umarli oblegali żywych niczym wojska czekające na poddanie się fortecy. Na tle zamglonego horyzontu, za ogromnymi mrowiskami miejskiego wysypiska, wznosiły się wieżowce. Fabian umocował do boków autodomu tablice z napisem "Kwarantanna", niezwykle skuteczne, gdyż odstraszały złodziei, ciekawskich przechodniów i kierowców; jeśli natomiast czasem potrzebował pomocy, napis sprawiał, że chętnie mu jej udzielano. Przyroda rozdziela ludzi lasami i rzekami, lecz miasto ofiaruje samotność, która jest nie tylko wolnością, ale i schronieniem. Dla Fabiana miasto zawsze stanowiło azyl. Tutaj, gdzie ciągle dotyka się innych ludzi, czy to na chodniku, w metrze, autobusie, w kinie, w szpitalu, w kostnicy, czy na cmentarzu, gdzie od obcych ciał dzielą centymetry, wszystkie drogi prowadziły do jego duchowego domu. Miasto jest siedliskiem seksu. Fabian uważał, że skoro natura wyposażyła ludzi, proporcjonalnie do ich wielkości, w największe i najbardziej rozwinięte narządy płciowe, uczyniła to dlatego, że ze wszystkich ssaków tylko oni potrafią utrzymywać się w stanie wiecznej gotowości seksualnej. Tak więc popęd jest najbardziej ludzkim ze wszystkich instynktów. Życie zapewnia lu- dziom dość czasu, żeby mogli myśleć i działać, pożądać i uprawiać miłość. Ponieważ jednak siły witalne są w stanie zawieszenia podczas snu, a najpełniej objawiają się podczas współżycia seksualnego, Fabian dzielił życie na sferę snu i sferę seksu. Kiedy spał, był więźniem czasu, który tłumił wszelką jego aktywność, to dopuszczając do niego zwidy, to zakazując im dostępu. Seks natomiast wyzwalał go, dostarczając odpowiedni język pilącemu słownikowi nastrojów i potrzeb; mowa znaków, gestów i spojrzeń składa się na język ogólnoludzki i wszędzie zrozumiały. Sen jest wyrazem wewnętrzego schematu życia, seks jego zewnętrzną manifestacją. We śnie Fabian istniał dla samego siebie; uprawiając seks, dla innych. Jeśli chciał spać, sen nachodził jego, jeśli chciał seksu, to on nachodził innych. Nie uważał, aby zwrot "spać z kimś" był równoznaczny z uprawianiem seksu; sen i seks miały, jego zdaniem, tylko tyle wspólnego, że jedno i drugie odbywało się w łóżku. Zasypiał szybko, a sen miał zawsze głęboki; jego potrzeby seksualne często dawały o sobie znać, lecz na krótko; ich zaspokojeniu poświęcał tyle uwagi, co gdyby tworzył dzieło sztuki, które żyje własnym życiem niezależnym od życia artysty. Nie uważał się za seksualnie atrakcyjnego; to, że kobieta chciała się z nim kochać, traktował jako wyróżnienie, za które gotów był się zrewanżować, zapraszając ją na kolację do autodomu bądź do restauracji, proponując przejażdżkę po parku na jednym ze swoich koni, służąc jej radą lub pieniędzmi. Niedawno zauważył krew w swoim stolcu. Wprawdzie nie czuł bólu ani żadnych dolegliwości, udał się jednak do szpitala na badania. Zatrzymał autodom na parkingu przeznaczonym dla personelu szpitalnego i dostawców, po czym zmienił tablice na bokach pojazdu. Widniał teraz na nich napis: "Ambulans". Fabian wiedział z doświadczenia, że choć słowo to oznacza ruchomą placówkę dowolnej instytucji, w zbiorowej świadomości użytkowników ulic i autostrad kojarzy się przede wszystkim z niesieniem pomocy medycznej, a tym samym zapewnia bezpieczeństwo jego pojazdowi, kiedy on zajmuje się innymi sprawami. W gabinecie młoda pielęgniarka, Murzynka, powiedziała Fabianowi, żeby przygotował się do lewatywy, którą ma mu zaaplikować przed badaniem. Musiał zdjąć buty, dżinsy i slipy. Nagi od pasa w dół, ogarnięty wstydem, poczuł się stary i bezradny; zrobiło mu się żal samego siebie. Pielęgniarka poleciła, żeby się położył bokiem na kozetce, i wprowadziła kankę. Ledwo mógł utrzymać wlewający się w niego szybko płyn. Pielęgniarka - obojętna na jego nieprzyjemne doznania - kazała mu trzymać płyn przez pięć minut. Obrócił się i zobaczył jej kształtne łydki i kolana, jędrne uda rysujące się pod fartuchem. Zastanawiał się, czy gdyby spotkał ją poza szpitalem, zachowywałby się jak poniżony przez nią pacjent, władczy człowiek, jakim czuł się w autodomie, czy pełen werwy jeździec, w którego przeistaczał się podczas gry. W jasno oświetlonej toalecie stwierdził, że włosy łonowe zaczęły mu siwieć. Zdziwiło go to; ostatni raz, kiedy je oglądał - sam nie pamiętał, jak dawno temu - były kruczoczarne. Po powrocie do gabinetu zastał lekarza, młodego, wyjątkowo przystojnego mężczyznę promieniującego pewnością siebie i wolą zwycięstwa, jakie cechują najlepszych zawodników. Fabian, nagi, jeśli nie liczyć koszuli, której poły plątały mu się wokół ud, wgramolił się niezgrabnie na wysoki stół. Rozsunął szeroko nogi, umieścił stopy na podobnych do strzemion pedałach, po czym wsparł się na kolanach i łokciach, kierując wypięte pośladki pod nos lekarza; czuł się w tej pozie po części jak kobieta w fotelu ginekologicznym, a po części jak homoseksualista, którego zaraz spenetruje kochanek. Lekarz włożył gumowe rękawiczki. Natłuszczając jakieś narzędzie w kształcie rury, dostrzegł zaniepokojone spojrzenie pacjenta. - Boimy się rektoskopu? - zapytał. - Nie - zaprzeczył Fabian. - Bólu. Podczas gdy rektoskop powoli wnikał w otwór, bez trudu pokonując słaby opór mięśni, Fabian najpierw odczuwał tylko niewygodę, potem przeszył go ból. Lekarz przesunął się nieco, tak że pacjent stracił go z oczu. - Czy coś pan tam czuje? - spytał lekarz. - Pewnie. Rektoskop. Maskotka, którą Fabian trzymał na tablicy rozdzielczej autodomu, wyglądała jak ciężki nóż do cięcia papieru. Był to długi, zwężający się, lekko zakrzywiony aluminiowy przedmiot o matowej powierzchni, zakończony lśniącą chromowaną kulą. Żaden z gości Fabiana nigdy nie zgadł, że jest to sztuczny staw biodrowy używany do zastąpienia strzaskanej lub zwyrodniałej kości w panewce stawowej. Fabian trzymał go jako przestrogę: miał mu przypominać jego lęk przed leczeniem operacyjnym. Pamiętał o losie swojego wuja, głośnego naukowca i pisarza, na którego wykłady często chodził jako student. Podczas operowania niewielkiej narośli w uchu chirurgowi nagle obsunęła się ręka; uszkodził nerw. Od tej pory połowa twarzy wuja zwisała bezwładnie, nie był w stanie zamknąć jednego oka, wargi miał wykrzywione do tego stopnia, że w trakcie posiłków z kącika ust spływała mu ślina z jedzeniem, a kiedy mówił, zlewał niewyraźnie słowa. Ponieważ chirurgia kosmetyczna nie zdołała usunąć defektu, wuj Fabiana zrezygnował z pracy na uczelni i zaraz po wybuchu wojny zgłosił się na ochotnika do wojska. Nie powrócił z frontu. Kiedy Fabiana czekało usunięcie migdałków, rodzice, w obawie o jedynaka, dołożyli wszelkich starań, żeby zabiegu dokonał sławny chirurg, jeden z największych autorytetów medycznych. W owym czasie profesor liczył siedemdziesiąt lat; operował tylko poważne przypadki, od kilkudziesięciu lat nie wycinał migdałków. Ale zgodził się zoperować Fabiana, żeby pokazać studentom, jak należy wykonywać zabieg. Duże audytorium zamieniono w salę operacyjną. Fabiana przywiązano do fotela; siedział z głową odchyloną do tyłu, z otwartymi ustami i unieruchomioną szczęką. Otrzymał miejscowe znieczulenie, więc nie czuł bólu, jedynie strach i niewygodę. Profesor rozpoczął operację; pod brodą miał umocowany mikrofon i krok po kroku informował studentów, co akurat robi i dlaczego sięga po taki a nie inny instrument. Nagle Fabian zakasłał. Potrącona przez zaskoczonego profesora klamra, która zaciskała naczynie krwionośne, spadła na podłogę. Tryskająca z żył krew zalała gardło pacjenta. Fabian zaczął się dusić. Sięgając po zapasową klamrę leżącą na tacy, zdenerwowany asystent strącił tacę na ziemię. Inny asystent wybiegł czym prędzej po nowe klamry. Studenci najpierw wydali zbiorowy jęk, potem patrzyli w milczeniu. Profesor chwycił język pacjenta między kciuk a palec wskazujący i pociągnął do przodu, jednocześnie palcami drugiej ręki obmacując gardło chłopca, aby wybrać miejsce do wykonania cięcia. Nie zważając na obecność studentów, to darł się na Fabiana, żeby nie wstrzymywał oddechu, to wykrzykiwał asystentom różne polecenia. Spocona twarz i drżące ręce profesora cały czas znajdowały się tuż przy twarzy Fabiana. Choć usta miał pełne krwi, chłopiec zdołał jakoś złapać oddech. W tej samej chwili, pędząc niczym sportowiec z olimpijskim zniczem, do audytorium wpadł asystent z zapasową klamrą; dalej prosta operacja przebiegała już normalnie. Siedząc za kierownicą autodomu, Fabian studiował w lusterku nad tablicą rozdzielczą - w lusterku, które nie dawało się już oszukać próżności - zmiany, jakie czas poczynił na jego twarzy. Czubkami palców zaczął wygniatać białe, paciorkowate zaskórniki przy nosie i w zmarszczkach na czole. Miniaturowe czopy ciągnące za sobą ledwo widoczne żółte nici łoju to gładko wytryskiwały z porów, to wiły się, z trudem dając się wycisnąć. Fabian roztarł między kciukiem a palcem wskazującym woskowatą substancję na miazgę, po czym wziął się za wyrywanie z głowy pojedynczych siwych włosów. Niektóre nie poddawały się łatwo; urywały się w połowie, a ich dolna część zwijała się buńczucznie, jakby drugi koniec włosa również chciał się zakorzenić w skórze głowy. Pośrodku jednej brwi odkrył włos dłuższy, grubszy i ciemniejszy od pozostałych. Już zamierzał go wyrwać, gdy nagle się zawahał. Dziwny włos mógł wyrastać z komórki, która zbuntowała się przeciwko ogólnemu rytmowi ciała. Jeśli go usunie, czy zbuntowana komórka może zrakowacieć, powodując groźne przerzuty? Wyrwał jednak włos; przez moment brew mu drgała, jakby komórka, rozdrażniona interwencją, komunikowała innym komórkom swój gniew. Pozbył się też pojedynczego włosa, który wyrósł niespodziewanie na klatce piersiowej. Wyrywając go, zastanawiał się, czy pojawienie się jednego włosa jest wydarzeniem wyjątkowym jak pojawienie się raka - czy też powszednim jak myśl bądź odczucie. Nauka, zaopatrzona w imponujący arsenał cudów techniki, wyjaśnia zjawiska, które tworzą grupę, a więc których powstanie i przebieg - dla wszystkich tożsame - można określić i przewidzieć. Ale nie radzi sobie z przypadkami wyjątkowymi. Co będzie, jeśli ów pojedynczy, wyrwany włos należał do zjawisk tej drugiej, niepowtarzalnej kategorii? Klatka po klatce w jego wyobraźni przesuwał się film z zapisem procesu starzenia: najpierw zły omen rzednięcia włosów i pojawienia się siwych, następnie zdrada wypadających rzęs, nadmiernej suchości oczu, braku wosku w uszach, łuszczącej się i pokrytej znamionami skóry; potem pułapki w postaci ropy w plwocinie, żółci w moczu, śluzu w stolcu; obraz, który załamywał ducha. Chociaż czesał się tak, żeby ukryć zakola, cofająca się linia włosów sprawiała, że uwydatniał się kształt czaszki, a twarz zatracała wyrazistość. Każdy wypadnięty włos, każda niespodziewana nowa zmarszczka lub rozszerzony por, ciągłe wiotczenie skóry, stanowiły bolesne rany zadawane przez czas. Fabian zastanawiał się, czy łysienie irytuje go tak bardzo dlatego, że jest nachalnie rzucającym się w oczy zwiastunem toczącego się wewnątrz procesu starzenia. Ponieważ wygląd zewnętrzny ani mu nie pomagał w życiu, ani mu nie szkodził, wierzył, że im mniej kobiet uważa go za atrakcyjnego, tym silniejszą ma władzę nad tymi, które rzeczywiście pociąga. A jeśli teraz, z powodu niszczycielskiego działania czasu, nie będzie się podobał żadnej? Kontynuował drobiazgową analizę procesu rozpadu. W lusterku mignęły mu zęby bez połysku, miejscami żółtawe lub pokryte ciemnymi plamkami, kilka zmatowiałych srebrnych plomb i sporo lśniącego złota. Dziąsła miał blade; straciły elastyczność niczym stara guma do żucia, stwardniały i cofnęły się, obnażając wyżłobione szyjki. Zdjęty strachem o uzębienie, nacisnął kciukiem dolne siekacze; nie tak mocno osadzone jak dawniej, ugięły się nieco. Pewnego dnia, kiedy podczas gry w polo zderzy się z innym jeźdźcem i spadnie z konia, mogą mu wypaść bez ostrzeżenia. Systematycznie rejestrował zmiany w swoim obliczu; zwłaszcza kiedy był zmęczony, fałdy wokół oczu grubiały, a zwiotczała skóra pod brodą zwisała niczym wole. W takich chwilach myślał o swoim duchu jako o oderwanym od ciała. Jego próby osiągnięcia doskonałości maszyny, wyczyny jeździeckie i gra w polo były gwałtem zadawanym przez ducha niechętnemu, lecz posłusznemu ciału, które niegdyś było tylko manifestacją ducha, a obecnie stało się domeną procesu starzenia, rzeźbą modelowaną przez czas. Jak każda istota, on również ulegał zmianom zgodnie z harmonogramem przyrody; jak ruina, każda ruina o murach skruszonych przez czas, mógł teraz posłużyć za scenę do odegrania naprawdę wstrząsającego widowiska. Fabian miał właśnie wsiąść do autodomu, kiedy podszedł do niego energicznym krokiem mężczyzna w średnim wieku, unosząc na powitanie dłoń. Był to szczupły, żylasty Latynos. Jego chciwe, czujne oczy wyzierające spod szerokiego ronda przekrzywionego zawadiacko kapelusza, przeczytały napis "Międzystanowa Stacja Przyrodnicza". - Hej, panie przyrodniku - zawołał wesoło - nie przydałby się panu pomocnik? Służący? Mamka? Mięso dla lwów? Ktoś, coś? - A jeśli tak? - spytał Fabian. - Dałby się pan pożreć moim lwom? Mężczyzna wysunął szybko rękę. - Rubens Batista, dawniej mieszkaniec Santiago de Cuba, obecnie obywatel tychże miłujących wolność Stanów Zjednoczonych - przedstawił się. Fabian uścisnął dłoń ozdobioną rojem sygnetów. - Ładna gablota, panie przyrodniku - stwierdził Batista, z podziwem lustrując autodom. - Jeszcze takiej nie widziałem. Prawdziwy pałac na kołach - dodał, głaszcząc aluminiowy bok pojazdu. - Miło mi, że się panu podoba - rzekł Fabian. - No. I tym mustangom w środku też się chyba podoba. - Skąd pan wie, że mam w środku konie? - Słyszę, jak się ruszają. A w dodatku czuję ich zapach. - Zapach? - Czuję wiele rzeczy. - Co pan jeszcze czuje, panie Batista? - Czuję, że mam przed sobą bogatego caballero, z którym nikt nie dzieli jego wielkiego łoża na kołach, więc może chciałby skorzytać z moich usług. - Batista nagle zaczął podrygiwać, jakby miał ochotę zatańczyć jakiś latynoski taniec. - Ci, z którymi mógłbym konie kraść, zwą mnie Cwany Latynos. - Cwany Latynos? - Tak. Bo nikt nie umie tak cwanie kręcić się wokół interesów jak ja, panie przyrodniku. - A wokół jakich interesów tak się pan kręci, panie Batista? Cwany Latynos od razu spoważniał. - Jeśli potrzebuje pan pomocy domowej, wystarczy mi szepnąć słówko - rzekł. - Jakiej pomocy domowej? - Może być kobieta, może być mężczyzna, może być cała rodzina. Wszyscy prosto z Haiti, wyspy voodoo. Jedyne ich pragnienie, to znaleźć pracę - wyjaśnił. - I pana zadaniem jest znalezienie im pracy? - Właśnie. Płacą mi ludzie, którzy ich przywożą. Błysnął zębami w uśmiechu. - I zawsze wpada mi dola od ich nowego mocodawcy. - Dlaczego ci Haitańczycy sami nie znajdą sobie pracy? - Sami nie są w stanie nic załatwić, panie przyrodniku. Nie mówią po angielsku, w dodatku nie są tu całkiem... legalnie. Właściwie to całkiem nielegalni imigranci - stwierdził szybko. - I nie ma już dla nich powrotu, rozumie pan? - Rozumiem. Sam też byłem imigrantem. Gdzie są ci ludzie... i gdzie się ich kupuje? - Ze trzy kilometry stąd. Za każdym razem, kiedy przychodzi nowy transport, w innym miejscu. Przywożeni są z Florydy, gdzie docierają na kutrach rybackich. Dwa albo trzy transporty w miesiącu, o ile morze nie jest zbyt burzliwe. - Chcę ich zobaczyć - postanowił Fabian. - Jestem do pańskich usług, panie przyrodniku. Proszę jechać za mną. Cwany Latynos pstryknął w rondo kapelusza. Następnie pomaszerował dumnym krokiem do stojącego po drugiej stronie ulicy srebrnego Buicka Wildcat i wsunął się za kierownicę. Fabian wsiadł do autodomu i dał znak ręką, że jest gotów. Jadąc za Cwanym Latynosem, przedzierał się przez zatłoczone, tętniące życiem centrum, mijając po drodze teatry, modne kina oraz najelegantsze hotele. Przejechali ze trzy i pół kilometra i nagle znaleźli się w wymarłej, zapuszczonej okolicy. Wypalone domy o potłuczonych oknach, w każdej chwili grożące zawaleniem, wznosiły się obok pustych parkingów, na których tylko gdzieniegdzie rdzewiały stare wraki. Na znak Cwanego Latynosa Fabian zatrzymał się przed zniszczoną kamienicą przypominającą ruiny średniowiecznej fortecy; wejścia na podwórze strzegły rzędy poobijanych blaszanych pojemników, z których wysypywały się zwały cuchnących śmieci. Na pogrążonym w głębokim cieniu podwórzu Fabian ujrzał tłum ludzi; była ich z setka, prawie wszyscy ciemnoskórzy. Mężczyźni stali zbici w gromadki, paląc papierosy, niektóre kobiety karmiły niemowlęta, a dzieci albo czekały w milczeniu obok dorosłych, albo bawiły się markotnie w pobliżu. Na twarzach zebranych nie było widać radości; rzucały się natomiast w oczy ich szare, połatane, źle dopasowane ubrania. Pojawienie się autodomu wywołało poruszenie. Biały mężczyzna w eleganckim garniturze podszedł się przywitać. Nie czekając, aż Cwany Latynos przedstawi mu nowego klienta, sam nawiązał rozmowę, nie kryjąc, że jest jednym z organizatorów całego przedsięwzięcia. - Nazywam się Coolidge - zaczął spoglądając na Fabiana i jego pojazd. - To największy motel na kółkach, jaki dotąd widziałem! - Ale brak w nim dobrej służby - wtrącił Cwany Latynos. - Służby mamy tu od groma - powiedział Coolidge, ujmując Fabiana za ramię i kierując się w stronę tłumu. Prowadził Fabiana przez rozstępujące się w milczeniu szeregi Haitańczyków, wśród których kręciło się już kilku kupców, taksujących wprawnym wzrokiem towar. - Co na to prawo? - zapytał Fabian. Coolidge spojrzał na niego. - Słucham? - spytał. - Handel ludźmi jest przecież zakazany, nie? - Nikt nie sprzedaje ludzi - oświadczył pedantycznym tonem Coolidge. - My sprzedajemy możliwości. Ludziom, którzy potrzebują pracy, oraz ludziom, którzy potrzebują ludzi. - Ale ci Haitańczycy są tu nielegalnie! - zawołał Fabian. - Czy są legalnie, czy nie, to kwestia prawa - oświadczył niezmieszany Coolidge. - A prawo nie jest w stanie zatrzymać setek tysięcy Meksykanów, Haitańczyków, Dominikańczyków i przedstawicieli różnych innych nacji przed przekroczeniem granicy. Kiedy raz się tu znajdą, prawu nic do tego. - Mam rozumieć, że policja, władze imigracyjne, związki zawodowe, organizacje pomocy społecznej i prasa nie wiedzą o tym, co się tu dzieje najzupełniej jawnie? - spytał Fabian. - Co innego jest wiedzieć, co innego chcieć coś zrobić. - Coolidge nie dał się zbić z tropu. - Urząd imigracyjny ma za mało ludzi i zbyt szczupłe środki, żeby wyłapać nielegalnych przybyszów w całych Stanach, wyznaczyć każdemu adwokata i postawić wszystkich przed sądem za łamanie przepisu, o którego istnieniu nawet nie mają pojęcia, tłumaczyć wszystko z ichniego języka na angielski i z angielskiego na ichni, udowodnić, że są winni, następnie czekać, aż się odwołają, wyznaczyć termin kolejnej rozprawy i wreszcie deportować tłumy ludzi do Haiti, Meksyku czy Kolumbii. Za dużo roboty. A gliny wolą się uganiać za handlarzami marihuany. Łatwiej ich złapać. - Jedyne, co te bambusy potrafią powiedzieć po naszemu, to "ja chcę praca" - wtrącił Cwany Latynos. - Pomagamy im znaleźć pracę, dach nad głową i utrzymanie - ciągnął Coolidge. - W końcu ktoś musi im pomóc. Fabian spojrzał na niego bystro. - A ile taka pomoc kosztuje? - zapytał. - Jeśli zdecyduje się pan na jedną osobę, będzie to pana kosztować więcej niż małżeństwo. Ale jeśli zdecydowałby się pan na rodzinę, zwłaszcza z małymi dziećmi, zrobiłby pan prawdziwy interes. - Ile musiałbym zapłacić na przykład za tych dwoje? - Fabian wskazał ciemnoskórą parę. Mężczyzna był niski, podstarzały, dobrze po pięćdziesiątce, kobieta, zapewne jego żona, nieco młodsza, lecz też pomarszczona i o zmęczonych oczach. Zauważywszy, że się im przygląda i wskazuje w ich stronę, natychmiast się ożywili i wpatrywali w niego ciekawie, rozciągając usta w sztucznych uśmiechach i ukazując połamane, zepsute zęby. Coolidge spojrzał na nich fachowym wzrokiem. - Taka para może jeszcze dokazać cudów na farmie. - Haitańczycy to prawdziwi czarodzieje - potwierdził Cwany Latynos. - A jeśli ich wezmę? - zapytał poważnie Fabian. - Będą pańscy na zawsze. Spiszemy umowę i dostarczymy ich panu, panie przyrodniku - oznajmił Cwany Latynos. - To wszystko? - upewnił się Fabian. Coolidge wzruszył ramionami. - A co jeszcze by pan chciał? - zapytał. - Nie muszę załatwiać pozwolenia na pracę, ubezpieczenia, żadnych formalności? Coolidge poklepał go po ramieniu. - Spokojnie, przyjacielu, za bardzo się pan przejmuje - rzekł. - Bambusom nie chodzi o to, żeby puścić pana z torbami. - Po prostu chcą mieć co włożyć do garnka - dodał Cwany Latynos. Coolidge skinął głową. - Niech pan nie zapomina, że jeszcze tydzień temu głodowali w Port-au-Prince - rzekł. - Teraz pan może być księciem ich portu, panie przyrodniku - szepnął Cwany Latynos. - Ten, kto daje im pracę, staje się ich właścicielem. - Coolidge'owi udzielił się zapał przewodnika. - A jeżeli później się rozmyślę... i nie będę ich chciał dłużej trzymać? - zapytał Fabian. - Może pan zrobić, co się panu żywnie podoba. Oddać ich zaprzyjaźnionemu sąsiadowi albo wezwać policję i kazać ich deportować. Albo skontaktować się z nami, a my już pana od nich uwolnimy. - Niech pan zadzwoni do mnie, ja wszystko załatwię - zaoferował Cwany Latynos. Fabian znów spojrzał na parę Haitańczyków. Przymilne uśmiechy znikły im z twarzy, gdy wyczuli, że się na nich nie zdecydował. Ich oblicza ponownie przybrały kamienny wyraz; stały się odrętwiałe, obojętne. - Muszę się jeszcze zastanowić - powiedział cicho. - Radzę nie zastanawiać się zbyt długo. Kiedy morze zaczyna się burzyć, wielu z nich idzie po drodze na dno - oznajmił brutalnie Coolidge. - Im więcej idzie na dno, tym bardziej rośnie cena - wyjaśnił Cwany Latynos. Coolidge machnął ręką i odszedł. Fabian zobaczył, jak podchodzi do innego potencjalnego nabywcy, mocno zbudowanego faceta, któremu z kieszeni marynarki sterczy kilka biletów lotniczych. Cwany Latynos popatrzył na mężczyznę z biletami. - Ten gość dobrze wie, po co tu przyjechał - rzekł. - Załatwił bilety, zanim jeszcze kupił sobie bambusów, żeby ich od razu zabrać ze sobą. Założę się, że będą zasuwać na jego farmie, zanim dzień dobiegnie końca! Fabian zaczął znów krążyć między Haitańczykami; Cwany Latynos podążał za nim, choć wyraźnie stracił zapał. - Ciekawe, że nie ma tu w ogóle młodych kobiet - powiedział jakby od niechcenia Fabian. - Interesowałaby pana młoda kobieta? - natychmiast zapytał jego przewodnik. - Młode kobiety interesują wszystkich mężczyzn - rzekł Fabian, zawracając w stronę autodomu. - Jak młode? - spytał Cwany Latynos, nie odstępując jego boku. Znaleźli się na ulicy. Minęła ich Murzynka prowadząca dwoje dzieci, mniej więcej dziesięcioletniego chłopca i parę lat starszą dziewczynkę. Cwany Latynos spostrzegł, że Fabian przypatruje się nastolatce. - Całkiem ładna dziewuszka - rzucił. - Już prawie młoda dama - poprawił go Fabian. - Rozumiem, co pan ma na myśli. - Cwany Latynos nagle się zadumał. - Może chciałby pan zostać ojcem takiej młodej damy? Fabian parsknął śmiechem. - Ojcem? - spytał. - Chyba trochę za późno. Przecież już ma ojca. - A jeśli nie ma? Nie chciałby pan jej adoptować? - Powiedzmy, że chciałbym mieć przybraną córkę w tym wieku - rzekł ostrożnie Fabian. - Ale co z tego? - Mogę zaprowadzić pana tam, gdzie takie dzieci jak ona codziennie są oddawane przybranym rodzicom. - Czy to się dzieje legalnie? - W całym majestacie prawa! - wykrzyknął Cwany Latynos. - Te dzieci są sierotami. Albo rodzice je porzucili. Zostały wyrzucone na bruk przez mamę i tatę, którzy ich nie chcieli, nie mieli za co utrzymać, bili i głodzili. - A co pan ma z tego? - Biorę znaleźne, to wszystko. - Od dzieciaków? - Żartuje pan ze mnie? Dzieciaki nie mają grosza. Płaci przybrany ojciec. Ale warto zapłacić; miło mieć córuchnę. - Jedźmy - zadecydował Fabian. - Do usług - rzekł Cwany Latynos. Znów musieli się przedzierać przez ruchliwe centrum; przewodnik Fabiana specjalnie jechał wolno, żeby autodom mógł za nim nadążyć. W końcu dał Fabianowi znak, aby zatrzymał się przed rozległym budynkiem, teraz nieco obskurnym, lecz niegdyś stanowiącym zapewne siedzibę którejś agencji rządowej. Wdrapali się po schodach na ostatnie piętro i zajęli miejsca w obszernej, nijakiej poczekalni, gdzie siedziało już czterech mężczyzn. Cwany Latynos znikł w jednym z dwóch pomieszczeń oddzielonych prowizorycznie pilśniowymi płytami. Pozostali mężczyźni byli w wieku czterdziestu kilku, pięćdziesięciu kilku lat. Ich twarze, blade, o zwiotczałej skórze, miały ten sam zagadkowy wyraz. Nikt nie przerywał ciszy. Po chwili Cwany Latynos wyłonił się zza przepierzenia i skinął na Fabiana. W środku siedział za biurkiem niski, łysawy mężczyzna w okularach. Na widok Fabiana wstał i przedstawił się jako adwokat, wskazując oprawne dyplomy z łacińskimi i hiszpańskimi napisami wiszące na ścianie. Fabian usiadł naprzeciw adwokata, a Cwany Latynos przysunął sobie krzesło z boku biurka; jak przystało na pośrednika, znajdował się między zainteresowanymi stronami. Adwokat popatrzył Fabianowi w oczy. Grzeczny uśmiech rozjaśnił jego urzędowe oblicze. - Rubens poinformował mnie, że jest pan właścicielem stajni spoza naszego miasta. - Zgadza się - potwierdził Fabian. - I że podróżuje pan z końmi karawaningiem zbudowanym na specjalne zamówienie. - Tak jest. Adwokat schylił się nad biurkiem. Jego uśmiech pogłębił się. - Można więc rzec, że jest pan człowiekiem zamożnym. Fabian skinął głową. - Znakomicie - stwierdził z zadowoleniem adwokat. - Rubens powiedział mi, że jako człowiek zamożny, miałby pan ochotę nabyć... - urwał i szybko poprawił się: - miałby pan ochotę adoptować dziecko w pewnym wieku, dziecko bez środków na swoje utrzymanie. - Na jej utrzymanie - wtrącił Cwany Latynos. Adwokat spiorunował go wzrokiem, po czym wziął ołówek oraz kartkę i znów zwrócił się do Fabiana. - Czy jest pan żonaty? - spytał tonem zawodowego ankietera. - Nie. - Rozwiedziony? - Jestem wdowcem - wyjaśnił Fabian. - Znakomicie - ucieszył się adwokat. - To znaczy, bardzo mi przykro - dodał szybko. - Pańska żona zmarła...? - Na raka - rzekł Fabian. - Umarła w szpitalu. - Na raka - powtórzył adwokat, zapisując. - Zgon nastąpił w szpitalu. - Przystąpił do dalszych pytań: - Czy ma pan dzieci? - Nie. - Pańska żona miała wielkie szczęście - powiedział filozoficznie adwokat. - Nie osierociła dzieci, tylko męża, który opłakiwał ją samotnie. - Na moment umilkł. - Zamierza się pan znów ożenić? - Na razie nie planuję. Adwokat westchnął z ulgą, jakby najtrudniejsza część była już za nimi. - W jakim wieku dziewczynka... - Urwał i znów się poprawił: - W jakim wieku dziecko interesuje pana najbardziej? - Czekał na odpowiedź z ołówkiem uniesionym nad kartką. - Do adopcji, ma się rozumieć - dodał, żeby wszystko było jasne. Fabian milczał niepewnie. - W wieku szkolnym. Prawie młoda dama - odpowiedział za niego Cwany Latynos. Adwokat zapisał sobie. - Czy będzie ją pan posyłał do szkoły, czy kształcił prywatnie w domu? - W domu, w domu. - Cwany Latynos uśmiechnął się szeroko. - Zapewnię jej właściwą edukację - oświadczył Fabian. Adwokat chciał jakoś podkreślić to, co zamierza powiedzieć. Zdjął więc okulary i położył przed sobą na biurku. - Pozwoli pan, że będę z panem szczery - rzekł urzędowym tonem. - Czy woli pan być pierwszym ojcem dziecka, to znaczy pierwszym przybranym ojcem, czy gotów jest pan być kolejnym? - Nie rozumiem. - Pierwszy przybrany rodzic to ten, kto po raz pierwszy adoptuje dane dziecko - wyjaśnił. - Jak pierwszy grzech... - wtrącił Cwany Latynos. Adwokat zignorował go. - Kolejny przybrany rodzic to taki, który adoptuje dziecko adoptowane wcześniej przez innych. - Na moment zamilkł, żeby Fabian dobrze przetrawił jego słowa. - Większość dziewcząt w tym wieku, jaki pana interesuje, była już adoptowana, czasami miała nawet kilkoro przybranych rodziców. - Postukał ołówkiem w blat. - Niektórzy dżentelmeni, żonaci lub nie, z własnymi dziećmi lub bez, lubią zapewniać dom przybranej córce w określonym wieku i trzymać ją tylko przez pewien czas, powiedzmy przez dwa, trzy lata. Kiedy przestaje być dziewczynką, sam pan rozumie, jest już dla nich za stara... - po raz pierwszy od początku rozmowy na jego wargach pojawił się uśmieszek - ...młoda dama ponownie zostaje wystawiona do adopcji. A jej dotychczasowy przybrany ojciec szuka nowego dziecka, też dziewczynki, w tym wieku, który mu najbardziej odpowiada. Rozumie pan, o czym mówię, prawda? - Jego uśmieszek stawał się coraz bardziej obleśny. - Chyba tak - powiedział Fabian. - Istnieje, oczywiście, większe zapotrzebowanie na białe dzieci - rzekł adwokat, znów przybierając urzędową, pełną powagi minę. - Znalezienie dziewczynki, która dotąd nie była adoptowana, też poważnie zwiększa koszty. - Jeszcze nie jest damą - mruknął jakby sam do siebie Cwany Latynos. - Ale po dwóch, trzech adopcjach, ludzie z opieki społecznej stają się bardziej ugodowi i dziewczynkę można dostać taniej - wyjaśnił adwokat, żeby uspokoić Fabiana. - Tyle że już nie jest damą - znów mruknął Cwany Latynos. - Jakie są średnie koszty adopcji? - spytał Fabian. - To zależy, oczywiście, od dziewczynki, jej rasy, po- chodzenia, wyglądu i tak dalej - powiedział wolno adwokat, licząc coś na papierze. - Zwłaszcza to "i tak dalej" wpływa na cenę - wtrącił Cwany Latynos. - Ale wydaje mi się, że dziewczynka, która spełniałaby pańskie oczekiwania, nie byłaby droższa od konia, którego miałby pan ochotę posiadać - oświadczył adwokat. - A w końcu chodzi wyłącznie o przyjemność posiadania! - zawołał Cwany Latynos. Jakby sprawa była już przesądzona, adwokat szybko położył przed Fabianem duży album z powklejanymi równo zdjęciami chłopców i dziewcząt. - Jest w czym wybierać - rzekł. - Niektóre zdjęcia, niestety, są nie najlepszej jakości. - Na szczęście nie odnosi się to do samych dziewcząt. - Cwany Latynos puścił do Fabiana oko. - Istotne informacje, wiek, typ budowy, wzrost, waga i tak dalej, wynotowane są pod każdym zdjęciem - powiedział rzeczowo adwokat. - Numery odnoszą się do akt dziecka, w których zawarte są dane o rodzicach, wyznaniu, szkole, do jakiej uczęszczało, agencji zajmującej się jego adopcją, wypadkach... - A także o zatrzymaniu przez policję, jeśli zbiegło od przybranej rodziny... - Cwany Latynos poczynał sobie coraz śmielej. Adwokat posłał mu miażdżące spojrzenie. - Ucieczka zawsze wchodzi w grę, kiedy mamy do czynienia z dziećmi skorymi do przygód - oznajmił chłodno, po czym, żeby Fabian nie dał się zniechęcić tym faktem, zaczął mu udzielać dalszych informacji: - Żeby ochronić przybranego rodzica przed bezpodstawnymi oskarżeniami ze strony dziecka, zawsze udostępniamy mu oświadczenia pracowników społecznych stwierdzające, że dziecko wielokrotnie insynuowało, jakoby poprzedni przybrany rodzic próbował darzyć je miłością, którą trudno uznać za czysto ojcowską. Innymi słowy, zaopatrujemy go w dokumenty, istotne wobec prawa, że adoptowana przez niego dziewczynka posiada zbyt bujną wyobraźnię. - Czy z adopcją wiążą się jakieś żmudne formalności? - spytał Fabian. Adwokat skinął głową. - Oczywiście - rzekł. - Ale współpracujemy ze światłymi ludźmi, którzy chętnie idą nam na rękę. - Co będzie, jeśli dana dziewczynka mnie rozczaruje? - Można pomóc jej uciec - rzucił Cwany Latynos. - Jak już mówiłem, dziecko zostanie ponownie wystawione do adopcji - powiedział z lekkim rozdrażnieniem adwokat. - A pan może adoptować inne, starsze albo młodsze. - Będzie z pana doborowy zawodowy ojciec! - ucieszył się Cwany Latynos. Adwokat wstał; wstępna rozmowa dobiegła końca. - Nie musi się pan śpieszyć - rzekł wręczając Fabianowi ciężki album. Cwany Latynos ceremonialnie wyprowadził Fabiana na zewnątrz, posadził w poczekalni i ponownie znikł za jednym z przepierzeń. W poczekalni siedziało jeszcze trzech mężczyzn. Po ich twarzach nie przemknął nawet cień zaciekawienia, kiedy patrzyli, jak Fabian przewraca grube strony albumu z lśniącymi zdjęciami; dla nich album nie krył żadnych tajemnic. Większość zdjęć była wykonana Polaroidem albo w automacie w wesołym miasteczku czy na dworcu. Kilka najwyraźniej wyrwano z rodzinnych albumów, inne wycięto z gazet bądź pism, gdzie towarzyszyły artykułom opisującym najbardziej szokujące przypadki znęcania się nad dziećmi. Każde zdjęcie przedstawiało chłopca lub dziewczynkę w wieku szkolnym: niektóre dzieci uśmiechały się naiwnie, a zarazem uwodzicielsko, inne patrzyły tępo, jeszcze inne krzywiły się z niechęcią, wystraszone, nieufnie. Wzrok Fabiana zatrzymał się na zdjęciu mniej więcej czternastoletniej, drobnej dziewczynki o wyrazistych oczach, pełnych ustach i żywej latynoskiej twarzy. Długie czarne włosy opadające swobodnie na ramiona, za duża sukienka, ściągnięta paskiem w chłopięcej talii niczym mnisi habit, oraz przerzucony przez ramię ręcznik przysłaniały jej sylwetkę. Fabian miał ochotę zapisać numer figurujący pod zdjęciem i natychmiast rozpocząć proces adopcji. Ale się opamiętał; zdał sobie sprawę; że nie ma ani energii, ani środków, żeby doprowadzić rzecz do końca. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w stronę albumu, po czym obrócił ją z ociąganiem. Zdjęcie drobnej dziewczynki dołączyło do tych, które oglądał wcześniej. Jechał przez centrum bankowe miasta, prawie całkiem wyludnione o tej porze, aż znalazł obszerny, pusty parking otoczony z trzech stron wieżowcami; w ich oszklonych fasadach odbijały się w nieskończoność wieżowce znajdujące się naprzeciwko. Ustawił tak autodom, żeby zablokować wjazd na parking. Teraz konie mogły biegać po pustym placu. Opuścił tylną klapę autodomu i wyprowadził obie klacze; Wyrzutka zaczęła ciekawie wciągać w nozdrza powietrze, a Lewada, spragniona ruchu, brykać i stawać dęba. Lewada, rasy amerykański koń wierzchowy, miała kremowobiałe umaszczenie, płaski pysk i małe, zgrabne uszy. Mierzyła trochę ponad metr sześćdziesiąt w kłębie, czyli od ziemi do nasady szyi, którą nosiła wygiętą w łuk, z gracją niespotykaną u innych ras. Kiedy stała bez ruchu, jej grzbiet wydawał się zbyt krótki, jakby nie dokończony przez zniecierpliwionego rzeźbiarza. Wyrzutka, klacz rasy Tennessee mierząca równo metr pięćdziesiąt w kłębie, wydawała się znacznie zgrabniej zbudowana: miała wspaniale wysklepione żebra i szeroki, dobrze umięśniony zad, kruczą sierść, patrycjuszowski pysk i nieduże, okrągłe uszy mocno osadzone na szczycie grubej, krótkiej szyi. Zawodowi gracze w polo, którzy dosiadali szybszych i bardziej zwinnych koni pełnej krwi angielskiej, otwarcie naigrawali się z klaczy Fabiana. Krytykowali łabędzią szyję Lewady, twierdząc, że ogranicza jeźdźcowi widoczność i utrudnia uderzanie piłki, zwłaszcza jeśli trzeba się zamachnąć pod łbem wierzchowca. Z kolei Wyrzutce przy przechodzeniu w kanter lub w galop przypominały się czasem dawne obyczaje, kiedy występowała na pokazach: zaczynała kołysać łbem do góry i w dół albo na boki, zupełnie jak drewniany konik na karuzeli dla dzieci. Ale Fabian, podobnie jak jego klacze, nie przejmował się pogardliwymi ocenami znawców. Nabył klacze zaledwie za jedną trzecią ich wartości rynkowej tylko dlatego, że żadna nie odniosła sukcesu na pokazie koni. Sam wyćwiczył je do gry w polo - musiały umieć rozwijać niezbędną szybkość oraz nie bać się starć z innymi końmi - i jeździł na nich, ilekroć uczestniczył w meczu. Szkolił także obie klacze w chodach, których się wcześniej nauczyły, oszczędzając im jedynie zbyt uciążliwych ćwiczeń, jakim poddawano je w trakcie przygotowań do pokazów. Na przykład Lewada, podobnie jak większość pięciochodnych przedstawicieli rasy amerykański koń wierzchowy, była zmuszana do wykonywania dwóch chodów sławnych dla tej rasy: miarowego chodu lateralny oraz szybkiego, rytmicznego chodu, przy którym kopyta kolejno uderzają o grunt. Elegancki sposób noszenia ogona, zwany odsadą, osiągnięto przez podcięcie mięśni u samej nasady. Następnie zakładano klaczy specjalną uprząż, która zmuszała ją do trzymania ogona w górze, uniemożliwiając zagojenie się rany; przed każdym pokazem zdejmowano uprząż i sypano zwierzęciu do odbytu drażniący pro- szek, żeby skłonić je do jeszcze wyższego unoszenia ogona. I ogon prężył się zaiste wspaniale. Nawet kiedy Fabian stał się właścicielem Lewady i przestał stosować uprząż, długo trwało, zanim ogon zwierzęcia odzyskał normalną sprawność. Żeby chronić klacz przed muchami, Fabian musiał ją spryskiwać środkiem owadobójczym, zanim wyprowadzał ją na dwór. Niezwykle harmonijna postawa i szczupłość ciała Wyrzutki także były wynikiem wysiłków i uporu jej dawnej właścicielki. Trzy charakterystyczne chody będące specjalnością koni rasy Tennessee zostały wypracowane przez surową dyscyplinę: klaczy zakładano specjalne kamasze i nakładki obciążające, w które pod różnymi kątami wsuwano kliny, aby odpowiednio naciągnąć mięśnie i ścięgna i zmienić chód zwierzęcia. Smarowano mu pęciny żrącym środkiem chemicznym, a następnie owijano łańcuchami i nakładano obciążone kamasze. Środek chemiczny, w połączeniu z ciągłym tarciem łańcuchów i kamaszy, powodował powstawanie nie gojących się ran; na nodze konia tworzyły się pięciocentymetrowe dziury. Klacz, żeby poczuć ulgę, musiała kroczyć w nienaturalny sposób, przesadnie podnosząc nogi, co tak niezmiernie cenili sobie hodowcy. Najważniejszym bowiem chodem rasy Tennessee był właśnie rytmiczny inochód ukoronowany "wyrzutką", czyli podnoszeniem przednich nóg do maksymalnej wysokości, przy którym tylne kopyta przekraczają ślad przednich nawet o metr trzydzieści. Dla wyszczuplenia linii brzucha Wyrzutki stosowano specjalną dietę; żeby szyja stała się chudsza, a łopatki bardziej wyraziste, klacz musiała miesiącami pocić się pod specjalnym plastikowym kapturem. Nawet przesadne wygięcie szyi było wynikiem zabiegów człowieka: zwierzę całymi latami nosiło coraz mocniej zaciskany wypinacz. Na parkingu Fabian założył koniom gumowe kamasze chroniące kopyta przy uderzeniach o asfalt, po czym objechał kolejno na obu klaczach plac, żeby mogły poczuć obcą woń i zapoznać się z nieznanym terenem. Poczuł to dziwne uniesienie, które ogarniało go, ilekroć miał zmierzyć swoją precyzję i umiejętności z fizyczną siłą zwierzęcia. Wiedział, że piękno, wdzięk, a zarazem i zdejmująca grozą moc konia wynikają nie z jego wysokiej inteligencji, a wyłącznie z anatomii; związek jeźdźca i wierzchowca jest w rzeczy samej pojedynkiem ludzkiego intelektu i fizjologii zwierzęcia. Niewiele obrazów oddawało nieuchwytną i tajemniczą istotę konia. Czasami Fabian myślał o nim jako o samosterującej koparce, w której grzbiet zwierzęcia jest kabiną, a wygięta szyja ramieniem unoszącym lub opuszczającym łyżkę, czyli głowę. Kiedy indziej koń wydawał mu się ruchomym mostem wiszącym; nogi były filarami, a mięśnie stalowymi kablami podtrzymującymi przęsło. Najczęściej jednak widział w nim niezależny mechanizm sprężynowy, który potrafi wystrzelić sam siebie w powietrze, po czym opada na ziemię nie uszkodzony i znów się wzbija do góry. Ale tak jak wszystkie skomplikowane urządzenia mogą ulec zniszczeniu, gdy korzysta się z nich niewłaściwie, tak i najlepiej wytresowany koń może paść bez uprzedzenia, jeśli jeździec forsuje go bardziej, niż pozwala na to fizjologia zwierzęcia; najsurowsza kara, jaka może spotkać zawodnika podczas meczu polo, to właśnie padnięcie z wyczerpania wierzchowca, na którym siedzi. Fabian słyszał kiedyś, może od jednego ze straszących ogniem i siarką nawiedzonych kaznodziei, których zdarzało mu się spotkać w czasie podróży, że gdy Bóg pragnie rzeczywiście ukarać jakiegoś człowieka, odbiera mu święty płomień. Fabian wiedział, że jego świętym płomieniem jest polo, jego jedynym darem umiejętność uderzenia ruchomej piłki z pędzącego konia i posłania jej tam, gdzie chce, na przekór innym jeźdźcom. Kiedy cwałował za piłką przez boisko, ściskając kij do polo niby rycerską kopię, jego mózg zespalał teraźniejszość, przeszłość i przyszłość w jedną całość, w jedno bezbłędne uderzenie. W ciągu tej najkrótszej, ale i najbardziej jasnej z chwil, z jakich zbudowane jest życie, ogarniała go największa radość, najwyższe szczęście, czuł się pionierem wkraczającym poza obszar znanych doświadczeń i przeżyć, stawał się bogiem w doskonałej chwili istnienia. Po przegonieniu obu koni szybkim truchtem dookoła pustego parkingu Fabian wziął kij do polo, rzucił piłkę w mroczniejącą ciszę i dosiadł Lewady. W czasie takich postojów jak ten ćwiczył uderzanie piłki - pędził i uderzał ją raz po raz, w samotności, z dala od oszałamiającej atmosfery meczu, gdzie piłka mogła niespodziewanie lecieć wprost na zawodnika, odbita przez innego gracza. Regularne ćwiczenia pomagały mu zachować celność i koordynację, a jednocześnie przyzwyczajały konie do nagłych ruchów kija i do ścisku panującego na boisku. Fabian skonstruował specjalną uprząż, złożoną z uzdy i powęzu, która spinała razem klacze. Dzięki niej, siedząc teraz na Lewadzie, prowadził oba wierzchowce lewą ręką. Prawą mógł uderzać piłkę z każdej strony konia; czasem kij niechcący trafiał boleśnie Wyrzutkę, ciągniętą to tu, to tam przez uprząż. Ślizgając się i potykając na dziurawej nawierzchni parkingu, klacze wciąż napierały na siebie bokami, a czasem wpadały na siebie gwałtownie, stawały dęba i strzelały zadami. Kiedy już rozgrzał Lewadę, nadeszła kolej Wyrzutki; nie wypuszczając kija z ręki i nie robiąc przerwy na odpoczynek, Fabian wskoczył na siodło drugiej klaczy. Uwolniona od ciężaru Lewada od razu zwiększyła szybkość, wysforowując się do przodu na tyle, na ile pozwalała uprząż. Teraz z kolei na nią spadały uderzenia kija, którym wymachiwał jeździec, lecz nie próbowała umknąć w bok. Fabian pomyślał, że jego klacze jeszcze raz zademonstrowały uległość wobec jego woli, jeszcze raz udowodniły, że może na nich w pełni polegać podczas meczu. Jadąc to kłusem, to kantrem, to przechodząc w galop, ściskając wodze i palcat w lewej ręce, kij w prawej, Fabian zaczął ćwiczyć uderzanie piłki. Posyłał ją coraz dalej przed siebie uporczywą serią strzałów z forhendu, a kiedy odbijała się od ziemi i skręcała w bok, doganiał ją i uderzał z bekhendu. Następnie, przenosząc na prowizoryczne boisko jeszcze jedną z technik stosowanych podczas meczu, zmienił strategię i przeginając się w lewo nad kłębem konia, odbijał piłkę z bekhendu; potem pędził za nią i posyłał ją strzałem z forhendu w odwrotnym kierunku. Szybkie sprinty zmęczyły Wyrzutkę; klacz potknęła się. Fabian przywiązał toczącego pianę wierzchowca do tyłu autodomu. Czując, że znów nadeszła jej kolej, Lewada zaczęła tańczyć i chodzić bokiem, strzygąc uszami w nerwowym oczekiwaniu. Na końcu parkingu Fabian ustawił rząd pustych butelek po winie; między nimi a pojazdem rozrzucił kilka piłek. Wsiadł na klacz i ścisnął udami jej boki. Lewada z miejsca przeszła w pełny galop, mocno wyciągając nogi i tłukąc kopytami o asfalt. Fabian trzymał wodze krótko ściągnięte; to wykonał obrót, to półobrót, starając się zawsze mieć piłkę przy przednich kopytach zwierzęcia. Przenosząc szybko wzrok z piłki na butelkę i z powrotem, przyspieszył, żeby uderzyć z jak największą furią kijem, który dzierżył wysoko w zgiętej prawej ręce, odpowiednio usztywniając nadgarstek i łokieć. Unosząc się w strzemionach i ściskając boki klaczy nogami, wysunął do przodu lewe ramię i, jakby zamierzał się kosą, opuścił kij z głębokim zamachem, idealnie uderzając piłkę; wzbiła się w powietrze i przeleciała zgrabnym łukiem pięćdziesiąt metrów, roztrzaskując jedną z butelek, której brzęk rozdarł popołudniową ciszę. Nagły prysznic odłamków szkła spowodował jakiś ruch przy odległym, brudnym murze na końcu parkingu; z ziemi podniósł się wyrwany z drzemki, wystraszony obdartus. Fabian zwolnił klacz i podjechał do muru, przy którym stał drżący włóczęga. Lewada zarżała płochliwie, nie chcąc do niego podejść. Mężczyzna miał na sobie brudne, pokryte zeschłym błotem spodnie i dziurawy płaszcz przeciwdeszczowy z naderwanym rękawem. - Co pan tak jeździ, szefie? - spytał ukazując braki w uzębieniu. - Tak zarabiam na życie - wyjaśnił Fabian, ściskając konia kolanami i podjeżdżając bliżej. - Mieszka pan w tym cyrkowym wozie? - spytał włóczęga, wskazując karawaning. - To mój dom. Mężczyzna wyciągnął rękę o czerwonym, spuchniętym nadgarstku i krótkich, powykręcanych palcach, żeby poklepać konia po karku, ale kiedy Lewada prychnęła gniewnie, natychmiast cofnął dłoń. - Może mi pan dać trochę zupy, szefie? - Spojrzał prosząco. Fabian cofnął nieco wierzchowca i zawrócił w stronę autodomu. - Jak chcesz coś zjeść, zapraszam do środka - rzekł. Włóczega ruszył chwiejnym krokiem przez parking za koniem i jeźdźcem, pocąc się, żeby dotrzymać im tempa. Zawahał się jednak przy drzwiach autodomu, kiedy Fabian przywiązywał Lewadę obok Wyrzutki. - Nieczęsto odwiedzam ludzi - rzekł zerkając podejrzliwie do środka. - Nie porwie mnie pan? - Po co miałbym cię porywać? - Żeby na mnie eksperymentować - szepnął żebrak. - Wstrzyknąć mi jakiś narkotyk, bić mnie, przypalać. Ludzie robią różne rzeczy takim jak ja. - Nigdy nie wyrządzam nikomu celowo krzywdy - powiedział Fabian. - Lubię ludzi. Bawię się nimi. Byli już wewnątrz autodomu. Włóczęga rozglądał się z zaciekawieniem. - Mogę zwiedzić resztę? - spytał. Przytrzymując poły płaszcza, z szacunkiem przemieszanym z bojaźnią ruszył za Fabianem do kuchni, gdzie z zainteresowaniem obejrzał generator i kuchenkę mikrofalową. Cofnął się przestraszony, kiedy gospodarz włączył ugniatarkę śmieci, ale gdy Fabian zaczął mu demonstrować elektryczną prasowaczkę z automatycznym wyłącznikiem, uśmiechnął się z łagodnym zdziwieniem. Zachwyciła go łazienka, cała z włókna szklanego, zawierająca umywalkę, sedes i wannę z wbudowanym aparatem do masażu wodnego. Pokiwał z uznaniem głową, oglądając apteczkę. Maszerując drobnymi kroczkami za swoim przewodnikiem, zajrzał do pomieszczeń, w których Fabian trzymał sprzęt do gry w polo, siodła i uprząż. Stojaki z siodłami, stelaże, na których stały buty, oraz stroje jeździeckie nie zwróciły jego uwagi, zdumiał go natomiast widok konia treningowego. Umieszczona na sprężynach drewniana kobyłka półtorametrowej wysokości znajdowała się w dru- cianej klatce o kształcie półkuli; siedząc na kobyłce, Fabian mógł ćwiczyć strzały, uderzając piłki, które po prostu odbijały się od siatki. Kiedy włóczęga, siorbiąc, jadł w kuchni zupę podgrzaną przez Fabiana, jego oczy co rusz biegły ku rzędowi butelek stojących na barku. Po jedzeniu poprosił o jakiś trunek; Fabian napełnił mu szklankę i przenieśli się do saloniku. - To mi dopiero dom! - zawołał mężczyzna. - A niektórzy z nas nie mają żadnego - mruknął rozglądając się. - Za każde z tych urządzeń daliby w lombardzie tyle, że taki gość jak ja mógłby spokojnie przeżyć rok - dodał zerkając na telewizor. - Naprawdę fajny dom, szefie. Bardzo fajny. Skąd ma pan na niego szmal? - Walczę, żeby stać mnie było na ten dom - stwierdził Fabian. - Walczy pan? Fabian skinął głową. Włóczęga przysunął się bliżej. - Czy to niebezpieczne? Może pan zginąć? - spytał. Fabian znów skinął głową. - Więc dlaczego pan walczy? - zapytał włóczęga. - Z powodu takich jak ty - odparł Fabian, znów napełniając mu szklankę. Włóczęga ochoczo wyciągnął po nią drżącą dłoń. - Z powodu takich jak ja? To znaczy? - W jego oku pojawił się błysk; najwyraźniej pomyślał, że może wpadnie mu kilka centów. - Walczę o ten dom, żeby nie stać się jednym z was - rzekł Fabian. Włóczęga spuścił głowę. Bez słowa, jakby pogrążył się w zadumie, powoli dopił trunek. Fabian czuł lęk przed nadprzeciętnymi umiejętnościami. Dlatego wzbudzała w nim niepokój własna celność, nieuchwytna współpraca mięśni, wzroku, mózgu, wypadkowa zlewających się ze sobą odruchów, zespolenie bodźców, umiejętności i woli, które pozwalały mu uderzyć z konia idącego wyciągniętym galopem piłkę znajdującą się ponad dwa metry od jego ramienia z taką precyzją, że trafiała w cel nie większy od kasku zawodnika, oddalony o ponad czterdzieści metrów. Co więcej, uderzał piłkę tak celnie co najmniej sześćdziesiąt razy na sto. Talentowi temu towarzyszył jednak permanentny stan niepewności wynikający z możliwości odniesienia niespodziewanej porażki. Człowiek, który osiągnął wysoki poziom umiejętności w sporcie, w rzemiośle, w pracy zawodowej czy w intymnych stosunkach z ludźmi, niezaprzeczalnie kroczy najkrótszą drogą do sukcesu. Grozi mu jednak, że utożsamiając drogę do sukcesu ze swoją drogą przez życie, uwierzy, że odkrył jedyną właściwą ścieżkę wśród labiryntu życia. A wtedy niechybnie się okaże, iż obrana ścieżka wiedzie go w jeden ze ślepych zaułków labiryntu; nadzwyczajnie uzdolniony człowiek może więc łatwo paść ofiarą własnego talentu, przekonać się, że jego umiejętności i osiągnięcia nie warte są funta kłaków. Fabian odkrył swoją celność jako dzieciak, podczas gry, w którą bawił się z wiejskimi chłopakami, kiedy to - cwałując na oklep po łące na roboczej szkapie - uderzył grabiami piłkę wielkości jabłka i trafił nią w cel nie większy od dyni, oddalony dwadzieścia metrów. Była to jego pierwsza próba; za drugim podejściem znów trafił w cel, podobnie za trzecim i czwartym. Od tego czasu zawsze mógł polegać na swojej celności; to nie on wy- pracował swoje bezbłędne uderzenie, to jego ukształtował ten wrodzony dar. Fabian poddał się ślepo mądrości swojego ciała. Później często się zastanawiał, czy w tym, że tak wcześnie odkrył, iż właśnie polo jest dziedziną, w której może odnosić sukcesy, był jakikolwiek udział świadomego wyboru. Zastanawiając się nad sprawami odgrywającymi rolę przy każdym uderzeniu, takimi jak pochyłość gruntu, giętkość kija, twardość drewnianej nasady, kąt nachylenia ramienia, opór powietrza, pozycja jeźdźca w siodle, szybkość konia, a nawet i opór trawy, po której toczy się piłka, Fabian dochodził do wniosku, że sama liczba zmiennych czynników jest najlepszym dowodem na to, że celności jego strzałów nie może tłumaczyć przypadek. Bo bez względu na to, czy nikt mu nie przeszkadzał, czy zawodnicy przeciwnej drużyny usiłowali go powstrzymać, czy uderzał piłkę z boku konia, pod jego szyją czy pod ogonem, trafiona przez niego drewniana kula zawsze mknęła do bramki. Polo jest grą drużynową, a role czterech zawodników są wyraźnie określone: numer jeden, zawsze w przodzie, ustawia piłkę; numer dwa, główny napastnik, przeprowadza atak na bramkę przeciwnika; numer trzy, rozgrywający, często kapitan drużyny, pomaga w ataku i w obronie; numer cztery, obrońca, pilnuje własnej bramki. Żadna z tych ról nie wykorzystywała należycie umiejętności Fabiana, jeśli chodzi o uderzanie piłki i posyłanie jej do bramki, w dodatku bez niczyjej pomocy. Większości zawodników wystarcza to, że udaje im się dopaść piłki przed przeciwnikami, odebrać im ją lub skierować w stronę słupków bramki. Istotą gry w polo jest walka dwóch drużyn, z których każda usiłuje wbić piłkę do bramki przeciwnika większą ilość razy; jednakże dla Fabiana liczyły się przede wszystkim pojedynki o piłkę toczone przez dwóch zawodników w dowolnym momencie meczu. Od początku jego kariery lekceważenie, z jakim odnosił się do trzech pozostałych członków własnej drużyny - często zawodników zajmujących czołowe miejsca w światowych rankingach - było powodem niechęci i antagonizmów. Ilekroć grał w drużynie, musiał hamować swoje zapędy do samotnego strzelania goli, żeby nie podważać poczucia jedności zespołu; zdobywał bramki tylko wtedy, kiedy usprawiedliwiała to taktyka drużyny, choć drażniła go narzucana sobie impotencja. Kiedy natomiast padał ofiarą fauli lub przeciwnik wbrew przepisom utrudniał mu strzelenie gola, Fabian mścił się, posyłając piłkę tak, aby uderzyła winnego w ramię, w udo, albo trafiła w łopatkę czy w bok jego konia. W polo, grze indywidualnych szarży, skomasowanych ataków, galopujących koni i piłki wiecznie śmigającej w powietrzu, mszczenie się Fabiana na innych zawodnikach długo uchodziło za przypadkowe, niefortunne następstwa niecelnych strzałów, jakie każdy zawodnik oddaje w gorączce meczu. Ale z czasem niektórzy zawodnicy zauważyli niepokojącą zbieżność między faulami na Fabianie a trafianiem jego piłek w graczy lub w konie. Ktoś wyraził na głos swoje podejrzenia; ktoś inny go poparł. Odtąd nieświadom niczego Fabian był pod stałą obserwacją sędziów, przeciwników i zawodników z własnej drużyny. Na drużynę, w której występował, nakładano kary w zamian za kary, jakie sam wymierzał przeciwnikom i ich wierzchowcom. Stał się zagrożeniem dla zespołowego ducha gry. Zawodnicy często zmieniają drużyny. Zdarzało się, że ci, którym Fabian jednego dnia wymierzał kary, następnego dnia znajdowali się w tym samym zespole co on. Wielu nie chciało z nim grać, więc Fabian musiał ciągle zmieniać klubowe barwy, występując w coraz to gorszych drużynach, aż wreszcie zła sława skazała go na całkowitą izolację. Polo, najszybsza i najbardziej niebezpieczna gra zespołowa uprawiana współcześnie, należy także do najstarszych gier sportowych uprawianych w Stanach Zjednoczonych. Jeździectwo na poziomie reprezentowanym przez kowbojów występujących na rodeo, brawura w posługiwaniu się kijem i piłką oraz gwałtowność, z jaką ścierają się przeciwne drużyny, sprawiały - zdaniem Fabiana - że polo było wyjątkowo amerykańskim sportem. Jednakże na całym kontynencie znalazło się nie więcej niż dwudziestu pięciu sponsorów dostatecznie bogatych, aby utrzymywać własne drużyny. Teraz żadnemu z nich nawet nie przyszłoby do głowy, żeby zatrudnić Fabiana. Przez pewien czas pracował jako trener polo na jednej z najlepszych uczelni, ale wkrótce niektórzy z dawnych absolwentów, niegdyś znani gracze, a obecnie członkowie rady nadzorczej swojej alma mater, zaczęli się domagać jego zwolnienia, powołując się na niesportowe zachowanie Fabiana w meczach z drużynami z Europy i obu Ameryk. W młodości myślał, że jego niechęć do gry zespołowej bierze się po prostu z lęku przed stratowaniem; wierzchowców dosiadali zawodnicy, którzy parli do przodu z niepohamowaną furią wynikającą nie tyle z osobistego pragnienia odniesienia sukcesu, z unikalnego instynktu przeżycia, co z kolektywnej strategii, dla której los jednostki nie ma większego znaczenia. Z biegiem lat uznał, że duch kolektywu, duch drużyny, niesie dla niego także inną, mniej groźną, choć równie niepokojącą implikację: zbiorowa odpowiedzialność pomniejsza błędy jednostki, ale również uszczupla jej osiągnięcia, odbiera im wielkość i znaczenie. Zawodnik przestaje odróżniać, co zawdzięcza sobie, co drużynie; granice sukcesu i porażki, zwycięstwa i klęski, stają się niewyraźne, nikt już nie wie, kiedy przemawia przez niego przesadna pokora, kiedy zbytnia pycha. Nadmierne utożsamianie się ze zbiorowością może być również bardzo zdradzieckie; aplauz po udanej akcji jednego z zawodników wywołuje u wszystkich uderzające do głowy uczucie, że są niezwyciężeni, a wtedy zdarza się, że słabszy gracz, biorąc za szybko zakręt lub wpadając na przeciwnika ze zbyt wielkim impetem, przewraca się wraz z koniem - który przygniata go swoim ciężarem akurat w momencie, kiedy najbardziej wierzy w swoje siły. Utrata zawodnika w wypadku, który może uczynić z niego kalekę, niszczy morale całej drużyny, gdyż nadweręża poczucie bezpieczeństwa wszystkich zawodników; zaczynają się bać, a wtedy i oni mogą łatwo ulec wypadkowi. Polo Fabiana - czyli takie, jakie sam uprawiał - nadawało sens jego życiu; było jedyną dziedziną, w której czuł się kimś wyjątkowym. Odrzucony przez większość drużyn, zdecydował się na jeżdżenie po kraju w poszukiwaniu pracy jako sędzia oraz okazji do gry jeden na jeden z zamożnymi przeciwnikami. Ponieważ takie możliwości zarobkowania zdarzały się nieczęsto, rozpaczliwie usiłował odkryć w sobie inne talenty, ale bezskutecznie. Czasami znajdował zajęcie jako instruktor jazdy konnej lub prowadził wykłady na temat hipiki, lecz jak sam przyznawał, jego umiejętności były na bakier z klasycznymi wzorcami jeździectwa, zgodnie z którymi celem nauki jazdy konnej jest osiągnięcie idealnego i pewnego dosiadu, a łydki, kolana, uda, dłonie i głos mają być stosowane w odpowiednio łagodny sposób, aby przekazać wolę jeźdźca koniowi bez poddawania zwierzęcia nieuzasadnionym bodźcom fizycznym oraz bez postępowania wbrew jego instynktowi samozachowawczemu, poczuciu równowagi i naturalnym odruchom. Tymczasem polo jest grą szybkich startów, nagłych zatrzymań, gwałtownych skrętów i obrotów. Wymaga błyskawicznego przemieszczania się konia i jeźdźca, a więc strategii polegającej na brutalnym ściąganiu wodzy, szarpaniu kiełznem pyska zwierzęcia, ustawicznego stosowania ostróg i palcata; koń na boisku jest w ciągłym stanie zagrożenia: to raptownie skręca, żeby uniknąć zderzenia, to wpada z impetem na wierzchowce innych zawodników. Lata gry w polo, lata jeżdżenia na koniach hodowanych i szkolonych wyłącznie do tej gry, wyrobiły w Fabianie nawyki zupełnie sprzeczne z bezpieczeństwem, poprawnością i obyczajem ujeżdżania, gonitwy myśliwskiej i skoków. Jego zachowanie na ko- niu, kiedy ćwiczył na wybiegu, wywoływało zaniepokojenie, a nawet szok zarówno u początkujących instruktorów, jak i doświadczonych. Co gorsze, jego metody i gwałtowność sprawiały, że nawet najbardziej spokojne i potulne konie zaczynały stawać dęba. Pisanie o koniach i jeździectwie było kolejnym sposobem zarabiania na życie, ale Fabianowi brakowało zapału i energii autorów, którzy odnoszą prawdziwe sukcesy na tym polu. W ciągu dwudziestu lat wydał tylko garść książek, a w dodatku każda z nich zawierała kilka rozdziałów o polo. Tymczasem polo nadal było egzotycznym sportem, przywołującym w masowej wyobraźni wizję Anglii i Indii w latach największej chwały Brytyjskiego Imperium, Theodore'a Roosevelta, ostatniego prezydenta Stanów Zjednoczonych, który grywał w polo, oraz młodych ludzi z towarzystwa uganiających się konno za piłką po wystrzyżonych, eleganckich boiskach luksusowych posiadłości na Long Island. Wię- kszość instruktorów jazdy i miłośników koni nie interesowała się i nie lubiła polo; mówili wręcz gniewnie, że jest to gwałt na zwierzętach i jeźdźcach. Znajomi namawiali Fabiana, żeby postarał się znaleźć sobie miejsce w świecie stanowych i ogólnokrajowych pokazów koni, występując nie w roli sędziego, co czynił dość często, lecz jako zawodnik. Zwracali uwagę, że od Vermontu po Oregon i od Georgii po Hawaje pokazy koni, niegdyś skromne imprezy, na których prezentowano używane do jazdy rekreacyjnej konie okolicznych mieszkańców, z czasem przerodziły się w imponujące widowiska o międzynarodowej oprawie, ostrej konkurencji i wysokich wygranych dla zwycięskich koni, których wartość wzrastała wraz z każdą kolejną nagrodą. Znajomi usiłowali przekonać Fabiana, że jego prestiż znakomitego zawodnika, w połączeniu z autorytetem, którym się cieszy jako autor książek o hipice, są ważniejsze od jego jeździeckich niedociągnięć; niejedna duża stajnia lub indywidualny hodowca powinni chcieć go wynająć i wykorzystać fakt, że jest znaną osobą, do zwrócenia uwagi na swoje konie w trakcie pokazu. Ale współzawodnictwo tego rodzaju było obce Fabianowi. W meczach jeden na jeden walczył z innym mężczyzną o prymat na boisku, zgodnie z zasadami, których przestrzegali obaj, bez sędziego, z dala od płochej widowni, która raz faworyzuje tego, raz owego. Natomiast na pokazach koni oceniano jeźdźców i wierzchowce według kryteriów, które go nie obchodziły. Sens walki polegał dla niego nie na wyzwaniu, jakie rzucali mu inni, lecz na tym, które rzucał sam sobie. Fabian czekał nadejścia jesieni w Massachusetts lub w Vermont, czasem przy urodziwych nadmorskich wydmach ciągnących się wzdłuż mielizn, ale najczęściej w głębi północnych rejonów Wschodniego Wybrzeża, gdzie lato stawiało najbardziej zacięty opór, zanim żegnało się z życiem. Liście wciąż trzymały się drzew, a otaczające je krzewy, okryte mgiełką w łagodnym słońcu jesiennego południa, najeżały gałązki na przymrozki chłodnych nocy. Pragnienie ujrzenia przyrody o tej porze roku, doznania niezwykłych wrażeń, jakich dostarcza bogactwo zapachów i nagła mnogość kwiecia - ofiara gasnącej jesieni - nachodziło Fabiana całkiem niespodziewanie, wywołane wonią kory lub mączystego jęczmienia, rześkim zapachem skóry, piżmowym aromatem korzeni niesionym przez wiatr wzdłuż szosy. Brał je za tęsknotę za czymś innym niż myśli i wspomnienia, znacznie od nich głębszym, czymś, do czego nikt nie może rościć sobie prawa własności, gdyż leży poza obszarem nadawania i posiadania. Jeśli szosa biegła akurat wzdłuż wspaniałej posiadłości okolonej kilkuakrowym pasem dziewiczego lasu, zjeżdżał na najbliższą polanę, zatrzymywał autodom i przyczepiał tablice z napisem "Towary Nietrwałe". Ochoczo jak mały chłopiec na myśl o zabawie, siodłał szybko klacze, a następnie, w białym kasku na głowie i z grubymi ochraniaczami na kolanach dla osłony przed leśnym poszyciem, ruszał konno w gęstwinę, prowadząc drugiego wierzchowca na lonży; klacze, podniecone czekającym je biegiem, prychając i potrącając się wzajem, parły do przodu niby wielkie pługi orające ziemię, rozrywając wijące się pędy jeżyn, szarpiąc ścięgna i tętnice upartych ostów, kłujących krzewów, liściastych krzaków. Zagłębiając się coraz dalej w gąszcz, klacze brodziły w morzu listowia, łodyg i korzeni; szelesty oraz suche trzaski, wydobywające się spod kopyt i zagłuszające ich rytmiczny werbel, zlewały się w muzykę podobną do szumu fal, która wznosiła się niczym przybój do uszu Fabiana. Przed nim rozciągał się milczący las; sosny i jodły, dęby i buki strzegły wjazdu. Stado kosów przycupniętych nieruchomo na pędach łopianu, jakby zawstydzonych otaczającym je wybuchem barw, obserwowało karawanę Fabiana przedzierającą się kanałami wśród leszczyny i grabów, jeżyn i sumaku. Niby skiff zamykający konwój, pojedynczy liść o kratownicy żyłek lśniącej w promieniach słońca spłynął na ziemię, znacząc ślad przeprawy. Żółte gałęzie pochylonego nisko drzewa odbijały się w łatach mętnej wody wyzierającej spomiędzy brunatnych kęp butwiejących liści przysłaniających powierzchnię sadzawki. Wjeżdżając na otwartą ścieżkę, Fabian, z piersią smaganą podmuchami wiatru, opadał na siodło, przyciskał mocno kolana i łydki do boków wierzchowca i wprawiał go w kanter; następnie opierając cały ciężar ciała na piętach, unosił się w strzemionach i przechodził w galop; wpatrując się z napięciem w ścieżkę, ru- chami wodzy dawał zwierzęciu znać o każdej gałęzi czy zwalonym pniu zagradzającym drogę, aby mogło płynnym skokiem pokonać przeszkodę. Druga klacz galopowała tuż za pierwszą, zrównując się z nią, kiedy droga poszerzała się niespodziewanie albo kiedy wypadały na polanę; czasami Fabian musiał zwalniać nagle tempo i schylając się w siodle, przejeżdżać ostrożnie pod wiszącymi nisko nadłamanymi konarami o ostrych jak pazury gałęziach lub omijać kałuże stojącej wody. Uderzenia kopyt, spod których tryskały w górę odłamki skalne oraz grudy ziemi, odsłaniały na ścieżce korzenie i skupiska kamieni, skryte dotąd jak orzechy pod zwiędłymi liśćmi; konie pokonywały barykady ze zmurszałych bali o korze jakby zżartej przez trąd i zwisającej w paskach oraz z gołych kłód przypominających żebracze kikuty, strzegące mrocznych zakamarków lasu. Czasami Fabian natrafiał na gromadkę chłopców gardzących utartymi ścieżkami, którzy udawali tropicieli i pionierów, lub na rodzinę biwakującą na polanie; plecaki i śpiwory leżały dookoła, a dzieci bawiły się stosami szyszek albo polowały na chrząszcze i inne owady przemykające szybko po leśnym poszyciu. Wyłaniająca się nagle spośród drzew kawalkada Fabiana wzbudzała zaskoczenie i przestrach; ludzie zatrzymywali się w bezpiecznej odległości, żeby w razie czego uciec do lasu, na tyle jednak blisko, by przyjrzeć się sylwetce jeźdźca w białym kasku, w czarno-brązowych butach z lśniącymi ostrogami i w ochraniaczach przypominających nakolanki średniowiecznej zbroi, który trzymał w dłoni obciągniętej czarną rękawiczką palcat, jakby to była rycerska kopia. Dzieci, nawet sześcio- czy ośmioletnie, często na ten widok zaczynały ryczeć ze strachu. Starsi chłopcy umykali z krzykiem, spłoszeni nagłym pojawieniem się widma z obszarów fantazji i najstarszej pamięci. Mężczyźni i kobiety, pobladli, z otwartymi ustami, tulili do siebie pociechy; zaskoczeni anachroniczną zjawą, nie dowierzając własnym oczom, zastanawiali się, co robić, żeby jej nie rozsierdzić. Fabian uspokajał ich grzecznym powitaniem. Jąkając się tłumaczyli, że tam, skąd pochodzą, nie ma stajni, że konie są zbyt drogie, aby tacy ludzie jak oni mogli z nimi obcować; czasami przyznawali się ze wstydem i z pewnym ociąganiem, że nie tylko ich dzieci, ale oni również nie widzieli dotąd jeźdźca na koniu z tak bliska, chyba że w telewizji. Większość dzieci trzymała się z daleka, rzucając ukradkowe spojrzenia na Fabiana i klacze zza bezpiecznej osłony rodzicielskich pleców. Zwykle jakaś dziewczynka pytała ojca, dlaczego konie są o tyle większe niż w telewizji, albo jakiś chłopiec dopytywał się płaczliwie, czy obcy jeździec wszystkich zastrzeli. Fabian odpowiadał, że jego konie są łagodne jak małe kotki, i namawiał chłopca, żeby podszedł i ich dotknął, albo proponował mu, że go na chwilę posadzi przed sobą na siodle; dziecko z reguły odmawiało, w milczeniu kręcąc głową. Zdarzało się, że ścieżka wiodła Fabiana na wąski betonowy mostek zawieszony nad autostradą, która jak nóż przecinała las. Zatrzymując się przy balustradzie - znów pośród hurkotu maszyn wymyślonych przez człowieka - patrzył w dół na pojazdy mknące asfaltową szosą, skazane na poruszanie się wyłącznie po jej nawierzchni; każdy śmigający poniżej kokon ze stali i szkła wiózł przytroczonego pasem do plastikowego siodła jeźdźca, który prowadził swojego rumaka czerpiącego moc ze spalania benzyny i powietrza, używając zamiast uprzęży kierownicy, pedałów i drążka przekładni biegów. Fabian czasem odruchowo unosił dłoń w geście pozdrowienia; kiedy metal, guma i ludzkie tkanki przemykały pod nim, widział głowy - na sekundę odwracały się od pasa asfaltu w stronę dziwacznego strażnika mostu. Pragnąc znów znaleźć się w lesie, który dostarczał tylu wrażeń jego zmysłom, Fabian zawracał konia i zagłębiał się pomiędzy graby, bukszpany i krzewy sumaku. O zmierzchu wracał spokojnym truchtem do autodomu, z góry ciesząc się na myśl o posiłku. Wyjmował z lodówki gruby plaster wołowiny, lśniący, pożyłkowany jak marmur, z kawałkiem kości podwajającym jego wagę, obrębiony tłuszczem niby drogą koronką. Szpikował mięso ząbkami czosnku, posypywał pieprzem, solą i in- nymi przyprawami, po czym kładł między dwie warstwy cebuli i zostawiał je tak, żeby się marynowało rozsiewając wokół aromatyczny zapach, a sam wyruszał szykować wszystko do leśnej uczty. Zbierał do płóciennego worka kawałki i paski kory klonów, brzóz, kasztanów oraz dębów, pędy iglastych świerków, jodeł i sosen, a także najróżniejsze szyszki, zarówno młode - twarde i zielone - jak i stare, suche. Worek powoli pęczniał, napełniany garściami chwastów, wilgotnej trawy, wstęgami wątrobnika, mchem, kępami poryblin, liśćmi paproci oraz innych roślin i ziół, które znajdował w okolicy. Ciche wieczory były okazją do celebrowania samotnych posiłków na łonie natury; Fabian wybierał odpowiednie miejsce za autodomem, osłonięte przed podmuchami wiatru. Następnie wygrzebywał w ziemi płytki dołek, żeby rozpalić ognisko, po czym otaczał go kamieniami, na których umieszczał starą żelazną kratę przyniesioną ze stajni. Układał kawałki kory i przytykał do nich zapałkę, a kiedy zajmowały się ogniem, dorzucał suche szyszki i parę gałązek świerku lub modrzewia; kiedy płomienie zaczynały huczeć, polewał żagwie wodą przyniesioną z kuchni i czekał, aż w dołku pozostanie tylko bursztynowy żar. Wtedy rzucał na węgle zebrany wcześniej zielony łup, rozgarniając trawy i liście. Kiedy pojawiał się dym, kładł mięso na kracie, umieszczonej dostatecznie wysoko nad dymiącym ogniskiem, aby płomienie strzelające w górę przez warstwę mchu, paproci i sosnowych igieł nie zwęgliły wołowiny. Dym gęstniał, jego woń stawała się coraz ostrzejsza; mięso zaczynało wydzielać soki, potem skwierczeć i kurczyć się, a skapujący z niego powoli tłuszcz sprawiał, że co rusz buchały błękitno-pomarańczowe płomienie. Kiedy Fabian po raz pierwszy przekręcał mięso na drugą stronę, miało już zmienioną barwę; wkrótce nadchodziła pora, by znów posypać solą, pieprzem i przyprawami jego lśniącą powierzchnię i zwiększyć temperaturę, a następnie ponownie przytłumić ogień kolejną porcją świeżej trawy i liści; po pewnym czasie trzeba było znów obracać mięso i powtarzać kolejno pozostałe czynności. Cały proces trwał długo; zmierzch przechodził w noc, zanim Fabian siadał wreszcie do posiłku przy gasnących węglach otoczonych kamieniami, nad którymi wznosił się pióropusz dymu. Ręce i ubranie Fabiana oraz las dookoła pachniały aromatem pieczonego mięsa, tak delikatnego - wręcz rozpływającego się w ustach, bez skazy zwęgleń czy przypaleń - jak to, którego koszto- wał we wczesnej młodości, na wsi dawno temu, kiedy jako parobek wędził połcie koniny dla swojego pana, pilnując, żeby cennego mięsa, później przechowywanego miesiącami, nie uszkodził otwarty ogień, by nie straciło soczystości, a łagodny dym chronił jego miękką tkankę długo po tym, jak ulotni się ciepło. Główne ośrodki polo - czy te na Środkowym Zachodzie, gdzie w polo grywa się latem i wczesną jesienią, czy luksusowe kluby na słonecznej Florydzie, gdzie polo stanowi zimową rozrywkę - były z różnych powodów niedostępne dla Fabiana. Możliwość korzystania ze wspaniałych boisk, wybiegów i stajni przysługuje bowiem tylko tym, którzy po pierwsze kupują i utrzymują luksusowe wille i apartamenty mieszczące się na terenie ośrodków, a po drugie spełniają sztywne towarzyskie i finansowe kryteria, według których przyjmuje się członków do ekskluzywnych klubów. Ale nawet ci, którzy kwalifikują się na członków, muszą - jeśli oni lub ich goście chcą grać w polo - trzymać przynajmniej pięć, sześć koni i opłacać zajmujących się nimi stajennych. Przy tych rzadkich okazjach, kiedy przyjaźń lub przypadek sprawiały, że Fabian odwiedzał jeden z ekskluzywnych klubów, wcale się nie dziwił słysząc, że kupno i roczne utrzymanie kilku koni średniej klasy oraz koszt ich transportu mogą się równać zarobkom dyrektora dużego, kwitnącego przedsiębiorstwa. Pozbawiony możliwości korzystania z najlepszych ośrodków, a tym samym okazji do poznawania ludzi, którzy mogliby mieć ochotę z nim grać, Fabian prowadził życie nomada nie tylko z wyboru, ale również z konieczności. Świadom był ironii, że ze wszystkich sportów, w jakich mógłby odnosić sukcesy, polo jest jedynym, na który w obecnych czasach może sobie pozwolić wyłącznie bardzo bogaty człowiek, a i pośród bogaczy pozwala sobie niewielu. Ostatni, decydujący mecz Trzeciego Międzynarodowego Turnieju Polo im. Eugene'a Stanhope'a, który rozgrywano co roku w Stanhope Estates - jednym z największych w kraju ośrodków polowo-golfowych położonym w pobliżu Chicago - o Puchar Grail Industries i całkiem znaczną nagrodę wysokości ćwierć miliona dolarów, został opóźniony przez ulewę. Czekając na trybunach i wokół boiska, ponad trzy tysiące kibiców w płaszczach przeciwdeszczowych lub z parasolami w dłoniach zastanawiało się na głos, czy południowo- amerykańscy Centauros czy też Hybrids z Nowej Zelandii mają większe szanse odnieść sukces na rozmokłej nawierzchni. Stojąca obok Fabiana kobieta o srebrnych włosach, ubrana w tweedowy kostium, złożyła parasol, który trzymała nad młodym mężczyzną. Fabian zobaczył, że głowę, szyję i tors mężczyzny otacza ciasno aluminiowa konstrukcja z rurek, zaopatrzona w pokrętła. Twarz młodego człowieka - blada, o regularnych rysach, ale dziwnie spokojna wewnątrz metalowej klatki - wydała się Fabianowi znajoma; rozpoznał amerykańskiego zawodnika, który przed kilkoma miesiącami doznał złamania kręgosłupa podczas meczu odbywającego się na Środkowym Zachodzie. Na dźwięk głosu płynącego z megafonu mężczyzna dotknął pokrętła przy biodrze; metalowa klatka obróciła się w stronę przykrytego daszkiem podwyższenia w pierwszym rzędzie. Komandor Ernest Tenet Stanhope, niegdyś znakomity zawodnik, a obecnie dziewięćdziesięcioletni senior rodu, wstał, żeby przemówić do znajdującego się na podwyższeniu mikrofonu. Ubrany w białe bryczesy i korkowy kask, oświadczył, że jako honorowy przewodniczący turnieju ustanowionego ku pamięci jego tragicznie zmarłego syna Eugene'a, został właśnie poinformowany, że jego drugi i jedyny żyjący syn, Patrick Stanhope, nie będzie mógł niestety przybyć, gdyż zatrzymały go obowiązki prezesa i naczelnego dyrektora Grail Industries, rodzinnego przedsiębiorstwa będącego największą w kraju firmą elektroniczną. Przysyła jednak helikoptery, które pomogą osuszyć boisko, aby mecz mógł się odbyć. Z trybun rozległy się okrzyki radości, a starzec przekazał mikrofon Lucretii Stanhope, swojej synowej, godnie wyglądającej czterdziestoletniej wdowie. Spokojna, pewna siebie główna organizatorka turnieju w paru krótkich słowach przeprosiła za opóźnienie. Skorzystawszy z okazji, aby przypomnieć widzom, że zaledwie dwa lata temu jej mąż, Eugene Stanhope, zginął w nieszczęśliwym wypadku, kiedy przygotowywał się do udziału w tym właśnie turnieju, na moment urwała, po czym oświadczyła, że Stajnia Stanhope'ów, zajmująca się hodowlą i handlem najwspanialszymi wierzchowcami w kraju, będzie otwarta po meczu dla widzów, którzy mogą ją zwiedzić bezpłatnie. Ledwo Lucretia Stanhope skończyła mówić, cztery turbo- helikoptery należące do Grail Industries zawisły w równym szyku nad boiskiem, a po chwili opuściły się wolno i zatrzymały dwa metry nad ziemią. Potężne strugi powietrza wprawionego w ruch wirnikami maszyn rozchlapywały na boki stojącą w kałużach wodę, przyspieszając schnięcie zmoczonej deszczem nawierzchni. Na drugim końcu boiska kierowcy i właściciele około siedemdziesięciu starych samochodów i ze trzydziestu samolotów - eksponatów muzealnych, które co roku wytaczano na paradę rozpoczynającą turniej - zaczęli delikatnie wycierać do sucha lśniące, nawoskowane karoserie pojazdów. Ekipy telewizyjne zajmowały miejsca na aluminiowych wieżach wzniesionych na czas turnieju. Kilku fotoreporterów obciążonych aparatami i innym sprzętem biegało wkoło, zatrzymując czołowych zawodników, którzy wychodzili z namiotów przy boisku. Inni pstrykali zdjęcia koniom uwiązanym do słupków obok karawaningów i przyczep mieszkalnych; stajenni właśnie zaczynali je siodłać. Dziennikarze krążyli po trybunach, szukając miejscowych osobistości, a także przedstawicieli międzynarodowej śmietanki towarzyskiej oraz znanych miłośników polo, których turniej co roku przyciągał. Ponad dwadzieścia kabrioletów ozdobionych balonami, kwiatami i amerykańskimi flagami wolno okrążyło boisko. Siedzieli w nich delegaci różnych stowarzyszeń polo i wyżsi urzędnicy koncernów, które sponsorowały turniej i przeznaczyły fundusze na nagrodę. Za nimi, jeden za drugim, jechały zabytkowe samochody, hamując ostrożnie, żeby uniknąć kolizji. Dalej maszerowały szkolne orkiestry z wymachującymi pałeczkami dziewczętami w krótkich spódniczkach. Poprzedzały ukwieconą platformę, z której Miss Polo, ponętna brunetka w bikini i kasku, obrzucała widzów kwiatami. Paradę zamykało czterech kaskaderów w średniowiecznych zbrojach wypożyczonych z jednego z miejscowych muzeów; wjechali na boisko i zaczęli pozorować rycerskie potyczki. Co kilka chwil zawracali rumaki, które - nienawykłe do ciężaru zakutych w żelazo jeźdźców - musiały ze wszystkich sił natężać mięśnie, i pędzili na siebie cwałem, mocno dzierżąc kopie; mijali się tak blisko, że prawie się ocierali, niemal cudem unikając brutalnego zderzenia. Ich popis zapierał widzom dech w piersiach. Mężczyzna w średnim wieku o szczupłej twarzy, którą zdobił przystrzyżony wąsik, zwrócił się do Fabiana. Ubrany był w znakomicie skrojoną sportową kurtkę, białe bryczesy i buty z dwubarwnej skóry, a w wymanikiurowanej dłoni trzymał fajkę z korzenia wrzośca. - Organizatorzy nieźle się starają, prawda? - powiedział z silnym brytyjskim akcentem. - Same te helikoptery wystarczyłyby, żeby podbić cały mój kraj. - Roześmiał się, ukazując żółte, nierówne zęby - Ale kim, pana zdaniem, może być tamten motłoch? - Pogardliwie wskazał fajką trybuny. - Kibice polo. Właściciele stajni. Farmerzy. Hodowcy. Zawodnicy polo z drużyn uniwersyteckich i zwykli ludzie, jak pan i ja. Mężczyzna wzruszył ramionami. - Nie uważam się za zwykłego człowieka - oświadczył. - Przyleciałem pierwszą klasą. - Skąd? - Z Brunei, gdzie mieszkam. Przez Londyn, oczywiście. - Z Brunei? To brzmi fascynująco - rzekł Fabian; nie miał pewności, czy słyszał już o takim państwie. - Fascynująco? Bynajmniej. - Mężczyzna wydmuchał kłąb dymu. - Jedyne, co mamy, to squash, badminton... i wiatr z Morza Południowochińskiego. - Squash, badminton i wiatr? - No tak. I polo, oczywiście. - I polo? - Polo. Niedawno wprowadzone przez nasz łaskawy rząd. - Rząd? - Tak jest. Przez Jego Wysokość Sułtana oraz jego braci. W polo będzie grać Królewski Regiment Brunei, a także nasza policja i lotnictwo, oczywiście. - Oczywiście - powtórzył Fabian. Przelatując wolno tam i z powrotem nad boiskiem, helikoptery spełniły swoje zadanie. Do wtóru okrzyków uznania niosących się z trybun, wzniosły się w górę, przez chwilę wisiały nieruchomo, po czym nagle odleciały. Zrobiło się cicho. Boisko wciąż było nieco wilgotne i parowało w słońcu, ale lśniące kałuże wody znikły. Fabian dzielił dyscypliny sportowe na te, do których piłka jest niezbędna, i takie, w które gra się bez niej. Wśród dyscyplin, w których piłka spełnia zasadniczą rolę, żadna, jego zdaniem, nie mogła się równać z polo. W starciu dwóch drużyn złożonych z czterech zawodników, najważniejsza była dla niego symbioza człowieka z koniem oraz walka jeźdźca z jeźdźcem - przeciwstawne bieguny tego, co dzieje się na boisku, gdzie na ograniczonej przestrzeni rozgrywa się zarówno indywidualny dramat poszczególnych zawodników usiłujących jak najpełniej zademonstrować własne możliwości i umiejętności swoich wierzchowców, jak i dramat dwóch odrębnych, walczących ze sobą zespołów, których raz bardziej, raz mniej skoordynowane działania mają realizować zbiorową wolę grupy. Rączy koń i kij w dłoń - myślał często, próbując uchwycić istotę polo, gry podzielonej na sześć lub osiem części zwanych chukkers, z których każda trwa maksimum siedem i pół minuty. Do gry potrzebne są konie - od czterech do sześciu na zawodnika - zwykle pełnej krwi, dobrej budowy, biegające krótkimi krokami i odpowiednio wyszkolone; kij o wadze czterystu pięćdziesięciu gramów mierzący nie mniej niż metr dwadzieścia i nie więcej niż metr czterdzieści centymetrów, o bambusowym trzonku z gumowym uchwytem na jednym końcu, a na drugim z nasadą długości dwudziestu dwóch centymetrów, w kształcie cygara lub walca, wy- konaną z pełnego bambusa, klonu lub morwy, zwężoną i ściętą w kwadrat na końcach. Konia do gry w polo należy intensywnie szkolić przez dwa albo trzy lata, żeby nauczył się szybkich startów i sprintów, zwinnie wykonywał skręty i nawroty, potrafił błyskawicznie zatrzymać się i równie błyskawicznie znów ruszyć galopem. Pędząc na takim koniu po boisku - prawie dziewięć razy większym niż boisko do piłki nożnej - zawodnik silnym uderzeniem kija posyła piłkę na odległość stu kilkudziesięciu metrów. Szybując ku słupkom bramki, odległym od siebie o siedem metrów i trzydzieści dwa centymetry, piłka - drewniana kula o średnicy ośmiu centymetrów i masie stu dwudziestu pięciu gramów - często przekracza szybkość stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę i nabiera wystarczającego pędu, by strzaskać kość, pozbawić przytomności trafionego konia lub jeźdźca, a nawet spowodować śmierć. Rycerze w średniowiecznych zbrojach w końcu zaprzestali potyczek i zjechali z boiska. Dwóch sędziów, kopiąc ziemię obcasami, zbadało nawierzchnię i dało znak głównemu sędziemu siedzącemu na trybunie, że boisko jest dostatecznie suche, aby mógł się rozpocząć mecz. Fabian przysłuchiwał się toczącym się wokół rozmowom kibiców, którzy czynili zakłady Hybrids, drużyna z Nowej Zelandii, najwyraźniej była faworytem. Każdy z jej zawodników otrzymał w ostatnim rankingu dziewięć punktów na dziesięć możliwych, a ponadto wielu widzów nie miało wątpliwości, że konie Nowozelandczyków są najlepsze na świecie; sami Hybrids również wysoko cenili swoje wierzchowce, gdyż mimo znacznych kosztów transportu zabierali je ze sobą do domu po zakończeniu turnieju, w przeciwieństwie do Centauros, którzy zamierzali sprzedać swoje po dzisiejszym, ostatnim meczu. Kibice uważali, że wartościowe konie gwarantują przewagę, a poza tym podobało im się przywią- zanie Nowozelandczyków do swoich zwierząt płynące z anglosaskiej tradycji szacunku dla konia, która polega na tym, że równocześnie z doskonaleniem umiejętności jeźdźców pracuje się nad podwyższaniem poziomu wyszkolenia zwierząt. Fabian jednak był zdania, że zwycięstwo odniosą Centauros. Chociaż - tak samo jak inni - uważał, że skoro chcą sprzedać konie na aukcji po turnieju, na pewno nie przywieźli najcenniejszych wierzchowców, nie zapominał, że w składzie ich drużyny znajduje się dwóch z sześciu najlepszych zawodników na świecie, którym przyznano dziesięć punktów na dziesięć możliwych, oraz że dwóm pozostałym przyznano po osiem. Co więcej, pochodzili z rodzin, w których w polo grano od dwóch lub trzech pokoleń, a w dodatku z państw, gdzie konia traktuje się podobnie jak samochód w Stanach Zjednoczonych. Tak jak północnoamerykański mechanik czerpie przyjemność z majsterkowania przy samochodzie pozostawionym pod jego opieką, tak dobry południowoamerykański masztalerz idzie za własnym głosem przy tresurze konia. A ponieważ południowoamerykańscy zawodnicy nigdy nie uzależniają zwycięstwa od jednego wierzchowca i zmieniają konie po kilka razy w czasie meczu, zawsze mają w odwodzie nie gorzej wyszkolone rumaki, tym bardziej że dla nich tresura konia do gry w polo sprowadza się przede wszystkim do nauczenia go jak najszybszego biegania. Żeby zwiększyć wytrzymałość konia i zdolność raptownego przyspieszania, wstrzykują mu nawet środki pobudzające, po których konia wręcz rozsadza energia. Potrafią rozcieńczyć krew wierzchowca, żeby przyspieszyć krążenie, a także zmniejszyć wrażliwość jego kończyn na ból, stosując znieczulenie miejscowe lub przecinając nerwy, co powoduje zanik czucia. Hybrids i Centauros wjeżdżali na boisko z dwóch przeciwnych stron, kierując się na środek, przed główną trybunę. Zawodnicy ubrani byli w bawełniane koszulki w barwach klubowych, obcisłe białe bryczesy, buty do polo i ochraniacze. Korkowe kaski z szerokim rondem albo nowsze, plastikowe, chroniły ich głowy, a twarze specjalne osłony. Wierzchowce miały pozakładane policzki, podgardla, naczółki, nachrapniki, jarzemka, wędzidła, munsztuki z łańcuszkami oraz podpierśniki, a na puśliskach zwisały szerokie strzemiona. Ciasne bandaże w jaskrawych klubowych barwach chroniły nogi zwierząt od ciosów kijów, uderzeń piłki i twardych kopyt innych koni. Kiedy zawodnicy stali w jednym szeregu, mocno ściągając wierzchowce, z kijami wzniesionymi do góry niczym sztandary na paradzie, przywodzili na myśl ruchomy fryz jeźdźców szykujących się do boju. Staroświecki dwupłatowiec ciągnący flagę Grail Industries okrążył boisko, płosząc konie; kiedy odleciał, jeden z sędziów rzucił na środek piłkę. Rozpoczął się mecz. Jeźdźcy gwałtownie skoczyli do piłki; kije cięły powietrze, a grudy wilgotnej ziemi tryskały spod kopyt to hamujących, to skręcających rumaków. Od razu na początku meczu każda z drużyn zaprezentowała odrębny styl gry. Hybrids trzymali się swojej zwykłej strategii, w której liczyła się nie tyle ustawiczna pogoń za piłką, co techniczne wyszkolenie zawodników. Chętnie demonstrowali karność i grację wierzchowców, trzymając wodze wędzidłowe i munsztukowe na sposób angielski - poszczególne rzemienie oddzielnie między palcami - a dłoń zaciśniętą, kłykciami do góry, na rączce palcata, którego rzadko używali nawet w najbardziej gorączkowych momentach, poganiając zwierzę niemal wyłącznie naciskiem kolan i łydek. Wodze ściągali nie za mocno, krótkimi pociągnięciami; dbali także, aby koń miał zawsze dobrą równowagę i wykonywał zwroty z wewnętrznej nogi. Aż przyjemnie było patrzeć na ich giętkie sylwetki, kiedy - pędząc za piłką - unosili się w strzemionach, opierali kolanami o siodło i pochylali tak nisko, że niemal dotykali ramionami uszu zwierzęcia. Trzymając wodze w lewej ręce, prawą - z wręcz podręcznikową precyzją - posługiwali się kijem; dłoń zaciśnięta na uchwycie, kciuk i palec wskazujący prawidłowo ułożone, ruch kija zawsze płynny, piłka zawsze bita z forhendu, kiedy znajdowała się przy przednich nogach zwierzęcia, z bekhendu, kiedy była blisko zadnich. Dosiadający szybkich, odważnych i znakomicie wyszkolonych argentyńskich anglików Centauros znani byli z prędkości oraz z zuchwalstwa, z jakim przemieniali boisko w szachownicę, na której realizowali strategię wymagającą od każdego zawodnika uporczywego dążenia do zdobycia bramki. Wodze wędzidłowe trzymali między kciukiem a palcem wskazującym, wodze munsztukowe między palcem wskazującym i środkowym, a palcat przyciśnięty kciukiem do dłoni, kłykciami zwróconej w bok, i - odznaczając się wyjątkowo gwałtownym usposobieniem - cały czas oddziaływali na konia ciągłym naporem kiełzna, ukłuciami ostróg i razami palcata, zmuszając zwierzę do zmian tempa, nagłych zahamowań i błyskawicznych zwrotów. Każdy Centauro przedstawiał sobą pyszny widok, gdy pędził jak szalony, smagając konia po okrwawionych bokach i nieustannie przenosząc wzrok to z przeciwników na linię ataku, to z linii ataku na piłkę, to z piłki znów na przeciwników. Centauros jako jedyni mieli zwyczaj przerzucać wodze do prawej dłoni ściskającej kij, żeby tym lepiej lewą okładać konia palcatem. Trzymali kij mocno, ręką swobodną w nadgarstku, z łokciem blisko tułowia, a przed- ramieniem w płynnej harmonii z kijem, kiedy uderzał piłkę i podrywał ją z ziemi, posyłając w dal. Fabian przypomniał sobie zdarzenie z pewnego meczu, które przywoływało echo wspomnień z pamięci starszej od czasu. Południowoamerykański zawodnik gwałtownie przyspieszył wierzchowca; koń zareagował, wyrzucając przednią nogę daleko przed swój środek ciężkości, w tej samej chwili, w której jego zadnia noga dotknęła ziemi, po czym wyciągnął się do sprężystego skoku, kładąc uszy, aby zmniejszyć opór powietrza. Fabian miał wrażenie, że cofnął się o tysiące lat i widzi konia zbierającego się do szaleńczej ucieczki przed drapieżnikami, które chcą go pożreć. Wierzchowiec pędził jak na złamanie karku. Nagle, usiłując w pełnym galopie zepchnąć z trasy przeciwnika pędzącego za piłką, a następnie wsunąć od tyłu kij i sprzątnąć mu ją sprzed nosa, kiedy będzie brał zamach, zawodnik brutalnie ściągnął wodze, ściskając koniowi dolną szczękę munsztukiem. Zwierzę straciło pęd, jego naturalny rytm prysł wraz z gwałtownym opuszczeniem nogi. Kiedy jeździec ponownie spiął mu boki ostrogami, koń się potknął; jego przednia noga podwinęła się i złamała tuż poniżej napięstka. Spieniony rumak, ogarnięty szałem walki, dalej galopował, choć złamana kończyna uginała się pod nim i przy każdym kroku wychodziła na wierzch naga kość; po chwili jednak znów się potknął i przewrócił na murawę. Dopiero wtedy jeździec, tak samo rozgorączkowany walką jak koń, zdał sobie sprawę, co się stało. Na uroczyste przyjęcie w "Polo and Golf Club" wydane na zakończenie turnieju przez mieszkańców Stanhope Estates zaproszono członków rywalizujących drużyn, innych zawodników oraz osobistości ze świata sportu i elity towarzyskiej, którzy zjechali się z całego świata. Fabian przybył bez zaproszenia, więc przechadzał się trochę niepewnie pośród wystrojonych gości. W jednej z sal usłyszał nagle swoje nazwisko. Szedł ku niemu mężczyzna w średnim wieku ubrany w granatowy garnitur; jego srebrny krawat zdobiła oryginalna złota spinka w kształcie kija uderzającego piłkę wykonaną z perły. Oczy mężczyzny z ptasią łapczywością wpiły się w Fabiana. - Wiem, kim pan jest - powiedział zbliżając się z żar- tobliwie konspiracyjną miną. - Ja też - rzekł Fabian. - Sławny pan Fabian we własnej osobie! - zawołał mężczyzna, ciągnąc Fabiana za ramię w róg sali. - Nazywam się Michael Stockey. Szukałem pana wśród najemników grających w zawodowych drużynach, ale powiedziano mi, że nie dał się pan kupić. To prawda? - Nie sprzedałem się, bo nie było chętnych - wyjaśnił Fabian. Stockey przysunął się bliżej. - Już raz się spotkaliśmy - rzekł wesołym tonem. - Na turnieju polo w Los Lemures, na Karaibach. Fabian przeprosił mężczyznę, że go sobie nie przypomina, ale Stockeya to bynajmniej nie zniechęciło. - W każdym razie niedawno padło w pewnej rozmowie pańskie nazwisko - oznajmił. - My w Grail Industries uważamy, że polo, najszybszy i najbardziej niebezpieczny sport na świecie, to gra przyszłości. Ośmiu jeźdźców, z których każdy waży wraz z koniem pół tony, wciąż zderza się ze sobą, pędząc z prędkością pięćdzie- sięciu kilku kilometrów na godzinę za piłką wielkości bili! Co sekundę każdy zawodnik ryzykuje życie dla zdobycia przewagi! Istna burza! - Rozgrzały go własne słowa. - Polo to supersport łączący niebezpieczeństwo steeplechase, szybkość gonitwy, brutalność hokeja, napięcie futbolu, precyzję baseballu, wyzwanie golfa i grę zespołową roller derby - Urwał zadowolony z siebie, ale zaraz kontynuował: - Gra królów jest nadal królową gier! Grail Industries są gotowe sponsorować Mistrzostwa Świata w Polo w grze jeden na jeden, które odbywałyby się w Wellington, Retama lub Boca Raton; każdy z setek amerykańskich i zagranicznych klubów wystawiałby graczy, najwyżej ocenianych zawodowców i ama- torów, którzy toczyliby indywidulane pojedynki o tytuł Mistrza Świata w Polo. Wyobraża pan sobie, jak tego typu współczesne pojedynki spopularyzowałyby polo wśród telewidzów? Świetny pomysł, nie? Co pan sądzi? - Że to zupełnie wyjątkowy sport - rzekł Fabian. Stockey przestąpił z nogi na nogę. - Widzę w tym rolę dla pana: byłby pan naszym głównym komentatorem. Któż bardziej się nadaje? Jest pan autorem kilku książek o polo. Współpracował pan przy pisaniu poprawek do Ustawy o Ochronie Konia. Pół życia spędził pan w innych krajach, grywał w polo na całym świecie. Zna pan osobiście wielu czołowych gra- czy. - Urwał i czekał z niepokojem na reakcję Fabiana. - Czyj to pomysł? - spytał ostrożnie Fabian. - Patrick Stanhope osobiście prosił mnie, żebym pana odszukał i spytał, co pan sądzi na ten temat. Jest bardzo wdzięczny, że tak troskliwie zajął się pan jego małą Vanessą i tak znakomicie nauczył ją jeździć i skakać; nie miała dotąd żadnego upadku. Oczywiście, znaleźli się tacy, którym nie spodobał się pomysł powierzenia panu tej pracy - Stockney zamilkł na moment. - Niektórzy ludzie ze Stowarzyszenia Polo... no, mówi się, że żadna drużyna nie chce pana mieć w swoim składzie. Że jest pan jak samotny wilk, z nikim nie dzieli się piłką i rzadko chybia celu... a nigdy innego zawodnika. - Wiem, co się mówi - stwierdził Fabian. - Krąży plotka... - Stockey zakasłał nerwowo - ...że nauczył się pan tak strzelać w dzieciństwie, w Europie podczas wojny, kiedy zmuszano pana do występowania na wiejskich jarmarkach. Ludzie twierdzą, że pana miejsce jest na arenie cyrkowej, a nie na boisku. Nie chcą nawet, żeby sędziował pan mecze. - Wiem o tym. - Więc pewnie wie pan również, że niektórzy mówią, że to, co się stało... że ten wypadek, w którym zginął Eugene, wcale nie był wypadkiem... że toczyliście pojedynek... Ponieważ Fabian milczał, Stockey złożył dłonie i pokiwał nimi w zadumie. - No, ale wie pan, pojedynek... nawet kiedy kończy się śmiercią... w oczach prawa nie jest przecież morderstwem. Wie pan, co mam na myśli - zakończył z przebiegłą miną. Fabian nie zareagował. Stockey z głębokim westchnieniem rozłożył szeroko ręce. - Stajenny, który był przy tym obecny, zeznał, że obaj graliście twardo i brutalnie, ale że Eugene sam wjechał w tor piłki, która zmiażdżyła mu twarz. A pan podobno grał ze skaleczoną dłonią! - Dzień wcześniej obciąłem sobie palec - wyjaśnił Fabian. Stockey drgnął, ale zaraz przywołał na twarz kolejny uśmiech. - Patrick Stanhope oczywiście wie, że śmierć jego brata nie była pańską winą. Czy znajdzie się choć jeden poważny zawodnik, który nie odniósł w grze żadnych obrażeń? - Ja nigdy nie odniosłem obrażeń - oświadczył Fabian. - I chwała panu za to! - zawołał Stockey - Ale inni znakomici gracze mieli wiele kontuzji. - Ktoś, kto odnosi wiele kontuzji, nie jest znakomitym graczem - zawyrokował Fabian. - To dość radykalny sąd, panie Fabian - powiedział ostrożnie Stockey. - Mówi pan to samo, co w swoich książkach. A ludzie lubią mieć wysoką opinię o sobie, nawet jeśli coś im nie wychodzi. - Zniżył głos. - Pańskie książki zniechęcają ludzi do polo! - Zniechęcają ich nie książki, lecz wypadki, które opisuję - poprawił go Fabian. Stockey popatrzył na niego z namysłem. - Już wiem. Przedstawimy pana, zgodnie z tym, co pan pisze, jako propagatora większego bezpieczeństwa w polo, a to powinno się spodobać telewidzom. Co pan na naszą ofertę? - Muszę się zastanowić - rzekł Fabian. Stockey klepnął go w ramię. - Ulokujemy pana na Florydzie, na przykład w Palm Beach Polo Club; to dopiero będzie słodkie życie! Najlepsi zawodnicy z całego świata, wspaniałe towarzystwo, więcej znakomitości, niż będzie pan miał ochotę poznać! - Wręczył Fabianowi ozdobną wizytówkę. Niech pan wkrótce do mnie zadzwoni, dobrze? Mam nadzieję, że się pan zgodzi. - Odszedł w stronę baru. Na środku sali grupka kobiet w luźnych, kwiecistych sukniach nakładała lody do srebrnych pucharków, niszcząc stopniowo rzeźbę malinowo-waniliowego jeźdźca na czekoladowo- kawowym rumaku, kopię trofeum Turnieju Stanhope'a. Deszcz, który ustał po południu, padał teraz ze zdwojoną siłą; strugi wody ciekły po szklanych ścianach sali, błyskawice goniły jedna drugą. Nie chcąc, żeby ktoś go znów rozpoznał, po rozmowie ze Stockeyem Fabian usiadł przy pustym stoliku w najciemniejszym rogu sali. Natychmiast przybiegło dwóch kelnerów; poprawili krzesła i zmienili obrus. Do stolika podeszła młoda kobieta w obcisłej sukni, która poruszała się sugestywnie przy każdym ruchu jej ciała. Fabian rozpoznał Alexandrę Stahlberg. - Co u ciebie słychać, Fabian? - spytała z lekkim uśmiechem. W jej dużych owalnych oczach pojawiły się niespokojne chochliki, a wargi rozchyliły się, ukazując idealnie równe, mlecznobiałe zęby. Fabian wstał. Dłoń, którą kobieta wyciągnęła na powitanie, była wąska, gładka i chłodna. Natychmiast odżyło w nim wspomnienie, jak te ręce i palce błądziły po jego ciele, natarczywe, natrętne, przecierając drogę dla warg i języka. Popatrzył na dłoń Alexandry. Zauważyła jego spojrzenie. - Wciąż cię fascynują palce? - spytała zalotnym tonem, przechylając się lekko w stronę towarzyszącego jej mężczyzny. - Ty mnie fascynujesz - odpowiedział Fabian, zastanawiając się, co oznacza to drugie pojawienie się Alexandry Stahlberg w jego życiu. Od śmierci Eugene'a widywał Alexandrę wiele razy, lecz tylko na reklamach: kusiła go w lotniskowych poczekalniach, przyciągała z lśniących okładek pism na oświetlonym stojaku przed całodobowym kioskiem. Kiedyś, czekając w kolejce do telefonu, zerknął do góry i odkrył, że jest obiektem jej uwodzicielskiego spojrzenia. Patrzyła na niego z ogromnej reklamy nowego błyszczyka do ust, wsparta brodą na misternie splecionych palcach, z których jeden sterczał wyprostowany, muskając prowokacyjnie czerwone wargi, jakby nakazywał milczenie; oczy modelki przeszywały na wskroś każdego, kto podnosił na nią wzrok. Fabian i Eugene Stanhope byli przyjaciółmi. Eugene często wynajmował Fabiana, żeby ćwiczyć z nim polo lub wspólnie brać udział w meczach; podróżowali prywatnym samolotem Eugene'a do różnych klubów i na turnieje w Stanach i za granicą. Razem walczyli przeciwko Central Romana, drużynie maharadży Jabara Singha, legendarnego hinduskiego zawodnika, w La Romana, kurorcie na Dominikanie. W czasie jednego z lotów do La Romana Eugene poznał przyjaciela z Alexandrą, młodą modelką. Przedstawił ją jako dobrą znajomą, nie starając się ukryć tego, co Fabian odgadł od razu - że są kochankami. Później w trakcie pobytu na wyspie, chcąc zapobiec plotkom i uśpić czujność swojej żony, Lucretii, poprosił Fabiana, by udawał, że Alexandra jest jego przyjaciółką. Fabian się zgodził. Od tej chwili był częstym gościem w Stanhope Estates; Alexandra zwykle zjawiała się dzień czy dwa po jego przyjeździe. Rok po tym, jak Fabian poznał Alexandrę, Eugene wynajął go, żeby przygotować się do turnieju, i zaprosił do Stanhope Estates. Kilka tygodni przed wyjazdem do Eugene'a Fabian spotkał przypadkiem Alexandrę. Była w towarzystwie francuskiego producenta filmowego, który znał Fabiana tylko przelotnie z meczów, ale przywitał się z nim jak ze starym przyjacielem, wyrażając radość, że Fabian i Alexandra, z którą najwyraźniej łączyły go zażyłe stosunki, również dobrze się znają. Alexandra milczała niezadowolona, ale Francuz bynajmniej nie krył, że często podróżują razem i że, świadom jej powabu, zamierza nakręcić z nią jeden ze swoich swobodnych obyczajowo filmów. Wreszcie pocałował ją i wysłał na zakupy, a Fabian, któremu Alexandra podobała się, odkąd mu ją Eugene przedstawił, zobaczył, że dziewczyna patrzy na niego z lękiem. Kiedy zostali sami, producent opowiadał z lubością i szczegółami o swoim romansie z modelką. Jego słowa rozpaliły wyobraźnię Fabiana, zastępując stare obrazy nowymi i wzmagając jego zainteresowanie dziewczyną. Postanowił ją lepiej poznać. Po przyjeździe do Stanhope Estates od razu chciał zapewnić Alexandrę o swojej dyskrecji, uspokoić ją, że nie wspomni żadnemu z mężczyzn, z którymi jest związana, o obecności innego. Eugene wyjechał na krótko w interesach, wcześniej jednak polecił, aby oddano do dyspozycji Alexandry i Fabiana wygodną starą willę znajdującą się na terenie posiadłości. Dziewczyna zajęła jeden z pokoi na piętrze, Fabian pokój na parterze. Wyprowadził z autodomu konie, przekazał je stajennym Stanhope'a i zaparkował pojazd przed willą. Po kolacji w "Polo and Golf Club" z kilkoma zawodnikami i ich żonami Alexandra zaproponowała Fabianowi, żeby wrócili na piechotę przez lasek porastający opadające łagodnie zbocze między klubem a willą; mieszkały w nim sarny. Wysoko nad skąpaną w księżycowym blasku piaszczystą dróżką wiatr szeleścił wierzchołkami drzew, ale w dole panowała cisza, którą zakłócało tylko uporczywe cykanie świerszczy. Świadomość, że po raz pierwszy jest sam na sam z Alexandrą, sprawiała, że Fabianowi rwały się myśli, co rusz zmieniając swój bieg. Alexandra przerwała milczenie. - Nie jestem niczyją utrzymanką. - Mówiła jakby do siebie, chłodnym, obojętnym głosem. - Tak długo póki mężczyźni, z którymi się zadaję, nie wyrządzają mi krzywdy, zadaję się z tymi, z którymi chcę się zadawać. Fabian postanowił od razu ją uspokoić. - Nie powiem... - zaczął. - Wiem - przerwała mu. - Choć nawet gdybyś któremuś powiedział, nie zrobiłoby mu to różnicy. Obaj wiedzą, czego chcą. - To znaczy? - zapytał. Powietrze w lesie było duszne, gorące, cykanie świerszczy nie ustawało ani na moment. Błyskawica, szybka, bezgłośna, przecięła niebo. Kiedy Fabian wytężył wzrok, żeby zapełnić kontury nocy, kolejna błyskawica oświetliła stojącą tuż przy nim dziewczynę. - Obiecuję więcej niż jakakolwiek kobieta na świecie - oznajmiła. - Chcą doświadczyć tego, co obiecuję. Dochodzili już do willi, właśnie mijali autodom Fabiana. Jakby pragnąc zostawić ślad na niewidocznym kurzu, Alexandra przeciągnęła palcem po srebrnej powłoce pojazdu. - Mogę obejrzeć wnętrze? - zapytała. Fabian popatrzył na siatkę cieni kładących się na jej twarz i ramiona. - Lepiej odłóżmy to na kiedy indziej - powiedział, choć czuł, że z tej potyczki ze zmysłami jego rozum nie wyjdzie zwycięsko. - Dobrze. Ale czy naprawdę chcesz czekać? Wszedł do kabiny autodomu i zapalił światła w salonie. Dziewczyna weszła za nim. - Więc tu się ukrywasz? - Rozejrzała się po saloniku i zerknęła na schodki wiodące do sypialni. - Tu mieszkam i pracuję - odpowiedział Fabian. Alexandra poprosiła o czerwone wino. Z ulgą, że może się czymś zająć i ukryć zdenerwowanie, Fabian podszedł do półki, wziął ostatnią butelkę wina, otworzył ją i nalał dziewczynie kieliszek. Powoli sączyła trunek. Zatrzymała na moment wzrok na książkach o polo autorstwa Fabiana, ale żadnej nie wzięła do ręki. Spodobał jej się stołek przy biurku, na którym pracował; było to po prostu siodło do polo umieszczone na koźle. Usiadła na nim, unosząc wieczorową suknię; materiał przesunął się wyżej, obnażając jej uda. Dziewczyna odchyliła się do tyłu; grzywa miedzianych, migoczących w świetle włosów opadła jej na kark i ramiona. Siedząc okrakiem na siodle, z przednim łękiem między nagimi udami, wyglądała niezwykle prowokacyjnie w połyskującej sukni i sandałkach na wysokim obcasie. To właśnie świadomość wrażenia, jakie wywołuje na innych, czyniła z Alexandry tak znakomitą modelkę; przesunęła w dół dłonie i rozczapierzyła palce na kostkach, eksponując idealnie pomalowane, szkarłatne pa- znokcie, a potem wplotła je między palce u nóg, również pociągnięte czerwoną emalią. Fabian obserwował grę dłoni, stóp, palców; długie, zwinne, o nerwowych ruchach, wydawały mu się kruche jak detale gipsowej rzeźby religijnej narażone na odłamanie. Alexandra przejechała pieszczotliwie ręką po włosach, jakby rozgarniała palcami ciszę, po czym zerknęła do lustra na ścianie; dwie bliźniaczki, jedna uwięziona za szybą, druga wolna, przez chwilę mierzyły się wzrokiem. Dziewczyna w lustrze przechwyciła spojrzenie Fabiana; nie mógł dłużej nie zauważony obserwować nagich ramion jej siostry. Alexandra uśmiechnęła się. - W pracy nazywają mnie Stonogą - powiedziała. - Stonogą? - Tak. Same nogi, stopy i ręce. Przekręciła się nieco w siodle i złączyła dłonie na podołku; jej nogi rozsunęły się, suknia podjechała wyżej. Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że Fabian widzi wewnętrzną stronę jej ud. - O czym myślisz? - zapytała. - Zastanawiam się, kto zamieszkuje tak doskonałe ciało. - Przekonaj się. Zsunęła się z siodła; suknia znów zasłoniła jej uda. Alexandra podeszła do baru i podniosła otwartą butelkę wina. Z butelką w prawej ręce i kieliszkiem w lewej oparła się o ścianę i spojrzała na Fabiana. Czekała. Czuł się na rozstaju dróg, zmuszony z woli drugiej osoby zakłócić wypracowaną harmonię między swoimi zasadami a inklinacjami. Fabian lubił Eugene'a i jego towarzystwo. Nawet kiedy był przygnębiony, nigdy nie zazdrościł przyjacielowi dobrego zdrowia, urody i fortuny. Eugene zdawał sobie sprawę, że Fabian wiedzie dokładnie takie życie, jakiego pragnie, i pewnie dlatego zachowywał się przy nim naturalnie, nie próbując ani pomniejszać własnego majątku, władzy i pozycji, ani udawać, że uwierają go ograniczenia nałożone przez bogactwo. Jego pieniądze były jak zabawka, którą chciał się dzielić z Fabianem; bawili się razem. To dzięki temu, że zgodził się żyrować pożyczkę bankową, Fabian nabył autodom; z kolei urodzinowy prezent w postaci gotówki umożliwił zakup Wyrzutki i Lewady. Wynajmując go do gry i płacąc mu za samą gotowość, Eugene stał się głównym źródłem dochodów Fabiana. Jednakże świadom niezręczności sytuacji, w której Fabian był nie tylko przyjacielem, ale także dłużnikiem, postanowił uniezależnić go finansowo; ostatnio wspomniał o pomyśle wydawania serii podręczników jeździectwa pod jego redakcją. Fabian czuł na sobie uporczywe spojrzenie Alexandry. Wciąż czekała. Wiedział, że dziewczyna jest emocjonalną własnością Eugene'a, jeszcze jedną cząstką jego niezmierzonej fortuny, ale czy to wystarczyło, żeby ściągnąć wodze pożądania, jakie w nim rozbudziła? Czy jej romans z francuskim producentem nie wskazywał na to, że jest dostępna innym, że nie tylko jeden Eugene może hasać na tym erotycznym boisku? A może po prostu tak jej zależało na jego milczeniu, że gotowa była posłużyć się swoim ciałem, żeby je sobie zapewnić? Niepodjęcie wyzwania rzuconego przez Alexandrę, stłumienie pożądania, które pchało go do niej, byłoby pewną formą indolencji, a więc także odstępstwem od zasad. Straciłby wiarę w siebie. Czując, że odzyskał spokój duszy, zgasił górne światło w salonie, nawet nie patrząc w stronę Alexandry. Pojedyncza niebieska żarówka oświetlała wąskie schodki wiodące do sypialni. Ekonomika myślowa skłoniła Fabiana do tego, by traktować niektórych ludzi jako spolaryzowanych, podzielonych na zgodne lub antagonistyczne połówki; określał ich odpowiednio mianem symetryków bądź asymetryków. W wypadku tych pierwszych, obie połówki, a zarazem fizjonomia, ciało i dusza pozostawały w harmonii ze sobą; symetryka otaczał spokój, obca mu była impulsywność, a ekstremalne sytuacje życiowe rzadko stawały się jego udziałem. U asymetryków połówki różniły się od siebie; wiecznie zmienni, często odznaczali się wybuchowym temperamentem. Symetryka cechował silny charakter, asymetryka silna osobowość. Symetryk wydawał się urodziwy, asymetryk interesujący. Fabian uważał dotąd Alexandrę za klasyczny przykład osoby symetrycznej, ale w ciągu nocy spędzonej razem, kiedy kochali się obsesyjnie, bez żadnych hamulców, ujawniła się przepaść między jej zewnętrznym opanowaniem i wewnętrznym niepokojem. To go zafa- scynowało. Możliwość kochania się z nią, świadomość, że dziew- czyna obdarowuje go sobą, wyczuwając jego potrzebę, sprawiały, że podniecenie Fabiana sięgało wyżyn; obnażony, dawał jej znać, że może z nim robić, co chce, a ona przyspieszała wzrastającą spiralę jego rozkoszy rozmyślnym, powolnym rytmem. W mgiełce poranka obserwował Alexandrę, jak spała. Zaplanował wczoraj, że rano poćwiczy strzelanie do bramki, więc wstał, zostawiając dziewczynę w łóżku; pożądanie i wątpliwości przenikały go na zmianę, wzbudzając w nim niepokój i niepewność. Przy obiedzie powiedziano mu, że Eugene, który miał wrócić dopiero za dwa lub trzy dni, już przyjechał i chce się z nim widzieć w rezydencji. Fabian od razu wszedł do salonu. Eugene i Alexandra czekali na niego. W szarym garniturze i białej koszuli Eugene wyglądał bardzo urzędowo; siedział w ogromnym skórzanym fotelu, do którego dostęp zagradzał rzeźbiony niski stolik. Alexandra balansowała na szerokiej poręczy fotela, kołysząc jedną nogą. Pod cienkim materiałem wyraźnie rysowały się piersi. Fabian chciał wyciągnąć dłoń do Eugene'a, ale coś w wyrazie twarzy przyjaciela sprawiło, że się zawahał. Spojrzał na Alexandrę; opuściła głowę. Przysunął do stolika fotel i usiadł. Eugene przyglądał mu się przez chwilę. - Myślałem, że jesteś moim przyjacielem - rzekł, starannie odmierzając słowa. - Jestem twoim przyjacielem - oświadczył cicho Fabian. Eugene otoczył ramieniem Alexandrę i przyciągnął ją bliżej; oparła się o niego. Oboje patrzyli na Fabiana, jakby był niesfornym uczniakiem, który ma otrzymać reprymendę. - Alexandra powiedziała mi, że wczoraj wieczorem, pod pretekstem, że chcesz jej pokazać swój karawaning, próbowałeś zaciągnąć ją do łóżka - oznajmił Eugene. Fabian, zbity z tropu, poczuł się nagle obcy i samotny. - Alexandra kłamie - rzekł. Skierował na nią wzrok. Siedziała spokojna, obojętna, przyglądając mu się z wyrazem twarzy, który jakby pozostał na jej obliczu długo po tym, jak ulotniło się uczucie, które go wywołało. - Alexandra wyjawiła mi, że zmusiłeś ją do picia wina, więc była trochę wstawiona. Eugene urwał i podniósł wzrok na dziewczynę, która skinęła głową, jakby zachęcając go, żeby kontynuował. Znów zwrócił się do Fabiana. - Powiedziała mi również - ciągnął ostrym tonem - że ponieważ nie miała innego wyjścia, położyła się w ubraniu obok ciebie na łóżku, a potem zerwała się nagle i uciekła. Alexandra ścisnęła palcami ramię Eugene'a, po czym - udając zawstydzenie - spuściła głowę. - Wiem o wszystkim, co się wydarzyło, i wiem to od Alexandry - mówił dalej Eugene. - Alexandra i ja nie mamy przed sobą tajemnic. Na tym polega tajemnica naszej miłości. Myślałeś, że możesz to zniszczyć jedną butelką wina? Fabian spojrzał na modelkę; policzki miała zarumienione, wargi lekko rozchylone. Siedziała z miną posłusznej córki, która zgadza się z mądrością bijącą ze słów wszechwiedzącego ojca. Pamięć Fabiana jeszcze nie wyrugowała z siebie obrazu leżącej przy nim Alexandry. Kiedy ją teraz obserwował, myśląc o tym, co między nimi zaszło, przypomniał sobie słowa, które wypowiedziała: - Mam tego dość, Fabianie. Mam dość czekania na facetów i spełniania ich potrzeb, bo zawsze liczą się tylko ich potrzeby; mam dość znużonych, spoconych ciał szukających wygodnej dziurki. Mierżą mnie ich niezgrabne pocałunki, nieudolne objęcia, chrapliwe jęki i monotonne pieprzenie, zawsze w tej samej pozycji. Spuszczają się we mnie i zasypiają, a rano idą do biura. Przysunąwszy się bliżej, jedną ręką objął dziewczynę w talii i uniósł ją nieco z posłania, a drugą dotknął jej szyi, ramion, potem wolno opuścił dłoń do jej jędrnych, kształtnych piersi. Poczuł, jak jej wargi napierają na jego usta, szybko i natarczywie odpowiadając na pieszczotę. Cały czas patrzyła mu w oczy, nie pozwalając mu ani na chwilę oderwać wzroku, ani na chwilę uciec od niej w myślach do innego świata, który byłby tylko jego własnym lub który we wspomnieniach bądź wyobraźni dzieliłby z inną kobietą. Pamiętał jej nogi wokół swojej klatki piersiowej, jej łydki ściskające mu żebra. Skóra Alexandry była tak gładka w dotyku, że wydawało mu się, iż powinna lśnić w mroku. Jej stopy, wąskie w kostkach, muskały miękkimi podeszwami jego policzki. Czuł na brodzie ich wysokie podbicie, krągłość pięt, a potem zwinne, delikatne palce u nóg, które zaczęły napierać na jego wargi, wci- skać się w bruzdę ust, rozsuwać zaciśniętą bramę zębów, dotykać języka. Stopa pieszcząca mu usta i dłoń wnikająca głęboko w niego coraz bardziej wzmagały podniecenie Fabiana, ale ilekroć dochodził do granicy, którą trzeba przekroczyć, żeby powstało nowe życie, dziewczyna go hamowała; poddając się jej zabiegom, godził się równocześnie na rezygnację z ostatecznego wyzwolenia. Patrzył teraz przez stolik na dłonie Alexandry, na jej szczupłe, kształtne palce splecione na kolanach. Myślał o jej rękach: jak w nocy nawiązywały kontakt z jego ciałem, jak je ugniatały i badały coraz śmielej, jak chłodne paznokcie przesuwały się w nim po napiętych błonach, ignorując sprzeciw, przygotowując drogę dla ust, przekonując, by poddał się karesom języka. Usilne dążenie do przezwyciężenia jego oporu, odmawianie mu prawa do nietykalności jakichkolwiek obszarów ciała, docieranie ustami i językiem tam, gdzie wcześniej była jej dłoń i palce, świadczyły o niesłychanej zachłanności Alexandry. Ale Fabian czuł również, że te pieszczoty - choć przynosiły mu rozkosz - miały przede wszystkim udowodnić jej samej, że potrafi skłonić partnera, by zgodził się całkowicie jej podporządkować. W końcu doprowadziła do tego, że Fabian stracił świadomość, iż ulega jej woli. Przestało go obchodzić, jakimi pobudkami kieruje się Alexandra zaspokojając jego pożądanie; nie zastanawiał się, czy wiodąc go przez kolejne sceny obmyślonego przez siebie scenariusza, doprowadzi go do ujawnienia jego najgłębszej natury i przeżycia ekstazy, która będzie najwyższym hołdem dla jej wysiłków, czy też to on, sprowokowany przez nią, wydobędzie na powierzchnię jej najskrytsze uczucia, których nie potrafi inaczej objawić, i sprawi jej rozkosz, jakiej najbardziej pragnie. Znów przypomniał sobie zadumany głos Alexandry: - Zawsze podniecał mnie męski tyłek, Fabianie. Zawsze. Pieszczenie męskiego tyłka dłonią, palcami, ustami, językiem, tylko to rzeczywiście sprawia mi przyjemność. Ale Eugene tego nie znosi. Pewnego razu naprawdę się zdenerwował. Zaczął krzyczeć, że jestem zboczona, że żadna kobieta nie robiła mu czegoś tak ohyd- nego, że chcę z niego zrobić pedała. Kiedy mówiła, Fabianowi przemknęło przez myśl, że jej sposób osiągania rozkoszy - przez uporczywe naginanie partnera do swojej woli - mógł mieć początek w próżności i w strachu przed całkowitym oddaniem się grze seksualnej; w obawie przed ryzykiem, że w ramionach kochanka utraci samokontrolę i świadomość wrażenia, jakie wywołuje, która dla niej, zawodowej modelki, była tak istotna. Wiedząc, że wraz z orgazmem partnera maleje jej władza nad nim, była gotowa złamać każde tabu, przestąpić każdy zakaz, żeby przedłużyć jego pożądanie. Eugene puścił Alexandrę i pochylił się do przodu, mierząc palcem w Fabiana. - Alexandra powiedziała, że chciałeś z nią na siłę robić jakieś zboczone rzeczy, ale cię odepchnęła i uciekła - wycharczał groźnie. - Alexandra kłamie - oznajmił Fabian. - To ty kłamiesz, gnido! - ryknął Eugene. Fabianowi zdarzało się widzieć Eugene'a pokonanego, być przy nim, kiedy ktoś urażał jego dumę. Widział go zwijającego się z bólu, widział nieprzytomnego. Obserwował jego swobodny sposób bycia, kiedy znajdował się wśród prostych hodowców koni i trenerów, którzy nie orientowali się, z kim mają do czynienia, podziwiał jego takt i opanowanie w kontaktach z nieokrzesanymi zagranicznymi zawodnikami, dla których nazwisko Stanhope nic nie znaczyło. Zdawał sobie sprawę, jak władczo się prezentuje w swoim gabinecie, z którego kieruje całym potężnym przedsiębiorstwem. Ale chociaż Fabian tyle o nim wiedział, nie był przygotowany do straszliwej furii, jaka teraz ogarnęła Eugene'a. Słuchając jego krzyku i widząc twarz wykrzywioną z wściekłości, nagle zrozumiał, jak bardzo się mylił w ocenie charakteru przyjaciela. - Alexandra kłamie - oświadczył. - Wczoraj po kolacji od razu odprowadziłem ją do jej pokoju. Jak tylko wypowiedział te słowa, od razu pożałował swojego kłamstwa. Rozpaczliwie próbując zniweczyć wysiłki Alexandry, która starała się zerwać więzi łączące go z Eugene'em, umysł Fabiana jakby wyrzucił z siebie pamięć o tym, że odwiedziła go w autodomie. Kłamstwo wynikło z desperacji, ale - jak zaraz zdał sobie sprawę - próby wycofania się z niego byłyby daremne. - To ty kłamiesz! - zawołał Eugene. - Od samego początku Alexandra uprzedzała mnie, żebym się trzymał od ciebie z daleka. Mówiła, że nawet byś nie podniósł palca, żeby coś dla mnie zrobić. Teraz wiem, że miała rację. Wynoś się! Z twarzą wciąż wykrzywioną gniewem, odchylił się na oparcie fotela i znów przyciągnął do siebie dziewczynę. Fabiana ogarnęła równie niepohamowana pasja. Chwycił hinduski sztylet, służący jako przycisk do papieru, położył na stole lewą dłoń i rozczapierzył palce. Gwałtownym ruchem spuścił sztylet i obciął sobie koniec palca serdecznego. Odcięty kawałek śmignął po blacie, z kikuta trysnęła krew. Alexandra cofnęła się, odwracając twarz; Fabian podniósł ochłap i wyciągnął go do przyjaciela. - Masz - powiedział rzucając czubek palca i sztylet przed Eugene'a. - Alexandra myliła się; właśnie podniosłem palec. Eugene odsunął sztyletem zakrwawiony ochłap. - Jesteś kłamcą, i już! - zawołał. - Alexandra powiedziała mi, że specjalnie podałeś jej wyjątkowo mocne wino, żeby ją upić. I wmusiłeś w nią prawie całą butelkę. Dziś rano, kiedy pojechałeś na trening, wszedłem do tej twojej karocy i znalazłem butelkę dokładnie tam, gdzie mówiła Alexandra. - Nabrał powietrza i ryknął: - Kusi mnie, żeby ci dać nauczkę, której nigdy nie zapomnisz! Wynoś się, bo nie ręczę za siebie! Wszyscy troje stali. Czubek palca leżał na stole między nimi; Fabian, który z wściekłości nie czuł bólu, przez moment miał szaloną ochotę go tam zostawić. Ale pokonując obrzydzenie, wyciągnął rękę i ujął ochłap w dwa palce. Niemal spodziewał się, że obcięty czubek zareaguje na jego dotyk, ale odniósł takie wrażenie, jakby trzymał kawałek zakrwawionej gumy z plastikowym paznokciem. Szybko przycisnął ochłap do pulsującego kikuta i przytrzymując go prawą dłonią, ruszył do wyjścia. Krew ciekła na spodnie, na podłogę. - Wynająłeś mnie, żebym grał z tobą w polo, więc jeśli chcesz mi dać nauczkę, zagraj ze mną jutro o szóstej rano - powiedział do Eugene'a. - Na boisku do ćwiczeń, jeden na jeden, bez świadków. - Dobra! - wrzasnął Eugene; coś jeszcze krzyczał, ale Fabian już wyszedł. Wróciwszy do swojego pokoju, polał krwawiący kikut środkiem dezynfekującym, a potem usiłował przywiązać amputowany czubek kawałkiem bandaża. W końcu, odchodząc z bólu od zmysłów, znalazł stajennego, który na pełnym gazie zawiózł go do szpitala. W ambulatorium chirurg zszył razem palec i założył opatrunek; powiedział, że istnieje duża szansa na zrośnięcie się palca; z czasem Fabian powinien odzyskać w nim całkowitą władzę. Fabian wrócił do autodomu i rzucił się na łóżko, na którym jeszcze niedawno leżał z Alexandrą. Nieco później, rozgorączkowany, otumaniony po zastrzykach, poczuł, że ból ustępuje, a jego miejsce zajmuje dogłębne poczucie przegranej. Źle spał tej nocy, budził się, ilekroć przygniatał zszyty palec. O świcie ruszył przez spowity mgłą las do stajni. Poranne powietrze usunęło z jego organizmu resztki narkotycznego otępienia. Zajął się końmi. Lewada i Wyrzutka zwykle łatwo dawały się okiełzać, ale tego ranka obie narowiły się, bijąc kopytami ziemię, a chrapy chodziły im nerwowo. Fabian wiedział, że reagują w ten sposób na jego ranę; strach przed rozerwaniem tkanek jest jednym z ostatnich istniejących ogniw łączących zwierzęta i ludzi. Cierpienie psychiczne - wyrzuty sumienia, skrupuły są wyłączną domeną człowieka. Pilnując się, żeby nie podrażnić zabandażowanego palca, zaczął powoli wybierać uprząż na pojedynek z Eugene'em, jakby każdy rzemień był amuletem, czynnikiem w kształtowaniu przeznaczenia - którym mogło być kalectwo, śmierć lub łatwe zwycięstwo - i miał moc na nie wpłynąć, zanim stanie się rzeczywistością. Najpierw jednej, potem drugiej klaczy założył uzdę munsztukową, zacieśnił nachrapnik, sprawdził luz munsztuku, łańcuszka, jarzemka, wytoku, dopasował siodło, zaciągnął popręg, upewnił się, czy puśliska są odpowiedniej długości, a następnie obwiązał bandażami nogi. Po wykonaniu tych wszystkich czynności zaprowadził Wyrzutkę i Lewadę do autodomu. Zapach znajomej stajni ożywił zwierzęta; Fabian dał im chwilę pobrykać i ponownie sprawdził, czy siodła dobrze leżą. Spocony z wysiłku i bólu, rozebrał się w autodomie i napuścił letniej wody do wanny. Kiedy się w niej wyciągnął z zamkniętymi oczami, uprzednio osłoniwszy zabandażowaną rękę kawałkiem plastiku, sam nie wiedział, co doskwiera mu bardziej, czy ból fizyczny, czy jednak wyrzuty sumienia. Nie chciał walki, która go czekała. Nie miał dotąd żadnego zatargu z Eugene'em, żadnego z Alexandrą. Nie on wysunął oskarżenie, nie on zainicjował zerwanie. Nie uważał się za ofiarę i nie szukał zemsty; nie chodziło mu też o obronę własnego honoru, wymazanie poniżenia, pokazanie, że jest lepszy. Swój sztandar nosił głęboko w sobie. Bliskość niebezpieczeństwa zawsze wzbudzała w nim dziwną wybredność. Niczym osiemnastowieczny dandys szykujący się na pojedynek, przeglądał odzież i sprzęt do polo, starannie dokonując wyboru. On i Eugene mieli być sami na boisku, lecz Fabian przygotowywał się do meczu, jakby występowali przed tłumem widzów, pod okiem sędziów, dziennikarzy, kamer telewizyjnych. Wciągnął przez głowę czystą koszulkę, włożył nowe białe bryczesy i wzuł najlepsze botforty, czując ich sztywną skórę na wygięciu łydki; nienaganny strój wydawał mu się najwłaściwszą repliką na zgiełk meczu, który miał się odbyć, na pianę, pot i tryskające spod kopyt grudy ziemi. Zaciągnął zamki błyskawiczne na butach, zacisnął paski mocujące ostrogi pod właściwym kątem. I chociaż zwykle używał podczas meczu jednego kija, zabierał ze sobą kilka; tak też uczynił tym razem, sprawdzając ich giętkość i sprężystość, zanim dokonał wyboru. Zawsze był świadom intensywności swoich działań, choć rzadko posiadał porównywalną świadomość motywów. Odnalezienie pobudki, która nim kierowała, gdy zaproponował Eugene'owi, żeby dał mu nauczkę na boisku, nie byłoby łatwiejsze od rozplątania gmatwaniny bodźców, które powodowały Eugene'em i Alexandrą. Dla Fabiana znaczenie czynu ujawniało się poprzez jego następstwa; dopiero analizując ciąg przyczynowo-skutkowy, można było czasem odgadnąć pierwotny impuls. Uważał, że przesadne rozważanie każdego kroku prowadzi do zaniku naturalnego instynktu, a wieczne zagłębianie się we własne wnętrze powoduje atrofię umiejętności działania. Tymczasem życie narzuca nam konieczność demonstrowania woli poprzez działanie - nawet jeśli nie dostarcza nam motywów - a rolą pamięci jest wzbudzać w nas żal, że coś zrobiliśmy albo nie. Czy pretensje do siebie samego o mecz - może wygrany, może przegrany - w którym walczyło się do końca, mogą być bardziej dojmujące niż wstyd, że nie stanęło się do walki? Jak mógł to ustalić, nie znając nawet motywu, który skłonił go do rzucenia wyzwania? Wychodząc z autodomu - niczym krzyżowiec opuszczający bezpieczne mury twierdzy - spojrzał za siebie. Jego wzrok przesunął się po przedmiotach będących dziełem ludzkich rąk: spokojne, niewzruszone, nieczułe na ból, były obojętne na to, jaki los spotka osobę, która do tej pory z nich korzystała. Wydarzenia, które wypędzały go z tego świata, nastąpiły niespodziewanie, ale jeszcze nie padł ich ofiarą, nie stał się ich więźniem; wciąż był panem siebie. Wkrótce, w boju, pory jego skóry otworzą się, wydzielając wraz z potem kleistą woń strachu, a usta wypełni cierpki smak rzemieni i zaśniedziałego mosiądzu. Czas było ruszać. Włożył swój najnowszy kask z zamontowaną na stałe osłoną twarzy. Dosiadł ciężko Wyrzutki. W dłoni czuł pulsujący ból. Owinąwszy wodze wokół nadgarstka, trzymał je wysoko nad grzywą klaczy. Powolnym kłusem odjechał spod autodomu, prowadząc na lonży Lewadę. Eugene czekał na środku boiska. Fabian odłączył Lewadę i przywiązał do słupka. Kiedy zbliżył się do Eugene'a, rozpoznał jego wierzchowca, który z podniecenia strzygł uszami; był to jeden z najszybszych i najmocniejszych koni pełnej krwi. Fabian wbił wzrok w Eugene'a; ten spojrzał na niego spod ronda kasku nie posiadającego osłony, po czym bez słowa rzucił piłkę na ziemię między nimi. Obaj do niej skoczyli; Eugene dopadł jej pierwszy i uderzył długim forhendem. Trzymając kij nasadą do góry w zdrowej prawej ręce, Fabian zacisnął mocniej dłoń na trzonku. Ściskając łydkami i kolanami boki Wyrzutki, pochylając lewe ramię do przodu, spiął klacz ostrogami i zmusił do szybszego biegu. Eugene dogonił piłkę i już spuszczał wzniesiony kij koszącym ruchem, biorąc szeroki zamach zza głowy, kiedy kij Fabiana przeciął powietrze i zaczepił nasadą o nasadę przeciwnika. Eugene, wywijając kijem, zdołał go oswobodzić, ale zamiast popędzić dalej za piłką, kiedy oba konie skoczyły do przodu, naparł brutalnie na Wyrzutkę, spychając ją w bok. Klacz zarżała, szarpiąc mocno wodze owinięte wokół rannej dłoni Fabiana. Eugene zaczął kopać Wyrzutkę ostrym czubkiem buta, jednocześnie tłukąc Fabiana po nogach twardymi ochraniaczami. Przerażona klacz, z sierścią już lśniącą miejscami od spienionego potu, stanęła dęba i przebierając w powietrzu przednimi nogami, zaczęła walczyć z Fabianem, prężąc szyję i rzucając łbem na boki. Fabian ściągnął wodze; koń - nagle posłuszny - skoczył chyżo do przodu; wstrząs spowodował, że rękę Fabiana przeszył nieprawdopodobny ból, zupełnie jakby ktoś mu ją przypalał żywcem. Eugene spojrzał na niego z pogardą, po czym znów skierował wierzchowca na Wyrzutkę; Fabianowi tylko dlatego udało się uniknąć zderzenia, że gwałtownie ściągnął wodze i zatrzymał klacz. Ból pyska sprawił, że aż przysiadła na zadzie, po czym zaczęła umykać przed Eugene'em ze zdwojoną prędkością, sadząc wielkimi susami i wzbijając kopytami grudy ziemi. Kiedy Fabian dojechał do piłki i wybił ją na skraj boiska, poczuł, że jego czaszkę opasuje lodowata obręcz desperacji. Zamiast bowiem popędzić do przodu i starać się skierować piłkę do bramki przeciwnika, Eugene pozostał z tyłu. Fabian odgadł taktykę rywala: Eugene postanowił czekać, aż Fabian pośle piłkę na jego połowę. I ilekroć Fabian będzie posyłał piłkę w stronę jego bramki, Eugene będzie ją przejmował, zanim Fabian zdąży dojechać, żeby o nią walczyć. Eugene rzeczywiście przejął piłkę. Ale nie skierował jej do bramki Fabiana, lecz uderzył ją tak, by trafiła w Wyrzutkę, niebezpiecznie blisko głowy konia... i jeźdźca. Fabian musiał wykonać zwrot, żeby najechać na piłkę, przez co Eugene, dosiadający o wiele szybszego rumaka, znów znalazł się przy niej pierwszy. Fabian wprowadził Wyrzutkę w wyciągnięty galop i obejrzał się akurat w chwili, gdy Eugene brał szeroki zamach; piłka wzbiła się w powietrze i w następnej sekundzie śmignęła dwa centymetry od szyi Fabiana; nie trafiła go tylko dlatego, że zdołał się uchylić. Ale niewiele brakowało. Fabian rzucił się w pościg za piłką, a Eugene pomknął za nim; oba konie dyszały z wysiłku, robiąc bokami. Fabian zmusił się, żeby zignorować ból, bo zdjęty strachem pojął, że stawką jest jego życie. Początkowo nie chciał wierzyć, ale teraz nie miał już wątpliwości: Eugene'owi nie chodziło o to, żeby zabić w nim jego wysokie mniemanie o własnych umiejętnościach, lecz o to, żeby zabić jego. Mecz jeden na jeden stanowił doskonałą okazję; gdyby mu się udało, łatwo mógłby zrzucić winę na przypadek. Wkrótce ustalił się pewien schemat: kiedy Fabian pędził za piłką, Eugene gnał za nim i starał się zepchnąć go z obranego toru, wpadając na niego w pełnym galopie, wiedząc, że rana Fabiana zmniejsza jego panowanie nad koniem i czyni go bardziej wrażliwym na ból. Fabian, który przez ostatnie dwie noce prawie nie zmrużył oka, czuł, że coraz szybciej opada z sił. Uparcie jednak nie pozwalał, żeby udzielił mu się gniew Eugene'a; wciąż miał nadzieję, że sportowy pojedynek na tym samym boisku, na którym tyle razy grywali ze sobą, zacieśniając więzi przyjaźni, sprawi, że przyjaciel wybaczy mu zdradę. Żeby unikać kolizji, zwalniał tempo i puszczał Eugene'a przodem, a potem doganiał go i atakował od tyłu, często skutecznie odbierając mu piłkę. Ale wciąż tracił siły; jego nogi stały się ciężkie jak kłody, pot zalewał mu oczy. Jego jedyną mocną stroną była nadal celność, ale sam nie wiedział, ile jeszcze wytrzyma, zanim zacznie pudłować. W myślach wciąż widział siebie, jak leży martwy na boisku. W polo, nawet kiedy zawodnicy surowo przestrzegają reguł, trudno jest powściągnąć siłę ludzkich mięśni, szybkość i masę konia. Dla Fabiana na tym właśnie polegało nieskazitelne piękno tego sportu; teraz stało się przyczyną koszmaru. W pamięci stanął mu amatorski mecz, jaki oglądał w Los Lemures. Podczas pierwszych dwóch chukkers tempo było spokojne, gra powolna i bezpieczna, każdy zawodnik miał okazję zaprezentować swoje umiejętności oraz cieszyć się osiągnięciami pozostałych. Jednym z nich był znajomy Fabiana, amerykański biznesmen, który niedawno wycofał się z interesów i przyleciał do Los Lemures zaledwie przed dwoma dniami. Towarzyszyła mu żona i dwaj dorośli synowie, którzy przywieźli również swoje żony i dzieci; cała rodzina była zachwycona wspólnymi wakacjami i szczęśliwa, że starszy pan może poćwiczyć polo. Uwielbiał tę grę w młodości, i teraz, po trzydziestu latach grywania w golfa i tenisa z innymi biznesmenami, wracał do niej z radością. Podczas ostatniej chukker jedna z drużyn wprowadziła rezerwowego zawodnika. Był to młody miejscowy ranczer, który rzadko miewał okazję grywać z zagranicznymi gośćmi. Chcąc się popisać przed znajomymi i resztą widowni, natychmiast wprawił konia w szaleńczy galop; jednocześnie demonstrował nieprawdopodobne opanowanie piłki. Grał znacznie szybciej od innych zawodników i sprawił, że widzowie zaczęli go dopingować; każdy jego strzał nagradzały głośne okrzyki. Jego aktywność spowodowała rozciągnięcie linii ataku i obrony na niemal całą długość boiska; choć mecz dobiegał końca i pozostali zawodnicy byli już zmęczeni, zaczęli grać bardziej dynamicznie, pobudzeni brawami kibiców. Fabian zobaczył, jak jego przyjaciel, zmuszony do tego szybkim atakiem całej drużyny, z ociąganiem i z wysiłkiem przyspiesza konia i goni za piłką w równie zwariowanym tempie, jak młodsi gracze. Trzy minuty przed końcem meczu młody ranczer puścił się za piłką tak wściekłym cwałem, że jego spieniony koń ledwo łapał powietrze. Inni gracze, zmobilizowani agresją młodzieńca, rzucili się za nim, bodąc konie ostrogami i spychając się wzajem na boki. Fabian zobaczył, jak Amerykanin wywijając kijem, jakby grał w hokeja, wysforowuje się nieco przed pozostałych, dogania ranczera i próbuje zepchnąć go z trasy. Ziemia drżała od tętentu kopyt, a tłum na trybunach klaskał i krzyczał, podrywając jeźdźców i mokre od potu konie do jeszcze większego wysiłku, jeszcze bardziej morderczego tempa. Nie zważając na nic, usiłując za wszelką cenę uderzyć piłkę, ranczer skręcił gwałtownie, zajeżdżając drogę Amerykaninowi, który pędził tuż za nim. W następnym momencie, krótkim jak błysk, fala koni i jeźdźców dogoniła Amerykanina i ranczera, którzy wpadli brutalnie na siebie; w tłumie mignął Fabianowi potykający się, strzelający zadem koń z szyją wyprężoną ze strachu i jego wyrzucony w powietrze jeździec - znajomy Fabiana - który wyglądał z oddali jak kukiełka zawieszona nad pustym siodłem. Koń i jeździec przewrócili się na ziemię, koziołkując razem, po czym spoczęli bez ruchu blisko siebie, przed innymi zawodnikami, podobni zwierzynie zagonionej na śmierć przez konnych myśliwych. Jeden po drugim, zawodnicy zsiedli z wierzchowców; z obu stron boiska nadbiegli sędziowie, stajenni i rodzina leżącego. Padli na kolana i pochylili się nad nim. Zachodzące słońce skąpało swoim blaskiem krew, która ciekła z jego głowy i szyi, nasączając porwaną koszulkę i napełniając przekrzywiony podczas upadku kask. Nos i szczęka, zmiażdżone kopytami, stanowiły jedną krwawą miazgę, ciało i ubranie były umazane trawą, oblepione błotem. Gdy karetka jechała wolno przez boisko, konie, czując krew i woń śmierci, tańczyły przerażone, szarpiąc wodze trzymane mocno przez milczących stajennych. Nieuchronność przeznaczenia odbierała mu wolę działania, ale teraz, naprzeciw Eugene'a, Fabian nagle stwierdził, że jego umysł odsuwa od siebie przykre wizje, oddala strach przed śmiercią i paraliżującą troskę o przetrwanie. Znów obudzony do życia, poczuł się jak w transie; jego ciało funkcjonowało niczym doskonała maszyna, wypełniając każde polecenie mózgu z pewnością ruchów cechującą lunatyka. Podczas gdy Eugene mknął ku niemu skosem od lewej krawędzi boiska, szykując się, by wpaść na niego z impetem i powalić na ziemię, Fabian, dojeżdżając do piłki, którą miał po prawej, ściągnął nieco wodze. Wyrzutka, władczo potrząsając grzywą, zareagowała natychmiast i zwolniła do kantra, posłuszna jak nigdy. Eugene wysunął się trochę przed Fabiana, ale przekonany, że przeciwnik zamierza podawać sobie piłkę do przodu krótkimi uderzeniami, zwiększył tylko szybkość, żeby tym mocniej się z nim zderzyć. Kiedy Wyrzutka prawie zrównała się z piłką, Fabian uniósł się w prawym strzemieniu, opierając się lewym kolanem i udem o siodło, po czym przechylił się, skręcając tułów w prawo, i spuścił z całej siły ramię trzymające kij, prostując je płynnym ruchem poniżej łopatki konia. Nasada uderzyła piłkę idealnie w środek; przelatując pod szyją konia, piłka wzbiła się w powietrze akurat w chwili, kiedy Eugene zwolnił wierzchowca i odwrócił się, wywijając kijem, żeby spojrzeć na przeciwnika. Dokładnie w tej sekundzie, kiedy kierował wzrok na Fabiana, piłka trafiła go w twarz; od siły uderzenia kask przekrzywił mu się na głowie. Fabiana doleciał cienki, wysoki trzask pękającej kości. Eugene osunął się nisko w siodle, przechylił się do przodu i runął na ziemię. Jeszcze zanim Fabian zsiadł z konia, wiedział, że niefortunny strzał pozbawił przyjaciela życia. Pamięć jest kiepskim księgowym, i z czasem Eugene stał się tylko jeszcze jednym zakonotowanym w niej faktem, lecz Alexandra Stahlberg na turnieju nazwanym na cześć jej dawnego kochanka była jak najbardziej namacalną postacią. Stojąc naprzeciw Fabiana, ujęła za ramię swojego towarzysza, dwudziestoparoletniego, potężnie zbudowanego mężczyznę, którego Fabian znał z widzenia. Umięśniona sylwetka rysowała się wyraźnie pod idealnie skrojonym smokingiem, a szlachetne rysy i kształtną głowę młodego człowieka cechowała południowoamerykańska harmonia. - Jos‚-Manuel Costeiro. - Alexandra ścisnęła ramię Costeira, nie odrywając oczu od twarzy Fabiana. - A to Fabian, mój stary znajomy, o którym tyle ci opowiadałam. Fabian przypomniał sobie ostatnie zdjęcia Alexandry w kronice towarzyskiej pism o polo i jeździectwie; Costeiro, którego Fabian kiedyś widział, jak grał w drużynie Centauros, był zawsze przy jej boku albo gdzieś w tle. Pochodził z szanowanej argentyńskiej rodziny hodowców bydła; rodzina dumna była z jego gry w polo, lecz miała mu za złe słabość do płci pięknej; w obu dziedzinach mógł się pochwalić znacznymi osiągnięciami. Podczas gdy kelner nalewał szampana, Fabian czuł na sobie wzrok Alexandry i Costeira. Zerknął przez stolik na kobietę. Jej twarz lśniła łagodnie, niemal jak twarz dziecka, a szerokie, ruchliwe usta, rozciągnięte w uśmiechu, ukazywały śnieżnobiałe zęby. Zielone oczy świdrowały go intensywnie. - Wciąż rozgrywasz mecze jeden na jeden dla pieniędzy? - spytała z niewinnym uśmiechem. - Zależy od stawki i od tego, kto jest przeciwnikiem. - Chodzi o mnie, senior Fabian - włączył się do rozmowy Costeiro, pochylając się z uśmiechem do przodu i wpatrując w Fabiana twardymi, błyszczącymi oczami; ponieważ Fabian nie zareagował, młodzieniec dodał: - Dwa konie na zawodnika i gramy, dopóki jeden z nas nie zdobędzie pięciu bramek - Przez chwilę bawił się kieliszkiem; w końcu zaproponował stawkę. - To trzy razy większa suma niż ta, na jaką mnie stać, panie Costeiro - oświadczył Fabian. - Wiem, że pisuje pan książki o hipice i występuje w telewizji; nie uwierzę, że jest pan ubogim człowiekiem, senior Fabian - odparł Costeiro. - W tym kraju pisze się książki i pojawia w telewizji z próżności. Zarabiam jeżdżąc konno. Spojrzenie Costeira złagodniało, gdy popatrzył na Alexandrę. Ale jakby widok kobiety dodał mu ostrogi, znów zwrócił się do Fabiana: - Umówmy się tak: jeśli przegram, otrzyma pan całą sumę. Jeśli pan przegra, zadowolę się jedną trzecią. Zgoda? - Czekał, wyraźnie zapalony do swojego pomysłu. Alexandra przekrzywiła głowę, obserwując Fabiana. Wyraz jej twarzy nie zdradzał, o czym myśli. - Zgoda - powiedział Fabian. - A więc jutro rano. - Costeiro odchylił się na krześle, obmyślając szczegóły. - O dziewiątej na boisku do ćwiczeń w pobliżu Brook Forest i ścieżek dla hunterów. Żadnych widzów, tylko moi stajenni, dobrze? - Panowie, panowie! - Alexandra z ożywieniem włączyła się do rozmowy. - Skoro umówiłam was na mecz, nie uważacie, że coś mi się należy za pośrednictwo? - Dostaniesz swój udział ode mnie - rzekł Costeiro, uśmiechając się szeroko, po czym zerknął na zegarek. Na ten znak Alexandra podniosła się leniwie. Obaj mężczyźni wstali również. - Czy nie mogę nawet obserwować meczu? - spytała wydymając wargi i przytulając się do ramienia Argentyńczyka. Costeiro objął ją czule. - Możesz. Jeśli senior Fabian wyrazi zgodę. - Fabian jest moim przyjacielem. Nie podniósłby palca, żeby mnie skrzywdzić. Prawda? Fabian uniósł serdeczny palec lewej ręki, zrośnięty, ale nieco krzywy - Dla ciebie nie podniósłbym nigdy, Alexandro - oświadczył z pozorną galanterią. Odprowadził wzrokiem Alexandrę i Costeira, po czym wymknął się z klubu i wrócił do autodomu. Wszedł po schodkach do sypialni i odsunął kopułę, żeby wpuścić świeżego powietrza. Zdejmując wizytowy strój, zastanawiał się nad pobudkami Alexandry. Na co liczyła aranżując mecz? Costeiro będzie miał przewagę: jest młodszy i silniejszy, a jego argentyńskie wierzchowce są znakomicie wyszkolone. A jeśli kobieta, chcąc zdopingować Costeira, powiedziała mu, że ona i Fabian byli kiedyś kochankami? Owinął się ciepłym kocem i pozostawiając to pytanie bez odpowiedzi, zapadł w niespokojny sen. Słońce zbudziło go o świcie; poczuł na twarzy chłodne, wilgotne powietrze. Drżąc z zimna, wyjrzał przez otwór w dachu. Kłęby mgły sunęły wolno po lesie i umykały w dal, odsłaniając kępy wiązów. Wznoszące się nad gęsty dywan poszycia bezlistne pnie drzew wyglądały nago. Schodząc w dół po schodkach, Fabian potknął się i uderzył ramieniem w drzwi. Czy to przypadek - pomyślał - czy też z nerwów tracę koordynację? Przestraszył się, bo podczas meczu brak jednego ogniwa w łańcuchu koordynacji, podobnie jak najmniejszy błąd czy pomyłka jeźdźca, mógł spowodować upadek. Wiedział jednak, że strach jest równie groźny, bo może w każdej chwili - przed lub w trakcie pojedynku z Costeiro - zgiąć go wpół w poniżającym napadzie wymiotów lub wywołać nagły atak biegunki. Żeby się zabezpieczyć, rozpoczął przygotowania do meczu od zmuszenia żołądka i kiszek do pełnego wypróżnienia; oczyszczanie organizmu odbyło się bez bólu i innych nieprzyjemnych skutków ubocznych. Nauczył się tego podróżując po krajach, gdzie opróżnianie żołądka, kiszek i pęcherza jest sprawą woli i gdzie uciekano się do tej praktyki, żeby w pełni rozkoszować się uciechami stołu, a także w sytuacjach, kiedy odmowa lub brak widocznego entuzjazmu przy korzystaniu ze szczo- drości gospodarza uchodziłyby za zniewagę. Następnie włączył magnetofon i zwiększył siłę głosu tak, by przestrzeń wokół wypełniły piosenki i melodie, które nagrał z radia; muzyka przypomniała mu wieczór z kochanką, miłe popołudnie w gronie przyjaciół, dzień spędzony na pisaniu, kilka godzin bezczynności w lesie; żadne z tych wspomnień nie zagrażało spokojowi jego umysłu. Często puszczał tę taśmę, wracając pamięcią do jasnych i szczęśliwych chwil. Ilekroć tak jak teraz słuchał jej przed meczem, rozbrzmiewająca wokół muzyka spełniała rolę okrzyków "do broni!" i dźwięków wojskowej trąbki, stawiając w stan pogotowia emocjonalną linię obrony, potrzebną, aby dać odpór strachowi. Ciepło kąpieli przeniknęło jego ciało, rozluźniając napięte mięśnie. Potem namydlił i kilkakrotnie spłukał włosy, aż gładko przesuwały się między palcami. Susząc głowę uważał, żeby nie sparzyć skóry zbyt gorącym strumieniem powietrza, potem czesał włosy tak dokładnie, jakby polerował uprząż, napuszając je nad czołem w atawistycznym przekonaniu, że wigor zależy od bujności czupryny. Wyszorował zęby twardą szczoteczką, jak zwykle używając proszku, po czym wymasował dziąsła inną szczoteczką, zmoczoną w roztworze ściągającym; wreszcie skierował na zęby i dziąsła mocny strumień wody, żeby je porządnie wypłukać. Kiedy skończył, poczuł przypływ nowych sił. Następnie ogolił się z wręcz chirurgiczną precyzją, starając się, by skóra była tak gładka, jakby wybierał się na randkę z ukochaną. Ponieważ zostało jeszcze trochę czasu, obciął paznokcie i przyciął skórki, uważając, żeby się nie skaleczyć; zajął się również stopami: skrócił paznokcie i usunął spod nich martwy nabłonek. Potem wyczyścił uszy zwitkami waty, obejrzał dokładnie warstewkę żółtego wosku i zaczął czyścić kręte zakamarki małżowin. Zawsze sumiennie wykonywał wszystkie te czynności, kiedy szykował się do bitwy, zupełnie jakby sprawność była wprost proporcjonalna do ilości zbędnego balastu - jedzenia, tłuszczu, wosku, starego naskórka, paznokci - który zdoła usunąć z mechanizmu ciała: była to jakby obrzędowa puryfikacja przygotowująca go do boju. Ból w plecach był znajomym towarzyszem: Fabian kładł się spać czując jego tępą obecność i budził na jego ostrzejsze ukłucia. Wiedział, jak postępować, żeby go uśmierzać: spał z poduszką pod kolanami, unikał nagłych i gwałtownych ruchów, siodłając konie stał mocno na obu nogach. A jednak ilekroć podczas treningu lub meczu unosił się w strzemionach, ściskając mocno kij i ustawiając ramiona oraz tułów równolegle do linii strzału - raz obracając się nieco w prawo, raz zginając się w biodrach i przechylając w lewo nad grzbietem końskim - każdy skręt ciała mógł się okazać równie ostateczny, jak zamykanie się żelaznej bramy, gdyż kręgi i ścięgna, naciągnięte poza granicę wytrzymałości, mogły spowodować skurcz, który unieruchomiłby go nie na jedną chwilę i nie na czas meczu, lecz na wiele dni. Żeby wzmocnić krzyż, owinął się w biodrach elastycznym pasem, zaciągając go ciasno jak gorset. Czuł się teraz tak, jakby spowiła go żelazna zbroja. Obca sztywność sprawiała mu przyjemność; cieszyła go myśl, że choć musi uciekać się do sztucznych środków, potrafi przezwyciężyć niedomagania ciała. Wreszcie był gotów; opuścił sypialnię, wyprowadził Wyrzutkę i Lewadę z boksów na końcu autodomu. Osiodłał je starannie, umocował pęk kijów polo do grzbietu Lewady, po czym dosiadł Wyrzutki. Boisko do ćwiczeń znajdowało się półtora kilometra od autodomu; rozkoszując się każdą chwilą dzielącą go od momentu, kiedy myśli będą musiały ustąpić miejsca odruchom, wolno ruszył w drogę, kierując się w stronę słońca wiszącego nad horyzontem niczym ogromna piłka. Siedział nisko w siodle, przesuwając wzrokiem po rozległych łąkach; niosący się od nich aromat tymianku i cierpka woń wilgotnych chwastów drażniły mu nozdrza. Ogarnęła go nagła tęsknota za miastem, za anonimowym powabem ulic, za kłębiącymi się tłumami mężczyzn i kobiet, za dysharmonijnym szaleństwem barw i kształtów, w którym mógł się zgubić i poczuć jak drzewo bez korzeni, bez przeszłości, odkotwiczone od ziemi. Zawsze działał w przekonaniu, że aby mieć władzę nad własnym życiem, sprawować kontrolę nad jego krótkim biegiem, należy nadawać mu kształt dramatu złożonego z tak intrygujących i niepowtarzalnych scen, że żadna siła nie odciągnęłaby go od oglądania przedstawienia, w którym był zarówno bohaterem, jak i jedynym widzem. Nagle uzmysłowił sobie z brutalną jasnością, że w teatrze swojego życia wykreował się na groteskową postać - Don Kichota autostrad, kapitana Ahaba na mostku zerwanego z cum statku- karawaningu - a wtedy pustkę, jaką odczuwał, rozdarł ohydny, szyderczy śmiech, który naigrawał się z jego wymuskanego stroju, lśniącej uprzęży, ciasnego gorsetu. Pogarda dla samego siebie, dla Alexandry i Costeira, dla świata i jego obyczajów ogarnęła go jak nieznośny fetor, zalała niczym fala nieczystości, przez którą nie mógł się przebić. W wyobraźni Fabiana zaczął się rozwijać film z Alexandrą w autodomie; natarczywe obrazy działały na niego jak ostre smagnięcie batem, popychając go ku coraz głębszej rozpaczy i wzmagając cierpienie, w którym pływał niczym w morzu krwi, podczas gdy w jego głowie szpula kręciła się nieubłaganie. Skurczył się na myśl o tym, jak naprawdę musi się prezentować na scenie życia, zastanawiając się, cóż to za zniekształcające lustro w jego wzroku i charakterze uwiodło go i kazało mu uwierzyć w wizerunek siebie jako walecznego rycerza w turnieju pasji i namiętności, a nie żałosnego błazna w karnawałowej komedii. Gorycz i paląca pogarda dla roli, którą zgodził się odgrywać, przygniotły go całym swoim bolesnym ciężarem. Odsunął jednak od siebie te ponure myśli, ogarnięty strachem o własne istnienie, a nagła ochota wzięcia udziału w czekającym go dramacie sprawiła, że szarpnął wodze i uderzył boki konia ostrogami. Niespodziewany ból, jak od dźgnięcia rozżarzonym żelazem, spowodował, że klacz stanęła dęba, a wtedy jeździec zaczął ją okładać po szyi, kłuć po brzuchu i bokach, aż Wyrzutka, więzień wędzidła, munsztuku, bata i ostrogi, skoczyła do przodu, naprzeciw podmuchom wiatru, świadoma, że im szybciej będzie biegła, tym prędzej ustaną ciosy, tym rychlej ból się skończy. Za nią, rżąc i prychając, gnała na lonży Lewada. Rozdygotany, dojechał do boiska. Podniósł wzrok i oniemiały ze zdumienia, ostro ściągnął wodze. Boisko przegradzały stacjonaty, oksery, doublebarry i triplebarry, herdy, bramki - zobaczył z dziesięć przeszkód używanych na konkursach skoków, ustawionych pod różnymi kątami do siebie, rozlokowanych bez żadnego porządku, bez stopniowania utrudnień. Nagle zrozumiał zamiary Costeira; natychmiast przytłoczyło go poczucie usidlenia, powodujące krótki, lecz intensywny skurcz kiszek; musiał przytrzymać się łęku siodła i przełknąć szybko kilka razy ślinę. Dopiero wtedy dostrzegł lśniący sportowy kabriolet ze zwiniętym dachem, zaparkowany przy odległym krańcu boiska. Alexandra, w połyskującym białym kasku na głowie, siedziała za kierownicą. Costeiro, ubrany w nieskazitelny strój do polo, stał oparty leniwie o wóz, bawiąc się kijem i nachylając się do swojej towarzyszki. Na prawo, przy trybunie, dwóch stajennych poprawiało rzędy na koniach Argentyńczyka. Fabian przejechał przez boisko do trybuny i przywiązał Wyrzutkę i Lewadę; klacze dochodziły już do siebie po szaleńczym pędzie. Ruszył miarowym krokiem w stronę Alexandry i Costeira, po drodze usiłując ściągnąć rękawiczki; nie mogąc się uporać z miękką skórą, zdał sobie sprawę, jak zimne i sztywne stały się jego palce. Na twarzy i ramionach czuł gorące powietrze, pod kaskiem zbierał mu się pot, ale dłonie miał zimne i bezkrwiste jak marmur. Ten chłód wydał mu się złym znakiem. Nie wiedział, czy strach jest reakcją ciała buntującego się przeciwko woli, czy czynnikiem, który podkopuje autorytet woli i uzurpuje sobie jej rolę. Jedynym źródłem, z którego wciąż mógł czerpać siłę, była świadomość tego, jak zgrabnie się prezentuje; ciasna koszulka, bryczesy, skórzane ochraniacze oraz grube botforty, każdy ze lśniącym źdźbłem zamka błyskawicznego, dowodziły, że jest gotów do podjęcia walki. Zbliżając się do Costeira skąpanego w pełnym blasku poranka, taksując wzrokiem szerokość ramion i grubość ud przeciwnika, tryskającą zdrowiem twarz, rejestrując jego zwinne ruchy nacechowane gracją płynnego metalu, Fabian musiał przyznać z ukłuciem zazdrości, że Argentyńczyk jest nie lada rywalem. Przypomniał sobie, jak Alexandra mówiła, że w czasie podróży po Ameryce Południowej najbardziej pociągał ją widok indiańskich mężczyzn, ich umięśnionych, pozbawionych owłosienia ciał, gładkich niczym rzeźby; wydawali jej się ruchomymi rzeźbami. Myśl o Costeirze z Alexandrą w nocy o dwóch splecionych ze sobą rzeźbach - sprawiła mu ból, aczkolwiek rozumiał, że jego zazdrość o Costeira jest w gruncie rzeczy marzeniem nastolatka o ucieczce od własnej tożsamości i staniu się, choćby w przelotnej fantazji, kimś innym, drugim człowiekiem. Bogactwo Costeira też było dla niego powodem upokorzenia; myślał ze wstydem o swoich ostatnich kilkuset dolarach schowanych w pudełku wewnątrz konia treningowego. Wiedział, że wciąż może wycofać się z pojedynku, wrócić do autodomu, rozsiodłać klacze i czekać, aż wróci mu równowaga ducha. Mógł wsiąść do kabiny, zapuścić silnik i poddając się jego wibracjom, ruszyć przed siebie pustą wstęgą autostrady. Wiedział jednak również, jak bliski jest czas, kiedy nie będzie go stać na zakup paliwa, paszy, jedzenia. Zainteresowanie jego książkami malało z roku na rok. Wkrótce okoliczności mogły go zmusić do wystawienia na sprzedaż na aukcji całego dotychczasowego stylu życia, a wcale nie było pewne, czy tak łatwo znajdzie się nabywca na autodom, konie, sprzęty i uprząż. Natomiast pieniądze, które może - musi - wygrać od Argentyńczyka, wystarczyłyby mu na wiele miesięcy. Widok Costeira, jego młodość, pewność siebie i swobodna, władcza poza uzmysłowiły Fabianowi, że nie ma żadnego stałego miejsca, które mógłby nazwać domem, nikogo, kto wsparłby go finansowo, aby nadal mógł żyć po swojemu, a jego przyszłość stoi pod znakiem zapytania. Ubóstwo jest szantażystą o wyjątkowo dobrych manierach: decyzję, co robić, pozostawia ofierze. Przypomniał sobie starego, obdartego włóczęgę z miasta, wylęknionego, niepewnego jutra, z koroną żółtych strupów na głowie, któremu wargi i dłonie drżały na myśl o talerzu zupy. Cześć, Fabian! - zawołała Alexandra; na jej ustach, jak zawsze, błąkał się zalotny uśmiech. Trzymała kamerę filmową i statyw, a na głowie miała obdrapany kask do polo. Połyskująca srebrzyście niczym księżyc kurteczka, rozchylona na tyle, że odsłaniała dekolt, kontrastowała z obcisłymi skórzanymi spodniami, zwężającymi się przy kostkach okolonych złotymi paskami sandałków. Fabian skinął jej chłodno głową, uścisnął dłoń uśmiechniętego Costeira, po czym wskazał boisko. - Dla kogo jest ten tor przeszkód? - spytał. - Dla nas, senior Fabian - odparł Costeiro. - Moje konie w trakcie szkolenia uczono również skakać. To chyba nie jest dla pana niespodzianką? Alexandra mówiła mi, że pańskie też potrafią skakać, w dodatku całkiem nieźle. - Sądziłem, że mamy współzawodniczyć w polo, nie w skokach - rzekł Fabian. - Sportowcy mogą sami ustalać zasady gry - oświadczył spokojnie Costeiro; mówił cierpliwym, pobłażliwym tonem, jakim zwykle usiłuje się uspokoić kogoś zdenerwowanego. - Podobnie jak kochankowie zasady gry miłosnej - wtrąciła z uśmiechem Alexandra. - Więc jakie zasady pan proponuje, panie Costeiro? - zapytał Fabian nie mniej spokojnym i uprzejmym tonem. - Następujące: mecz polo, jeden na jeden, ale z handicapem w postaci kilku przeszkód dla wyrównania szans. Chyba nie spodziewa się pan, że ja, który grywałem dotąd sporadycznie w drużynie amatorów, pozwolę, by pan, głośny strzelec, po prostu zdobył bramki, zgarnął pieniądze i znikł? Oczywiście, może się pan wycofać. W głosie Argentyńczyka brzmiała bezczelna nuta, ale Fabian nie dał się sprowokować. Popatrzył na Alexandrę. Nachylona nad kamerą, z twarzą osłoniętą kaskiem, manipulowała przy obiektywie, udając, że nie słucha rozmowy. - Jakie jeszcze handicapy obmyślił pan dla mnie, panie Costeiro? - spytał Fabian, nadal zachowując spokój. - Żadnych innych. - Bezczelność zastąpił urok. - Dziś nie jestem w najlepszej formie. Wczoraj wieczorem uczyłem Alexandrę tańczyć milongę, macochę tanga. Moja partnerka wyglądała tak oszałamiająco, tak seksownie... więc w rezultacie dziś rano... - Urwał, jakby dalsze wyjaśnienia były zbyteczne. - Seksowny wygląd jest stałym handicapem Alexandry - oświadczył Fabian. - To prawda! - zgodził się Costeiro. - Więc dziś rano cierpię strasznie na resaca, czyli jak to mówicie, kaca. A gra w polo na kacu wymaga tego, co u nas w Argentynie zwie się garra; to wola walki w zły dzień. - Odwrócił się do Alexandry, jakby oczekiwał potwierdzenia. - Kac i garra wyrównują szanse - stwierdziła modelka podnosząc głowę. Jej oczy były niewidoczne za ciemnymi szkłami okularów słonecznych. - Powinienem być chyba wdzięczny panu Costeiro, że nie dorzucił byka albo młodego wołu, żebyśmy jednocześnie mieli rodeo - rzekł Fabian. Costeiro przyjął przyganę z jowialnym uśmiechem. - Całkowicie. Podobnie jak cuchilleros, nożownicy pampasów, bardziej lubię zabawy z bykami niż wy, baseballowi kowboje. - Jakie są kary za strącenie przeszkody? - spytał nagle Fabian. - Nie ma żadnych. Przeszkody same w sobie są dostateczną karą. - Uśmiech Costeira stał się wyzywający. - Po każdym strąceniu moi stajenni po prostu znów ustawią przeszkodę. To wszystko. - Z rozbawioną miną oparł się o kabriolet, głaszcząc dłonią kij. - Nikt nie będzie pana zmuszał do skakania, senior Fabian. Może pan objeżdżać przeszkody. - Podczas gdy pan będzie nad nimi skakał, tak? - powiedział Fabian, siląc się na uśmiech. Costeiro roześmiał się głośno. - Podczas gdy ja będę zdobywał bramki! - zawołał. Alexandra skończyła udawać, że jest zajęta kamerą i zaczęła udawać, że kręci film. - Światła! Kamera w ruch! Akcja! - zawołała wesoło, podnosząc kamerę do okularów słonecznych i kierując obiektyw najpierw na Costeira, potem na Fabiana, potem znów na Costeira. - Jestem gotów! - oznajmił Argentyńczyk, uderzając się rękawiczkami po bryczesach. - Ale nie zmuszajmy seniora Fabiana do udziału w naszym filmie. - Fabiana nie można do niczego zmusić - powiedziała, wciąż wesoło, modelka. - Można go skorumpować odwołując się do jego próżności. Ale nie można do niczego zmusić. Jest na to zbyt dumny. - Wycelowała obiektyw w Fabiana. - Nie umiem tylko odgadnąć, czy jest zbyt dumny, żeby być próżnym, czy zbyt próżny, aby być dumnym. - Jestem gotów - powiedział Fabian. W ustach zaschło mu po denerwującej rozmowie i na myśl o czekającym go meczu. - Więc zaczynajmy! - zawołał Costeiro. Zdjął z głowy Alexandry kask i sam go włożył; zapiął pod brodą pasek. Wciągnął rękawiczki, sięgnął do wozu po pudełko piłek do polo i wręczył je kobiecie. - Kiedy objedziemy boisko i zapoznamy się z przeszkodami, Alexandra rzuci nam piłkę - oznajmił. Alexandra wyjęła jedną z pudełka i podrzuciła do góry. Myśl o zbliżającym się meczu działała na nią pobudzająco. - Najpierw piłka dla zawodników, potem pocałunek dla zwycięzcy - rzekła. - A może najpierw wypadałoby pocałować pokonanego? - Zdjęła okulary - Jak myślisz, Fabian? Patrzyła wprost na niego; choć jej oczu nie zasłaniały już ciemne szkła, nie mógł nic z nich wyczytać. - Zdaję się na twój wybór - powiedział i obracając się szybko na pięcie, odszedł od Alexandry i Costeira, kierując się w stronę klaczy. Spoglądając na ostatnie krople rosy, które osiadły na lśniącej powierzchni butów, nagle uświadomił sobie, jaki dotąd był niewrażliwy na słońce i jego lecznicze ciepło. Wyrzutka i Lewada stały spokojnie, przywiązane do słupka. Fabian poluzował każdej klaczy wytok, rzemienny pasek biegnący między przednimi nogami konia od wędzidła do popręgu pod brzuchem, po czym zdjął nachrapnik, który powstrzymywał zwierzę od rzucania łbem przy kiełznaniu wędzidłem. Do pierwszej potyczki z Costeirem Fabian zdecydował się na Wyrzutkę, choć na wspomnienie przejazdu boiska zarżała lękliwie, kiedy ujmował wodze. Potem wybrał krótki, lekki kij o sprężystym trzonku, idealny do trudnych strzałów. Wskoczył na siodło i pogalopował kantrem na środek boiska, czując, jak powraca mu spokój; jaskrawo pomalowane przeszkody stanowiły miłą odmianę dla oczu. Podczas gdy Wyrzutka objeżdżała je kolejno, zapamiętywał ich wysokość, szerokość oraz dzielące je odległości; obliczał, ile kroków klacz będzie musiała wziąć przed każdym skokiem. Widział w myślach to, co wkrótce miało się stać rzeczywistością: potyczkę z Costeirem, wpadanie koni na siebie, na przeszkody, kije walczące o piłkę, która leży lub śmiga między przeszkodami. Wiedział, że wzbogacając grę o skoki, Costeiro chciał zmniejszyć jego skuteczność strzelecką, odebrać mu to, co stanowi jego największą siłę. Strategia Argentyńczyka, polegająca na wprowadzeniu chaosu na boisku przez ustawienie przeszkód i ograniczenie swobody ruchów przeciwnika, wynikała jednak z tego, że był przyzwyczajony do gry drużynowej, w której płynne przeka- zywanie sobie piłki przez zawodników ma zasadnicze znaczenie. Ironia sytuacji nie umknęła uwagi Fabiana; z ponurą satysfakcją pomyślał, że jego postrzeganie istoty gry neutralizuje podstęp Argentyńczyka i zwiększa jego własne szanse, bo w przeciwieństwie do zawodników o mentalności zbiorowej zawsze traktował każdy strzał jako odrębne zdarzenie, formalnie odłączone od wszystkiego, co nastąpiło wcześniej i co wydarzy się później. Przekonał się, że ma rację, przyglądając się kilku próbnym skokom, które Costeiro wykonał szybko jeden po drugim, z kijem wzniesionym do góry. Z oddali wydawało się, że wierzchowiec gładko pokonuje przeszkody, jakby wznosił się na grzbiecie niewidzialnej fali i wraz z nią łagodnie opadał ku ziemi; koń ani na moment nie tracił równowagi, a jeździec twardo siedział w siodle, trzymając w pogotowiu kij. Ale kiedy Fabian podjechał bliżej, wciąż obserwując bacznie przeciwnika, zaczął dostrzegać błędy w jego technice. Stwierdził, że Costeiro nie rozumie podstawowych zasad skakania, gdyż - podobnie jak inni gracze w polo - ma zwyczaj ściągać wodze przed wzięciem przeszkody, co krępuje swobodę ruchów zwierzęcia, skraca jego zasięg i zmusza je, żeby zwalniało przed samym odbiciem. Hamując konia tak niebezpiecznie blisko przeszkody, która w tym momencie znajduje się w ślepym polu widzenia zwierzęcia, Argentyńczyk pozbawiał wierzchowca naturalnej zdolności obliczania wysokości i głębokości przeszkody oraz wysiłku i pędu potrzebnych do jej przeskoczenia. Ciężka uprząż załadowana przez stajennych na wierzchowca Argentyńczyka, konia równie źle wyszkolonego do skoków - zdaniem Fabiana - jak jeździec, który go dosiadał, mogła łatwo stać się dodatkowym handicapem. Z wytokiem ciasno napiętym pod szyją i zsuniętym nisko nachrapnikiem, który ściskał mu nozdrza przy każdym mocniejszym szarpnięciu wodzy, koń Costeira ani nie mógł zadrzeć łba do góry, żeby z bliska zobaczyć przeszkodę, ani wyciągnąć odpowiednio szyi, żeby uzyskać równowagę potrzebną przy skoku. Stosując te zbędne pomoce, Costeiro jedynie wzmocnił nabyty podczas nauki polo nawyk konia odbijania się tylko na stawach skokowych zadnich nóg - trochę jak królik czy kangur - a przy braniu przeszkód zwierzę powinno korzystać z siły całego ciała. Objeżdżając przeszkody na Wyrzutce - klacz to płoszyła się, to stawała przy nich dęba - Fabian wciąż zastanawiał się nad strategią Costeira i obmyślał własną. Doszedł do wniosku, że Argentyńczyk, jak tylu innych zawodników, ceni w polo zespołowość, szybkość i niebezpieczeństwo; indywidualne konkurencje hipiczne - nawet skoki - wydają mu się poślednie, jeśli chodzi o dramatyzm i napięcie, więc traktuje je czysto rozrywkowo, nie poświęcając im ani wysiłku, ani czasu potrzebnych do osiągnięcia mistrzowskiej klasy. Uwagę Fabiana zwrócił ruch na skraju pola. Dwaj stajenni pomagali Alexandrze ustawić kamerę na statywie; matowy sprzęt odcinał się wyraźnie od lśniącej kurtki modelki. Costeiro, chcąc popisać się przed kobietą, wykonał jeszcze kilka skoków, uderzając piłkę rzuconą przez stajennego; gdy pokonywał na rumaku przeszkody, biła od niego wiara, że skacze tak samo świetnie, jak gra w polo. Fabian spostrzegł, że ilekroć wierzchowiec Argentyńczyka przyspiesza, żeby wzbić się nad przeszkodę, Costeiro, wymachując kijem i szykując się do posłania piłki przed siebie, przesuwa swój ciężar na łopatki konia i obciąża jego przednie nogi, zanim zwierzę ląduje na ziemi. Kiedy z kolei chce wykonać strzał do tyłu lub w bok, przenosi ciężar na zad zwierzęcia i obciąża dodatkowo jego tylne nogi. W obu wypadkach bezmyślnie powoduje zachwianie równowagi wierzchowca dokładnie w tym momencie, kiedy zwierzę najbardziej jej potrzebuje. Nadeszła pora na próbny przejazd. Fabian wprowadził Wyrzutkę w spokojny kłus i nakierował na pierwszą przeszkodę. Klacz popisowo wykonała skok; przednie kopyta wznosząc wyżej od brzucha, tylne podciągając zgrabnie, płynnie przemieściła swój ciężar nad przeszkodą. Czas i troska, jakie Fabian poświęcał ćwiczeniu Wyrzutki i Lewady w skokach, nie poszły na marne. Wziął następną przeszkodę, prowadząc konia wyłącznie nogami, w jednej dłoni miękko trzymając wodze, w drugiej wzniesiony kij. Oddawał Wyrzutce inicjatywę, by mogła swobodnie wyciągać szyję i balansować głową, sam zaś pilnował się, aby siedzieć mocno w siodle i nie zmieniać pozycji, tym bardziej że siodło polowe nie daje takiego oparcia, jak siodło odpowiednio wyprofilowane do skoków. Żeby koń nie miał jakichkolwiek skojarzeń między skokami i bólem, które mogły spowodować, że zwierzę odmówi wzięcia przeszkody, zahamuje gwałtownie i wyrzuci jeźdźca z siodła, Fabian nigdy przed przeszkodą nie posługiwał się palcatem ani nie ściągał zbyt raptownie wodzy, kiedy koń lądował po drugiej stronie. Kilku stajennych Costeira zajęło miejsca wzdłuż boiska i przy bramkach. Costeiro podniósł rękę na znak, że jest gotów zaczynać. Zawodnicy ruszyli na środek boiska. Alexandra wystawiła znad kamery twarz okoloną płynnym wachlarzem rozpuszczonych włosów. Fabian ujrzał białą piłkę w jej dłoni; czuł, jak wygląd modelki działa na mężczyzn, gdy tak stoi, podniecona niczym nastolatka, czekając niecierpliwie na sygnał. Kiedy Fabian i Costeiro zatrzymali się na skraju boiska, Alexandra rzuciła piłkę, która zgrabnym łukiem przecięła poranne powietrze, upadła na ziemię i zaczęła się toczyć. Costeiro, ogarnięty szałem gry, skręcił konia, dopadł jej, zanim się zatrzymała, lekkim ruchem kija wzbił w górę i pognał za nią, wykonując kijem wahadłowe ruchy. Trafił piłkę w powietrzu i skierował w stronę bramki, akurat kiedy jego rumak unosił się nad doublebarre. Fabian, trzy długości z tyłu, nie mogąc przegonić Argentyńczyka, obserwował, jak koń przeciwnika sprężyście pokonuje trzy następne przeszkody. Mniej więcej sto metrów dzieliło Costeira od bramki, kiedy znów znalazł się przy piłce. Jeszcze raz bezbłędnie uderzył; rozległ się triumfalny trzask. Piłka wystrzelona jak pocisk z katapulty przeleciała równo między słupkami. Stajenni ustawieni przy obu bramkach i wzdłuż boiska nagrodzili Costeira latynoskimi wybuchami braw i okrzykami radości i zachęty. Costeiro zwolnił konia i wyciągnął do góry rękę na znak, że zdobył bramkę. Uchylając kask, zaróżowiony z dumy i jeszcze bardziej pewny siebie, przejechał truchtem przed kamerą Alexandry; kobieta mu pomachała, a on odpowiedział jej unosząc kij. Kiedy zawodnicy ruszyli w jej stronę przez murawę, żeby znów rozpocząć grę, stajenny podał Alexandrze nową piłkę. Wyskoczyła podniecona zza kamery i z zamachem rzuciła białą kulę między obu mężczyzn; wyglądało to jak wyzwanie. Tym razem piłka potoczyła się bliżej Fabiana, czuł się jednak ociężały, powolny i wątpił, czy uda mu się znaleźć w sobie energię potrzebną do pokonania pełnego animuszu Argentyńczyka. Zajęty myśleniem o tym, co łączy Alexandrę i Costeira, podziwianiem jego znakomitego prowadzenia piłki, nie potrafił wykrzesać z siebie woli walki, a nawet wybrać strategii: czy koncentrować się na piłce, czy na przeciwniku. Po kilku pierwszych uderzeniach pot zaczął gromadzić mu się pod kaskiem i zalewać oczy. Fabian stracił ostrość widzenia, coraz częściej musiał mrugać; wkrótce czuł słony smak na wargach, słone strugi ciekły mu po szyi i brodzie. Ponieważ w lewej ręce trzymał palcat i wodze, a w prawej ściskał kij, nie mógł - bez przerywania gry - unieść osłony i otrzeć potu. Schylił więc głowę, żeby go strząsnąć, i patrzył na bujną trawę, która prze- suwała się pod kopytami Wyrzutki niczym zielona taśma przenośnika. Widział wyraźnie każdy odcinek szmaragdowej powierzchni, każdą wyschłą łatę. Jego oczy mechanicznie rejestrowały zgniecione, spłaszczone bądź spalone przez słońce źdźbła, które przy uderzeniu znaczyły na brązowo nasadę kija, widział rosę, którą piłka - jakby pociła się również - rozbryzgiwała za sobą, tworząc delikatną mgiełkę. Żeby przygotować się psychicznie do wyzwania, jakie każdorazowo stanowi uderzenie piłki, Fabian wyobraził sobie ten moment: kij, osiągnąwszy najniższy punkt elipsy zataczanej przez ramię zawodnika, zbliża się do piłki leżącej nieco przed linią stopy jeźdźca, który ruchem nadgarstka zwiększa jego szybkość akurat w chwili, kiedy nasada trafia piłkę poniżej jej środka, unosząc ją w górę ze skoncentrowanym pędem własnej energii, prędkości konia, a nawet siły wiatru, który - chłodząc Fabianowi kark - wiał właśnie od tyłu. Przegonił Costeira i łatwo uderzył piłkę, posyłając ją do przodu; wylądowała kilkanaście centymetrów od triplebarre. Wprawił klacz w szybki kanter i pokonując po drodze okser, gnał w stronę białej plamy, kiedy zdał sobie sprawę, że Wyrzutka nie zrozumiała jego polecenia i nie zwalnia na tyle, by mógł ponownie uderzyć piłkę. Klacz wpadła piersią na przeszkodę, strącając z łoskotem malowane drągi, z których aż poszły drzazgi. Wykorzystując okazję, Costeiro zepchnął na bok Wyrzutkę i przejechał przez przeszkodę, zgrabnie prowadząc konia nad strąconymi drągami. Znakomitym bekhendem posłał piłkę daleko w tył, po czym raptownie ściągnął wodze; koń stanął dęba, krztusząc się, ale Costeiro obrócił go sprawnie i pognał za piłką. Pokonując szybko, jedna po drugiej, dwie doublebarry i dwie sta- cjonaty, dogonił piłkę, podbił i uderzył, kiedy znajdowała się jeszcze w górze. Pomknęła do bramki, kreśląc białą linię w powietrzu. Fabian obserwował bezradnie, jak Argentyńczyk zdobywa drugiego gola. Zawodnicy znów przyjęli początkowe pozycje, zamieniając się stronami. Alexandra rzuciła nową piłkę; Costeiro, nie chcąc dopuścić, żeby Fabian zajechał go z boku, ruszył ostrym galopem, zwalniając gwałtownie dopiero wtedy, gdy zrównał się z piłką. Zamachnął się, ale kij rozminął się z celem o centymetr i zanim Argentyńczyk zdążył zawrócić i podjąć kolejną próbę, Fabian, mocno ściskając nogami Wyrzutkę, przeskoczył stacjonatę, wpadł na Costeira, zepchnął go w bok i uderzył piłkę, posyłając ją pod szyją zwierzęcia. Ale Argentyńczyk nie zamierzał ustąpić: gnając obok siebie, łeb w łeb wzięli mur z cegieł. Choć Costeiro nie zdołał wyprzedzić Fabiana, udało mu się zahaczyć piłkę kijem i posłać do tyłu, prosto w herdę. Stając w strzemionach, gwałtownie zawrócił spienionego konia i pierwszy dopadł leżącej pod żywopłotem piłki, odbierając Fabianowi kolejną szansę posłania jej w stronę bramki. Fabian nie rezygnował. Właśnie zbierał Wyrzutkę, żeby pokonać dwie stojące jedna za drugą stacjonaty, i dojechawszy do piłki, posłać ją do tyłu, kiedy Costeiro naparł na niego z boku. Koń Argentyńczyka zepchnął Wyrzutkę prosto na przeszkody; drągi posypały się na ziemię przed Fabianem. Zanim zdążył poprawić się w siodle i uspokoić klacz, Costeiro ściągnął ostro wodze, zmuszając konia, by znów naparł na Wyrzutkę. Klacz, z przerażenia rzucając łbem, stanęła dęba. Fabian, z trudem utrzymując się na grzbiecie miotającego się zwierzęcia, zgubił jedno strzemię. Przechylił się na bok; czuł, że zaraz spadnie. Akurat w tym momencie, siedząc przekrzywiony w siodle i tracąc równowagę, dojrzał piłkę. Była w jego zasięgu; jej kusząca bliskość stanowiła wyzwanie, którego nie mógł zignorować. Kręcąc ramieniem coraz szybciej młyńca, z jedną ręką przyciśniętą do ciała, z oczami utkwionymi w piłce, wyrzucił kij nagłym skrętem tułowia i uderzył z całej siły; piłka wzniosła się do góry gładkim łukiem i poszybowała wysoko nad przeszkodami. Kiedy przemknęła między słupkami bramki, stojący obok stajenny podniósł do góry rękę: Fabian zdobył pierwszy punkt. Rozległy się nikłe brawa. Fala krwi napłynęła Fabianowi do głowy, poczuł w uszach i gardle gwałtowne pulsowanie. W oddali zobaczył, jak Costeiro salutuje do niego przyjaźnie, po czym obraca konia i jedzie w stronę stajennych, najwyraźniej zdecydowany zmienić wierzchowca. Alexandra, która nie zareagowała na bramkę Fabiana, wyszła Argentyńczykowi pospiesznie naprzeciw. Zeskoczył z konia, objął ją i patrzyli razem na Fabiana, który wolno objeżdżał na Wyrzutce boisko; po chwili odwrócili się i zaczęli coś szeptać. Patrząc na nich, Fabian nie czuł już otępienia i braku woli. Wiedział, jaką strategię zastosuje tego ranka, na tym boisku. Wrócił na środek pola i obserwował Costeira, który na świeżym koniu przeskakiwał kolejno przeszkody, żeby zaznajomić z nimi zwierzę, podczas gdy stajenni pokrzykiwali dla zachęty. Fabian postanowił nie zmieniać Wyrzutki, choć spieniona klacz lśniła od potu i drżała z napięcia. Głaskał i uspokajał zwierzę, szykując je do następnej potyczki. Zobaczył, że Alexandra, która znów zajęła się kamerą, ostentacyjnie go ignoruje. Kiedy podbiegł do niej stajenny z piłką, wzięła ją bez słowa i podeszła na skraj boiska. Nie patrząc na Fabiana, rzuciła piłkę łagodnie przed Argentyńczyka, niemal jak zaproszenie. Mężczyźni ruszyli z kopyta i zderzyli się w pędzie. Costeiro, próbując dosięgnąć piłki, zaczął wywijać kijem w powietrzu i niechcący uderzył Fabiana w głowę poniżej kasku. Ten, oszołomiony, zachwiał się w siodle i puścił wodze; pomalowane drągi i stojaki zawirowały mu przed oczami, trawa rozmyła się w jedną plamę zieleni. Costeiro zawrócił i ściągnął konia, uśmiechając się i gestykulując przepraszająco. Fabian, który jeszcze nie doszedł do siebie po ciosie, nie rozumiał sensu słów płynących z ust Argentyńczyka; widział tylko jego błyszczące, czujne oczy. Chciał po sportowemu przyjąć przeprosiny, ale nie potrafił ułożyć warg w wybaczający uśmiech; przypomniał sobie niespokojne myśli z ubiegłego wieczoru. Reagując na nastrój jeźdźca, Wyrzutka skoczyła do przodu, spychając w bok rumaka Costeira; kije zawodników co rusz trafiały w siebie, gdy walczyli o piłkę. W luce, jaka nagle między nimi powstała, Fabian dostrzegł piłkę, tuż przed nogami swojego wierzchowca. Ściągając wodze i pochylając się w siodle, posłał ją uderzeniem pod szyją Wyrzutki. Biała pecyna, połyskując w słońcu, śmignęła przez boisko, przelatując nad dwiema przeszkodami. Fabian zajechał drogę Argentyńczykowi i pognał za piłką, biorąc płynnie obie przeszkody. Zrównał się z nią akurat w chwili, gdy klacz szykowała się, żeby przeskoczyć okser, ostatnią przeszkodę przed słupkami bramki. Wzbił piłkę wysoko w górę, czując, jak Wyrzutka zbiera się w sobie, napina stawy, aby się dobrze odbić. Zacisnął nogi na bokach zwierzęcia, żeby nie stracić równowagi, i kiedy koń osiągnął najwyższy punkt skoku, zamierzył się na spada- jącą piłkę, przekazując kijowi masę i pęd konia, siłę odbicia, własną energię i wolę - jeden lśniący strumień mocy niczym grzbiet ogromnej fali, która się za sekundę przełamie. Drewno gruchnęło o drewno, nasada trafiła w piłkę. Fabian widział, jak biała kulka przelatuje między słupkami. Zdobył drugą, wyrównującą bramkę. Zawodnicy po raz kolejny wrócili na środek pola, mijając się z chłodną kurtuazją, kiedy zgodnie z obyczajem zamieniali się stronami. Argentyńczyk twarz miał pociemniałą z napięcia, spojrzenie ponure. Alexandra stanęła na skraju boiska i nie patrząc na zawodników, wzięła zamach i cisnęła piłkę wysoko nad ich głowami, jakby ze złością. Costeiro i Fabian natychmiast zawrócili konie i wzięli dwie przeszkody, pędząc obok siebie niczym równoległe, na- chodzące na siebie wektory siły, tak blisko, jakby nawet w locie chcieli się zepchnąć z trasy. Wyrzutce oczy ze strachu wyszły na wierzch; zbliżając się do przeszkody, co rusz zerkała na obcego konia, usiłując ocenić odległość między sobą a nim. Jeźdźcy pokonali herdę, ale ich zacięty pojedynek trwał nadal, jakby rzeczywiście stawali w szrankach. Byli niedaleko jaskrawych drągów doublebarre, pod którymi spoczywała na murawie piłka; Fabian przyhamował Wyrzutkę, Argentyńczyk bezlitośnie ściągnął wodze swojego wierzchowca. Rozgorzała walka o piłkę. Żeby utrudnić uderzenie Fabianowi, Costeiro zaczął napierać koniem na Wyrzutkę, strącając jej drągi pod nogi. Fabian nie pozostał dłużny; też walczył, napierał, walił przeciwnika ochraniaczami, zahaczał kijem o jego kij. Kije ze świstem cięły powietrze, biły po nogach tańczące konie, wypełniając boisko coraz głośniejszym łoskotem - drewna o drewno i drewna o kopyto - który jak fala wlewał się do uszu Fabiana, zagłuszał jego przyspieszony oddech i dudnienie w klatce piersiowej. Konie, spienione z wysiłku, o oczach zbielałych ze strachu, stawały dęba i machały kopytami. Zepchnięta zadem na przeszkodę Wyrzutka szarpnęła się, jakby przypalona ogniem, strąciła nagłym wierzgnięciem drągi, po czym spłoszona hałasem skoczyła gwałtownie do przodu, z furią odrzucając na bok Costeira i umożliwiając Fabianowi idealny strzał z bekhendu. Kiedy Costeiro usiłował opanować swojego wierzchowca, Fabian okręcił Wyrzutkę i pomknął za piłką; ponownie ją uderzył, przerzucając gładko nad przeszkodą, którą zaraz przeskoczył, po czym znów posłał piłkę dalej, w głąb pola przeciwnika. Kiedy się zatrzymała, tylko dwie przeszkody, stacjonata i triplebarre, dzieliły ją od bramki. Fabian dopędził piłkę, uniósł się w strzemionach i już brał zamach, żeby spuścić kij i posłać ją do bramki Argentyńczyka, kiedy zobaczył Alexandrę. Pochylona nad kamerą, która stanowiła jakby przedłużenie jej profilu, znajdowała się zaledwie kilka metrów od miejsca, gdzie leżała piłka. Sfilmowawszy jazdę Fabiana, nastawiała obiektyw, żeby dobrze uchwycić moment uderzenia piłki. W soczewkach swoich myśli Fabian ujrzał twarz, którą pamiętał uniesioną nad jego ciałem, której dotykał i która jego dotykała; potem zobaczył, jak piłka trafia Alexandrę w głowę tuż poniżej ucha, miażdżąc jej szczękę i policzek; z rany tryska krew, strzaskana kość zasłania oko, podobne teraz do oślizgłej małży w pękniętej muszli, ukryte pod nieprzydatnym daszkiem czoła nad wyrwą buchającą szkarłatną posoką. Już prawie uderzał piłkę; jedna część jego mózgu obliczała odległość między kijem i piłką, szybkość konia, odległość od bramki, inna starała się odsunąć obraz zakrwawionej twarzy, w jej miejsce wstawiając czarny prostokąt kamery o pokrętłach połyskujących w słońcu niby latarnie kierunkowe, zaledwie centymetr czy dwa od policzka przysłoniętego kaskadą włosów. Zacisnął mocniej dłoń na trzonku. Powodowane jednym płynnym impulsem, ciało Fabiana pochyliło się do płaszczyzny piłki, wzniesione ramię zakręciło się, bark wysunął do przodu, nadgarstek uniósł do góry; zamachnął się kijem daleko przed tułów Wyrzutki, spuścił go w dół i zderzył nasadę z równikiem piłki - rozległ się grzmot niszczycielskiej mocy. Piłka poszybowała ku słońcu niczym rzutek. Fabian spojrzał prosto w słońce; śledził lot piłki, wsłuchany w jej cichy świst. Na moment skierował wzrok w stronę srebrzystej postaci Alexandry, ale zaraz znów przeniósł go na piłkę. Spadła prosto w kamerę, rozbijając ją i przewracając razem ze statywem. Alexandra chwyciła się za głowę i zamarła w bezruchu; tylko jej krzyk niósł się przez boisko. Costeiro zahaczył kij o ramię Fabiana; szarpał i ciągnął, zmuszając przeciwnika, żeby się zatrzymał. - Co się stało, co się stało?! - wołał z twarzą wykrzywioną w pasji. Zeskoczył na ziemię, zanim jeszcze wierzchowiec się zatrzymał, i pognał do Alexandry, ciskając po drodze kij jak niepotrzebną zabawkę. Trzech stajennych również podbiegło lękliwie do modelki; jeden z nich schylił się i z przejęciem podniósł rozbitą kamerę. Fabian zsiadł z Wyrzutki i ruszył spokojnym krokiem za Costeirem do Alexandry; spocona ze strachu, stała szarpiąc nerwowo włosy; z jej twarzy znikła maska opanowania, nabrzmiałe łzami oczy patrzyły tępo przed siebie. - Alex, nic ci nie jest? - spytał Costeiro. Szybko, niemal brutalnie chwycił ją za ramiona, prze- biegając wzrokiem po jej twarzy, dotykając dłońmi jej głowy, szyi, karku, potem odsunął od siebie lecącą mu przez ręce kobietę, żeby znów na nią spojrzeć. Kiedy zaczęła łkać, zadrżał z ulgi i przytulił ją mocno, muskając wargami jej czoło i szepcząc kojące słowa; pogłaskał ją po szyi, strzepnął jej z kurtki słomkę. W odróżnieniu od podnieconych stajennych, Fabian obojętnie przyglądał się tej scenie. - Bardzo mi przykro - powiedział po chwili. - Koń mi się potknął, kiedy miałem uderzyć... kiedy uderzałem piłkę. Argentyńczyk odwrócił się do niego. - Mógł pan okaleczyć Alexandrę, mógł ją pan zabić! - zawołał. Podtrzymywana przez Costeira Alexandra spojrzała na Fabiana. Na jej szyi wciąż pulsowała niespokojnie żyła, ale pierwsza fala strachu opadła; zastąpiła ją apatia. - Wiem, że nie zrobiłeś tego specjalnie, Fabianie - wyszeptała modelka. Nie potrafił zgadnąć, czy jej szept jest wynikiem wypadku, czy powtórnego przybrania maski. - Wiem, że gdybyś celował we mnie, nie trafiłbyś w kamerę - dokończyła i oparła się bezwładnie o ramię swojego przyjaciela. - Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi - powiedział poważnym tonem Costeiro, odwołując się do powszechnej mądrości. - Alex powinna dziękować Bogu, że nic się jej nie stało. - Głaszcząc ją po włosach, popatrzył chłodno na Fabiana. - A pan, że jej nie zabił. - Fakt - odparł Fabian. - Gramy dalej, panie Costeiro? Wrócili do koni. Podnosząc z ziemi kij, Costeiro posłał Alexandrze niepewne, przejęte spojrzenie. Siedziała zgarbiona na trawie, lecz była cała i zdrowa. Argentyńczyk dotknął kijem kasku, dając znak jednemu ze stajennych, żeby rzucił piłkę. Podjęli przerwaną grę. Z początku ruchy Costeira były ociężałe; wciąż myślał o Alexandrze. W pierwszej potyczce Fabian bez trudu opanował piłkę, wzbił ją wysoko w górę i pomknął za nią, swobodnie pokonując kolejne przeszkody. Ale Costeiro zaraz spiął konia, który rżał od ciągłych razów palcata i ukłuć ostróg raniących mu boki do krwi, i wprawił w tak ostre tempo, że po chwili tylko centymetry dzieliły go od Wyrzutki. Fabian wiedział, że jeśli klacz zwolni, Argentyńczyk może na nią wpaść; gdyby odmówiła skoku, mogliby się niebezpiecznie zderzyć. Przemknęło mu przez głowę, że Costeiro chce ukarać go za to, co przytrafiło się Alexandrze; ta myśl dodała mu sił i postawiła wszystkie jego zmysły w stan pogotowia. Poluzował wodze i nogami łagodnie przyspieszył Wyrzutkę, kierując ją na triplebarre, ale kiedy klacz miała się odbić, zaparł się w siodle i rzucił całym ciężarem w bok, zmuszając ją do ominięcia przeszkody. Costeiro, reagując jak typowy gracz polo, chciał powtórzyć błyskawiczny manewr przeciwnika, lecz popełnił błąd ściągając zbyt mocno wodze, tym samym zaciskając nachrapnik na nozdrzach konia i blokując mu dopływ powietrza. Koń Costeira znalazł się niespodziewanie przed przeszkodą, której wcześniej nie widział, bo zasłaniała mu ją Wyrzutka, a teraz miał zbyt blisko siebie, żeby ją widzieć wyraźnie. Ból pyska ściśniętego munsztukiem i strach przed triplebarre, która nagle wyrosła tuż przed nim, sprawiły, że koń się zbuntował i zrzucił przez łeb na drągi pochylonego do skoku Costeira. Wykorzystując upadek przeciwnika, Fabian serią płynnych uderzeń z forhendu przybliżył piłkę do bramki. Zanim Argentyńczyk podniósł się z ziemi, zdobył trzeciego gola. Costeiro był zdenerwowany upadkiem. Włosy miał w nieładzie, a cętki krwi z rozharatanego ramienia znaczyły mu koszulkę. Natychmiast podbiegło do niego dwóch stajennych, a trzeci złapał konia, który gnał bez jeźdźca. Argentyńczyk oznajmił, że będzie grał dalej. Ale kiedy chciał sięgnąć po kij, wargi drgnęły mu z bólu. - Chyba skręciłem nogę - powiedział, z ociąganiem podnosząc oczy na twarz Fabiana. W końcu, dbając o swój wizerunek dobrego sportsmena, dodał: - Wygrał pan, senior Fabian. - Możemy dokończyć mecz innym razem - rzekł Fabian. - Innym razem zagramy inny mecz. Z tego wyeliminował mnie koń. Opierając się ciężko na ramieniu stajennego, Costeiro skrzywił się gwałtownie i na moment uniósł wzrok; w jego oczach płonął dawny ogień. Podał rękę Fabianowi, który zdążył zsiąść z konia. Alexandra przyłączyła się do nich, wciąż blada i niepewna, choć jej twarz znów przypominała maskę. Costeiro puścił dłoń Fabiana. - Wygrana będzie czekać na pana w klubie - oznajmił obojętnie, wyciągając rękę do Alexandry. - Wracajmy do domu, najdroższa. Nie obejrzał się, kiedy sprowadzała go, kulejącego, z boiska. Fabian często zastanawiał się nad kapryśnością losu, który czasami spełniał jego najgłębsze życzenia dopiero wtedy, kiedy przestawało mu na nich zależeć, albo karał go za ich spełnienie jakimś przykrym zdarzeniem, które okazywało się ich nieuchronnym następstwem. Tego rodzaju myśli nurtowały go zwłaszcza, gdy wspominał okres, kiedy był stałym partnerem do gry w polo głośnego niegdyś dyktatora, Fernanda Rafaela Falsalfy, pana życia i śmierci w karaibskiej republice Los Lemures, wyspie należącej do największych światowych producentów tytoniu i cukru. Był to jedyny okres, kiedy Fabian miał poczucie stabilności; jego umiejętności cieszyły się uznaniem i otrzymywał za nie odpowiednie wynagrodzenie. Wolny od trosk, mógł oddawać się pogo- ni za przyjemnościami, bez obaw, że rytm jego dni zakłóci wydarzenie, z którym nie potrafiłby się uporać. Falsalfa, już nieżyjący, znany był w swoim kraju jako El Benefactor, choć przezwisko to często wymawiano z ironią. Znacznie posunięty w latach, kiedy wynajął Fabiana, od czasu do czasu grywał w polo, żeby umocnić swój wizerunek aktywnego, energicznego mężczyzny i równie znakomitego sportowca, co męża stanu - a za takiego się właśnie uważał. Nie chciał mieć za partnera miejscowego gracza, który mógłby się wygadać i obalić pieczołowicie pielęgnowany mit. Wydanie w Ameryce łacińskiej hiszpańskich przekładów książek Fabiana zwróciło na niego uwagę Falsalfy i otworzyło mu drogę do otoczenia dyktatora. Przydzielono mu natychmiast pensję wysokiego urzędnika państwowego i jeden ze wspaniałych bungalowów na brzegu morza w Casa Bonita, zacisznej, luksusowej posiadłości w La Hispanioli, karaibskim kurorcie stanowiącym niemal prywatną własność El Benefactora. Położona zaledwie dwie godziny jazdy samochodem od Ciudad Falsalfa, stolicy nazwanej na cześć dyktatora, La Hispaniola była ekskluzywnym skupiskiem okazałych willi i posiadłości, nieskazitelnych boisk do polo, stajni mieszczących setki rączych wierzchowców, którymi opiekowały się tabuny doborowych masztalerzy, a także posiadała najlepsze warunki na całej półkuli do uprawiania golfa, tenisa i żeglarstwa - uchodziła wręcz za symbol konsumpcyjnego stylu życia. Bogaci ludzie z całego świata przybywali własnymi odrzutowcami, by korzystać z naturalnych i stworzonych przez człowieka atrakcji wyspy. Casa Bonita, podobnie jak kurort, w którym się znajdowała, dawała El Benefactorowi wytchnienie od uciążliwych obowiązków szefa państwa. Była także jego azylem przed starzejącą się żoną oraz licznymi dziećmi i wnukami, którzy mieszkali albo w prezydenckim pałacu w Ciudad Falsalfa, albo w iście książęcych warunkach w innych ośrodkach na wyspie. Casa Bonita była jednak zarezerwowana wyłącznie dla El Benefactora oraz tych członków jego świty, którzy - jak Fabian w niczym nie zagrażali jego bezpieczeństwu oraz nie przeszkadzali mu w korzystaniu z uroków życia. Fabian musiał być do stałej dyspozycji El Benefactora, gdyby dyktatorowi przyszła ochota do treningu lub rozegrania meczu jeden na jeden, ale na tym kończyły się jego obowiązki. Niekiedy urządzano mecze drużynowe, lecz wyłącznie po to, aby sfilmować Falsalfę grającego przez kilka chwil, a następnie umiejętnie zmontować ujęcia, żeby wyglądało, iż grał przez cały czas w zwycięskim zespole. W takich wypadkach Fabian musiał służyć Falsalfie radą, towarzystwem i dyskrecją; był odpowiedzialny za przygotowanie meczu oraz zapoznanie pozostałych zawodników - sprawdzonych i zaakceptowanych wcześniej przez służbę bezpieczeństwa - z ustalonym z góry scenariuszem meczu. Chociaż Fabian otrzymywał wynagrodzenie, El Benefactor odnosił się do niego bardziej jak do rezydującego w pałacu znajomego, a nawet przyjaciela, niż jak do najemnego pracownika. Wynikało to ze spontanicznej i niespodziewanej sympatii, jaką stary dyktator poczuł do nowego partnera, urodzonego w cudzoziemskim kraju, świeżej twarzy w swoim otoczeniu. Z czasem Fabian, który skrupulatnie pilnował, żeby nie nadużywać swojej pozycji, zamieszkał na stałe w Casa Bonita, zachęcany do korzystania z uroków posiadłości i całego kurortu. Tylko zapowiadane przyjazdy El Benefactora i gości, których przywoził ze sobą ze stolicy, zakłócały rozkosznie leniwe tempo, w jakim upływał Fabianowi pobyt. Pod bacznym okiem szefa bezpieczeństwa, który nie zapominał o losie swojego poprzednika - zdegradowanego i wtrąconego do więzienia za to, że w rezydencji zgasły światła podczas przyjęcia wydanego przez dyktatora - cały dom przemieniał się w ul nerwowych przygotowań. Służba, na co dzień flegmatyczna, nagle sprzątała, polerowała i dezynfekowała bezustannie; nic nie umykało jej uwagi, od kopuły nad salą jadalną i olbrzymich żółwich skorup zdobiących kolumny po igłę adaptera w studiu dźwiękowym. Ogrodnicy przemierzali alejki, energicznie puszczając w ruch sekatory i elektryczne nożyce. Liście, owady i inne odpadki usuwano z powierzchni basenu, starannie kontrolowano zawartość chloru w wodzie. W przystani i na lądowisku dla helikopterów, w garażach oraz w hangarach przy pasie startowym oddziały mechaników i inżynierów pucowały i dokładnie badały każdy pojazd, żeby żadna usterka nie zagroziła bezpieczeństwu pasażerów. Późnym popołudniem, do wtóru odległych werbli z placu, gdzie odbywała się musztra komandosów na wypadek, gdyby jeden z wojskowych towarzyszących dyktatorowi urządził niespodziewaną inspekcję, lądował prezydencki odrzutowiec i zatrzymywał się tuż u wylotu szerokiej alei wiodącej do bramy posiadłości. Tak za- czynał się weekend. Kiedy El Benefactor w otoczeniu ochroniarzy schodził na płytę lotniska - za nim postępowali goście, których zaprosił na wspólny pobyt - służba rzucała mu pod nogi kwiaty, a kompania honorowa prezentowała broń z wojskową precyzją, zupełnie jakby wracał do domu po długim wygnaniu, a nie zaledwie po kilku dniach nieobecności. Podczas każdego weekendu przez Casa Bonita przewijał się imponujący tłum gości, z których część zapraszano tylko na koktajle, a część łowiła z dyktatorem ryby, jeździła na nartach wodnych, żeglowała lub brała udział w wyprawach w głąb wyspy. Wśród gości przeważali potentaci ze świata przemysłu i handlu, głównie Amerykanie, ale bywali też Europejczycy, południowoamerykańscy arystokraci - właściciele posiadłości w La Hispanioli - oraz bankierzy i biznesmeni, którzy prowadzili inte- resy z republiką Los Lemures. Zwykle obecni byli wysocy urzędnicy miejscowych i zagranicznych przedsiębiorstw cukrowych i tytoniowych, a także wszechobecni doradcy wojskowi oraz przyjaciele i znajomi dyktatora. Dla nich wszystkich zaproszenie przez Falsalfę - a już zwłaszcza na bankiet w Casa Bonita - było wyraźnym znakiem wyróżnienia, nagrodą za pracowitość, oddanie i poparcie dla jego dyktatorskich rządów. W trakcie jednego z tych bankietów, przy bogato zastawionym stole w ogromnej jadalni, gdzie na miejscu honorowym siedział sam gospodarz mając po każdej ręce kilkanaście osób, Fabian zwrócił uwagę na młodą, dwudziestoparoletnią kobietę o wspaniałej latynoskiej urodzie; siedziała naprzeciwko niego. W odróżnieniu od innych kobiet, które podczas weekendów stanowiły ozdobę stołu dyktatora, ubrana była bardzo skromnie - zdaniem Fabiana, bardziej z konieczności niż z wyboru - a jej biżuteria ograniczała się do obrączki. Dziewczyna miała w sobie coś z nastolatki: uroczy, ale jakby niedojrzały sposób bycia. Fabian wątpił, czy zwróciłby na nią uwagę, gdyby nie jej ogromne, wyraziste oczy, które zdawały się zajmować połowę twarzy. Ponieważ zgodnie z protokołem obowiązującym w Casa Bonita, gości prezentowano tylko gospodarzowi i rzadko przedstawiano sobie nawzajem, Fabian nie wiedział, kim jest dziewczyna. Po kolacji udał się za nią, kiedy goście wyszli na kawę i likiery na skąpany w blasku księżyca taras, z którego roztaczał się wspaniały widok na ogród i morze. Zamierzał właśnie nawiązać z dziewczyną rozmowę, kiedy obróciła się z czułym uśmiechem do starszego mężczyzny, który się do nich przyłączył. - Francisco de Tormes - przedstawił się Fabianowi starszy pan, składając lekki ukłon - oraz moja żona, Elena. Fabian znał to nazwisko: Francisco de Tormes był najbardziej kontrowersyjnym dziennikarzem w republice, komentatorem politycznym bardzo negatywnie oceniającym rządy Falsalfy. Kiedy różne międzynarodowe koalicje groziły Los Lemures sankcjami gospodarczymi za nadużywanie władzy przez dyktatora, El Benefactor powoływał się na ostrą krytykę de Tormesa, twierdząc, iż jest to dowód pełnej wolności prasy. De Tormes doskonale się orientował, że jego sytuacja jest bardzo niepewna; Fabian zdał sobie z tego sprawę, kiedy dziennikarz wspomniał, jak ogromnie się cieszą, on i żona, że mają okazję obejrzeć wspaniałą posiadłość Falsalfy, bo wkrótce oboje wyjeżdżają z Los Lemures. De Tormes wyjaśnił, że wydział dziennikarstwa znanej amerykańskiej uczelni zaprosił go na rok, aby prowadził wykłady, i za kilka tygodni wraz z Eleną, z którą się ożenił zaledwie przed czterema miesiącami, wylatuje do Stanów. Elena de Tormes cały czas stała blisko męża, dotykając łokciem jego biodra. Choć niemal trzykrotnie młodsza od dziennikarza, sprawiała wrażenie osoby dojrzałej psychicznie i bardzo zakochanej. Wdzięk Eleny de Tormes działał jak narkotyk - Fabian poczuł, że ulega mu coraz bardziej. Nagle gromadka gości rozstąpiła się dyskretnie, ukazując Falsalfę we wspaniałym białym mundurze generalissimusa. Podchodząc do Fabiana i de Tormesów, dyktator najpierw na oczach zebranych objął dziennikarza, a potem ucałował dłoń jego małżonki. - Więc tu jesteście! I co, pewnie spiskujecie przeciwko mnie? - zawołał jowialnie, poklepując Fabiana po ramieniu. - Zgadza się, ekscelencjo - potwierdził Fabian, żeby nie zepsuć humoru dyktatora, którego żart wypadł dość płasko; de Tormes uśmiechnął się niepewnie, a jego żona zaczęła się gwałtownie wachlować. - Właśnie chciałem zaprosić seniora i seniorę de Tormes na konną wyprawę w głąb lądu, do jednej z niedostępnych wiosek w rejonie Cacata. De Tormes potrząsnął głową. - Kiepski ze mnie jeździec. Mam za dużo pracy, żeby regularnie trenować, a Elena jest zbyt zajęta studiami. Tylko miałby pan z nami kłopot - powiedział uprzejmie. Fabian, rozumiejąc jego obawy, już chciał zaproponować inną rozrywkę, kiedy Falsalfa powstrzymał go z uśmiechem. - To świetny pomysł! - zawołał. - Jaka szkoda, że nie mogę się do was przyłączyć. - Skierował wzrok na de Tormesa; choć nadal zachowywał się jowialnie, w jego spojrzeniu pojawiła się skrywana dotąd wrogość. - Ale co naszego sławnego de Tormesa obchodzą ubogie wioski we własnej ojczyźnie, skoro zamierza ją porzucić dla wygód amerykańskiej metropolii? Gorycz Falsalfy wobec uchodźców politycznych, którzy krytykowali go z bezpiecznej odległości po wyjeździe do Stanów Zjednoczonych, była powszechnie znana; de Tormes zaczerwienił się, jakby otrzymał policzek. - Proszę nie zapominać, ekscelencjo, że jedziemy do Stanów tylko na rok - wtrąciła lękliwym tonem Elena de Tormes; jej wachlarz coraz szybciej ciął powietrze. - To mój pierwszy zagraniczny wyjazd, a zarazem nasza podróż poślubna, którą Francisco dawno mi obiecał. - Nie zapominam, moja droga, nie zapominam - zapewnił ją Falsalfa łagodniejąc. Kiedy ponownie zwrócił się do dziennikarza, znów był uosobieniem uprzejmego gospodarza. - A więc ustalone. Pan i pańska czarująca małżonka muszą przed wyjazdem koniecznie odwiedzić Cacatę. - Popatrzył na Fabiana. - Każ natychmiast wy- słać najlepsze konie. Jutro wczesnym rankiem mój helikopter będzie do waszej dyspozycji. - Skinął władczo głową i odsunął się od de Tormesów, jednocześnie ujmując Fabiana za ramię. - A my musimy się umówić na mecz - powiedział na tyle głośno, żeby go słyszano. - Chodźmy do biblioteki - dodał prowadząc Fabiana przez rozstępujący się tłum. Zostawiając z tyłu ochroniarzy, z konspiracyjną miną przyciągnął do siebie Fabiana. - Nawet mi nie podziękujesz za to, co dla ciebie zrobiłem? - spytał. - Za to, co ekscelencja dla mnie zrobił? - wyjąkał Fabian. - Przepraszam, ale chyba nie rozumiem. Falsalfa zatrzymał się i uszczypnął go łagodnie w policzek. - Mam tyle lat, że mógłbym być twoim ojcem. Nie ukryjesz niczego przede mną. Widziałem, jak wymieniasz spojrzenia z żonką tego starego lisa. - Zarechotał porozumiewawczo. - Spotkałem seniorę de Tormes po raz pierwszy dziś wieczór - zaprotestował Fabian. - Zapewniam ekscelencję, że nic nas nie łączy. - Dobrze, nic nie mów. Nie mam prawa wnikać w twoje osobiste sprawy. Ale cieszę się, że umożliwiłem ci podróż w towarzystwie kobiety, której wyraźnie pragniesz. Mam nadzieję, że uda ci się gdzieś po drodze odbyć z nią małe sam na sam. Fabian usiłował rozwiać romantyczne iluzje Falsalfy. - Przecież senior de Tormes będzie z nami, ekscelencjo - rzekł. - I ani się nie łudzę, ani nie planuję... Dyktator wybuchnął głośnym śmiechem i Fabian umilkł speszony. Doszli właśnie do drzwi biblioteki. - Baw się dobrze - powiedział łaskawie dyktator. Ale uważaj, kiedy będziesz kochał się w dżungli z Eleną... bo jeszcze de Tormes gotów ci podrzucić jedną z naszych sławnych tarantuli! Śmiejąc się beztrosko, znikł w drzwiach biblioteki; po chwili przeszła obok Fabiana milcząca procesja ochroniarzy. Drzwi zamknęły się. Zgodnie z poleceniami Falsalfy, Fabian poczynił przygotowania do wyprawy. Konie wraz z dwoma przewodnikami, z których usług korzystał podczas wcześniejszych wędrówek w głąb wyspy, miały zostać wysłane furgonem wojskowym. Sam zamierzał lecieć z de Tormesami z Casa Bonita helikopterem i spotkać się z przewodnikami w ustalonym miejscu. Po trzech godzinach konnej jazdy powinni dotrzeć do najstarszej, najbardziej odizolowanej osady w rejonie Cacata, wioski położonej na skalistej skarpie wysoko nad rzeką. Zjedzą tam piknik i poczekają na helikopter, którym wrócą do Casa Bonita w porę na późny podwieczorek. Nazajutrz wstał o świcie; promienie słońca dopiero zaczynały iskrzyć się na szklistej powierzchni wody. Spotkał się z de Tormesami przy śniadaniu na jednym z mniejszych tarasów rezydencji; nieruchome powietrze i czyste niebo zapowiadały kolejny tropikalny dzień. Elena de Tormes, odziana w wygodny strój barwy khaki, odpowiedni do podróży przez dżunglę, była wyraźnie podniecona wyprawą. Jej mąż, podobnie jak Fabian, miał na sobie buty do konnej jazdy, podwójnie tkane bawełniane bryczesy, skórzane nogawice i grubą koszulę niezbędną do ochrony przed ukłuciami owadów; wyglądał jak bogaty latynoski hodowca bydła wybierający się na inspekcję stad. Przy śniadaniu Fabian pokazał dziennikarzowi mapę z zaplanowaną przez siebie trasą; wyjaśnił mu, którędy poleci helikopter, żeby dowieźć ich do miejsca, gdzie czekają wierzchowce, i którędy pojadą konno, by dotrzeć do indiańskiej wioski położonej głęboko w dżungli. Głośny terkot wojskowego helikoptera lądującego nie opodal zakłócił ciszę poranka. Znak na ogonie pozwalał stwierdzić, że jest to maszyna zarezerwowana do prywatnego użytku Falsalfy. Pilot, kapitan lotnictwa, którego Fabian widział po raz pierwszy, miał na mundurze charakterystyczne insygnia brygady pałacowej, znakomicie wyszkolonej jednostki, której jedynym zadaniem była ochrona dyktatora. Fabian i de Tormesowie szybko wsiedli do helikoptera; kiedy maszyna wzbiła się w górę szerokim łukiem, strażnicy przy bramie pomachali do nich wesoło, a chwilę później ceglane mury rezydencji, tarasy i dachy zostały daleko w dole. Wkrótce widok barwnych willi i hoteli La Hispanioli ustąpił miejsca bezkresnym polom trzciny cukrowej poznaczonym symetrycznymi szramami dróg oraz pojedynczymi torami kolei łączącej plantację z cukrownią. Na drogach prowadzących do stacji pasażerowie helikoptera widzieli poruszające się wolno ogromne wozy wyładowane trzciną, ciągnięte przez sześć lub osiem wołów, ale i te oznaki życia wnet pozostały za nimi. Helikopter leciał nad dżunglą, gęsto tkanym kobiercem zieleni przerywanym gdzieniegdzie skupiskami skał. Na moment zawisł nisko nad rzeką, gdzie aligatory wylegiwały się leniwie na piaszczystej wydmie, po czym przemknął nad skąpaną w słońcu polaną, płosząc stado dzikich kozic; nieco dalej zaskoczony dzik wyłonił się z chaszczy i przyjął groźną pozę, ale zaraz znów zaszył się w gęstwinie. Wkrótce pilot zaczął szykować się do lądowania na spłachetku czerwonej gliny, tuż obok ścieżki wijącej się przez dżunglę. Fabian zobaczył w dole konie i przewodników. Maszyna wylądowała. Pilot, nie wyłączając silnika, upewnił się, gdzie i o której godzinie ma się zjawić po pasażerów, a następnie zasalutował i uścisnął dłoń Fabiana. Kiedy Fabian pomógł Elenie i jej mężowi wysiąść, helikopter odleciał, wzbijając tumany czerwonego pyłu, które po chwili skryły go przed wzrokiem patrzących. Fabian spodziewał się, że ujrzy znajomych przewodników. Ku swojemu zaskoczeniu zobaczył dwóch obcych krępych mężczyzn o gęstych, kręconych włosach; każdy miał u pasa maczetę, a na ramieniu pistolet maszynowy. Wyjaśnili mu, że broń potrzebna jest im dla bezpieczeństwa, bo kiedy po południu Fabian i jego goście odlecą helikopterem z indiańskiej wioski, oni będą musieli wracać przez dżunglę, prowadząc cenne konie. Kiedy przewodnicy raźno wzięli się do roboty, zaciągając popręgi i wydłużając strzemiona, Fabian sprawdził konie, uprząż i juki, w których znajdował się zarówno prowiant przygotowany na piknik, jak i środki medyczne niezbędne w razie wypadku. Dosiedli koni i wjechali w dżunglę; na czele kolumny jechał jeden przewodnik, za nim kolejno Elena, Francisco i Fabian, a drugi przewodnik zamykał pochód. Po dwóch godzinach szybkiej jazdy skręcili na wąską ścieżkę wiodącą wzdłuż wysokiego brzegu rzeki Yuma. Szlak urwał się. W tym miejscu rozlana rzeka była najszersza; stada dzikich ptaków gnieżdżących się na moczarach nie reagowały na mijającą je kawalkadę. Widząc przed sobą Elenę, oddzieloną od niego tylko barczystymi plecami de Tormesa, Fabian przypomniał sobie rubaszne insynuacje Falsalfy. Choć nie zamierzał uwodzić dziewczyny, czuł do niej wyraźny pociąg, spotęgowany jej nie skrywanym przywiązaniem do męża. Spoglądając przez ramię dziennikarza, Fabian widział fragmenty kołyszącej się lekko w siodle sylwetki Eleny; czasami mignął pukiel włosów połyskujących w słońcu, czasami dłoń luźno trzymająca wodze, czasami zarys biodra. Upał działał usypiająco; Fabian pogrążył się w fantazji, w której Elenie de Tormes przypadła rola tancerki w klubie porno, jakich pełno jest w każdym dużym mieście. W znajdujących się tam kabinach dziewczyna i klient oddzieleni są od siebie nieruchomą szybą z zasłonką unoszącą się automatycznie na kilka chwil, ilekroć klient wrzuca w otwór monetę. Wrzucenie monety otwiera również zakratowany otwór, przez który klient może się porozumiewać z dziewczyną i mówić jej, co ma wykonać, albo prosić, żeby sama wykonała jakiś erotyczny numer. Żeby utrzymać podniecenie klienta, a tym samym zapewnić sobie stały strumień monet, dziewczyna przyjmuje różne prowokujące pozy, jednocześnie słowami coraz bardziej rozbudzając pożądanie mężczyzny. W kabinie przedzielonej niezniszczalną szybą, gdzie widok i dźwięk głosów są jedynym kontaktem, kobieta może na przykład przyciskać nagie piersi do zimnej powierzchni, rozpłaszczać na niej sutki, zostawiać ślad swojego ciepłego ciała lub przejeżdżać po szybie językiem, znacząc ją nicią wilgoci. Mężczyzna, rozpalony przez kobietę, przez jej głos i słowa, na łasce własnych chuci, wrzuca kolejne monety, w miarę jak tężeje jego pasja, odcięta od ognia, który ją rozpalił, i od źródła wyzwolenia, które go nieustannie kusi. Tu, na ścieżce, dżungla była ich kabiną, małżeństwo Eleny i obecność jej męża dzielącą ich szybą, ale Fabian śnił dalej, wyobrażając sobie, jak by się zachowywali, gdyby spotkali się w mieście, w anonimowej kabinie, Elena po jednej stronie szyby, on po drugiej, dwoje obcych ludzi skazanych na kontemplowanie się na odległość. Co miałaby robić i mówić, czego chciałaby od niego? Co by jej mówił o sobie i o niej? Czy obchodziłby się z nią szorstko, wulgarnie, wręcz obelżywie, czy sprawiałby mu przyje- mność widok czarującej i inteligentnej kobiety zmuszonej do używania dosadnego języka i wykonywania wyuzdanych czynów, co stanowiłoby poniekąd gwałt na ustach wypowiadających słowa i na ciele wykonującym ruchy? Czy obecność szyby byłaby dla niego hamulcem, czy też bodźcem znoszącym wszelkie granice umiaru? Nieruchome drzewa nie dawały osłony przed prażącym słońcem. Wąska ścieżka wznosiła sig w górę, wijąc się po skalistych zboczach; kopyta koni, płoszących się na widok poskręcanych lian, ślizgały się na glinie i kamieniach, grożąc jeźdźcom upadkiem. Fabian widział, że wierzchowce, choć najlepsze spośród koni w stajni Casa Bonita i niezrównane na płaskich, otwartych przestrzeniach boisk polo oraz znajomych wybiegów, ledwo sobie radzą na niezwykle stromych zboczach, na które muszą się teraz wspinać. Zależało mu jednak na dotarciu do wioski przed samym południem, więc polecił przewodnikowi jadącemu na czele kawalkady, by zwiększył tempo. Wkrótce się okazało, że Elena, choć niezbyt pewnie czuje się w siodle i narzeka na trudy wspinaczki, wciąż panuje nad swoim wierzchowcem, natomiast Francisco coraz bardziej opada z sił; nogi dziennikarza zwisały luźno, a nieumiejętnie prowadzony koń to strzelał zadem, to szarpał wędzidło. Wyprawa przemieniła się w udrękę; dżungla zamykała się wokół nich niby ściany tunelu, a skalne schody, po których się wspinali, pełne szczelin i rozpadlin, przypominały nadgryzioną zębem czasu skamieniałą lawę. Fabian rozglądał się właśnie po ścianie zieleni, szukając odpowiedniego miejsca, żeby zsiąść z koni i odpocząć, kiedy na przodzie kolumny powstał nagle tumult. Koń przewodnika poślizgnął się, jego zadnie nogi straciły grunt; zwierzę już zaczynało zsuwać się w przepaść, kiedy jeździec, nie puszczając wodzy, rzucił się z siodła w krzaki, klnąc dosadnie. Pozostałe konie wpadły w panikę; przepychając się na wąskiej skalnej półce, przerażone stawały dęba. Fabian i Elena zdołali utrzymać się w siodle i opanować wierzchowce, lecz Francisco, osłabiony upałem i zmęczony wspinaczką, zwalił się na skałę, której ostra krawędź rozdarła mu koszulę i poraniła ramię. Spłoszony koń dziennikarza skoczył w ścianę zieleni, ale pokłuty przez pędy roślin cofnął się z powrotem na ścieżkę i rzucił do ucieczki. Fabianowi udało się pochwycić zwisające luźno wodze i po krótkiej walce uspokoić szalejące zwierzę, które starło sobie skórę na zadzie o skałę. Nieszczęśliwy wypadek zmusił podróżnych do kilkuminutowego postoju na środku ścieżki. Przytrzymując parskające konie, Fabian i Elena opatrzyli ramię de Tormesa; mimo że dziennikarz był roztrzęsiony upadkiem i potwornie zmęczony, a jego ubranie dosłownie lepiło się od potu, musieli kontynuować wędrówkę. Szukając miejsca na biwak, pięli się pod górę jeszcze przez dwie godziny - o godzinę dłużej, niż Fabian zakładał, że zajmie im cała wspinaczka - zanim wreszcie dżungla się skończyła i dotarli na rozległy płaskowyż; ostatni odcinek drogi przejechali spokojnym galopem. Klinowaty płaskowyż sterczący tysiące stóp nad rzeką, która wiła się przez dolinę poniżej, był jak ogromna rafa pośród oceanu dżungli. Kiedy zbliżyli się do znajdującej się na nim indiańskiej wioski, chaty i szałasy po obu stronach drogi zaczęły się otwierać na dźwięk tętentu kopyt niosącego się daleko w nieruchomym, rozpalonym powietrzu, a jeźdźców otoczyło stado parszywych psów, ujadaniem obwieszczając przybycie obcych. Wyboista, piaszczysta droga poszerzała się, w miarę jak wjeżdżali w głąb wioski. Gromadka nagich, bosych dzieci porzuciła cień palm i przyłączyła się do psów, witając przybyszów okrzykami. Wioska zbudziła się ze sjesty: mężczyźni i kobiety w różnym wieku wylegali przed domostwa, niektórzy nadzy lub tylko z opaskami wokół bioder, za nimi wyczołgiwały się kaleki, opędzając się od puszczonych samopas świń i kóz, które buszowały przy chatach. Jeźdźcy zatrzymali wierzchowce i zsiedli przed stojącym pośrodku wioski opuszczonym, sypiącym się drewnianym barakiem, w którym niegdyś mieściła się faktoria, a który obecnie służył za siedzibę rządowym misjom medycznym, gdy sporadycznie odwiedzały ten rejon. Fabian z Eleną ułożyli de Tormesa na kocach przed barakiem, a przewodnicy przywiązali i rozsiodłałi konie. Kiedy podali podróżnym przygotowane na drogę kanapki i napoje, tłum Indian otoczył ich milczącym kręgiem, wytężając wzrok, by nie przegapić żadnego gestu, żadnego ruchu obcych. Kilku młodszych, odważniejszych mężczyzn zbliżyło się do Eleny, otwarcie taksując ją wzrokiem; zarumieniła się i przysunęła do Fabiana. Innych zainteresowała broń; podeszli do przewodników, którzy stali oparci o ścianę baraku, patrząc nieufnie na Indian. Jeszcze inni otoczyli konie, podziwiając ich rosłość, gładką sierść oraz uprząż. Żeby odciągnąć uwagę tubylców i zademonstrować, że czuje się wśród nich pewnie, Fabian zaczął przechadzać się po wiosce; dzieci, zbite w ciasną gromadkę, podążały za nim, śledząc bacznie każdy jego ruch. Mijając nędzne chaty, natknął się niespodziewanie na kobietę z niemowlęciem na ręku; zanim cofnęła się do środka, krzyknęła w obawie o siebie i dziecko, a na jej kamiennej twarzy odmalował się strach. Zza nie domkniętej okiennicy wychudły starzec rozciągnął w uśmiechu bezzębne usta. W oddali kilka młodych kobiet odzianych w pstrokate kawałki bawełny okalające biodra łapało umykające z kwikiem prosię; ich nagie piersi wciąż były kształtne i jędrne. Fabian dotarł do skraju wioski, najwyższego punktu płaskowyżu. W głowie kręciło mu się od wysokości i gorąca; poniżej widział opadające stromo zbocze pokryte bujną roślinnością oraz leżące w dole błotniste żółte koryto płynącej ospale rzeki, która nikła w oddali pośród bezkresnej zielonej jak mech dżungli. Spojrzał na zegarek: helikopter już wkrótce miał się zjawić. Wytężył słuch, żeby uchwycić odległy warkot silnika, ale kopuły nieba nie zakłócał żaden dźwięk. Zaniepokoił się: byli w głębi lądu, daleko od miast i miasteczek, w których mieściły się posterunki policji lub wojska mogące im zapewnić transport do La Hispanioli. Wrócił przed barak; Elena spała na kocu, z głową męża na podołku - wciąż otaczał ich tłum Indian, tak samo czujnych i milczących jak uprzednio. Czas mijał. Tubylcy powoli odchodzili do lepianek i szałasów; pozostało tylko kilkoro dzieci i paru młodych mężczyzn. Przewodnicy drzemali na siedząco, trzymając na kolanach pistolety maszynowe. Fabian usiadł na kocu i popatrzył na Elenę. Bluzkę miała rozpiętą; biel dekoltu i szyi kontrastowała z czernią włosów. Słońce zniżało się ku koronom palm, a helikopter wciąż nie nadlatywał. Fabian zaczął się denerwować. Obudziwszy swoich towarzyszy powiedział, że w tej części wyspy są dziesiątki podobnych wiosek, rozsypanych po tysiącach kilometrów kwadratowych dżungli, więc pilot mógł źle zrozumieć instrukcje. Przewodnicy przyznali, że jedyny sposób, w jaki sami potrafią określić lokalizację wioski, to obliczając położenie słońca względem rzeki. Nie chciał alarmować de Tormesów, ale uzmysłowił im, że znaleźli się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Pochłonięta innymi sprawami służba w Casa Bonita mogła przez dzień czy dwa nie zauważyć ich nieobecności. Nie mieli ani sił, ani odpowiednich zapasów, żeby wracać konno do La Hispanioli, gdyż zajęłoby to im kilka dni. Zaproponował, żeby przewodnik lepiej znający niebezpieczny zjazd do rzeki wyruszył sam, zabierąjąc wszystkie wierzchowce: zmieniając je w drodze, powinien w ciągu jednego dnia dotrzeć do wojskowego posterunku, do którego przetransportowano ciężarówką konie z Casa Bonita, i powiedzieć, dokąd mają wysłać helikopter. Przewodnik wyraźnie się ociągał, ale bał się nie wykonać polecenia Fabiana i w końcu opuścił wioskę. Drugi przewodnik rozpoczął przygotowania do noclegu. Wybrał największą chatę w wiosce i bez żadnego wyjaśnienia kazał się tubylcom wynieść. Procesja mężczyzn, kobiet i dzieci wyszła ze środka, zabierając ze sobą psy, koty i świnie, i udała się na poszukiwanie innego schronienia. Podczas gdy przewodnik rozpalał na zewnątrz ognisko, żeby przyrządzić posiłek, Fabian ściągnął z pryczy i wywlókł na dwór brudne materace i koce tubylców. Siedząc przed chatą w nieruchomym wieczornym powietrzu, Fabian, Elena i Francisco obserwowali przewodnika, który obracał na ruszcie prosiaka. Z krzaków przy chacie rozlegał się to szelest gałęzi, to kichnięcie, kaszel bądź śmiech, zdradzające obecność przycupniętych tam Indian, którzy nadal nie spuszczali oka z przybyszów. W trakcie posiłku, ilekroć Francisco sięgał po kawałek mięsa, skurcz bólu wykrzywiał mu twarz. Przewodnik jadł nieco na uboczu, cały czas trzymając pistolet maszynowy w pogotowiu. Chwilami zerkał z nie skrywaną wrogością na de Tormesa, ale wobec Fabiana, o którym wiedział, że jest przyjacielem El Benefactora, zachowywał się niezwykle uniżenie. Po kolacji przewodnik przygotował aromatyczny poncz owocowy, który podał w wydrążonych ananasach. Napój działał niezmiernie orzeźwiająco i był tak znakomity, że Francisco, Elena i Fabian wypili co najmniej po trzy porcje. Fabian, którego poncz i wspaniały wieczór wprawiły w doskonały nastrój, polecił przewodnikowi, żeby dał tubylcom resztę pieczonego prosiaka. Kiedy ten zawołał coś do Indian, z mroku wystąpił cały rój sylwetek; stanęli po drugiej stronie ogniska, łapczywie wyciągając po mięso brązowe ręce połyskujące jak miedź w blasku płomieni. Niektórzy zachowywali się hałaśliwie, najwyraźniej pod wpływem wypitych trunków; inni przysunęli się bliżej blasku ognia i zaczęli tańczyć, początkowo żeby zrobić przyjemność gościom, ale wkrótce, porwani przez rytm, zatracili się w pląsach. Przewodnik nie pozwalał Indianom podchodzić zbyt blisko, ale kiedy wręczyli mu dzbanek i wskazując gości powiedzieli, że chcą się zrewanżować za mięso napojem własnego wyrobu, przyprowadził ich do Fabiana i szepnął mu na ucho, że byłoby nierozważnie odmówić. Z pewnym wahaniem, ale również ulegając podniecającemu rytmowi, Fabian pociągnął łyk palącego soku, po czym przekazał dzbanek Elenie i jej mężowi; obserwowani bacznie przez tubylców, wypili po kilka haustów. Wokół ogniska, podobnego do światła latarni morskiej na tle mrocznego nieba, odbywał się obrzędowy taniec. Chwilami Fabian czuł wyjątkową wrażliwość na barwy i kształty; kiedy indziej popadał w odrętwienie i ledwo zdawał sobie sprawę, co się dzieje. Raz, gdy podniósł oczy na roztańczony tłum, wydało mu się, że Elena de Tormes kołysze się przed nim, szarpiąc rękami bluzkę, obciągając ją na biodrach, jakby zachęcała go, by zerwał z niej ubranie; potem doznał dziwnej lekkości - miał wrażenie, że jego ciało, wyzbyte uczuć, oderwane od ziemi, unosi się w stronę Eleny. Jeszcze później ujrzał, jak Francisco pędzi na niego z uniesioną maczetą, tą samą, którą przewodnik rozpłatał pieczone prosię. Maczeta zalśniła w ogniu, rozrąbując stół, przy którym Fabian siedział; jakby z wielkiej oddali usłyszał krzyk de Tormesa. Fabiana ogarnęła euforia i strach, wszystko kłębiło mu się w głowie. Rzucił się na dziennikarza, lecz nagle chwyciła go w ramiona jakaś inna postać. Poczuł, że obce ręce wnoszą go do chaty i kładą obok Eleny. Śniło mu się, że chociaż dziewczyna leży obok niego na klepisku, w rozpiętej bluzce, bez butów, z bryczesami ściągniętymi na kostki, w rzeczywistości znajduje się za szybą obok zupełnie innego mężczyzny, a on, zamknięty w indiańskiej chacie, może się zbliżyć do niej tylko myślą, choć jego krew z siłą wodospadu tętni pożądaniem. Czuł, że znów się unosi, płynie w powietrzu niczym drzewo bez korzeni, a potem że unosi go prąd, połykają chciwe usta, wokół wzbija się bryza jadowitej białej piany, coś go nagli, pili. Elena nie była już daleko za szybą, ale poruszała się pod nim, to ona była strumieniem, który niósł go jak pień drzewa; czuł jej usta na swoich, ich języki splatały się, jej ręce popędzały go, żeby wziął ją czym prędzej. Oderwał się od niej i wszedł w nią; później ona usiadła na nim okrakiem. Potem widział dziesiątki głów, obce twarze liczne jak otwory w plastrze miodu, zawieszone nad nim, nad Eleną, wpatrzone w ich zespolone ciała, jakby śledzili walkę dwóch owadów splecionych w śmiertelnym uścisku na glinianej podłodze. Obudził się z trudem. Zesztywniały, czuł, że ból rozsadza mu skronie, kłuje w gałki oczne. Rozejrzał się, zdjęty nagłym lękiem. W nikłym świetle, które wpadało do chaty przez szpary w poszyciu z trzciny, zobaczył, że leży na pryczy, nagi, przykryty szorstkim kocem, a jego ubranie poniewiera się na klepisku. Obok leżała Elena - wciąż spała. W najdalszym rogu chaty dojrzał w półmroku wyciągniętego Francisca. Kiedy wstał, miał wrażenie, że klepisko się pod nim ugina, a niskie poszycie umyka mu znad głowy. Ubrał się, wstrząsany dreszczami, i wyszedł na piekące niemiłosiernie słońce. Przewodnik, otoczony grupką gestykulujących z ożywieniem tubylców, zasalutował niczym wartownik na widok Fabiana, a Indianie umilkli i zaczęli odchodzić. Fabian spojrzał na ubity plac. Pośrodku leżał czarny pająk, wielki jak dwie dłonie; jego włochate nogi spoczywały nieruchomo, a szary odwłok był zgnieciony. Pająk nie żył, ale nadal wyglądał tak groźnie, że Fabian cofnął się odruchowo. - Pająk zabił seniora de Tormes - powiedział przewodnik. Fabian, zdjęty obrzydzeniem, wciąż otępiały, zrozumiał, że to Francisco zabił pająka, ale kiedy spojrzał na przewodnika i zobaczył jego twarz, przeraził się. - Kto kogo zabił? - spytał szybko. - Tarantula ukąsiła seniora de Tormes, kiedy wyszedł z chaty i położył się na ziemi - powiedział przewodnik, trącając pająka czubkiem buta. - Seńora Elena, jak zobaczyła, że mąż nie żyje, wypiła cały dzban tego... - wskazał resztki napoju tubylców - ...żeby stępić ból. Fabiana chwyciły torsje i struga kwaśnej cieczy chlusnęła mu z ust; potykając się, zawrócił i pobiegł do chaty. Ciało dziennikarza wciąż leżało w rogu chaty. Fabian ukląkł przy zwłokach i ściągnął z nich koc; usiłował podnieść lecący mu przez ręce tułów, podtrzymać kołyszącą się głowę. Dotknął policzka trupa. Twarz Francisca była blada, jakby starto z niej wczorajszą opaleniznę, oczy otwarte, utkwione w coś za plecami Fabiana, jedna brew uniesiona, usta rozchylone jakby w wyrazie zdziwienia. Fabian zakrył ciało i podszedł do Eleny. Pogrążona we śnie, leżała spokojnie. Pogładził jej dłoń; nie zareagowała. Ponownie wyszedł na zewnątrz i polecił przewodnikowi zabezpieczyć tarantulę oraz spisać nazwiska tubylców, którzy byli świadkami wydarzenia. Następnie wziął przewodnika na bok, z dala od Indian, i zapytał: - Gdzie byłeś, kiedy tarantula ukąsiła seniora de Tormes? Przewodnik zawahał się. - Pilnowałem... pilnowałem pana w chacie - odparł. - Pomogłem pana rozebrać i trzymałem, żeby pan nie wstał, senior Fabian. Był pan... Był pan bardzo senny po trunku - wyrzucił z siebie. - Pilnowałem pana przed seniorem de Tormes. Fabian unikał jego wzroku. - Nic nie pamiętam - powiedział szorstkim tonem. - Jak to, pilnowałeś mnie przed seniorem de Tormes? Przewodnik uśmiechnął się znacząco. - Był pijany, senior Fabian, i wpadł w zazdrość, kiedy zobaczył, jak dotyka pan jego żony. Złapał moją maczetę i chciał pana zabić. Fabian nie miał podstaw, żeby kwestionować słowa przewodnika. Zmienił więc linię przesłuchania. - Kto odkrył, że senior de Tormes nie żyje? - zapytał. - Ja - oświadczył przewodnik. - I powiedziałem jego żonie, co się stało. - Zniżył głos. - Seńora Elena zaczęła krzyczeć. Mówiła rzeczy, których nie powinna była mówić. Ohydne rzeczy. - Co mówiła? Przewodnik przysunął się bliżej, jego usta niemal dotknęły ucha Fabiana. - Powiedziała, że ktoś podłożył tarantulę jej mężowi. - Kto? Po co? - spytał Fabian. Przewodnik skinął głową. - Spytałem ją o to samo. Ale była pijana i powtarzała... - ściszył głos - ...że sam El Benefactor mógł wydać takie polecenia. - Spojrzał ponuro w stronę chaty. - Oskarżyła mnie. Powiedziała, że to ja podłożyłem tarantulę. - Dlaczego ty? - Bo pracuję dla El Benefactora. Ale pan wie, że tego nie zrobiłem. - Przewodnik dobitnie wypowiadał każde słowo, jego dłoń jak maczeta cięła powietrze. - Byłem przecież wtedy w chacie, pilnowałem pana. Nie odchodziłem ani na moment. Nagle usłyszeli ryk nadlatującego helikoptera. Maszyna przeleciała nisko nad czubkami drzew, po czym osiadła na placu, wzbijając burzę pyłu. Tubylcy zaczęli wysypywać się z chat, z zarośli i biec w stronę helikoptera, przerażeni, ale i ciekawi niezwykłej maszyny. Pilot wysiadł; kiedy zobaczył Fabiana, wytłumaczył mu krótko, że poprzedniego dnia najpierw miał kłopoty z silnikiem, a potem nie mógł lecieć, bo zrobiło się już ciemno. Razem z przewodnikiem zawołał kilku Indian, którzy pomogli wnieść do maszyny ciało de Tormesa i śpiącą Elenę. Nie obudziła się podczas krótkiego lotu do Casa Bonita. Fabian wysiadł przed rezydencją dyktatora, a helikopter z Eleną, przewodnikiem i ciałem poleciał do stolicy. W Casa Bonita Fabian natychmiast udał się do sekretarza Falsalfy. Przekonał go, że przyszedł w nie cierpiącej zwłoki sprawie, i został wpuszczony do biblioteki, gdzie Falsalfa odpoczywał w hamaku. - Wiem już o wypadku. Pilot przekazał mi przez radio wiadomość - oświadczył spokojnie dyktator, kołysząc się w hamaku. - Co za smutna historia! De Tormes u szczytu kariery, z młodą żoną u boku... że też wszystko musiało się skończyć przez ukąszenie pająka! - De Tormesa zamordowano - oznajmił zdecydowanym tonem Fabian. - W tamtej okolicy nie ma tarantul tak dużych, żeby mogły połknąć kurczaka. Pająka musiał przywieźć morderca. - Jeśli ktokolwiek zamordował de Tormesa, to tylko ty, mój drogi - rzekł dyktator. - Dlaczego ja? Falsalfa przestał się kołysać, ale nadal się uśmiechał. - Ty jeden miałeś motyw, żeby go zabić. Chodziło ci o Elenę. - To obrzydliwe pomówienie, ekscelencjo - oświadczył chłodno Fabian. - Morderstwo to obrzydliwy czyn - powiedział dyktator. - Są świadkowie: cała wioska widziała, jak ty i Elena miotacie się po klepisku na oczach jej męża... na oczach jej mocno pijanego męża. - Nic nie pamiętam - stwierdził lodowatym głosem Fabian, choć czuł, jak zalewa go fala gorąca. - Wszyscy byliśmy pijani... albo, co bardziej prawdopodobne, podano nam jakiś narkotyk. - Ale inni pamiętają - oznajmił dyktator. - Kiedy zbyt jawnie zacząłeś zalecać się do Eleny, Francisco o mało nie zarąbał cię maczetą. Przewodnik, mój człowiek, który na szczęście był trzeźwy, rozbroił go i uratował ci życie. Pilnował cię w chacie, podczas gdy Francisco szalał na zewnątrz. To właśnie wtedy de Tormes, zmęczony, pijany i wściekły, usiadł na ziemi i zgniótł tarantulę, która wybrała się na nocne łowy. - Jestem pewien, że de Tormes został zamordowany - powiedział Fabian. Uśmiech znikł z warg Falsalfy. - Chcesz, żebym polecił prokuratorowi, aby wszczął urzędowe dochodzenie w sprawie śmierci de Tormesa? - zapytał gniewnie dyktator. - Chcesz, żeby cały świat się dowiedział, co zaszło w wiosce między tobą a Eleną? Pamiętaj, Fabian, nie jesteś w Stanach Zjednoczonych. Myślisz, że miałbyś w naszym sądzie szansę na uniewinnienie? - Opanował się. - Rzecz się ma następująco: ani Francisco, ani tarantula nie mogą zeznawać, a jeśli chodzi o przewodnika, o tubylców... chyba nie spodziewasz się, że choć jedna osoba uwierzy, że to nie ty zaaranżowałeś spotkanie męża kochanki z pająkiem? Hamak znów się zaczął kołysać. Fabian stał bez słowa. Widział siebie składającego zeznania w kraju, którego językiem ledwo władał, a którego obyczaje nadal były mu obce. W Los Lemures, gdzie najwyższym sędzią był Falsalfa, jakikolwiek proces wróżyłby jak najgorzej jemu i Elenie. - Co będzie z seniorą de Tormes? - spytał nagle. Falsalfa uśmiechnął się szeroko. - Widzisz? Potrafisz być rozsądny! Jedyne, co cię powinno obchodzić w tej sprawie, to właśnie Elena. - Zastanawiał się przez chwilę. - Może robić, co chce. Ale teraz, bez Francisca, będzie jej ciężko. Oboje pochodzili z ubogich rodzin, a de Tormes zostawił po sobie same długi. - Nagle ożywił się, jakby przyszło mu do głowy genialne rozwiązanie. - Może byś do niej zadzwonił i zaprosił ją na kilka dni do Casa Bonita? - Popatrzył Fabianowi w oczy, uśmiechając się coraz szerzej. - Albo mogę polecić sekretarzowi, żeby zaprosił ją w moim imieniu. W końcu jest wdową po moim starym przyjacielu, dziennikarzu, i kochanką mojego towarzysza gry. Co ty na to? - Co ja na to? - powtórzył Fabian głosem ochrypłym z wściekłości. - Uważam, ekscelencjo, że skorzystaliście z naszej wyprawy, żeby zamordować Francisca de Tormesa. Dlatego zamierzam wyjechać z Los Lemures najbliższym samolotem, chyba że mnie również ukąsi tarantula, zanim dotrę na lotnisko. Dyktator popatrzył z pogardą na Fabiana. - We wszystkim, co robisz, jesteś tylko amatorem. Nigdy nie będziesz zawodowcem. Myślisz, że komukolwiek opłacałoby się marnować na ciebie dobrą tarantulę? Dyktator wskazał drzwi. Hamak kołysał się spokojnie, kiedy Fabian wychodził z biblioteki. Wiele lat później, kiedy Falsalfa już dawno został odsunięty od władzy, Fabian sędziował mecz między drużynami, w których występowali jego przyjaciele. Podyktował trzy rzuty karne, ale poza tym mecz przebiegł spokojnie. Wieczorem Eugene Stanhope wydał kolację na cześć Fabiana. W nocnym lokalu z kabaretem roiło się od turystów, ale stół, przy którym siedział Fabian w towarzystwie kilkunastu przyjaciół i znajomych, był najdłuższy i najbardziej hałaśliwy. Pod koniec kolacji w sali przygasły światła. Nagle pojawili się kelnerzy, niosąc w górze ozdobną tacę z ogromnym tortem lodowym pływającym w jeziorze brandy, udekorowanym zimnymi ogniami zamiast świeczek. Kiedy postawili tort przed Fabianem, kierownik sali przytknął zapałkę do brandy, a trzech miejscowych śpiewaków zaintonowało serenadę. Przyjaciele Fabiana podjęli pieśń, po chwili przyłączyli się do nich turyści. Fabian, zaskoczony i ucieszony, poderwał się z krzesła, niechcący przechylając tacę; strumień płonącej brandy chlusnął mu na koszulę, smoking i spodnie. Ubranie zajęło się ogniem. Ludzie zaczęli z zapałem bić brawo, przekonani, że płonący człowiek stanowi część wieczornego programu. Fabian przemknął obok stolików zachwyconych gości i pobiegł do bocznych drzwi wychodzących na taras, za którym rozciągał się ogród. Przeskoczył przez barierkę i zaczął się tarzać po wilgotnej od rosy trawie, żeby ugasić płomienie. Kiedy wreszcie usiadł oszołomiony na ziemi, nadpalony biały smoking wisiał na nim w strzępach, a przez dziury w materiale prześwitywała naga klatka piersiowa. Musiał natychmiast zająć się oparzeniami. Ruszył do tylnego wejścia, aby poinformować przyjaciół, że wraca do hotelu. Widząc jego zniszczony strój i potargane włosy, strażnik wziął go za pijaka albo włóczęgę, i brutalnie odepchnął na bok. Fabian poszedł więc do głównego wejścia, gdzie czekały elegancko ubrane pary, które chciały dostać się do środka, żeby obejrzeć kabaret. Dyżurujący tam strażnik też go odepchnął. Ból wzmagał się; Fabian wycofał się do ogrodu, wspiął z powrotem na taras i wrócił do sali tymi samymi bocznymi drzwiami, przez które wybiegł. Kiedy zbliżył się do stolika, powitały go salwy śmiechu i okrzyki radości przyjaciół oraz turystów. Traktując jego wygląd jako dobry żart, szybko otworzyli szampana. Mierząc butelką w Fabiana, oblali go dokładnie, nie zostawiając na nim suchej nitki. Dopiero po powrocie do stolika Fabian przypomniał sobie, że strażnikiem, który tak brutalnie pchnął go przy drzwiach, był przewodnik z Los Lemures, ten sam, którego Elena oskarżyła o zamordowanie jej męża. Czasami Fabian szukał ukojenia w ciszy i spokoju; wtedy najchętniej poddawał się łagodnej, leczniczej sile przyrody. Szukał jej wśród leśnej głuszy, niskich chaszczy porastających brzegi jeziora, na wyboistym leśnym trakcie; czuł jej moc w zapachu sosnowego igliwia. Kiedy indziej najlepszą pielęgniarką było tętniące życiem miasto, a najskuteczniejszym lekiem na bolączki duszy filharmonia, teatr - gdzie problemy postaci scenicznych odciągały go od własnych myśli lub kierowały je na nowy tor - oszałamiające barwnymi obrazami kino, stymulująca burleska, podniecający spektakl erotyczny. W mieście autodom sunął wolno jezdnią, a Fabian rozglądał się uważnie po chodnikach, alejkach i ławkach, wypatrując samotnych kobiet. Mógł go pobudzić kosmyk za uchem, kształt biodra lub nogi, ale również głos dziewczyny, wypowiadane przez nią słowa lub sposób, w jaki na niego reagowała. Musiała być młoda, wysoka, szczupła, długonoga, o dużych oczach, gęstych włosach i szerokich ustach, a także świadoma tego, jak jej ciało i sposób poruszania się działają na mężczyzn. Musiała się pogodzić z tym, że Fabian nie może ofiarować jej więcej niż jedną wspólną noc, romans trwający weekend, intymność kilku wieczorów. Jako człowiek, który najlepiej czuł się na boisku i otwartej przestrzeni, którego rytm życia opierał się na nagłych zmianach i ciągłej wędrówce, nie mógł pozwolić sobie na to, aby korzystać zbyt długo z uciech i rozrywek miasta czy metropolii. Szukał partnerek przejezdnych - tak jak on - i równie spragnionych intymnego kontaktu, równie gotowych zainicjować romans, a następnie szybko go zerwać. Pewnego wieczoru w nocnym barze Fabian spotkał przyjaciela, popularnego komentatora sportowego, który co pewien czas zapraszał go do udziału w swoim programie telewizyjnym i wypytywał o zawody polo i konkursy hipiczne. Stephen Gordon-Smith był przystojnym pięćdziesięciokilkuletnim mężczyzną o wspaniałym głosie i prostym, bezpośrednim sposobie bycia, tak niezbędnym u ludzi jego profesji. Właśnie siadali, żeby się czegoś napić, kiedy Fabian dostrzegł w rogu sali dwie młode kobiety, które poznał kilka miesięcy temu. Pracowały jako modelki w nowojorskiej firmie odzieżowej. Fabian skinął na nie, żeby przysiadły się do ich stolika, poczym przedstawił je przyjacielowi. Dziewczyny, obie latynoskiego pochodzenia, ciemnowłose, bardzo kobiece i pełne życia, o grubych, ale regularnych rysach i wyrazistych oczach, były wysokie, szczupłe, dumne ze swoich kształtnych piersi, szczupłych talii i jędrnych pośladków. Żadna nie skończyła jeszcze dwudziestu pięciu lat. Wyraźnie spodobały się towarzyszowi Fabiana, zwłaszcza jedna, Diana; odważniejsza od przyjaciółki, flirtowała z nim otwarcie. Widząc fascynację komentatora Dianą, Fabian skorzystał z okazji, kiedy jej przyjaciółka musiała wyjść na umówione spotkanie, i również się wyniósł. Trzy tygodnie później Gordon-Smith przeprowadził z Fabianem wywiad w studio telewizyjnym na temat Turnieju Polo im. Eugene'a Stanhope'a, a następnie zaprosił go na kolację. W trakcie posiłku zwierzył mu się, że regularnie spotyka się z Dianą i zamierza odpocząć od pracy - oraz żony - i wyjechać gdzieś z dziewczyną. Fabiana zdumiała decyzja przyjaciela, gdyż orientował się, że główne sieci telewizyjne żądają od swoich gwiazd, do których Gordon-Smith zdecydowanie się zaliczał, aby zachowywały się absolutnie nienagannie nie tylko w życiu zawodowym, lecz także w prywatnym. Jego zaskoczenie było tym większe, że przypomniał sobie, jak serdeczne więzy łączą przyjaciela z Emily, jego żoną od ponad dwudziestu lat. Fabian poznał ją, kiedy wraz z dwiema córkami towarzyszyła mężowi na międzyuczelnianym turnieju polo rozgrywanym na uniwersytecie, na którym Fabian pracował krótko jako trener. - Jak dobrze poznałeś Dianę? - spytał ostrożnie. - Tak dobrze, jak mężczyzna może poznać kobietę - oświadczył Gordon-Smith, uśmiechając się przyjaźnie. - Opowiadała ci o swoim życiu? - Nie ma tak wiele do opowiadania. W końcu ma dopiero dwadzieścia cztery lata. - Powiedz, czego się dowiedziałeś - nalegał Fabian. - Nie mówiła ci nic o sobie? - Gordon-Smith wzruszył ramionami. Przeszłość dziewczyny go nie interesowała. - Kiedy ci ją przedstawiałem, nie było okazji do zwierzeń. - No dobrze. Diana wyjechała z Ekwadoru, czy może Nikaragui, tuż przed jednym z tamtejszych przewrotów. Jej rodzina utraciła wszystko, więc pozostała tutaj, u ciotki. Wzięła kilka prywatnych lekcji i szybko nauczyła się języka. Pracowała w kilku eleganckich salonach piękności, a potem przeniosła się do agencji reklamowej i została modelką... - Urwał i sięgnął do teczki, zadowolony, że może zmienić temat. Podsunął Fabianowi plik lśniących fotografii. Ze wszystkich, czarno-białych i kolorowych, patrzyła Diana. - Czyż nie jest wspaniała! - zawołał z entuzjazmem, rozkładając zdjęcia na blacie stolika. - Jest - przyznał Fabian. - Stała się naprawdę piękną kobietą. Gordon-Smith pochylił się przez stolik. - Miałem w życiu wiele kobiet... - zniżył głos do szep-tu - ...ale żadna nie dała mi tyle, co ona. - Zaborczym gestem położył rękę na zdjęciach. - Rozumie cię, tak? - spytał Fabian. - Jeśli chodzi o seks, wie o mnie wszystko. Wszystko! - Dopił trunek i wyciągnął rękę po następną szklankę, którą kelner przed nim postawił. - Jesteśmy ze sobą całkowicie otwarci, zupełnie bez zahamowań. Fabian nieco nerwowo poprawił się na krześle. - Jak długo zamierzasz ciągnąć ten romans? - spytał. - Diana uświadomiła mi, jak nudne życie wiodłem dotychczas. Chcę je zmienić - powiedział zdecydowanym tonem komentator, rzucając Fabianowi wyzywające spojrzenie, w którym czaiła się jednak prośba o wsparcie. - Nawet jeśli oznaczałoby to totalne zerwanie z przeszłością. - A co z twoją rodziną? Gordon-Smith zbył pytanie machnięciem ręki. - Córki są już dorosłe. A jeśli chodzi o Emily... - zawahał się - ...może tak jak ja znajdzie kiedyś szczęście. - A praca? Ciągłe pytania wyraźnie irytowały komentatora. - Praca nie ma nic wspólnego z moim życiem, o ile tylko obejdzie się bez rozgłosu - rzekł. Fabian uznał, że dłużej nie może ukrywać tego, co wie. - Diana nie jest taka jak inne kobiety - zaczął. Gordon-Smith uśmiechnął się wyrozumiale. - Uwielbia podróżować. W zeszły weekend zabrała mnie do Miami, żeby po powrocie móc się chwalić opalenizną. I chyba byłem już w każdej dyskotece w mieście. - Roześmiał się, popatrzył na Fabiana i nagle dostrzegł wyraz jego twarzy. - Co wiesz o Dianie? Co przede mną ukrywasz? - spytał ostrym tonem. - Diana jest transseksualistą. Mężczyzną - powiedział cicho Fabian. Gordon-Smith chwycił go za nadgarstki. - Kim? - krzyknął ochryple; jego donośny głos, znany milionom telewidzów, wypełnił restaurację. - Coś ty powiedział? - Diana jest transseksualistą. Mężczyzną, który zmienił płeć - oznajmił spokojnie Fabian, uwalniając ręce z uścisku przyjaciela. Gordon-Smith był blady jak kreda. - Zmyślasz - wymamrotał ponuro. - Po prostu zmyślasz. Znam Dianę. Kochałem się z nią. Chyba facet wie, że jest z kobietą, kiedy się z nią kocha. - Diana już dawno przeszła operację, która zmieniła wygląd jej narządów płciowych. Funkcjonuje dokładnie tak samo jak normalna kobieta. - Dlaczego ty o tym wiesz, a ja nie? - W lokalu, w którym ją poznałem, jej znajomi nie kryli, kim jest - odparł Fabian. - To nie miejsce, które miałbyś ochotę odwiedzić. Ruchy komentatora stały się powolne, ociężałe, jakby nagle poczuł ciężar lat. - Dlaczego nie powiedziałeś mi o jej operacji, kiedy nas przedstawiałeś? - zapytał z wyrzutem. - Byłoby to niesprawiedliwe. Diana od kilku lat jest kobietą, zarówno fizycznie, jak i psychicznie; zachowuje się przekonująco dla siebie samej, dla takich ludzi jak ja, i najwyraźniej jak ty. - A uważasz, że sprawiedliwe jest mówić mi o tym teraz? Fabian wiele by dał, żeby rozumieć swoje motywy równie dobrze, jak potrafił uderzyć piłkę. - Może nie. Ale większość ludzi, których zajmuje moralność bliźnich, lubi szperać, denuncjować, donosić. Wiążesz się z osobą, która w świetle niektórych przepisów prawnych przeciwko nieobyczajnemu zachowaniu mogłaby zostać aresztowana, ukarana grzywną, a nawet uwięziona jako TV, czyli transwestyta, choć nim nie jest. Uważam, że powinieneś o tym wiedzieć. Gordon-Smith milczał przez dłuższą chwilę. - Już widzę nagłówki gazet: "Komentator TV kombinuje z TV" - rzekł w końcu, po czym znów się zamyślił. - Powiedz mi, Fabian, skoro kochanie się z Dianą sprawiało mi przyjemność, czy to oznacza, że jestem pederastą? - spytał siląc się na neutralny ton. Fabian popatrzył przez stół na przyjaciela. - Wątpię, czy takie pojęcia jak "kobieta" i "mężczyzna" mają prawne definicje - powiedział łagodnie. - A skoro nawet prawo nie umie określić płci, nie łam sobie nad tym głowy. Niektóre trasseksualistki - często bardzo piękne kobiety, które kiedyś były mężczyznami - spędzały w autodomie intymne chwile: jedna pragnęła przetestować z Fabianem swoją nowo nabytą kobiecość; inna utwierdzić swoje poczucie atrakcyjności, kochając się jednocześnie z Fabianem i drugim mężczyzną; jeszcze inna chciała się sprawdzić dzieląc się Fabianem z autentyczną kobietą. Manuela była jedną z nich. Jej oszałamiająca uroda i siła jego reakcji na nią wprawiały Fabiana w dziwne zmieszanie, ilekroć ją widział, jego zdaniem podobne do tego, które zmusiło komentatora do kwestionowania wiedzy o sobie samym, kiedy dowiedział się prawdy o Dianie. Fabian poznał Manuelę dzięki transseksualistce, która przeszła już całkowitą przemianę, a której często towarzyszył - na jej prośbę - kiedy udawała się na przyjmowane regularnie zastrzyki hormonów. Przedstawiając Fabianowi Manuelę, powiedziała mu, że w odróżnieniu od niej, znajoma jest dopiero w połowie drogi; jej piersi zostały powiększone przez kurację hormonalną i zabieg chirurgiczny, sterczące jabłko Adama usunięte, skóra poddana depilacji, ale Manuela wciąż ma opory przed ostatecznym zabiegiem, który w pełni uczyniłby z niej kobietę. Manuela, słuchając tego, zaróżowiła się; wyjąkała swoje imię i zamilkła, poddając się oględzinom Fabiana, który powiódł spojrzeniem po jej zmysłowej twarzy, gładkiej szyi, dziewczęcych piersiach, wyjątkowo kształtnej talii, biodrach i nogach. Manuela miała dwadzieścia pięć lat i pracowała w dużej aptece należącej do jej rodziców. Za ich zgodą już w wieku kilkunastu lat zaczęła żyć jak dziewczyna; z miłości do córki przenieśli się specjalnie do innego miasta, gdzie nikt nie wiedział, że urodziła się chłopcem. Zwierzyła się Fabianowi, że są długie okresy, kiedy jej szalbiercza męska anatomia stanowi dla niej udrękę; wtedy miała ochotę poddać się ostatecznemu zabiegowi. A jednak, chociaż funkcjonowała jako kobieta i pragnęła stosunków płciowych wyłącznie z heteroseksualnymi mężczyznami, była przekonana, że tylko posiadanie członka pozwala jej odczuwać pożądanie i przeżywać orgazm. Uważała, że większość pełnych transseksualistek ma osłabiony popęd płciowy; rzadko, jeśli w ogóle, miewają orgazmy, i z czasem ich życie seksualne całkiem zamiera. Powiedziała Fabianowi, że kiedy jest z mężczyzną, który nie wie o jej dwoistości, a jest zafascynowany nią albo ona nim, musi uciekać się do przeróżnych podstępów i sztuczek, aby nie poznał o niej prawdy. Z pomocą taśmy samoprzylepnej i plastrów, a nawet specjalnego suspensorium ukrywa swoją męskość, przyciskając ją ciasno do ciała; będąc w łóżku z partnerem - co stanowi najwyższą afirmację jej kobiecości i urody - tłumaczy mu, że ma bóle miesiączkowe i dlatego nie rozbiera się do naga; dopiero kiedy mężczyzna jest pijany lub odurzony marihuaną, nadstawia mu swoje piersi, usta lub sugeruje inne formy kochania, tak aby później myślał, iż posiadł ją w pełni. Twierdziła, że jest to podniecające, schlebia jej próżności i wzmacnia poczucie, że jest kobietą, ale jednocześnie pozostawia ją seksualnie nie zaspokojoną, bo choć pieszczoty partnera ją rozpalają, nie osiąga wyzwolenia. Jej problemy brzmiały prawdziwie, były poniekąd odzwierciedleniem trudności, jakie sam napotykał w kontaktach z transseksualistkami. Wiecznie się wahał, czy wybrać sobie kochankę spośród tych, które poddały się ostatecznemu zabiegowi i miały obniżony popęd, czy spośród tych, które jak Manuela zachowały popęd, ale za cenę rezygnacji z całkowitego przeistoczenia się w przedstawicielki drugiej płci, choć marzyły o tym tak rozpaczliwie. Własna fascynacja Manuelą intrygowała Fabiana. Miał wrażenie, że najsilniej działa na niego jej wspaniała kobieca uroda: delikatne rysy twarzy, zgrabne kształty, miękki głos, odpowiedni makijaż i ubiór - a więc to wszystko, co czyni z niej kobietę. Pociągała go jej naturalna młodzieńcza zmysłowość, ale również świadomość tejże zmysłowości - wystudiowana, wręcz sztuczna. Czuł, że Manuela może mu objawić to, co w nim samym jest kruche i delikatne; obiecywała odkrycie pokładów nie znanych dotąd uczuć, a przez to tym bardziej dojrza- łych do eksploracji. Jej przywłaszczona kobiecość ani na moment nie zasłaniała przed nim faktu, że fizycznie jest mężczyzną, lecz ta dwoistość bynajmniej mu nie przeszkadzała. W sypialni autodomu, niby w komnacie zamku, mógł do woli badać i analizować zagadkę własnej istoty - był jak wyklęty rycerz toczący bój z zastępami krzyżowców, inkwizytorów i cenzorów moralności seksualnej. W drodze do miasta Fabian dzwonił do Manueli, żeby zwolniła się na kilka dni z apteki. Po przybyciu na miejsce zatrzymywał autodom w pobliżu parku; nazajutrz, kiedy brał klacze na poranny trening, Manuela, która lubiła jeździć konno, przyłączała się do niego. Wieczorem zjawiała się z torbą podróżną, szeleszcząc sukienką i stukocząc obcasami. Jej wejście do autodomu zawsze było wydarzeniem; świadoma swojej gracji, przypominała tancerkę wbiegającą na scenę lub modelkę na wybiegu podczas pokazu mody. Zwykle przed udaniem się do sypialni na górze rozmawiali i pili w salonie. Manuela zachowywała się niespokojnie, nawet nerwowo; chodziła tam i z powrotem, brała do ręki pisma o hipice, kartkowała, odkładała na półkę. Gdy dostrzegała w lustrze albo mosiężnych gałkach swoje odbicie, natychmiast unosiła dłoń, żeby przygładzić włosy, sprawdzała makijaż i obciągała bluzkę, żeby dobrze leżała na ramionach. Zawsze chciała wywrzeć wrażenie na Fabianie, popisać się postępami, jakie zrobiła w przyswajaniu sobie kobiecego zachowania i pielęgnowaniu urody. Była jak tajfun; jej gwałtowny temperament sprawiał, że nie potrafiła ani chwili usiedzieć spokojnie; to potrząsała gęstymi włosami związanymi w luźny węzeł, jakby przeszkadzał jej ich ciężar, to zmieniała pozycję, jakby jej krągłe piersi i biodra dusiły się pod materiałem sukienki. Na zewnątrz panowała cisza; drzewa i autodom ogarniał nieprzenikniony mrok. Jedynie w oddali widać było wokół parku płomienną pomarańczową nić - to światła miasta okalały park ciasną pętlą. Po jakimś czasie Fabian prosił Manuelę, żeby udała się z nim do sypialni. Wstawała, przyrządzała sobie kolejnego drinka, po raz ostatni zerkała do lustra i kierowała się w stronę schodów. Idąc za nią, wpatrzony w jej nieprawdopodobnie zgrabną sylwetkę, Fabian znów usiłował rozsupłać zagadkowy węzeł swojej potrzeby, rozplątać skłębione nici tego, czego chciał od przyjaciółki. Manuela siadała bokiem na skraju łóżka, eksponując nogi, i spoglądała kątem oka na Fabiana, by sprawdzić, czy zwraca uwagę na ich niezwykłą długość w proporcji do jej tułowia. Kiedy rozpuszczała gęste włosy, opadały jej swobodnie na ramiona; dotykając ich, Fabian uprzytamniał sobie, że włosy, podobnie jak skóra, zęby, paznokcie, są niezależne od płci; długością, połyskiem i barwą dodają urody zarówno mężczyznom, jak i kobietom. Manuela zawsze przedłużała tę część ich spotkania, udostępniając mu swoją piękną twarz, gotową do niesienia rozkoszy, podczas gdy reszta jej ciała pozostawała skryta pod odzieżą, kusząc i obiecując, choć Fabian nie mógł wiedzieć, czy rosnącemu podnieceniu, które maluje się na twarzy partnerki, rzeczywiście towarzyszą odpowiednie reakcje ciała. Zdawał sobie sprawę, że oddaje mu się w ten sposób, na ustalonych przez siebie zasadach, pragnąc zaspokoić jego potrzeby i sprawić przyjemność jemu, mężczyźnie, a więc przedstawicielowi płci, z której czuła się wyalienowana przez swoją kobiecość. Gdyby miała oddać mu się całkowicie, obnażyć i otworzyć przed nim swoje ciało, we własnych oczach dawałaby mu mniej tego, co uważa za najistotniejszą część siebie, a więc zdradzałaby to, co w sobie kocha najbardziej. Jednakże podnieceniu, jakie wzbudzała w nim jej uroda, jej dotyk i zapach, towarzyszyło pragnienie, żeby całkowicie chciała mu się oddać, łaknęła tego, by ją posiadł i - pobudzona ogarniającym go podnieceniem - również chciała posiąść jego. Mówił jej, jak bardzo pragnie widoku jej nagości i budzącego się w niej pożądania, że przeszkadza mu nie tylko jej sukienka, lecz także wąski pasek materiału, liść przysłaniający obietnicę jej ciała, plaster stanowiący ostatnie okowy jej prawdziwej istoty. Prosiła, żeby ściemnił światło w sypialni, pozbawiając wiszące tam lustro prawa oglądania jej nagości, po czym zrzucała ubranie, odrywała niepewnie taśmę i usuwała pasek materiału. Wracała naga w ramiona Fabiana, ale wciąż nie chciała sobie pozwolić na osiągnięcie podniecenia, trzymając na wodzy swoje ciało, aby nie sprzeniewierzyć się swojemu wizerunkowi, który - nawet kiedy była naga - nie dawał jej obnażyć się do końca, nakazywał jej kryć się także przed samą sobą. Nadal nie zgadzała się, by jej ręka, ręka kobiety, dotykała obszarów świadczących o jej męskości, jakby lękała się, że budzące się podniecenie wypleni z niej kobietę. Wolała swoim dotykiem wzmagać pożądanie Fabiana, pośredniczyć między nim a przeżywaną przez niego rozkoszą, choć wzdrygała się na myśl o tym, że jej ciało może doznać takiej samej. Obserwując Fabiana, widząc, jaką przyjemność czerpie z jej objęć, Manuela zaczęła rozumieć, że skoro on nie czuje się zagrożony jej męskością, to i dla niej nie powinna stanowić bariery. Zdała sobie sprawę, że w swojej potrzebie odczuwania pobudzenia i spełnienia jest nie mniej kobietą niż on mężczyzną w tym, czego pragnie; że osiągając wraz z nim granice rozkoszy dostępnej ciału, potwierdzi tylko swoją kobiecość, uczyni ją bardziej realną. Podczas wzajemnej wymiany pieszczot, cyklu dawa- nia i brania, w którym pasja Fabiana służyła dziewczynie za drogowskaz, Manuela zaczęła w końcu dążyć do zaspokojenia swoich potrzeb. Dawała Fabianowi prawo nie tylko do posiadania jej ciała, lecz również do popychania jej ku odkrywaniu samej siebie. Unosił się nad nią, zachwycając ciałem bez najmniejszej skazy, które zdawało się zawierać tajemnicę, kim jest; całując jej wargi i piersi, był chłopcem obściskującym się z dziewczyną; kiedy wchodził w jej usta, był mężczyzną kochającym się z kobietą; podniecajac ją dłonią, był chłopcem igrającym z mężczyzną; leżąc na niej, kiedy trwała bezradnie pod nim, był mężczyzną zabawiającym się z chłopcem; przygnieciony przez nią, był chłopcem na łasce mężczyzny. Gdy kochali się, dreszcz przebiegający ich ciała po- twierdzał, że są na właściwym tropie; zalewała ich jedna fala pożądania, jedna fala rozkoszy. Żadne nie zapominało o potrzebach drugiego, byli jak dwa instrumenty odlane z tej samej formy i zmierzali do jednego celu - zaspokojenia pragnień partnera. Tak jak Manuela nie była już tym samym sztucznym tworem, co podczas ich pierwszego spotkania - kobiecym wizerunkiem powołanym do życia z kosmetyków i fatałaszków, gestów i uśmiechów - tak Fabian, ulegając sile swojego pożądania, przestawał być zlepkiem wspomnień, nawyków i manier. Zapamiętali w namiętności niczym tancerze, którzy w pogoni za istotą tańca rezygnują z muzyki, sceny i ruchu, byli w pełni równorzędnymi kochankami zdanymi na łaskę swoich, splątanych ciał, które wiodły się wzajem do nowych objawień. Później Manuela szybko wstawała z łóżka i znikała w łazience. Kiedy wracała, wilgotna, chłodna po kąpieli, z uczesanymi włosami i świeżym makijażem na twarzy, w koszuli nocnej, która niczym mgiełka spowijała jej ciało, prosiła Fabiana, żeby zapalił wszystkie światła, siadała obok niego, po czym łagodnie kierowała jego wzrok w stronę lustra; siedzieli tak, dwie pary bliźniaków pogrążone we wzajemnej kontemplacji. Fabiana uderzało uwielbienie, z jakim Manuela wpatruje się w swoje odbicie, zupełnie jakby była mężczyzną dyskretnie podziwiającym młodą dziewczynę: jej oczy chłonęły wyraz własnej twarzy, muskały usta, pieściły piersi, przesuwały się po brzuchu, unikając wąskiego paska materiału, po czym wędrowały w dół wzdłuż nóg i znów powracały do twarzy i piersi. Wizerunek w lustrze sprawiał, że ponownie ożywały jej dłonie; podniecona, zaczynała dotykać ciała Fabiana. Ale kiedy chciał odpowiedzieć na jej pieszczoty, zbliżyć usta do jej ust, ulegała mu z ociąganiem, z trudem odrywając wzrok od uwodzicielskiego odbicia. Przekomarzając się z nią, pytał, co widzi w lustrze; obracała się do niego z tak promiennym uśmiechem, że przypominał sobie moment, kiedy po raz pierwszy zaskoczył ją na wpatrywaniu się w lustro. Powiedziała mu wtedy rozmarzonym głosem, że zakochała się w pięknej kobiecie w lustrze, dodając, że nie ona jedna. Teraz też pytała, czy możliwe jest nie kochać się w kobiecie uwięzionej za szybą, tak zmysłowej i urodziwej, a także czy możliwe jest, aby odpowiadająca na ich spojrzenia piękność była tylko zwidem, sztucznym tworem. Fabian przestawał rozumieć, czy szepcze do niego Manuela, czy kobieta w lustrze, która z nich tuli go do siebie; upojony jedną i drugą, wzlatywał coraz wyżej. Fabian zapraszał czasem do autodomu dziewczynę lub młodą kobietę świeżo poznaną na pokazie koni. Był to pierwszy wieczór, jaki spędzali wspólnie. Wcześniej umawiał się z Manuelą, że się do nich przyłączy; gdy się pojawiała, była bardziej powabna niż zwykle, gdyż jej zmysłowość pobudzało wyzwanie, jakie stanowiła obecność drugiej kobiety. Czekała w salonie, podczas gdy Fabian oprowadzał dziewczynę po swoim pojeździe. Ze względu na łączącą ich sympatię do koni - dziewczyna mówiła mu na pokazie, jak bardzo je kocha - właśnie siodlarnia i boksy mieszczące Lewadę i Wyrzutkę stwarzały najlepszą okazję na przełamanie pierwszych lodów. Idąc obok niej wąskimi korytarzami lub przepuszczając ją przodem, Fabian dotykał jej ramieniem albo biodrem, razem z nią wdychał zapach skóry płynący z siodlarni, słuchał szmerów dochodzących z boksów, gdzie konie skubały lucernę wyłożoną w żłobie. Po powrocie do salonu przyrządzał dziewczynom drinki i prosił Manuelę, żeby pokazała gościowi sypialnię i łazienkę, a sam brał się do szykowania posiłku. Kiedy wracały na dół, zaróżowione śmiechem, z opróżnionymi szklankami, stwierdzał z zadowoleniem, że dziewczyna czuje się już znacznie swobodniej w towarzystwie Manueli niż jego. Obserwował ukradkiem, jak Manuela zaszczepia gościowi przekonanie, że muszą się poddać swoim odruchom, podobnie jak poddaliby się odruchom konia na torze wyścigowym lub na leśnej ścieżce, że tylko wtedy ich wspólny wieczór będzie prawdziwą przygodą, podniecającą jak gonitwa za lisem; dla nich trojga, dwóch kobiet i Fabiana, przyjaźń jest teraz naczelną zasadą rządzącą ich światem, a chwytanie każdej chwili na gorąco odpowiednikiem polowania po śladzie. Później, w zmysłowej atmosferze wieczoru, kiedy rozmawiali ze sobą coraz bardziej śmiało, dziewczyna wyznawała Manueli, że gdyby miała kiedykolwiek pozwolić sobie na pieszczoty z drugą kobietą, skuszona urodą jej twarzy i magnetyzmem osobowości, najbardziej pociągającą częścią anatomii partnerki byłby dla niej biust. Pokrywając nonszalancją rozmyślność swoich ruchów, Manuela przy pierwszej sposobności obciągała cienką bluzkę, żeby uwydatnić swoje ponętne piersi, i sprawdzała spod oka, jakie wrażenie robią na dziewczynie. Po chwili Fabian zostawiał je w salonie, a sam udawał się do sypialni, przebierał w szlafrok i czekał. Wkrótce, pod pretekstem, że chce jej udzielić wskazówek co do makijażu lub stroju, Manuela prowadziła dziewczynę na górę. Dziewczyna, pochłonięta Manuelą, ledwo zauważała, że Fabian ma na sobie tylko szlafrok. Stając przed lustrem, zaczynały się rozpływać jedna nad drugą, eksperymentować z cieniami do powiek, różem i pomadką, zgarniać sobie wzajem do góry włosy i rozpuszczać w nieładzie na ramiona, dotykając się z naturalnością usprawiedliwioną przez te czynności. Sposób bycia Manueli ulegał zmianie. Zmrużeniem oczu dając znak Fabianowi, stawała się coraz bardziej zalotna; a to głaskała dziewczynę, a to całowała ją w policzek lub w szyję; potem, skrapiając perfumami skronie dziewczyny, pochylała się i muskała ustami jej wargi, lekko i przelotnie, nadal nie ujawniając swoich prawdziwych zamiarów. Następnie proponowała, żeby dziewczyna przymierzyła przyniesione przez nią suknie; mówiła, że uwydatnią nowy makijaż i jeszcze dramatyczniej od- mienią jej wygląd. Oczarowana ujawnionymi jej przez Manuelę możliwościami swojej twarzy i ciała, wrażeniem, jakie może wywoływać, dziewczyna przystawała ochoczo. Fabian obserwował je z łóżka, trzymając się z dala. Dziewczyna nie zważała na swoją nagość, skoncentrowana na tańczących wokół niej dłoniach Manueli, które rozdziewały ją i ubierały znów, muskały jej sutki, głaskały uda, już nie ukradkiem, lecz coraz bardziej natarczywie, nie wahając się nawet przed dotykaniem jej wzgórka. Niepohamowana w swoim uwielbieniu dla dziewczyny, Manuela bez przerwy szeptała jej komplementy, a to mówiąc, jak nowy makijaż wspaniale wydobywa subtelności jej urody, a to, jak ponętnie podkreśla jej kibić wytworna wiktoriańska suknia ściągnięta w talii, ze wstążkami i koronkami zwisającymi w artystycznym nieładzie. Obejmowała radośnie dziewczynę, zachwyca- jąc się jej makijażem i strojem, po czym nagle całowała ją w usta, teatralnością swoich gestów pokrywając pilącą potrzebę. Urok rzucony przez Manuelę był zniewalający. Dryfując w morzu doznań i możliwości, które Manuela roztaczała przed całą trójką, odcumowana od czasu płynącego poza sypialnią, dziewczyna tłumaczyła sobie wydarzenia w sypialni jako sen o namiętności i pasji, plądrowanie przeznaczenia pozbawione odniesień do zewnę- trznego świata przyczyn i następstw. Ona, której nigdy dotąd nie podniecała inna kobieta, czuła się pobudzona przez Manuelę, choć ciągle zerkała na Fabiana, jakby pragnęła się upewnić, że on także jest częścią tego, co się rozgrywa. Nadal pozwalała się rozdziewać, ale kiedy Manuela pomogła jej zdjąć kolejną suknię - fantazję koronek, atłasu i aksamitu - sama wyciągnęła do niej ramiona. Manuela również się rozebrała, pozostawiając tylko wąski skrawek materiału wokół bioder, po czym osunęła się na łóżko, pociągając za sobą dziewczynę; zaczęły się ściskać, całować i pieścić, rozmazując sobie makijaż po policzkach, dłoniach i ramionach. Miotając się w objęciach Manueli, dziewczyna ocierała się piersiami o jej piersi, szukała ustami jej ust, wykręcała palcami jej sutki, po czym zaczynała zsuwać się niżej, by zerwać cienki materiał broniący tam dostępu. Wtedy Fabian odgradzał ją sobą od Manueli, oferując jej swoje ciało. Manuela odsuwała się nieco, lecz jej usta co jakiś czas przerywały ich pocałunki; była trzecim partnerem w tryptyku objęć. Dziewczyna, która z Fabianem zachowywała się równie niepohamowanie jak wcześniej z Manuelą, ulegała do końca swoim pragnieniom, i z zapałem oddawała się ambiwalentnej gonitwie za dotykiem i smakiem ich ciał, nie chcąc, aby cokolwiek ją ominęło podczas tej niezwykłej przygody. Natężenie jej zaraźliwej potrzeby sprawiało, że Fabian wnikał w nią coraz głębiej, z coraz większą siłą, a Manuela coraz natarczywiej nadstawiała usta do pocałunków i całowała sama, złakniona dowodów, że dziewczyna pożąda jej jako kobiety, a obecność Fabiana - czy jakiegokolwiek mężczyzny - nie jest w stanie tego zmienić. Później Fabian odsuwał się, ciekaw, co wydarzy się między Manuelą i dziewczyną. Czy potrzeba Manueli, by osiągnąć zaspokojenie, okaże się bardziej piląca od jej potrzeby bycia kobietą i spowoduje, że pozbędzie się skrawka materiału i wyjawi, kim jest naprawdę? Czy zwróci się do Fabiana po jeszcze jeden hołd wobec niej jako kobiety, skoro widział niezwykły triumf, jaki odniosła w tej roli, czy może osiągnie wyzwolenie później, samotnie, rozpamiętując swój sukces, kochanie się z prawdziwą kobietą? Zastanawiał się, czy jeśli roznamiętniona Manuela obnaży się całkowicie, podniecenie drugiej dziewczyny przezwycięży szok wywołany innością partnerki, czy zaakceptuje jej nowy wizerunek, doskonalszy i pełniejszy w swoich możliwościach sprawiania rozkoszy od tego, który dotąd przedstawiała sobą Manuela; czy podobnie jak on doceni dostępną jej z Manuelą różnorodność sposobów kochania, czy zrozumie, że chodzi tylko o piękno, bez względu na jego formę lub kształt, piękno, które znawca koni dostrzega bez względu na to, czy patrzy na ogiera, klacz czy wałacha. Rozsuwając nogi, Fabian kładł się na wznak i wciągał wolno na siebie dziewczynę, aż jej ciało przykrywało go niczym sztywny koc; jej plecy przylegały do jego klatki piersiowej, głowa, zwrócona twarzą do góry, spoczywała na jego ramieniu, nogi wspierały się o jego uda i kolana. Wbijał się w nią, rozciągając jej pośladki, po czym wchodził coraz głębiej, trzymając dłońmi jej nadgarstki i przyciskając ją mocno do siebie, a potem rozkładał szeroko ręce dziewczyny; jej piersi zwisały na boki i leżała tak, z rozsuniętymi udami i spłaszczonym brzuchem, kusząc Manuelę powolnym, wężowym rytmem ich zespolonych ciał. Głowa dziewczyny zasłoniła mu Manuelę, gdy ta kucnęła u ich stóp, ale w następnej chwili poczuł jej ciepło. Ciało leżącej na nim dziewczyny przebiegł dreszcz; Fabian, wciąż z nią zespolony, odbierał jej najmniejsze drżenie, jej pasję, kiedy otwierała się pod dotykiem drugiej kobiety, jednocześnie mając w sobie i pod sobą jego. Poruszając biodrami, napierając na dziewczynę, czekał, kiedy Manuela się do nich przyłączy; wreszcie słyszał jęk dziewczyny i czuł, jak sztywnieje nad nim, a jej ciężar się podwaja. Teraz drugi mężczyzna wnikał w dziewczynę od góry, tak jak pierwszy wszedł w nią od dołu, jakby była chłopcem. Fabian czuł ciasność wewnątrz jej ciała, gdy miotała się między nim a Manuelą, nieświadoma i obojętna na to, kto dostarcza jej tak porywających przeżyć. Fabian skoncentrował się na własnych doznaniach. Dziewczyna nie jawiła mu się jako przegroda dzieląca go od Manueli; on i Manuela stanowili jedność obmywaną tą samą potężną falą, a ciało dziewczyny łączącą ich tkankę, uległą wobec ich pulsowania i naporu; była pośrednikiem w ich wzajemnej komunii, przekaźnikiem wrażeń o niebywałym natężeniu, które odczuwała i rejestrowała na sobie. Myśli Fabiana zalał przybój rozkoszy. Zepchnięty poza obszary rozumu, pogrążył się w fantazji; ujrzał boisko do polo porośnięte wonną trawą, skąpane w porannej rosie, która zaczynała parować w pierwszych promieniach słońca padających z błękitnej kopuły nieba; zobaczył siebie na koniu, z kijem w dłoni, mknącego za piłką. Marząc o doskonałym strzale, pędził galopem, poganiając nogami wierzchowca, po czym zaparł się udem o siodło i przenosząc cały ciężar na lewą stopę wpasowaną w strzemię, pochylił do przodu. Nie odrywając oczu od celu, zamachnął się kijem i uderzył piłkę idealnie w środek. Po udanym strzale wezbrała w nim eufo- ria. Ale w następnej chwili puścił popręg mocujący siodło do grzbietu wierzchowca. Siodło przekrzywiło się i Fabian zaczął spadać. Koń pognał dalej, a on spadał sennie, wypuściwszy z rąk wodze, a potem toczył się po trawie, czując krople rosy niby zimny pot, krople, które zdawały się tryskać nie ze źdźbeł trawy, lecz z niego, przywołując go na powrót do ciała. Bezkresne górskie pustkowia, z rozrzedzonym powietrzem i tumanami śniegu dryfującymi w ciszy nad kamienistym podłożem, nie były stworzone do jazdy konnej i gry w polo. Dlatego właśnie Fabian kierował autodom w stronę gorących, bagiennych nizin, gdzie konie mogły hasać do woli, a on bez ograniczeń oddawać się pogoni za przyjemnościami. Unikał pozbawionych charakteru autostrad i magistrali, choć kusiła go wygoda podróży, jaką zapewniały; wolał intymność gościńca i obietnicę wiejskiej drogi, pełnej niespodzianek i nie pozwalającej kierowcy na rozluźnienie uwagi. W gorące noce parkował autodom głęboko w lesie i sypiał owinięty kocem na wilgotnej trawie obok krzaku lub kępy jałowca, pod kopą siana albo stertą słomy. Słuchał szumu wiatru, szelestu gałęzi, trzepotu skrzydeł przelatujących ptaków. Kiedy gasło ostatnie echo wieczoru i życie dzienne przechodziło w stan zawieszenia, nocne powietrze wypełniały nowe dźwięki, odległe lub bliskie; to szepty kochanków szukających schronienia, to miaucze- nie bezpańskiego kota; czasem przemykał obok autodomu jakiś obcy, niepewny i zalękniony, czasem podkradał się pies zwabiony ostrym zapachem Wyrzutki i Lewady. Prowadząc samotną egzystencję, Fabian nigdy nie zazdrościł innym ludziom ich gromadnego życia. Uważał, że większość z nich zgodziła się wieść życie wykonane w tej samej mennicy i mieć wszystkie dni wytłoczone z jednej sztancy, dokładne duplikaty tych, które minęły, i tych, co nastąpią. Tylko przypadek mógł odmienić tę monotonię. Nikim nie pogardzał, lecz żal mu było ludzi, którzy skwapliwie pozwalali, aby ich życie od razu uzyskało tak definitywną formę. Wolał jednostki, których unikalność dawała mu wgląd w samego siebie. Uważał, że jeśli podczas swojego dorosłego życia spotkał dwadzieścia pięć takich osób - kobiet, które stały się jego kochankami, i mężczyzn, z którymi nawiązał przyjaźń - i tak powinien czuć się wybrańcem losu. Czy również by tak sądził, gdyby nie był wiecznie podróżującym graczem polo, lecz prawnikiem, biznesmenem, artystą lub politykiem? Nieskończoność widoków, jakie oferowała przyroda, była jednym z bodźców, które pchały Fabiana do ustawicznej wędrówki. Lecz mimo podziwu, jaki w nim wzbudzały napotykane krajobrazy, poszukiwał przede wszystkim punktu obserwacyjnego, z którego najobiektywniej mógłby ujrzeć samego siebie. Parkował autodom w lesie lub na skraju pola i wyruszał na przejażdżkę, prowadząc klacze jedną obok drugiej, czasem dla zabawy przeskakując w biegu z siodła na siodło; tnący wiatr ciskał mu w twarz cząstki kłosów, kiedy mknął po rozległych, pustych ścierniskach. W Idaho kłusował pośród strzelistych drzew, wciąż w letnich mundurach liści, w Wyoming galopował po bujnych pastwiskach, w Utah, podczas burzy z piorunami, wypuścił się na półpustynną nizinę. Zdarzało się, gdy pędził po stepach Arizony i Newady, że nagle wyrastały przed nim ruiny górniczej osady, relikt czasów gorączki złota. Tylko wieża kościoła, otoczonego przez rzędy skorup dawno porzuconych domów, tak jak dawniej mierzyła w milczące niebo. W oddali rozlegało się wycie kojota; jego płaczliwy głos sprawiał, że klacze zaczynały niespokojnie przebierać nogami. Zachwycony bezmiarem otwartej przestrzeni, Fabian gnał aż do skraju pustyni, ścigając kuliste zwoje bylicy, gnane wiatrem przez suche, spękane błota; po drodze tratował białawe ogródki boraksu, przeskakiwał srebrzyste zagony solanek i poił spocone klacze letnią, zielonkawą wodą z bagiennych sadzawek, w których żyją maleńkie rybki występujące tylko w tym regionie. Tu, na tych prażonych przez słońce pustkowiach, pośród krajobrazu czystego jak stalowy sześcian lub idealnie przezroczysty kryształ górski, Fabian czuł się sumieniem przyrody. Gdyby nie jego obecność, świata przyrody nikt by nie oglądał; pozostałby nieznany, istniejący sam dla siebie - odrobina jasności w galaktyce skąpanej odległym blaskiem. Półki na ścianach ciasnych pomieszczeń autodomu były zapełnione książkami. Kiedy w czasie podróży Fabian natrafiał na dużą księgarnię - rzadka rzecz w tym kraju, rzadsza nawet od pewnych gatunków dzikich zwierząt, które znajdują się pod ochroną - szperał w niej godzinami. Musiał bardzo roztropnie dokonywać wyboru, bo - z powodu ograniczonej przestrzeni - zrobienie miejsca dla nowej książki wymagało pozbycia się jednej z dotych- czasowych pozycji jego księgozbioru; oddawał ją do biblioteki publicznej w którejś z mijanych miejscowości. Kiedy był obolały po brutalnym meczu, a odniesione sińce i potłuczenia wprawiały go dodatkowo w chandrę, przypominając mu o kruchości jego ciała, zawsze sięgał po książkę - zawsze po powieść. Były karawaningiem dla jego umysłu, przenosiły go tam, gdzie nie mógł dotrzeć autodomem, umożliwiały podróż do rzeczywi- stości leżącej poza obszarem przyrody, stanowiącej połączenie tego, czym stawała się teraźniejszość, z tym, jak mogła wyglądać przeszłość; odbywał bezcielesną wędrówkę przez czas, przestrzeń i myśli ludzkie ze swobodą ruchu, jakiej nie daje żaden inny pojazd. Nie czuł się już samotnym pasażerem autodomu, lecz uciekinierem od własnego zużytego wizerunku, wysiedleńcem pośród nie zbadanego krajobrazu, emigrantem poza granice fizycznie możliwej podróży. Tak jak wielu Amerykanów jego pokolenia, Fabian miał za sobą podwójną przeszłość. Lata dzieciństwa i wczesną młodość spędził na wsi w jednym z tych niewielkich "starych krajów", których dawne granice uległy zapomnieniu podczas dekady wojen oraz politycznych i społecznych przewrotów, nie mniej niszczycielskich niż kataklizmy przyrody. Mieszkał u prostego chłopa, którego Pan Bóg pobłogosławił - lub też obarczył - zbyt liczną gromadką potomstwa. Przekonany przez miejscowego księdza, że właśnie tym sposobem może zjednać sobie nieustępliwego Pana, wieśniak przygarnął Fabiana, uchodźcę z miasta, gdzie - kiedy wybuchła kolejna wojna - rodzice postanowili zostać bez niego. Chłop oczekiwał, że pojawienie się obcego dziecka w jego obejściu okaże się zwiastunem bardziej namacalnych oznak wyróżnienia i łaski. Kiedy te nadzieje się nie ziściły, nieletni Fabian musiał zarabiać na swój wikt i kąt do spania, pracując jako parobek; tak więc dzieciństwo upłynęło mu na doglądaniu koni, świń, kóz i drobiu. Koń był stale obecny w jego wczesnym życiu, tak nieuchronny i oczywisty, jak w wieku dorosłym samochód. W wiosce używano koni do ciągnięcia pługów, furmanek i bryczek; nie traktowano ich lepiej niż inne zwierzęta domowe, trzymano w ciasnych zagrodach i stajniach. Ich praca była długa i męcząca, czas na pastwisku krótki. Nie żałowano im bata, a przy pierwszych oznakach choroby zarzynano je na mięso. Fabian, jako obcy, często padał ofiarą innych dzieci, które jednoczyły się przeciwko niemu w zabawie czy w bójce, posłuszne więzom sąsiedztwa i krwi. Właśnie z powodu żartu rówieśników, który mógł się zakończyć tragicznie, po raz pierwszy znalazł się na koniu, w dodatku na oklep. Ognisty ogier, rozdrażniony przez podskakującego, usi- łującego go pokąsać owczarka, miotał się po zagrodzie, napierając cielskiem na drągi; lada moment mógł sobie utorować drogę ucieczki. Fabian pilnował stada gęsi, kiedy kilku wyrostków złapało go od tyłu, przytrzymując mu ręce, i wsadziło na grzbiet ogiera. Zaskoczony nagłym obciążeniem koń uspokoił się na moment, a zanim znów stanął dęba, Fabian instynktownie wczepił mu się w grzywę. Ściskając nogami boki wierzchowca, podskakiwał na jego grzbiecie, walcząc rozpaczliwie, żeby nie spaść. Kiedy owczarek ponowił atak, ogier wykopał wrota i pogalopował w stronę otwartych pól, pozostawiając w tyle ujadającego psa i rozkrzyczanych wyrostków. Nareszcie wolny, pędził niepohamowanym cwałem; jednym potężnym susem przeskoczył wyboistą wiejską drogę i rozbryzgując kopytami miękką piaszczystą glebę, zagłębił się w krzaki, których kłujące gałęzie smagały Fabiana po nogach. W drgnieniu czasu, szybkim jak lot światła, Fabian ujrzał muchę uczepioną szyi gnającego na złamanie karku konia; tkwiła uparcie poniżej ucha zwierzęcia, obojętna na tętent ogromnego, spoconego cielska. Chłopiec wiedział, że jego jedyna nadzieja to trzymać się końskiej szyi równie mocno jak mucha, bo jeśli spadnie, może się zabić albo pogruchotać sobie kości. Nie mając innego wyjścia, jak poddać się ruchowi zwierzęcia, podsunął się trochę wyżej, wplótł lepiej palce w grzywę ogiera i niemal się położył na jego grzbiecie. I tkwił tak, osłonięty łbem zwierzęcia przed razami gałęzi, płynąc przez czas i przestrzeń, spokojny jak mucha. Stajnia, w której trzymano konie, była także miejscem, gdzie upływało dzieciństwo Fabiana. Tu znajdowało się jego legowisko, tu nastąpiła jego inicjacja w magię seksu i porodu - na długo przed tym, zanim rozszyfrował otaczający go świat mężczyzn i kobiet, dziewcząt i chłopców. Pewnego razu jeden z koni odpędzał od siebie drugiego; kiedy tamten trącał go łbem, ignorował go, gzyzł lub kopał, jakby szukał zemsty. Potem zaszła w nim zmiana; zwierzę stało się tak łagodne, że początkowo Fabian obawiał się, iż nagle zachorowało. Ale później koń zaczął skubać szyję sąsiada i się o niego ocierać, rozczulając chłopca swoim zachowaniem. Były to klacz i ogier. Uszy klaczy stały teraz prosto, chłonąc każdy dźwięk płynący od ogiera; drżały, kiedy prychał, zdawały się wibrować w rytm jego oddechu i tętna, lecz ona sama nie wykonywała żadnych ruchów, czekając pasywnie, aż poczuje na sobie ciężar samca. On też zachowywał się teraz inaczej; to trącał klacz, jakby chciał się z nią bawić, to wspinał się na nią, prężąc swój powiększony narząd, jakby zamierzał przekłuć ją na wylot, zanim zdoła przed nim umknąć. Choć scena, jaką obserwował, uderzyła chłopca swoją brutalnością, uległość klaczy wobec własnego popędu i ataku ogiera wydała mu się całkowicie zgodna z cyklem przyrody. Od chwili sparzenia się zwierząt przyroda odmierzała czas potrzebny na to, by z wilgotnej enigmy trzewi klaczy wyłoniło się nowe życie. Drzwi obory poruszały się niczym wszechwładna, pojedyncza wskazówka niewidocznego zegara; otwierały się, by wpuścić bujność lata, plewy i osty jesieni, po czym zamykały się przed śnieżnymi nawałnicami zimy i ponownie otwierały na wilgotną woń wiosny, zapowiadającą powrót upałów. Klacz, niespokojna, to osuwała się na ściółkę, to podnosiła wolno, jakby niepewna, czy nogi ją utrzymają; strach wyzierał z jej oczu, przebijał z ruchów. Wkrótce znów się położyła; nie chciała - a nawet nie dałaby rady - ponownie wstać. Potężny dreszcz przebiegł jej ciało. Naraz między uniesionymi zadnimi nogami pojawił się wąski pysk źrebaka i jego przednie nogi - podobne do wiotkich żerdzi - wciąż w falującej torbie z lśniącej, giętkiej, niemal przezroczystej tkanki. Fabian miał przykazane, aby przeciąć łożysko, jeśli nie pęknie wychodząc z klaczy; dotknął z przejęciem tajemniczej koperty, w której przychodziło na świat nowe życie. Była już rozerwana; nogi źrebaka sterczały swobodnie. Klacz, wyczerpana, czekała, żeby zebrać dalsze siły, ale źrebak, którego tułów i zadnie nogi nadal w niej tkwiły zaczął się poruszać. Choć jeszcze się cały nie wyłonił, stanowił już nową obecność na ziemi. Zafascynowany i wystraszony Fabian przysunął się bliżej. Jakby reagując na jego wzrok, źrebak, popchnięty parciem klaczy, wysunął się bardziej do przodu, zrzucając z siebie resztę łożyska. Rwał się do opuszczenia swojego dotychczasowego domu, który stał się dla niego za ciasny. Ale nawet kiedy już znalazł się poza klaczą, wciąż łączyła go z nią pępowina, w której pulsowała krew. Fabian odczekał chwilę, ostrożnie odsunął źrebaka od zdyszanej matki, po czym - choć lękał się, że może przecina nić życia - odważnie przerżnął pępowinę. Odtąd źrebak był zdany na siebie. Po kilku minutach konik wstał niepewnie na nogi - trochę się pod nim uginały, ale potrafił już utrzymać równowagę - i nie zwracając uwagi na Fabiana, obszedł chwiejnie klacz, po czym ułożył się wyczerpany u jej boku. Fabian natomiast pobiegł do chaty gospodarza, żeby powiadomić go o udanym porodzie. Kiedy wrócił, klacz odpoczywała, a źrebak spał obok, zmorzony pierwszym snem poza brzuchem matki. Fabian też wyciągnął się na stercie słomy i zaczął dumać o narodzinach, których był świadkiem. Z poczuciem zazdrości myślał o legowisku w brzuchu klaczy, które źrebak tak nierozważnie porzucił, o ciepłej, bezpiecznej stajence zamienionej na ciężką pracę i razy bata. Myślał z zapałem, że chętnie zamieszkałby wewnątrz klaczy; żyłby sobie w niej sam jeden, bez potrzeby zabiegania o strawę. Boki klaczy byłyby ścianami jego ciasnej chatki, zad dachem, a nogi zwierzęcia amortyzowałyby wszelkie nierówności terenu. Gdyby chciał wyjrzeć na wrogi świat, przekonać się, co się dzieje, po prostu unosiłby i opuszczał ogon klaczy niby kurtynę w teatrze. To wtedy, w dzieciństwie, Fabian po raz pierwszy widział śmierć konia. Nie mógł sobie teraz przypomnieć, czy zwierzę pasło się na pastwisku, ciągnęło pług czy może po prostu odpoczywało w oborze. Pamiętał jednak, jak poruszony jakąś zapowiedzią niebezpieczeństwa, niby obcym zapachem wpadającym mu w nozdrza, koń nagle podskoczył, wyciągnął szyję i zaczął rozpaczliwie strzelać na boki oczami, usiłując wypatrzeć, gdzie się czai zagrożenie. Nie mogąc dojrzeć wroga i od niego uciec, bezsilny wobec poczucia katastrofy, koń zadrżał ze strachu; nagle przeszył go ból. Zwierzę, zdradzone przez własne ciało, zaczęło oddychać coraz bardziej niespokojnie, a bicie jego serca stało się chaotyczne, nierówne. Koń obracał głowę, instynktownie usiłując wypatrzeć stado, którego widok w ostatniej chwili życia potwierdziłby ciągłość gatunku, jego liczebność i płodność. Ale w polu widzenia nie było ani stada, ani nawet pojedynczego konia, który mógłby dodać mu otuchy, udzielić nowych sił. Strach zlewał się z bólem; zwierzę, które dotąd biegało swobodnie po polach i łąkach, z przerażeniem stwierdziło, że nie może się poruszyć, że jego mięśnie, ścięgna i wiązadła - jakby nagle uschły - nie reagują na wezwania życia, które wciąż tli się w mózgu. Słuchały innego sygnału, ostatniego rozkazu przyrody: siły grawitacji. Fabian obserwował, jak potężny most konia załamuje się, bezużyteczne filary nóg umykają na boki, szyja skręca się, a głowa leci w dół niby pusta łyżka koparki. W jednej chwili zdolność oddychania i biegania, prawo do korzystania z życia zostały bezlitośnie odebrane zwierzęciu; była to decyzja równie arbitralna jak szczodrość, z jaką dano życie drżącemu źrebakowi, który urodził się na oczach Fabiana. Ciało, które jeszcze nie tak dawno temu zdawało się władać ziemią, które było o tyle szybsze i wytrzymalsze od ciał innych istot, prze- istoczyło się w stos mięsa i kości, otoczony - tak jak i na początku - parującą torbą skóry. Za życia koń zawsze wydawał się Fabianowi rączy i lekki; mknął, jakby unosił się w powietrzu, z gracją odbijając się kopytami od podłoża. Martwy wydawał się niezmiernie ciężki: gdy tak leżał na boku, wyglądał jak solidna, oporna bryła. Kiedy przytroczono do niego gruby łańcuch i powolny wół wlókł go przez pole, nogi konia nieudolnie podskakiwały na skibach świeżo za- oranej ziemi. Oprawa martwego konia należała do obowiązków Fabiana. W oborze brał siekierę, ostrzył na kamieniu noże i zaczynał od przecięcia głównych tętnic, by spuścić krew ze zwierzęcia. Gdy czerwona posoka wsiąkła w siano, rozcinał od dołu brzuch i wywlekał jeszcze ciepłe wnętrzności, pamiętając, żeby przypadkiem nie wyrzucić takich smakołyków jak wątroba, serce, nerki i przedżołądki, ani nie zabrudzić ich przez kontakt z cuchnącą okrężnicą lub wzdętą kątnicą; w odróżnieniu od często patroszonych przez chłopca królików, owiec i świń, konie nie posiadały pęcherzyka żółciowego, którego zawartość mogłaby się rozlać, gdyby go niechcący rozciął. Następnie wrzucał odpadki do zardzewiałej beczki, którą toczył po zboczu niewielkiego wzgórza do wykopanego przez siebie dołu; pozostawiał ją tam otwartą, sprawiając istną ucztę wronom, psom i szczurom. Praca nie przyprawiała go o mdłości, kiedy pochylał się nad gąbczastą masą, babrząc sobie na czerwono ręce i ubranie, a w nozdrzach czując zapach krwi, odchodów i nie strawionej paszy, ponieważ cały czas myślał o gracji i płynnej doskonałości poruszającego się konia; wyobrażał sobie, jak grają jego mięśnie, kiedy ciągnie furę, idzie spokojnym stępem lub galopuje z wyciągniętą szyją. Najlepsze kawałki mięsa wyciął osobiście gospodarz i schował w chłodnej spiżarni pod chatą. Przed Fabianem pozostał sam szkielet; kości miały zostać zmiażdżone i rozsypane na skraju lasu, z dala od pastwisk i pól, na których zwierzę spędziło życie. Widok szkieletu zawsze dziwił Fabiana. W przeciwieństwie do skóry i krwi zwierzęcia, jego kiszek, płuc, nerwów i mięśni, które wydawały się chłopcu piecem życia, kuźnią wilgoci i ciepła, szkielet złożony z ponad dwustu kości - pewnego razu Fabian policzył je wszystkie - jawił mu się równie mało skomplikowaną konstrukcją, jak zbita z desek stodoła, i nie bardziej od niej tajemniczą. Jeśli szkielet miał być kościstą duszą, utwardzoną esencją konia, w zestawieniu z żywą masą zwierzęcia wydawał się wręcz jej przeciwieństwem, a nawet karykaturą: giętkości przeciwstawiał twardość, miękkości łamliwość, rączości bezruch. Co by się działo z koniem, zastanawiał się Fabian, gdyby zamiast bazować na instynkcie, uważał szkielet za swoją główną opokę? Wiele lat później, kiedy Fabian podróżował autodomem, ilekroć przekraczał granicę między Kalifornią a Newadą, zwykle zatrzymywał się przy Dante's View, punkcie obserwacyjnym, z którego można podziwiać panoramę Doliny Śmierci, suchej kamienistej niecki stanowiącej dno kontynentu tak uporczywie przemierzanego przez Fabiana. Jej najdalsza krawędź sięgała stóp Mount Whitney; wzrok Fabiana ślizgał się po szarych stokach, sięgając samego ośnieżonego szczytu, który wrzynał się w niebo. Stojąc nad spaloną przez słońce, zamgloną rozpadliną, dziwił się tolerancji i obojętnej szczodrości przyrody, ktora pozwalała, żeby na tym bezkresnym pustkowiu, najgorętszym miejscu w Ameryce, istniały źródła, strumienie, bagna i jeziorko oraz by mieszkały tu ryby i stworzenia niespotykane w żadnym innym zakątku kuli ziemskiej. Pozostawiwszy autodom bezpiecznie na odległym o kilka kilometrów parkingu przed motelem, zjeżdżał wolno w dolinę. Czasem natykał się niespodziewanie na bagnistą oazę: płynący ospale strumyk, którego brzegi porastało pochyłe sitowie. Kładł się wtedy na piaszczystej wysepce, a nagrzany piasek masował mu plecy; Wyrzutka i Lewada trącały go pyskami, wreszcie układały się obok. Zamknięte oczy Fabiana stawały się ekranem dla jego snów i myśli; tylko potrzeby tak natarczywe jak pragnienie lub głód skłaniały go do przerwania filmu wyobraźni. Ciągły szmer strumyka, szelest przemykającego nie opodal węża, klekot zaskoczonej czapli oraz prychanie klaczy odpoczywających przy płaskich wydmach przypominały Fabianowi o jego samotności, ale zarazem symbolizowały jego ucieczkę poza granice czasu, znanego i jeszcze nie zbadanego; składały się na testament jego radości i żalów, ale jednocześnie były zwiastunami podróży, której celu miał nigdy nie poznać. Pewnego razu zjeżdżając w Dolinę Śmierci Fabian zobaczył w oddali stado dzikich koni o nakrapianej sierści, stanowiącej znakomity kamuflaż; kopyta rozpędzonych rumaków wzbiły zasłonę pyłu, która zaciemniła wzgórza i góry. Fabian puścił się w dół zbocza za stadem, wprawiając Lewadę w płynny galop; kiedy zaczęła dyszeć utrudzona upałem, przeskoczył zgrabnie na Wyrzutkę, ani na moment nie zwalniając tempa. Wkrótce zbliżył się do stada na tyle, żeby widzieć poszczególne mustangi. Wtedy przekonał się, że dzikie konie pędzi kilku jeźdźców, którzy pokrzykują i biją się po udach, a wolniejsze sztuki poganiają razami batoga. Pomagało im kilkanaście psów kąsających rumaki po nogach. Fabian jechał za majaczącymi w tumanach pyłu końmi. Nagle ujrzał w oddali rzędy głębokich rowów wykopanych w wyschniętej ziemi, podobnych do świeżych ran. Zatrzymawszy się na zboczu, obserwował przez lornetkę, jak w dole jeźdźcy i psy zwierają szeregi, aby odciąć koniom ucieczkę; mustangi zaczęły szaleć i wierzgać kopytami, stłoczone ciasno pod prażącym słońcem. Usłyszał odgłos pierwszego wystrzału, a potem salwę oraz przytłu- mione rżenie spanikowanych koni, które jeźdźcy spychali do rowów. Niektóre zwierzęta ginęły od kul, inne zwalały się do dołów, wyciągając w przerażeniu szyje, wydając ostatnie tchnienie w wykopanych przez jeźdźców dolinach śmierci; wpadały na siebie z impetem, uderzając pyskami o żebra, potykały się i przewracały, walczyły, żeby się utrzymać na nogach i nie dać stratować; część mustangów zepchniętych do rowów usiłowała wspiąć się na górę, ale zostawały powalone przez kule lub zsuwały się z powrotem pod naporem spadających ciał; kilka próbowało wyskoczyć, lecz nie miało szansy. Kanonada osłabła, gdyż rowy napełniły się spienioną masą koni; ich rżenie przewalało się jak fala przez bezmiar kamieni i piasku. Wkrótce tylko kilka klaczy biegało dookoła. Jeźdźcy porzucili łatwe wyzwanie strzelby dla trudnej sztuki posługiwania się lassem i iluzji łowów. Oszalałe z przerażenia mustangi usiłowały przemknąć między nimi, lecz wirujące pętle zwalały je kolejno z nóg i zduszały ich opór. Jeźdźcy ciągnęli je w stronę nabrzmiałych od ciał rowów, ignorując wycie psów i strach własnych wierzchowców, rozognionych zapachem krwi i śmierci i nie mniej przerażonych od klaczy, które wlokły po ziemi. Fabian patrzył, jak jeźdźcy przeszukują horyzont, by upewnić się, że zabili wszystkie mustangi; potem objechali falujące rowy - otwarte rany w ziemi, wypełnione parującymi, wstrząsanymi przez dreszcze ciałami. Ruchy jeźdźców były szybkie, niemal ukradkowe; wiedzieli, że rozległy obszar, który oczyścili z dzikich koni, stanowi własność publiczną. Bogaci ranczerzy, dla których pracowali, mogli wkrótce zacząć wypasać tu stada bydła, spokojni, że mustangi nie ogołocą terenu z trawy. Jeźdźcy ruszyli galopem na rancza swoich mocodawców, gdzie czekała ich nagroda w postaci fasoli z chili i piwa; za nimi pomknęły ujadające psy. Fabian powoli zjechał ze zbocza; chrapy Wyrzutki drgały nerwowo, kiedy zbliżała się do zbiorowych mogił; uwiązana do lonży Lewada również szła niepewnie, wciągając w nozdrza powietrze i rzucając łbem. Zasłona pyłu wciąż wisiała w dolinie, sprawiając, że skały i równina wyglądały jak na gruboziarnistej fotografii. Nagle Fabiana dobiegł z rowów cienki, wysoki jęk, jakby posępne westchnienie. Przerażona Wyrzutka dała susa w bok, szarpiąc Lewadę i niemal zrzucając Fabiana z siodła. Uspokoił klacze, przemawiając do nich i poklepując je po karkach, i ruszył na objazd rowów. Miejsce, gdzie dokonano masakry, ukazało się w całej swojej przerażającej grotesce. Rowy zbiorowych grobów zalegały zwały ciał martwych zwierząt; niektórymi wstrząsały jeszcze ostatnie spazmy. Fabian zatrzymał się na skraju wypełnionego po brzegi wykopu i spojrzał na piekielny obraz: głowy, łopatki, kopyta, otwarte pyski, grzbiety i ogony martwych i umierających mustangów zdawały się splatać ze sobą w cielsko potwornego węża, który przesuwa się zachłannie po kamienistej dolinie, mrugając setkami oczu, szczerząc zatrute kły i szykując się do zadania ciosu, do oskarżenia ziemi i nieba. Nagle Wyrzutka zarżała donośnie, wkładając całą swoją siłę witalną w dźwięk, który rozerwał śmiertelną ciszę doliny. Nim zabrzmiało echo, z jednego z rowów rozległo się w odpowiedzi przytłumione rżenie, ostatni głos gasnącego życia wołający do żywych. Jeszcze zanim ucichł, Lewada podniosła pysk; trzeci okrzyk przeciął powietrze, okrzyk tymczasowego zwycięzcy w boju o przetrwanie, dodający otuchy pokonanym. Fabian, jak na znak, ścisnął Wyrzutkę nogami i ruszył galopem. Z Lewadą pędzącą równolegle obok, wciąż skryty za zasłoną pyłu, pomknął przed siebie przez równiny, wzgórza i doliny Newady. Wczesną jesienią, mniej więcej po tygodniu podróży, Fabian dotarł do Totemfield w stanie Arkansas, gdzie mieścił się klub jeździecki "Uzda i siodło". Kiedy podjeżdżał pod klub, popołudniowe słońce dotykało czubków wrzecionowatych sosen, które rysowały się na tle nieba, podobne do grotów strzał. W oddali majaczyła przypominająca czaszkę, kopulasta sylwetka starego młyna. Poprzecinany korzeniami leśny trakt zalegały maleńkie szyszki świerków. Fabiana ogarnęła senna melancholia. Czas zawsze wszystko zmieniał, lecz rzadko na korzyść: miejsce wyglądało dość obskurnie, nie tak, jak je pamiętał. Przemknęło mu przez myśl pytanie, czy z biegiem lat sam zestarzał się równie nieatrakcyj- nie. Z upokorzeniem myślał o swoim ubóstwie, które teraz go tutaj przywiodło, i wspomniał obsesję, która przygnała go tu po raz pierwszy. Miała na imię Vanessa. Pamiętał ją, jedną ze swoich uczennic, kiedy czekała na niego na maneżu lub jechała z nim w las. Klub roił się od uczniów, ich rodziców, instruktorów; pełno było koni, samochodów, rowerów. Vanessa sprawiała, że Fabian czuł się czarującym, wpływowym, tryskającym energią człowiekiem. Wtedy, przed laty, myślał, że któregoś dnia wróci po dziewczynę, ale teraz, im bardziej się rozglądał dokoła, tym mniej stawał się pewny i siebie, i jej. Musiał udać się do biura, gdzie czekało go spotkanie z inną kobietą z jego przeszłości - ale tej nie pragnął. Zaparkował autodom w cieniu drzew przy sadzawce, kawałek drogi od zabudowań, żeby nie zasłaniał widoku stajni. Wysiadając z kabiny, zobaczył trzy źrebaki rasy Hackney baraszkujące na padoku; jedynie ich rżenie zakłócało panującą wokół ciszę. Zastał Stellę w biurze. Wyglądała dobrze w czarnych bryczesach, które kontrastowały z jej połyskującymi, jasnymi, lekko kręconymi włosami; cera młodej kobiety była jeszcze bardziej kremowa, niż pamiętał. Stella wiedziała, kiedy się go spodziewać - zadzwonił przed kilkoma godzinami - ale nie potrafił odgadnąć, czy jej powabny wygląd przeznaczony jest dla niego, czy dla innych. Twarzą w twarz ze Stellą poczuł lekkie drgnienie emocji, która dawno w nim zwiędła; nie chciał jednak splagiatować siebie sprzed lat, nie zamierzał udawać, że widok kobiety przejął go do głębi. Zdjął marynarkę i usiadł naprzeciw Stelli po drugiej stronie biurka. Na jednej brudnej ścianie wisiał zapisany na czerwono rozkład zajęć, wyżej rząd pożółkłych fotografii. Stella skacząca na oklep na koniu, Stella na okładce "The Tennessee Walking Horse", Stella z dwuletnim ogierem, czempionem Spring Jubilee, Stella w Shelbyville z członkami Stowarzyszenia Hodowców Koni Rasy Tennessee, Stella przyjmująca nagrodę po wygraniu zawodów urządzanych przez klub jeździecki organizacji kombatanckiej. Na jednym ze zdjęć kilkunastoletnia Stella stała oparta o zgrabną czarną klacz. Fotografia mogła służyć za turystyczny plakat przedstawiający młodą damę z Południa ze swoim ukochanym koniem rasy Tennessee. Gdyby jednak fotograf przesunął aparat o dwa centymetry w prawo, objąłby również Fabiana; zdjęcie zostało wykonane kilka dni po tym, jak poznał Stellę, która przyszła na jego wykład na temat jeździectwa. Wciąż się zdarzało, że na pokazach koni, gdzie bywał w roli sędziego lub widza, nagle ktoś go wołał; kiedy odwracał się, napotykał młodą, świeżą i śliczną kobietę, jedną z dawnych uczennic. Kiedy zarzucała mu ręce na szyję, przypominając, kim jest i gdzie się poznali, mówiąc, jak dobrze pamięta wszystko, czego ją nauczył i co jej opowiadał, Fabian rejestrował jej nową osobowość, jej wiek i władzę nad czasem. Ale nurtowała go niepew- ność, jak się zachowywać, co mówić; miał świadomość, że stoi na rozstaju dróg; niekiedy jego dylemat wzmagała obecność przystojnego młodzieńca, który czekał dyskretnie z tyłu. Patrząc na sylwetkę młodej kobiety i słuchąjąc jej głosu, Fabian usiłował odnaleźć w niej podobieństwo do nastolatki, którą tak dobrze znał przed laty; kusiło go, by ją spytać, czy zgodziłaby się odnowić z nim znajomość na nieco innych zasadach. Ale zdawał sobie sprawę, że ten sam postęp czasu, który doprowadził ją do dojrzałości, uczynił z niego człowieka w średnim wieku. Nie potrafił oprzeć się urokowi młodości; oddziaływała na niego z wręcz bolesną siłą. Z kliniczną intensywnością graniczącą z obsesją podziwiał połysk dziewczęcych oczu, głębię i barwę tęczówek, każdy lśniący włos, sprężystą skórę opinającą tkanki i kości, jędrność i zapach ciała, które nie znało jeszcze dotyku mężczyzny. Kontakt z młodością wydawał mu się jedynym remedium na nieuchronny bieg czasu i jego niszczycielskie działanie. Fabian zawsze zaliczał wiek do swoich pasywów; uważał się za spadkobiercę czasu, nie wykupionym zakładnikiem przeszłości, ale właśnie przeszłość była jedynym darem, jakim mógł rozporządzać. Pojawiał się w życiu dziewczyny jako nie proszony przedstawiciel czasu, obojętny na dramat jej przeznaczenia. Obmyślał, jak się z nią połączyć, jak doprowadzić do tego, by oboje zdali się na spontaniczne odruchy swoich ciał, jak sprawić, by mógł w nią wejść, sztywny, wyprostowany, a ona otworzyła się przed nim, ulegając jego naporowi, gotowa na powódź nasienia. Fabian uważał, że w ramionach pierwszego kochanka młoda dziewczyna szuka ziszczenia snu o miłości; później - w życiu - to miłość szuka jej. Ale wiedział, że tak jak nie powinien się spodziewać, aby koń słuchał wędzidła, wodzy i ostrogi bez wcześniejszego treningu, tak nie powinien oczekiwać, żeby młoda kobieta, zdrowa i piękna, chciała się oddać człowiekowi dwukrotnie od niej starszemu, mieszkającemu w dziwacznym pojeź- dzie, dość przeciętnemu z wyglądu, bez bogactw, które pomogłyby mu ją uwieść, bez wyjątkowych zdolności, którymi mógłby ją olśnić, bez sławy, która dodałaby mu blasku w jej oczach - a przede wszystkim człowiekowi wiecznie w ruchu, mogącemu jej ofiarować zaledwie kilka godzin, dni czy tygodni swojego towarzystwa. Dlatego musiał szukać dziewcząt w takim wieku, kiedy były podatne na urok mężczyzny z jego doświadczeniem, chciały mentora, nawet jeśli dawał im nie rady, lecz możliwość przeżycia przygody, znużenie zamiast mądrości. Zwykle chodziły do szkoły średniej i mieszkały z rodzicami. Wybierając odpowiednią dziewczynę, kultywując z nią znajomość, aranżując pierwsze sam na sam, Fabian pragnął nie tylko przeprowadzić jej inicjację, wywrzeć wpływ na jej wolę, rozbudzić w niej uczucie, ale także pozostawić na niej swój znak. Nie mógł widywać się zbyt często z dziewczyną bez zwracania niepożądanej uwagi jej rówieśników, nauczycieli, a także rodziców. Żeby uniknąć wchodzenia w kolizję z kaprysami lokalnego prawodawstwa, spotykał się z nią nie więcej niż cztery, pięć razy, zarówno w miejscach publicznych, jak i u siebie w autodomie. Pilnował tylko, żeby jej wrażenia z każdego spotkania były na tyle intensywne, aby na zawsze pozostały w jej pamięci. W miastach i w miasteczkach, w spokojnych wioskach i w rozległych podmiejskich dzielnicach wielkich metropolii, wszędzie, gdzie udzielał lekcji jeździectwa, wygłaszał wykłady, uczestniczył w pokazach lub grał w polo, Fabian wybierał dwie lub trzy dziewczyny, które nie powinny odtrącić nieufnie jego awansów. Czasami, kiedy obserwował nastolatkę w rogu stajni, całkowicie pochłoniętą rytuałem czyszczenia, woskowania i polerowania rozłożonego wokół sprzętu i uprzęży, dochodził do wniosku, że konie są jakby drugim wcieleniem lalek, które tuliły i beształy w dzieciństwie, niemowlętami, które niańczyły we wczesnych fantazjach. Dziewczęta obdarzały swoje konie głębokim uczuciem, które nigdy nie gasło. Pieściły je, były wrażliwe na ich potrzeby, z oddaniem smarowały ich rany i odparzenia. Czerpały taką przyjemność z czyszczenia konia - czesania, szczotkowania, mycia - jak z zajmowania się domem. Lecz nie zapominał, że nastolatka biorąca udział w pogoni za lisem, ujeżdżająca konie, skacząca przez przeszkody, potrafiąca ugiąć do swojej woli wierzchowca - żywą istotę o tyle większą i potężniejszą od niej - jednocześnie deklarowała się przeciwko tradycyjnym zasadom o miejscu dziewcząt, jakie często usiłowano jej wpoić w domu lub szkole, i przyczyniała się do obalenia mitu słabszej płci. Dojrzewając szybciej niż chłopcy w tym samym wieku, nastolatki objawiały znacznie mniejszą nerwowość i lepszą koordynację. Wydawały się Fabianowi dziwnym połączeniem baletnic i gimnastyczek; na zajęciach często przekonywał się, że może je traktować jako równe sobie, niezależne, odpowiedzialne, kompetentne. Podobał mu się ich upór, silna motywacja, duch współzawodnictwa. Wiele z nich wychowało się na tuzinkowych opowieściach o życiu na Dzikim Zachodzie, fantastycznych historiach o przygodach w siodle, i wyobrażały sobie, że są dzielnymi bohaterkami tych tandetnych powieścideł. Były zdecydowane zwrócić na siebie uwagę: sława była ostrogą, a zwycięstwo ich celem. Czasem, kiedy inicjacja się udała, szczepionka się przyjęła, znak został wypalony na zawsze, zainteresowanie Fabiana nastolatką gasło. Może uważał ją za złą kandydatkę na przyszłą kochankę, o zbyt małej wyobraźni, gdyż kilka wspólnych chwil już wyczerpało pokłady jej fantazji. Zamiast tracić czas na organizowanie dalszych spotkań, mówić dziewczynie, że jeszcze się zobaczą, zrywał z nią od razu. Starał się jednak, żeby nigdy nie odtrącić jej zbyt brutalnie ani zbyt ostatecznie. Nauczył się tego wkrótce po wydaniu pierwszej książki poświęconej jeździectwu. Książka, w swoim czasie dość nowatorska, spotkała się ze znacznym sukcesem i zdobyła Fabianowi pewien rozgłos, co pociągnęło za sobą stały napływ zaproszeń z różnych szkół i akademii jeździectwa, żeby wygłosił wykład lub poprowadził zajęcia. Jedno z pierwszych zaproszeń, jakie przyjął, było na kilkudniowy zjazd gości - na którym miał zaprezentować swoje umiejętności w grze w polo - w posiadłości bogatego biznesmena z Florydy, znanego hodowcy koni wyścigowych, utrzymującego również wspaniałą stajnię koni do polo i jazdy. Zaproszeniu towarzyszył uprzejmy list od milionera, który wyrażał nadzieję, że Fabian zechce zabawić u niego przez kilka tygodni. Fabian z reguły pojawiał się w mieście, w którym miał wystąpić, dzień lub dwa przed ustalonym terminem, gdyż zmiana klimatu wpływała na jego samopoczucie i formę. Tym razem, ponieważ był silnie przeziębiony, wyjechał z Północnego Wschodu, gdzie szalała sroga zima, tydzień wcześniej. Kiedy opuścił klaustrofobiczne wnętrze samolotu i wyszedł z lotniska na ulicę, senny od leków i słaby, oszołomił go upał, hipnotyczny ruch palm, blask słońca odbijającego się w piasku. Powinien był od razu udać się do pobliskiego motelu, ale lekkomyślnie postanowił dowiedzieć się najpierw w sklepie z uprzężą, gdzie może wynająć konia, żeby poćwiczyć przez kilka dni - chciał bowiem wypaść jak najlepiej w posiadłości milionera. Sklep był ciasny, niewielki, ale Fabian, choć otumaniony chorobą, ucieszył się, kiedy zobaczył swoją książkę wyłożoną na ladzie, obok tranzystora nastawionego na pełny regulator. Kartkował ją, gdy z zaplecza wyłoniła się młoda sprzedawczyni. Impulsywnie podniósł książkę i zbliżając do twarzy zdjęcie z tyłu obwoluty, zapytał o najbliższą stajnię. Dziewczyna, jakby nie do- strzegła zwróconych ku niej dwóch bliźniaczych par oczu, odpowiedziała z rutynowym uśmiechem, że właściciel jest na wakacjach, a ona pracuje w sklepie zaledwie od kilku tygodni i nic nie wie o koniach, stajniach ani gdzie go skierować. Fabianowi nagle zakręciło się w głowie; opadł na ladę, wciąż ściskając w ręce książkę - leki, podróż samolotem i upał dały mu się porządnie we znaki. Dziewczyna szybko wybiegła zza lady i pomogła mu usiąść na krześle. Miała dwadzieścia kilka lat, była niska i otyła, o po- spolitej twarzy i talii nie węższej od bioder. Jej piersi, duże i bezkształtne, zbyt masywne w stosunku do tułowia, przelewały się z boku na bok przy każdym ruchu, plaskając ją po żebrach; gdy się pochylała, zwisały ciężko w dół. Chciała wezwać taksówkę, aby mógł wrócić do hotelu, ale kiedy powiedział, że jeszcze nie wynajął pokoju, zaproponowała spokojnie, by zatrzymał się u niej, dopóki nie odzyska sił. Zgodził się. Szybko zarzuciła tranzystor na ramię, zamknęła sklep, podprowadziła samochód i wrzuciła do niego walizki Fabiana, następnie pomogła mu położyć się na tylnym siedzeniu i ruszyła. Mieszkała w kawalerce w bloku oddzielonym szosą od plaży. Gorączkujący Fabian nie protestował, kiedy kazała mu się wyciągnąć na pojedynczym łóżku, które bieliło się w rogu. Rozebrał się i wsunął do chłodnej pościeli. Obudził się, czując na czole wilgotny ciężar; od razu zdał sobie sprawę, że jest w obcym miejscu. Blask lampy osłoniętej plastikowym abażurem raził go w oczy. Obok siedziała dziewczyna ze sklepu, którą pamiętał jak przez mgłę. Kiedy się poruszył, pochyliła się i zmieniła wilgotny, letni okład na jego czole; poczuł kojące zimno. - Musiałam cię obudzić - powiedziała. - Masz gorączkę, więc powinieneś dużo pić. Znalazłam te pastylki w jednej z twoich walizek. Wskazała niewielką fiolkę na stoliku obok, pomogła Fabianowi usiąść i wprawnymi ruchami pielęgniarki poprawiła mu poduszkę pod głową, ocierając się ramieniem o jego twarz. Mimo oszołomienia zdziwił się, kiedy zobaczył, że walizki są rozpakowane; koszule leżały równo na półce, a garnitury, marynarki, bryczesy i smoking wisiały w szafie. Dziewczyna przyniosła mu filiżankę bulionu; wypił go powoli. Następnie podała mu szklankę soku pomarańczowego, żeby popił pastylki. Kiedy skończył, zgasiła światło przy łóżku. - Gdzie będziesz spać? - spytał. - Tam. - Wskazała inny róg pokoju. - Mam śpiwór. Fabian opadł na posłanie w nikłym blasku wlewającym się przez pojedyncze okno. Sam nie wiedział, czy majaczy, czy śni, ale miał wrażenie, że cały czas balansuje na granicy jawy; czuł w ustach smak pomarańczy, herbaty, rosołu, zapamiętał widok żółtka drżącego na dnie filiżanki; słyszał szept, trzask otwieranych i zamykanych drzwi, hałasy ruchu ulicznego. Sen zamazał kształty i kontury pomieszczenia, w którym się znajdował. Chwilami zdawał sobie sprawę, że jakaś obca osoba leży na podłodze obok łóżka. Nagle zbudził się w mroku; od razu zorientował się, że opuściła go gorączka, bo umysł miał zupełnie jasny. Ponieważ czuł pragnienie, wstał i udał się cicho do niewielkiej kuchni, obchodząc bezkształtną sylwetkę dziewczyny, która spała na śpiworze, przykryta kocem. Kiedy światło otwartej lodówki padło na pokój, dziewczyna szybko usiadła na posłaniu, wstała i zasłaniając kocem piersi, płaczliwym głosem poprosiła Fabiana, żeby natychmiast wrócił do łóżka. Odmówił; wyjął z lodówki dzbanek soku pomarańczowego i zaczął go łapczywie opróżniać. Dziewczyna próbowała przekonać Fabiana, ciągnęła go za ramię. Szamocząc się z nim puściła koc, który z szelestem zsunął się na podłogę. Fabianowi wydało się, że jej miękkie nagie ciało posiada uzdrowicielską moc. Nie zastanawiając się, przyciągnął ją do siebie; piersi dziewczyny przylgnęły do jego klatki piersiowej, uda rozsunęły się. Wrócili do pokoju i padli razem na łóżko; czuł, jak jej dłonie wprowadzają go do środka. Wziął ją szybko, niemal brutalnie, podniecony obfitym ciałem, które otwierało się pod nim i swobodnie amortyzowało jego ciężar. Przez kilka dni Fabian był nie tylko pacjentem dziewczyny, ale także jej kochankiem. Nie miał jeszcze sił, żeby wsiąść na konia. Rano, zanim wyruszała do sklepu, zjadał z nią śniadanie, potem szedł na plażę, ucinał sobie drzemkę w cieniu parasola, następnie zażywał kąpieli, wracał pod parasol i znów zasypiał. Dziewczyna, z nieodłącznym tranzystorem przewieszonym przez ramię, przychodziła na plażę w przerwie obiadowej, przynosząc jedzenie; po posiłku siedziała w milczeniu obok Fabiana, czasem bezmyślnie przerzucając z ręki do ręki pomarańczę, czasem bawiąc się jo-jo i obserwując z fascynacją jego ruch w górę i w dół. Za- wsze była ubrana w spłowiałą kurtkę dżinsową i bezkształtne, workowate spodnie, a na wyprawy na plażę wkładała stary kapelusz kanadyjskiej policji konnej, którego nie zapięty pasek dyndał jej koło ucha. Kiedy brnęła ociężale przez piach, z twarzą przysłoniętą dziwacznym nakryciem głowy, Fabian myślał o niej jako o uchodźcy z jakichś nieznanych obszarów ogarniętych wojną, wciąż wędrującym bez celu w poszukiwaniu miejsca, które mógłby nazwać domem. Na plaży nigdy się nie rozbierała. Fabian domyślał się, że wstydzi się swojego tłustego, pofałdowanego ciała. Obserwował ją ukradkiem, kiedy mijały ich grupki nastolatków - szczupłych i opalonych, z deskami surfingowymi pod pachą - którzy chichotali szyderczo na jej widok. Dziewczyna ignorowała ich, ale Fabiana złościło to młodzieńcze okrucieństwo. Opowiedziała mu swój życiorys neutralnym, obojętnym głosem, zupełnie jakby mówiła o obcej osobie. Urodziła się w ubogiej dzielnicy San Francisco jako nieślubne dziecko białych rodziców, których nigdy nie poznała. Adoptowało ją małżeństwo japońskiego pochodzenia, które uważało, że dziewczętom niepotrzebne jest wykształcenie; pozwolili jej rzucić szkołę. Wkrótce, zirytowani postawą rządu, który odmówił im wypłaty odszkodowania za internowanie podczas drugiej wojny światowej, przyrodni rodzice dziewczyny postanowili wrócić do Japonii, zabierając ze sobą własne dzieci. Zdana na siebie, wędrowała odtąd samotnie po kraju, jeżdżąc autostopem i najmując się do różnych prac, zdobywając przypadkowe umiejętności i wiedzę. Dopiero niedawno zjawiła się na Florydzie. W jej maleńkim mieszkanku Fabian nie znajdował niemal żadnych śladów jej istnienia poza kapeluszem kanadyjskiej policji konnej, dużą mapą Stanów Zjednoczonych, wielokrotnie składaną i zabrudzoną od używania, jo-jo, kuponami żywnościowymi. W łazience wisiała na drucie plastikowa kukiełka, która tańczyła, kiedy ją potrącał. Na jednej półce stały równo ułożone tanie książki kieszonkowe o błyszczących okładkach, wyraźnie nie tknięte. Były to najprzeróżniejsze poradniki; Fabian nie dojrzał wśród nich ani jednej książki skłaniającej do refleksji, powieści lub antologii poezji. Po obu stronach książek stały malutkie flagi. Jedna amerykańska, a druga ukazująca wschodzące słońce Japonii na brudnym białym tle. Duży telewizor, nie pasujący do ciasnego jak cela mie- szkanka, zajmował prawie całą ścianę. Dla dziewczyny, po monotonnym dniu w sklepie, sennym obiedzie na plaży, obrzędzie kolacji, telewizor był jej własnym wschodzącym słońcem, nagrodą na końcu trasy kanadyjskiego konnego policjanta. Zmywała szybko naczynia - tylko wtedy przejawiała jakikolwiek pośpiech - siadała na poduszkach leżących na podłodze i wpatrywała się w ekran. Jadła, ziewała, podnosząc się tylko po to, żeby zmienić kanał, jeśli jakiś program znudził ją nie wiadomo czemu, lub żeby uzupełnić ciasteczka na talerzu, który wiecznie dotrzymywał jej towarzystwa, podobnie jak plastikowy pojemnik z lodami, który nigdy nie był ani pełny, ani pusty. Nie ignorowała świadomie Fabiana, ale po prostu nie rozumiała, że może nie podzielać jej entuzjazmu dla telewizji - nie rozumiała, że ogłuszający hałas i ciągle zmieniające się obrazy wykluczają możliwość jakiegokolwiek porozumienia. Fabian uważał ją za wierną opiekunkę telewizora, który był jak idealne dziecko: nigdy się nie krzywił, nigdy nie naprzykrzał, niczego nie wymagał. Dziewczyna nie miała za złe pojawiającym się na ekranie postaciom, że wiodą życie o wiele bardziej tłoczne, gorączkowe i obfitujące w wydarzenia niż ona. Czerpała otuchę z oglądanego świata, niczego nie zazdroszcząc; odpowiadał jej uporządkowany rytm telewizji, stałe pory programów, regularne przerwy na pogodne reklamy, które przypo- minały jej o arsenale nie zrealizowanych potrzeb i ofiarowywały leki na wszystkie bolączki, lecz nie krytykowały jej za to, że sama do niczego nie dąży. Śledziła ciągłą paradę gwiazd, których śmierć nigdy nie jest ostateczna; kochanków, którzy żenią się albo rozwodzą; łajdaków, którzy umierają albo giną; chorób, które zabijają lub dają się zwyciężyć; wojen, które rozpoczynają się i zaraz kończą; planet, które się podbija, traci i znów podbija. Fabian wyzdrowiał pod opieką dziewczyny, a przynajmniej na tyle odzyskał siły, że mógł w pełni korzystać z uroków posiadłości milionera, nawet jeśli nie czuł się jeszcze zdolny grać w polo. Dziewczyna wiedziała, dokąd się wybiera - powiedział jej o zaproszeniu, pytając, którędy najlepiej tam dojechać - ale ilekroć podczas ostatnich dwóch dni w kawalerce wspominał o bliskim rozstaniu, kiwała obojętnie głową i wracała do telewizo- ra, cały czas bawiąc się jo-jo. W dniu wyprowadzki podwiozła Fabiana rano do agencji wynajmu samochodów i pomogła mu przełożyć walizki do bagażnika wynajętego wozu. Przy każdym ruchu jej obfite piersi podskakiwały pod wytartą dżinsową kurtką. Stojąc przy krawężniku Fabian objął na pożegnanie dziewczynę, ale nie obiecywał, że się znów zobaczą, że ją odwiedzi lub będzie utrzymywał z nią kontakt; nie potrafił odgadnąć, czy ma do niego pretensję, że rozstaje się z nią tak definitywnie. Kapelusz kanydyjskiej policji konnej zasłaniał jej oczy. Kiedy Fabian ruszył, rysy twarzy dziewczyny natychmiast zaczęły się rozmywać w jego pamięci, choć w uszach nadal dźwięczała mu muzyka country dobywająca się z jej trzeszczącego tranzystora. Po ulokowaniu się w domku dla gości w rozległej posiadłości milionera Fabian chętnie zanurzył się w luksusie. Codziennie po śniadaniu, które czasami jadał przy basenie, ale najczęściej w przydzielonym mu apartamencie, obserwował, jak dwa spośród licznych helikopterów gospodarza wzbijają się z pobliskiego lądowiska, przez chwilę wiszą w porannej mgiełce, po czym kierują się na lotnisko po zjeżdżających się gości. Część zaproszonych osób przybywała w limuzynach z szoferami lub w samochodach najróżniejszych roczników i proweniencji, niekiedy prowadzonych przez kierowców wyścigowych; inni goście przypływali jachtami lub przylatywali własnymi samolotami; zdarzało się nawet, że ktoś przyjeżdżał na motocyklu. Posiadłość przemieniała się w ogród rozkoszy, do którego bogaci wycofywali się, by cieszyć się przychylnością losu, potentaci, by czuć się zwykłymi ludźmi, pracowici, by oddawać się bez wytchnienia rozrywkom, leniwi, by pozorować, że coś robią. W stajniach i na wybiegach dla koni, gdzie Fabian czuł się w swoim żywiole, sławni olimpijczycy mieszali się z zawodnikami polo i znakomitymi dżokejami, którzy wygrywali wyścigi na wierzchowcach hodowanych przez milionera. Przy basenie bratali się z wielkimi przemysłowcami i finansistami, projektantami mody z Malibu i Big Sur, politycznymi impresariami i ich podopiecznymi z Waszyngtonu i Nowego Jorku, zwycięzcami turniejów brydżowych i trik-traka w Palm Beach. Gwiazdy estrady zaangażowane w Miami zjawiały się pod wieczór, żeby przyjmować hołdy zebranych lub umilać im czas występami; często zostawały na noc, by uatrakcyjnić poranną partię golfa lub tenisa. W salonach rezydencji i na stolikach przy basenie leżały egzemplarze książki Fabiana o ekwitacji. Wyeksponowano je ze względu na kilka pochlebnych uwag o gospodarzu, którego Fabian uważał za świetnego gracza, oraz o jego wspaniałej stajni argentyńskich wierzchowców. Część gości doszła do wniosku, że Fabian jest zaprzyjaźniony z milionerem; wkrótce stał się ośrod- kiem zainteresowania i różni ludzie chcieli z nim rozmawiać o polo, jeździectwie i koniach, czy to przy drinkach, przy kolacji, czy podczas oglądania meczu. To właśnie tu, otoczony uwodzicielskim nimbem sławy, Fabian poznał Eugene'a Stanhope'a, który poczuł do niego wyjątkową sympatię, a który - jak większość niezmiernie bogatych ludzi - był nawykły do zaspokajania wszystkich swoich zachcianek. Zanim Fabian zorientował się, co się dzieje, był już przyjacielem i płatnym partnerem do gry człowieka, którego ledwo poznał. Wkrótce po przyjeździe Fabiana gospodarz urządził przy basenie przyjęcie urodzinowe dla młodej i bogatej rozwódki z Teksasu, która zjawiła się na dłuższy pobyt. Poprosiła Fabiana, żeby wpisał się jej do książki, bynajmniej nie kryjąc swojego zainteresowania osobą autora. Fabian zamierzał ją właśnie zaprosić do tańca, kiedy zatrzymała go grupka entuzjastów polo, którzy chcieli, żeby wyjaśnił im pewną sporną kwestię. Rozmawiał z nimi przez moment, po czym ruszył niecierpliwie w stronę rozwódki, kiedy podszedł do niego służący i poinformował go szeptem, że przybyła młoda dama, która twierdzi, iż jest jego przyjaciółką. Zaprowadził zaskoczonego Fabiana przez liczne halle do niewielkiego salonu. Tam Fabian ujrzał swojego nieoczekiwanego gościa; była to dziewczyna, która opiekowała się nim, kiedy miał gorączkę. Jej zwalista sylwetka prezentowała się wręcz żałośnie na tle wiotkich trzcinowych mebli z miękkimi poduszkami i jasnych ścian, na których wisiały wspaniałe obrazy. Dziewczyna, jak zwykle ubrana w dżinsową kurtkę i workowate spodnie, podbiegła do Fabiana chybocząc się na swoich krótkich nogach; nie miała ze sobą radia, ale kapelusz kanadyjskiej policji konnej podskakiwał jej na plecach. - Stęskniłam się za tobą. Musiałam przyjechać cię zobaczyć - oznajmiła wyciągając ręce, żeby go objąć. Służący wykonawszy to, co do niego należało, wycofał się dyskretnie. Fabian posadził łagodnie dziewczynę na dwuosobowej kanapie. - Powinnaś była zadzwonić - powiedział spokojnym, lecz stanowczym tonem, siadając obok niej. - Twój głos to za mało. Tęsknię za tobą - odparła. Fabian rozejrzał się zdenerwowany. Przez otwarte okna balkonowe wychodzące na ogród widział gości rozkoszujących się leniwą aurą wieczoru, pary przechadzające się między przystrzyżonymi żywopłotami lub siedzące na ozdobnych żelaznych ławkach; mężczyźni mieli na sobie czarne albo białe smokingi, kobiety zwiewne szyfonowe suknie, a na ramionach hiszpańskie szale. Bał się, że zaraz ktoś wejdzie do środka i zobaczy go w towarzystwie dziewczyny, której sam fakt istnienia mógł wzbudzać tylko litość i niedowierzanie. Musiałby ją przedstawić, a wówczas pewnie by go jeszcze bardziej ośmieszyła, naiwnie opowiadając obcym ludziom, dlaczego do niego przyjechała. - Dlaczego za mną tęsknisz? - spytał niecierpliwie. - Po prostu tęsknię - odpowiedziała z uśmiechem, napierając na niego piersiami osłoniętymi kurtką. - Ty też za mną tęskniłeś? Rozdrażnienie Fabiana wzrosło, kiedy pomyślał, że rozwódka z Teksasu może właśnie w tym momencie stoi przy basenie albo w ogrodzie i rozmawia z innym mężczyzną; nie miał ani chwili do stracenia. - Nie zapomniałem cię - powiedział ostro. - Ale nie tęskniłem za tobą. Przynajmniej dotąd - dodał, żeby złagodzić wymowę swoich słów. - Mogę zostać z tobą? Nie potrafił ukryć irytacji. - Ze mną? Tutaj? - spytał. - Tak. Dopóki nie będziesz musiał wyjechać. Wzięłam tydzień urlopu. - Nie, nie możesz - oświadczył ze złością. - Nie zostałaś zaproszona. Z ogrodu weszła do środka jakaś para; popatrzyli na obrazy i chcieli właśnie podejść bliżej, żeby przyjrzeć się zdjęciom, kiedy zauważyli Fabiana i dziewczynę. Fabian odwrócił się do nich plecami. Mężczyzna i kobieta uśmiechnęli się blado i wyszli. Dziewczyna jakby nie zauważała irytacji Fabiana. - Możesz mnie teraz zaprosić - rzekła. - Zamieszkam z tobą. - Nic z tego. Nie chcę cię tutaj! - oznajmił twardo, wstając z kanapy. - Wracasz do siebie, i to fjuż. Jej zwalista sylwetka nie drgnęła. - Ale dlaczego? Mogę pomagać przy koniach - powiedziała przekonana, że jednak osiągnie to, czego pragnie. - Wracasz do domu. Natychmiast! - zawołał biorąc ją za ramię. Ale nie zamierzała się podnieść, więc w końcu musiał ją szarpnąć. Dopiero wtedy wstała, krzywiąc się z bólu. - Pozwól mi zostać - poprosiła. - Chcę cię widzieć. Chcę zobaczyć, jak jeździsz. - Do domu! Już! Pociągnął ją do drzwi. Szła za nim niechętnie, a szerokie nogawki jej spodni trzepotały przy każdym kroku. Gdy znaleźli się na zewnątrz, Fabian skierował się do głównej bramy, ale nagle zdał sobie sprawę, że mogą natknąć się na gości spacerujących po ogrodzie. Szybko skręcił na drogę używaną przez dostawców. - Zabrałam ze sobą śpiwór. Mogę sypiać w lesie i widywać się z tobą w ciągu dnia. - Z jej proszącego tonu przebijał upór. Próbowała objąć Fabiana, ale ją odepchnął. - Wracasz do domu - powtórzył ciągnąc ją za sobą; kapelusz podskakiwał jej na plecach. Doszli do bramy dla dostawców. W świetle pojedynczej latarni mignęła Fabianowi twarz, na której malowała się ponura rezygnacja. Wypchnął dziewczynę za bramę i nie oglądając się, wrócił pospiesznie nad basen. Rozwódka, wyciągnąwszy się z wdziękiem na leżance, odpoczywała z jego książką w dłoni. Umiała się bronić przed zalotami; wkrótce przezwyciężanie jej oporu całkowicie pochłonęło Fabiana i zatarło w jego pamięci spotkanie z dziewczyną w kapeluszu kanadyjskiej policji konnej. Nazajutrz rano, kiedy wraz z innymi gośćmi milionera trenował strzelanie do bramki, jadąc skrajem boiska dojrzał na trybunie znajomą zwalistą sylwetkę. Ogarnęła go furia; ściągnął gwałtownie wodze, zawrócił wierzchowca i pomknął do trybuny. Dziewczyna, uradowana, zaczęła zbiegać po drewnianych schodach; jej sandały łomotały o deski, a bliźniacze góry pod wytartą kurtką podskakiwały przy każdym kroku. Fabian spojrzał na nią z prychającego wierzchowca, trzymąjąc kij uniesiony, jakby chciał ją uderzyć. Kilka kobiet siedzących na trybunie popatrzyło z rozbawieniem na tę źle dobraną parę, wymieniając szeptem uwagi. - Co tu robisz? - spytał Fabian, specjalnie nie podnosząc głosu. Podeszła bliżej, niemal dotykając twarzą końskiego pyska, z którego skapnęła piana na wybrzuszenia rysujące się pod kurtką. Dziewczyna nawet tego nie zauważyła, wpatrzona w Fabiana. - Przyszłam cię zobaczyć - oświadczyła z uśmiechem. - Brakuje mi ciebie. - Mówiłem ci, żebyś wracała do domu - powiedział dźgając ją kijem. - Spałam w lesie. Podobało mi się. Chętnie będę tak czekać na ciebie. Zorientował się, że pozostali gracze obserwują ich z daleka. Dwóch zawodników ruszyło ku niemu i dziewczynie z odległego końca boiska. - Wracaj do domu! - warknął. - Zaczekam na ciebie tam - odpowiedziała spokojnie, wskazując las za boiskiem. - Przyjdź, dobrze? - Wracaj do siebie! Koń zaczął parskać niespokojnie; szybciej wyczuł gniew jeźdźca niż dziewczyna. Znów spojrzała na Fabiana. Dostrzegłszy jej uśmiech, zdał sobie sprawę, że jego słowa spłynęły po niej bez śladu, zupełnie jak telewizyjne obrazy. - Będę czekać w lesie, za kępą kaktusów. - Uśmiechała się łagodnie, czule; jego gniew w ogóle do niej nie docierał. - Gdybyś nie mógł przyjść, nie przejmuj się, i tak będę czekała. - Rób, co chcesz! - zawołał z wściekłością. - Na mnie nie licz. Ścisnął boki wierzchowca, zawrócił gwałtownie i ruszył galopem; na dziewczynę spadły grudy ziemi tryskające spod kopyt. Po treningu urządzono piknik na trawniku obok boiska. Goście leżeli na kolorowych kocach i poduszkach, a kelnerzy w białych marynarkach roznosili różne przysmaki. Strzelające korki szampana spłoszyły stadko bażantów ukrytych w wysokiej trawie; ptaki, bijąc skrzydłami, pomknęły w stronę lasu. Fabian oddalił się nieco od gości. Zmęczony grą i podchmielony szampanem, potknął się na nierównej murawie. Dalej ciągnęły się kaktusy; zagłębił się w nie ostrożnie, unikając włochatych kolców. W gorących promieniach słońca z kolczastych, jakby martwych ramion roślin unosił się trupi zapach. Kaktusy pozostały w tyle; Fabian znalazł się na ścieżce, która zawiodła go do altanki w głębi lasu. Tam, przy krzaku jeżyn, zobaczył siedzącą na ziemi dziewczynę. Nuciła piosenkę, czekając na przybycie kochanka. Kiedy go zauważyła, wstała ociężale i ruszyła do niego przez splątane pnącza dzikiego chmielu. - Wiedziałam, że przyjdziesz - rzekła. - Po prostu wiedziałam. Kiedy wyciągnęła do niego ramiona, Fabian, rozdrażniony upałem, doznał ataku furii; odepchnął dziewczynę z taką siłą, że upadła w kępę tarniny. - Dlaczego to zrobiłeś? - spytała, autentycznie zdziwiona. Podniosła się. W jej głosie nie było lęku. - Przecież tylko chcę się z tobą widzieć. Tylko o to proszę. Podeszła do niego; na włosach i kurtce miała liście jeżyn i zgniecione białe płatki. - Wracaj do domu! - wrzasnął. Spłoszony ptak wzbił się z piskiem w powietrze. Błagalny wyraz twarzy i upór dziewczyny jeszcze bardziej rozwścieczyły Fabiana. Zaczął ją bić, uderzając raz w jeden, raz w drugi policzek, to otwartą dłonią, to jej wierzchem. - Wynoś się! Wynoś się! Dziewczyna chwiała się od ciosów, a jej piersi gwałtownie kolebały się na boki; w końcu upadła na kolana. Oczy zaszły jej łzami. - Ale dlaczego, Fabian, dlaczego? - jęczała wzmagając jego furię. Nagle uspokoił się, wyczerpany; wyładował już swój gniew. Podniósł drżącą dłoń do wyschniętych warg. Oddychając szybko, popatrzył na dziewczynę wyciągniętą na ziemi pośród kołyszącej się sennie trawy. - Dlaczego, dlaczego? - skomlała. - Bo nie chcę cię tutaj! Dlatego! Rozumiesz? - Próbował opanować drżenie, które nim wstrząsało. - Bez ciebie moje życie jest niewiele warte - wyszeptała przez łzy, dźwigając się wolno z ziemi; źdźbła trawy lepiły się jej do twarzy. - Jeżeli jest niewiele warte beze mnie, byłoby niewiele warte ze mną - odpowiedział. - Chcę cię tylko widzieć. - Znów ten sam uporczywy refren. - Być przy tobie, z tobą. Mam tylko ciebie. Znów ogarnęła go wściekłość, równie nagle jak wcześniej ustąpiła. Chwycił dziewczynę za włosy i przybliżył jej twarz do swojej. Włosy w jego dłoni były spocone i lepkie, a blada, piegowata twarz zaczynała puchnąć od jego uderzeń. - Chcę tylko być przy tobie, być przy tobie - przedrzeźniał ją. Jedną ręką trzymając dziewczynę za włosy, drugą mocnym szarpnięciem rozpiął jej kurtkę, obnażając obfite piersi. Potem oderwał dziewczynie szelki i pociągnął w dół jej spodnie; opadły wokół kostek, ukazując szare majtki. - Nie jestem twoim telewizorem, nie możesz mnie włączyć, kiedy chcesz! - krzyknął odpychając ją od siebie. Znów się przewróciła, bezradnie usiłując podtrzymać piersi plaskające o żebra; jej tłuste uda, pokąsane przez owady, znaczyła czerwona wysypka. - Nie jestem twoim telewizorem! - krzyknął znów. - Masz tylko siebie, a czy myślisz o sobie kiedykolwiek? Oglądasz się? Słuchasz swojego głosu? Nie przeczytałaś ani jednej książki, nie zrobiłaś nic, żeby odkryć, czego oczekujesz od życia i co życie mogłoby ci dać. O niczym nie myślisz, nic nie widzisz, nic nie rozumiesz. - Zaczynało mu brakować tchu, ale krzyczał dalej, a jego głos dudnił po cichym lesie. - Nie masz nic do dania, nic, czym mogłabyś się podzielić. Twoje uczucia są tak odrażające jak twoje ciało, twój umysł tak leniwy jak twoja dupa, twoje życie tak puste jak twoja dusza! Telewizor to jedyny odpowiedni dla ciebie towarzysz, nie ja! Usiadła zwracając ku niemu twarz, z której strzepywała źdźbła trawy. - Może pewnego dnia zmienisz o mnie zdanie. - Chlipała cicho jak dziecko. - Wiele wody musiałoby upłynąć. A ja nie zamierzam czekać. Ruszył ścieżką. Dziewczyna poderwała się na nogi, podciągając spodnie; włosy miała potargane i upstrzone kawałkami liści, twarz czerwoną, plamistą. - Wiem, że jesteś sam, nie masz nikogo, kto by się tobą opiekował - wyjąkała. - Zaczekam na ciebie. Będę tutaj. Stracił zdolność myślenia. Zatrzymał się i wrócił do niej. Chwycił ją za ramiona i zaczął nią potrząsać, wpatrując się w jej puste oczy; głowa latała jej na boki, grudowate ciało kołysało się, a piersi podskakiwały, jakby miały odpaść od tułowia. - Nie masz po co! - wrzasnął. - Nie masz po co czekać! Będę na innym kanale! Pchnął ją; rymnęła na ziemię. Pot wystąpił mu na czole i szyi, serce waliło młotem. Opierając się o drzewo, zmierzył niechętnym wzrokiem leżącą przed nim bezkształtną sylwetkę; dziewczyna łkała i pociągała nosem. W głowie miał kompletną pustkę, jego myśli były gnuśne i ciężkie jak ciało dziewczyny. Znów ruszył w las, łapczywie wciągając w płuca powietrze. Maszerował wąską ścieżką, miażdżąc butami jagody, których sok tryskał mu na cholewy; splątane pędy czepiały się nogawek, ostre chwasty chłostały go po łydkach. Wciąż drżał na całym ciele, więc przystawał co kilka kroków, żeby się uspokoić; był wściekły na dziewczynę, ale również zły na siebie, że tak się zapamiętał w furii. Kiedy zbliżał się do kaktusów, wyskoczyło spomiędzy nich stadko młodych siwek; czym prędzej skryły się w gęstym poszyciu, skąd śledziły niespokojnie jego przemarsz przez ich teren. W domku dla gości Fabian znalazł liścik od rozwódki wsunięty pod drzwi swojego apartamentu. Miała nadzieję, że nazajutrz rano zechce udzielić jej lekcji gry w polo. Przyrządził sobie mocnego drinka i napełnił wannę gorącą wodą, ciesząc się na spotkanie. Patrząc na elegancko skreślony liścik, który szeleścił mu w dło- ni, postanowił raz na zawsze, że choć nie ma magnetyzmu i czaru, dobrego pochodzenia i nazwiska, pieniędzy i majątku, już nigdy nie pozwoli zrobić z siebie marionetki osobie tak irytująco patetycznej jak dziewczyna, którą zostawił w lesie. Po kąpieli uciął sobie drzemkę; zwalista sylwetka dziewczyny wciąż zakłócała jego sen o rozwódce. Umęczony incydentem w lesie, spał przez całe popołudnie; kolację zjadł w pokoju i znów wrócił do łóżka. Nazajutrz rano obudził się wypoczęty, z jasnym umysłem. Wstał w znakomitym, optymistycznym nastroju i ubrał się starannie na spotkanie z rozwódką. Wybrał w stajni wierzchowce na lekcję gry w polo i właśnie miał wskoczyć na siodło, kiedy się zorientował, że woła go mężczyzna jadący w jego stronę na wózku golfowym. Nie mógł sobie przypomnieć, skąd zna tego człowieka, ale wiedział, że już go kiedyś widział. Mężczyzna, dość nijako ubrany, wysiadł z wózka i podszedł do Fabiana, który czekał przy koniu. - Przepraszam bardzo. To ja powiadomiłem pana przedwczoraj wieczorem o przybyciu tej młodej damy - wyjaśnił nawykłym do uniżoności głosem, ściskając w dłoni czapkę. - Tak, pamiętam. - Fabian był przekonany, że służący przyszedł mu powiedzieć, że dziewczyna ponownie się zjawiła. - Co, znów was do mnie przysłała? - spytał chłodno, poprawiając uzdę. Mężczyzna zawahał się, unikając wzroku Fabiana. - W pewnym sensie - wymamrotał. - Proszę jej powtórzyć, że jestem zajęty - oświadczył Fabian, wskakując na grzbiet wierzchowca. - I że nie chcę się z nią widzieć. Z trudem utrzymywał w miejscu rozbrykanego konia, który rwał się do biegu. - Niestety, nie mogę tego zrobić - oznajmił z przekonaniem służący. - Nie macie wyboru. Przekażcie jej moje słowa. - Nie mogę - rzekł służący, patrząc ponuro na rozmówcę. Fabian poruszył się niespokojnie w siodle, zły, że dziewczyna może mu zepsuć randkę z rozwódką. - W porządku, sam to załatwię! - zawołał gniewnie. - Powiedzcie mi tylko, gdzie jest. Służący spuścił wzrok. - Przy bramie dostawczej. Fabian ścisnął nogami wierzchowca i ruszył kantrem ścieżką biegnącą wokół stajni, kierując się w stronę pomieszczeń gospodarczych. Przy bramie stały dwa radiowozy, wokół których zebrała się gromadka Murzynów i Murzynek; poranne promienie słońca połyskiwały na chromowanych elementach karoserii. Kiedy Fabian zsiadał z konia, wszystkie twarze zwróciły się ku niemu. Podchodząc do bramy zauważył, że niektórzy parobkowie dziwnie trzymają czapki; jak w kościele. Przesunął wzrokiem po tłumie, ze złością wypatrując kapelusza kanadyjskiej policji konnej. Wreszcie go zobaczył; wisiał na ogrodzeniu. Po chwili dostrzegł zwalistą sylwetkę dziewczyny. Serce zaczęło mu łomotać, w gardle zaschło; kolana uginały się pod nim, a kij drżał mu w dłoni, kiedy szedł w stronę dziewczyny. Nieduży tłum rozstąpił się przed nim. Na jednym ze słupów ogrodzenia kołysało się jej ciało. Ogarnął spojrzeniem szorstki płowy sznur wrzynający się jej w szyję, gruby słup wznoszący się nad jej głową, pusty kosz wyłożony słomą, z którego wysypały się grejpfruty, kiedy kopnęła go w bok, pozbywając się podpory. Patrzył na znajomą kurtkę, od której poodpadały guziki, na matową skórę piersi wyzierających między połami, na workowate spodnie, na szelki plączące się wokół bioder, na sandały o spękanych paskach i wytartych podeszwach. Skierował wzrok na twarz dziewczyny, przekrzywioną w bok przez sznur; zobaczył otwarte usta i język przyciśnięty do wargi, jakby osłaniał bliznę. Drżący motyl barwy bursztynu przysiadł na szklistym oku, które nie mogło mrugnąć, bezbronne wobec żaru lejącego się z nieba. Fabian wpatrywał się w sińce, które jego gniewne ręce pozostawiły na policzkach dziewczyny, w zadrapania na jej piersiach. Kiedy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń, podskoczył jak oparzony. Odwrócił się i ujrzał policjanta. - Dowiedzieliśmy się, że przyjechała tu, żeby zobaczyć się z panem - powiedział spokojnym tonem policjant, wskazując ciało otwartym notesem, który trzymał w dłoni. - Tak mi mówiła - rzekł Fabian, starając się nadać swojemu głosowi równie spokojne brzmienie. - A co pan jej powiedział? - Po-po-powiedziałem... - Fabian zaczął się nagle jąkać - po-po-powiedziałem, że-że-żeby wróciła do domu. Policjant uniósł wzrok znad notesu. - I co jeszcze? - spytał. - Powiedziałem, żeby dała mi spokój. Policjant zapisał. - I co jeszcze? - powtórzył. - Żeby dała mi spokój. Żeby przestała mi się narzucać. - I to wszystko? - Tak jest. Policjant zamknął notes. - Najwyraźniej posłuchała pana - rzekł. Fabian od lat regularnie przeglądał "The Saddle Bride", fachowe pismo hipologiczne, które prowadziło kronikę prezentującą sylwetki osób związanych z jeździectwem, grą w polo, ujeżdżaniem i trenowaniem koni. Co miesiąc studiował stałą rubrykę "Młode amazonki: kto jest kto pośród nastolatek", której szpalty, umieszczone obok reklam strojów i przyborów jeździeckich oraz informacji o zbliżających się konkursach i innych imprezach, ciągnęły się przez kilka stron. Przerzucał błyszczące kartki z fotografiami młodych miłośniczek koni - skaczących przez przeszkody, jeżdżących po wybiegu, pozujących w galowych strojach jeździeckich, sukniach balowych lub bryczesach - i zwięzłymi notami zawierającymi informacje o ich bogatych, zwykle znanych rodzicach, zdobytych przez nie medalach i wyróżnieniach, ich aspiracjach i zainteresowaniach, a także opisy przyjęć, na jakich bywają, ich domów, stajni, w których jeżdżą, oraz ulubionych wierzchowców. Uważnie czytał wszystkie dane, wybierając panny, z którymi chciał najpierw subtelnie nawiązać kontakt, potem intymną znajomość. Pewnego lata, na początku wakacji szkolnych, Fabian pzzyjechał do Shelbyville w stanie Tennessee. Przywiózł ze sobą nowego konia do gry w polo: był to kasztan rasy Morgan, którego kupił za jedną trzecią jego prawdziwej wartości, ponieważ zwierzę nie miało potwierdzonego rodowodu. Grupa bogatych miejscowych hodowców zaprosiła Fabiana, żeby wygłosił cykl wykładów dla mło- dych instruktorów konnej jazdy, prezentując nowe trendy oraz rolę tradycji w jeździectwie i skokach. Chętnie przystał na ich propozycję, gdyż przed kilkoma miesiącami jego uwagę przykuła w "The Saddle Bride" fotografia dziewczyny imieniem Stella, która zajęła pierwsze miejsce w pokazie Duma Plantacji; pod zdjęciem wymieniono jej wcześniejsze sukcesy w innych amatorskich pokazach organizowanych przez Związek Hodowców Koni Rasy Tennessee, a także w urządzanych przez tę organizację wyścigach dla młodych amazonek. Chcąc poznać Stellę, Fabian zadzwonił do niej do szkoły z internatem, którą właśnie ukończyła jako prymuska; pamiętał z informacji podanych w piśmie, że zostanie w internacie przez całe lato, żeby przygotować swoją klacz - trzymaną w pobliskiej stajni - do dorocznego ogólnostanowego pokazu koni rasy Tennessee. Zaprosił dziewczynę na swój cykl wykładów. Z początku się wahała, ale w końcu obiecała, że przyjdzie. Przed pierwszym wykładem zobaczył, jak wślizguje się do sali i siada w jednej z tylnych ławek, z dala od innych słuchaczy. Stella była prawdziwą pięknością: na jej typowo amerykańską urodę składały się owalna twarz, rozświetlona przez szeroko rozstawione, topazowe oczy, jasne włosy opadające swobodnie na ramiona, wysunięta odrobinę do przodu dolna szczęka, znamionująca namiętność, wydatne kości policzkowe po obu stronach małego noska o spłaszczonym koniuszku i dziwnie grube usta, w linii których Fabian dostrzegł ślad buty. Ale zachowanie dziewczyny cechowała nieśmiałość i powściągliwość. Dopiero po kilku krótkich rozmowach o koniach, które odbyli nad filiżanką kawy, Stella poczuła się pewniej w jego towarzystwie i opowiedziała mu co nieco o sobie. Oznajmiła, że jej rodzice rozwiedli się, kiedy była dzieckiem i każde z nich znów założyło rodzinę. Mieszkając daleko - w Nowym Jorku i w Nowej Anglii - z aktualnymi małżonkami, zajęci dziećmi z obecnych związków, nie mieli wiele czasu dla swojej pierwszej, już prawie dorosłej córki stojącej na progu kobiecości. Kilka dni później Stella zaproponowała Fabianowi, żeby odwiedził stajnię, w której trzyma swój największy skarb - klacz Hebankę. Kiedy wszedł na teren stajni, od razu zobaczył Stellę ubraną w bluzę z niewyprawnej skóry oraz skórzane nogawice naciągnięte na obcisłe dżinsy, które podkreślały jej wypukłe, wyraźnie zarysowane pośladki. Szorstka skóra bluzy kontrastowała z delikatną, jedwabistą skórą dziewczyny. Stella, skoncentrowana, jeździła po wybiegu: ciężkie łańcuchy umocowane do przednich nóg klaczy - stosowane przy dressażu inochodźców - brzęczały nieprzyjemnie. Hebanka, jak wszystkie konie rasy Tennessee, wywo- dziła się od kłusaków, które pracowały niegdyś na plantacjach, wożąc właścicieli i nadzorców. Stella, idąc w ślady południowców, bez przerwy ćwiczyła swoją klacz, poprawiając i doskonaląc jej trzy chody: stęp na płasko stawianych kopytach, prosty galop i czterotaktowy inochód, przy którym każde kopyto oddzielnie uderza ziemię - specjalność koni tej rasy. Fabian obserwował Stellę, kiedy siedząc na grzbiecie konia, mierzyła odstępy czasu między uderzeniami kopyt o twarde podłoże. Klacz często gubiła rytm, a wtedy odgłos jej kroków przeradzał się w chaotyczny stukot; zaczynała stawiać zadnie nogi jak przy zwykłym kłusie i choć przednie, pod falującą klatką piersiową, stawiała prawidłowo, ich charakterystyczne wysokie wyrzuty były coraz niższe i coraz bardziej niepewne. Wreszcie Stella zsiadła zniechęcona i zaprowadziła klacz do pomieszczenia na końcu stajni. Na półkach stało mnóstwo słoików z maściami; obok nich leżały rozmaite ciężary, kliny do kopyt, podkładki, a także łańcuchy różnej długości i grubości. Dziewczyna wprowadziła ostrożnie Hebankę na środek pomieszczenia i przywiązawszy zwierzę do dwóch słupków, zdjęła arsenał łańcuchów oplatających jego przednie nogi. Klacz, wiedząc, co ją czeka, kopała nerwowo ziemię; oddychała szybciej, oczy miała rozszerzone. Tuż nad kopytami Hebanki Fabian ujrzał liczne rany okalające pęciny niczym egzotyczna ozdoba; część się goiła, część ropiała. Stella zdjęła z półki słoik i gumowe rękawiczki, po czym przykucnęła i zaczęła cierpliwie pokrywać lepką pastą rany na jednej z przednich nóg klaczy. Wyjaśniła Fabianowi, że podobnie jak wielu właścicieli koni tej rasy, tworzy na pęcinie "wyrzutkę" - otwartą ranę, która się nie goi, ustawicznie podrażniana przez ciężki łańcuch lub specjalny kamasz. Żeby zmniejszyć ból, koń musi zmienić krok i wyżej wyrzucać nogi, co umożliwia mu rozwinięcie jego wrodzonej - jak twierdzą hodowcy - predyspozycji do inochodu. Stella oświadczyła, że nie odpowiada jej większość gotowych preparatów stosowanych do tworzenia tego rodzaju ran. Jedne są zbyt mocne i kauteryzują tkankę, inne z kolei zbyt słabe. Dlatego sama przyrządza różne pasty, od tak silnej, że niemal spala tkanki, kiedy smaruje się nią pęciny przed nałożeniem kamasza lub łańcucha i ruszeniem w jazdę, po tak delikatną, że można ją zostawić na nodze przez noc, a nawet całą dobę, by spowodowała powstanie odpowiedniej rany. Dziewczyna miała nadzieję, że jej wysiłki zostaną nagrodzone pod koniec lata, i Hebanka zakwalifikuje się do National Celebration w Shelbyville - najważniejszego w kraju pokazu koni rasy Tennessee - a tym samym przeistoczy się ze zwyciężczyni paru lokalnych imprez w wierzchowca najwyższej klasy. Z każdą kolejną warstwą pasty ciałem klaczy wstrząsał nowy dreszcz. Uwiązana między dwoma słupkami, zachowywała się tak, jakby miotały nią sprzeczne pragnienia: bunt przeciwko okaleczaniu, a zarazem uległość wobec zamiarów właścicielki wybiegających poza zrozumienie konia. Zwierzę pewnie wyczuwało, że zadawane mu cierpienie - w przeciwieństwie do sporadycznych uderzeń palcatem lub dźgnięć ostrogami - jest częścią większego, misternego planu, że nie stanowi nagany bądź kary. Stella zaczęła wychwalać konia. W jej głosie brzmiała czułość, jakby mówiła o ukochanej osobie. - Kiedy byłam dzieckiem, zawsze najchętniej przyglądałam się koniom rasy Tennessee. Żadna rasa nie porusza się z taką gracją. Hebanka zadrżała nieznacznie, kiedy dziewczęca dłoń w rękawiczce wygładzała pastę. Stella podniosła nogę wierzchowca, żeby gość mógł docenić wyniki zabiegów. Koń szarpnął się, ale Stella trzymała pewnie jego kończynę. Popatrzyła na Fabiana; jej oczy były spokojne, niewinne, szyja atłasowa. - Uważam Hebankę za swoją partnerkę - oświadczyła. - Tyle w niej mocy, a jednak beze mnie nie umiałaby pokazać, co potrafi. Przesunęła się nieco, żeby zająć się drugą nogą konia. - Zmuszając klacz, żeby szła inochodem, rytmicznie kiwała głową, wysoko wyrzucała nogi, okaleczasz ją - powiedział Fabian. - Okaleczam? - spytała z uśmiechem. - Inochód jest ważny, to najbardziej harmonijny koński krok na świecie. Fabian był odmiennego zdania. - W Ameryce Południowej jeździłem na koniach rasy Paso Fino, które stosują inochód spontanicznie, bez treningu i zakładania łańcuchów - rzekł. - Jeśli u koni rasy Tennessee inochód również jest wrodzoną umiejętnością, dlaczego kaleczy się im nogi i zakłada specjalne kamasze albo ciężkie łańcuchy? Stella wzruszyła ramionami. - Trzeba wydobyć z konia jego naturalną skłonność do stosowania nietypowego chodu - wyjaśniła cierpliwie. Trzeba ją ukształtować, udoskonalić i wzmocnić ćwiczeniami, podobnie jak trzeba trenować konia pełnej krwi, żeby wydobyć jego potencjał do biegu i skoków. - Czy wypalanie koniowi ran chemikaliami i zmuszanie go do noszenia łańcuchów jest według ciebie trenowaniem?! - A co trenerzy wyczyniają z innymi rasami? - Głos Stelli stał się ostry, ale jej ruchy nadal były łagodne, kiedy wcierała jątrzącą pastę w drugą nogę konia. - Ile trzeba treningu, żeby koń pełnej krwi chciał wypruwać z siebie flaki na torze wyścigowym? Albo skakać przez przeszkody dwumetrowej wysokości czy szerokości? Skakanie nie leży w naturze konia; nawet kiedy jest głodny, nie przeskoczy płotu lub rowu, żeby się najeść. - Popatrzyła ironicznie na Fabiana. - Choćby ten Morgan zamknięty w pańskim karawaningu. Ile się musiał nacierpieć, zanim stał się zdatny do gry w polo? I przez co musi przechodzić podczas każdego meczu? - Skoki, biegi, rozwijanie szybkości, to wszystko leży w naturze konia - rzekł Fabian. - Ale nie rany i łańcuchy! - Ani uzda, bat, ostroga, siodło i jeździec - zareplikowała gniewnie dziewczyna, po czym dodała bardziej spokojnym, beznamiętnym tonem: - Nie zmuszam Hebanki do żadnych sztuczek czy popisów sprzecznych z jej naturą. Jedynie kieruję swoim koniem, pomagam mu odkrywać jego istotę. Co w tym złego? - Niedawno, w trakcie przesłuchań prowadzonych przez Kongres, jako członek Amerykańskiego Stowarzyszenia Ochrony Konia opowiadałem się za ustawą o ochronie praw tych zwierząt - oznajmił łagodnie Fabian. Stella słuchała z czujnym wyrazem twarzy. - Ustawa zakazuje używania ciężkich kamaszy. Zakazuje stosowania jakichkolwiek substancji chemicznych lub środków mechanicznych w celu zmiany chodu zwierzęcia. Zakazuje też wszelkich czynności, które mogą sprawić zwierzęciu ból i cierpienie, wywoływać stany zapalne lub spowodować, że okuleje. Co jeśli Hebanka zostanie zdyskwalifikowana, a inspektorzy skierują przeciwko tobie sprawę do sądu? .Stella wstała, zupełnie spokojna. - Hebanka jest zaledwie jedną z tysięcy inochodźców trenowanych w ten sposób. A inspektorów federalnych jest zaledwie dwudziestu; nie daliby rady sprawdzić każdego zwierzęcia! - Czy naprawdę chcesz łamać prawo? - Jakie prawo? Ustawę o ochronie konia uchwalili ludzie, którzy nie mają pojęcia o Południu, nie wiedzą nic o naszych koniach. Nie orientują się, na czym polega różnica między smarowaniem maścią kojącą a jątrzącą, między podkładkami a ciężarkami, więc zakazali używania wszystkiego! - Stella zaczęła wycierać pastę z rękawiczek równie starannie, jak przedtem wcierała ją w nogę Hebanki. - A może wielkie słowa o odkrywaniu istoty konia są tylko fikcją, wygodną wymówką, żeby usprawiedliwić metody treningowe, które umożliwiają zwierzęciu skuteczne współzawodnictwo z innymi rasami, często lepiej wyposażonymi przez naturę? - spytał Fabian, klepiąc zwierzę po pysku. - To, co wyprawiasz ze swoją klaczą, można porównać do tego, co tutejsi plantatorzy robili z niewolnikami! Stella ściągnęła rękawice i cisnęła je w kąt. - Bzdura! - zawołała z przekonaniem. - Nasze konie są wynikiem znakomitych metod hodowlanych, a sposoby treningu uwydatniają odziedziczone cechy genetyczne, których obecność została naukowo dowiedziona. Ustawa o ochronie konia zagraża istnieniu południowych ras, skazuje na zagładę przemysł, jaki wokół nich powstał. Setki tysięcy ludzi, którzy kochają i hodują konie, handlują nimi, wystawiają je na pokazach, pójdą z torbami; zniknie nasz styl życia! Zaczęła uwalniać Hebankę z unieruchamiających ją rzemieni. - W każdym razie - ciągnęła posyłając Fabianowi wyzywające spojrzenie - mimo tak panu drogiej ustawy o ochronie konia, ani jeden wypadek stosowania nakładek lub łańcuchów nie był do tej pory rozpatrywany przez sąd. Wątpię, żeby kiedykolwiek do tego doszło. - Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Klacz, zwolniona z uwięzi, gryzła wędzidło i przebierała nogami. Fabian nic nie powiedział na ostatni argument Stelli. Uznając spór za zakończony, dziewczyna wyznała, że po National Celebration zamierza rozpocząć studia w Kentucky. Mieściła się tam jedyna uczelnia w kraju, której słuchacze mogli specjalizować się w zarządzaniu stajnią lub w ujeżdżaniu; Stella chciała poznać najnowsze metody dressażu swojej ulubionej rasy. Ambicja i zapał Stelli pobudziły zainteresowanie Fabiana, ale równocześnie zdał sobie sprawę, że nie potrafił dotąd przełamać jej obojętności. Jeśli w najbliższym czasie nie podejmie zdecydowanych kroków, by uwieść dziewczynę, wkrótce będzie musiał dać za wygraną, gdyż Stella wyjedzie na studia, kiedy tylko skończy się lato. Odrzucała jednak wszystkie zaproszenia, żeby odwiedzić go w autodomie, opierała się licznym próbom nawiązania bardziej intymnej znajomości. Jej obojętność była dla niego wyzwaniem; przyszło mu nawet do głowy, że może dziewczyna jest związana z innym mężczyzną. Wzrastająca fascynacja Stellą spowodowała, że coraz częściej zaglądał do stajni, w której trzymała Hebankę. Zastanawiał się, jakich metod użyć, żeby rozbudzić w dziewczynie namiętność. Najdrobniejsze szczegóły jej zachowania, jej sposobu bycia, różne zaobserwowane drobiazgi stawały się jego obsesją. Wypatrywał śladów słabości, pęknięć w pancerzu Stelli. Nie znajdował żadnych. Umiejętność godzenia miłości do klaczy ze świadomością bólu, jaki zadaje zwierzęciu, tylko pogłębiały jej tajemniczość. Zaczął podejrzewać, że dla Stelli sam akt stosunku - przerwanie błony dziewiczej - będzie mniej istotny niż wspomnienia związane z oczekiwaniem na ten moment. Zanim odda się Fabianowi, musi dojrzeć w niej chęć zostania jego kochanką, musi się poczuć gotowa do całkowitego podporządkowania się jego woli. Dopiero wtedy zawsze będzie mu uległa. Wówczas, jeśli tylko zechce, w każdej chwili będzie mógł do niej wrócić, nie zapowiedziany, i wziąć ją, już nie dziewczynę, lecz kobietę, może nawet zaręczoną, zamężną, matkę dziecka lub dzieci innego mężczyzny. Wierzył, że wspomnienie tego, co zajdzie między nimi, będzie tak silne, że w przyszłości Stella bez wahania zapłaci mu monetą wybitą przez pamięć - wybitą wyłącznie dla niego. Pewnego ranka w stajni, kiedy mocowała cięższe niż zazwyczaj łańcuchy wokół przednich nóg klaczy, Fabian pod wpływem impulsu schylił się, żeby jej pomóc. Pochylony, dotknął twarzą jej włosów; byli tak blisko jak para zakochanych. Nagle jeden z masztalerzy, stary Murzyn, wyłonił się zza boksu i znalazł tuż przy nich. Drzwi stajni zamknęły się z trzaskiem zbyt późno, żeby ich uprzedzić. Fabian odsunął się od Stelli niezadowolony, że ich chwila bliskości została zakłócona i zły, że ktoś zobaczył, jak się ukradkiem przytula do dziewczyny. Nie mówiąc ani słowa, nie uśmiechając się, Murzyn popatrzył najpierw na Fabiana, potem na Stellę; przez kilka sekund nie odrywał od niej oczu. Dziewczyna też się w niego wpatrywała; z jakimś dziwnym napięciem mierzyli się wzrokiem. Fabian, wciąż pochylony, wrażliwy na nastrój jak koń, poczuł szóstym zmysłem, że przestrzeń między Stellą a starym Murzynem wyraźnie drży, wypełniona lękiem wyzierającym z oczu dziewczyny. Czarny przerwał napięcie tak nagle, jak je wprowadził. Spuszczając wzrok, zaczął udawać, że szuka czegoś, czego nie może znaleźć, pokręcił się chwilę i wyszedł. Kiedy drzwi się za nim zatrzasnęły, znikł lęk Stelli i dziewczyna, znów zupełnie spokojna, wróciła do mocowania łańcuchów wokół pęcin Hebanki. Nie spojrzała na Fabiana. Później tego samego dnia, leżąc w sypialni autodomu, Fabian raz po raz przywoływał w myślach scenę ze Stellą i starym Murzynem. W innym świetle widział teraz pewne rzeczy, które uderzały go w Stelli: jej miłość do Południa, nienawiść do wypełnionej murzyńskimi gettami Północy, jej przesadne identyfikowanie się ze stereotypem południowej piękności. Przypomniał sobie jej zmieszanie, kiedy grupa czarnych wyrostków przyglądała się przez płot, jak jeździ na Hebance; jej niechęć do rozmawiania na temat rodziców, poza stwierdzeniem, że są zbyt zajęci nowymi rodzinami, żeby odwiedzić ją w szkole. Nazajutrz, kiedy Stella skończyła pracę w stajni i miała wsiąść do szkolnego mikrobusu, żeby wrócić do internatu, Fabian zaproponował, że sam ją odwiezie. Uśmiechnęła się, lecz odpowiedziała, że nie może z nim jechać. - Dlaczego? - spytał schodząc po stopniach autodomu. - Już panu mówiłam - rzekła, skromnie spuszczając oczy. - Nie jest pan w moim typie. Przynajmniej na razie. - Zaczęła odchodzić. Fabian chwycił ją za ramię. - Nie w twoim typie? Czy dlatego... - zawahał się ...że jestem biały? Zatrzymała się wpół kroku, jakby złapała ją od tyłu niewidzialna ręka. Po czym nagle, niczym postać z pantomimy, odwróciła się bez słowa do Fabiana. Silny rumieniec oblał jej twarz sprawiając, że pociemniała. Oczy dziewczyny, przez kontrast z chwilową śniadością jej karnacji, wydawały się większe niż normalnie. - Nie rozumiem - wyjąkała wpatrując się w niego. - Dlaczego miałoby mi przeszkadzać, że pan jest biały? - Wiesz, dlaczego - odparł Fabian; był pewien, że odgadł prawdę. Stella przełknęła raptownie ślinę, na jej szyi wystąpiła pulsująca żyła. Ale dziewczyna nie chciała się poddać. - Nie wiem! - zawołała gniewnie. - Wiesz - powtórzył Fabian. - Wiesz, bo choć wszyscy biorą cię za białą, to mimo śnieżnobiałej skóry i jasnych blond włosów jesteś czarna, czarna jak heban, jak Hebanka, twoja ukochana klacz. Jesteś piękną albinoską, białą Murzynką. Ale jesteś Murzynką pełnej krwi, Stello, i w rzeczywistości jesteś tak samo czarna jak twoi rodzice, których nikt nie widział, tak samo czarna jak pozostali członkowie twojej rodziny, tak samo czarna jak ten stary masztalerz. On zna prawdę; ja również. Rozejrzała się nerwowo, przerażona, że ktoś usłyszy ich rozmowę; z jej oczu wyzierał paniczny strach. Zacisnęła zęby i przez moment nie mogła wydusić z siebie słowa. W końcu wyszeptała: - Nikt o tym nie wie. Nikt. Ten stary patrzy na mnie, jakby się czegoś domyślał. Ale nic nie wie. Nikt nic nie wie. - Chodź - rzekł Fabian. - Odprowadzę cię do mikrobusu. Popatrzyła na niego; jej wargi drżały, oczy naszły łzami. - Nie chcę być teraz sama - powiedziała. - Czy mogę posiedzieć chwilę z tobą? - łzy przelały się jej przez dolne powieki i zaczęły ściekać po policzkach. - Możesz. Ale nie obawiaj się; to, co wiem, zostanie między nami. Tylko między nami - zapewnił obejmując ją ramieniem. W autodomie przestała zanosić się szlochem, ale oczy nadal miała wilgotne, zbolałe. W ciągu tych kilku krótkich chwil, które upłynęły, odkąd przyznała się do prawdy, Stella zmieniła się. Znikł uprzejmy, lecz wyniosły styl bycia, prysła powściągliwość, ulotniła się nawet leniwa kadencja południowej mowy. Ich miejsce, kiedy strach ostatecznie ustąpił pola smutkowi, zajęła bez- bronność i cierpienie. - Jak się dowiedziałeś? - Jej pytanie było jakby do- puszczeniem do udziału w zmowie. Powoli i niepewnie niczym nieufne dziecko wzięła jego dłoń w swoje ręce i położyła sobie na kolanach. - Kto ci powiedział? Fabian czuł przez materiał sukienki ciepło bijące od dziewczyny. - Nikt. Wyczułem twój strach, zrozumiałem, że coś ukrywasz. Patrzyłem na twoją twarz i widziałem, co się z tobą dzieje, kiedy ten stary Murzyn wpatrywał się w ciebie. - Przecież jestem biała. - W jej głosie brzmiało znużenie. - Moi rodzice i wszyscy krewni są czarni. Dla mnie, z moją białą skórą i jasnymi włosami, nie było miejsca w ich świecie. Musiałam odejść, przenieść się gdzieś, gdzie nikt nic o mnie nie wie. Dotąd żaden biały nie domyślił się prawdy. Dlaczego tobie się udało? - Może dlatego, że jako dziecko żyłem wśród ludzi, dla których też byłem obcy - odparł Fabian. - Tutaj również, dlatego że urodziłem się w innym kraju, nadal jestem kimś z zewnątrz. Oczy Stelli przestały się szklić, ale wciąż ściskała kurczowo jego rękę. Spojrzała na nią. - Nie wiedziałeś, że jestem Murzynką. A i tak się mną interesowałeś. - Coś mnie do ciebie ciągnęło - rzekł Fabian. - Teraz tym bardziej chcę cię poznać. Uwolnił dłoń i objął Stellę, zaciskając ręce na jej żebrach i wbijając kciuki głęboko w jej piersi. Znów ciemny rumieniec pokrył twarz dziewczyny, rozlewając się na jej szyję i ramiona. Fabian puścił ją, potem jedną ręką odgarnął jej do tyłu włosy, obnażając jasne czoło i uszy, a chropowatą skórą drugiej dłoni, niby w udanej groźbie, przejechał najpierw po policzkach dziewczyny, następnie po jej bluzce, dotykając sutka mocniej, niż zamierzał. Cofnęła się, napięta i wystraszona. - Odkąd rodzice wysłali mnie tutaj, żebym żyła jak biała, nie wiem, kim jestem - szepnęła. - Chcesz wiedzieć? - spytał Fabian. - Tak - odpowiedziała i popadła w milczenie, z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Zsunął dłonie na jej biodra i przyciągnął ją bliżej. Przylgnęła do jego klatki piersiowej; po dawnym oporze dziewczyny nie było ani śladu, zupełnie jakby złamał ją chłostą, nauczył posłuszeństwa. Kiedy tuliła się do niego, wyczuł strach w niemym dotyku jej warg. - Weź mnie - szepnęła. - Jestem sobą. Wreszcie sobą. Rozejrzała się po wnętrzu autodomu, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, gdzie jest i co ją otacza. Autodom Fabiana stał się sanktuarium ich intymnych obrzędów. Stella wkroczyła w obcy sobie świat poznawania i bycia poznawaną, lecz cały czas, w każdym momencie, miała wolny wybór; do niej należała decyzja, czy cofnąć się, czy iść dalej, czy podróżować śmiało do nieznanego celu, czy wrócić do punktu wyjścia. Fabian wiedział, że musi pozostawić dziewczynie możliwość dokonywania wyboru: inaczej byłaby wyłącznie więźniem jego woli, a tak była niewolnicą własnych pragnień. Żadne słowa nie zakłócały ciszy panującej w autodomie; przypominał bezechową komorę. Dotyk, nacisk, gesty i muśnięcia składały się na jedyny język kochanków, lecz jego słownictwo było tak bogate, tak zróżnicowane, że z powodzeniem spełniał rolę uzurpowaną przez mowę. Podczas spędzanych razem godzin ich odczuć cielesnych nie brukała myśl, a ich myśli pozostawały niewrażliwe na doznania fizyczne. Ruchem oka, głowy, ręki, stopy, gestem prostym jak ten potrzebny, by włączyć lub wyłączyć światło, albo równomiernym naciskiem tej czy innej części swojego ciała, Fabian dawał dziewczynie znak, żeby zrzuciła jakąś sztukę garderoby. Ubrany, nagi lub tylko w butach do konnej jazdy, których ostrogi stanowiły ustawiczne zagrożenie dla skóry Stelli, rozpoczynał ciąg tak samo przypadkowy, jak jej wybór odzieży włożonej danego dnia. Zaczynał od buta czy bluzki, nieraz kazał dziewczynie nic nie zdejmować lub pozostać częściowo ubraną. Czasami, gdy już była naga, polecał jej się znów ubrać, nakazywał gestem, by stanęła prosto, uklękła albo się położyła - na schodach, w saloniku, sypialni, łazience, siodlarni, nawet obok Morgana - lub przegięła się przez konia treningowego. Zwykle żadna z przyjętych przez nią pozycji nie była ani całkiem swobodna, ani nadmiernie sztywna; dziewczyna część mięśni miała rozluźnionych, część napiętych i trwała w stanie pośrednim, na przykład na wpół siedząc, na wpół leżąc, dopóki Fabian nie wydał kolejnych poleceń. Zamachiwał się ręką i zatrzymywał ją tuż przy twarzy dziewczyny, żeby dać jej możliwość wyrażenia sprzeciwu lub zgody, a gdy nie oponowała, uderzał ją kilka razy, znów czekał na reakcję, po czym wymierzał dalsze policzki, czasem bijąc tylko z jednej strony, czasem na przemian, aż własna uległość doprowadzała Stellę do wyzwolenia. Wtedy przestawał i przywoływał ją do rzeczywistości; podnosił jej głowę za włosy, a następnie puszczał i patrzył, jak opada między kolana dziewczyny. Kiedy po chwili Stella kierowała na niego wzrok, wyczytywał z jej oczu, odległych od niego zaledwie na długość wyciągniętej ręki, że odzyskała świadomość, kim jest i gdzie się znajduje. Czasami, obserwując ślady swoich rąk, zębów, stóp na pejzażu jej ciała, różne mutacje odcisków pozostawionych przez swoje biodra, kolana, łokcie dawał Stelli znać, że nie wie, czy życzy sobie, by dalej pozostawał poza nią. Kiedy odmawiała wyjawienia, choćby najdrobniejszym gestem bądź wyrazem twarzy, czego w głębi duszy tak naprawdę pragnie, decydował się wejść w nią w poszukiwaniu odpowiedzi, której nie chciała udzielić. Niekiedy, poganiając dziewczynę uderzeniami kolana lub ukłuciami ostrogi, zapędzał ją do rogu, przypierał do belki albo półki, i przygniatał całym ciężarem, zwiększając stopniowo nacisk, aż w końcu przekraczał ostatnią granicę: dziewczyna traciła dech i wiotczała. Wiedziała jednak, że albo zaraz sama odzyska świadomość, albo on tchnie ją w jej usta; lecz bywało i tak, że przy jej pierwszym głębokim westchnieniu, pierwszym słabym ruchu głowy zaczynał znów wszystko od początku. Zdarzało się, że klęcząc na rozsypanych włosach Stelli, posługiwał się jej twarzą, uwięzioną między jego udami, jakby to była neutralna część ciała pozbawiona umiejętności wyrazu, taka jak pośladek czy biodro; kiedy indziej kucał nad dziewczyną, gdy leżała spokojnie, z czujnym wyrazem twarzy, i nic nie krępowało swobody ruchów jej głowy. Często pod jego silnym dotykiem jakaś część ciała Stelli przybierała ciemniejszy odcień, najpierw siny, później fioletowy. Ślady te były dla Fabiana symbolami jego zespolenia z dziewczyną, zespolenia dwóch istnień; potwierdzenie tego widział również w innej reakcji ciała Stelli: kiedy miejsce, gdzie rozciął skórę uderzeniem dłoni lub ukłuciem ostrogi, jakby w zwolnionym tempie nachodziło krwią, spływającą potem ospale ku ziemi. Traktował te stygmaty jak odpowiedzi jej ciała na pytania zadawane przez jego własne. Brał ją, kiedy oddawała mu się z zamkniętymi oczami, pogrążona w swoim prywatnym mroku, a także kiedy patrzyła na niego, na ścianę lub na gęstwinę krzaków za oknem, spowitych w mlecznej mgle, która nadciągała wieczorem. Czasem sygnalizował jej, że ją obserwuje, innym razem wpatrywał się w nią bez jej wiedzy, bez współudziału jej spojrzenia, świadom, że zamknięte oczy Stelli są takim samym potrzaskiem dla niego, jak dla niej jego wzrok; wtedy dawał się jej do skosztowania, albo sam ją kosztował, lub pozwalał dziewczynie poznać jej własny smak z jego ust. Kiedy spodziewała się, że zabierze ją do sypialni, albo gdy już tam byli, nagle wstawał i polecał jej ruchem dłoni, aby za nim szła. W milczeniu prowadził ją do stajni. Bez słowa wskazywał stos lśniących pism, których kartki zwijały się nieco od wilgoci wydzielanej przez siano i konia, bogatych w ilustracje i opisy gloryfikujące erotyczne przyjemności dostępne posiadaczom wierzchowców i uprzęży. Stella podchodziła do pism z wahaniem, jakby wiedząc, że jeśli się do nich zbliży, już nie będzie mogła się cofnąć. Zatrzymywała się przy nich i wybierała jedno na chybił trafił, niczym los na loterii. Opierając się o półki, szybko kartkowała cały numer, jakby chciała się czym prędzej przekonać, jakie nagrody można wygrać, po czym wracała do strony, która najbardziej zwróciła jej uwagę. W skupieniu wpatrywała się w rysunek lub zdjęcie, zaintrygowana tym, co rozpoznała jako własne pragnienie, lub urzeczona czymś, czego dotąd ani nie widziała, ani nawet sobie nie wyobrażała. Czytała wybrany urywek tekstu i przekręcała wilgotną kartkę, lecz zaraz wracała do niego, żeby się upewnić, czy wszystko dobrze zapamiętała. Fabian czekał na nią w ciszy, którą zakłócały tylko parsknięcia, uderzenia kopyt lub, kiedy Morgan rzucał głową, nagłe trzeszczenie sznura łączącego kantar z metalowym kółkiem umocowanym do ściany. Dziewczyna odkładała pismo i spuszczała oczy, sygnalizując swoją postawą, że jest gotowa i że żadna pozycja nie będzie zbyt uciążliwa, żadne miejsce zbyt ciasne, by ograniczyć jej pragnienie oddania się kochankowi. Koński boks stawał się wspólnym łóżkiem ich trojga. Zwierzę było partnerem kobiety i mężczyzny, którym własna nagość uzmysławiała, że ono też jest nagie, choć jego gorące boki, zad, lędźwie, zawsze są odsłonięte, zawsze dostępne dla powonienia, dotyku i wzroku. Stella opierała się o drabinę z sianem, kładąc dłonie na metalowej żerdzi, która odznaczała się na jej gołych udach. Dziewczyna nie zaciskała jednak palców, na znak, że nie będzie się sprzeciwiać, jeśli Fabian woli, aby przeszła gdzie indziej. Wtedy wyciągał rękę, brał Stellę delikatnie za włosy, specjalnie odwlekając moment dotknięcia jej skóry, i podprowadzał ją do zwierzęcia. Ich ciała stykały się: jedno białe, suche, gładkie i chłodne, drugie ciemne, pokryte sierścią, wilgotne i ciepłe. Włosy kobiety, odrzucone do tyłu, opadały na szyję konia, mieszając się z jego grzywą. Fabian popychał dziewczynę na zwierzę i rozpościerał jej ręce wzdłuż jego boku; głowa Stelli spoczywała między kłębem a lędźwiami, w miejscu, gdzie kładzie się siodło. Mężczyzna przygniatał ją swoim ciałem do konia, aby przeszła jego ciepłem, po czym przesuwał ją wolno w stronę zadu, nie odrywając jej pleców od parującej sierści; ocierając się głową o biodro zwierzęcia, w końcu przylegała do jego tylnej nogi, szorstkiej w dotyku i twardej; wówczas Fabian przywierał do dziewczyny i rozsuwał jej uda kolanem, czując, jak ciało Stelli otwiera się i wilgotnieje. Ustawiał ją za koniem, twarzą do zadu, z rękami wyciągniętymi w stronę grzywy zwierzęcia, którego ogon, udrapowany niczym szal na piersiach i brzuchu dziewczyny, spływał między jej uda i włosy łonowe. Napierając na Stellę, Fabian rozpłaszczał ją na zadzie i wchodził w nią od tyłu; cierpliwy rumak cały czas stał nieruchomo, niemy uczestnik ich niemej gry. Następnie Fabian powoli dopasowywał dziewczynę do ciała konia i trzymał ją pod nim; zwierzę odwracało głowę, by przyjrzeć się kobiecie, która ufnie wygięta pod jego brzuchem, uległa wobec jego wielkości, trwała przytulona twarzą do jego boku, zawieszona między przednimi a zadnimi nogami, pod potężną kopułą klatki piersiowej, z której wydobywał się parny oddech. Dla Fabiana koń nie był już odrębnym bytem, ścianą ciepła, do której przyciskał dziewczynę, lecz stawał się częścią jego własnego istnienia. Czasem, kiedy Stella nie panowała nad sobą i jej ciało wyginało się coraz bardziej, a ciszę przerywało rzężenie wydobywające się z głębi jej krtani, przechodzące w głuchy jęk i powoli wzrastające do krzyku, po którym mogły nastąpić już tylko słowa, Fabian łagodnie odrywał ją od konia. Zwierzę, zdziwione nagłym zniknięciem źródła ciepła, przekręcało łeb i patrzyło, jak Fabian stawia Stellę na ziemi. Podtrzymując dziewczynę, wyprowa- dzał ją z ciepłego boksu na korytarz, skąd skręcali do siodłowni. Panował tam chłód, a w powietrzu unosił się drapiący zapach skóry, metalu i sznurów. Żeby zrobić miejsce dla siebie i Stelli, Fabian odsuwał do ściany obrotowy stojak o ramionach obciążonych przez ułożone jedno na drugim siodła przypominające martwe, oskubane ptaki z ponuro zwisającymi skrzydłami. W rogach pomieszczenia czekały stosy tręzli, uździenic, nagłówków, policzków, podgardli, ale Fabian najpierw rzucał na podłogę filcowe poduszki i miękkie moherowe czapraki, a potem kładł na nich dziewczynę, której uległe ciało zanurzało się w nich niczym w sadzawce bez brzegów. Przy stopach Stelli kłębiły się nachrapniki i wodze podobne do wyrwanych z ziemi korzeni ogromnego drzewa, które powalił piorun. Nad jej głową, na umocowanych do ściany tacach, lśniły niezliczone kiełzna oraz ich części: wędzidła, munsztuki, ścięgierze, podbródki; dziwna biżuteria ogierów i klaczy. Z haków na sąsiedniej ścianie, niby zwoje śpiących węży, zwisały puśliska, popręgi, podpierśniki, wy- toki, kantary. Leżąc w całkowitym bezruchu, Stella wydawała się takim samym martwym przedmiotem, tyle że wykonanym z bardziej połyskliwego i delikatnego tworzywa. Ostrożnie, żeby nie pozostawić trwałych śladów, dopasowywał do dłoni, ramion, nadgarstków, kostek, kolan i bioder dziewczyny rozmaite części uprzęży, które były jakby specjalnie stworzone dla niej. Mocował, zaciskał i wiązał kolejno rzemienie i sznury, zapinał sprzączki, krępował, opasywał, owijał i pętał nagie ciało, przemieniając je w kokon skóry, konopi, metalu; gdyby Stella pod wpływem impulsu zechciała nagle odzyskać zdolność wykonywania ruchów, której pozwoliła mu się pozbawić, jej ujarzmione członki nawet by nie drgnęły. Czasami przywiązywał ją do najbardziej miękkiego siodła, jakie posiadał: wsuwał je między uda Stelli, siedziskiem blokując sobie do niej dostęp, wkładał jej stopy w strzemiona i krępował razem, a następnie mocował do nich ręce dziewczyny. Kiedy tak leżała na boku, z głową pochyloną w stronę kolan, z piersiami przedzielonymi zwieńczeniem łęku i plecami wygiętymi w kabłąk, zakładał jej pod biust podpierśnik - wąski rzemień głęboko wrzynający się w ciało - zaciskał go na jej szyi, po czym owijał ją i siodło popręgiem, który - mocno zaciągnięty - przygniatał twarz Stelli do jej kolana, odcinając jemu dostęp do jej ust. Związaną i zapieczętowaną dziewczynę Fabian nakrywał obszernym wełnianym kocem, żeby nie zmarzła. Zostawiał ją w siodlarni i przechodził do części sypialnej albo do salonu, dając jej czas, aby - wolna od jego dotyku - mogła wyzbyć się wszelkich myśli. Później wracał, odkrywał ją i niespiesznie rozpoczynał rytuał wyzwalania dziewczyny: oswobadzał ją z plątaniny pasków, pętli i powrozów, z pajęczyny trzaskawek, popręgów, kantarów, biczy i wodzy; rozwiązywał i zdejmował z niej kolejne części uprzęży, aż znów leżała przed nim naga, niczym nie przystrojona, jak wtedy, gdy przyprowadził ją ze stajni. Choć nic już jej nie krępowało, nie była w stanie wykonać żadnego ruchu. Jej stawy, nerwy, mięśnie, całe ciało nadal czuły ucisk więzów. Wciąż leżała zgięta, z opuszczoną głową, z udami zaciśniętymi na siodle i piersiami wtulonymi w łęk. Fabian powoli wsuwał się za nią na siodło i wypychał je spomiędzy nóg dziewczyny, przyciskając ją do siebie, lecz nie zmieniając jej pozycji. Wchodząc w Stellę, ciągnął ją, szarpał, ściskał, gryzł. Kiedy chciał zbadać jej ciało językiem, przekręcał ją, a następnie unosił, przysuwając sobie do twarzy to jej brzuch, to pośladki; obracał dziewczynę tak szybko, że nie wiedziała, kiedy przestawał, bo nadal wirowało jej w głowie, albo tak wolno, że myślała, iż zrezygnował, podczas gdy on wciąż manewrował jej ciałem; napierał na nią, jakby chciał złamać ją wpół, popychał do coraz nowych krawędzi, to był u dołu, to u góry. Czasami wzbierała w niej ochota, żeby rzucić mu wyzwanie i sama zmieniała pozycję, kierując na niego wzrok. Przyjmował je - nie zawiązywał dziewczynie oczu, tylko pozwalał, żeby śledziła każdy jego ruch, widziała siłę jego namiętności, natężenie woli, rodzaj potrzeby. Utkwione w nim oczy potwierdzały jej uległość wobec jego zamiarów, podporządkowanie władzy kochanka jeszcze jednego obszaru jej istoty. Za każdym razem, kiedy Stella, kryjąc pod sukienką sińce, opuszczała autodom - czasem o własnych siłach, a czasem podtrzymywana przez Fabiana, bo była tak znużona i obolała, że musiał jej pomagać się ubrać i odwozić ją do internatu, nadal nie zamieniwszy z nią słowa - zastanawiał się, czy dziewczyna kiedykolwiek wróci. Wracała zawsze. Hebanka nie zakwalifikowała się do National Celebration. Stella, zawiedziona i przybita, tuż przed wyjazdem na uczelnię wystawiła klacz na sprzedaż na aukcji publicznej. Porażka Hebanki była bolesnym ciosem, a rozstanie z nią prawdziwą torturą dla dziewczyny; dlatego też nie wybrała się na aukcję. Ale Fabian poszedł; pozbywając się Morgana i zużywając całe oszczędności - resztki darowizny Eugene'a Stanhope'a oraz wygrane z pojedynków w polo - zdołał przelicytować wszystkich i nabyć Hebankę, a także inną przegraną klacz, pięciochoda rasy amerykański koń wierzchowy, sławnej ze względu na dwa nietypowe chody, jeden wolny, drugi szybki. Odebrawszy pieniądze za Hebankę, Stella po raz ostatni odwiedziła autodom: jej rozstanie z Fabianem, podobnie jak wszystkie ich spotkania, przebiegło w milczeniu. W ciągu kilku miesięcy Fabian, który teraz, jako właściciel dwóch koni w ruchomej ministajni, mógł wszędzie nauczać jeździectwa lub urządzać pokazy ekwitacji, wyszkolił obie klacze do gry w polo. Postanowił zmienić im imiona; nazwał je Wyrzutka i Lewada. Kilka lat później właściciel stajni z Kentucky, który znał Stellę, powiedział Fabianowi, że po skończeniu studiów wyszła za mąż za młodego czarnego prawnika, niegdyś aktywistę walczącego o zniesienie segregacji rasowej, a obecnie wspólnika w jednej z najlepszych waszyngtońskich firm adwokackich. Nie mieli dzieci. Krótko potem Fabian znalazł się w Wirginii, zaledwie kilka godzin drogi od Waszyngtonu. Przypomniał sobie o dziewczynie i zadzwonił do niej. Ucieszyła się, słysząc jego głos, i zaczęła wypytywać o Hebankę, a potem poprosiła go, żeby wpadł ją odwiedzić i poznać jej męża. Fabian dotarł do Waszyngtonu nazajutrz przed południem. W mieście panował ruch; Fabian cierpliwie sterował autodom zatłoczonymi ulicami, przedzierając się przez flotyllę samochodów i autobusów z tablicami rejestracyjnymi wszystkich stanów. Wszędzie paradowali turyści, z których prawie każdy miał aparat fotograficzny na szyi i przewodnik w dłoni. Autodom minął East Potomac Park, rozległy teren z boiskiem do gry w polo popularnym wśród dyplomatów, który niegdyś był areną wielu meczów jeden na jeden rozgrywanych przez Fabiana. W pobliżu Białego Domu utknął w korku. Przejazd blokowały radiowozy z włączonymi migaczami na dachach, zaparkowane po obu stronach ulicy. W Lafayette Park, na wprost Białego Domu, stała cała kolonia indiańskich tipi - setki jaskrawo pomalowanych piramid ze skór powiązanych rzemieniami - niezwykły widok w mieście urzędowych gmachów. Fabian zorientował się po napisach i transparentach umocowanych do czubków wigwamów, że wzniesiono je z okazji demonstracji pod nazwą Najdłuższy Marsz, zorganizowanej przez koalicję plemion indiańskich, których członkowie od kilku dni ściągali do Waszyngtonu. Przyjazd Fabiana do stolicy przypadkowo zbiegł się z pokojowym powstaniem pierwszych Amerykanów. Widział wielu starych Indian, ale również wielu mło- dych, którzy prowadzili lub trzymali na rękach dzieci. Nieśli transparenty i napisy potępiające prawa ustanowione przeciwko nim przez Kongres białych ludzi; domagali się przerwania programu sterylizacji indiańskich kobiet finansowanego przez władze federalne oraz odszkodowania za ziemie, które - jak twierdzili - rząd Stanów Zjednoczonych bezprawnie im odebrał. Ze swojej kabiny, wysoko nad dachami innych wozów, Fabian zobaczył, że grupa rozgniewanych młodych indiańskich mężczyzn podeszła do bramy Białego Domu. Natychmiast wyrósł przed nimi solidny mur policjantów uzbrojonych do walki z tłumem. Policjanci zaatakowali pierwsi; rzucili się na demonstrantów, wymachując pałkami. Najbliższe szeregi Indian zakołysały się pod naporem, ale nie ustąpiły pola, a nawet - popychane przez napierający na nie tłum - zaczęły mimo woli posuwać się do przodu. Wystraszona policja natarła gwałtowniej; kilku Indian upadło na ziemię od ciosów. Ale falujący tłum wciąż napierał, migały pióra, pstre derki i umalowane twarze, a dźwięk klaksonów zlewał się z krzykami i wrzaskami bitych oraz tratowanych. Kobieta, z krwią na twarzy mieszającą się z czerwoną farbą, uniosła nad tłum niemowlę; po żywe zawiniątko wyciągnęły się ręce i zaczęły przekazywać je sobie. Inni rodzice poszli w ślady kobiety, poda- jąc górą dzieci, żeby bezpiecznie dotarły do wigwamów. Stella i jej mąż zajmowali obszerne mieszkanie w rozległym nowoczesnym kompleksie. Kiedy otworzyły się drzwi, Fabian ujrzał sylwetkę mniej dziewczęcą niż ta, którą kiedyś znał tak dobrze; uroda Stelli była teraz dojrzalsza, bardziej kobieca, pełna wdzięku i gracji. Mąż Stelli okazał się przystojnym, sympatycznym młodym mężczyzną tryskającym energią; widać było, że daleko zajdzie. Kiedy usiedli, żeby wypić drinki, Stella zaczęła wspominać różne zabawne wydarzenia z czasu, kiedy mieszkała w internacie i chodziła na wykłady Fabiana. Jej mąż słuchał z rozbawieniem; nic w jego zachowaniu nie wskazywało na to, że wie cokolwiek o jej związku z Fabianem. Później zjedli wspólnie kolację. Mąż Stelli powiedział, że rano musi lecieć do Nowego Jorku, a stamtąd na tydzień do Europy. Stella w obecności męża zapytała Fabiana, czy nie zostałby parę dni w Waszyngtonie. Obiecała, że znajdzie w okolicy jakąś stajnię, gdzie jego konie mogłyby pobiegać. Chciała znów przejechać się na Hebance. Kiedy mąż Stelli poparł jej prośbę, Fabian postanowił zostać. Nazajutrz poszedł odwiedzić Stellę; czuł się trochę niepewnie, a jednocześnie ciekawiło go, jak go przyjmie. Zupełnie nie wiedział, czego się spodziewać; niczym w swoim zachowaniu, w głosie, najmniejszym ruchem ciała nie zdradziła się, że pamięta o tym, co kiedyś między nimi zaszło. Przywitała go ubrana w bogato haftowaną suknię sięgającą kostek. Podając kawę potwierdziła, że mąż wyjechał, zgodnie z zapowiedzią; dodała, że cieszy się, znów widząc Fabiana, lecz jej ton był tak pusty, pozbawiony jakiegokolwiek uczucia, że Fabian podniósł zaskoczony głowę, aby zobaczyć wyraz jej twarzy. Wpatrywała się w niego dokładnie tak samo, jak dawniej przed wejściem do autodomu; w jej oczach znów płonęła namiętność, którą tak dobrze znał. Stella czekała na znak, sama z siebie niezdolna ani do niego podejść, ani się przed nim cofnąć. Fabian o nic nie pytał; wstał i ruszył wolno przez salon w kierunku sypialni. Gęsty dywan tłumił kroki mężczyzny - i kobiety, która podążyła za nim. Zamknął drzwi sypialni. Przez zaciągnięte żaluzje światło poranka nie docierało do pogrążonego w półmroku pokoju. Fabian usiadł na szerokim tapczanie, przypominając sobie łóżko w autodomie i intymne obrzędy, jakie miały na nim miejsce. Trochę zdziwiony, że siły ciemności nadal trzymają jego i Stellę w swojej mocy, zaczął się rozbierać. Stella stała nieruchomo, czekając na znak; Fabian skinął ręką. Kobieta osunęła się na ziemię gładkim, płynnym ruchem i legła u jego stóp niczym rozbitek wyrzucony przez fale na rafę. Kolejne skinienie i jaskrawa szata z haftowanymi wężami, liśćmi i ptakami opadła na dywan. Jeszcze jeden drobny gest. Fabian wypatrywał oznak wahania, lecz lata nie zatarły jego komend w pamięci Stelli. Nagle przypomniał sobie wyraźnie, jak daleko może się z nią posunąć; stanęły mu przed oczami ślady jego dłoni i ciała na jej skórze, ślady, które nosiła przez wiele dni, zanim wreszcie znikały. Jak dawniej, miała wolny wybór; nie zamierzał jej w niczym ograniczać, tak samo jak nie planował powstrzymywać siebie. Po pewnym czasie Fabian usłyszał dźwięk - silny, donośny męski głos. W następnej chwili Stella również go usłyszała. - Kochanie, to ja! Musiałem wrócić! Pomieszczenie jakby się nagle skurczyło; Stella rzuciła się do drzwi - był to pierwszy ruch, jaki wykonała bez komendy Fabiana - ale zanim do nich dobiegła, stanął w nich jej mąż. Widzieli jego sylwetkę na tle jasnego hallu; potem wyciągnął rękę i zapalił światło. - Stello, jesteś tutaj? - zapytał; oślepiony blaskiem, zmrużył oczy i przesunął je po wnętrzu zbezczeszczonej małżeńskiej sypialni. Zobaczył Fabiana stojącego przy tapczanie, zmiętą pościel, poduszki. Wreszcie dostrzegł Stellę; kierując wzrok na jej piersi, brzuch, uda, wpatrywał się w sine plamy i strużki krwi, które nie zdążyły zakrzepnąć. Nawet nie mrugnął, tylko patrzył to na nią, to na Fabiana, po czym znikł równie nagle, jak się pojawił. Ciągle przenosząc się z miejsca na miejsce, Fabian rzadko zamieniał swój ruchomy świat na pokój czy dom; ilekroć to robił, czuł się nie tylko osaczony, ale i pozbawiony tożsamości, zupełnie jak koń bez wybiegu. Nie mając ani stałego adresu, ani żadnej rodziny, nie kontaktując się regularnie z nikim, był osiągalny jedynie za sprawą przypadku lub kiedy sam chciał się odezwać; jeśli miał ochotę odnowić starą przyjaźń lub ponownie nawiązać znajomość po długiej nieobecności, pierwszy krok zawsze należał do niego. Nie pamiętał, czy to na meczu polo, czy na jednym z pokazów, jakie oglądał od czasu do czasu, dowiedział się, że po rozstaniu z mężem, który wystąpił o rozwód, Stella przeprowadziła się do Totemfield w stanie Arkansas. Nie wyszła ponownie za mąż, ale za pieniądze, jakie otrzymała w ramach podziału majątku, kupiła sta- ry, zaniedbany klub jeździecki "Uzda i siodło", w którym Fabian pracował przed laty jako instruktor. Pamiętał, że mówił kiedyś Stelli o tym miejscu i namawiał ją, aby je odwiedziła. W swoich wędrówkach Fabian ponownie utracił na długo jakikolwiek kontakt ze Stellą; stojąc teraz przed nią, czuł znużenie pielgrzyma albo zbiega, który powraca do punktu wyjścia. Patrzył na nią przez zawalony papierami blat zniszczonego biurka. Miał przed sobą tę samą Stellę, której każde pojawienie się na maneżu czy ścieżce, na wybiegu czy w barku, a zwłaszcza w cichym jak bezechowa komora autodomie, wzbudzało w nim kiedyś bolesną falę pożądania, które rozpływało się dopiero po przybojach rozkoszy i cierpienia. Tysiące obrazów z przeszłości przesuwały mu się szybko przed oczami; jego wyobraźnia nie starała się jednak powołać do życia nowych. Stella spoglądała na niego wyczekująco. Nie miał ochoty zaczynać od banalnych powitań. - Miałabyś dla mnie coś do roboty? - spytał po prostu. - Może chcesz poczytać? Nie odrywając od niego oczu, wskazała na półkę zastawioną książkami o hipice, z których korzystała prowadząc zajęcia. Fabian wstał i podszedł do półki. Wyciągnął trzy książki własnego autorstwa. Lśniące obwoluty wyglądały prawie jak nowe. - Tutaj ludzie nie kupują twoich książek - powiedziała Stella. - Narzekają, że nie ma w nich ilustracji czy choćby rysunków. I niepokoi ich to, co piszesz o jeżdżeniu. Fabian wzruszył ramionami. To, co pisał, wydawało mu się oczywiste, lecz potem okazywało się, że musi bronić swoich racji. - Dlaczego nie piszesz rzeczy łatwiejszych w czytaniu? - zapytała. - Dlaczego opisujesz te wszystkie wypadki, urazy? - Bo konie to nie salonowe zwierzątka. Ani nie są tak mądre jak koty, ani tak wierne jak psy. Jazda konna jest niebezpieczna. Ty, ja i wielu ludzi, którzy jeżdżą konno, wiemy o tym doskonale. Ale niektórzy się nie orientują; mogą się połamać, zostać kalekami, nawet stracić życie. - I tak nie będą czytać twoich książek. - Co z tego? Osiemset milionów Chińczyków też ich nie przeczyta. Ale to, co piszę o koniach, jest prawdą, którą muszę się dzielić. - Fabian odstawił książki na półkę, żeby zmienić temat. - Z czego teraz żyjesz? - spytała Stella. - Na pewno nie z pisania książek. Dlatego szukam jakiejś pracy. Może masz coś dla mnie? Stella poruszyła się na krześle. - Nie bardzo. - Westchnęła. - Totemfield to już nie ta sama miejscowość, w której kiedyś uczyłeś. Hodowla i pokazy koni rasy Tennessee i amerykański koń wierzchowy to wielki interes wymagający dużych pieniędzy; chyba nie zdołam dogonić konkurencji. - Rozejrzała się po swoim biurze. - Wkrótce ta buda się rozpadnie. Zobaczyła, że się stropił. - Nie przejmuj się - dodała z uśmiechem. - Słuchaj, rano w dni powszednie cały teren jest do twojej dyspozycji; możesz ćwiczyć grę w polo na maneżu i skoki na parcoursie, żeby utrzymać siebie i konie w formie. - Urwała. - Tylko uważaj, żebyś piłką nie powybijał mi szyb, ani sam nie wylądował na ziemi. - Popatrzyła na kalendarz, jakby usiłowała przypomnieć sobie coś, co nie dawało jej spokoju. Fabian miał świadomość, że tylko markują rozmowę. Usiadł, przekonany, że Stella zaraz nawiąże w jakiś sposób do milczących spotkań, które kiedyś odbywali, ale nie zrobiła tego. Nie wspomniała też słowem o swoim tak nagle urwanym życiu w Waszyngtonie. - Jakiej szukasz pracy? - zapytała. Poprawił się w krześle. - Chętnie pouczyłbym grać w polo jakiegoś bogatego młodzika. Popatrzyła na niego z udanym zdziwieniem. - Polo? W Totemfield? To nasze legendarne stare Południe, tu się ujeżdża konie! - Na ujeżdżonym koniu nie sztuka jeździć, ale gry w polo trzeba się uczyć. - Bogaci uczą się w Retama Polo Center, w Boca Raton, w Oak Brook, w Fairfield, wszędzie, ale nie tutaj. - W takim razie może zdołałabyś mi zorganizować mecz jeden na jeden? - Jeden na jeden? - Właśnie w ten sposób grywano kiedyś w polo. Teraz to ulubiona rozrywka wielu bogaczy. Myślisz, że jak zarabiam na życie? - Nie wiedziałam, że bogaci ludzie wciąż lubią tak się zabawiać. - Pewność siebie Stelli jakby nagle prysła. - Może oni nie. Ale ja tak. - Dlaczego ktoś bogaty miałby chcieć grać z tobą jeden na jeden? - zapytała. - Dlaczego bogaci w ogóle grają w cokolwiek? Dla przyjemności, dla pieniędzy, żeby się pokazać. - W tych stronach polo to żadna atrakcja - powiedziała, chcąc się z nim trochę podrażnić. - Ty, w twoim wieku, również. Może przejdź na golf, czyli polo bez konia. Albo na polo na rowerach. Albo jeszcze lepiej na waterpolo; wystarczy umieć utrzymać się na powierzchni! Niegdyś "Polo Magazine" pisał o Fabianie, że jest on istnym centaurem, a jego gra jest lepiej znana niż jakiegokolwiek zawodnika w historii Ameryki, natomiast "Equus" - najlepsze pismo w Stanach poświęcone hipice - wynosiło go pod niebiosa jako gracza-filozofa, którego książki nie pozwalają czytelnikom romantyzować jeździectwa. Teraz, niespełna dziesięć lat później, księgarnie trzymały najwyżej jeden czy dwa egzemplarze jego książek w twardej oprawie, gdyż sprzedawały się bardzo słabo, o czym przekonywał się ze smutkiem, ilekroć zatrzymywał się w większym mieście. Kiedy czasem pytał właścicieli księgarń, dlaczego jego książki tak źle się rozchodzą, odpowiadali po zastanowieniu, że czytelnicy wolą bogato ilustrowane podręczniki jeździectwa, które przedstawiają jazdę konną jako miłą i łatwą rozrywkę; nie interesują ich poważne rozważania na temat ekwi- tacji, bez zdjęć i rysunków. Książki Fabiana niewiele miały wspólnego z masowymi peanami wychwalającymi atrakcyjność jazdy i płynące z niej korzyści. Fabian nie miał zaufania do przekazu wizualnego i nie pozwalał wydawcom zamieszczać żadnych ilustracji w swoich książkach. Uważał, że nadmierne odwoływanie się do zmysłu wzroku jest zdradliwe i ogłupiające, że tworzy w odbiorcach fałszywy wizerunek świata. Odrzucał wygodny pogląd, że wiedzę zdobywa się głównie przez patrzenie, i nie chciał przyjąć pasywnej, acz mało uciążliwej roli widza przykutego do fotela; buntował się przeciwko spłaszczeniu rzeczywistości i oglądaniu wszystkiego z jednej perspektywy. Wierzył, że rola biernego widza tamuje aktywną grę uczuć i obrazów, które przy współudziale wyobraźni każdemu ustawicznie przepływają przed oczami, innymi słowy, że tamuje proces, który tylko język pisany potrafi wywołać. "Ognisty rumak", pierwsza książka Fabiana poświęcona urazom, jakie po wypadkach występują u jeźdźców, zdobyła autorowi liczne pochwały, chociaż wielu krytyków i recenzentów niepokoiło to, co nazwali brakiem zaufania Fabiana do przyjętych zasad jeździectwa. Druga książka, "Przeszkody", przedstawiała w bezemocjonalny sposób inne nieszczęścia, jakie mogą wydarzyć się na ujeżdżalni. Choć szeroko chwalona za śmiałą technikę narracji - i nawet uhonorowana prestiżową National Horse Lovers Award - książka jeszcze bardziej zraziła rzesze krytyków, którzy zamiast docenić mądre ostrzeżenia udzielane niedoświadczonym jeźdźcom, woleli ostrzec niedoświadczonych jeźdźców, by nie oddawali się tak przygnębiającej lekturze. To samo powtarzało się przy kolejnych publikacjach Fabiana: krytycy dezawuowali jego poglądy jako zbyt ponure, twierdząc, że pisane przez niego książki w swojej brutalności przekraczają dopuszczalne normy, że są wręcz katalogami historii choroby sporządzonymi przez człowieka pozbawionego miłosierdzia, z odłamkiem lodu w sercu. Pewien właściciel księgarni, człowiek wykształcony i zapalony jeździec, który uważał się za zwolennika Fabiana, był bardzo przybity tym, że książki jego ulubionego pisarza nie cieszą się dużym wzięciem. Przejeżdżając kiedyś przez miasto, w którym mieściła się księgarnia znajomego, Fabian wszedł do środka, żeby zapytać, jak się rozchodzi jego najnowsza pozycja "Upadki chodzą po ludziach". Zwrócił uwagę na przystojną, elegancką kobietę po trzydziestce, która akurat wyjmowała pieniądze, żeby zapłacić za dwie wybrane przez siebie książki. Jedną z nich były właśnie "Upadki". Na widok Fabiana uśmiech pojawił się na twarzy właściciela, ucieszonego, że sprzedaż książki jego ulubionego pisarza tym razem - szczęśliwym trafem - będzie miała miejsce w obecności autora. Z radości aż drżały mu ręce; uśmiechając się promiennie, pochylił się przez ladę do klientki, kiedy położyła na niej książki. - Wybaczy pani - zaczął, a kiedy spojrzała na niego pytająco, wskazał Fabiana. - To jest właśnie pan Fabian, autor jednej z książek, które pani kupuje. Podniósł z lady "Upadki chodzą po ludziach" i obrócił na drugą stronę, pokazując klientce z dumą - niczym jubiler drogocenny kamień - zdjęcie Fabiana zamieszczone z tyłu obwoluty. - To właśnie pan Fabian, autor we własnej osobie - powtórzył, sądząc, że kobieta również ucieszy się z niezwykłego zbiegu okoliczności. Klientka bez cienia zmieszania przeniosła wzrok ze zdjęcia na Fabiana. Patrzyła na niego przez moment, potem znów spojrzała na zdjęcie, a po chwili ponownie zerknęła na niego. Właściciel trwał w uśmiechu, pewien radości klientki. - Chyba nie wezmę tej książki - powiedziała beznamiętnie kobieta, patrząc w oczy zdumionego właściciela, i zdecydowanym gestem odłożyła książkę na bok. W jej zachowaniu nie było nic niegrzecznego, nie chciała nikogo obrazić. Właściciel, oszołomiony, zaczął się jąkać, nie potrafiąc ubrać swojego zawodu w słowa. Fabian uciszył go ruchem dłoni. Spokojnie, nie przejmując się całą sprawą, kobieta zapłaciła za drugą książkę, skinęła obu mężczyznom głową i wyszła z księgarni. Fabian nie patrzył na Stellę, kiedy do niej mówił; utkwił wzrok w dużym plakacie wiszącym na ścianie, który przedstawiał konia rasy Tennessee z zaznaczonymi wymiarami szkieletu i kątów stawowych. Plakat miał udowadniać - jak się Fabian zorientował z gęstej pajęczyny napisów - że to właśnie anatomia wierzchowców tej rasy umożliwia im wykonywanie inochodu. Odwrócił się twarzą do Stelli. - Potrzebuję jakiejś pracy - powtórzył ostro. - Przecież masz tyle różnych znajomości... - rzekła, po czym mięknąc dorzuciła: - A co z twoim bogatym przyjacielem, który tak lubił polo? Tym, który pomógł ci kupić autodom? No, jak mu tam? Fabian przeniósł spojrzenie na plakat. - Stanhope - odparł szybko. - Eugene Stanhope. Zginął w wypadku. - Z jego tonu wynikało, że nie chce więcej mówić na ten temat. - Stanhope - powtórzyła Stella, jakby jej umknął jego ton. - Stanhope, Stanhope - powiedziała cicho, stukając w zamyśleniu w blat biurka. Po chwili nieco prowokacyjnie przechyliła na bok głowę. - Może mam dla ciebie coś drobnego. - Drobnego? - Jedna z moich uczennic, Betsy Weirstone, wydaje dziś wieczorem przyjęcie dla Vanessy Stanhope, swojej szkolnej przyjaciółki. Czy Vanessa może być krewną twojego Eugene'a? Fabian zareagował tak, jakby nie znał Vanessy. - Nie wiem. Stanhope to często spotykane nazwisko w tych stronach. Mam iść z tobą na przyjęcie? - spytał. - Niezupełnie. Możesz stanowić jedną z jego atrakcji. - To znaczy? - Betty zaplanowała na wieczór niespodziankę. Chce, żeby tajemniczy nieznajomy w bieli i na białym koniu pojawił się nagle o zmierzchu. Vanessa i pozostali goście będą stali na trawniku przed domem, oczywiście niczego się nie spodziewając. Mój pomocnik, Tom, zgodził się wystąpić w roli zamaskowanego jeźdźca, ale żona mu się pochorowała, więc niestety nie może. - Co miałbym zrobić? - spytał ostrożnie Fabian. - Dam ci Trekky, białą klacz rasy Paso Fino. Zanim ją kupiłam, była koniem policyjnym używanym wyłącznie na paradach. Kiedyś lubiłeś konie tej rasy z ich wrodzonymi zdolnościami do oryginalnych chodów, nie wymagającymi specjalnej tresury. - Zadowolona, że sobie o tym przypomniała, mówiła dalej: - Najpierw pojawisz się w pewnej odległości. Następnie podjedziesz bliżej, żeby Trekky mogła się popisać eleganckimi chodami, potem ruszysz galopem w stronę gości, zatrzymasz się tuż przy nich, uniesiesz się w strzemionach, żeby pozdrowić gestem Vanessę, swoją słodką Dulcyneę, piękność tej nocy, i łagodnie rzucisz jej różę. Popatrzyła na niego taksująco. - Ładnie ci będzie w bieli. Mam już strój, wypożyczony z teatru szkolnego. Białe spodnie, pelerynę, złotą maskę, kapelusz z piórem, szpadę, buty, rękawiczki, słowem wszystko, co trzeba. Będziesz wyglądał jak prawdziwy błędny rycerz na swoim Rosynancie. - Zwykle powściągliwa, nagle parsknęła śmiechem. Fabian zignorował jej dobry humor. - W porządku - zgodził się. - W rewanżu każ nakarmić i wyczyścić moje konie. Jutro chcę je wziąć na wybieg. Spojrzała na zegar i wstała. - Odpocznij trochę, żebyś był gotów na siódmą. Zjawię się punktualnie; przywiozę Trekky. A ty już bądź ubrany. Po powrocie do autodomu Fabian otworzył wręczone mu przez Stellę pudło z kostiumem na wieczorny występ. Wysypała się biała odzież, a silny zapach kamfory i bielidła wypełnił sypialnię. Fabian obejrzał kolejno rękawice, buty z miękkiej białej skóry i pelerynę - obszerny kawał iskrzącego się płótna. Wszystko było nowe. Jedynie pióro kapelusza, nieco wystrzępione, zwisało bezwładnie, kiedy przymierzał nakrycie głowy przed lustrem. Położył biały kostium z jednej strony łóżka, a sam wyciągnął się z drugiej; nareszcie mógł spokojnie rozmyślać o Vanessie. Poczuł ból w ramionach przy karku; albo naciągnął mięsień, albo był to zwiastun artretyzmu. W czasach, kiedy pracował jako instruktor w klubie "Uzda i siodło", zaproszono go do wygłoszenia wykładu o hipice w prywatnej szkole, do której uczęszczała Vanessa. Starszą panią, kierowniczkę szkoły, widywał dotąd tylko wśród widzów obserwujących ujeżdżanie lub skoki; teraz powitała go w otoczeniu uczennic z komitetu organizacyjnego. Jedną z nich była Vanessa. Szkolny mundurek - blezer i plisowana spódniczka - skrywał dobrze mu znane ciało nastolatki. Przywitał się z nią, trzymając się swojej roli instruktora jazdy; odpowiedziała mu jako jego uczennica; zdziwił go jej totalny brak speszenia, umiejętność ukrycia tego, co ich naprawdę łączy. Obserwując ją pośrod rówieśniczek, których dźwięczny, świeży śmiech rozbrzmiewał nieprzerwanie, kiedy oprowadzały go po szkole, Fabian jeszcze raz zdał sobie sprawę z dzielącej ich różnicy wieku. Weszli do klasy, gdzie akurat odbywała się lekcja biologii i wyświetlano film. Fabian obserwował twarze uczennic, które ze spokojem i dojrzałością patrzyły na obrazy ilustrujące proces życia; na ekranie pojawiali się kolejno kochankowie trzymający się za ręce, pocałunek, uścisk, a potem jednym ciągiem: zapłodniona komórka, embrion, narodziny. Po lekcji przeszli do szkolnego ośrodka sprzętu wizualnego, wypełnionego przez rzędy telewizorów, monitorów, kamer wideo i przyrządów kontrolnych, a następnie do innej sali, istnego arsenału najnowszych osiągnięć techniki, gdzie przy komputerach siedziały dziewczęta nawet kilka lat młodsze od Vanessy. Przewodniczki w podkolanówkach swobodnie rozprawiały o układach scalonych. Fabian często zastanawiał się, co dzieli jego, mężczyznę, który już połowę życia ma za sobą, od tych dziewcząt, dlaczego konwencjonalne bariery czasu, wieku i siły fizycznej odgrywają tak nieistotną rolę we wstępnej fascynacji, a mimo to istnieje niepokonywalna przepaść. Był oczywiście świadom większych sił żywotnych i większej wytrzymałości nastolatek, odporności na zmęczenie, umiejętności funkcjonowania bez snu i odpoczynku, bez zdrowego jedzenia - wiedział, że jeśli chodzi o zasoby energii, nie może się z nimi równać, lecz przecież w ich związkach te rzeczy bynajmniej nie były istotne. Sprawiała mu przyjemność świeżość twarzy nawet najbardziej przeciętnego podlotka, jej szczupłe i giętkie ciało, jędrna skóra kontrastująca z jego własną, przypominająca mu o jego śmiertelności. Uważał te cechy młodości za symbole życia rozumianego jako hymn na cześć piękna, a nie proces zdobywania wiedzy i doświadczenia. Ale gdy zapraszał dziewczynę do intymnego świata autodomu, bez względu na to, czy była urodziwa czy nie, zwykle jej obraz siebie, jego i ich dwojga pokrywał się z jego obrazem; dotyczyło to również wrażliwości i zdolności postrzegania. Co więc powodowało, że mimo tych podobieństw istniała między kochankami przepaść - co się składało na dzielący ich mur? Fabian uważał, że pamięć. Kiedy rozmyślał o swojej przeszłości, przemierzał jej korytarze reprezentujące lata lub nawet dziesięciolecia, nie widział jednej stałej i niezmiennej istoty, lecz liczne wersje samego siebie, różne skóry, które zrzucił, i różne, też zużyte i zzute stany ciała oraz umysłu, które pozostawały żywe tylko w jego pamięci. Przeszłość była więc składem tego, co go doświadczyło, wyróżniło albo zraniło podczas procesu życia. Umykało mu jego dzieciństwo. Skład był splądrowany, rwała się nić pamięci. Widział jedynie ciąg wyblakłych kamei kilkuletniego chłopca, w których nie mógł się doszukać żadnych związków ze swoją obecną rzeczywistością, zupełnie jakby oglądał zdjęcia z rodzinnego albumu obcego człowieka. Kiedy jednak do przeszłości sięgała Vanessa albo inna nastolatka, którą wiązała z Fabianem intymność, znajdowała w niej tylko jedną swoją postać: dziecko. Jej teraźniejszość z Fabianem była jedyną postacią dorosłości, jaką znała. Wstał i zaczął przygotowywać się do nowej przygody: ogolił się i wziął prysznic. Ściągnięta złotym pasem bluza leżała jak ulał; bryczesy były trochę za ciasne, a buty zbyt luźne. Buńczucznym ruchem zarzucił pelerynę na ramiona. Kiedy w pełnym stroju zobaczył się w lustrze, ubawił go własny widok. Cały w bieli, wydawał się młodszy; ogromne rondo kapelusza ocieniało mu twarz, a szpada u boku upodobniała do zawadiaki z romansu. Kiedy Stella podjechała pod autodom i zatrąbiła dwa razy, Fabian wyszedł na zewnątrz, w gasnący popołudniowy blask. Miał nadzieję, że nikt go nie zobaczy. Wdrapał się do kabiny furgonetki i usiadł ostrożnie, żeby nie wygnieść kostiumu. - Całkiem ci do twarzy - pochwaliła Stella. - Gdybym spotkała cię w nocy na pustej drodze, pewnie mogłabym się w tobie zadurzyć. Pomiędzy nimi leżała na siedzeniu róża owinięta w celofan. Z tyłu, zza przegrody, dobiegało prychanie konia. - Trekky jest gotowa? - spytał Fabian. - Jasne. Pali się do akcji. Stella skręciła na szosę i spojrzała na swojego pasażera. - Zaparkuję przy ogrodzeniu - rzekła. - Zanim goście wejdą do środka na kolację, Betsy zmieni muzykę z rockowej na country. To będzie znak dla ciebie, żebyś pokazał się na Trekky, z rozwianą peleryną, ale masz się trzymać cienia drzew. Kiedy rozlegnie się muzyka Chopina, wjedziesz galopem na trawnik, zatrzymasz konia, pokłonisz się Vanessie i rzucisz jej różę. TyIko tak, żeby złapała! - Po czym ją poznam? - zapytał rzeczowo. - Wysoka dziewczyna cała w bieli, podobnie jak ty. Szczupła, z bujnymi włosami, na jakie faceci zawsze tak lecą! Nie pomylisz się. Kiedy rzucisz jej różę, ukłonisz się powtórnie i jak przystało na tajemniczego nieznajomego, znikniesz w mroku nocy; dziewczyna nigdy więcej cię już nie zobaczy. Wrócisz do mnie. - I to wszystko? - Wszystko. Odwiozę Trekky do domu, a ciebie wysadzę po drodze. Skręcili w boczną alejkę i Stella zwolniła; jechali teraz w bardziej dystyngowanym tempie, jakby w hołdzie iście książęcym rezydencjom chronionym przez blanki drzew i mury bujnych, strzyżonych żywopłotów. Alejka zwęziła się, a potem urwała; Stella zjechała na pobocze i wyłączyła silnik. Podróż trwała niespełna dziesięć minut. - Jesteśmy na miejscu - oznajmiła kobieta. - Drzewa przesłaniają dom. Fabian wysiadł z kabiny. Zmierzchało, w powietrzu unosił się chłód wieczoru, trawa połyskiwała od rosy. Ostrożnie, żeby nie podrzeć kostiumu o krzaki, Fabian zagłębił się między drzewa i ujrzał przed sobą dom. Był to wręcz pałac o ogromnych oknach, z rozległymi tarasami na parterze i piętrach. Goście w różnym wieku - musiała ich być przynajmniej setka - stali w gromadkach na trawniku, rozmawiając i sącząc drinki; kilka par tańczyło do dźwięków muzyki rockowej. Stella podeszła do Fabiana i również spojrzała w stronę rezydencji. - Nie widać stąd Vanessy - oznajmiła. - Ale jak podjedziesz bliżej, na pewno zorientujesz się, która to jest. Zawrócili do furgonetki; Stella spuściła tylną klapę i wyprowadziła Trekky. Zaskoczona obcym miejscem klacz zaczęła rżeć i stawać dęba. Stella uspokoiła ją, a Fabian wydłużył nieco puśliska. - Mamy jeszcze trochę czasu - szepnęła Stella, spoglądając na zegarek. - Ale musisz ruszyć, jak tylko usłyszymy muzykę country. Fabian dosiadł Trekky; klacz przestępowała nerwowo z nogi na nogę i rzucała łbem. Fabian ściągnął wodze i zaczął sprawdzać defiladowy chód konia. Trekky popisywała się chętnie: podnosiła wysoko przednie nogi, nie zginając ich w kolanach, i opuszczała płynnym, kolistym ruchem, wyginając przy tym zgrabnie szyję. - Czas na maskę i różę - powiedziała Stella, odwijając kwiat z celofanu. Fabian zawiązał maskę i wsunął różę za pas. Z chromowanego boku pojazdu patrzył na niego srebrny duch z niemego filmu. Objechał furgonetkę, żeby klacz przywykła do jego wagi i komend. Oczami wyobraźni widział już, jak pojawia się na horyzoncie, wyłania z ciemnej zieleni. Stella nasłuchiwała w skupieniu. - Już za moment zmieni się muzyka - stwierdziła. - Pamiętaj, jesteś zakochanym błędnym rycerzem. Fabian poprawił się w siodle. Łomot muzyki rockowej wzmógł się i nagle ucichł, po czym rozległy się spokojniejsze tony muzyki country. Umówiony znak. Fabian cofnął klacz, a następnie spiął jej boki ostrogami. Po kilku krokach drzewa ustąpiły miejsca gęstym krzakom, dalej ciągnęły się zarośla. Koń szarpnął się do przodu i wypadł na otwartą przestrzeń. Fabian czuł, jak rosa z mokrych liści, która mimo maski osiadła mu na twarzy, spływa mu po brodzie i skapuje na pierś. Goście bardzo szybko dostrzegli jeźdźca i wskazywali go sobie rękami, w których trzymali drinki. Fabian puścił się wzdłuż przeciwnego krańca trawnika, żeby jak najdłużej trzymać w napięciu zebranych. Wciąż rozbrzmiewała muzyka country. Po chwili zawrócił klacz; teraz już wszyscy patrzyli w jego stronę. Jechał skrajem ciemnych drzew, co jakiś czas skręcając Trekky to w lewo, to w prawo, kłusując wężykiem. Kiedy muzyka ustała, zaległa ci- sza, którą zakłócały tylko głosy i śmiech gości. Słysząc początkowe takty Chopina - drugi umówiony sygnał - niosące się przez pocętkowany wilgocią trawnik, Fabian uderzył boki Trekky ostrogami. Nagle z jednego z tarasów błysnął reflektor, oświetlając grupkę gości. Fabian domyślił się, że chciano mu ułatwić znalezienie Vanessy, ale tylko utrudniono mu zadanie: Trekky, spłoszona ostrym blaskiem i ożywieniem wśród gości, niespodziewanie dała susa w bok. Fabian szybko ściągnął wodze, potem popuścił je lekko i klacz ruszyła tanecznym truchtem w stronę grupki skąpanej w świetle reflektora. Po chwili dojrzał Vanessę. Poznał ją po przyspieszonym biciu własnego serca i po wspaniałych włosach dziewczyny, upiętych wysoko nad smukłą, delikatną szyją, która jakby wyrastała z białego szyfonu. Vanessa stała nieco wysunięta przed innych gości, osłaniając ręką oczy przed oślepiającym blaskiem. Patrzyła na zamaskowanego jeźdźca, jakby usiłując wypatrzeć coś, co pozwoliłoby jej odgadnąć jego tożsamość. Fabian zaczął demonstrować popisowe chody wierzchowca; najpierw gładki, płynny t”lt, przy którym jeździec nie odczuwa żadnych wstrząsów, a następnie wyszukany chód boczny, szybszy od kłusa, lecz wolniejszy od galopu. Osadził klacz przy grupce gości; zadzierając do góry głowy, gapili się na niego ze zdziwie- niem. Jedna Vanessa, jakby dojrzawszy coś znajomego w sylwetce jeźdźca, postąpiła krok do przodu, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Fabian puścił wodze, podniósł się w strzemionach i dotknął dłonią w rękawicy kapelusza z piórem, pozdrawiając dziewczynę. W tym momencie jeden z gości zwolnił migawkę aparatu; blask flesza oślepił konia. Przerażona Trekky stanęła dęba, rzucając łbem, po czym opadła na cztery nogi i szarpnęła się w bok. Fabian chwycił wodze, lecz flesze innych aparatów zaczęły jeden po drugim przecinać mrok. KIacz wpadła w panikę, miotała się to w lewo, to w prawo, usiłując zrzucić jeźdźca. Nagle zaparła się przednimi nogami i strzeliła zadem; Fabian poleciał do przodu. Zaskoczony, przywykły do własnych, dobrze ułożonych koni, które nigdy się nie narowiły, zgubił strzemiona i poczuł, że traci równowagę; w następnej chwili leżał już na trawie. Kapelusz sfrunął mu z głowy, szpada zaplątała się między nogi. Goście parsknęli śmiechem. Znów rozbłysły flesze. Fabian, oszołomiony upadkiem, przez moment nie bardzo wiedział, co się stało. Na szczęście wciąż trzymał w dłoni wodze, a Trekky uspokoiła się, opuściła głowę i zaczęła skubać trawę. Wstał, podniósł kapelusz, którego wystrzępione pióro było teraz już w zupełnie opłakanym stanie, po czym szybko dosiadł z powrotem klaczy. Goście nadal śmiali się serdecznie, przekonani, że jeździec specjalnie spadł, żeby ich rozbawić. Fabian zobaczył, że Vanessa też się śmieje. Jeden zbuntowany lok zwisał jej nad ramieniem. Cała w bieli, skąpana w jasnym blasku reflektorów, wyglądała jak mała dziewczynka z zachwytem oglądająca paradę. Ale wydawała się wyższa niż wtedy, gdy widział ją ostatni raz. Może sprawia to krój sukni - pomyślał - lub buty na wysokich obcasach, a może po prostu przemieniła się z dziewczyny, którą znałem, w dorosłą kobietę. Łagodnym ruchem rzucił różę. Wyciągnęła rękę i bez trudu złapała kwiat. Pozostali goście zaczęli bić brawo. Fabian złożył kapeluszem ukłon, po czym mocno dźgnął klacz ostrogami i odjechał cwałem. Wrócił do furgonetki, zsiadł i zarzucił wodze na hak umocowany przy klapie. Stella obejrzała Fabiana, oświetlając go latarką, i wprowadziła klacz do wnętrza pojazdu. - Porządnie rymnąłeś - powiedziała cicho. - I jak, Dulcynea ma różę? - Ma. A inni mają zdjęcia, jak spadam z konia. Moja reputacja błędnego rycerza legła w gruzach. - Mniejsza o reputację, ważniejsze są plecy. Nic sobie nie naciągnąłeś? Fabian położył dłonie na krzyżu i pochylił się nieco do przodu. - Może trochę - przyznał. - Spadłem dość nieoczekiwanie. Stella podniosła klapę. - Przed laty uczyłeś mnie, że jeśli chce się wyjść cało z upadku, należy patrzeć w kierunku spadania. Pamiętałeś własne rady? - Nie. Patrzyłem na Vanessę i spadłem dokładnie w jej stronę. - Szkoda. A przynajmniej dobrze się jej przyjrzałeś? - Pewnie - rzekł. - I chętnie bym ją poznał. - Nie nadaje się dla ciebie. Jest bogata. Młoda. Świeża. - Ale i pełnoletnia; może podrzucę jej jeszcze jedną różę. Jakim jeździ wozem? Stella roześmiała się. - Myślałam, że interesuje cię tylko gra w polo! - zawołała. - Jaki ona ma wóz, Stello? - Żółty kabriolet. Poznasz od razu. Jedyny w całym Totemfield. - Stella zajęła miejsce za kierownicą. - No, wsiadaj, mój kawalerze róży - powiedziała. Odwiozę cię do domu. - Do domu? Myślałem, że udamy się na to przyjęcie. Noc jest młoda. - Noc tak. Ale ty nie. - Włączyła silnik. Rozstali się przy autodomie. Stella obiecała, że poleci stajennym wyczyścić Wyrzutkę i Lewadę; Fabian przyrzekł, że rano odda kostium. Powoli zdjął biały strój, teraz wymięty i zabrudzony ziemią, i wszedł do wanny wypełnionej gorącą wodą, nad którą unosiła się para. Ale mimo ciepła czuł łamanie w krzyżu - nieuchronne następstwo upadku. Lumbago było dolegliwością, do której zdążył przywyknąć, ale to nie zmniejszało jego cierpienia; stały bądź pulsujący ból umiejscawiał się w lędźwiach tak, że chory nie mógł się schylić, lub wędrował mu w dół wzdłuż uda, unieruchamiając nogę w kostce. Fabian zdawał sobie sprawę, że jeśli stan zapalny się pogorszy, nie będzie mógł normalnie funkcjonować w swoim autodomie, nie poradzi sobie choćby z codziennym wygarnianiem z końskich boksów brudnej ściółki złożonej ze słomy, wiórów i trocin. Będzie całkowicie zdany na łaskę Stelli, miejscowego aptekarza i chłopaka dowożącego ze sklepu żywność. Pilnował się, żeby nie kichnąć ani nie zakasłać, gdyż ból wzmagał się przy każdym ruchu nogi, biodra, miednicy. Fabian wiedział, że na ból kręgosłupa nie ma lekarstwa; konieczne jest leżenie, odpowiednio dobrane ćwiczenia, a pewną ulgę daje jedynie pas ortopedyczny. Na przestrzeni lat lekarze zapisywali mu różne proszki na stępienie bólu, ale zwykle powodowały rozstrój żołądka, nawet krwawienie z przewodu pokarmowego, a w dodatku wywoływały otępienie i senność. Poza tym nie chciał bez przerwy polegać na chemii. Ból czynił z niego więźnia, bezruch sprawiał, że usychał z nudów, lecz Fabian dostrzegał korzyści płynące z cierpienia: miał okazję obserwować swoje reakcje, a ponadto cierpienie stanowiło bodziec, żeby szukać rozrywki, towarzystwa. Leki, choćby najbardziej kojące, izolowały go od siebie i od ludzi. Tymczasem Fabian lubił być panem samego siebie: czym innym było nieopuszczanie autodomu z własnego wyboru, czym innym z przymusu. Ból dopingował go do działania. Przypomniał sobie z rozbawieniem zdarzenie sprzed lat, kiedy przyjął ofertę prowadzenia seminarium na jednym z najlepszych uniwersytetów, który szczycił się tym, że zajęcia z jeździectwa i gry w polo stoją tam na niezwykle wysokim poziomie. Dziekan dał gościowi wolną rękę w wyborze tematu; Fabian nazwał swoje seminarium "Jazda przez życie". Chociaż w grupie było miejsce zaledwie dla dwudziestu studentów, na listę chętnych wpisało się ponad sto osób wychowanych na filmach kowbojskich. Fabian postanowił tak poprowadzić wstępne spotkanie, żeby zniechęcić część potencjalnych słuchaczy. Stanąwszy przed kandydatami w swoim najbardziej eleganckim stroju jeździeckim, oświadczył, że temat zajęć jest tylko metaforą, że naprawdę zamierza zajmować się twórczą rolą bólu, chorób i starości w życiu człowieka. Studenci, którzy zostaną słuchaczami, będą badać filozoficzne, psychologiczne, a także fizyczne aspekty cierpienia, starzenia się i umierania. Żeby mo- gli dogłębnie zrozumieć temat - kontynuował z poważną miną - będą się w trakcie seminarium stykać z wieloma postaciami bólu, poznawać, jak się go sprawia i jakie wywołuje reakcje, uczestnicząc w doświadczeniach przeprowadzanych na różnych zwierzętach: psie, kocie, myszy, wiewiórce, może również na koniu. Będą brać udział w pracach prowadzonych w ambulatorium, w szpitalu psychiatrycznym, w kostnicy miejskiej, w pracowni lekarza sądowego podczas wykonywania sekcji, na cmentarzu. Oznajmił, że z zadowoleniem może ich poinformować, iż bezimienny członek Anonimowych Samobójców zgodził się na ochotnika spędzić ostatnie chwile życia z uczestnikami seminarium i na ich oczach dopełnić obrzędu śmierci. Z szerokim uśmiechem uspokoił słuchaczy, że gość z Anonimowych Samobójców nie jest absolwentem ich czcigodnej uczelni; nie muszą się więc lękać, że dobre imię szkoły ucierpi z powodu samobójstwa. W dodatku, zgodnie z surowymi przepisami, które zabraniają noszenia broni lub rozpalania ognia na terenie uniwersytetu, gość posłuży się czymś innym niż broń palna czy palnik. Studenci siedzieli oniemiali; tylko gdzieniegdzie ze wznoszących się do góry rzędów ławek rozlegały się nerwowe pokasływania lub kichnięcia. Ktoś podniósł do ust chusteczkę. Nikt jednak nie chciał pierwszy wstać i wyjść z sali, choć wszyscy wili się jak na mękach, nie mogąc się doczekać przerwy. Kiedy Fabian skończył mówić, studenci gwałtownie rzucili się do wyjścia. W sali pozostała zaledwie garstka kandydatów na semina- rium "Jazda przez życie". Niedawny rycerz na białym rumaku wyszedł z wanny, wytarł się i ubrał. Choć kręgosłup nadal mu dokuczał, Fabian opuścił autodom. Noc była chłodna, lecz gwiazdy lśniły jasno jak w tropikach. Ruszył wiejską ścieżką, nad którą unosiły się chmary świetlików; co rusz schylał głowę, żeby nie zawadzić o gałęzie. Zdał sobie sprawę, że kieruje się w stronę rezydencji, w której odbywało się przyjęcie, ale nawet sam przed sobą nie chciał się przyznać, po co tam idzie. Obraz Vanessy wdzięcznym ruchem chwytającej różę rozmył się w jego pamięci; teraz myślał o jej piersiach, wąskiej talii, mocno umięśnionych udach i stopach, jakby o numer czy dwa za dużych w stosunku do ciała. Rozpamiętywał jej twarz: kształtne rysy i wyraziste oczy, gładką skórę, biel zębów, które obnażała w uśmiechu, i nieco grubawą wargę naznaczoną blizną. Trawnik przed rezydencją Weirstone'ów wciąż był skąpany światłem. Fabian widział przez obszerne okna gości, którzy albo siedzieli przy stołach w jadalni, albo przemieszczali się z talerzami do innych pokoi; niektórzy wychodzili na tarasy. Okrążył dom i dotarł do miejsca, gdzie stały zaparkowane samochody. Kiedy dostrzegł żółty kabriolet z postawionym dachem z ciemnego brezentu, podszedł do wozu i otworzył drzwiczki. Na tylnym siedzeniu ujrzał dwie rakiety tenisowe, a obok pojemnik z piłkami i sweter. Sięgnął nad oparciem i wziął do ręki sweter; miękka wełna pachniała piżmem i potem. Odłożył sweter, zatrzasnął drzwiczki i schował się za krzakami rosnącymi na skraju parkingu. Odgłosy nocy - pohukiwania sów i rechot żab płynący od sadzawki po drugiej stronie alejki - wprawiły go w senność i mimo bólu kręgosłupa zapadł w drzemkę. Obudził się nagle na dźwięk kroków i głosów gości, którzy opuszczali rezydencję kierując się do wozów. Fabian skrył się głębiej w krzakach. Hałas wkrótce ucichł. Na placu zostało tylko kilka aut. Po pewnym czasie zobaczył, jak z budynku wychodzi Vanessa w towarzystwie dwóch młodzieńców. Na ramionach miała szal, a w dłoni nadal trzymała różę, którą jej rzucił. Cała trójka zatrzymała się przy obszernej limuzynie zaparkowanej obok kabrioletu dziewczyny. - To strasznie miło z twojej strony, Stuart. Ale lepiej ruszaj w drogę, bo robi się coraz później. Sama dojadę do domu; przecież to tylko trzy kilometry. Fabian stwierdził z zadowoleniem, że głos Vanessy jest bardzo naturalny, dokładnie taki, jak pamiętał. - A więc do środy, co? Zobaczymy się w mieście? - zapytał młodzieniec. - Jeszcze nie wiem - odparła. - Dam ci znać. Młodzi mężczyźni wsiedli do limuzyny; jeden z nich krzyknął przez uchylone okno: "Dobranoc!", po czym wóz odjechał. Vanessa otworzyła drzwiczki kabrioletu. Fabiana ogarnęło napięcie; już miał zamiar odezwać się do dziewczyny, kiedy ta rzuciła różę na tablicę rozdzielczą i z miną osoby, która w roztargnieniu o czymś zapomniała, ruszyła szybkim krokiem do rezydencji. Fabian, skonfundowany, niepewny siebie - i Vanessy - chciał do niej zawołać, ale się powstrzymał. Patrzył, jak znika w budynku. Czekając, aż wróci, nagle wystraszył się, że może cofnęła się po kogoś, kogo obiecała odwieźć do domu. Ale wstał, strzepnął ze spodni wilgotne liście i źdźbła trawy, po czym starając się nie myśleć o ewentualnych następstwach tego, co robi, wsunął się pospiesznie na tylne siedzenie. Podciągnął nogi, obejmując ramionami kolana, i ukrył się za oparciami foteli z wysokimi podgłówkami. Jego zdaniem nie tyle uczucia, co obrazy wzbudzały i podtrzymywały pożądanie. Teraz, skulony na siedzeniu w wozie Vanessy, pragnął pokazać się od innej strony, żeby jego nowy obraz zatarł ten, który znała sprzed lat. Usłyszał, jak dziewczyna otwiera wóz, wsiada i zatrzaskuje drzwiczki. W nikłym świetle wpadającym przez tylne okno widział tylko skraj aureoli kasztanowych włosów nad podgłówkiem. Zapach perfum Vanessy doleciał go w tym samym momencie, kiedy dziewczyna przekręcała kluczyk w stacyjce. Wóz szarpnął i ruszył do przodu, po czym skręcił tak gwałtownie, że Fabian uchwycił się siedzenia, żeby nie stracić równowagi i nie zdradzić przedwcześnie swojej obecności. Mijali rezydencję: światła z okien rozświetlały wnętrze kabrioletu. Vanessa zmieniła bieg i wyjechała z podjazdu; wóz zaczął nabierać szybkości. Mrok na zewnątrz uzmysłowił Fabianowi, że są na wiejskim trakcie; wkrótce dojadą do szosy. Prostując nieco tors i pochylając się na bok, skierował wzrok w szparę między fotelami i w zielonkawej poświacie bijącej od tablicy rozdzielczej dojrzał zaciśnięte na kierownicy dłonie dziewczyny, podobne do dwóch kształtnych muszli. Nie mógł się zdecydować, co robić. Chciał się pokazać Vanessie, ale bał się, że ją przestraszy. Jeśli dziewczyna wpadnie w popłoch, może rozbić wóz. A co będzie, jeśli nagle sięgnie do schowka, wyciągnie rewolwer i zastrzeli nieproszonego pasażera? Starał się wypatrzeć coś w mroku. Po obu stronach wyboistego traktu ciągnął się las. Vanessa prowadziła bardzo ostrożnie i powoli, co zmniejszało możliwość wypadku nawet w sytuacji, gdyby wpadła w panikę. Fabian postanowił dłużej nie zwlekać. Przesuwając się w prawo, stopniowo unosił się nad oparcie fotelu pasażera. Vanessa wcisnęła sprzęgło, żeby zmienić bieg, kiedy pochylił się ku niej. Otworzyła szeroko usta, ale była tak przerażona, że nie mogła wydobyć głosu; w następnej chwili opadła na kierownicę. Samochód toczył się na luzie. Prawą ręką Vanessa wciąż ściskała drążek zmiany biegów, lewą trzymała kurczowo kierownicę. Fabian nie wiedział, czy zrobiła to świadomie, czy niechcący, ale nagle wcisnęła hamulec; wóz skręcił gwałtownie i stanął, a on poleciał do przodu. Dopiero wtedy dziewczyna zaczęła krzyczeć; jej krzyk zdawał się przebijać szybę. Reflektory oświetlały drzewa; samochód stał w poprzek drogi. Wskaźnik poziomu oleju jarzył się na czerwono. Fabian rzucił się w wyrwę między oparciami przednich foteli; lewą ręką zakrył Vanessie usta, prawą przekręcił kluczyk w stacyjce: światła zgasły. Dziewczyna szamotała się, próbując oswobodzić twarz z uchwytu napastnika. Fabian powoli zmniejszył nacisk, ale wciąż nie odejmował dłoni od ust Vanessy. Pod środkowym palcem wyczuł głęboką szramę - bliznę na jej górnej wardze - i odruchowo jeszcze bardziej rozluźnił uchwyt, jakby z obawy, że otworzy starą ranę. Vanessa drżała na całym ciele; Fabian czuł bijące od niej ciepło, jej pot rosił jego palce. - Nie zrobię ci krzywdy - szepnął zdenerwowany. - Naprawdę cię nie skrzywdzę - powtórzył przesuwając niżej dłoń. Skinęła głową; czuł pod palcami, jak rozluźniają się mięśnie na jej szczękach. Cofnął rękę. Pochylona nad kierownicą wyglądała tak, jakby zaraz miała zemdleć. Ale powoli wyprostowała się i odwróciła twarzą do Fabiana. Poznała go i zdziwiona otworzyła usta, lecz nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Wciąż trzęsła się ze strachu. - To ja ci ją dałem, Vanesso - powiedział wskazując różę na tablicy rozdzielczej. - Fabian! - Kaszlnęła, żeby przeczyścić gardło; jej głos nadal był chropowaty, łamliwy. - Ale mnie przeraziłeś! - Zarzuciła mu ręce na szyję, jednakże po chwili odsunęła się trochę i zaczęła przypatrywać mu się badawczo. - W ogóle się nie zmieniłeś, nic a nic! W zielonkawym świetle dojrzał wyraźnie bliznę, która zniekształcała górną wargę Vanessy i wrzynała się w nasadę nosa. Vanessa Stanhope wkroczyła w życie Fabiana, kiedy uśmiechnęła się do niego ze zdjęcia zamieszczonego w piśmie "The Saddle Bride". Zainteresował się nią nie tylko z powodu jej nazwiska, które zawsze zwracało jego uwagę, ale również dlatego, że uchwycony na zdjęciu uwodzicielski wyraz twarzy nastolatki, w połączeniu z jej urodą - duże oczy, wysokie kości policzkowe, bujne włosy, szerokie usta, równe zęby - podziałał na niego jak magnes. Widoczna blizna na górnej wardze czyniła dziewczynę jeszcze ciekawszą. Podpis pod zdjęciem nie szczędził Vanessie pochwał: "świeża, żywa jak srebro piękność, znakomita uczennica, utalentowana amazonka". Zawierał także informację, że Vanessa Stanhope mieszka z rodzicami w Totemfield. Tak jak wcześniej Fabian wybrał się do Shelbyville, żeby poznać Stellę, teraz z powodu Vanessy zdecydował się pojechać do Totemfield. Napisał list do właściciela znajdującego się tam klubu jeździeckiego "Uzda i siodło", proponując swoje usługi. Odpowiedź nadeszła wkrótce: został zatrudniony jako instruktor jazdy. Kiedy już rozgościł się na miejscu i rozpoczął pracę, zadzwonił do Vanessy. Pochwalił jej sukcesy jeździeckie wymienione w "The Saddle Bride" i mimochodem wspominając o swoim doświadczeniu i osiągnięciach, spytał, czy nie zechciałaby uczyć się pod jego kierunkiem. Telefon Fabiana sprawił dziewczynie wyraźną przyjemność; powiedziała, że czytała wszystkie jego książki o ekwitacji. Nazajutrz rano, za zgodą rodziców i dyrektorki szkoły, do której uczęszczała, stawiła się w klubie. Jej widok spotęgował obsesję Fabiana - tak bardzo zapragnął Vanessy, że sam się tego przeraził. Została jego uczennicą. Kiedy na jednym z koni swoich rodziców pojawiała się na ujeżdżalni, Fabian słyszał szepty uznania, jakimi ją witali widzowie - znajomi i rodziny innych uczniów. Ruszał za nią na koniu należącym do klubu; jeździli galopem, ćwicząc koła, wolty i wężyki. Po latach wciąż miał przed oczami obraz pochylonej do przodu sylwetki Vanessy, obciągniętych bryczesami ud i pośladków dociśniętych do siodła lub unoszących się przy anglezowaniu; pamiętał, jak wybuchnęła śmiechem, kiedy niby piłkę do polo złapał w locie toczek, który spadł jej z głowy podczas skoku. Instruował ją, jak podążać za ruchem konia poprzez napinanie krzyża, jak naciskać kością łonową na boki, do przodu lub do tyłu przy ruszaniu, zmianie kierunku, pełnej paradzie i cofaniu konia. Czasami stawał tuż przy niej i poprawiał umieszczenie jej stóp w strzemionach lub tłumaczył jej, jak wygląda prawidłowy dosiad, dotykając przy tym wewnętrznej strony jej ud; jego palce przesuwały się po materiale bryczesów, zaledwie kilka centymetrów od krocza dziewczyny. Pewnego razu, mówiąc, że chce sprawdzić jej dosiad w galopie, zabrał ją na przejażdżkę poza maneż. Sami na biegnącej przez las ścieżce, początkowo jechali spokojnym kantrem; nagle Fabian przybliżył swojego wierzchowca do wierzchowca Vanessy, chwycił jej wodze i wprowadził oba konie w ostry galop. Bez uprzedzenia wyciągnął rękę i wsunął ją kłykciami do dołu, między przedni łęk siodła a bryczesy dziewczyny, wpychając palce głęboko pod materiał, tak że czuł każdy ruch jej ciała. Odwróciła się i wbiła w niego wzrok, rozchylając usta; biała blizna na wardze kontrastowała silnie z rumieńcem, który wystąpił jej na twarzy. Fabian zwolnił wierzchowce i skręcił ze ścieżki w las. Zsiadł z konia; Vanessa również zeskoczyła na ziemię. Przywiązał oba konie i bez słowa podszedł do dziewczyny. Zdjął jej z głowy toczek i rzucił na trawę. Przez chwilę stali patrząc na siebie, po czym Fabian podniósł rękę do ust dziewczyny, delikatnie przejeżdżając nią po bliźnie. Vanessa zaczęła lizać jego palce, potem wzięła je do ust. Czując jej język między palcami i ciepły oddech na dłoni, pocałował dziewczynę w szyję, wtulił twarz w jej włosy. Zadrżała i poczęła lekko gryźć jego palce, ale jej ciało opierało się, odsuwało od niego. Trzymał ją mocno, badając koniuszkiem języka jedwabistą małżowinę jej ucha, wsuwając go coraz głębiej, liżąc, łaskocząc, czując, jak ciepło dziewczyny miesza się z jego oddechem. Nie próbowała się już oswobodzić, jej oddech stał się krótki, gorączkowy. Podniecony, chciał ją wziąć od razu, ale jego zamysły wobec dziewczyny były silniejsze od pożądania. Wiedział, że jeśli Vanessa ma być zawsze na jego zawołanie, powinien trwale zapisać się w jej pamięci; niczym źrebak, dziewczyna musi przejść odpowiednie szkolenie, żeby szła za nim tam, dokąd ją prowadzi, swobodna, bez uprzęży, wodzy, lonży. Poczuł przez ubranie, że nowa fala ciepła zalewa ciało Vanessy. Od siły orgazmu osunęła się na trawę i przywarła głową do ud Fabiana; wciąż jeszcze nie pocałował jej w usta, nie dotknął jej nagiego ciała, nie wszedł w nią. Czasami w trakcie lekcji Fabian strofował Vanessę w obecności innych uczniów, wytykając jej błędy. Uśmiechając się do niej ukradkiem lub mrugając porozumiewawczo, stwierdzał, że nie siedzi dość głęboko w siodle lub podciąga pięty w górę, że odskakują jej łydki albo nie trzyma łokci przy biodrze. Krytykował jej najazd na przeszkodę, mówiąc, że zbyt sztywno trzyma nogi, zwalnia ucisk łydek i pozwala koniowi za bardzo zbliżyć się do przeszkody, zostawiając mu za mało miejsca do prawidłowego wybicia. Następnie oświadczał, że powinna ćwiczyć na bardziej otwartej przestrzeni niż ciasna ujeżdżalnia i umawiał się z nią na indywidualną lekcję na jednej ze ścieżek, które niczym pajęcza sieć pokrywały rozległe lasy wokół Totemfield. Bawiło go, gdy mówił otwarcie przy wszystkich, że będzie czekał na nią w tym a w tym miejscu, o tej i o tej porze, z własnymi klaczami. Kiedy indziej po prostu wyjeżdżali razem w las na koniach klubowych; pozostali instruktorzy i uczniowie patrzyli na nich obojętnie, niczego nie podejrzewając. Wiele ścieżek, niegdyś atrakcyjnych tras polowań, było zachwaszczonych, a rozmieszczone na nich przeszkody - stos drewna, płot, ułożony w poprzek pień - ledwo widoczne zza strzępiastych krzaków podobnych do rozpostartych nietoperzych skrzydeł, były porośnięte kępkami trawy i upstrzone mchem. Wzdłuż ścieżek ciągnęły się zwarte rzędy sosen, których zmierzwione korony chyliły się pod ciężarem szyszek. Wkrótce Fabian dawał Vanessie znak, żeby skręciła ze ścieżki, i wjeżdżając w cierniste poszycie, mknęli wzdłuż wyschniętych koryt strumieni, przeskakując nad wyrwami powstałymi w miejscach, gdzie osunął się piaszczysty brzeg lub nad murszejącymi pniami drzew powalonych przez pioruny. Kiedy przystawali na moment na skraju parnych, wilgotnych wąwozów, korzenie niczym liany czepiały się kopyt rumaków. Euforia jazdy rozładowała ich pożądanie; Fabian i Vanessa, wyczerpani, zsiadali z koni i kładli się na ziemi; leżeli objęci, upojeni rosą paproci i wonią żywicy, szepcząc o dokonującym się zespoleniu ich umysłów, które było nieuchronnym następstwem ich wyjątkowej intymności, czystej niczym górski potok. Fabian czuł podczas tych chwil ciszy i spowiedzi, że tak dobrze poznał Vanessę jak nikogo dotąd. Mądrość, dzięki której potrafiła odrzucić konwenanse, bez względu na to, jak silnie zostały jej wpojone, obiektywizm, z jakim oceniała siebie, sprawiały, że była dojrzałą strażniczką gorejącego w niej płomienia życia. Zdarzało się, że Fabian, unieruchomiony przez odnawiające się bóle kręgosłupa, nie mógł jeździć ani prowadzić zajęć i musiał leżeć w autodomie. Po lekcjach w szkole Vanessa mówiła rodzicom, że idzie się uczyć do koleżanki i przychodziła do niego. Szykowała mu posiłek, a kiedy zjadł, wygładzała pościel, poprawiała poduszki. Namiętność ustępowała miejsca czułości: nastolatka zajmowała się nim troskliwie, dbając, żeby nie zabolał go żaden kręg, żaden nerw. Przy jej pomocy przekręcał się na brzuch, a ona siadała na nim okrakiem i utrzymując ciężar ciała na kolanach, masowała mu łopatki i ugniatała mięśnie, aż znikało poczucie sztywności. Cierpiąc w milczeniu - ta umiejętność była jedyną zaletą jego wieku - zastanawiał się, czy jego pragnienie Vanessy nie jest kontynuacją zerwanej nici dawnych poszukiwań prowadzonych przez tkwiące w nim dziecko, potrzebą matki i pociechy, jaką niósł jej dotyk. Kiedy Vanessa kończyła się nim zajmować, karmiła klacze, poiła je, czyściła. Wsłuchując się w miłe odgłosy krzątaniny w znajdującej się na końcu autodomu stajni, w kuchni i w części mieszkalnej, Fabian zapadał w sen; ostatnią, kojącą jak balsam myślą była świadomość, że kiedy się obudzi, znajdzie wsunięty pod poduszkę lub czekający przy łóżku liścik miłosny. Dopóki pracował jako instruktor w klubie "Uzda i siodło", widywali się systematycznie. Pod pretekstem, że musi jechać na przegląd resorów albo naprawić tylne światło, Fabian wyjeżdżał poza teren klubu i krętą, wiejską drogą docierał na leśną polanę tuż za Totemfield. Vanessa, uważając, żeby nikt jej nie widział, dojeżdżała rowerem. Wchodziła do autodomu, wciągając za sobą rower, po czym ciskała go w kąt z obojętnością dziecka porzucającego zabawkę i wpadała w objęcia Fabiana. Fabian wprowadzał autodom na jedną z szos stanowych biegnących w pobliżu Totemfield i jechał na przydrożny parking, gdzie turyści zatrzymywali się, żeby umyć ręce i odpocząć. Tu, wśród karawaningów, ciężarówek i przyczep kempingowych, jego pojazd nie rzucał się w oczy. Ściszony szum aut był jedynym intruzem z zewnętrznego świata: nikt nie przeszkadzał Fabianowi i Vanessie, byli bezpieczni wśród jego książek i sprzętu do polo; jego klacze, Wyrzutka i Lewada, stały na straży. Fabian wiedzial, że ponieważ Vanessa jest małoletnia, w tak niewielkiej mieścinie jak Totemfield muszą się liczyć z tym, że ktoś - rodzice lub nauczyciele dziewczyny - może ich mieć na oku. Powinni także wystrzegać się ciekawości jej koleżanek i pilnować przed miejscowymi funkcjonariuszami prawa. Autodom nie był niezdobytą twierdzą; nie mogli zapominać, że nagle ktoś może wtargnąć do środka. Wyobrażając sobie okoliczności ewentualnego wtargnięcia, Fabian pamiętał o sformułowaniach prawnych dotyczących stosunków seksualnych z nieletnimi. Wiedział, że gdyby stanął przed sądem pod zarzutem uprawiania nierządu z nieletnią, wystarczyłoby, iż taki czyn miał miejsce, aby zapadł wyrok skazujący; zgoda domniemanej ofiary, nawet namiętne współuczestnictwo, były w oczach prawa całkowicie bez znaczenia. Co więcej, skazano by go na podstawie poszlak. Nawet gdyby dziewczyna nie była dziewicą, kiedy ją poznał, do uznania go winnym wystarczyłby wynik badań lekarskich stwierdzający, że błona została przerwana. Nieistotne było kiedy: czy wówczas, gdy nakryto ich razem w niedwuznacznej sytuacji, czy w odległej przeszłości. Ponadto Fabian wiedział, że choć w skierowanym przeciwko niemu akcie oskarżenia prokuratura występowałaby w imieniu Vanessy, jego seksualnie dojrzała, lecz w oczach prawa nieletnia partnerka byłaby, ze względu na wiek, zwolniona z obowiązku zeznawania w sądzie. Jego adwokat nie mógłby zadawać jej pytań, a on sam w żaden sposób nie zdołałby podważyć oskarżenia. Tak więc podczas ich spotkań błona dziewicza Vanessy stała się podniecającym tabu, którego pieczęci nie wolno było złamać. Istnienie tej intymnej zasłony nadawało legalność ich miłosnym pieszczotom. Godząc dziewictwo Vanessy z własnym pożądaniem, udoskonalali sposoby zwiększania podniecenia i wznoszenia się na szczyty rozkoszy. Siedząc przy dziewczynie Fabian doprowadzał ją do krawędzi orgazmu. Najpierw kąsał ją w szyję, masując palcami jej kark; wyginała ciało, oddech miała coraz bardziej chrapliwy. Potem łagodnie kładł ją na posłaniu i powoli rozpinał guziki jej bluzki; odpychała jego ręce i sama szybko kończyła ją rozpinać. Ale nie zrzucała jej z siebie, jakby bała się choć na moment od niego odsunąć. Następnie rozpinał stanik. Mimo młodego wieku Vanessa miała zaokrąglone, kobiece kształty: jej spore piersi wydawały się niemal małe przy obfitych biodrach i aż nazbyt pełnych pośladkach. Delikatnie wykręcał jej sutki, ciągnął je, drażnił i toczył między opuszkami palców, aż stawały się twarde. Wtedy brał je do ust, raz jeden, raz drugi, ssał i pieścił wargami; dziewczyna zaczynała miotać się po posłaniu, jęcząc, z odrzuconą do tyłu głową. Potem odpinał spódnicę, a Vanessa unosiła nieco biodra, żeby łatwiej mu było ją zsunąć. Jedną ręką rozchylał łydki dziewczyny, a drugą kładł jej na złączu ud i masował ją rytmicznie w tym miejscu, pobudzając coraz bardziej; ruch ręki stawał się szybszy, w miarę jak palce przesuwały się po cienkim materiale majtek; czuł szparkę, kępkę włosów; powoli odciągał materiał, obnażając to, co tylko wyczuwał przed chwilą, aż ciepło bijące od wzgórka dziewczyny uderzało go w twarz; wre- szcie zuchwale zbliżał do niego wargi. Jej szparka była szeroka i długa, o wargach zewnętrznych szerokich jak liście i rozpościerających się giętko niby wachlarz; u góry zbiegały się w fałd skóry podobny do grzbietu szaleńczej fali, pod którym, jak pod kapturem, krył się mały, twardy guzek. Oglądając jej wewnę- trzne wargi, ich eliptyczne, wilgotne płatki, stwierdził, że jedna jest znacznie większa od drugiej; Vanessa powiedziała mu, że podobnie jak jej zajęcza warga, jest to wada, z którą przyszła na świat. Leżąc z rękami rozpostartymi szeroko, z ugiętymi nogami wyrzuconymi na boki, wyginała w łuk plecy i unosiła się w górę, jakby chciała mu oddać swoje najgłębsze ja. Znów gładził pieszczotliwie jej piersi, zbliżał jedną do drugiej. Przekręcała się nieco na bok i pospiesznie ściągała majtki, po czym przylegała kroczem do jego ust i brody; jej miednicą zaczynały wstrząsać dreszcze. Całował jej wilgotny wzgórek, łaskotał długimi i krótkimi pociągnięciami języka. Jęk, który wydobywał się z ust Vanessy, narastał, stawał się coraz głośniejszy, kiedy Fabian schodził niżej: jego język szybkimi ruchami drażnił fałd skóry, szukając twardego guzka; dotykał go, umykał... przemieszczał się w dół i wsuwał między wewnętrzne wargi, które rozchylały się pod jego naporem. Kiedy Vanessa osiągała orgazm, otwierała się przed nim jeszcze szerzej; język Fabiana wnikał w nią nieubłaganie, aż docierał do błony dziewiczej, przesuwał się tam i z powrotem po jej napiętej tarczy, po czym cofał znów do przedsionka nierównych warg. Teraz, w samochodzie, Fabian dotknął ust Vanessy i delikatnie przesunął wskazującym palcem po głębokiej bliźnie. - Ale mnie przeraziłeś! - powtórzyła dziewczyna. Zobaczył, że zdążyła ochłonąć; podniosła ostrożnie ręce do twarzy, jakby sprawdzając, czy palce Fabiana nie zostawiły na niej śladów. Następnie bufiastymi rękawami sukni zaczęła ocierać pot z czoła i brody. Wyczuła niewielkie spuchnięcie przy ustach. - Twoja lewa ręka jest trochę za silna na takie pieszczoty, Fabianie - powiedziała z uśmiechem. - Czyżbyś się stał mańkutem? - Mańkutem? Skąd! Dla leworęcznych nie ma miejsca w polo. Chyba już mnie całkiem zapomniałaś - dodał przybierając żartobliwie smętny ton. Potargane kasztanowe włosy posypały się jej bezładnie na ramiona, kiedy oparła głowę o drzwi. - Tak dawno cię nie widziałam! Mówiłeś mi kiedyś, że chciałbyś mnie adoptować, być moim przybranym ojcem. Mówiłeś, że łączyłoby nas coś wyjątkowego, że moglibyśmy oboje być wolni i zaskakiwać się wzajem swoją wolnością, że istniałaby między nami więź, jakiej nie mają biologiczni ojcowie ze swoimi córkami. - Na moment zamyśliła się, patrząc w mrok za szybą. - Tylko z tobą czułam się naprawdę wolna. - Powoli odwróciła się i położyła dłoń na jego ramieniu. - Fabian, obiecasz mi coś? - Co? - Że będziesz mnie zaskakiwał. - Jak? Na moment ucisk jej palców wzmógł się, a potem cofnęła rękę. Niespodziewanie włączyła silnik. - Coś wymyślisz. Chyba robiłeś coś poza rzucaniem pannom kwiatów, odkąd widziałam cię po raz ostatni? Wrzuciła wsteczny bieg, wykręciła wóz i ruszyła do przodu. Zatrzymała kabriolet przed autodomem. Fabian sądził, że Vanessa spyta, czy może wejść do środka, ale ona milczała. Przeraził się, że nigdy więcej jej nie zobaczy, że dziewczyna już go nie pragnie, i nagle zabrakło mu słów, nie wiedział, jak jej wyjawić, że odkąd ją zostawił, nie miał dość pieniędzy, aby do niej wrócić, i że teraz - przekonany, iż wyjechała na studia - wcale się nie spodziewał jej zastać w Totemfield. Przez kilka chwil siedzieli w milczeniu; kiedy szykował się, żeby wysiąść z wozu, Vanessa znów położyła mu rękę na ramieniu, po czym przesunęła ją na jego kark, ale nie przyciągnęła go do siebie. - Nie chcesz zabrać mnie ze sobą? Jej blizna, widoczna w poświacie tablicy rozdzielczej, wyglądała jak szrama po cięciu szabli. Dotknął dłonią ust dziewczyny; poczuł na palcu wilgoć. - Dokąd? - Mówiłeś, że pewnego dnia, kiedy będę mogła sama o sobie decydować, wrócisz tu i zabierzesz mnie ze sobą. Nie jestem już tą małą dziewczynką, która odwiedzała cię w autodomie. Jestem pełnoletnia, mogę jechać, gdzie chcesz. Znów możesz być moim przewodnikiem. Kiedy cofnęła rękę z jego ramienia, światło reflektorów odbijające się w aluminiowej karoserii autodomu przyprószyło jej twarz i włosy srebrzystym blaskiem. - Często o tobie myślałam - powiedziała cicho. - Czasem tylko z twojego powodu chciałam się stać dorosła. To miło, że wróciłeś, aby rzucić mi różę na wydanym dla mnie przyjęciu. Fabian wysiadł z kabrioletu i zatrzasnął drzwiczki. - Zobaczymy się jutro wieczorem? - spytał. Skinęła głową; po chwili wóz zaczął się wolno oddalać. Prawie dochodziła północ. Fabian sterował autodomem przez wąskie, ruchliwe ulice w centrum miasta. Tłumy przechodniów nie mieściły się na chodnikach, więc część ludzi szła jezdnią, a samochody zaparkowane w dwóch rzędach wzdłuż krawężnika jeszcze bardziej utrudniały przejazd. Uwijali się przy nich policjanci, którzy wsuwali mandaty za wycieraczki. Czekając na zmianę światła, Fabian pomyślał, że zaledwie kilka kroków od tej tętniącej życiem i kipiącej energią strefy drzemie reszta miasta, pogrążona w bezwładzie nocy. Siedząca obok Vanessa przeciągnęła się leniwie i spojrzała na Fabiana. On też skierował na nią wzrok. W nieregularnie wpadających z zewnątrz smugach światła jej oczy, twarz i połyskująca blizna na wardze stawały się na przemian wyraźne i nikły w półcieniu. Dziewczyna wydawała się wręcz zmysłowo odprężona. Fabian czuł, że - tak jak ona - gotów jest poddać się urokowi pasywności, pozwolić, by wezbrała w nim uległość. - Jak się czujesz? - spytał, żeby zmienić nastrój. Jej głos jakby przebijał przez pokłady lenistwa. - Przyjemnie byłoby popływać - szepnęła. - Bardzo przyjemnie. - W basenie? - Tak, w basenie z chłodną wodą - powiedziała rozmarzonym głosem, nie odrywając głowy od oparcia. Skręcili do parku i jechali przez liściasty mrok. Re- flektory autodomu przesuwały się po radiowozach policyjnych dyskretnie czuwających przy większych alejkach, oświetliły samotnego cyklistę; mrugnęło pojedyncze krwawe oko tylnego światełka roweru, a potem Fabian i Vanessa usłyszeli szelest z krzaków, w których buszowały jakieś drobne zwierzątka. Nieco dalej ujrzeli dwóch ciasno objętych mężczyzn siedzących na ławce - tworzyli jedną, niewyraźną bryłę. Wkrótce autodom wyjechał z parku. - Nigdy mi nic o sobie nie mówiłeś - poskarżyła się Vanessa. - Co chciałabyś wiedzieć? - Dlaczego nie używasz swojego imienia? - Większość ludzi nie umie go wymówić. "Fabian" wymawia się prościej. - Byłeś kiedyś żonaty? - Moja żona umarła, jak byłaś jeszcze małym dzieckiem. - Długo byliście małżeństwem? - Sześć lat. - Aż tak długo? - Tylko komuś w twoim wieku sześć lat wydaje się długo. - Kochałeś ją? - Byłem do niej przywiązany. - Mieliście dzieci? - Nie. Nie chcieliśmy. - A twoja rodzina i krewni? Gdzie są, gdzie mieszkają? - Nie rezygnowała. - Nie mam nikogo. - Jak to? - Wszyscy moi krewni zginęli w pożarze. - Wszyscy? - Obróciła raptownie głowę i spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Wszyscy oprócz moich rodziców. To był jeden z naj- większych pożarów w historii. Specjalnie rozniecony. - Czy właśnie dlatego nie masz stałego domu? - spytała wydymając lekko wargi; jej blizna rozszerzyła się. - Domy łatwo się palą - odparł Fabian. - Kogo z przeszłości najbardziej ci brak? - Ojca. - Dlaczego? - Bo najbardziej mnie kochał. Odkąd umarł, żałuję, że tak mało mówiłem mu o sobie. - Dlaczego nie mówiłeś mu więcej? - Prawda mogłaby go zranić; za bardzo go kochałem, żeby sprawić mu ból. - A jaka była prawda? - Jej głos nie brzmiał już ospale. - Kiedy byłem mniej więcej w twoim wieku, w tym samym domu co moi rodzice mieszkała jeszcze jedna rodzina oraz samotna dziewczyna, przeciętna z wyglądu i dość zamknięta w sobie. My zajmowaliśmy dwa pokoje, a ona jeden, po drugiej stronie korytarza. Była robotnicą w fabryce. Po pracy chodziła do szkoły wieczorowej, więc niewiele kręciła się po domu. Ale często, kiedy wracała na noc, a moi rodzice spali, zakradałem się do jej pokoju. Oboje byliśmy bardzo samotni; brak namiętności nadrabialiśmy potrzebą. Zwykle spędzałem u niej całą noc i wracałem do siebie tuż przed świtem. Pewnego ranka, kiedy wszedłem do swojego pokoju, zastałem ojca - był profesorem, specjalistą od teatru antycznego - który czekał na mnie w piżamie i szlafroku. Miałem na sobie płaszcz przeciwdeszczowy, ale pod spodem byłem zupełnie goły, w dodatku byłem boso. Moje ubranie leżało przy łóżku, buty stały na podłodze. Sądziłem, że ojciec wie, skąd wracam, więc nic nie powiedziałem. Bo co miałem powiedzieć? Ale nagle, patrząc z troską przez grube okulary, ojciec wyciągnął ręce, żeby mnie objąć. Schyliłem się i pocałowa- łem go w czoło, a on pogładził mnie po włosach, jakby sprawdzał, czy nie są mokre. Oczywiście były suche. "Dobrze, że nie pada" - rzekł. Przysunął moją twarz do swojej, aż nasze policzki zetknęły się; czułem na twarzy jego zarost. "W taką noc wychodzisz z domu w cienkim płaszczu? - spytał. - Bez czapki i szalika?" Potem zobaczył moje gołe ręce, lecz nadal nie spostrzegł, że nie mam na nogach butów. "Nawet bez rękawiczek? Mogłeś się przeziębić!" Ale nie był zły; pogładził mnie po głowie i poczłapał w swoich starych kapciach do drzwi. Ojciec widział tylko to, co chciał widzieć. Taki już był. Vanessa milczała. Chociaż Fabian nie odrywał oczu od jezdni, czuł na sobie wzrok dziewczyny. Zmniejszył szybkość, po czym skręcił na zatłoczony parking. Na zewnątrz było duszno i wilgotno. Umocowawszy do pojazdu tablice z napisem "Kwarantanna", wziął Vanessę pod ramię i przeszli na drugą stronę ulicy; zatrzy- mali się przed wejściem do okazałego budynku. Kiedy Fabian nacisnął dzwonek, drzwi - ciężka płyta z nierdzewnej stali - odsunęły się na bok. W wejściu stał młody barczysty mężczyzna; jego imponująco umięśnione ramiona wyrastały z czarnego podkoszulka ze złotym napisem "Wymiana Snów". Cofnął się do środka i wskazał przybyszom kontuar; siedziała za nim dziewczyna w podkoszulku z identycznym napisem, tak ciasnym, że jej sutki niemal przebijały materiał. Powiedziała Fabianowi, ile kosztuje wstęp, i wręczyła mu do podpisania kartę. Kiedy uregulował należność, wcisnęła guzik, żeby mogli przejść przez kołowrót. Znaleźli się w korytarzu o lśniących czarnych ścianach ze złoceniami, który prowadził do obitych dywanem schodów. Ruszyli w dół wzdłuż nakrapianej tafli szkła ozdobionej mozaikami mieniącymi się jak pawi ogon; podświetlone od tyłu przybierały subtelnie sugestywne kształty i rzucały dziwną, cętkowaną poświatę pod nogi idących. - Co to za lokal? - spytała cicho Vanessa. Fabian podniósł do góry kartę, którą dostał przy wejściu, i zaczął czytać na głos wydrukowany na niej tekst: - "Karta upoważnia do wstępu mężczyznę i kobietę pod warunkiem, że oboje są pełnoletni, przychodzą wspólnie i zapłacili pełną cenę wstępu w gotówce lub kartą kredytową. Zapłacenie ceny wstępu upoważnia do członkostwa w klubie "Wymiana Snów" na okres sześciu tygodni; w tym czasie członkom przysługuje zniżka przy dalszych wizytach w klubie". - Jeśli każdy może wejść, dlaczego trzeba zostać członkiem? - Bo jako klub, "Wymiana Snów" nie podlega większości przepisów obowiązujących zwykłe lokale. - Co jest wliczone w koszt wstępu? - Jedzenie, picie i prawo do korzystania ze wszystkich pomieszczeń przeznaczonych na miejsca spotkań zgadzających się par. - Zgadzających się na co? - Na spędzanie czasu w towarzystwie innych kobiet i mężczyzn w pewien szczególny sposób. Stali na skraju parnej jaskini tętniącej muzyką dys- kotekową. Gęsty dym ze skrętów z marihuaną i papierosów wisiał na kształt chmury nad podwyższonym owalnym parkietem, gdzie pod pulsującym światłem podrygiwał zbity tłum. Prawie połowa tancerzy była naga i bosa, inni mieli na sobie slipy, kąpielówki lub zawiązane w pasie ręczniki; tylko parę osób tańczyło w ubraniu. Na skraju parkietu poruszały się miarowo dwie objęte kobiety; ich piersi stykały się, usta łączyły się w pocałunku. Nie opodal jakaś dziewczyna kołysząc biodrami sięgnęła w dół i nie tracąc rytmu, wzięła do ręki narząd partne- ra; szarpnąwszy nim delikatnie kilka razy, nagle kucnęła, wtuliła twarz w poskręcane włosy na podbrzuszu mężczyzny, a następnie zaczęła lizać go po udach. Inni ludzie, w znacznej części nadzy, wylegiwali się na kanapach albo stali oparci o lustra pokrywające ściany i przypatrywali się tańczącym. Mężczyzna owinięty ręcznikiem strzelał palcami do rytmu muzyki, podczas gdy jego naga partnerka, młoda dziewczyna, studiowała beznamiętnie w lustrze swoje ciało; w pewym momencie wsunęła dłonie pod piersi, uniosła je do góry, po czym zaczęła szczypać i wykręcać sobie sutki. Młody mężczyzna, siedzący między rozwartymi kolanami drugiego, masował się długimi, powolnymi pociągnięciami. Kobieta odpoczywająca na kanapie zerknęła na obu mężczyzn i sama też zaczęła gładzić swoje tłuste, poznaczone dołkami uda; nagle mięśnie jej brzucha napięły się; poddając się swojej potrzebie, kobieta przymknęła oczy i wsunęła rękę między nogi. Choć nie grzeszyła urodą, jej gest był piękny; Fabian popatrzył na nią z podziwem. Zaskoczona, ale i zafascynowana Vanessa podeszła bliżej Fabiana. Błękitnawe kobaltowe światło błysnęło na białkach jej oczu, sprawiając, że źrenice zwęziły się; po chwili światło, jakby spłoszone tajemniczością twarzy dziewczyny, przesunęło się niżej, oświetlając jej ciało. - Co to za jedni? - spytała. - Po prostu ludzie, których apetyty oscylują między pożądaniem i zaspokojeniem - odparł Fabian. - Kiedy "Wymiana Snów" po raz pierwszy otworzyła swoje podwoje w Nowym Jorku, telewizja i gazety okrzyknęły to miejsce najbardziej niecnym pałacem orgii od czasów Pompei. Dzięki szumowi, jaki się podniósł, klub stał się znany i wkrótce otworzył filie w całym kraju. Poprowadził dziewczynę wzdłuż lśniących od potu ciał, które leżały na kanapach, materacach i poduszkach, opierały się o ściany, klęczały, pochylały się, przylegały do siebie, poruszały się jedno na drugim albo jedno pod drugim, zwierały w pocałunku, w uścisku, zbliżały usta do kroczy, łączyły się i rozdzielały w przesyconym ciepłą wilgocią powietrzu. - Moi znajomi nigdy by nie uwierzyli, gdybym im powiedziała, co tu ludzie wyprawiają na oczach wszystkich - rzekła Vanessa. - Kiedy nie wierzymy w to, do czego są zdolni inni, w końcu przestajemy wierzyć, że sami moglibyśmy czegoś dokonać. To kara, jaką ponosimy za brak wyobraźni. - Byłeś tu już? - Tak - odparł Fabian. - I kochałeś się? - spytała po dłuższym milczeniu. - Tak - potwierdził spokojnie. - Dzieliłeś się z kimś kobietą? Skinął głową. - Kobietą, z którą przyszedłeś? Znów skinął. - Dlaczego ją tu przyprowadziłeś? - Bo potrzebowałem odmiany - wyjaśnił Fabian. Czułem stagnację, czułem się jak znużony aktor grający w nudnej sztuce, co noc to samo wejście, te same kwestie, ta sama scena. Tutaj przynajmniej scena była nowa. "Wymiana Snów" stała się częścią życia Fabiana przed kilkoma laty. Pewnego wieczora właściciel znanej stajni ze Wschodniego Wybrzeża, człowiek lubiący towarzystwo, zabrał go na charytatywny występ sławnej, kiedyś wręcz legendarnej piosenkarki, która nie występowała już publicznie, a jej utwory od dawna nie zajmowały pierwszych miejsc na listach przebojów. Kiedy Fabian i pozostali goście zajęli miejsca z przodu widowni, Fabian ze zdziwieniem stwierdził, że scenę przecina pas bieli - szeroki ekran. Nagle w sali przygaszono światła i ekran rozbłysnął barwą; rozpoczął się film, w którym następowały błyskawicznie po sobie różne wizerunki gwiazdy, w zbliżeniu, z parnasowej oddali, jako dziecka na rękach matki, jako uczennicy, nimfetki, nastolatki w kurtce i spodniach ze skóry - odchodziła uwodzicielsko, cofała się prowokacyjnie, to trwała uchwycona w jakimś geście, to miotała się po ekranie w przyśpieszonym tempie; pokazano jej aresztowanie za posiadanie narkotyków, rozprawę sądową, uwięzienie, zwolnienie, jej małżeństwa, rozwody i dzieci, złote płyty, role filmowe; jej sylwetka w jednej chwili wypełniała cały ekran, ogromna jak ołtarz kościelny, w następnej zmniejszała się do magnetycznego, pulsującego punktu, podczas gdy głos gwiazdy, z początku cichy szept, wzmagał się, nabierał siły, aż wreszcie niemal rozdzierał słuchaczom bębenki, wzmocniony do granic wytrzymałości przez aparaturę nagłaśniającą. Fabian miał uczucie, że zmieniające się obrazy wdzierają mu się pod ubranie, w nozdrza, w pory skóry, gdyż krzyżujące się na ekranie snopy światła przetwarzały kolory, kształty i dźwięki w jeden magiczny wir wrażeń. Kiedy gwiazda osobiście ukazała się na scenie, Fabianowi wydało się, że powstała z obrazów, które przed chwilą przewinęły się przez ekran; była Wenus zrodzoną z piany techniki. Jej głos i piosenki nie miały teraz znaczenia; nikomu nie przyszło do głowy, że mogą nie być tak wspaniałe jak film, który zapowiadał występ. Nachalność przedstawienia i gorączka, jaka ogarnęła podnieconych widzów, wyszukana strategia manipulacji, która wzbudziła w nich bałwochwalcze uwielbienie dla gwiazdy - takiego skutku nie miałoby nawet najmocniejsze oddziaływanie na pojedynczy zmysł - dla Fabiana były wręcz odrażające. Rozumiał, jak zasadniczo występ gwiazdy został zmieniony przez odpowiednie operowanie światłem, obrazem i dźwiękiem. Zdał sobie sprawę, że przez kontrast z dramatycznością wprowadzoną przez technikę, jego własne życie wydawało się płaskie, a utajone pulsowanie jego wewnętrznej energii - choć pchało go do coraz to nowych poszukiwań - apatyczne i przygaszone. Wkrótce poznał rzeczywistość seks-klubów - zakładów stanowiących jakby połączenie sal gimnastycznych, salonów masażu i łaźni. "Wymiana Snów" była tylko jednym z takich miejsc, które powstawały w wyniku zmian zachodzących w obyczajowości życia intymnego, tworząc sieć obejmującą cały kraj. Od pewnego czasu w swoich czterech ścianach mężczyźni i kobiety mieli dostęp do mnogości obrazów, najpierw w różnych ilustrowanych podręcznikach radości seksu i nie ocenzurowanych poradnikach kochania, potem na taśmach wideo wysyłanych za zaliczeniem pocztowym, następnie na filmach, dawniej dostępnych tylko w kinach porno w rozrywkowych dzielnicach kilku wielkich miast, gdzie wojna o swobody erotyczne przybierała najbardziej agresywny, często nawet bezprawny charakter, a obecnie nadawanych zarówno przez stacje kablowe, jak i przez zwykłą telewizję. Teraz w kioskach, drogeriach, na lotniskach i dworcach autobusowych każda pełnoletnia osoba mogła nabyć lśniące lub czarno-białe, eleganckie bądź kiczowate, drogie albo tanie pisma, dostosowane do najróżniejszych preferencji seksualnych. W zalewie obrazów nie brakowało niczego. Seks-kluby stanowiły następny etap w eksploracji - i eksploatacji - nowej obyczajowości. Fabian był jednym z pierwszych, którzy skorzystali z tej oferty. Kiedy na obiedzie lub na przyjęciu, na zawodach jeździeckich lub podczas seminarium spotykał kobietę, która go pociągała, zapraszał ją do teatru albo do kina, a potem na kolację. Następnie proponował jej, żeby wybrała się z nim do "Wymiany Snów" albo do podobnego klubu. Może dlatego, że robił to w sposób rzeczowy i niezmiernie kulturalny, nie przekonywał, nie nalegał, rzadko spotykał się z odmową. W klubie zawsze najpierw prowadził kobietę do przebieralni sąsiadującej z salą taneczną. Tam, między rzędami metalowych szafek, wśród brzęku zamykanych i otwieranych drzwiczek, proponował, żeby się oboje rozebrali i weszli na salę przewiązani ręcznikami. Chociaż byli otoczeni przez nagie bądź częściowo nagie pary poprawiające ręczniki lub dumnie wypinające torsy ob- ciągnięte firmowymi koszulkami z napisem "Wymiana Snów", onieśmielona kobieta często się ociągała. Fabian tłumaczył jej wtedy łagodnie, że skoro wszyscy są goli, nie powinna się czuć skrępowana własną nagością; co innego gdyby miała się rozebrać do rosołu w miejscu publicznym, ale tu, w klubie, pełny negliż był najbardziej odpowiednim strojem. Wszyscy wokół ściągali figi, staniki, kalesony i skarpetki albo stali i wycierali się po wyjściu spod pryszniców, potwierdzając słuszność słów Fabiana. W końcu jego towarzyszka też zaczynała się rozbierać - pierwsza oznaka, że akceptuje sytuację. Kiedy już oboje owinęli się ręcznikami, Fabian oprowadzał kobietę po klubie. Od samego początku była świadkiem otwartej, wyrafinowanej gry miłosnej: mężczyźni i kobiety, pojedynczo, parami, w grupach, oddawali się najbardziej intymnym obrzędom z taką swobodą, jakby po prostu rozmawiali ze sobą na spotkaniach towarzyskich odbywających się w prywatnych mieszkaniach. Wkrótce nastrój powszechnej akceptacji przezwyciężał opory kobiety; jej potrzebę intymności zaspokajało poczucie, że na tym zamkniętym obszarze uchodzą rzeczy jak najbardziej intymne. Pozwalała sobie na wymianę dotyku z kimś obcym, zwykle z drugą kobietą, gdyż to wydawało jej się mniejszym zagrożeniem od pieszczoty obcego mężczyzny. Zdarzało się też, że odkrycie własnej natury, własnej ciekawości następowało u niej pośród anonimowej plątaniny ciał w jednym z bocznych pomieszczeń klubu. Czasem Fabian śledził jej kolejne etapy poznawania samej siebie; czasem jednak kobieta dawała mu znak, żeby zaczekał na nią gdzie indziej, nie chcąc, żeby ktoś znajomy był świadkiem jej totalnego wyzwolenia się spod wszelkich hamulców. Dopiero na końcu, podporządkowując się zasadom panującym w klubie, oddawała się Fabianowi; było to naturalne dopełnienie oczekiwań obojga, a zarazem poddanie się nastrojowi miejsca i chwili. Łączyła ich głęboka wiedza o drugiej osobie, jaką rzadko posiada zazdrosny kochanek czy zadufany w sobie współmałżonek, pełna świadomość tego, jakie doznania cielesne sprawiają partnerowi największą przyjemność, zdobyta z bezpośredniej obserwacji jego zachowań erotycznych, które może już nigdy się nie powtórzą i o których żadnemu z nich nie wolno choćby napomknąć poza tą areną doznań seksualnych. Muzyka wciąż tętniła, kiedy Fabian prowadził Vanessę po długich schodach na jeszcze niższy poziom "Wymiany Snów"; przejście zwężało się i stawało się coraz ciemniej. - Chciałbyś się ze mną kochać na oczach obych ludzi? - spytała nagle Vanessa. - Dzielić się mną z obcymi kobietami? - Zawahała się. - Z obcymi mężczyznami? - Tylko jeśli ty chciałabyś się dzielić mną. Chciałabyś? - zapytał łagodnie. - Można dzielić się jedynie tym, co się posiada - stwier- dziła bezemocjonalnie, spoglądąjąc na Fabiana; na jej ustach błąkał się nikły uśmiech, który rozciągał bliznę. Idąc w milczeniu u boku dziewczyny i pilnując się, żeby się o nią nie otrzeć, bo najlżejszy dotyk mógłby zostać poczytany przez nią za znak, Fabian zastanawiał się, na jakie nie znane mu dotąd obszary wiedzie go uczucie do dziewczyny; nie wiedział, czy wyjawić jej prawdę, którą sam zrozumiał w tamte popołudnia spędzane wspólnie w autodomie, kiedy leżał z twarzą przy policzku Vanessy, z jedną ręką wplątaną w jej włosy, z ustami obok jej ucha i szyi, wdychając zapach jej ciała - a mianowicie, że tak długo, póki będą kochankami, dziewczyna musi mieć prawo do doświadczania życia bez jego pośrednictwa, i jeśli kiedykolwiek zapragnie wziąć sobie nowego kochanka albo pójść do łóżka z kimś - mężczyzną bądź kobietą - z kim już uprawiała miłość, lub z kimś, kto ją pociąga, fakt ten nie będzie miał najmniejszego wpływu na to, jak ważne miejsce zajmuje w jego życiu. Chciał jej powiedzieć, że nigdy nie będzie zazdrosny o jej swobodę, o jej potrzebę poznawania samej siebie przez uprawianie miłości z innymi, czy na osobności, czy z nim jako współuczestnikiem lub biernym widzem, gdyż nie zubożaliby w ten sposób tego, co istnieje między nimi, nie oddawaliby innym czegoś z siebie, lecz czerpaliby z nich i wzbogacali swój związek. Inni byliby tylko przelotnym dowodem istnienia świata zewnętrznego, czymś, co nie należy ani do niego, ani do niej, ale co każde z nich razem lub osobno może posiąść w dowolnym momencie; kochanie się z kimś obcym byłoby darem wizji, cząstkowym ujrzeniem siebie w zbliżeniu z innymi, snopem światła rzuconym na mrok zewnętrznego świata, odbijającym się od niego i wracającym do nich dwojga. Fabian skierował Vanessę delikatnie do przodu; wędrowali korytarzami, z których prowadziły drzwi do saun i łaźni. Minęli kanapę, na której leżała wpatrzona w sufit dziewczyna; oczy miała zamglone, ciało nagie. Kilku pokracznych, spoconych mężczyzn, zrzuciwszy ręczniki, kolejno wchodziło w jej nieruchome ciało, jakby z ponurą zawziętością chcieli wniknąć w jej najgłębszą istotę. Z każdym pchnięciem kanapa rytmicznie uderzała o ścianę, głuchym łoskotem odmierzając ich wysiłki. W pobliżu, w czerwonym blasku wiszących u góry lamp, goła para odpoczywała na leżance. Mężczyzna, niski, krępy, łysiejący, o wysokim, plamistym czole, miał przymknięte oczy i otwarte usta. Kobieta, o siwych, zmierzwionych włosach i pomarszczonych, pokrytych żylakami udach, znacznie wyższa od partnera, tuliła się do niego; głaszcząc długimi pociągnięciami jego męskość, wpatrywała się w parę, która kopulowała bez opamiętania na podłodze. Nagle zobaczyła Vanessę i uśmiechnęła się do niej. - Jesteś bardzo ładna! - zawołała. - Może byś się rozebrała, co? Mężczyzna otworzył jedno oko i też spojrzał na dziewczynę. - Dobry pomysł - rzekł i nagle zauważył Fabiana. - Może przyłączycie się do nas? - zaproponował sennym tonem, po czym znów zamknął oko. Fabian i Vanessa trafili do dużej sali, która mieściła stoły bilardowe oraz automaty do gier mieniące się barwnymi światłami i wypełniające brzękiem całe wnętrze. Vanessa zrzuciła buty i opadła na jedną z poduch na podłodze. Łagodnie pociągnęła w dół Fabiana, a kiedy znalazł się obok niej, położyła mu głowę na udach. Niepewien, czego od niego oczekuje, chciał zbliżyć usta do jej włosów, rozebrać ją, gładzić jej brzuch, piersi, przesuwać wzrokiem po jej ciele z taką samą swobodą, z jaką wpatrywał się w ciała tylu innych osób tego wieczoru. Czuł na udzie ciepło bijące od dziewczyny, ale nie widział jej oczu. Wyglądała, jakby zapadła w drzemkę. Intensywność emocji sprawiła, że miał w głowie totalny zamęt. Kiedy był z dala od Vanessy, ledwo pamiętał o jej istnieniu; teraz, będąc przy niej, jasno zdawał sobie sprawę z każdego odcienia uczuć, jakie w nim wywoływała. Tego wieczoru, podobnie jak przed laty, baczył na każdy wyraz jej twarzy, każdy jej gest, każdy ruch. Ale to, co czuł, przenikało do jego świadomości jakby we fragmentach; nie umiał określić, co właściwie na niego oddziałuje: obecność Vanessy czy jego własna potrzeba. Tuż obok jakiś mężczyzna zrzucił ręcznik i opadł na matę, pociągając za sobą kobietę ubraną tylko w białe szpilki i białe pończochy podtrzymywane przez podwiązki. Oboje mieli po dwadzieścia parę lat; on był umięśnionym szatynem, ona kształtną blondynką. Chichocząc, przewrócili się na plecy, po czym kobieta wyciągnęła ręce i rozchylając szeroko nogi, objęła mężczyznę. Mężczyzna przekręcił się, wsunął między jej uda i zaczął wbijać się w nią raz po raz, przyciskając ją do ziemi swoim ciężarem i ugniatając rękami jej piersi. W pewnym momencie kobieta zaparła się dłońmi o ramiona partnera i wysunęła spod niego; mężczyzna przemieścił się w dół i kiedy zanurzył twarz między jej uda, wnikając w nią językiem, nogi kobiety zacisnęły się na jego głowie niczym szczęki imadła. Siedzący obok drobny, łysy człowieczek obserwował parę. Zerkając nerowo na boki, podczołgał się bliżej, wydając bezzębnymi ustami ciche skomlenia; jego gołe ciało pokrywały plamy, twarz znaczyły sińce, a oczy wychodziły mu na wierzch z pożądania. Tępy, chytry uśmieszek wykrzywił jego oblicze, kiedy zobaczył, że Vanessa i Fabian spoglądają na niego. Potrząsnął głową, jakby chciał rozluźnić zbyt ciasny kołnierzyk, i ponownie zwrócił się w stronę pary. Kobieta jęczała; jej partner wsunąwszy obie dłonie pod jej pośladki, przyciskał sobie mocniej do twarzy jej wzgórek. Kręciła biodrami, z trudem łapiąc oddech; jej ciałem wstrząsały dreszcze. Mały człowieczek znów szarpnął głową i przekrzywił ją na bok; następnie przykucnął, rozsunął kolana, zmarszczył w skupieniu czoło i takimi ruchami, jakby doił krowę, zaczął się bawić własnym przyrodzeniem. Po- chłonięta sobą para wciąż go nie widziała; on zaś podkradał się do niej, centymetr po centymetrze, aż w końcu jego męskość znalazła się tuż nad twarzą kobiety. Zbierając się na odwagę, jakby chodziło o dokonanie bohaterskiego czynu, chichocząc pod nosem i wydymając wargi, człowieczek dotknął brody leżącej na macie blondynki. Ta odruchowo, spragniona spełnienia, otworzyła usta i zacisnęła wargi na przyrodzeniu karła. Zaczął się trząść, dygotać i mruczeć coś do siebie; napinał ramiona, oddychał coraz szybciej, aż wreszcie osiągnął wytrysk. Kobieta, drżąc od pieszczot kochanka i nie otwierając oczu, przełknęła nasienie pokraki i oblizała wargi, zbierając z nich ostatnie krople. Chichocząc jak uczniak zadowolony z kawału, karzeł pospiesznie się oddalił; jego oczy były teraz puste, bez cienia żądzy. - Wszyscy wydają się tacy złaknieni, tacy chciwi - po- wiedziała Vanessa. - Są konsumentami pożądania szukającymi okazji - oświadczył Fabian, rozglądając się po sali. - Tu, w tym tandetnym supermarkecie seksu, towar jest często podrzędnej jakości. Niektóre z tych kobiet są w rzeczywistości prostytutkami udającymi żony lub kochanki, wynajętymi po to, żeby je wymienić na żony lub kochanki innych mężczyzn. A wielu facetów to sutenerzy i właściciele burdeli, którzy szukają nowego towaru. Inni to turyści, którzy wczorajszy wieczór spędzili w domu pub- licznym w Tijuanie lub w Hongkongu, a dziś prosto z samolotu przyjechali do "Wymiany Snów", przywlekając najróżniejsze choróbska. Ale są tu również studenci najlepszych uczelni, skuszeni obietnicą nieograniczonego i darmowego seksu. - Czy ci ludzie nie boją się, że mogą się czymś zarazić? - Pewnie się boją. Większość z nich nigdy nie użyłaby cudzej szczoteczki do zębów. Ale tu... Urwał, bo jego uwagę zwróciła przechodząca obok para. Szczupły mężczyzna o pociągłej, inteligentnej twarzy prowadził w stronę najbliższego materaca wysmukłą dziewczynę, której uroda - tak jak prawie wszystkich wziętych modelek - łączyła w sobie niewinność i zmysłowość. Na twarzy dziewczyny malowało się skrępowanie, które przemieniło się w zdecydowaną niechęć, kiedy jej partner usiadł przy niej i zdjął jej ręcznik, całkowicie ją obnażając. Po chwili mężczyzna wyciągnął się i zaczął całować jej usta i szyję, lizać sutki, przejeżdżać językiem pod jej pachami; silnie podniecony, starał się w dziewczynie również rozbudzić namiętność. Vanessa poruszyła się niespokojnie, oparta o udo Fa- biana. Usiadła i włożyła buty, co dla Fabiana było znakiem, że chce iść dalej. Mijając mężczyzn w ręcznikach, którzy stali pochyleni niczym mali chłopcy nad rozświetlonymi automatami do gier, skierowali się do baru. Wśród ludzi nagich lub przewiązanych ręcznikami krążyło też kilku mężczyzn w ciemnych garniturach i kilka kobiet w długich sukniach. Jedna para trafiła tu najwyraźniej prosto z eleganckiego balu; przetykana złotem suknia kobiety mrugała do fraka i białej muszki jej partnera. Na końcu baru, przy bufecie z zimnymi zakąskami, stała grupa skośnookich mężczyzn, z których każdy był owinięty ręcznikiem i miał na nosie okulary w złotych ramkach. Vanessa szepnęła do Fabiana, że wyglądają tak, jakby byli na konferencji. Fabian uśmiechnął się i pokazał jej towarzyszki biznesmenów z Dalekiego Wschodu: prostytutki z obnażonymi piersiami, ubrane w dżinsy albo szorty. Jedna z nich, wystrzałowa dziewczyna o krótko ostrzyżonych rudych włosach, wysokich kościach policzkowych i szeroko rozstawionych oczach, spojrzała na Vanessę, potem na Fabiana i podeszła do nich. - Mam na imię Cheyenne - przedstawiła się bez żadnego skrępowania, po czym zwróciła się do Vanessy, przekonana, że ta jest wynajętą dziwką. - Daj znać, jak będziesz wolna. Jackie... - wskazała na koleżankę - ...nie czuje się najlepiej i chce wracać do domu, więc mogłabyś zastąpić ją na resztę wieczoru. Ponieważ klub wymaga, żeby goście wychodzili parami, Jackie wyszłaby z twoim klientem. - Skąd wiesz, że nie jesteśmy małżeństwem? - spytał Fabian, ujmując Vanessę za rękę. Dziewczyna mierzyła przez chwilę Fabiana wzrokiem, po czym znów zwróciła się do Vanessy. - Jeśli ci płaci za to, żebyście udawali małżeństwo, mnie tam nic do tego - rzekła. - Mężczyźni w tym wieku płacą za różne rzeczy. Ale tamci goście... - wskazała skośnookich mężczyzn i zniżyła głos - ...płacą najlepiej ze wszystkich, bo płacenie to jedyna rzecz, jaką potrafią dobrze robić. - Uśmiechnęła się szeroko. - Każdy z nich to chodząca Toyota. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile mają pod ręcznikiem różnych utwardzaczy, specjalnych kółek, dziwactw na baterie. Czasem mam wrażenie, że pieprzę się ze sklepem elektronicznym. Zaśmiała się i wróciła do swojej grupy. Widząc, że kilku podpitych mężczyzn co rusz spogląda w jej stronę, Vanessa zrobiła się niespokojna. Pociągnęła Fabiana za rękę i wyszli z baru. Minęli szklaną gablotę mieniącą się od sztucznych kamieni, która służyła za ladę; na jej półkach leżały kopie męskich i żeńskich narządów wykonane z fosforyzującego plastiku, baterie, które wprawiały je w ruch, zabawki erotyczne, wisiorki, kółka do kluczy, karty do gry, akcesoria ze skóry, z mosiądzu i chromowanego metalu. Na oddzielnej półce stały ampułki i pudełka ze środkiem chemicznym, który - wciągnięty w nozdrza - powodował, jak informowała etykieta, rozszerzenie naczyń krwionośnych, przyspieszone bicie serca oraz zakłócenie poczucia czasu, co stwarzało iluzję długotrwałego orgazmu. Za ladą kołysała się na wysokich szpilkach rosła platynowa blondynka w siatkowych pończo- chach przytrzymywanych pasem; ciasno zasznurowany wiktoriański gorset wypychał do góry jej piersi, lśniące od potu i poznaczone przez cętki i piegi. Na poplamionym materacu obok lady leżały dwa splecione ciała: białe i czarne. Młodziutka Murzynka z warkoczykami kochała się ze starym białym mężczyzną o siwych włosach ostrzyżonych na jeża. Zmięta bluzka dziewczyny odsłaniała nagie pośladki, dalej widać było podkolanówki zsunięte na buty na niskich obcasach. Patrząc nad kościstym ramieniem partnera, Murzynka dostrzegła spojrzenie Vanessy. - Tylko tu możemy być sami - wyjaśniła uśmiechajc się nieśmiało niczym uczennica na pierwszej randce. Przechodzący obok wysoki, przystojny mężczyzna niechcący potrącił Vanessę łokciem i uśmiechnął się przepraszająco; odwróciła się do niego i zmieszała widząc, że nabrzmiały narząd mężczyzny służy mu za wieszak, na którym niesie ręcznik. Akurat mijała ich uśmiechnięta kokieteryjnie kobieta z włosami ściągniętymi do tyłu. Przystanęła, bez słowa zdjęła ręcznik i pocałowała czubek wieszaka, po czym uśmiechnęła się i ruszyła w dalszą drogę. W obszernej wannie z ciepłą, wirującą wodą jakiś facet wynurzył się z mgły i przylgnął do kąpiącej się obok kobie- ty, przyciskając mocno do siebie jej pośladki. Kiedy kołysał się z nią tam i z powrotem, inny mężczyna wszedł w nią gwałtownie od przodu i zaczął uderzać rytmicznie opasłym brzuchem o jej sterczące kości biodrowe. Widok tej trójki zainteresował kobietę kąpiącą się na końcu wanny; zbliżyła się do nich. Po chwili przyłączyły się kolejne dwie osoby, a potem niezmiernie chudy chłopak o ramionach pokrytych piegami. Inni z leniwym zaciekawieniem przyglądali się czynnościom przedsiębiorczej grupki. Młody mężczyzna, nagi, z ręcznikiem w dłoni, o uczesanych gładko włosach i oczach powiększonych przez silne szkła optyczne, utkwił wzrok w Vanessie. Jego dwie towarzyszki, o ciałach lśniących jak złoto od skraplającej się na nich pary, która unosiła się znad wanny, balansowały niepewnie na wysokich obcasach. Mężczyzna obrócił się nagle do Fabiana, jakby kontynuował przerwaną rozmowę. - Mają z przodu istne zwieracze, niech skonam, jeśli kłamię! - obwieścił z dumą, wskazując złote dziewczyny. - Nielegalne imigrantki z Ameryki Południowej. Jedyne, czego nie potrafią, to mówić po angielsku. Jego towarzyszki uśmiechnęły się, domyślając się, że o nich mowa. - Zamienię obie na twoją jedną - zaproponował mężczyzna. - Nie, dziękuję - odparł Fabian. Facet nie dał za wygraną. - To może niech zajmą się twoją cizią. - Patrzył na Vanessę, ale mówił tylko do Fabiana. - Albo zajmijmy się nią obaj, co ty na to? - Może byś spytał mnie o zdanie, co? - wtrąciła się Vanessa, stukając się palcem w pierś. - Umiem mówić po angielsku. Mężczyzna zmienił taktykę, ale nadal zwracał się wyłącznie do Fabiana. - Lubisz facetów? - spytał ciekawie. - W wojsku przyjaźniłem się z kilkoma chłopakami - odparł Fabian. Mężczyzna, zniechęcony, wreszcie dał im spokój; jego towarzyszki posłusznie za nim odeszły. Z wanny wyczołgała się para dobrze po sześćdziesiątce, o obwisłych brzuchach i nogach chudych jak szczudła; ruszyli przed siebie, zostawiając na posadzce mokre ślady stóp. Fabian i Vanessa zagłębili się w labirynt niewielkich sal; po pewnym czasie dotarli do obszernego pomieszczenia o przezroczystych ścianach z pleksiglasu. Ujrzeli dziesiątki nagich kobiet i mężczyzn, którzy stali, kucali, leżeli lub wili się na materacach i poduszkach. Nie obowiązywały żadne hamulce; ludzie kopulowali w parach, w gromadkach trzech, pięciu zespolonych ze sobą ciał, ręce przesuwały się po ciężkich brzuchach, miękkich piersiach, po skórze świeżej lub pomarszczonej, jędrnej lub zwiotczałej, palce wnikały w najbardziej intymne otwory, raz były przyjmowane z uległością, kiedy indziej stopniowo pokonywały opór napiętych mięśni; zniewalająca choreografia dotyku, splatania się, łączenia, przenikania, zmian partnerów, pozycji, ciągłe wchodzenie, napieranie, nacieranie; nieprzerwany atak zachłannej i bezlitosnej armii ludzkich ciał. Ze stosu wyplątała się jedna para. Mężczyzna dobiegał sześćdziesiątki; miał potargane siwe włosy, a na jego włochatej, spoconej klatce piersiowej spoczywał medalion. Kobieta była młoda i zgrabna. Mężczyzna skierował ją do drzwi; stąpała ścieżką między ciałami wyzywającym, pewnym siebie krokiem zawodowej striptizerki. Po wyjściu z sali oboje rzucili się na szeroką leżankę. Kobieta, dumna ze swojej urody, rozsunęła uda. Fabian zamierzał się odwrócić, gdy wtem coś zwróciło jego uwagę; po równym kształcie jej mniejszych warg sromowych poznał, że kobieta była kiedyś mężczyzną. Vanessa szła w milczeniu za Fabianem wzdłuż rzędów kabin, których drzwi były albo zamknięte, albo otwarte na oścież. Zza cienkich ścian dochodziły szepty, śmiechy, odgłos uderzających o siebie lub o ziemię ciał, jęki kobiety, skomlenie mężczyzny, pojedyncze słowa i urywki zdań. Vanessa skręciła w bok i o mało nie zderzyła się z drzwiami zagradzającymi drogę do innej części klubu. Pchnęła je niepewnie i ściskając dłoń Fabiana, weszła do środka. Znaleźli się w olbrzymim, pustym pomieszczeniu wyłożonym gładkimi kaflami, w którym mieścił się spory basen, a na samym końcu - sauna. Przezroczysta mgiełka unosiła się nad powierzchnią oświetlonej reflektorami wody; przez zielonkawą toń widać było zarysy dna. W pomieszczeniu panowała taka cisza, jakby przebywali nad basenem w prywatnym domu. - Masz cały basen dla siebie - powiedział Fabian z uśmiechem do dziewczyny, która puściła jego dłoń, zaskoczona i uradowana. - Tak jak chciałaś, basen z chłodną wodą! Położył się na rzeźbionej ławie na skraju basenu; Vanessa zsunęła buty, uniosła spódnicę, usiadła na brzegu i zaczęła rozbryzgiwać stopami wodę. Nagle bez słowa zdjęła sweter i cisnęła Fabianowi. Wstała, ściągnęła spódnicę oraz figi i rzuciła je na ławkę. Podbrzusze dziewczyny było teraz dokładnie na wysokości twarzy Fabiana. Nie czuł jeszcze podniecenia, ale zaschło mu w ustach. Patrzył na nią, na jej wzgórek. Nie odrywając wzroku od Fabiana, Vanessa przesunęła nogę do przodu, żeby miał lepszą widoczność. Podniecony, spoglądał na nią w milczeniu, nie wykonując żadnego ruchu. Wróciła na brzeg basenu i skoczyła do wody; płynnymi wyrzutami ramion znakomitej pływaczki cięła powierzchnię basenu, niemal nie zakłócając spokojnej tafli. Przepłynęła basen kilka razy i wyszła z wody; mokre włosy przylegały jej ciasno do głowy. Fabian rzucił dziewczynie ręcznik. Kiedy owinęła się nim, zasłaniając piersi i biodra i usiadła nad basenem, miał ochotę do niej podejść, ale się powstrzymał. Wtem drzwi się otworzyły i pomieszczenie wypełniło się salwami śmiechu i donośnymi, wesołymi głosami; do środka wbiegło czterech Murzynów i dwie Murzynki, wszyscy w wieku trzydziestu kilku lat. Spoglądając na Fabiana i Vanessę, zrzucili ręczniki i wskoczyli po kolei do wody. Kobiety, niskie, o sterczących piersiach, szerokich biodrach i masywnych udach, zostały na płytkim końcu; mężczyźni, tędzy, barczyści, popłynęli silnymi wyrzutami ramion na głęboką stronę, gdzie zaczęli opryskiwać się wodą i popisywać przed towarzyszkami. Jeden z nich wynurzył się parę metrów przed Vanessą, pilnując się, żeby jej nie ochlapać. Popatrzył na nią z uśmiechem, po czym z łobuzerską miną podpłynął nieco bliżej, nie kryjąc tego, że ciekawi go, co skrywa jej ręcznik. Kiedy Vanessa odwzajemniła uśmiech, mężczyzna podpłynął jeszcze bliżej; jego palce dotknęły jej stóp. - Jak chcesz uczcić nasze spotkanie, maleńka? Wspólną kąpielą czy numerkiem? - spytał unosząc się na wodzie. - Za zimno na jedno i drugie - odparła cicho, ale bez speszenia. - Nie wyglądasz mi na bryłę lodową, ślicznotko - zawołał wesoło Murzyn. - Ale ty tak - zareplikowała uśmiechając się szerzej; nabierała odwagi. - Ale zimny czy nie, masz najdłuższego, jakiego widziałam! Słysząc tę rozmowę, pozostali Murzyni podpłynęli do przekomarzającej się pary; ich śmiech mieszał się z chlupotem wody. - Najdłuższego? Poważnie? - spytał uradowany, choć również trochę zdziwiony, rozmówca Vanessy. - O tak! - Dziewczyna mówiła coraz śmielej, chlapiąc mu nogami w twarz. - Jeśli mi nie wierzysz, spytaj mojego tatę - dodała wskazując Fabiana. - To twój ojciec? - Murzyn aż się cofnął ze zdumienia, wytrząsając z oczu wodę. - Przyprowadziłaś tu ojca? - A może to tata przyprowadził mnie? Szóstka Murzynów popatrzyła na Fabiana, ciekawi, jak zareaguje. - Jeśli moja dziecina mówi, że masz najdłuższego - powiedział Fabian, nie podnosząc się z ławki - możesz jej wierzyć. Dość się gziła z chłopakami w szkole, żeby znać się na rzeczy. Murzynki, nie chcąc biernie przysłuchiwać się rozmowie, podpłynęły do grupki na drugim końcu basenu. - Niewiele jeszcze widziałaś, kochana. - Jedna z nich westchnęła głośno i zarechotała, po czym zawołała do swojego towarzysza niby to gniewnym, lecz w sumie serdecznym tonem: - No, zostaw tę młodą damę w spokoju! I ponownie zwróciła się do Vanessy. - Kochana, mój chłop może i ma długiego, ale już dawno zapomniał, co zrobić, żeby długo trwało! - oznajmiła wbudzając dalsze salwy śmiechu. Mężczyzna ruszył w jej stronę, wykrzywiając twarz w udanej złości. Umknęła przed nim jednym wyrzutem ramienia. Zabawa dobiegła końca; Murzyni i Murzynki zaczęli wychodzić z wody. Wzięli ręczniki, pomachali do Vanessy i Fabiana, a po chwili zniknęli za drzwiami. W pomieszczeniu znów zapadła cisza; wzburzona powierzchnia basenu uspokajała się powoli, miejscami przezroczysta, miejscami połyskująca odbitym światłem. Vanessa wstała i podeszła do ławki, na której Fabian leżał wsparty na łokciu. Nie patrząc na niego, przycupnęła na samym skraju, jakby czekała na to, co powie. Dygotała z zimna. - No i znalazłem ci basen - rzekł. Sięgnął po ręcznik i troskliwie okrył nim jej ramiona. Przysunęła się bliżej. - Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić, ślicznotko? - spytał naśladując żartobliwy ton Murzyna. - Jest jeszcze coś... tato - odparła cicho. - Co takiego, dziecinko? - spytał tym samym tonem. - Wciąż jestem dziewicą - szepnęła. Odsunęła się od niego i wstała. Fabian również się podniósł i przyciągnął dziewczynę do siebie, nie przejmując się tym, że ręcznik spadł jej z pleców; dygotała, objęta ramieniem mężczyzny. W końcu zadarła głowę i chłodnymi, suchymi wargami musnęła jego usta. - I już dłużej nie chcę być - dodała. Nie wiedział, czy Vanessa chce, żeby po tym wyznaniu zabrał ją do jednego z klubowych pomieszczeń pełnego kochających się par. Wyobraził ją sobie w objęciach obcego mężczyzny, obcego męskiego ciała. Puścił ją i cofnął się o krok. Wyczuwając, o co mu chodzi, wyciągnęła dłoń i dotknęła jego policzka. - Nie, nie tego chcę - powiedziała. - A czego? - spytał siląc się na neutralny ton. - Ciebie - szepnęła składając ręce na piersiach. W jej oczach malował się spokój; wróciła do ławki i położyła się na niej. Przez chwilę stał nad nią, potem osunął się na kolana; oszołomiony, bał się jej dotknąć. Zastanawiał się, czy dla niej również pamięć zaczęła działać jak posłaniec, przynosząc obrazy ich nie spełnionych do końca obrzędów z autodomu. - Zawsze ciągnęło mnie do młodych dziewcząt - zaczął ostrożnie. - Zarówno do tych, które zwracały na mnie uwagę, jak i do tych, którym byłem obojętny. Jedne nastolatki wzbudzają coś we mnie, w innych ja sam chcę coś wzbudzić. Ale zawsze dotąd im krócej jakaś dziewczyna była w moim życiu, tym milej wspominałem romans. Natomiast ty... z tobą od początku było inaczej. Bez przerwy się bałem, że cię stracę. I znów się boję. - Urwał, nie chcąc ująć w słowa swoich uczuć. Teraz, kiedy była gotowa kontynuować to, co zainicjował tyle lat temu, i pragnęła ostatecznego spełnienia, tak jak przewidział w swoich dalekosiężnych planach, zrozumiał, że sam również dał się omotać. - Od początku naszej znajomości - mówił dalej - zdawałem sobie sprawę, że bez względu na to, co między nami zajdzie, nigdy nie będę mógł cię naprawdę mieć, i nadejdze dzień, gdy wyrośniesz z tego, co do mnie czujesz; z biegiem lat stanę się dla ciebie tylko patetyczną postacią z okresu, kiedy uczyłaś się jeździć konno. Nic nie wskazywało na to, że dziewczyna wie, z jakim trudem przychodzi Fabianowi to wyznanie. Patrzyła na niego spokojnie, wciąż trzymając ręce złożone na piersiach. - Myślałem o tobie, kiedy byłem sam i kiedy byłem pośród ludzi, a moim myślom zawsze towarzyszył żal, że nie jestem twoim ojcem, bo wtedy przynajmniej twoja przeszłość nosiłaby mój ślad; kochanek, bez względu na to, co by zrobił i jak bardzo by chciał, nigdy nie jest w stanie zmienić życia wybranki. - Perorując z przejęciem, przysunął się bliżej dziewczyny; jego ramię dotknęło jej uda. - Zawsze cię kochałem, Vanesso. Nie zareagowała. Położył głowę na jej kolanach, a wtedy dziewczyna wyciągnęła rękę i dotknęła jego ust. W oddali trzasnęły drzwi. Vanessa ujęła jego dłoń i przytknęła do blizny na wardze. - Więc kochaj mnie teraz - powiedziała po prostu. Wstali. Vanessa wzięła swoje ubranie i Fabian poprowadził ją w stronę sauny. Otworzył drzwi przed dziewczyną i zapalił światło. Ogarnął ich zapach wiórów i suchej kory; jasne ławki z surowego drewna były jedynym miejscem spoczynku. Vanessa zrzuciła ręcznik i położyła ubranie na najwyższej ławce, po czym usiadła nieco niżej. Czekała na Fabiana. Rozbierał się, kładąc kolejno każdą część odzieży na niewielkiej stercie na górnej ławce. Żeby poczuć się tak samo swobodnie przy Vanessie jak dawniej, zaczął przypominać sobie sceny z ich popołudni w autodomie. Ujrzał w myślach Vanessę rozbierającą się przed nim; celowo kładła ubranie w zasięgu ręki, żeby móc się szybko ubrać, gdyby nagle ktoś ich zaskoczył. Zdał sobie sprawę, że w ukryciu autodomu to on brał ją, nastolatkę, na swoją kochankę, ryzykując uwięzienie, kontrolując swoją potrzebę, hamując pragnienie złamania pieczęci, która zamykała przed nim jej ciało. Teraz z kolei ona brała go na swojego kochanka, wołała go do siebie, nakłaniała, by wreszcie zerwał pieczęć. Był już nagi, ale jego ciało jeszcze nie reagowało na nagość dziewczyny. Usiadł obok niej, dotykając ramieniem jej pleców. Zapach włosów Vanessy mieszał się w jego nozdrzach z rześką wonią drewna; zbliżył usta do jej szyi, poczuł pod wargami wypukłość za uchem dziewczyny, tak samo delikatną jak wtedy, gdy całował ją pierwszy raz. Przesunął dłońmi po piersiach Vanessy i rodzące się w niej podniecenie rozbudziło jego namiętność, ale nie rozsuwał jeszcze kolanami jej ud. Czuł, jak narasta w nim niepokój, że zaraz ma sprawić jej ból. Nie wiedział, czy dziewczyna też się tego boi. Wsunął dłoń między jej uda, pocierając miękkie fałdy skóry; wnikając głębiej, odkrył, że jest wilgotna. Nie natykając się na opór, jego palce powoli wchodziły coraz dalej; czując, że są już w środku, przyciągnął dziewczynę do siebie, a ona objęła go mocno, cały czas wpatrując mu się w twarz. Wspomnienia i myśli wyparł dotyk, przed którym dłużej nie umiał się wzbraniać, jakby wiedza o tym, kim jest, tkwiła w dziewczynie, i tylko biorąc ją, mógł się dowiedzieć prawdy o sobie samym. Ułożył Vanessę łagodnie na drewnianych deskach, z głową odrzuconą do tyłu, z rozsuniętymi nogami; prawa nadal spoczywała na podłodze, a lewa otoczyła jego biodra, kiedy wsparty na jednej ręce, żeby nie przygniatać dziewczyny, wolną dłonią prowadził swoją męskość wzdłuż złącza jej ud, wciąż - mimo napięcia w kroczu - wahając się przed zanurzeniem się w uległe ciało. Nagle Vanessa prawą nogą również otoczyła jego biodra i sama się na niego nadziała; wtedy poddał się i wszedł w nią, wsuwając się coraz głębiej, aż trafił na przeszkodę: napiętą tarczę, która stanowiła jego cel. Vanessa wygięła szyję, ale oczy miała zamknięte, nie mógł z nich nic wyczytać. Napierał czując, jak paznokcie dziewczyny orzą mu skórę, i w końcu się przebił; Vanessa wydała krótki, ochrypły krzyk, znak, że może już wejść w nią głębiej, dotrzeć tam, gdzie nikt jeszcze nie dosięgnął. Jej twarz wykrzywiał grymas małej dziewczynki, która za chwilę wybuchnie płaczem, a zarazem dorosłej kobiety w połogu. Chwytając go rękami za biodra, zaczęła odpowiadać na jego ruchy, cofając się, kiedy przyrodzenie partnera sięgało dna jej łona. Nad odgłosami ich przyspieszonych oddechów Fabian słyszał zgrzytanie zębów Vanessy i zawodzenie dobywające się z jej zaciśniętych ust; dolna warga przylegała ciasno do górnej, jakby dziewczyna chciała ukryć bliznę. Jego dłonie, wsunięte pod jej pośladki, unosiły ją, by mógł wnikać w nią coraz dalej, tak jak zdawała się prosić. Wyginając się w łuk, przywierała brzuchem do ciała kochanka, a jej odrzucone za głowę ręce drapały deski ławki, jakby chciała wyryć na nich jakieś słowa; otwierała się coraz szerzej, pragnąc jedynie tego, by coraz dokładniej ją poznawał, coraz głębiej zanurzał swój kil. Poczuł, że ciepła strużka cieknie mu po udzie; wiedział, że to krew Vanessy. Ale nie odrywał wzroku od twarzy dziewczyny. Mimo zespolenia ich ciał, mimo tego, że stała się przystanią, do której wciąż przybijał i z której wciąż wypływał jego statek, nie miał pewności, czy z każdym ruchem cumuje ją mocniej do siebie czy puszcza na łaskę fal, by płynęła ku własnym brzegom, własnemu przeznaczeniu. Poruszając się w niej, przypominał sobie Vanessę taką, jaką znał niegdyś: szczupłą nastolatkę jadącą konno obok niego, której uda, piersi, ugięte kolana, a nawet przestrzeń otwierająca się między nią a siodłem podczas anglezowania zniewalały jego wzrok. Kiedy patrzył na nią teraz, jego spojrzenie spochmurniało na myśl o czasach, które nadejdą, o wypełnionym goryczą i nudą żmudzie życia bez niej, ciągłym obcowaniu z samym sobą w roli nie pana własnego istnienia, a zaledwie podmiotu. Krew, która spływała na jego uda, była dla niego dowodem, że coś należącego wyłącznie do niej znaczy go niezmywalnie, obwołuje go na zawsze jej pierwszym prawdziwym kochankiem. Vanessa wydawała się niezmiernie odległa; twarz miała wykrzywioną, dłonie zaciśnięte, a zgrzytanie jej zębów stawało się coraz głośniejsze. Jakby nagle zapragnął uwolnić się od niej lub od siebie, Fabian uniósł swoje ciało w niejasnej groźbie odejścia, jednocześnie przesuwając w dół dłoń i szukając czegoś palcami; znalazł. Dziewczyna jęknęła pod jego dotykiem; cofnął dłoń i znów wszedł głębiej. Łono Vanessy przeszedł skurcz, jej pośladki opadły na ławkę. Eksplodując, całym ciałem waliła o deski, zasłaniając twarz ramionami; rozdarte jękiem usta otworzyły się szeroko, odsłaniając ukrywaną bliznę, sutki stwardniały nagle pod rękami kochanka, okrwawione nogi puściły jego biodra. Zmienił pozycję i ujął jej twarz w obie dłonie; teraz drżące łydki Vanessy były zarzucone na jego ramiona, jej stopy wznosiły się nad nim. Patrząc na krew sączącą się z niej przy każdym pchnięciu, poczuł nagłą potrzebę, żeby się z nią podzielić jej darem; wysunął swoją zakrwawioną męskość i przytknął do twarzy dziewczyny, pozostawiając czerwony ślad; znów w nią wszedł, znów się wysunął i zbliżył do twarzy Vanessy, kolejno znacząc jej czoło, policzki, usta, zakrywając bliznę. Potem zaczął zlizywać krew z jej czoła, policzków i szyi, wprowadzać czerwony płyn językiem do jej ust. Całował ją, a ona odpowiadała na jego pocałunki, smakując krew, którą wydobył z jej głębi. Kiedy zaczęła się ciskać pod nim, z oczami wpatrzonymi w niego, ustami z trudem powstrzymującymi się od krzyku, zdjęty nowym pożądaniem wszedł w nią z niepohamowaną siłą; wbijał się coraz gwałtowniej, jakby chciał rozerwać ją na dwoje, aż w końcu nowe dreszcze zaczęły wstrząsać ciałem dziewczyny. Oszałamiał go krajobraz tego ciała, wzniesienia, równiny, wąwozy. Wciąż nie zaspokojony, przywarł ustami do jej wzgórka, wsuwając język tam, gdzie przed chwilą była jego męskość; czuł na wargach i w ustach smak krwi i mimo znużenia coraz szybciej poruszał językiem, żeby zebrać każdą kroplę, łapczywy na wszystko, co pochodziło od Vanessy. Tulił ją do siebie, wypuszczał z ramion, wchodził w nią od nowa, tkwił w niej jak wrośnięty, raz wiotki, raz naprężony, ale cały czas nie przestawał jej pieścić, aż brakowało jej sił, energii, uczuć, a jej umysł nie wchłaniał już doznań, których nadal dostarczało rozbudzone ciało. Osiągnęła najwyższy szczyt i spadła w głęboką przepaść. Żeby obudzić umysł Vanessy, uświadomić jej, że jest wolna i może się w każdej chwili wycofać, odmówić mu swojego ciała, ukląkł nad nią, zawieszony w dzielącej ich przestrzeni, z rękami z tyłu i wyprężonym torsem, zbliżając swoją męskość do twarzy dziewczyny, gotów dotknąć jej policzków, warg, brody, szyi. Przyciągnęła go do siebie i pochwyciła z ochotą, pragnąc odebrać mu jego wolność, udowodnić, że przy niej jest tak samo jak ona bezsilny wobec doznań. Wciąż trzymając ręce na plecach, stopniowo wsunął się w jej usta; potem zaczął poruszać się coraz szybciej, kołysać w przód i w tył, wpychać coraz głębiej, nabrzmiewać, napełniać ją sobą. Z głową odchyloną do tyłu, nie mogła złapać tchu, ale - korzystając ze swojej wolności - postanowiła nie wypuszczać go z ust, choć zaczynała się dusić, oczy wychodziły jej na wierzch, a pięty wybijały werbel o deski. Jej ręce uniosły się, by go odepchnąć, lecz zatrzymała je siłą woli. Kiedy przymknęła oczy, cofnął się, pozwalając, by do jej otwartych ust wpadło powietrze, ale gdy tylko napełniła płuca, znów bez słowa sięgnęła po jego męskość; oboje byli wydrążeni ze wszystkiego, prócz wspólnej potrzeby. Bębnienie pięt dziewczyny jeszcze chwilę niosło się echem po niewielkiej drewnianej izdebce; wreszcie ucichło. Fabian spojrzał w dół na twarz Vanessy. Długo czekała, aż do niej powróci; teraz nie musiała już czekać. Czekanie było poza nią, podobnie jak dopełnienie, które wcześniej tylko mogła sobie wyobrażać. Wreszcie uwolniła się od Fabiana, uwolniła od siebie samej. Późną jesienią Fabian znów znalazł się w drodze; jeździł od stajni do stajni w poszukiwaniu pracy, wygłaszając wykłady, ilekroć nadarzyła się ku temu okazja. Kierował się do Massachusetts, ale zboczył z trasy, by zahaczyć o Nowy Jork; chciał obejrzeć National Horse Show w Madison Square Garden, prestiżowe doroczne zawody, na które ściągali ze swymi końmi jeźdźcy z całego świata. Chociaż zawody trwały już od kilku dni, Fabian chciał zobaczyć ostatnie konkursy. Był jeszcze jeden powód: kiedy się ostatnio widzieli, Vanessa powiedziała mu, że jej ogier, Kapitan Ahab, prezent od ojca, zakwalifikował się w Madison Square Garden do międzynarodowego konkursu o Puchar Stanhope'a; był to konkurs w potędze skoku, a więc konkurencja, w której liczy się wytrzymałość, siła i skoczność konia przy pokonywaniu serii wysokich przeszkód. Nagroda - srebrny puchar i pokaźna suma pieniędzy - została ustanowiona przez dziadka Vanessy, komandora Ernesta Teneta Stanhope'a, i była najwyższą wygraną, o jaką można się było ubiegać podczas tych zawodów. Kiedy Fabian ostatni raz rozmawiał z Vanessą, powiedziała, że prawdopodobnie ani ona, ani jej rodzice nie będą mogli przyjechać do Nowego Jorku; ucieszyła się, że przynajmniej Fabian będzie na miejscu i zobaczy start jej ogiera. Puchar Stanhope'a był najważniejszym konkursem ostatnich dni National Horse Show; Fabianowi, jak tylko znalazł się w Madison Square Garden, udzieliło się powszechne podniecenie i nastrój radosnego ocze- kiwania, które przezwyciężyły niechęć, jaką zwykle czuł do tego typu imprez. Mężczyźni w smokingach lub we frakach i cylindrach oraz kobiety, obwieszone biżuterią i otulone w puszyste futra sięgające ziemi, tłoczyli się na ruchomych schodach, przejściach i korytarzach okalających ogromną halę. Na dole z daleka biła w oczy płomienna czerwień żakietów zawodników. Madison Square Garden tętnił życiem: trybuny były wypełnione po brzegi, obsługa toru kończyła szykować parcours, sędziowie sprawdzali odległości między przeszkodami, ekipy telewizyjne ustawiały kamery i światła, a fotoreporterzy przechylali się przez barierki, usiłując znaleźć najlepsze miejsca do uwieczniania skoków. Oszołomiony splendorem otoczenia i nerwową gorączką przygotowań, Fabian opuścił trybuny i udał się na sąsiadującą z parcoursem przestrzeń wyodrębnioną na rozprężalnię, boksy, namioty poszczególnych ekip oraz pomieszczenia, w których składowano sprzęt, uprząż i zapasy paszy. Miał nadzieję, że na terenie przydzielonym jeźdźcom i koniom Stanhope'ów uda mu się zobaczyć Kapitana Ahaba, którego widział już parę razy na lokalnych konkursach organizowanych w Totemfield. Ponieważ ta część hipodromu nie była dostępna dla widzów - wchodziło się za okazaniem specjalnej przepustki - Fabian zabrał ze sobą obwolutę swojej książki "Upadki chodzą po ludziach", aby przekonać strażnika, że jest człowiekiem z branży. Zdjęcie Fabiana z tyłu obwoluty i jego osiągnięcia jeździeckie wymienione na skrzydełkach rzeczywiście wywarły wielkie wrażenie na strażniku - wpuścił go od razu. Na zapleczu wszystko przebiegało znacznie spokojniej niż na hipodromie. Fabian mijał szereg namiotów i boksów zajmowanych przez najlepsze amerykańskie i zagraniczne ekipy, spoglądając okiem znawcy na konie w barwach najznakomitszych stajni. Po terenie kręcili się hodowcy, właściciele koni w towarzystwie rodzin oraz liczni trenerzy; na rozprężalni ćwiczyli skoki zawodnicy szykujący się do najbliższego konkursu, podczas gdy inni dochodzili do siebie po udziale w poprzednim; z boku stajenni czesali i siodłali jedne konie, innym zdejmowali uprząż. Na końcu szeregu Fabian zobaczył namiot i boksy Stajni Stanhope'ów. Kunsztowny monogram rzucał się w oczy zarówno na tle granatowych boksów, czerwonych ścian namiotu, jak i żółtych wełnianych derek oraz kapturów. Spotkał koniuszego, który pamiętał go z okresu, kiedy Fabian uczył jeździć jego syna w klubie "Uzda i siodło" w Totemfield. Koniuszy poruszał się o kulach; od czasu, gdy w młodości spadł z siodła, nigdy nie odzyskał pełnej władzy w nogach. Powiedział Fabianowi, że Kapitan Ahab znajduje się już na rozprężalni sąsiadującej z wjazdem na hipodrom; rozgrzewał go Stuart Haywart, młodzieniec ze znanej rodziny z Południa, który często jeździł na ogierze Stanhope'ów, zwyciężając na nim w zawodach dla debiutantów, młodzików i w konkursach otwartych, aż wreszcie zakwalifikował się do tej ważnej imprezy. Jazda na Kapitanie Ahabie w międzynarodowym konkursie potęgi skoku miała być ukoronowaniem jego dotych- czasowych sukcesów. Na rozprężalni - niezwykle ciasnej przez kontrast z liczbą i wielkością ustawionych na niej przeszkód - kilku jeźdźców najeżdżało kolejno na przeszkody w przygotowaniu do najważniejszego konkursu dnia, który miał się rozpocząć za pół godziny. Fabian dojrzał przy parkanie wspaniałą sylwetkę Kapitana Ahaba, konia pełnej krwi angielskiej o znakomitym rodowodzie. Hayward stał obok wierzchowca; właśnie poprawiał siodło. Fabian ruszył żwawo w jego stronę. Młodzieniec był nieco od niego wyższy, miał mocne, umięśnione nogi i jasne włosy, które opadały mu niesfornie na czoło. Fabian mógł go sobie bez trudu wyobrazić w stroju zawodnika uniwersyteckiej drużyny futbolowej lub po drugiej stronie siatki do tenisa. - Nazywam się Fabian - rzekł wyciągając rękę. Hayward, dobrze wychowany młodzieniec, uścisnął dłoń Fabiana z szacunkiem należnym człowiekowi dwukrotnie starszemu od siebie i o znacznie większych osiągnięciach jeździeckich. - Pan jest tym graczem w polo, który kiedyś uczył jeździectwa w Totemfield, prawda? - zapytał. - Zgadza się - przyznał Fabian. - Choć było to już dość dawno temu. - Vanessa często powtarza, że nauczył ją pan znacznie więcej niż inni nauczyciele - powiedział Hayward z nutą podziwu w głosie. - Cieszę się, że panna Stanhope ma o mnie tak dobre zdanie - rzekł Fabian. Hayward spoglądał na starszego mężczyznę, jakby jego obecność dodawała mu otuchy. Fabian odruchowo poczuł sympatię do młodzieńca, którego zachowanie i sposób bycia były niezwykle ujmujące. Dopiero kiedy Hayward wrócił do poprawiania siodła Kapitana Ahaba, Fabiana uderzyła bladość młodego zawodnika. Chociaż na rozprężalni było chłodno, a Hayward dotąd nie jeździł, jego czoło i górną wargę pokrywał pot; dłonie mu drżały, kiedy zaciągał popręg. Czując na sobie badawcze spojrzenie Fabiana, Hayward zdobył się na brawurę. - No już, Ahab! - zawołał żartobliwym tonem, dosiadając ogiera. - Czas upolować białego wieloryba! Objechał dwukrotnie rozprężalnię, bezbłędnie siedząc w siodle; wprawił ogiera w szybszy kłus, potem w galop, pewnie prowadząc konia, choć Kapitan Ahab trochę się narowił, zdenerwowany nowym otoczeniem. Hayward najeżdżał na pierwszą przeszkodę. Jego sylwetka była wręcz idealna: ramiona i ręce podane do przodu, palce u nóg skierowane do góry, pięty do dołu, oczy patrzące prosto, łydki i uda przyciśnięte do boków wierzchowca. Kiedy Kapitan Ahab pokonywał przeszkodę, przedramię Haywarda wraz z wodzą tworzyło linię prostą, od łokcia jeźdźca do pyska zwierzęcia, wodza oddana dokładnie tyle, ile trzeba. Wylądowawszy po drugiej stronie, Hayward gładko opadł na siodło - kostki miał odpowiednio napięte, kolana amortyzowały wstrząs - i zaraz zebrał wodze, nie przerywając ani na sekundę połączenia między dłonią i kiełznem. Skok był znakomity. Fabian, zadowolony, że Haywardowi tak dobrze idzie, już chciał opuścić rozprężalnię, gdy wtem ujrzał, że młodzieniec przechyla się na bok, jakby tracił równowagę. Spłoszony nagłym szarpnięciem wodzy Kapitan Ahab odmówił wzięcia następnej przeszkody; przysiadł na zadzie i zarył się tylnymi kopytami w wysypany trocinami plac. Hayward szybko poprawił się w siodle, ale zjechał na bok, żeby nie przeszkadzać innym jeźdźcom najeżdżającym kolejno na przeszkodę. Chwiejąc się w siodle, podjechał do Fabiana i zatrzymał Kapitana Ahaba, po czym nie tyle zeskoczył, co zaczął spadać na ziemię. Fabian chwycił go za łokieć i pomógł mu zsiąść. Twarz młodzieńca była szara, pokryta kroplami potu. Najwyraźniej nie był zdrów. - Co się stało? - zapytał spokojnie Fabian. Hayward popatrzył na niego mętnym wzrokiem. - Sam nie wiem - wymamrotał. - Dziwnie... dziwnie się czuję. Wciąż przełykał ślinę, jakby miał sucho w gardle. - Ale dlaczego? - nie dawał za wygraną Fabian; oparł młodzieńca o parkan okalający rozprężalnię, rozluźnił mu plastron, poluzował nakrochmalony kołnierz okalający mu szyję ciasno jak stryczek, rozpiął kurtkę. - Wziąłem proszki - wymamrotał niewyraźnie Hayward. - Jakie proszki? Oczy Haywarda były zamknięte; wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć. - Na rozstrój żołądka, żeby lepiej sobie tam radzić - szepnął wskazując smętnie ręką w stronę hipodromu. - Jak się teraz czujesz? - zapytał Fabian. Hayward opierał się o parkan; kiedy usiłował stanąć prosto, znów poleciał do tyłu. - Chyba nie jestem w stanie wsiąść na konia. - Przejechał umorusaną pyłem dłonią po twarzy, rozprowadzając po niej brud. - Ale chyba powinienem spróbować. - Jeden nieszczęśliwy upadek i zrobisz krzywdę albo sobie, albo koniowi - zawyrokował Fabian. - Co mam robić, proszę pana? Nie mogę przecież wycofać się z konkursu! - Patrząc posępnie na rozmówcę, chłopak nabrał powietrza w płuca tak głęboko, jak tylko pozwalał mu na to ciasny strój. - Jesteś chory - oświadczył Fabian. - Nie masz siły w nogach, nie zdołasz utrzymać równowagi. - Ale nie ma nikogo, kto mógłby mnie zastąpić! I już za późno, żebym mógł zrezygnować; przed chwilą wyczytano Kapitana Ahaba, wszyscy oczekują, że będzie skakał. - Wielu jeźdźców rezygnuje w ostatnim momencie - powiedział Fabian. Powoli w jego umyśle zaczynał krystalizować się pewien pomysł; świadomość tego, co zamierza zrobić, narastała w nim z szybkością piłki do polo toczącej się nieuchronnie między słupki bramki. - Zresztą, sam pojadę na Kapitanie Ahabie - dodał; piłka wtoczyła się między słupki, dopełniając obraz. Hayward spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Pan? - A czemu nie? To najlepsze, co w tej sytuacji obaj możemy zrobić dla Stanhope'ów - rzekł z mocą. - Naprawdę zastąpi mnie pan? - wyszeptał Hayward, już całkowicie przekonany, że to najlepsze wyjście. - Idziemy - zakomenderował Fabian. - Muszę się przebrać w twój strój. - Może powinienem pójść i powiedzieć Vanessie, że pojedzie pan zamiast mnie na Kapitanie Ahabie - wymamrotał Hayward tak cicho, jakby mówił sam do siebie. - Vanessie? - zdziwił się Fabian. - Była tu z rodzicami i ich przyjaciółmi zaledwie parę minut temu. Wrócili do loży - wyjaśnił chłopak. Fabian miał ochotę natychmiast pójść zobaczyć się z Vanessą lub choćby z daleka rzucić na nią okiem. Nagle zdał sobie sprawę, że jeśli wystartuje na Kapitanie Ahabie, Vanessa będzie śledzić każdy jego ruch na oświetlonym reflektorami hipodromie. Przeraził się, że zbłaźni się na oczach dziewczyny, jej rodziny i przyjaciół; zaczął się wahać, czy powinien dosiąść Kapitana Ahaba. Ale zaraz się uspokoił, tłumacząc sobie, że podobnie jak jazda na ogierze Vanessy będzie w pierwszym rzędzie ważna dla niego, opinia innych ludzi będzie ważna przede wszystkim dla nich samych. Spojrzał na zegar. Konkurs w potędze skoku miał się rozpocząć za kwadrans. Przywiązał szybko Kapitana Ahaba do słupka parkanu. Hayward słaniał się na nogach; nagła choroba i bezradność sprawiały, że nie bardzo zdawał sobie sprawę, co się dzieje. Inni jeźdźcy spoglądali na niego ze zdziwieniem, kiedy Fabian prowadził go do namiotu Stanhope'ów, gdzie położył go na leżance. W oczach koniuszego odmalowało się przerażenie, kiedy usłyszał, że Fabian ma zastąpić Haywarda. - Muszę powiadomić pannę Vanessę! - zawołał zdenerwowany, kuśtykając dookoła namiotu. Fabian przywołał go do porządku. - Nie ma czasu - rzekł. - Niech pan sprowadzi lekarza, a potem zawiadomi organizatorów, że w wyniku nagłej choroby zawodnika ja zajmę jego miejsce. Wiedzą, kim jestem. Koniuszy rzucił się do wyjścia, a Fabian zaczął ściągać Haywardowi buty. Chłopak leżał zupełnie bez czucia, jedynie jego klatka piersiowa unosiła się i opadała raptownie. Fabian zdjął mu kurtkę i bryczesy, po czym szybko włożył na siebie. Buty były najważniejsze: na szczęście pasowały, uwierało go jedynie nieco za wysokie podbicie. Następnie przywiązał do kurtki numer startowy, chwycił toczek, rękawiczki, palcat i wybiegł na zewnątrz. Kapitan Ahab czekał przywiązany do parkanu; popatrzył z lekkim zaciekawieniem na Fabiana, kiedy ten zaczął poprawiać puśliska. Na rozprężalni robiło się pusto: jeźdźcy chcieli dać koniom chwilę na złapanie oddechu przed początkiem konkursu. Fabian dosiadł ogiera i ruszył stępa dookoła rozprężalni, żeby zgłębić nastrój konia - i swój. Zasady konkursu były następujące: przy pierwszym przebiegu koń i jeździec musieli pokonać sześć przeszkód, z których dwie usuwano przed kolejnym przebiegiem, a pozostałe podwyższano. Awansowały jedynie konie, które miały najlepsze, identyczne przebiegi. Dalsze rozgrywki odbywały się już tylko na dwóch imponujących przeszkodach: okserze i murze z cegieł, który - za każdym razem podnoszony - mógł przekroczyć dwa metry dwadzieścia centymetrów. Fabian z trudem hamował lęk wiedząc, że zaraz stanie przed najcięższą próbą jeździecką swojego życia: będzie musiał startować na koniu, którego nigdy nie dosiadał, w konkurencji, która nie była jego mocną stroną i której od dawna nie uprawiał. Najniższa przeszkoda w konkursie o Puchar Stanhope'a należała do najwyższych, jakie kiedykolwiek udało mu się pokonać; o pokonaniu najwyższej nie marzył w najśmielszych snach. Bał się nawet myśleć o tym, że w obecności tysięcy widzów, samych miłośników hipiki, on i Kapitan Ahab będą konkurować z najbardziej skocznymi końmi na świecie, dosiadanymi przez doświadczonych zawodników mających na koncie dziesiątki zwycięstw, otoczonych chwałą zdobywców mistrzostw swoich krajów, Pucharów Narodów, medali olimpijskich. Nie wiedział, czy widzowie potraktują jego występ jako galanterię, czy jako obelgę, głośno wyrażając gniew i niezadowolenie z arogancji jeźdźca, który ośmiela się popisywać swoją nieudolnością na oczach całego kraju. Zdawał sobie sprawę, że za swoją odważną decyzję startowania na Kapitanie Ahabie może zostać ukarany upadkiem, który uczyni go kaleką albo pozbawi życia. Zdrowie konia również było zagrożone: niefortunny upadek mógł spowodować trwałe kalectwo znakomitego skoczka i cenionego reproduktora. Co więcej, Fabian zdecydował się na nim jechać bez pytania o zgodę wła- ścicielki, osoby, dla której Kapitan Ahab był najcenniejszym zwierzęciem na świecie, a której Fabian nie chciał zrobić najmniejszej przykrości - Vanessy. Wkrótce wjedzie na parcours, żeby zmierzyć się z wyzwaniem. Znów zdjął go strach; poczuł, jak wszystko się w nim wywraca i żółć podchodzi mu do gardła - ledwo zdołał powstrzymać się od torsji. Nie było czasu na rytuały, którymi zwykle okiełzywał lęk; nie mógł się nawet wypróżnić, nie mówiąc już o rozluźnieniu napiętych mięśni gorącą kąpielą czy o słuchaniu muzyki, czym zwykle wzmacniał w sobie ducha, powoli wkładając ubiór do gry w polo i przekształcając się stopniowo w twardego zawodnika, któremu niestraszne są trudy najbardziej brutalnego meczu. Obawiając się poddać ogiera - i siebie - pierwszej próbie, Fabian okrążył rozprężalnię, zmuszając się do tego, aby widzieć przed oczami tylko jeden obraz: siebie najeżdżającego na przeszkodę w równomiernym rytmie, realizującego z żelazną konsekwencją strategię, w której nie ma miejsca na przypadek i błąd. Przez megafon zapowiedziano pierwszego zawodnika, członka ekipy jeździeckiej Irlandii. Kiedy zawodnik - ubrany w mundur oficerski - wjechał na hipodrom, oklaski widzów przerwały napiętą ciszę panującą dotąd wśród koni i jeźdźców. Pozostali zawodnicy ustawili wierzchowce przy wjeździe na parcours, żeby obejrzeć przebieg Irlandczyka. Fabian oparł się pokusie, żeby do nich dołączyć. Kiedy tylko zjawił się w Madison Square Garden, zwrócił uwagę na ustawienie przeszkód, ich rodzaj i wielkość. Obserwowanie przejazdu pierwszego zawodnika oznaczałoby skrócenie czasu, jaki miał na przygotowanie się do swojego występu. Musiał przede wszystkim maksymalnie się skoncentrować, żeby nawiązać kontakt z Kapitanem Ahabem, czuć konia i potrafić przekazywać mu własne napięcie, skupienie, potrzebę pokonywania przeszkód. Naciskiem nóg dał znak Kapitanowi Ahabowi i czujny koń zareagował natychmiast, przyspieszając tempo; następnie Fabian skrócił nieco wodze i rozluźnił się w siodle; ogier znów zareagował, zwalniając krok. Człowiek wypowiedział pierwsze słowa w niemym języku używanym między jeźdźcem i koniem, będącym formą porozumienia dostępną tylko im; teraz nadszedł czas sprawdzić, na ile to porozumienie jest silne. Fabian naprowadził konia na pierwszą z szeregu przeszkód na torze ćwiczebnym i wprawił go w galop. Kapitan Ahab wzniósł się w powietrze pełnym harmonii ruchem, pokonując przeszkodę tak gładko, że Fabian ledwo poczuł wstrząs przy lądowaniu. Z werwą, bez śladu lęku czy wahania, ogier w ten sam sposób pokonał następną przeszkodę, a potem pozostałe, z mocno podkurczonymi przednimi nogami i wyciągniętą szyją, wzbijając się nad nie pewnie i z łatwością. Irlandzki oficer wrócił na rozprężalnię, opuszczając parcours do wtóru braw; spokojny głos spikera podał przez głośnik wynik. Był całkiem dobry, choć koń uzyskał punkty karne. Zapowiedziano drugiego zawodnika: była to młoda amazonka, członek ekipy jeździeckiej USA, na potężnym wałachu czystej krwi co najmniej dziesięć centymetrów wyższym od Kapitana Ahaba; jej pojawienie się na hipodromie zostało powitane głośnym aplauzem - był to wyraz uznania dla jej pozycji jednej z najlepszych zawodniczek w kraju w skokach. Fabian po raz ostatni okrążył próbny tor: Kapitan Ahab znów zdawał się dokładnie wiedzieć, czego oczekuje od niego jeździec, i wykonał poszczególne skoki niezwykle płynnie i lekko. Opanowanie konia pomogło Fabianowi dojść do siebie; zastanawiał się, jaką strategię powinien zastosować, kiedy wjedzie na parcours. Mógł cały czas trzymać zwierzę mocno w garści, ściskając mu udami boki i nadając odpowiednie tempo przed każdą przeszkodą, pobudzając go, by przemieniał się w trampolinę pędu, który przeniesie go na drugą stronę po paraboli skoku nakreślonej przez jeźdźca, uzurpującego sobie prawo decyzji dokładnie w tym momencie, w którym bezpieczeństwo wierzchowca jest tak samo zagrożone, jak człowieka. Albo mógł po prostu wprowadzić go w gładki bieg, który niósłby ich obu od wyzwania do wyzwania, nie przyspieszając ani nie zwalniając zwierzęcia bez względu na rodzaj czy wysokość przeszkody. Byłaby to oznaka absolutnego zaufania do wierzchowca, powierzenie przebiegu instynktowi zwierzęcia, jego umiejętności kontrolowania mocy nagromadzonej w stawach skokowych i właściwego balansowania; nie jeździec, lecz natura i trening kierowałyby koniem w podciąganiu przednich nóg i podnoszeniu tylnych, by pokonać przeszkodę danej wysokości. Fabian pomyślał o zdjęciach, jakie widział w podręcznikach jeździectwa, ponurych świadectwach tego, co może spotkać jeźdźca i konia podczas konkursu skoków. Na jednym koń uderzał łbem w mur, a jeździec przelatywał nad nim niczym drewniana lalka wystrzelona z katapulty; na innym koń, który potknął się o przeszkodę, został uchwycony z przednimi nogami ugiętymi, jakby klękał na ziemi, a zadnimi niemal pionowo w górze, mierzącymi w niebo; jeździec - ze stopami w strzemionach, z dłońmi wciąż zaciśniętymi na wodzy - zaczynał właśnie koziołkować przez szyję zwierzęcia, które w następnej chwili miało go przygnieść swoim ciężarem. Nie ulegało wątpliwości, że koń skręci kark, a jeździec zostanie zgnieciony jak owad. Fabian próbował się pocieszyć, że te obrazy - nieodwracalne, straszne sceny z życia innych ludzi - to abstrakcyjne odłamki czasu minionego, a nie widma wypadku, jaki może go spotkać na Kapitanie Ahabie. Widział siebie, jak spada z konia albo przewraca się razem z nim, wtulając głowę w ramiona, by ją osłonić przed uderzeniem o ziemię, i wyciągając przed siebie ręce - naturalna, lecz nieprawidłowa reakcja, mogąca spowodować zwichnięcie lub złamanie jednej bądź obu rąk oraz poważne obrażenia głowy. Powtarzał sobie, żeby w razie czego odwrócić oczy od kierunku upadku; dłonie i ramiona idą wtedy za wzrokiem jeźdźca, który obraca się przez to nieco na bok i uderza w ziemię barkiem, co najlepiej amortyzuje upadek. Reprezentantka USA wróciła na rozprężalnię, wyraźnie zadowolona ze swojego przebiegu i aplauzu, jaki jej towarzyszył, kiedy opuszczała parcours na tańczącym z podniecenia koniu. Fabian usłyszał ocenę sędziów: przebieg amazonki był bezbłędny. Kolejny zawodnik, medalista olimpijski, należał do ekipy belgijskiej. Fabian obserwował niezwykłe opanowanie konia i jeźdźca, kiedy wjeżdżali w szranki. Belg dosiadał wspaniałej klaczy rasy anglo-arabskiej; idealnie zebrana, całkowicie podporządkowana jeźdźcowi, wzbudzała podziw jako przykład cierpliwości i umiejętności człowieka w ujarzmianiu zwierzęcej natury. Fabian miał startować po Belgu. Wyjechał z rozprężalni i zatrzymał Kapitana Ahaba w pewnej odległości od wjazdu na parcours, jakby wciąż czuł opór przed blaskiem świateł i pomrukiem głosów czekającym go nieco dalej. Jeszcze raz powtórzył w myślach rozmieszczenie przeszkód, cyzelując w sobie świadomość, że nie może pozwolić, aby cokolwiek zakłóciło jego koncentrację, że musi myśleć wyłącznie o przeszkodach, i jak tylko pokona jedną, ma zaraz kierować wzrok na następną. Usłyszał wybuch braw, a potem ciszę, potem znów huragan braw, potem następny. I znów zapanowała cisza. Fabian podjechał bliżej wjazdu i spojrzał na parcours. Na jego oczach klacz Belga wzbiła się nad mur z cegieł, ale zawadziła o niego i przewróciła się na ziemię. Cichy jęk widzów dobiegł do rozprężalni przed głuchym łomotem upadku; rozdygotany jeździec podniósł się jednak i wyprowadził konia z parcoursu. Fabian patrzył, jak obsługa toru poprawia mur. Nagle, z siłą i wyrazistością, która go zaskoczyła, usłyszał, jak z głośnika rozlega się jego nazwisko i numer startowy z wyjaśnieniem, że startuje na Kapitanie Ahabie w zastępstwie innego zawodnika. Sędzia na rozprężalni dał znak, a wtedy Fabian ścisnął kolanami Kapitana Ahaba. Jak tylko wprawił konia w ruch, instynkt wziął w nim górę nad myślami i lękiem; w następnej chwili jeździec i koń znaleźli się na skraju wysypanego żółtymi trocinami placu, dookoła którego wznosiły się ku górze wypełnione widzami trybuny ściany zbiorowej ciekawości. Wjeżdżając stępem między szranki, Fabian słyszał jakby z oddali pojedyncze brawa. Ogrom hipodromu zakłócał jego poczucie proporcji, a jakiś głęboko ukryty odruch zakazywał mu myśleć o tym, że jest ośrodkiem zaciekawienia Vanessy, jej rodziny oraz tysięcy obcych ludzi, cenzurując każdą myśl, która mogłaby zburzyć jego przekonanie, że od chwili wjazdu na tor przeszkód istnieją tylko on i koń, że cały świat został pozbawiony swojej realności, sprowadzony do istnienia jednego człowieka i jednego wierzchowca, połączonych ze sobą - i samotności jeźdźca. Fabian przeszedł w skrócony kłus i Kapitan Ahab, nadal tak samo spokojny i pewny siebie jak na rozprężalni, skierował się w prawo, w stronę odległego boku parcoursu i pierwszej przeszkody, stacjonaty, znajdującej się w pobliżu widzów. Fabian przyspieszył kłus, rytmicznie unosząc się i opadając w siodle, po czym zbliżając się do linii skoku, przeszedł w powolny galop. Postanowił pozwolić Kapitanowi Ahabowi wykonać pierwszy skok na oddanej wodzy, nogami ledwo ponaglając wierzchowca, swoim zachowaniem demonstrując mu pewność siebie i zaufanie. Koń pokonał stacjonatę równie łatwo jak na rozprężalni, lądując bez wstrząsu, i ruszył ochoczo w stronę następnej przeszkody, triplebarre, którą pokonał z identyczną swobodą. Przy końcu parcoursu Fabian zwolnił i skręcił w prawo, na środek, w kierunku podwójnej bramki. Tym razem prowadził ogiera na przeszkodę przyciskając nogi mocno do żeber zwierzęcia, ale w ostatniej fazie najazdu pozwolił mu ustalić własne tempo. Kapitan Ahab odbił się od ziemi bez śladu wahania; Fabian, lekko pochylony do przodu, trzymał wodze napięte, blisko szyi zwierzęcia, ale żeby dawać mu znaki, a nie go ściągać. Kiedy koń wylądował pewnie, rozległy się brawa, które na moment wdarły się do świadomości Fabiana mimo jego koncentracji. Skręcił w lewo, w stronę herdy z drągiem. Kapitan Ahab puścił się galopem i - podniecony dotychczasowymi sukcesami - przeskoczył ją z zapasem dwudziestu centymetrów, po czym ruszył prosto na szeroko rozstawiony podwójny okser. Nie zmieniając tempa, pokonał gładko piątą przeszkodę. Znów zewsząd posypały się oklaski, ale Fabian starał się nie słyszeć rozpraszających uwagę dźwięków. Skierował ogiera w lewo, w stronę środka toru i ostatniej, mierzącej sto osiemdziesiąt pięć centymetrów przeszkody, pomalowanej tak, żeby wyglądała jak mur z czerwonej cegły. Patrząc na przeszkodę, Fabian upomniał się w myślach, że nie musi się zmieścić w żadnym limicie czasu, więc nie potrzebuje się spieszyć, i kiedy wykręcił Kapitana Ahaba, żeby rozpocząć najazd, zwolnił tempo do skróconego kłusa. Czując wzrastające napięcie wierzchowca, postanowił go nie uspokajać, tylko przylegając do niego mocniej, dał mu znak nagłym naciskiem ud, że czas szykować się do skoku. Kapitan Ahab usłuchał natychmiast, wydłużając nieco krok, zgrabnie jak na paradzie. Fabian przygotował się, schylając się do przodu, i koń - nie zmieniając rytmu - wzbił się na stawach skokowych nad wysoki mur. W ciszy zalegającej ogromny hipodrom Fabian, jeszcze w powietrzu, usłyszał złowrogie uderzenie tylnych kopyt o drewniane deski przeszkody. Instynktownie pochylił się mocniej do przodu, żeby odciążyć zad zwierzęcia, ale Kapitan Ahab już był po drugiej stronie; do wtóru hucznych braw wylądował tak samo miękko, jak przy poprzednich skokach. Fabian zwolnił wierzchowca i po chwili, przechodząc z kłusa w stęp, wyjechali z gracją spod reflektorów na słabiej oświetloną rozprężalnię. Nagle usłyszał z głośnika swoje nazwisko i numer. Tylko czterech jeźdźców przeszło do drugiej rozgrywki; on był jednym z nich. Czuł, że znów musi się skoncentrować; miał nadzieję, że Vanessa nie zejdzie do niego na dół, tylko zostanie na widowni z rodzicami i przyjaciółmi aż do zakończenia konkursu. Nawet ona i uczucie, jakie do niej żywił, były odseparowane od rzeczywistości, w której się teraz znajdował; jedyny cel, jaki mu obecnie przyświecał, to utrzymanie się na grzbiecie Kapitana Ahaba i poprowadzenie go przez kolejny nawrót. Dwie przeszkody usunięto, ale to ułatwienie zniwelowano przez podwyższenie czterech pozostałych, które stały się znacznie trudniejsze do pokonania. Fabian musiał tak prowadzić Kapitana Ahaba, żeby koń mógł skakać równie płynnie i swobodnie, jak podczas pierwszego przebiegu, ale na tyle nad nim panować, aby pomóc mu przy pokonywaniu najcięższych przeszkód, zwłaszcza muru. Fabian zapadł jakby w czujny letarg; gdzieś na obrzeżach świadomości słyszał oklaski, po których zaległa długa cisza. Dopiero dźwięk jego nazwiska wprawił go w stan pełnej gotowości; wjechał na parcours, obojętny na witające go brawa. Zbliżając się do pierwszej przeszkody, stacjonaty, ani na moment nie odrywał od niej oczu; zaciskając uda i jednocześnie trzymając konia krótko, wprowadził go w stan napięcia; dopiero tuż przed przeszkodą poluzował nagle wodze, jakby to była lina, którą wybiera kotwica, spadając na dno morza. Kapitan Ahab wzbił się w powietrze i pokonał przeszkodę tak samo gładko, jak za pierwszym przejazdem. Również dwie następne przeszkody, herda z drągiem i podwójny okser, nie sprawiły mu żadnych trudności. Fabian skierował Kapitana Ahaba w stronę muru z cegieł. Był wyraźnie wyższy, gdyż dodano bloki dziesięciocentymetrowej grubości. Fabian poczuł niepokój zwierzęcia; zamiast pozwolić mu skakać w pełnym pędzie, postanowił najechać na przeszkodę nieco skosem, co miało zwolnić szybkość ogiera przed samym odbiciem się od ziemi. Ale kiedy ścisnął uda, żeby skłonić zwierzę do wzięcia rozbiegu, Kapitan Ahab odmówił spełnienia rozkazu i zaczął tańczyć w miejscu. Fabian znów spróbował skłonić go do skoku, ale koń się zbuntował. Fabian nie znał zwyczajów ogiera, więc nie chciał ani posłużyć się palcatem, ani dźgnąć mocno ostrogami bo- ków zwierzęcia; zresztą odmowa nie wyglądała mu na zwyczajny upór humorzastego konia. Naciskając udami, napinając lędźwie, Fabian jeszcze raz usiłował skłonić go do rozpoczęcia najazdu, ale zamiast ruszyć do przodu, Kapitan Ahab buntowniczo cofnął się do tyłu. Przez widownię przeszedł szmer rozbawienia. Nie tracąc cierpliwości i powstrzymując się od ukarania zwierzęcia, Fabian próbował spokojnie zrozumieć instynkt, który dyktował koniowi takie zachowanie; w końcu szarpnął w bok wodze, żeby zawrócić konia od przeszkody. Kiedy ogier natychmiast usłuchał, Fabian domyślił się, że Kapitan Ahab czuje się pewniej, najeżdżając na mur w szybkim tempie, tak jak podczas pierwszego przebiegu. Wprawił wierzchowca w kłus, wykonał koło i skierował go na przeszkodę; zwiększając ucisk ud, oddając wodze i popędzając ogiera, jechał szybko i drapieżnie prosto na mur, świadom niebezpieczeństwa za wczesnego odbicia się konia przy znacznej prędkości, co - wydłużając zasięg skoku - obniżało jednocześnie jego łuk. Zdawał sobie sprawę, że Kapitan Ahab znów może nagle odmówić pokonania przeszkody, co skończy się upadkiem jeźdźca; wiedział również, że jeśli będzie zbytnio naciskał konia, ten - zamiast wzbić się nad przeszkodę - może po prostu na nią wjechać. Kapitan Ahab z opuszczonym zadem zbliżał się do muru, stawiając coraz krótsze kroki i zbierając się w sobie; wreszcie wyprężył stawy skokowe, schylił łeb, wyginając kark w pałąk, po czym skoczył jak wyrzucony z katapulty do przodu i w górę, pokonując przeszkodę płynnym ruchem i lądując sprężyście, bez wstrząsu. Goniony brawami Fabian wrócił na rozprężalnię, minął pozostałych zawodników, czekających na swoją kolej, i skierował Kapitana Ahaba w najodleglejszy kąt padoku, jak najdalej od całego zamieszania. Żeby zablokować nagły napływ obrazów końskich upadków i nie myśleć o tym, co się działo dotąd oraz co go czeka w dalszej części konkursu, pozwolił sobie na rozmyślanie o Vanessie. Zastanawiał się, gdzie na widowni siedzi z rodzicami i ich przyjaciółmi, ludźmi, których nigdy nie spotkał, więc nie mógł przywołać w pamięci ich twarzy. Zgiełk triumfu lub klęski przelewał się przez niego jak fala, kiedy inni zawodnicy jechali kolejno przez parcours. Z trudem opanował zdenerwowanie, gdy zo- baczył, jak ostatni z nich wraca zmęczony na rozprężalnię. Potem znów usłyszał swoje nazwisko, a także nazwisko kobiety z amerykańskiej ekipy, która w pierwszym przebiegu jechała jako druga, po oficerze irlandzkim. Ona i Fabian byli finalistami, którzy w następnej rozgrywce mieli ubiegać się o pierwsze i drugie miejsce. Amazonka spojrzala przez padok na Fabiana, swojego przeciwnika. Była młoda, włosy miała gładko ściągnięte siatką i przykryte toczkiem, obcisłą kurtkę i dobrze skrojone bryczesy. Biła od niej spokojna pewność siebie; Fabian czuł się w porównaniu z nią niezgrabnie w źle dopasowanym stroju. Kiedy wjechała między szranki, powitały ją najgłośniejsze brawa od początku konkursu. Słuchając aplauzu, Fabian miał świadomość, że zupełnie nie ulega powabowi współzawodnictwa, obietnicy sławy. Od samego początku liczyło się dla niego tylko jedno: bezpieczeństwo własne i Kapitana Ahaba. Z niechęcią myślał o dreszczu ryzyka, którego najwyraźniej tak potrzebowali widzowie. Jeszcze zanim ogłoszono wynik przez megafon, Fabian odgadł po wybuchu radości na trybunach, że młoda amazonka przejechała tor bez strąceń. Mógł jedynie starać się jej dorównać, ale obawiał się dodatkowej rozgrywki, która musiałaby nastąpić, gdyby on również miał bezbłędny przebieg, bo wówczas ponownie podwyższone przeszkody osiągnęłyby wysokość, jaką niewiele koni potrafi pokonać. Usłyszał swoje nazwisko; wzywano go na start. Reagując mechanicznie jak automat, opuścił rozprężalnię, wjeżdżając wolno, niemal ospale, na jasno oświetlony hipodrom. Widzowie na trybunach milczeli. Fabian ruszył płynnym galopem w stronę podwójnego oksera. Czuł, że Kapitan Ahab musi nabrać szybkości, aby pokonać znacznie podwyższoną szeroką przeszkodę. Ściskając mocno boki konia, dał mu znak, żeby rozpoczął rozbieg. Znów pozwolił Kapitanowi Ahabowi wybrać moment odbicia i koń jeszcze raz uczynił to bez wahania, sam oceniając przeszkodę i wzbijając się nad nią; uszy postawił do góry, szyję wyciągnął do przodu. Zwierzę zdawało się frunąć w powietrzu nad szeroką przeszkodą, z przednimi nogami tym razem nie podkurczonymi, lecz - aby lepiej wykonać długi skok - wyprostowanymi przed siebie, z kopytami na tym samym poziomie, co pysk. Przy lądowaniu natychmiast podniósł łeb i opuścił przednie kopyta, biorąc na nie pierwszy wstrząs, zanim zadnie - wzniesione do góry - dotknęły ziemi, by ostatecznie zamortyzować lądowanie; w następnej chwili, znów opuszczając nieco łeb, był gotów kontynuować bieg. Głośne brawa towarzyszyły Fabianowi, kiedy w szybkim tempie zbliżał się do muru, który mierzył teraz dwieście piętnaście centymetrów i sięgał ponad głowę Kapitana Ahaba. Przy tak imponującej przeszkodzie Fabian nie mógł zdać się na instynkt zwierzęcia. Żeby zdołało przeskoczyć mur bez żadnego zapasu, choćby na grubość palca, nie zawadzając kopytami, Fabian musiał tak je naprowadzić - nawet ryzykując, że w ostatniej chwili odmówi wykonania skoku - aby odbiło się nie na końcu długiego rozbiegu, lecz po trzech; czterech krokach i tuż przed samą przeszkodą. Na trybunach zaległa cisza jak makiem zasiał. Fabian, oddychając równomiernie i ze wzrokiem utkwionym w przeszkodę, zaczął prowadzić Kapitana Ahaba na mur; czuł się totalnie zespolony ze zwierzęciem. Ogier poddał się jego woli. Kiedy dochodził do miejsca, z którego powinien się odbić, Fabian zacisnął łydki, spinając konia i siebie do maksymalnego wysiłku. Koń, posłuszny komendzie, wręcz przysiadł na zadzie, koncentrując całą swoją energię w stawach skokowych, by odbić się jak najpotężniej. Zdążył odepchnąć się od ziemi, prostując zadnie nogi, wyginając szyję i opuszczając łeb, kiedy ciszę przebił głośny krzyk, który rozległ się z najbliższych toru rzędów na prawo od Fabiana. - Teraz, Fabian, teraz! Fabian odruchowo obrócił głowę w kierunku znajomego głosu i ujrzał unoszącą się z fotela Alexandrę Stahlberg w złotej obcisłej sukni; obok niej siedział Michael Stockey. Wygięty jak delfin Kapitan Ahab przednimi nogami już minął przeszkodę; kopyta znajdowały się teraz wyżej od jego brzucha, szyja napinała się coraz bardziej, głowa opadała niżej. W ułamku sekundy, kiedy Fabian patrzył na Alexandrę, ciało jeźdźca skręciło nieco w bok, a jego ciężar przemieścił do tyłu, utrudniąjąc przejście nad przeszkodą zadnich nóg ogiera; delikatna równowaga została zachwiana. Kapitan Ahab usiłował zmienić linię lotu, ale jego nadpęcia z głuchym łoskotem uderzyły w mur. Widzowie wydali jęk, patrząc, jak koń opada na przednie nogi, tylnymi ściągając za sobą część muru. Wyrzucony na chwilę z siodła Fabian orientował się, że może przekoziołkować przez szyję zwierzęcia i upaść na ziemię, ale udało mu się odzyskać równowagę i opaść z powrotem na siodło. Czuł jednak, że zwierzę się przewraca, więc ściągnął mocno wodze, zadzierając mu do góry łeb, żeby odciążyć przednie nogi. Na szczęście stawy skokowe przejęły na siebie siłę wstrząsu; Kapitan Ahab - z pomocą jeźdźca - zdołał utrzymać się na nogach i kontynuować bieg, i po chwili po raz ostatni unosił jeźdźca na bezpieczną rozprężalnię. Po kilku minutach Fabian usłyszał, jak znów wywołują jego nazwisko - tym razem po to, żeby wręczyć koniowi nagrodę za zajęcie drugiego miejsca. Jadąc w stronę sędziów, Fabian ku swojemu zaskoczeniu ujrzał w ich gronie Vanessę; to ona miała wręczać nagrodę ustanowioną przez jej dziadka. Zdjął toczek i wsunął pod ramię; przytrzymując go łokciem, pochylił się, by spojrzeć na dziewczynę, kiedy przypinała flot do uzdy Kapitana Ahaba. Vanessa podniosła wzrok na Fabiana; ujmuąc jej dłoń, spostrzegł, że oczy dziewczyny są mokre od łez, a usta szepczą bezgłośnie dwa słowa przeznaczone wyłącznie dla jego uszu: - Kocham cię! Poczuł ten sam ból rozstania, jaki czuł, ilekroć Vanessa opuszczała autodom. Miał wrażenie, jakby wraz z sędziami, obsługą toru, dziennikarzami, fotoreporterami, rodzicami i towarzyszącymi im przyjaciółmi nie była fizycznie obecna na hipodromie, lecz stanowiła jedynie przedłużenie w czasie i przestrzeni wizerunku, który od tak dawna nosił w pamięci. Włożył toczek, wycofał Kapitana Ahaba, wykręcił i odjechał kłusem. Na padoku przekazał wierzchowca koniuszemu, który podniecony sukcesem ogiera, niemal zapomniał powiedzieć Fabianowi, że Hayward, zbadany przez lekarza, śpi spokojnie i najwyraźniej powraca do zdrowia. Fabian przebrał się szybko we własne ubranie. Chcąc uniknąć spotkania z rodzicami Vanessy i kolejnej konfrontacji z Alexandrą, wmieszał się w tłum opuszczający Madison Square Garden i wyszedł na zewnątrz gwarnego budynku. Wkrótce wchłonęło go tętniące życiem miasto; niedługo potem dotarł do autodomu, na którym zawieszone napisy: "Promieniowanie. Nie upoważnionym wstęp surowo wzbroniony" działały odstraszająco zarówno na ludzi znajdujących się w zgodzie, jak i na bakier z prawem. Fabian pokonywał ostatni odcinek drogi do Palm Beach, gdzie chciał odwiedzić przede wszystkim Wellington, zaprojektowany specjalnie do gry w polo ośrodek rekreacyjny, którego stajnie i boiska zapewniały najbardziej luksusowe warunki zawodnikom i koniom. Właśnie tu, wśród członków Palm Beach Polo Club, spodziewał się znaleźć chętnych do meczów jeden na jeden. Wjechał na autostradę, opłacił myto za przejazd mężczyźnie, który z podziwem zlustrował autodom, i zaczął się kierować na środkowy pas, nabierając szybkości, kiedy nagle minął go radiowóz policji stanowej, a siedzący w środku funkcjonariusz dał mu znak, żeby się zatrzymał. Fabian zwolnił, zjechał na pobocze i opuścił szybę. Po obu stronach autodomu wisiały tablice z neutralnym napisem "Wehikuł Międzystanowy", więc nie sądził, aby z ich powodu czekały go przykrości z policją. Prawo jazdy i dowód rejestracyjny miał w porządku, jechał nie przekraczając dozwolonej prędkości. Policjant podszedł do drzwi kabiny i spojrzał z uśmiechem w górę. - Przepraszam, że pana zatrzymuję, ale czy pan się nazywa Fabian i jest właścicielem tego... - urwał i pochylił się, żeby przeczytać napis na tablicy - ...tego wehikułu? Bo jeśli tak, mam dla pana pilną wiadomość. - Tak, to ja - potwierdził Fabian. - O co chodzi? Policjant wsunął rękę do kieszeni koszuli, wyjął telegram i podał Fabianowi. - Wiadomość z banku State Continental, filia w Palm Beach - wyjaśnił. - Spodziewali się, że będzie pan tędy przejeżdżał i zwrócili się do nas, żebyśmy zatrzymali pana przy wjeździe na autostradę. Fabian otworzył kopertę i przeczytał telegram: proszono go, żeby jak najszybciej skontaktował się z dyrektorem filii banku. - Skąd wiedzieli, że będę tutaj? - zapytał. - Nawet ja sam do ostatniej chwili nie wiedziałem, że zajrzę w te strony. Policjant poprawił okulary słoneczne. - Banki wiedzą wszystko - rzekł. Dla Fabiana, którego sprawy finansowe sprowadzały się do posiadania lub braku gotówki, gdyż skąpymi honorariami z jego książek zajmowali się odlegli agenci, banki reprezentowały niezgłębioną kabałę obliczeń i kalkulacji prowadzonych przez ludzi uwięzionych za szybami, przy biurkach pokrytych fornirem, ludzi do tego stopnia zaprogramowanych, aby byli sprawni, uprzejmi, wiecznie uśmiechnięci, że wręcz wytoczono z ich ciał wszystkie żywotne soki. Decydując o transakcjach stojących przed nimi istot z krwi i kości, realizując lub wstrzymując wypłaty zależnie od tego, czy nadeszło potwierdzenie, działając zgodnie z jakimś nadrzędnym planem, mężczyźni i kobiety pracujący w bankach funkcjonowali dla Fabiana podobnie jak automaty do wypłacania pieniędzy, stojące w bankowych hallach, i jak same pieniądze: z jednej strony coś nie mniej abstrakcyjnego niż matematyczne hieroglify, a z drugiej konkretna gotówka, bez której nie mógłby nakarmić swoich koni ani przemieszczać się z miejsca na miejsce autodomem. Kiedy autostrada doprowadziła go do przedmieść Palm Beach, poczuł niepokój, spoglądając na rzędy przyczep kempingowych zamienionych w stałe siedziby, każda na ogrodzonej schludnej działce wysuszonej przez słońce, gdzie monotonię przerywała tylko pojedyncza palma lub nędzny żywopłot. Nie potrafił sobie przypomnieć, kto wiedział, że wybiera się na Florydę, ani kogo mogło to obchodzić. Tylko paru osobom mówił, dokąd jedzie - zarządcy stajni, w której musiał podkuć Wyrzutkę, mechanikowi, który sprawdzał hamulce autodomu, barmanowi czy kelnerowi w restauracji, gdzie zatrzymał się na posiłek. Żadna z nich nie znała go na tyle, by interesować się jego trasą. Potem przyszło mu do głowy, że może Stockey lub ktoś inny z Grail Industries zwrócił się do banku o pomoc w odnalezieniu go, wiedząc, że Floryda jest jednym z miejsc, gdzie gracz polo wybiera się, by przeczekać zimę. Dojechał do centrum Palm Beach. Bank State Continental miał własny parking, a właściwie salon wystawowy na wolnym powietrzu ekskluzywnych limuzyn udziwnionych aż do ekscentryczności, często zbudowanych na specjalne zamówienie. Szoferzy siedzieli w wozach czytając gazety - niektórzy z nich unieśli wzrok, żeby przyjrzeć się pojazdowi Fabiana. W banku oświadczył kobiecie w średnim wieku, w okularach na nosie, ubranej w pastelowy płócienny kostium, że chce się widzieć z dyrektorem. Zmierzyła krytycznym spojrzeniem strój klienta - Fabian miał na sobie dżinsy i kolorową koszulę - ale poszła zawiadomić szefa. Chwilę później poprosiła Fabiana, żeby udał się za nią. Dyrektor filii banku, szczupły mężczyzna mniej więcej w wieku Fabiana, ubrany był z elegancją typową dla mieszkańców Palm Beach, lecz stonowaną nieco ze względu na wymogi stanowiska. Zlustrował gościa chłodnym, sceptycznym wzrokiem i w jego oczach odmalowało się jeszcze większe zdumienie niż w oczach urzędniczki, ale natychmiast zaprowadził go do pobliskiej salki, gdzie w bardziej intymnych warunkach przyjmowano najważniejszych klientów. Fabian usiadł w wygodnym fotelu, a bankier naprzeciw niego, na krześle z poręczami. Otworzył skórzaną teczkę i spojrzał na gościa z uśmiechem, chcąc rozładować nieco oschłość biurokratycznych formalności, których musiał dopełnić. - Więc nazywa się pan Fabian - stwierdził raźno i nie czekając na potwierdzenie, podał Fabianowi zapisaną pismem maszynowym fiszkę. - Czy wszystkie zawarte tu informacje są prawidłowe? Fabian wziął do ręki kartonik. Figurowało na nim jego imię i nazwisko, miejsce i data urodzenia, imiona rodziców, numer ubezpieczeniowy, adres wydawcy. Wszystkie dane, wypisane wyraźnie i schludnie, zgadzały się. - Tak - oświadczył. - Ale wciąż nie wiem, dlaczego chciał się pan ze mną widzieć. Dyrektor rozłożył ręce przepraszającym gestem. - Proszę nam wybaczyć, jeśli sprawiliśmy panu kłopot ściągając pana do siebie w ten sposób. Ale był to jedyny sposób, aby pana powiadomić, że zostaliśmy upoważnieni do czasowego przejęcia zarządu nad pańskim majątkiem. Wyjął z teczki napisany na maszynie dokument z przypiętą do niego kopertą. - Jestem jedynym właścicielem wszystkiego, co posiadam - oznajmił Fabian, siląc się na spokój. - Nikogo nie upoważniłem do zarządzania tym, co do mnie należy. Kierownik uniósł dłoń przepraszającym gestem. - Oczywiście, oczywiście. Chyba wyraziłem się nie dość jasno, panie Fabian. - Ceremonialnym gestem położył dokument i kopertę na niewielkim stoliku obok klienta. - Powierzono nam przekazanie panu tej darowizny, z bardzo wyraźnymi instrukcjami zarówno od darczyńcy, jak i zarządców byłego funduszu powierni- czego tejże osoby, żeby darowizna została wręczona panu osobiście. Fabian rzucił okiem na dokument, nie czytając go, i zobaczył, że na dole figuruje puste miejsce na podpis. Wciąż czuł niepokój i nie bardzo wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. - Jakie warunki wiążą się z przyjęciem darowizny? Bankier złożył razem dłonie i zaczął uderzać palcami o palce. - Nie ma żadnych warunków. Żadnych - powtórzył, po czym szybko się poprawił: - To znaczy, musi pan podpisać akt przyjęcia darowizny, żeby otrzymać czek wypisany na pańskie nazwisko. Pochylił się do przodu i czubkiem palca przesunął dokument i kopertę bliżej Fabiana. Wciąż nieufny Fabian z wahaniem wziął kopertę do ręki. Nie była zaklejona. Otworzył ją i wyjął ze środka duży niebieski czek. Popatrzył na czek, na wydrukowaną tłustą czcionką nazwę banku i datę wystawienia, zaledwie sprzed kilku dni. Zobaczył swoje nazwisko, a także imię i drugie imię, których nigdy nie używał, wypisane drukowanymi literami przez całą długość pustej kreski, zajmujące strasznie dużo miejsca na ograniczonej powierzchni czeku. Potem przesunął wzrok na rząd liter - także drukowanych - którymi wypisana była słownie suma, na jaką opiewał czek; znów było ich za dużo, zajmowały całą wolną przestrzeń. Ale nie mógł ich zrozumieć, więc przesunął wzrok w prawo, gdzie suma była wypisana równymi cyframi. Zobaczył wyraźny znak dolarowy, ale cyfry zlewały się w oczach, długi ciąg zer wszystko gmatwał. Spojrzenie Fabiana wróciło do znaku dolara, którego wężowaty kształt kontrastował z niewyszukanymi liniami cyfr; wpatrywał się w ciąg zer, najpierw tych przed kropką, potem tych przed następną kropką, i wreszcie w ostatnie dwa zera, poprzedzone przecinkiem, wpisane w rubrykę przeznaczoną na centy. Liczba drgała mu przed oczami, więc znów zaczął się w nią wpatrywać, próbując ją zrozumieć; najpierw następowała jedna cyfra, potem długi szereg zer; dopiero kiedy policzył, że cyfr jest dziewięć, z czego dwie ostatnie oznaczają liczbę centów, zdał sobie sprawę z ogromu sumy, na jaką opiewa czek. Poczuł, jak pod koszulą robi mu się gorąco, rumieniec oblał mu twarz i szyję; znów przeczytał wypisaną słownie sumę, teraz już kojarząc sens napisu. Następnie przesunął wzrok w dół, gdzie widniały oficjalne podpisy i stemple, potwierdzające ważność czeku. - Nie rozumiem - wyjąkał z trudem, trzymając niepewnie czek. Podniósł wzrok na dyrektora filii. Kropla potu ściekła mu z czoła na brew; musiał ją obetrzeć ręką. - Dlaczego... dlaczego ktoś daje mi tyle pieniędzy? Przez moment w oczach bankiera pojawiło się to samo zdumienie, co na twarzy Fabiana. Po chwili rzekł spokojnie: - To bezwarunkowa darowizna dla pana, panie Fabian, od panny Vanessy Stanhope. Jak się pan zapewne orientuje; panna Stanhope jest jedynym dzieckiem pana Patricka Stanhope'a i jedyną wnuczką komandora Ernesta Teneta Stanhope'a. Wkrótce po jej urodzeniu dziadek przepisał na nią znaczną część swojego majątku. Uczynił ją również jedynym beneficjentem ustanowionego przez siebie funduszu powierniczego. Panna Stanhope niedawno uzyskała pełnoletność, ma więc pełne prawo ofiarować panu pewną sumę gotówki tytułem darowizny. - Umilkł i zerknął na czek, który Fabian położył na stoliku. - Nawet tak znaczną sumę, choć jest to prawdopodobnie zaledwie część jej majątku. To właśnie na pilne życzenie panny Stanhope zdecydowaliśmy się poprosić policję stanową o pomoc w zlokalizowaniu pana. Mimo podniecenia Fabian przypomniał sobie swoje ostatnie kontakty z Vanessą. Nie widział jej od tygodni, od konkursu w Madison Square Garden, chociaż często rozmawiał z nią przez telefon, za każdym razem dzwoniąc z innego przydrożnego automatu do domu, w którym nigdy nie był, gdzie mieszkała z rodzicami, których nigdy nie poznał. Zaczął sobie nerwowo przypominać ich ostatnią rozmowę, ale, tak jak zawsze, chciał wtedy wyłącznie słuchać jej głosu, wyobrażać sobie jej gesty i mimikę; pamiętał jednak, że spytała go, jakby od niechcenia, o trasę i że powiedział jej, którędy zamierza jechać do Wellington. Przypomniał sobie również słowa Vanessy, że po jego wizycie w Wellington chce być razem z nim i wspólnie oglądać starty Kapitana Ahaba w różnych konkursach w południowych stanach, oraz swoją obietnicę, że zadzwoni do niej z Palm Beach. Bankier czekał. - Nie zasługuję na taki prezent - powiedział Fabian. - Nie mogę go przyjąć. Bankier pokiwał cierpliwie głową niczym nauczyciel, który ma do czynienia z nierozgarniętym uczniem. - Jest to darowizna, panie Fabian, pewna suma gotówki świadomie i dobrowolnie przekazana jednej osobie przez drugą bez wynikających z tego żadnych zobowiązań. - Chciał, żeby Fabian dobrze wszystko zrozumiał. - Może pan być całkowicie pewien, że z jej przyjęciem nie wiążą się żadne warunki, ani obecnie, ani w przyszłości. Oczywiście nie znam pobudek, które skłoniły pannę Stanhope do tego kroku, ale nie powinien jej pan podejrzewać o złe intencje. W jego słowach wyraźnie dźwięczał wyrzut. Przez chwilę bankier czekał na reakcję Fabiana, a kiedy nie nastąpiła, przysunął dokument i czek bliżej rozmówcy, jakby w ten sposób pragnął go zachęcić. - Nie mogę tego przyjąć - oświadczył Fabian. - Po prostu nie mogę. Na twarzy bankiera pojawiła się irytacja, ale natychmiast się opanował; pochylił się w stronę Fabiana i wyjmując dokument spod czeku, podsunął go rozmówcy pod nos. - Jeśli chodzi panu o podatki, jakie będzie pan musiał zapłacić w związku z przyjęciem darowizny, pragnę pana uspokoić, że zostały już w całości zapłacone przez darczyńcę, czyli pannę Stanhope. Tu jest wszystko wyjaśnione. Wyciągnął rękę i zakreślił palcem kółko wokół odpowiedniego akapitu na akcie przyjęcia. Następnie usiadł wygodniej w fotelu, przekonany, że rozwiał ostatecznie wątpliwości Fabiana. Wyraźnie zadowolony z siebie, wydobył wieczne pióro z wewnętrznej kieszeni marynarki i położył na stoliku obok czeku. - Panna Stanhope u nas zdeponowała dla pana sumę wymienioną na czeku, ale możemy ją, oczywiście, przekazać na pańskie konto w innym banku. - Zawahał się, żeby to, co ma powiedzieć, nie zabrzmiało zbyt nachalnie. - Ale może pan również otworzyć konto w naszym banku. Jeśli takie byłoby pańskie życzenie, bank i ja jesteśmy do pańskich usług. Fabian zniżył głowę, udając, że czyta dokument. Tuż obok leżał czek Vanessy, potencjalny czynnik zmian, jakie mogły zajść w jego życiu; ujrzał w myślach film swojego życia w takim kształcie, jaki sam nadawał mu do tej pory. Film zaczął przesuwać się w szybszym tempie; Fabian zobaczył siebie wolnego od konieczności szukania przypadkowych partnerów do meczów jeden na jeden, nie denerwującego się przed wjazdem na boisko, grającego bez napięcia; przestawało się liczyć to, co dotąd było dla niego kategorycznym nakazem, a jednocześnie w nieuchwytny sposób nadawało jego życiu sens. Szpula z filmem kręciła się coraz szybciej: widział siebie jako mieszkańca Palm Beach, właściciela przestronnej, luksusowej willi, która w jego życiu zastąpiła autodom. Znów był cenionym graczem polo, sławnym pisarzem, jedną z czołowych postaci międzynarodowego środowiska miłośników polo. W dodatku posiadał nie tylko Wyrzutkę i Lewadę, lecz szereg znakomitych koni, którymi zajmowali się masztalerze z miejscowego klubu. Mógł też powrócić do Los Lemures - gdzie nie żyło się już w cieniu Falsalfy, gdyż dyktator dawno zginął z ręki zamachowca - i mieszkać w iście książęcej rezydencji w La Hispanioli, blisko Casa Bonita, w sąsiedztwie możnych i potężnych ludzi, trzymać w stajni konie i zależnie od ochoty grać w polo lub wyprawiać się na przejażdżki w głąb tajemniczej dżungli. Nie uwolni się od napadów bólu, na swojej twarzy nadal będzie dostrzegał w lustrze oznaki zbliżającej się starości, okresu niedołęstwa i pustki, ale będzie go stać na najlepsze kliniki i kurorty, najnowsze zdobycze przemysłu medycznego, na opiekę lekarzy, współczucie młodych pielęgniarek, zabiegi uśmierzające ból, na rekonwalescencję w ogrodzie lub na tarasie, a potem w sali gimnastycznej z najwyższej klasy sprzętem rehabilitacyjnym; zdrowie zostanie mu przywrócone, starość opóźniona. Pomyślał o Vanessie. Jej darowizna - "pewna suma gotówki świadomie i dobrowolnie przekazana jednej osobie przez drugą bez wynikających z tego żadnych zobowiązań" - była darem nowego życia, ale życia, któremu zawsze towarzyszyłaby pamięć, komu je zawdzięcza, oraz świadomość, że każda sekunda tego życia nie jest wynikiem własnych starań, własnego trudu. Wstał, zostawiając dokument i czek na stoliku. - Przykro mi, ale nie mogę. Nie przyjmuję darowizny panny Stanhope - oświadczył; jego głos znów brzmiał pewnie, puls i oddech wróciły do normy. Zaskoczony bankier wstał również. Nie potrafił ukryć bezgranicznego zdumienia. - Rodzina Stanhope'ów od dawna należy do grona naszych najbardziej cenionych klientów, panie Fabian. Mam nadzieję, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby przekonać pana, iż panna Stanhope uczyniła panu tę darowiznę w jak najlepszych intencjach... - Jestem przekonany, że panna Stanhope zrozumie moje powody - przerwał mu Fabian. Wyciągnął rękę; bankier uścisnął ją. W milczeniu podeszli do drzwi. Kiedy Fabian już wychodził, bankier powiedział mu jeszcze, iż zgodnie z rozporządzeniami panny Vanessy, darowizna pozostanie w banku do dyspozycji Fabiana; będzie mógł ją przyjąć, kiedy tylko zechce, wystarczy, że złoży podpis. Znów za kierownicą autodomu, odizolowany od upału i zgiełku na zewnątrz przez zamknięte szczelnie okna, jechał najpierw wzdłuż trawników przed rezydencjami miejskimi, później wzdłuż równych rzędów przyczep, a jego oczy przesuwały się z szosy na licznik kilometrów i z licznika na szosę, z obsesyjną regularnością wahadła. W jego głowie wciąż obracała się szpula z filmem, którego obrazy zlewały się z szosą rozwijającą się przed nim oraz z przesuwającymi się cyframi licznika; ruch pojazdu i bieg myśli Fabiana były podobne do siebie, a wszystko splatało się w jedną nić mknącą przez kołowrót odmierzający los człowieka, bogaty w niespodzianki czyhające za każdym zakrętem. Przypomniał sobie z dzieciństwa opowiastkę ojca, której słuchał z fascynacją przemieszaną z lękiem; przypowieść o trzech niewidzialnych siostrach, które zawsze będą koło niego, nawet kiedy najmniej będzie tego oczekiwał, określając czas, jaki mu pozostał. Najmłodsza z trzech sióstr jest najpiękniejsza, mówił ojciec, a jej zadaniem jest rozplątywać supły życia i oddzielać nić każdego człowieka. Drugą siostrę zawsze można poznać po tym, że ma na sobie jedną z dwóch masek, wesołą albo smutną. Odmierza nić i tka spokojnie, obojętna na ostateczny wzór. Najstarsza siostra tak lubi nożyczki, że nigdy nie wypuszcza ich z rąk; tylko czeka, żeby zepsuć pracę i zamiary sióstr, przecinając nić. Miał wrażenie, że słyszy chrobotliwe zawodzenie wrzeciona i kołowrotka. Zdał sobie sprawę, że to Wyrzutka i Lewada skrobią kopytami podłogę boksów, więc niechętnie zjechał na przydrożny parking, żeby nakarmić konie. Pasza, którą im zaniósł - łuskana kukurydza, gnieciony owies, gotowane siemię lniane, utarte buraki, siano zmieszane z fasolą sojową, pszenicą, tymotką, raj- grasem, koniczyną - wydała mu się nagle nierealną substancją, której jedynym celem jest przemiana w mięso, spowodowanie przyrostu wagi i sił zwierzęcia; była paliwem, z którego brała się lśniąca sierć i mięśnie grające na nogach, bokach, wyraźnie zarysowanym zadzie. Później, kiedy ostre słońce złagodniało, zalewając krajobraz złocistą poświatą, Fabian zatrzymał się znów, skręcając z autostrady na nie ogrodzone pole. Tam, ukradkiem jak koniokrad, wyprowadził wierzchowce z autodomu, żeby mogły pobiegać; wkrótce pot parował z ich boków, lecz nadal były pełne energii, zgodnie z celem regularnie odbywanych treningów, które miały przeistoczyć wagę i siłę zwierząt w wytrzymałość i prędkość, jakich potrzebował od nich podczas meczu. Jeszcze później, nie mogąc utrzymać wzroku na szosie, którą dawno pożarł mrok, Fabian zjechał na pobocze nie dokończonego odcinka autostrady, skulił się na kanapie w saloniku i zdrzemnął, przykryty tylko kocem, nie chcąc tracić czasu na wędrówkę do sypialni, rozbieranie, sen, kąpiel i ubieranie. O zmierzchu dojechał do Totemfield. Zdumiała go cisza zalegająca mimo wczesnej pory: nie spodziewał się, że wszystkie sklepy będą zamknięte; nawet w centrum sklepowym, gdzie zawsze panował ruch, nie było żywej duszy. Dopiero kiedy minął skrzyżowanie i skręcił w główną ulicę miasteczka, senną, bez pojazdów - jeśli nie liczyć tych zaparkowanych przy krawężnikach - zdał sobie sprawę, że jest niedzielny wieczór. Poranny ruch do kościoła, później na pikniki, a potem z powrotem do domów, miał miejsce znacznie wcześniej. Z rzadka tylko jakiś samochód wolno przejeżdżał opustoszałymi ulicami, jakby niechętnie zakłócając spokój. Odruchowo skierował się w stronę klubu "Uzda i siodło", ale opamiętał się w porę: to nie ze Stellą chciał się widzieć tym razem. Z goryczą pomyślał o tym, że choć wie, w której części Totemfield mieszka Vanessa, nigdy nawet nie przejeżdżał obok jej domu z obawy, że jego pojazd zwróci uwagę rodziców, służby lub sąsiadów. Krętą drogą ruszył w górę Stanhope Hill, uważając, żeby autodom nie otarł się o nieskazitelnie przystrzyżony żywopłot biegnący wzdłuż pobocza. W końcu wjechał na teren posiadłości przez stojącą otworem szeroką, ozdobną bramę z kutego żelaza, która przypominała podwoje średniowiecznego zamczyska. Droga poszerzyła się; autodom toczył się teraz gładko po żeberkowanych płytach z białego kamienia między dwoma równymi żywopłotami, których idealnie płaskiej powierzchni nie zakłócała ani jedna zbuntowana gałązka. Wkrótce dojechał do rozwidlenia. Z lewa, na końcu podjazdu, ujrzał imponującą rezydencję; jej klasyczne kolumny strzegły trawnika, na którym wznosiły się trzy pokaźne bryły, rzeźby z marmuru i metalu, niewyraźne w gasnącym blasku dnia. Z boku domu, przy ogrodzie, stało kilka samochodów - wśród nich żółty kabriolet. Fabian ruszył w prawo, w kierunku - jak się domyślił - wejścia dla służby, ale kiedy dojechał do drzwi, zawahał się; w końcu je minął i skręcił obok garaży w stronę stajni i wybiegów dla koni. Dwa źrebaki skubały belki parkanu biegnącego wokół padoku, nieco dalej kilka koni spokojnie żuło paszę. W boksie z tyłu autodomu Wyrzutka i Lewada zaczęły prychać z ożywieniem, czując zapach obcych koni i stajni. Z budynku wyłonił się mężczyzna w średnim wieku, w kaloszach na nogach i w plastikowym kombinezonie roboczym. Poruszał się po terenie z pewnością siebie zarządcy, który ma wolny dzień, ale wpadł sprawdzić, czy wszystko funkcjonuje należycie pod jego nieobecność. Fabian zatrzymał autodom przed stajnią i wysiadł z kabiny. Mężczyzna spojrzał na Fabiana, po czym niechętnie skierował wzrok na jego pojazd. - Dostawa w niedzielę? Poszedłbyś lepiej do kościoła, zamiast zakłócać odpoczynek innym! - Pokręcił gniewnie głową. - Musisz poczekać z wyładunkiem do jutra. Masztalerze i stajenni mają dzisiaj wolne. Ja tylko sprawdzam, czy wszystko w porządku. - Przepraszam - powiedział Fabian. - Myślałem, że podróż zajmie mi więcej czasu. - Nie wiedziałem, że przyjadą nowe reproduktory! Nikt mi nic nie mówi! - Człowiek zatrzepotał rękami w udanej rozpaczy. - Ile sztuk przywiozłeś tym razem? - Tylko dwie - odpowiedział Fabian, zawracając w stronę autodomu. - Ale mogą poczekać do jutra - dodał pojednawczo. Mężczyzna od razu złagodniał. - To miło z twojej strony - rzekł. - Masz pewnie w tym pudle wszystko, co ci potrzeba do rana, co? - Pewnie - potwierdził Fabian, wsiadając do kabiny. - W porządku. - Mężczyzna zaczął ściągać kombinezon i kalosze; pod spodem miał granatowy garnitur i lśniące półbuty. - Gdyby coś się działo, będę u siebie w domu. - Wskazał niedużą powozownię widoczną pośród drzew. - Kiedy rano zjawi się koniuszy, niech ci podpisze papiery, że dostarczyłeś konie - rzucił na odchodne. - Dobrze! - zawołał Fabian, zatrzaskując drzwi. Przez chwilę stał w salonie, po czym przeszedł do sypialni i odsunął jedną z bocznych szyb. Następnie wyciągnął się na łóżku, z głową w stronę otwartego okna. Doleciał go powiew świeżego powietrza, w którym czuło się zbliżającą się jesień; pachniało wilgotną ziemią i suchym drewnem, liśćmi i trawą, a także końmi i stajnią. Dębowy gaj oddzielał wybiegi od rezydencji. Fabian wyobraził sobie, że w jednym z otwartych okien domu, przez które wpada do środka ten sam podmuch, jaki chłodzi jego ramiona i klatkę piersiową, stoi Vanessa. Ze snu wyrwały go stłumione śmiechy i chrobot kół na żwirze. Otworzył gwałtownie oczy; w sypialni panował mrok, przez okno nie widać było nawet pobliskich dębów. Oszołomiony, zziębnięty i sztywny, zmusił się, żeby wstać z posłania. Po raz pierwszy od wielu dni zrzucił z siebie ubranie, wziął gorącą kąpiel i się ogolił. Postanowił włożyć swój dobry garnitur - pamiątkę lepszych czasów - szyty na miarę w Londynie przed dziesięciu laty. Wieczorowa koszula też pobrzmiewała echem innych dni; wzorowana na jedwabnej koszuli zaprojektowanej dla niego w Rzymie, była jedną z kilku bawełnianych kopii, które bardzo tanio uszyto mu w La Romana, kiedy bawił tam po raz ostatni na zawodach polo w towarzystwie Eugene'a Stanhope'a. Ubrany, podszedł do lustra. Wzdrygnął się na widok chudej postaci, której bladość podkreślał niemodny garnitur; był przyzwyczajony do oglądania siebie w stroju jeździeckim lub do polo, w których wyglądał znacznie młodziej. O ile lepiej prezentował się w Totemfield za- ledwie przed kilkoma miesiącami, kiedy wystąpił jako jeździec w bieli, w kapeluszu z piórem, z różą w ręce i szpadą przy boku. Przy drzwiach autodomu zawahał się; wciąż znużony podróżą, nie wiedział, czy lepiej jeszcze raz zastanowić się nad tym, co zamierza zrobić, czy po prostu skorzystać z chwili, zanim się rozpłynie. Wyszedł jednak na chłodne wieczorne powietrze. Świadomość, że musi przejść tylko parę kroków, i po kilku minutach znów znajdzie się z Vanessą, podziałała na niego mobilizująco, niczym przypływ adrenaliny przed meczem; czarna pustka, jaką odczuwał w duszy, zasklepiła się na myśl o dziewczynie i przestał się starać zrozumieć prawo przypadku, które sprawiło, że dotarł do Totemfield akurat w ten wieczór, by znów, w roli intruza, samotnie skradać się przez mrok. Zagłębił się w dębowy gaj; eleganckie buty uwierały go w nogi. Wkrótce miał przed sobą rezydencję; jej światła padały na niego, kiedy mijał zaparkowane samochody. Wszedł na niskie marmurowe schody i nacisnął ozdobny dzwonek po lewej stronie drzwi. Po chwili drzwi otworzyły się na oścież. Służący w libe- rii, Murzyn, uśmiechnął się szeroko do gościa. - Dobry wieczór panu. Serdeczny uśmiech Murzyna pomógł Fabianowi opanować nerwy. - Dobry wieczór - powiedział. - Czy przychodzę zbyt późno? Murzyn uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Nigdy nie jest za późno, żeby się dobrze bawić, proszę pana - oświadczył. Fabian dotknął poufale jego ramienia, jakby widzieli się nie pierwszy raz. - Nazywacie się Joseph, tak? - zapytał. - Brady, proszę pana. Brady - odparł służący, zadowolony, że gość wdaje się z nim w rozmowę. - Powiedzcie mi, Brady, gdzie są wszyscy? - Państwo Stanhope'owie i goście piją drinki w bibliotece. - A panna Vanessa? - Panienka również jest w bibliotece. Fabian ujął Brady'ego przyjaźnie za łokieć i szepnął mu konspiracyjnie do ucha: - Kiedy panna Vanessa do mnie dzwoniła, mówiła, że chce porozmawiać ze mną na osobności, zanim przyłączymy się do reszty gości. Czy moglibyście, Brady, zaprowadzić mnie na jej pokoje, a potem powiedzieć pannie Vanessie, że czeka na nią jej stary nauczyciel? Tylko proszę nie mówić ani słowa nikomu innemu. Niech to będzie taki mały sekret między nami trojgiem, dobrze? Możecie to zrobić dla panny Vanessy? - Oczywiście, proszę pana - odrzekł służący. - Pozwoli pan za mną. Zbyt szybko szli przez liczne korytarze, żeby Fabian zdołał zarejestrować cokolwiek więcej niż połysk świateł na wypolerowanych antycznych meblach. Jego obcasy początkowo stukały o marmur, potem zapadały się w miękkie dywany; wreszcie doszli do szerokich schodów skąpanych we wspaniałym blasku ogromnego kry- ształowego żyrandola. Odsunęli się na bok, żeby przepuścić kilku służących niosących tace z jedzeniem i kieliszkami na uniesionych w górze dłoniach. Brady zaprowadził Fabiana na piętro; ruszyli długim korytarzem wzdłuż ścian, na których wisiały portrety i rysunki. Z dołu dobiegały salwy śmiechu. Służący zatrzymał się przed drzwiami do jednego z pokoi; na wszelki wypadek zastukał, po czym otworzył drzwi i wpuścił Fabiana do niewielkiego hallu oświetlonego lampą powozową. - Proszę się rozgościć - powiedział wskazując kanapę i cofając się bezgłośnie do drzwi. - Panienka zaraz się zjawi. Fabian wszedł do gabinetu Vanessy, skąd otwarte drzwi prowadziły do jej sypialni. Zajrzał do środka, dotknął dłonią komody, przyjrzał się bibelotom stojącym na meblach, przesunął wzrokiem po łóżku. Właśnie tutaj Vanessa wiodła swoje intymne życie, zanim on w nie wkroczył, i tu będzie je wieść po jego odejściu, wśród przedmiotów bliższych jej niż jakikolwiek męż- czyzna. Wrócił do gabinetu. Stojąca na biurku lampa oświetlała dwa jego zdjęcia, oprawione w ramki: jedno, wycięte z pisma "U.S. Horse and World Report", ktoremu udzielił wywiadu o stanie współczesnego jeździectwa, przedstawiało go na koniu, w stroju do polo, na tle budynku klubu w Fairfield; na drugim siedział na Kapitanie Ahabie i przyjmował od Vanessy nagrodę za zajęcie drugiego miejsca w Madison Square Garden. Na biurku leżał stos otwartych kopert zaadresowanych do Vanessy. Dotknął ich, żeby ocenić grubość znajdujących się w środku listów, po czym zerknął na adres zwrotny. Autorem listów był Stuart Hayward. Fabian natychmiast pożałował, że się o tym dowiedział. W swoich stosunkach ze światem zawsze chciał po pierwsze robić tylko to, co było następstwem jego własnych czynów, a po drugie postępować jak najbardziej otwarcie. Tak jak nie ukradłby czyichś pieniędzy, tak samo nigdy nie podglądałby nikogo przez dziurkę od klucza, nie czytał cudzej korespondencji, nie przeglądał cudzych rzeczy. Nieproszone wkraczanie w życie innych osób niosło dla niego ryzyko, że jego własne utraci wyrazistość. Na odgłos kroków odwrócił się do drzwi. W świetle lampy wiszącej w hallu ujrzał Vanessę w wieczorowej sukni, która czyniła jej sylwetkę bardziej dojrzałą, kobiecą. Popatrzyła na mężczyznę w gabinecie, wpatrując się w niego niepewnie w nikłym świetle; podeszła bliżej i nagle na jej twarzy odmalowało się zdumienie i radość. Bez słowa podeszła do Fabiana i zarzuciła mu ręce na szyję, napierając piersiami na gors jego koszuli, tuląc twarz do jego policzka, głaszcząc go po czole i włosach. Uwolnił się z jej objęć. - Uważaj, pognieciesz suknię - powiedział łagodnie. Zapaliła górną lampę; w jej świetle przekonał się, że Vanessa, rozpromieniona, z błyszczącymi oczami, wygląda przepięknie; dotąd tylko domyślał się, że może tak wyglądać. Szminka podkreślała symetrię ust dziewczyny, blizna przypominała o jej kruchości. - Wreszcie po tych wszystkich spotkaniach u ciebie jesteś moim gościem! - zawołała Vanessa, po czym spojrzała na jego ubranie. - Jeszcze nigdy nie widziałam cię w garniturze. Wyglądasz jak... - Jak ojciec? - spytał kwaśno. - Jak ojciec - zgodziła się ze śmiechem. Potem zamyśliła się, a w jej oczach pojawiło się zatroskanie dobrej gospodyni. - Kiedy przyjechałeś? - Kilka godzin temu. Zdrzemnąłem się w autodomie. - Przyjechałeś autodomem? Gdzie go zaparkowałeś? - Przy stajni. Vanessa podeszła bliżej, uniosła rękę i przesunęła nią po karku i plecach Fabiana. Otarła się o niego prowokacyjnie biodrem, po czym roześmiała się cicho i przycisnęła jego dłoń do swojej piersi. - Dlaczego nie przyszedłeś od razu do mnie, zdrzemnęlibyśmy się razem - szepnęła zbliżając usta do jego szyi. - Zostaniesz tu przecież ze mną, prawda? Spróbował odsunąć się od niej. - Musisz mnie wysłuchać... - zaczął. - Nie zamierzam! Teraz to nasz dom, twój i mój. - Spochmurniała nagle. - Strasznie się zdenerwowałam, kiedy wyszedłeś z banku nie biorąc... - urwała; widział, jak trudno jest jej o tym mówić - ...nie biorąc tego, co do ciebie należy. Przez chwilę milczała, wpatrując się w niego z bolesnym napięciem. - Nikt nie zrobił dla mnie tyle co ty. Dzięki tobie stałam się wolna, sama i z innymi. Wolna myślą, ciałem, nie skrępowana w wyrażaniu swoich potrzeb i pragnień. Wiesz, jak bardzo chcę być z tobą; nie możesz odrzucić daru miłości, musisz go przyjąć. - Przybliżyła swoje oczy do jego. - Musisz, Fabian, bo cię kocham. Nie odpowiedział, tylko przytulił ją mocno; przez chwilę trwali objęci, czoło Vanessy dotykało jego ramienia, włosy muskały twarz, a dłonie najpierw zacisnęły się wokół jego bioder, potem zaczęły wędrować po konturze jego ciała. - Mój prezent też da ci wolność, niezależność - szepnęła. - Będziesz mógł podróżować, dokąd zechcesz. Ale przede wszystkim będziesz mógł być ze mną na równych prawach. Słuchał jej z czułością, z jaką słucha się nie dorosłej kochanki, lecz dziecka wyznającego swoje tajemnice. Miał ochotę powiedzieć, że ją rozumie, że już nigdy nie odtrąci niczego, co mu podaruje, że pragnie być tylko z nią, zawsze mieć ją u swojego boku. Ale milczał. - Nie możemy kazać wszystkim dłużej na siebie czekać, prawda? - powiedziała biorąc go za rękę. Nagle przypomniał sobie, że jest intruzem w tym domu. - Ale... co powiedzą twoi rodzice? - zapytał. - Przecież nie byłem zaproszony. - Teraz jesteś. To jest również mój dom. Wyszli razem z gabinetu; w drodze do biblioteki, trzymając Fabiana pod ramię, pokazywała mu inne pokoje, jakby chcąc mu dać czas na opanowanie nerwów. Czuł się przytłoczony przez niewyszukany luksus antycznych mebli, mosiężnych lichtarzy, pękatych porcelanowych waz; w oknach mieniły się barwne witraże, podłogi pokrywała mozaika z hebanu, cedratu i bukszpanu, drzwi były mahoniowe, a nad marmurowymi kominkami wisiały malowidła krajobrazów, ludzi i koni, wiernością szczegółów rzucające wyzwanie przyrodzie. Kiedy zza drzwi biblioteki dobiegł stłumiony gwar rozmów, Fabiana znów ogarnął niepokój. Vanessa odważnie otworzyła drzwi i pierwsza weszła do środka. Najpierw ujrzał kominek, przed którym stało w luźnych grupkach kilkanaście pogrążonych w rozmowie osób; inni goście siedzieli na kanapach. Vanessa ujęła Fabiana za rękę i podprowadziła do wysokiego, szczupłego, łysiejącego mężczyzny o szerokiej twarzy; uśmiechał się, ukazując dziąsła i duże, nierówne zęby. Fabian dostrzegł podobieństwo do Eugene'a Stanhope'a. Mężczyzna rozmawiał ze starszą panią; kiedy Vanessa pociągnęła go lekko za łokieć, schylił pobłażliwie głowę, żeby jej wysłuchać. - Chcę, żebyś poznał kogoś bardzo ważnego, ojcze - powiedziała. Patrick Stanhope wyciągnął dłoń do Fabiana; na jego twarzy natychmiast pojawił się grzecznościowy uśmiech, nawyk nabyty na niezliczonych spotkaniach towarzyskich, koktajlach i przyjęciach. - Ojcze, przedstawiam ci Fabiana - oznajmiła Vanessa. - Właśnie przyjechał, żeby być ze mną. Uścisk dłoni wysokiego mężczyzny był mocny, ale w miarę jak Stanhope słuchał słów córki, jego uśmiech coraz bardziej zanikał, aż wreszcie całkiem zgasł. Fabian stwierdził ze zdziwieniem, że prawdopodobnie jest starszy od ojca Vanessy. - Cieszę się, że pan do nas wpadł - powiedział sucho milioner. Kiedy po chwili zorientował się, że Vanessa wciąż na niego patrzy, a starsza para ciekawie zerka na nowego gościa, przedstawił Fabiana swoim rozmówcom. W tym momencie podeszła matka Vanessy. Była to przystojna kobieta po czterdziestce, o gęstych ciemnych włosach i zdrowej cerze; gibkie ruchy jej sylwetki wskazywały, że uprawia sporty. - Doris Stanhope, matka Vanessy - przedstawiła się. - Świetnie nauczył pan jeździć naszą córkę! Stojąc obok córki, Patrick Stanhope popatrzył na żonę i Fabiana. Starsza para odeszła. - Eugene wiele mi o panu mówił - rzekł do Fabiana; w jego głosie nie było sympatii. - Przepraszam, że zjawiłem się bez zaproszenia - po- wiedział Fabian, świadom, że nie jest mile widzianym gościem. - Ale bardzo chciałem się zobaczyć z Vanessą... i poznać państwa. - Nie ma pan za co nas przepraszać. Cieszymy się, że pan przyjechał - oznajmiła uprzejmie Doris Stanhope. - Nie poprosisz ich o moją rękę? - wtrąciła Vanessa tonem rozbrykanej małej dziewczynki, po czym odwróciła się ze śmiechem do matki. - Najwyższy czas, żeby to zrobił, bo przecież cała reszta od dawna należy do niego! Patrick Stanhope rozejrzał się w obawie, że goście usłyszeli słowa Vanessy. Ujął żonę za łokieć, żeby zasłonić się nią przed grupką gości zmierzających w jego stronę, po czym przysunął się bliżej Fabiana. - Jak długo zamierza pan pozostać w Totemfield? - spytał wprost. - Fabian pozostanie z nami dłuższy czas - oznajmiła stanowczo Vanessa. Jej pewność siebie zaskoczyła Fabiana; ujmując dziewczynę za ramię, sam odpowiedział na pytanie jej ojca. - Niestety, muszę wyjechać jutro rano. Na twarz Vanessy wystąpił rumieniec; zawiedziona, cofnęła się o krok. - Nie możesz! - szepnęła zbolałym głosem. Stanhope odruchowo objął ją ramieniem. Z drugiego końca biblioteki ruszył w ich stronę Stuart Hayward; uśmiechając się poufale, przekonany, że dziewczynę ucieszy jego towarzystwo, wsunął się między nią a Fabiana. - Jak się pan miewa? - spytał ściskając jego dłoń. - Nie miałem jeszcze okazji podziękować panu za to, co pan zrobił dla nas w Madison Square Garden. Dla Vanessy i dla mnie. I dla Kapitana Ahaba, oczywiście, który stał się bardzo znany. - Tak znakomicie nauczył go pan skakać, że poszło mi jak z płatka - rzekł Fabian. Vanessa podniosła na niego wzrok. Wyraz jej twarzy wciąż był zbolały; Stuart, spostrzegłszy to, popatrzył na nią z zatroskaniem. - Na długo zostanie pan w Totemfield? - spytał Fabiana, usiłując jednocześnie objąć w talii Vanessę, ale dziewczyna odsunęła się od niego. - Pan Fabian wyjeżdża jutro - odparł Stanhope, siląc się na zdawkowy ton. Następnie, uśmiechając się sztucznie, poklepał Haywarda po ramieniu. - Może ty i Vanessa pomożecie Doris zająć się gośćmi, a ja i pan Fabian porozmawiamy tymczasem u mnie w gabinecie, co? Mam kłopoty z jednym źrebięciem i chcę spytać o radę. Zanim Vanessa zdążyła cokolwiek powiedzieć, skinął na Fabiana, żeby ruszył z nim do drzwi. Zaprowadził go do swojego okazałego, idealnie wyciszonego gabinetu; nie docierały tu żadne dźwięki z biblioteki. Fabian popatrzył na skórzane fotele, antyczne półki, barokowe biurko stojące w rogu. Jedynym nowo- czesnym akcentem był sprzęt audiowizualny oraz rząd telefonów o opływowych kształtach, stojących na biurku; ich przyciski połyskiwały w blasku bijącym od kominka. Na moment stanął mu w myślach inny wieczór, z innym Stanhope'em, w innym pomieszczeniu, kiedy to Eugene, któremu towarzyszyła Alexandra, krzyczał na niego zza niskiego stolika. Teraz, gdy szedł przez pokój obok Patricka Stanhope'a, puszysty perski dywan rubinowej barwy tłumił odgłosy ich kroków. Patrick Stanhope wskazał gościowi jeden z dwóch czerwonych foteli przy kominku. Kiedy Fabian usiadł i podniósł wzrok, ujrzał władcze oblicze komandora Ernesta Teneta Stanhope'a, którego dużych rozmiarów portret dominował w gabinecie. Pod dotykiem Stanhope'a otworzyła się część półek, ujawniając ukryty barek. Fabian podziękował za trunki, więc gospodarz napełnił tylko jedną szklankę i usiadł naprzeciw gościa. Na twarzy milionera malowało się napięcie. - Nie bardzo wiem, jak powiedzieć panu to, co zamierzam - zaczął. - Boję się, że moje słowa zabrzmią albo zbyt słabo, albo zbyt silnie. Przede wszystkim chcę pana zapewnić, że nigdy, ale to nigdy... - dla podkreślenia swoich słów uderzył szklanką o poręcz fotela - ...nie winiłem pana za śmierć brata. To prawda, że Eugene i ja nie zawsze zgadzaliśmy się ze sobą. Widywaliśmy się rzadko, ale wiem, że pan i on byliście bliskimi przyjaciółmi. Oczywiście, wiem również o pańskiej reputacji podstępnego gracza. Plotkom nie było końca. Wierzę jednak, że śmierć Eugene'a była wynikiem przypadku. - Stanhope starał się, żeby jego głos brzmiał jak najbardziej przekonująco. - I mam nadzieję, że jest panu wiadome, że to ja właśnie prosiłem Stockeya, by zaproponował panu prowadzenie programu o polo w naszej sieci telewizyjnej. Fabian skinął głową. Stanhope odchylił się do tyłu wyraźnie znużony, jakby ta rozmowa była dla niego fizycznym wysiłkiem. - Ale jeśli mam być szczery, zależało mi na tym, żeby pan dla nas pracował również dlatego, że Vanessa uwielbia pana od czasu, kiedy uczył ją pan jeździć. Chcę, żeby pan zdawał sobie sprawę, jak bardzo cenię wszystko, co zrobił pan dla mojej córki. - Pociągnął spory haust. - Vanessa jest naszym jedynym dzieckiem, a przez jej deformację... - urwał, przygnębiony, i podniósł wzrok na gościa. - Ma pan na myśli bliznę? - spytał cicho Fabian. Stanhope skinął głową. - Tak. Ileż operacji musiała przejść, biedaczka, zanim udało się zlikwidować rozszczep! Pierwszą przeprowadzono tuż po urodzeniu. Wada była tak poważna, że lekarze niewiele mogli zrobić, toteż wkrótce znów musieli operować. Kiedy komandor, mój ojciec - ręką ze szklanką wskazał portret - zorientował się, co Vanessę czeka, uczynił ją swoją jedyną spadkobierczynią. Nie miał więcej wnucząt. Więc pominął obu synów, Eugene'a i mnie, i zapisał jej wszystko. - Stanhope mówił monotonnym głosem, pogrążony we wspomnieniach. - Kiedy miała siedem lat, znów ją operowano, tym razem w Nowym Jorku. Ale niewiele pomogło; trzeba było próbować dalej, bo wada nadal była bardzo widoczna. Zawieźliśmy Vanessę do Szwajcarii, do sławnego chirurga, który ma klinikę w Sion. Zrobił co mógł, ale... Stanhope zamilkł przygnębiony, lecz po chwili zebrał się w sobie i mówił dalej, jakby świadomość wagi tego, co opowiada, dodała mu sił. - Doris i ja zawsze staraliśmy się być dobrymi rodzicami - oświadczył przesuwając niewidzącymi oczami po bogatym wystroju gabinetu. - Ponieważ Vanessa tyle musiała znosić, pozwalaliśmy jej na wiele, nawet kiedy wiedzieliśmy, że nie jest to rozsądne. Lekarze uprzedzali nas, że liczne operacje mogą mieć równie silny wpływ na psychikę Vanessy, co sama wada. To ciągłe krojenie jej wargi, twarzy... - Wzdrygnął się na samo wspomnienie. - Mówili, że dziecko, które tak bardzo musi cierpieć, może nagle znienawidzić siebie albo całe swoje otoczenie. Nagle jakby się ocknął; w jego głosie wciąż pobrzmiewał ból, ale Stanhope odmierzał teraz z rozwagą każde słowo. - Mówili również, że może rozpaczliwie pragnąć miłości i stać się okropnie zaborcza, kiedy wreszcie kogoś znajdzie, żyjąc w wiecznym strachu, że go zaraz utraci. - Z pustą szklanką w ręce wstał i znów podszedł do barku. - Vanessa jest bardzo zaborczą dziewczyną, panie Fabian. Pieniądze, które panu dała, pochodzą z funduszu powierniczego ustanowionego przez mojego ojca. Te pieniądze są jedynym źródłem jej władzy. Zaczął przyrządzać sobie drinka, dokładny w ruchach jak chemik. - Dała je panu nie dlatego, że pana kocha... a raczej nie tylko dlatego, że pana kocha... - poprawił się - ...ale ponieważ pragnie mieć pana na własność, móc pana kontrolować. Szklanka brzęknęła głośno o blat barku. Po chwili Stanhope znów usiadł naprzeciw Fabiana, wpatrując się we wzór na dywanie. - Kiedy Vanessa podjęła decyzję przekazania panu pieniędzy, ale jeszcze zanim załatwiła wszystko z prawnikami i bankiem, zachowywała się tak, jakby się obawiała, że może ją pan porzucić. Właśnie wtedy powiedziała nam, że za pana wyjdzie. Doris i ja zaczęliśmy jej tłumaczyć, że ledwo ukończyła szkołę, że ma przed sobą studia, że jest pan... - zawahał się, nie chcąc ranić rozmówcy, ale po chwili kontynuował, jakby współczujące milczenie Fabiana dodało mu odwagi - że wyjdzie za człowieka posuniętego w latach, starszego nie tylko od jej matki, ale również od jej ojca... Oświadczyła nam, że wiek nie ma żadnego znaczenia, że chce być z panem i tylko z panem. Powiedziała, że darowizna uczyni z pana wolnego człowieka i nikt nie będzie podejrzewał, że żeni się pan z nią dla pieniędzy. Stanhope odstawił szklankę na stojący obok stolik. - Ale teraz, kiedy nie przyjął pan darowizny, wszystko wygląda inaczej. Czy uważa pan, że małżeństwo z panem jest dla Vanessy najlepszym posunięciem? Czy będzie z korzyścią dla dzieci, które kiedyś zechce mieć? Również dla pana, czy to rozważny krok? W świetle padającym na twarz Stanhope'a Fabian zobaczył, że blade oczy ojca Vanessy są wilgotne od łez. Wstał szybko z fotela, podszedł do mężczyzny i dotknął serdecznie jego ramienia. Tamten nie zaprotestował. - Kocham Vanessę - rzekł Fabian. - Zawsze ją kochałem. Jest dzieckiem, którego nigdy nie miałem, córką, którą zawsze pragnąłem mieć, kochanką znacznie ode mnie młodszą. - Jego dłoń pod wpływem emocji zacisnęła się mocniej na ramieniu Stanhope'a. - Ale najbardziej kocham ją za jej niezależność. Mam nadzieję, że nie zrobiłem nic, żeby ograniczyć jej swobodę... i nie zamierzam uczynić tego teraz. Łagodnie cofnął dłoń i kontynuował, mówiąc nie tyle do Stanhope'a, co po prostu w ciszę wypełniającą gabinet: - Dlatego właśnie nigdy nie ożenię się z Vanessą ani nie zabiorę jej ze sobą. I dlatego właśnie wyjadę jutro z samego rana, bez niej. Patrick Stanhope zachwiał się, wstając z fotela; Fabian złapał go za ramię, żeby go podtrzymać, a wtedy ojciec Vanessy, pod wpływem bezbrzeżnej ulgi, niezdarnie objął Fabiana. - Niech pan tylko pamięta - wymamrotał - że łatwo ją urazić; niech pan rozstanie się z nią tak, żeby nie poczuła się odtrącona. - Odsunął się od Fabiana i patrząc na niego, dodał, starając się wymawiać wyraźnie każde słowo: - Niech pan jej uzmysłowi, że ją pan opuszcza, bo... bo chce wieść swoje życie jak dotychczas. - Vanessa dobrze mnie zna - odrzekł Fabian. - Nie będzie mnie pytać, dlaczego jestem taki, jaki jestem. Stanhope powoli brał się w garść; dyrektor wielkiego przedsiębiorstwa wziął górę nad ojcem. - Myślę, że Vanessa powinna opuścić Totemfield. Kiedy pan wyjedzie, nie pozostanie tu ani dnia dłużej... nie ma stąd najlepszych wspomnień. - Podjęcie decyzji przywróciło mu dawną energię. - Jutro załatwię, żeby poleciała do ciotki w Wirginii, a potem wybrała się na dłuższy pobyt za ocean. - Ujął Fabiana za ramię i poprowadził go szybko do drzwi. - Czas wrócić na przyjęcie - rzekł, a na jego twarzy znów pojawił się grzecznościowy uśmiech. - Jeszcze ktoś pomyśli, że uciekliśmy razem. W bibliotece Vanessa znów przykleiła się do Fabiana, promieniując szczęściem, że ma go przy sobie. Ale Fabian wyczuł zdecydowaną zmianę nastroju. Uprzednią kurtuazję Doris zastąpiła prawdziwa serdeczność; Patrick Stanhope zachowywał się wręcz wylewnie, przedstawiając go jako przyjaciela rodziny. Tylko Stuart Hayward trzymał się na odległość, ignorując Fabiana z wyszukaną grzecznością. Vanessa też zdała sobie sprawę ze zmiany w zachowaniu rodziców; zaskoczenie powoli ustąpiło miejsca rezygnacji. Później, wraz z innymi gośćmi, Stanhope'owie mieli udać się na przyjęcie wydane na cele charytatywne. Kiedy szykowali się do wyjścia, Patrick Stanhope nalegał, że skoro Fabian wyjeżdża rano, zanim wstaną, musi ich wkrótce znów odwiedzić. Stuart Hayward pozostał w bibliotece; wyraźnie markotny, usiłował zamienić parę słów na osobności z Vanessą. Kiedy odsunęła się z niechęcią od młodzieńca, Fabian podszedł do niej i szepnął, że chce z nią porozmawiać i będzie czekał na nią w autodomie. Skinęła głową. Wyszedł z rezydencji. Blask padający z górnego piętra bocznego skrzydła oświetlał rzeźby na trawniku. Jasne prostokąty okien rozpraszały mrok. Wróciwszy do autodomu przez dębowy gaj, zostawił drzwi otwarte i wyciągnął się na kanapie w salonie. Czekał. Znów ujrzał przed oczami twarz Vanessy, zaskoczenie i ból, które wykrzywiły jej rysy, kiedy oznajmił, że wyjeżdża rano. Pomyślał o Vanessie w sukni wieczorowej, w której wyglądała jak dojrzała kobieta, o stanowczości, z jaką opędzała się od młodego Haywarda. Zastanawiał się, jak zjawi się u niego tym razem. Czy wymknie się z rezydencji, zakradnie przez mrok do autodomu, wejdzie bezszelestnie do środka - miły intruz, a zarazem mała dziewczynka lubiąca się bawić w chowanego - i przycupnie za jakimś meblem w salonie lub w kuchni? A może przejdzie na palcach do sypialni albo do siodlarni, ukryje się za drewnianym kozłem lub w boksach razem z końmi, zdradzając mu swoją obecność jakimś drobnym dźwiękiem i dając znać, by rozpoczął poszukiwania? - Dlaczego mnie opuszczasz? Głos Vanessy dotarł do niego z góry, odłączony od ciała, którego nie mógł dojrzeć. Usiadł i wyciągnął ramiona w stronę głosu, ale dziewczyny tam nie było. Zaczął poruszać rękami w mroku, czując się jak ślepiec bez laski. - Dlaczego mnie opuszczasz? Tym razem głos dochodził jakby z dołu, przytłumiony przez podłogę. Fabian opadł na kolana i zaczął się czołgać cicho w stronę dźwięku, wyciągając przed siebie rękę jak czułek. - Dlaczego mnie opuszczasz? Głos brzmiał jeszcze ciszej, jakby dobiegał z kuchni lub łazienki. Fabian przemieszczał się przez autodom, zdumiony, że Vanessa również tak dobrze zna rozkład pojazdu, by poruszać się po nim w mroku. Dotarł do schodów wiodących do sypialni, pewien, że Vanessa czeka na niego w łóżku. Już miał się wspiąć na górę, kiedy zatrzymał go dźwięk dobiegający z niewielkiej komórki między siodlarnią a stajnią - kryjówki mieszczącej tylko miejsce do spania, którą zbudował kiedyś specjalnie na życzenie Vanessy, żeby mogli się rozbierać bez obawy, iż ktoś obcy wtargnie do środka i zaskoczy ich razem. W takim wypadku mogli pozostać w kryjówce, do której jedyne - tajne - wejście prowadziło z siodlarni, albo wyjść z niej dopiero po wciągnięciu odzieży. Wszedł do siodlarni i przycisnął twarz do drzwi kryjówki. Jeszcze zanim usłyszał oddech Vanessy, poczuł, że dziewczyna jest tuż obok niego. Zaczął otwierać wolno drzwi, ale nagle same otworzyły się na oścież i Fabian wpadł do środka. Nad jego głową zapaliło się światło. Vanessa była naga, jej suknia i pantofle leżały na półce nad pryczą. Nie powtórzyła pytania, tylko przysunęła się do kochanka, spragniona jego dotyku; jej usta były suche, gorące, policzki rozognione, a oczy usiłowały wyczytać z jego twarzy odpowiedź, której nie udzielił. Żeby uniknąć jej badawczego wzroku, skierować jej myśli na inny tor, położył dziewczynę na pryczę. Wciąż patrzyła na niego, kiedy - uwięziony między jej udami - spoglądał na nią z góry, zbliżając do niej twarz. W pewnym momencie poczuł, że napięcie Vanessy wzrasta coraz bardziej, pobudzając ją do szukania wyzwolenia; miotała się tak gwałtownie, jakby chciała wyrzucić go z siebie. Jej nierówny oddech - to szybki, to powolny - przypominał fale przypływu; jej język przesuwał się po jego palcach i dłoni, jakby czegoś usilnie szukał. Nozdrza dziewczyny rozszerzyły się, ale jedyne dźwięki, jakie wydawala, to ciche westchnienia; czuł na ręce i twarzy ciepło bijące z jej ust. Kiedy podniósł wzrok, by zobaczyć, co się z nią dzieje, nagle szarpnęła się, jakby próbowała zrzucić z siebie niewidoczne więzy, po czym prężąc ciało, jak gdyby chciała poderwać się do lotu, wzbić w otaczające ją ciasno powietrze, osiągnęła szczyt. Jej wzrok przesunął się po Fabianie, a z oczu popłynęły łzy; mocząc nos i wargi dziewczyny, dwie słone strużki kapały jej na ramiona i piersi, zlewając się z potem, który pokrywał jej ciało. Szlochała niepohamowanie, zachłystując się łzami i z trudem łapiąc oddech. Zobaczył, że jej pobladła twarz jest odwrócona w bok. Dziewczyna uniosła się, odsuwając od niego, ale kiedy wyciągnął ręce, żeby znów ją objąć, przytulić ciasno do siebie, ponownie opadła na posłanie; napad płaczu minął, łzy przestały spływać jej po policzkach, oddech wrócił do normy. - Dlaczego mnie opuszczasz? - szepnęła. Jedyną odpowiedzią było milczenie i pieszczotliwy dotyk jego dłoni, ale Vanessa nie pragnęła innej; po chwili zasnęła w ramionach Fabiana, niczym dziecko zmęczone długą podróżą. O świcie usiłował ją zbudzić i powiedzieć jej, że musi wracać do swojego domu i swojego łóżka. Ale tylko owinęła się ciaśniej kraciastym kocem z szorstkiej wełny, którego róg naciągnęła sobie na głowę; jedynie jej dłoń pozostała odsłonięta. Nie czując potrzeby snu, Fabian siedział koło Vanessy, pilnując jej spoczynku, świadom, że gdyby kazano mu oddać tę ostatnią chwilę przy jej boku, wykreślić z przepływu czasu, wyrzucić z pamięci, wolałby raczej oddać resztę swojego życia. Ubrał się i poszedł do kabiny. Usiadł za kierownicą niczym kapitan statku zajmujący miejsce za sterem, gotów znów wypłynąć w morze. Zapalił silnik i zostawił włączony, żeby się rozgrzał; autodomem zaczęło wstrząsać lekkie drżenie. Następnie otworzył okna. Poranne powietrze zdmuchnęło z jego twarzy zapach Vanessy. Usłyszał stłumione prychanie koni, zniecierpliwionych długim pobytem w zamknięciu. Wrzucił bieg; potężny pojazd zadrżał i ruszył do przodu. Fabian objechał cicho rezydencję i zatrzymał się przy frontowym wejściu. Nie gasząc silnika, wrócił przez salonik, kuchnię i siodlarnię do wnęki, gdzie Vanessa wciąż spała w tej samej pozie, w jakiej ją zostawił, z jedną ręką na kocu. Wsunął najpierw palce, potem całe dłonie między prześcieradło i ciało dziewczyny i podniósł ją wraz z kocem łagodnie do góry. Przytulił ją do piersi i trzymał tak przez moment, czując ciepło jej bezwładnego ciała. Vanessa otworzyła oczy. - Już czas - powiedział.Od razu uświadomiła sobie znaczenie jego słów; przez chwilę oboje patrzyli na siebie. Jej twarz wyrażała wyłącznie ból. Postawił Vanessę na podłodze i zdjął z półki nad pryczą jej pantofle i suknię. Wyciągnął je do niej bez słowa. - Już nigdy do mnie nie wrócisz, prawda? - zapytała stojąc przed nim otulona kocem. Fabian unikał jej spojrzenia. Żeby dobrze zapamiętać tę chwilę, powiódł wzrokiem po włosach, ramionach i dłoniach Vanessy, po szorstkim kocu skrywającym jej ciało; wiedział, że nie może sobie pozwolić na to, by objąć teraz dziewczynę. - Nie wrócę, Vanesso. Niepewnie potrząsnęła zarzuconym na ramiona kocem. - Mogę to zatrzymać? - zapytała. - Tak. Ruszyła przez autodom, boso, zaciskając palce na kocu. W saloniku przystanęła, przesuwając oczami po schodkach wiodących do sypialni. Po chwili była przy drzwiach. Odwróciła się do Fabiana. Jej oczy skrywała zasłona łez. Vanessa westchnęła głosno, przygryzając bliznę na wardze. - Żegnaj, Fabianie - szepnęła. Na oślep sięgnęła po suknię i pantofle. Koc na moment rozsunął się na jej piersiach, potem znów je zakrył. I już jej nie było. Przy wejściu do rezydencji nie obejrzała się za siebie. Drzwi zatrzasnęły się. Jadąc ulicami Totemfield, machinalnie popatrzył na drogę wiodącą do klubu "Uzda i siodło", potem na drogę prowadzącą do domu Betsy Weirstone, następnie na puste centrum sklepowe; kawałek dalej już tylko stacja benzynowa zakłócała monotonię pól ciągnących się wzdłuż poboczy. Skręcił w szosę przebiegającą obok zapomnianej stacji kolejowej i wysypiska śmieci, po czym wjechał w las. Znalazł się na znajomym leśnym trakcie. Kiedy uczył w klubie "Uzda i siodło", często tędy jeździł. Trakt prowadził na niewielką polanę, dostatecznie szeroką, żeby zmieścił się na niej autodom, i o gruncie na tyle twardym, że nie zapadały się koła; niskie gałęzie i krzaki zapewniały doskonałą osłonę. Teraz, tak samo jak przed laty, Fabian wjechał tyłem na polanę, ustawiając autodom przodem do traktu, gotów w każdej chwili szybko wyprowadzić pojazd spośród drzew. Polanka wyglądała identycznie jak dawniej. Ziemię nakrapiały wilkomlecze i pokrzyki, nieco dalej wznosiły się podmokłe kępy cyprysów, z pobliskich rżysk niósł się cierpki zapach jesieni. Fabiana zalała fala wspomnień; wytężył słuch, jakby spodziewał się usłyszeć odległy dzwonek roweru Vanessy, tak samo jak wtedy, gdy czekał tu na nią dawno temu. Dlaczego, zastanawiał się, kiedy pierwszy raz przybył na tę polanę i obejrzał ją dokładnie, nie zbadał równie skrupulatnie swoich uczuć; czy gdyby tak zrobił, odgadłby, że będzie tu wracać, że bez względu na to, czego akurat szuka, zawsze będzie odnajdywać samego siebie, stojącego samotnie w tym miejscu. Znów, tak jak kiedyś, uzmysłowił sobie nieubłagalność przeszłości, i zdumiał się, że nie udało mu się przełamać jej powtarzającego się cyklu. Zmógł go ciężar wspomnień i myśli, do których dołączyło znużenie. Wdrapał się po schodkach do sypialni i rzucił na łóżko. Zapadając w sen pomyślał o koniach: nie zajmował się nimi od wielu godzin, nawet ich nie nakarmił. Obudził się w południe. Kiedy brał kąpiel, uderzyła go myśl, równie bolesna jak ukrop, który parzył jego ciało, że ilekroć dotychczas wyjeżdżał, Vanessa mogła być pewna jego powrotu. Teraz ona miała wyjechać, a on mógł być pewien, że skoro nie chciał dzielić z nią przyszłości, dziewczyna nigdy do niego nie wróci. Czas nie będzie już płynął od spotkania do spotkania, a on nie będzie jego architektem, wymyślającym sposoby zatrzymania jego uporczywego biegu. Poczuł w sobie znajomy chaos; odtąd znów wszystkie jego działania będą bezsensowne i przypadkowe, nie będzie im przyświecał żaden cel, żadne uczucie; zamknie się przed nim na zawsze szczęśliwy okres, który rozpoczął się od owego spokojnego poranka w klubie "Uzda i siodło", kiedy po raz pierwszy ujrzał Vanessę. Zapragnął pomówić z Vanessą jeden ostatni raz, chociaż zdawał sobie sprawę, że wszystko, co mieli sobie do powiedzenia, mówili już wiele razy. Nie wiedział, co chce dodać, gdyż słowa, które pragnął jej wyszeptać, umykały mu, kiedy był sam. Świadom był tylko tego, że nie powie nic, co mogłoby ją zranić, zakłócić jej spokój. Rozumiał powód swojej rozpaczy: nie mógł pogodzić miłości Vanessy ani z obrazem siebie jako dziedzica jej czasu, świadka i jedynego kronikarza jej historii dorastania, ani z wizerunkiem ich obojga jako skały, której dzielący wszystko czas, gojący stare rany i zadający nowe, nie może zetrzeć w proch. Musiał rozerwać łańcuch, który przykuwał do niego Vanessę, żeby dać jej szansę zmierzenia się ze swoim życiem. Zdał sobie sprawę z ukrytej istoty tego, co czynił tyle razy, a co było jedyną rzeczywistością z jego przeszłości łączącą go z przyszłością, kiedy to - nawet w środku nocy - natrafiwszy na szpital albo przytułek dla starców, zatrzymywał się i zamykał autodom, po czym szedł tam, do składu ludzi odrzuconch przez świat. Pytał o dyżurnego lekarza, pielęgniarkę czy opiekuna. Przedstawiał się jako człowiek w drodze, jeździec, oczywiście, ale także pisarz, gawędziarz snujący opowieści o ludziach, którzy jeżdżą konno, opowieści, którymi chętnie podzieli się z kimś, kto o tak późnej porze czuje się samotny, nie może zasnąć i chciałby posłuchać. Kiedy wyjaśnił, kim jest, prowadzono go długimi korytarzami do pomieszczenia, w którym stały butle z tlenem lub aparaty do dializy, groteskowy arsenał mający bronić tego, co najbardziej bezbronne i kruche - życia, efemerycznego życia człowieka, którego ciało znajdowało się już w rozkładzie, roztaczając cierpki zapach śmiertelności; nie było szansy ratunku, rak toczył od wewnątrz czas pacjenta, śmierć już zapowiedziała się z wizytą. Tutaj było królestwo bólu, który spowalnia czas, leków, które otumaniają i ogłupiają, a jedynym wyzwaniem dla cierpienia są obrazy i dźwięki płynące z telewizora, choć one też nie niosą ulgi zapomnienia. Również obecność gościa jest pustym rytuałem, a jego głos nie koi, gdyż to potrafi czynić tylko własna wyobraźnia. Fabian zwracał się do chorego mężczyzny, kobiety, czasem dziecka, ktorych stan nie rokował poprawy, ale którzy wciąż oddychali i w których wciąż żyła myśl; przedstawiał się jako podróżnik, który ma wolny czas i ochotę poznać kogoś, kto - jak on - też jest podróżnikiem, choć wędrującym inną drogą. Siadał na krześle i zaczynał opowieść swoją albo cudzą, znów tropiąc życie, czas miniony, pozostawiony z tyłu, lub czas, który dopiero ma nadejść; gawędził o przyrodzie, która domaga się poszanowania swoich praw, lecz potrafi przebaczać, o chciwości i miłości ludzkiej. Szykował scenę, aby ukazać na niej cudzą pasję komuś, dla kogo wszelkie namiętności utraciły już powab, tajemniczość i zagadkowość. Zawsze pilnując się, żeby powściągać swoją fantazję, aby wyzwolić wyobraźnię słuchacza, wyjaśniał sztukę jazdy konno, mówił o strategiach walki komuś, dla kogo zwycięstwo było poza zasięgiem, opisywał uściski kochanków człowiekowi, który już nigdy nikogo miał nie objąć. Fabian ubrał się szybko, chwycił garść monet, żeby zadzwonić z automatu, i pognał do boksów. Wyprowadził Wyrzutkę na trakt, osiodłał w nerwowym pośpiechu, dosiadł i wprawił w galop; dławił go strach, że może się spóźnić, że Vanessa siedzi już w samolocie. Ścieżka wiła się przed nim, piach tłumił odgłos kopyt wzbijających tuman pyłu. Fabian dotarł do budki telefonicznej, którą oświetlały promienie popołudniowego słońca. Strach mężczyzny wzmógł się na myśl, że automat może być uszkodzony. Drżącą ręką zaczął szukać monet; w końcu wydobył jedną, wrzucił do otworu i wykręcił numer. W słuchawce rozległ się dzwonek, po którym zaległa długa cisza, potem następny; Fabian dygotał ze zniecierpliwienia, widząc przed oczami aparat stojący w gabinecie Vanessy, wyobrażając sobie, jak dźwięk przebija ciszę, jak Vanessa biegnie, wyciąga dłoń... Ale wciąż słyszał tylko dzwonienie. Nie mógł uwierzyć, że jej nie ma, że się spóźnił, że słowa, które mówiła do niego w autodomie, są ostatnimi, jakie usłyszy z jej ust. Nagle odwiesił słuchawkę, poczekał, aż moneta wyleci i znów wykręcił numer. Przemknęło mu przez myśl, że Vanessa odebrała telefon akurat w tym momencie, kiedy się rozłączał, więc teraz linia będzie zajęta. Linia nie była zajęta. Ponownie rozległ się dzwonek, potem drugi i trzeci; słuchał czując, jak zamiera mu serce, podczas gdy na zewnątrz Wyrzutka najspokojniej w świecie trącała chrapami szybę budki. Zaciskając aż do bólu dłoń, wsłuchując się w szydercze, monotonne buczenie, Fabian zrozumiał, że czas działa na jego niekorzyść, że nie zdąży wrócić do autodomu i pojechać na lotnisko. Wybiegł czym prędzej z budki, wskoczył na klacz i puścił się pędem przez las w stronę lotniska. Mknął skrótem, ścieżką biegnącą wzdłuż starych torów kolejowych, którą jechał dotąd tylko raz; mniej więcej po kilometrze nagle się przeraził, że dalej nie przejedzie, bo drogę blokowały puste beczki i porzucone wraki samochodów. Ale nie miał innego wyjścia, więc tylko zwiększył tempo; Wyrzutka, wyciągnięta jak struna, przelatywała nad beczkami i przeskakiwała wraki, czasem uderzając kopytami o ich blaszane dachy. Tory urywały się w zaroślach, gdzie kończyła się linia kolejowa. Dalej rozciągał się pas startowy, drżąca w nagrzanym powietrzu asfaltowa wstęga. Mały, dwusilnikowy odrzutowiec był jedynym samolotem w polu widzenia. Szykując się do startu, powoli kołował w kierunku jeźdźca; zanim jeszcze maszyna wykręciła, zanim na jej srebrnym boku ukazał się barwny znak Grail Industries, Fabian odgadł, kto siedzi w środku. Rozpacz ustąpiła miejsca żalowi; nagle mężczyzna przestał myśleć o Vanessie; teraz liczył się dla niego tylko koń, który przedarł się przez zarośla i był gotów się ścigać. Ruszył wzdłuż pasa popuszczając wodze Wyrzutce; sucha trawa przemieniała się w miałki pył pod kopytami klaczy. Fabian zrównał się z odrzutowcem i spojrzał na okna, podobne do rzędu luster. Samolot, z wyjącymi silnikami, kołował coraz szybciej, szykując się do startu. Kiedy przejeżdżał obok niego, mrugając lustrami okien, Fabian wyobraził sobie, jak pilot zwraca się do Vanessy, kierując jej uwagę na pas startowy, zafascynowany tym, co widzi. - Niech pani spojrzy, panno Stanhope! W naszych czasach to naprawdę rzadki widok! - woła. Vanessa przytyka czoło do chłodnej szyby i spostrzega mężczyznę na koniu pędzącego wzdłuż czarnej wstęgi asfaltu; kask, koszula i bryczesy jeźdźca są białe, rumak kary, galop płynny; jeździec siedzi w siodle nisko pochylony, jakby szarżował dzierżąc kopię w dłoni, pochłonięty walką z nieprzyjacielem, którego widzi on jeden. Koniec