Kimball Kristin - Brudna robota
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Kimball Kristin - Brudna robota |
Rozszerzenie: |
Kimball Kristin - Brudna robota PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Kimball Kristin - Brudna robota pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Kimball Kristin - Brudna robota Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Kimball Kristin - Brudna robota Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
W serii dolce vita ukazały się:
Georgeanne Brennan, Świnia w Prowansji. Dobre jedzenie
i proste przyjemności w południowej Francji
Hadrien Rabouin, Dziennik Hadriena i Rumianki.
1300 kilometrów przez Francję
Tracey Lawson, W miasteczku długowieczności.
Rok przy włoskim stole
Diana Abu-Jaber, Język baklawy. Wspomnienia
Następna książka w serii:
Madhur Jaffrey, Wspinając się na mangowce (tytuł roboczy)
Strona 3
Kristin Kimball
Brudna robota
Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości
Przełożyła Alina Patkowska
Strona 4
Tytuł oryginału angielskiego THE DIRTY LIFE:
A MEMOIR OF FARMING, FOOD, AND LOVE
Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / pracownia papierówka
Copyright © 2010 by KRISTIN KIMBALL
Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2012
Copyright © for the Polish translation by Alina patkowska, 2012
Redakcja zuzanna szatanik
Korekta alicja listwan / D2D.pl,
anna woś / D2D.pl
Projekt typograficzny i redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.pl
ISBN 978-83-7536-457-6
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38‑307 Sękowa
tel. +48 18 351 00 70
e‑mail: [email protected]
Wołowiec 2012
Wydanie I
Ark. wyd. 11,4
Cena: 27,90 zł
Strona 5
Dla mamy i taty
Strona 6
Strona 7
Prolog
Sobotni wieczór, środek zimy. Na farmie jest ciemno już od kil-
ku godzin, wszyscy pracownicy dawno poszli do domów. Roz-
palamy ogień i otwieramy dwie butelki piwa uwarzonego przez
naszego przyjaciela Briana. Myję naczynia po dojeniu, a Mark
dla mnie gotuje – to farmerski sposób wyrażania uczuć. Dosko-
nale czuje się w kuchni, nie wykonuje żadnych zbędnych ruchów.
Gdy na niego patrzę, czuję głód i podziw, jak fanka gwiazdy
rocka. Wybrał ładne steki z karkówki, z krowy, którą zabiliśmy
w tym tygodniu, i przyniósł z piwnicy warzywa. Nucąc pod no-
sem, przegląda zawartość lodówki. Znajduje gęsty, galaretowa-
ty bulion z kurczaka oraz granat, prezent od mojej przyjaciółki
Amelii, która przywiozła go z Nowego Jorku.
Jego dłonie poruszają się szybko i pół godziny później stawia
na stole dwa barwne talerze, a na nich niezbyt mocno opieczone
steki, pokrojone w cienkie plastry w poprzek włókien i skropio-
ne sosem z czerwonego wina. Towarzyszy im mieszanka pora,
marchewki i jarmużu polana roztopionym masłem i doprawiona
jagodami jałowca, a obok niewielka kupka tegorocznej kiszonej
czerwonej kapusty o żywej rubinowej barwie. Nie ma chleba,
ale Mark znalazł w lodówce kulkę surowego ciasta na zapie-
kanki. Rozwałkował je, pociął w trójkąty, usmażył na patelni
6 · 7
Strona 8
i oto mamy krakersy. Niewątpliwą gwiazdą talerza jest jednak
rzodkiew. Mark zaszalał w lecie i obsiał prawie ar ziemi zimo-
wą rzodkwią. Kpiłam z niego niemiłosiernie, ale rzodkiew wy-
rosła nad podziw piękna i przechowuje się tak dobrze, że może
rzeczywiście uda nam się zjeść chociaż część tych zapasów przed
końcem zimy. Odmiana nazywa się Misato Rose i jest wielko-
ści jabłka. Ma kremowobiałą skórkę z zielonkawym odcieniem,
a w środku jest jaskraworóżowa. Po przekrojeniu przypomina
malutki arbuz. Jest to nasza ulubiona przystawka. Wygląda jak
owoc, toteż jej ostrość zaskakuje, powodując dysonans między
zmysłami wzroku i smaku. Zwykle jemy je na surowo, tylko
z solą, ale dzisiaj Mark je podsmażył, a potem poddusił w rosole.
Prawie nie zmieniły koloru, ale smak stał się łagodniejszy. Dodał
do nich po odrobinie syropu klonowego i octu balsamicznego,
a na koniec dorzucił garść cierpkich pestek granatu. Niektóre
pestki popękały z gorąca, a inne pozostały całe – kolejna niespo-
dzianka na języku. Za to właśnie kocham mojego męża: mając
do dyspozycji kontrastowe składniki, najpospolitsze warzywa
korzeniowe i najbardziej egzotyczne owoce, potrafi zestawić je
w harmonijną całość. Przymykam oczy z rozkoszy, jedząc ko-
lację i sącząc gorzkie chmielowe piwo. Całujemy się i w porze,
gdy moi przyjaciele z miasta zbierają się dopiero do wieczorne-
go wyjścia, wskakujemy do łóżka.
Śpię w tym łóżku już od siedmiu zim i czasem wciąż się za-
stanawiam, jak to się stało, że znalazłam się jako czyjaś żona
w starym domu na farmie w North Country. Chwilami wciąż
mam wrażenie, że gram jakąś rolę. Prawdziwa ja kładzie się
spać o czwartej nad ranem, nosi torebkę i wysokie obcasy, tym-
czasem postać, którą gram, wstaje o czwartej, nakłada ubrania
robocze i nie rozstaje się z wielofunkcyjnymi kombinerkami
Leathermana. Któregoś dnia, gdy robiła pranie, z kieszeni wy-
padły jej dwie łuski po nabojach kaliber .22, ona zaś zupełnie
Strona 9
nie wydawała się zdziwiona. Zamiast świateł i dźwięków mia-
sta otacza ją dwieście hektarów ziemi, spowitych dzisiaj mgłą
i chmurami. Farma jest znacznie ciemniejsza, cichsza, pięk-
niejsza i bardziej brutalna niż wszystkie moje wcześniejsze wy-
obrażenia o wsi.
Przytulona do Marka pod kołdrą z gęsiego puchu słyszę, jak
zaczyna padać zimny deszcz. Mark już śpi, a ja jeszcze przez
chwilę leżę bezsennie, zastanawiając się, czy którejś z naszych
krów przyjdzie do głowy ocielić się w taką paskudną pogodę,
czy świnie mają dość ściółki i jest im ciepło, czy konie dobrze
się czują na pastwisku, czy też należałoby je raczej zaprowadzić
do stajni. Martwię się, że deszcz rozpuści pokrywę śniegu, wy-
stawiając czosnek i byliny na niebezpieczeństwo przymrozków.
Podobne troski zaprzątały rolników, czyli większą część ludzko-
ści, od tysięcy lat, niemal od początku naszej historii. A teraz
ja również należę do tej grupy. Jest to dla mnie równie zaska-
kujące jak połączenie rzodkwi z granatami.
Obydwoje, Mark i ja, jesteśmy pierwszym pokoleniem farme-
rów w naszych rodzinach. Farmę, którą razem stworzyliśmy, za-
leżnie od punktu widzenia można uznać za staroświecką albo
bardzo nowoczesną. Użyźniamy ziemię przekompostowanym
obornikiem i przyoranymi nawozami zielonymi, nie używamy
pestycydów ani herbicydów, produkcja farmy jest wysoce zróż-
nicowana, a większość prac zamiast traktora wykonują konie.
Nasze poletka pooddzielane są od siebie żywopłotami i kępa-
mi drzew. Mamy własną plantację klonów cukrowych, zaczątki
sadu, mnóstwo pastwisk i łąk, z których zbieramy siano, oraz
ogród z wieloletnimi ziołami i kwiatami. Ręcznie doimy krowy.
Ich mleko jest bardzo tłuste, a masło, które z niego robimy, żółte
jak nowojorskie taksówki. Hodujemy na wolnym wybiegu świ-
nie, krowy mięsne i kury, a po uboju robimy świeże i suszone
8 · 9
Strona 10
kiełbasy, pancettę, marynowaną wołowinę, pasztety i całe wia-
dra aksamitnego bulionu.
Żywnością, którą wytwarzamy, karmimy setkę ludzi. Przy-
jeżdżają na farmę co piątek, żeby odebrać swoją część tego, co
wyhodowaliśmy. Naszym celem jest zapewnienie im wszystkie-
go, co składa się na całoroczną zdrową dietę. Dostarczamy im
wołowinę, kurczaki, wieprzowinę, jajka, mleko, syrop klonowy,
zboża, mąkę, suszoną fasolę, zioła, owoce i czterdzieści rodzajów
warzyw. Za cenę dwóch tysięcy dziewięciuset dolarów rocznie
od osoby nasi odbiorcy mogą co tydzień wziąć tyle jedzenia, ile
są w stanie zjeść, a w sezonie również nadwyżki do zamrożenia
lub przetworzenia na zimę. Niektórzy nadal odwiedzają regular-
nie sklepy spożywcze i kupują przetworzoną żywność, produkty
pozasezonowe oraz takie, których nie jesteśmy im w stanie do-
starczyć, na przykład cytrusy, ale są i tacy, którzy, podobnie jak
my sami, żywią się wyłącznie tym, co wyprodukujemy.
Od czasu tego szalonego zwrotu w moim życiu, które od
tej pory pokryło się brudem, nauczyłam się mnóstwa rzeczy.
Umiem strzelać, ubić kurczaka, uchylić się przed szarżującym
bykiem, utrzymać na grzbiecie konia biegnącego za spłoszonym
stadem, ale nauczyłam się też czegoś znacznie trudniejszego.
Praca na roli zmienia ziemię, ale także nas samych; wrasta w skó-
rę podobnie jak brud, który nieustannie gromadzi się w pęknię-
ciach zgrubiałych dłoni i pod paznokciami. Nakłada na ciało
tak wielkie obciążenia, że jeśli nie jest się ostrożnym, może nas
doszczętnie zrujnować, podobnie jak nałogi, a wtedy w wieku
pięćdziesięciu lat można się obudzić ze zniszczonymi kolanami,
niesprawnymi barkami, słuchem przytępionym od nieustanne-
go łomotu i zgrzytu maszyn, a do tego bez grosza przy duszy.
Ale uprawa ziemi wrasta w człowieka i sprawia, że inne zajęcia
przestają się wydawać atrakcyjne. Obsiane hektary stają się ca-
łym twoim światem i zaczynasz sobie uświadamiać, że to właśnie
Strona 11
w tym innym świecie, który znałeś przed laty – w świecie de-
koderów cyfrowych, mieszkań przypominających klatki, jedze-
nia na wynos, centralnego ogrzewania i klimatyzacji, w świecie,
który niemal zupełnie pozbył się niewygód – że to właśnie tam
byłeś czegoś pozbawiony, że tamten świat odbierał ci radość
płynącą z pragnienia, wysiłku, pokonywania trudności i zna-
czących osiągnięć. Farma stawia wymagania i jeśli nie dasz jej
dosyć z siebie, to będziesz musiał się ugiąć przed pierwotnymi
siłami dzikiej natury i rozkładu. Dajesz więc, a potem dajesz
jeszcze więcej, dajesz do zupełnego wyczerpania. Dopiero wte-
dy farma odwdzięcza ci się obfitością i wypełnia po brzegi nie
tylko piwnicę na warzywa, ale także to wyschnięte, zachwasz-
czone poletko, które nazywamy duszą.
Ta książka to opowieść o dwóch miłościach, które zmieniły tor
mojego życia: o miłości do ziemi – brudnej, pożądliwej sztuce
uprawy roli – oraz o miłości do skomplikowanego, irytującego
farmera, którego spotkałam w przyczepie kempingowej, w po-
bliżu college’u stanowego w Pensylwanii.
10 · 11
Strona 12
Strona 13
Część pierwsza
Wyjazd
Strona 14
Strona 15
Po raz pierwszy zobaczyłam Marka w zniszczonej przyczepie
kempingowej, która służyła mu za biuro i dom. Jechałam sześć
godzin z Manhattanu, żeby przeprowadzić z nim rozmowę do
artykułu o młodych farmerach wytwarzających ekologiczną
żywność, jaką coraz więcej ludzi chciało jeść. Zastukałam do
jego drzwi – jak się okazało, w porze poobiedniej drzemki –
a gdy nikt nie odpowiedział, weszłam do kuchni i zawołałam. Po
chwili drzwi sypialni otworzyły się z rozmachem i Mark wyszedł
na korytarz, zapinając pasek spodni. Był bardzo wysoki, miał
długie nogi i zbliżał się do mnie z charakterystycznym, zamie-
rzonym wdziękiem. Ubrany był w stare skórzane buty robocze,
niebieskie dżinsy wytarte na udach do białości i zniszczoną bia-
łą koszulę. Miał żywe zielone oczy, duży nos o pięknym kształ-
cie, dwudniowy zarost i szopę złotych loków. Jego dłonie były
duże i pokryte odciskami, a przedramiona mocno umięśnione,
z widocznymi niebieskimi żyłami. Uśmiechnął się – miał piękne
zęby. Poczułam zapach ciepłej skóry, oleju silnikowego i ziemi.
Przedstawił się i uścisnął moją dłoń, a potem nagle zniknął,
bo miał coś pilnego do zrobienia na farmie. Zatrzasnął za sobą
siatkowe drzwi, rzucając przez ramię obietnicę, że porozmawia
ze mną wieczorem, a tymczasem mogę wyplewić brokuły razem
14 · 15
Strona 16
z jego asystentką Keeną. Zapisałam potem w notesie dwie uwa-
gi: po pierwsze – to jest prawdziwy mężczyzna. Wszyscy męż-
czyźni, których znałam, byli mózgowcami, a ten żył w swoim
ciele. Po drugie – nie mogłam uwierzyć, że przejechałam tyle
kilometrów, żeby plewić temu facetowi brokuły.
Tego pierwszego wieczoru, zamiast przeprowadzać wywiad,
pomogłam mu zabić świnię. Od trzynastu lat byłam wegeta-
rianką, a w dodatku miałam na sobie nową białą bluzkę, ale
Markowi brakowało rąk do pracy, a być na jego farmie i nie po-
móc wydawało się równie nienaturalne jak wskoczyć do jezio-
ra i nie pływać. Nigdy wcześniej nie widziałam uboju zwierzęcia
i nie byłam w stanie patrzeć na to, jak strzelał do świni. Była to
locha o imieniu Butch, w czarno‑białe łatki, zupełnie jak prosia-
czek z bajki dla dzieci. Gdy znieruchomiała, odzyskałam równo-
wagę wewnętrzną. Pomogłam wciągnąć tuszę na hak i rozciąć
jej brzuch, zaczynając od mostka, a potem przytrzymywałam
krawędzie parującego otworu, gdy Mark wycinał organy. Nie
czułam odrazy. Ożywiało mnie to, co robiliśmy. Fascynowały
mnie twardy, jasny żołądek, schludne zwoje jelit, biała koronka
otrzewnej, jaskrawoczerwone serce.
Po przecięciu tuszy na pół przewieźliśmy ją na wózku do sto-
jącej przy drodze chłodni. Sto metrów dalej rozciągało się osiedle
wielkich domów na małych działkach, ze starannie przystrzy-
żonymi trawnikami i geranium w doniczkach przy podjazdach.
W zapadającym zmroku Mark zarzucił sobie na ramię bezgłową,
różową półtuszę. Była wielka, ciężka i niewygodna do niesienia,
jak trupy w filmach. Podtrzymując śliskie tylne racice, pomo-
głam załadować świnię do chłodni i powiesić na haku u sufitu.
Przejeżdżające szosą samochody miały już włączone światła,
również w domach po drugiej stronie drogi zaczęły się rozjaś-
niać okna. Ciekawa byłam, czy ktoś nas zauważył, a jeśli tak, to
czy zadzwoni po policję.
Strona 17
Tamtą noc spędziłam w hotelu w mieście. Zmyłam z siebie
świński tłuszcz w łazience, która wydawała się szokująco biała
i sterylna. Czułam się, jakbym właśnie wróciła z długiej podró-
ży do bardzo egzotycznego kraju.
Następnego ranka wstałam o świcie i wróciłam na farmę. Pra-
cownicy Marka zebrali się na śniadanie złożone z placków ku-
kurydzianych i domowych kiełbasek polanych ciepłym syropem
klonowym. Zjadłam podwójną porcję kiełbasek i w ten sposób
zakończyło się moje życie jako wegetarianki.
Po śniadaniu Mark znów zniknął. Załadował świnię na tył po-
życzonego explorera i pojechał do rzeźnika u zaprzyjaźnionych
amiszów. Powiedział, że wróci po południu i wtedy będziemy
mogli spokojnie porozmawiać, a tymczasem mogę wygrabić
kamienie z poletka pomidorów razem z jego drugim pomoc-
nikiem Michaelem.
Michael nie spodziewał się po mnie zbyt wiele. Zmieniłam
białą bluzkę na starą bawełnianą koszulkę, włożyłam obcisłe
dżinsy i buty Dingo na niskich, szerokich obcasach, pochodzą-
ce ze sklepu z używaną odzieżą. Tego typu strój w East Village
na Manhattanie sprawiałby wrażenie ironicznego szyku, ale na
polu w Pensylwanii wyglądał dziwnie i trochę wyzywająco. Za-
wsze uważałam, że jestem w bardzo dobrej kondycji i – jak to
ujmowałam – silna jak na swój rozmiar, choć liczyłam sobie całe
metr pięćdziesiąt siedem razem z butami, a najbardziej wyma-
gającym fizycznie ćwiczeniem, jakie wykonywałam w tamtych
czasach, były regularne partyjki bilarda. Wciąż byłam obolała po
poprzednim dniu, ale niestety, jeśli chodzi o sprawność fizyczną,
moja ambicja zawsze przerastała rozsądek. Odziedziczyłam tę
cechę po ojcu, który w wieku siedemdziesięciu trzech lat zerwał
sobie ścięgno, próbując za wszelką cenę wystartować z pomostu
na nartach wodnych.
Michael wręczył mi grabie i ruszyliśmy przez sąsiadujące
16 · 17
Strona 18
rządki. Farma Marka leżała niedaleko stanowego uniwersytetu
i Michael, który ostatniej wiosny skończył filmoznawstwo, zaczął
tu pracować w weekendy jako wolontariusz, żeby się przekonać,
czy, jak to ujął, ciężka praca zrobi z niego mężczyznę. Gdy skoń-
czył studia, Mark zatrudnił go na pełny etat. Ojciec Michaela
był księgowym, a jego dziewczyna zamierzała studiować prawo.
Wszyscy oni mieli bardzo mgliste pojęcie o uprawie roli i liczyli
na to, że wkrótce mu przejdzie.
Zadawałam mnóstwo pytań, żeby nie było słychać mojego
sapania, i przy każdej okazji opierałam się na grabiach, spra-
wiając wrażenie wsłuchanej w to, co mówił Michael. Lipcowe
słońce paliło mnie w twarz. Dokoła unosił się ostry, żywiczny
zapach pomidorów. Krzaki były mojego wzrostu, wsparte na
dębowych palikach i ciężkie od owoców. Komuś takiemu jak
ja, kto do tej pory hodował tylko zioła w doniczkach na para-
pecie, wydawały się wręcz groźne. Ziemia między rzędami ro-
ślin była sucha, zbrylona i gęsto usiana kamieniami. Michael
kazał mi ignorować kamienie mniejsze od jajka, a większe zgra-
biać na kupki, które potem należało przerzucić łopatą do tacz-
ki i wysypać przy żywopłocie. Nigdy nie przypuszczałam, że
łopata kamieni może być tak ciężka. Już przy pierwszej run-
dzie do żywopłotu przewróciła mi się taczka. Grabie, łopata,
taczka – w ten sposób minęły dwie niekończące się godziny,
aż w końcu uświadomiłam sobie, że jak tak dalej pójdzie, to
zupełnie zasłabnę i nie będę w stanie nawet nacisnąć sprzęgła,
żeby dojechać do domu. W desperacji, próbując jednak zdobyć
się na swobodny ton, zaproponowałam, że pójdę przygotować
dla wszystkich lunch. Nie mogłam uwierzyć, ile urazów zafun-
dowałam sobie w tak krótkim czasie. Między lewym kciukiem
a palcem wskazującym pojawiły się pęcherze, nie byłam w sta-
nie rozprostować pleców, a uda, uwięzione w ciasnych dżinsach,
miałam zupełnie obtarte.
Strona 19
Moje pojęcie o gotowaniu było wówczas niewielkie. Lubiłam
dobre jedzenie, ale nie był to stały związek; jedzenie kojarzyło
mi się raczej z serią przygód na jedną noc. Pojawiało się przede
mną na stoliku w restauracji albo przywoził je w białym kar-
tonowym pojemniku chłopak na rowerze. Nie byłam pewna,
czy piekarnik w moim malutkim mieszkaniu działa, ponieważ
przez całe siedem lat, które tam spędziłam, nie użyłam go ani
razu. Lodówka działała, ale traktowałam ją bardziej jako miej-
sce do przechowywania różnych rzeczy niż jako sprzęt kuchen-
ny. Trzymałam w niej karmę dla psa, filtr do wody Brita, a także,
ponieważ brakowało mi miejsca na półkach, książkę telefonicz-
ną Manhattanu, która w moich wspomnieniach z tamtych lat na
zawsze pozostanie ciężka i zimna. W zamrażarce znajdowały się
pojemnik z kostkami lodu oraz butelka polskiej wódki.
Kuchnia Marka zajmowała połowę przyczepy i przypominała
targ w kraju trzeciego świata. Pełno tam było barwnych rzeczy
leżących luzem. Zapachy mleka, mięsa, ziemi i roślin mieszały
się ze sobą, tworząc ziemny aromat, silny, ale całkiem przyjem-
ny. Otworzyłam drzwi i ostrożnie popatrzyłam na wysokie półki.
W szafkach stały pięciolitrowe słoje z czarną fasolą, suszonymi
jabłkami, ziarnami pszenicy i ryżu oraz małymi kolbami suszo-
nej kukurydzy. Szafkę nad kuchenką wypełniały wiązki ziół i bu-
telki z jakimś musującym bursztynowym płynem, na których
nie było etykietek. Otworzyłam lodówkę i znalazłam tam garnek
bez pokrywki, wypełniony po brzegi czymś miękkim i krwistym,
w czym rozpoznałam organy wewnętrzne świni, oraz druciany
koszyk pełny brązowych jajek. Były tam również słoje z masłem
i białym serem, sterta kulek, które przypominały piłeczki do gol-
fa (mogła to być rzepa) i kilka brudnych marchewek.
Szybko zamknęłam lodówkę, sięgnęłam po koszyk i nóż
i wróciłam na pole. Michael skończył już grabić kamienie i te-
raz ściółkował ziemię między rzędami pomidorów słomą z na
18 · 19
Strona 20
wpół przegniłych bel. Popatrzyłam na jedzenie, które rosło wszę-
dzie dokoła: młode ziemniaki, brokuły, sałata, zioła, groszek, bu-
raczki i czarne jagody, wszystko gotowe do zbioru. W pobliżu
pasła się krowa z cielęciem, stado kur dziobało kompost, jeszcze
jedna świnia ryła w stosie liści. Wszędzie, gdzie spojrzałam, do-
strzegałam obfitość i poczułam, jak w mojej głowie zaczynają się
formować jakieś idee, wielkie i powolne jak płyty tektoniczne. To
była tylko dwuipółhektarowa działka, wielkości dużego boiska,
ale rosnące na niej warzywa mogłyby wykarmić dwieście ro-
dzin. To wszystko wydawało się znacznie prostsze niż wcześniej
sądziłam. Ziemia plus woda, plus słońce, plus pot – wynikiem
tego równania było jedzenie. Nie trzeba było do tego żadnych
fabryk, mnóstwa maszyn, trucizn ani chemicznych nawozów. Jak
to możliwe, że ta obfitość istniała zawsze, a ja nie miałam o tym
pojęcia? Nieoczekiwanie poczułam się bezpieczna. Na świecie
działy się rozmaite rzeczy: samoloty uderzały w budynki, miej-
sca pracy znikały, ludzi wyrzucano z mieszkań, kończyła się ropa
naftowa, ale tu w każdym razie było co jeść. Napełniłam koszyk
pomidorami, jarmużem, cebulą i bazylią, obliczając w głowie,
ile to wszystko kosztowałoby na targu farmerskim w Nowym
Jorku, i wróciłam do przyczepy z nadzieją, że uda mi się oddać
tym warzywom sprawiedliwość.
Znalazłam w kuchni dwa narzędzia, które od tamtej pory sta-
ły mi się tak dobrze znane, że traktuję je jak starych przyjaciół:
bardzo ostry dwudziestopięciocentymetrowy nóż z miękkiej stali
oraz żeliwną patelnię, tak wielką, że z trudem obejmowałam ją
ramionami, i zabrałam się do pracy. Odcięłam grube nerwy z li-
ści jarmużu, posiekałam pomidory i cebulę, nie wiedząc jeszcze
za bardzo, co z tego zrobię, byłam jednak pewna, że jeśli pozo-
stali pracownicy są tak głodni jak ja, to należy przede wszystkim
skupić się na ilości. Rozgrzałam patelnię na dwóch palnikach,
podsmażyłam cebulę na maśle, dodałam pokrojoną w plasterki