Ken McClure - Szpital smierci

Szczegóły
Tytuł Ken McClure - Szpital smierci
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Ken McClure - Szpital smierci PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Ken McClure - Szpital smierci PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Ken McClure - Szpital smierci - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Prolog T³um zgromadzony na galerii spojrza³ w stronê wahad³owych drzwi, w których pojawi³ siê sir Martin Freeman. Chirurg przywita³ siê ze swoim zespo³em. Sala operacyjna numer 2 w College Hospital, jednym z najbardziej nowoczesnych szpi- tali w kraju, by³a ju¿ przygotowana. Jak zawsze, gdy przy stole operacyjnym sta- wa³ Freeman, galeria wype³nia³a siê po brzegi. Dzisiaj zamierza³ wykonaæ doœæ niezwyk³¹ operacjꠖ chcia³ zrekonstruowaæ ludzk¹ twarz. Poniewa¿ Freeman opublikowa³ pracê dotycz¹c¹ nowej metody operowania powa¿nych deformacji twarzy, zabieg wzbudzi³ ogromne zainteresowanie. Poza medykami na galerii zgromadzili siê dziennikarze z najwiêkszych gazet i dzien- ników. Wielu ich kolegów, którzy nie mieli doœæ odwagi, aby obserwowaæ prze- bieg operacji, czeka³o na zapowiedzian¹ przez Freemana konferencjê prasow¹. Wokó³ sto³u operacyjnego rozmieszczono kamery. Nagranie mia³o w przysz³oœci s³u¿yæ celom dydaktycznym. Freeman ubrany, podobnie jak pozostali cz³onkowie zespo³u, w zielony ki- tel, rozejrza³ siê po sali, spojrza³ na galeriê i przez mikrofon oznajmi³, ¿e jego pacjentk¹ bêdzie trzydziestotrzyletnia kobieta. – U panny Marsh mamy do czynienia z wad¹ wrodzon¹ – mówi³ szybko, po³ykaj¹c pojedyncze zg³oski. – Jej wygl¹d sprawi³, ¿e wiêkszoœæ ¿ycia spêdzi³a w zak³adzie psychiatrycznym. Pacjentka nie jest upoœledzona umys³owo. To nie niski iloraz inteligencji, ale deformacja ¿uchwy sprawi³a, ¿e chora nie mog³a na- wi¹zaæ kontaktu z otoczeniem. Nie rozumia³ jej prawie nikt. Odstraszaj¹cy wy- gl¹d doprowadzi³ do wy³¹czenia jej z normalnego ¿ycia. Krótko mówi¹c, panna Marsh zosta³a skazana na samotnoœæ. Zanim, jako dziecko, zdo³a³a zrozumieæ, ¿e ró¿ni siê od otoczenia, ju¿ zosta³a od separowana od œwiata. Freeman skin¹³ na anestezjologa, który zdj¹³ z twarzy pacjentki maskê tleno- w¹ i odwróci³ chor¹ w ten sposób, ¿eby widzowie mogli zobaczyæ jej twarz. Na galerii zgromadzi³o siê g³ównie grono medyczne, a mimo to po sali przeszed³ szmer niedowierzania. 7 Strona 2 – Jak pañstwo widzicie, pacjentka ma silnie rozbudowan¹, wysuniêt¹ ¿u- chwê, a przy tym bardzo ma³e, sp³aszczone czo³o. Chcia³bym dzisiaj zlikwido- waæ obydwie wady. Freeman przerwa³ pozwalaj¹c, aby szum na widowni przycich³. Nie dra¿ni³a go ¿ywio³owa reakcja publicznoœci. Jak wiêkszoœæ chirurgów, tak i on nale¿a³ do ekstrawertyków i ceni³ sobie aplauz, a cz³onkostwo w wiêkszoœci presti¿owych organizacji medycznych utwierdza³o go jeszcze w poczuciu w³asnej wartoœci. Z jego postaci bi³a ogromna pewnoœæ siebie; sta³ opieraj¹c rêkê na biodrze, a gdy mówi³, wyzywaj¹co unosi³ g³owê. – Zacznê od wewnêtrznej strony policzka – mówi³ – przetnê koœæ z oby- dwu stron i usunê identyczne fragmenty. W ten sposób ¿uchwa cofnie siê pra- wie o dwa cale i osi¹gnie prawid³owe rozmiary. Tu pojawia siê pierwsza trud- noœæ… – Freeman teatralnie zawiesi³ g³os i spojrza³ w górê. Poruszenie na widowni wskazywa³o, ¿e osi¹gn¹³ zamierzony cel. – Aby podnieœæ czo³o panny Marsh, musimy, krótko mówi¹c, oddzieliæ koœci trzewnej czêœci czaszki od mó- zgowej. W ten sposób uzyskamy pole, w którym wszczepimy protezê. Przymo- cujemy j¹ do koœci, a nastêpnie pokryjemy skór¹. Je¿eli operacja siê powie- dzie, panna Marsh obudzi siê jako zupe³nie inna kobieta, bez widocznych blizn i zniekszta³ceñ. Po widowni znów przeszed³ pomruk. Le¿¹ca przed nimi kobieta, po raz pierw- szy w ¿yciu, mia³a szansê wygl¹daæ normalnie. Próbowano dociec, jak odbierze tê zmianê, lecz nawet najwytrwalsi dyskutanci ugiêli siê pod ciê¿arem postawio- nego problemu. Dotychczas jej egzystencja graniczy³a z piek³em: ta kobieta by³a wybrykiem natury, mutantem wzbudzaj¹cym odrazê. Teraz, w ci¹gu zaledwie kilku godzin, wszystko to mia³o siê zmieniæ. Gdy wyjdzie ze szpitala, bêdzie mog³a pójœæ po zakupy czy na spacer do parku, by karmiæ kaczki p³ywaj¹ce po stawie. Bêdzie mog³a ¿yæ normalnie, nie rzucaj¹c siê w oczy. – Wszystko w porz¹dku? – Freeman spojrza³ na anestezjologa. – W porz¹dku. Œpi jak zabita – odpowiedzia³ cz³owiek w zielonym kitlu sie- dz¹cy u wezg³owia. Dla potwierdzenia swoich s³ów mê¿czyzna popatrzy³ na ota- czaj¹ce go monitory. Ka¿dy regularny, zielony punkcik ukazuj¹cy siê na ekranie, by³ poprzedzony cichym dŸwiêkiem. – Zaczynamy – powiedzia³ Freeman wyci¹gaj¹c rêkê. Instrumentariuszka poda³a mu skalpel. Na sali zapanowa³a cisza, od czasu do czasu przerywana krótkimi polecenia- mi Freemana i szybkimi odpowiedziami pielêgniarki. – Tampon. Zrobisz to? – Freeman cofn¹³ siê kilka kroków i popatrzy³ na galeriê. Jego asystentka, m³oda kobieta, oczyszcza³a pole operacyjne z nap³ywa- j¹cej krwi. – To rutynowe postêpowanie – objaœni³ Freeman. – Teraz przetnê koœæ pod k¹tem czterdziestu piêciu stopni. Ktoœ z galerii zapyta³ o ten k¹t. Freeman rzuci³ odpowiedŸ takim tonem, jak- by otrzyma³ dziecinnie proste pytanie, które nie wymaga³o wyjaœnienia. Instrumentariuszka poda³a Freemanowi wiert³o po³¹czone z szar¹ skrzynk¹ stoj¹c¹ na wózku obok sto³u operacyjnego. Chirurg nacisn¹³ guzik i rozleg³ siê 8 Strona 3 warkot pracuj¹cego silnika. Asystentka Freemana poprawi³a klamry i haki tak, aby od strony jamy ustnej uzyskaæ lepszy dostêp do koœci ¿uchwowej. – Trochê na lewo – rzuci³ ostro Freeman. Asystentka nerwowo poprawi³a klamry. Ca³a sala wype³ni³a siê zapachem przypalonej koœci. Chirurgiczna pi³ka mili- metr za milimetrem dr¹¿y³a ¿uchwê pacjentki. Szklana szyba dziel¹ca galeriê od sali zatrzymywa³a i py³, i zapach. Gdy koœæ zosta³a przeciêta, silnik gwa³townie zmniejszy³ obroty. Ca³¹ proce- durê powtórzono i Freeman wyj¹³ w koñcu z pola operacyjnego fragment koœci, który po³o¿y³ na metalowej nerce podanej przez pielêgniarkê. Potem zamieni³ siê miejscami z asystentk¹ i usun¹³ identyczny odcinek ¿uchwy z drugiej strony. W³o¿y³ go do tej samej nerki. Wszyscy podnieœli siê z miejsc obserwuj¹c, w jaki sposób Freeman nastawia ¿uchwê. Jak za dotkniêciem czarodziejskiej ró¿d¿ki, koœæ zmieni³a kszta³t formu- j¹c zgrabny podbródek. – Unieruchomiê koœci w takim po³o¿eniu. Widownia zamar³a, obserwuj¹c poczynania chirurga. – Zosta³o jeszcze czo³o – oznajmi³ Freeman. Odwróci³ siê do anestezjolo- ga. – Nadal wszystko w porz¹dku? Lekarz skin¹³ g³ow¹. – Wykonam ciêcie tu¿ przy linii w³osów a¿ do skroni w ten sposób, abym móg³ zdj¹æ wszystkie warstwy tkanek pokrywaj¹cych koœæ. Potem za³o¿ymy im- plant, przymocujemy go i uzupe³nimy przeciête tkanki. Ca³kiem proste, prawda? Trzeba jednak zachowaæ du¿¹ ostro¿noœæ ze wzglêdu na s¹siedztwo ga³ki ocznej i nerwu wzrokowego. Przecie¿ nie mo¿emy dopuœciæ do powik³añ. Obserwatorzy wstrzymali oddech œledz¹c wzrokiem pewny ruch skalpela. Pielêgniarki sprawnie usuwa³y krew tryskaj¹c¹ z uszkodzonych naczyñ. – Teraz odsunê przeciête tkanki. Widzowie pootwierali usta ze zdziwienia, widz¹c, jak chirurg zdejmuje je warstwa po warstwie. Freeman ods³oni³ koœæ – bia³¹, po³yskuj¹c¹, wilgotn¹. – Implant. Instrumentariuszka poda³a protezê. Freeman mia³ powa¿ne k³opoty z umiesz- czeniem jej we w³aœciwym miejscu. Asystentka wyci¹gnê³a rêce, ¿eby mu po- móc, ale w tej samej chwili Freeman przeci¹³ sobie rêkawiczkê. Podniós³ praw¹ d³oñ, aby pokazaæ dziurê. – Siostro, poproszê now¹. Pielêgniarka zmieni³a mu zniszczon¹ rêkawiczkê. Freeman znowu próbowa³ za³o¿yæ implant, lecz ponownie musia³ siê poddaæ. Proteza by³a zbyt du¿a i nie mieœci³a siê w polu ods³oniêtym przez chirurga. Wzi¹³ nastêpny skalpel. – Po prostu trochê wiêcej miejsca – mrucza³, odcinaj¹c kolejne fragmenty tkanki. Wtem zesztywnia³. – Sir Martin, czy wszystko w po… – asystentka przerwa³a w pó³ s³owa. Chirurg odsun¹³ siê od sto³u i wypuœci³ skalpel, który poszybowa³ w powie- trzu i trafi³ asystentkê prosto w twarz, pozostawiaj¹c ziej¹c¹ ranê. Kobieta krzyk- 9 Strona 4 nê³a z bólu. Freeman przyciskaj¹c rêce do piersi, przewróci³ siê na pod³ogê. Na oczach publicznoœci rozgrywa³ siê dramat. – O Bo¿e! On nie ¿yje! – krzykn¹³ ktoœ z galerii. Oczy wszystkich zebranych zwróci³y siê na m³od¹, trzydziestokilkuletni¹ asy- stentkê, która sta³a z dala od sto³u, ze zsuniêt¹ mask¹, i rêk¹ zakrywa³a lew¹ po³o- wê twarzy. W jednej chwili podbieg³y do niej pielêgniarki. Miêdzy palcami ko- biety krew kapa³a na bia³¹ pod³ogê sali operacyjnej tu¿ obok sto³u, gdzie le¿a³a pogr¹¿ona w g³êbokim œnie, nieœwiadoma rozgrywaj¹cej siê woko³o tragedii, pa- cjentka. Widzom udzieli³ siê nastrój panuj¹cy na sali. Podnios³a siê wrzawa. – Cisza! Proszê o ciszê! – krzyknê³a instrumentariuszka. Przera¿ona lekarka spojrza³a na audytorium, rozejrza³a siê po sali i s³abym g³osem zwróci³a do pielêgniarki: – Proszê coœ zrobiæ z moj¹ twarz¹. – Musisz operowaæ dalej – odezwa³ siê anestezjolog. Nie odpowiedzia³a, bo pielêgniarka w³aœnie zak³ada³a jej szwy. Kiedy tylko skoñczy³a, lekarka rzuci³a: – Zaklej to plastrem. Szybko! – Czas p³ynie – zwróci³ uwagê anestezjolog. Na monitorze pojawi³y siê pierw- sze niepokoj¹ce sygna³y, poddaj¹c nerwy medyków strasznej próbie. Gdy pielêgniarka przykleja³a plaster, z sali wyniesiono cia³o Freemana. Asy- stentka niepewnie podesz³a do sto³u. – No¿yce! Mimo ¿e widownia odnosi³a siê z sympati¹ do m³odej lekarki, wszyscy za- marli widz¹c, jak niezdarnie bierze podane narzêdzie. Upuœci³a je. – No¿yce! – powtórzy³a. W jej g³osie s³ychaæ by³o olbrzymie napiêcie. In- strumentariuszka poda³a kolejn¹ parê. – Chryste! Popatrzcie, jak jej siê trzês¹ rêce! – szepn¹³ ze zgroz¹ ktoœ na galerii. Wszyscy wiedzieli, ¿e ma racjê. W duchu modlili siê, ¿eby wystarczy³o jej si³. Tylko spokojnie… tylko spokojnie… wszystko bêdzie dobrze. Lekarka naci¹gnê³a na za³o¿on¹ protezê odciête tkanki. By³y naprê¿one do granic wytrzy- ma³oœci. – Nerw wzrokowy! Na litoœæ bosk¹, nerw wzrokowy! – znów odezwa³ siê ten sam g³os. – Rany boskie! Ta kobieta odbierze jej wzrok! – szepn¹³ ktoœ inny. 10 Strona 5 1 – Twój ostatni tekst, ten o skorumpowanej s³u¿bie zdrowia, jest pierwszorzêd- ny – stwierdzi³ jeden z ludzi przy barze. – Ave, Caesar… – uœmiechn¹³ siê m³odszy, siedz¹cy obok niego. – Chwalê, bo zas³u¿y³. Wielu da³oby sobie rêkê uci¹æ za taki artyku³. Na- wet tutaj nie brak ci rywali – odpar³ i skrzywi³ siê, widz¹c, kto do nich podcho- dzi. – Kawa³ dobrej roboty, Kincaid. Jak ty to robisz?! – zapyta³ z odrobin¹ sar- kazmu nowo przyby³y. Mówi³ niewyraŸnie, lekko sepleni¹c. – Po prostu talent, Conroy – odezwa³ siê najstarszy z mê¿czyzn, zanim Kin- caid zd¹¿y³ cokolwiek powiedzieæ. – Znasz takie s³owo? T-A-L… – Bardzo zabawne, Fletcher. Ciekawe, kiedy ty wreszcie zrozumiesz, ¿e trzeba kuæ ¿elazo póki gor¹ce. Odwróci³ siê na piêcie i odszed³, a Kincaid i Fletcher ruszyli w poszukiwa- niu wolnego miejsca na sali. – Dobry artyku³ – dobieg³ ich g³os od stolika zajêtego przez czterech mê¿- czyzn. – Dziêki. – Chwa³a niedoœcignionemu – zanuci³ Fletcher, gdy tylko znaleŸli wolny k¹t. – Balsam pochwa³ na twoj¹ duszê. – Nikt nie wie o tym lepiej od ciebie – zripostowa³ Kincaid. – Teraz, jako naczelny, masz woln¹ rêkê i Conroy nie dorasta ci do piêt. – A mo¿e on ma racjê? Mo¿e liczy siê iloœæ, a nie jakoœæ? – Nonsens! – zaperzy³ siê Kincaid. – Co on mo¿e wiedzieæ? Ca³e ¿ycie strawi³ na wyszukiwaniu tanich sensacji. Czy to, wed³ug ciebie, jest dziennikar- stwo? – Ale tego chc¹ czytelnicy. Nie ma nic milszego nad odrobinê sensacji w nie- dzielny poranek: niewybredny dowcip, ciep³e cia³ko ma³¿onki, a po takich przy- jemnoœciach porz¹dne œniadanie. 11 Strona 6 – Masz ciêty jêzyk, Fletcher. – A propos, nasz nowy minister zdrowia chce rozpocz¹æ nastêpny etap swo- jej reformy. – Zdrowie po raz… Carlisle nie umie siê trzymaæ na uboczu, co? – Ma charyzmꠖ odpar³ Fletcher – a to rzadka cecha wœród polityków. A je- ¿eli zale¿y mu na karierze w ministerstwie zdrowia, to musi z³apaæ wiatr w ¿agle. Na razie œwietnie sobie radzi. – I pewnie zastanawiasz siê, dlaczego inni robi¹ wokó³ niego tyle szumu? – zapyta³ Kincaid. – Twierdz¹, ¿e on siê anga¿uje. Mo¿e w³aœnie na tym polega ró¿nica – od- par³ Fletcher. – Polityk? Anga¿uje siê? Co im przychodzi do g³owy? – ¿achn¹³ siê Kincaid i spyta³: – Jeszcze raz to samo? Fletcher skin¹³ g³ow¹ i czekaj¹c, a¿ Kincaid wróci z baru, przejrza³ wieczorn¹ gazetê. – Widzê, ¿e podchwycili twoj¹ historiê. Powiedz, jak wpad³eœ na ten szatañ- ski pomys³? – Stary kumpel podpowiedzia³ mi, ¿e dochodzenie Carlisle’a na jego terenie spowodowa³o, i¿ kilku wa¿niakom bardzo zrzed³y miny. Z³apa³em trop i zacz¹- ³em wêszyæ wokó³ sprawy. Wyniki poszukiwañ by³y co najmniej zaskakuj¹ce. Nie zostawi³em na tych draniach suchej nitki. – Czasami zastanawiam siê, czy w tym cholernym kraju znalaz³by siê cho- cia¿ jeden uczciwy facet – powiedzia³ Fletcher. – Oczywiœcie, ¿e tak… Ja. – W³aœnie. Przejrza³em dzisiaj twój kosztorys. – Jestem wzruszony. – Dzwoni³em po po³udniu do naszego wspania³ego wydawcy – rzuci³ niby od niechcenia Fletcher. Kincaid spojrza³ podejrzliwie na zwierzchnika. – I co? – zapyta³. – Okaza³o siê, ¿e po twoim artykule Carlisle te¿ do niego dzwoni³. – Pewnie z gratulacjami – za¿artowa³ Kincaid. – W¹tpiê. Trudno siê tego spodziewaæ po tym, jak zmiesza³eœ z b³otem jego ludzi – odpar³ Fletcher. – Czego, w takim razie, chcia³? – NajwyraŸniej on traktuje tê sprawê bardzo powa¿nie. Mówi³, ¿e takie hi- storie tylko potwierdzaj¹, i¿ szpitalnictwo wymaga daleko id¹cych zmian. Zaraz doda³, ¿e to on je przeprowadzi. – I co dalej? Fletcher uœmiechn¹³ siê krzywo, Kincaid by³ wyj¹tkowo oporny. – W porz¹dku – ust¹pi³. – Carlisle nied³ugo dostanie forsê na to przedsiê- wziêcie i nie rozumie, dlaczego prasa nie chce mu pomóc i zaj¹æ siê pozytywny- mi aspektami reformy. – Stara œpiewka – wtr¹ci³ Kincaid. 12 Strona 7 – On ma racjê. S³ysza³em, ¿e Northern Health Scheme odniós³ ogromny suk- ces, a Carlisle mia³ swoje powody, by rozpocz¹æ reformê w tej waszej dziurze. Ponoæ College Hospital w Newcastle jest teraz jednym z najbardziej nowocze- snych oœrodków medycznych w Europie. – Moim zdaniem reforma jednego szpitala to za ma³o, ¿eby zyskaæ poparcie zwyk³ych ludzi. – Mo¿e. Tylko ¿e to dopiero pocz¹tek. S³ysza³em, i¿ nied³ugo zajm¹ siê re- form¹ opieki ambulatoryjnej. – Poczekamy, zobaczymy – odpar³ Kincaid. – Dowiem siê o wszystkim w naj- bli¿szy weekend. – Chcesz odwiedziæ córkê? Przytakn¹³. – Pora na nastêpnego drinka? Kincaid spojrza³ na zegarek i pokrêci³ przecz¹co g³ow¹. – Muszê zaraz lecieæ. Poci¹g nie bêdzie czeka³. – Co s³ychaæ u Kerry? Kincaid wzruszy³ ramionami. – Na swój sposób jest szczêœliwa. Fletcher nie pyta³ o nic wiêcej. Wiedzia³, ¿e dla Kincaida to bardzo dra¿liwy temat. – Skoro ju¿ tam bêdê, rozejrzê siê po College Hospital. – Carlisle by³by zadowolony – odpar³ Fletcher. – Nie w tym rzecz – odpowiedzia³ Kincaid. – Intryguje mnie sprawa tego chirurga, który zmar³ w czasie operacji. S³ysza³eœ o nim? Niejaki sir Martin Freeman. – Tak. Koszmarna historia. – Interesuj¹ mnie losy jego pacjentki – kontynuowa³ Kincaid. – Operacjê skoñczy³a asystentka Freemana. Rzecznik szpitala oœwiadczy³ potem, ¿e chora czuje siê dobrze. – Ale nikomu nie pozwolono jej zobaczy栖 odpar³ Kincaid. – Naszym za- przyjaŸnionym fotoreporterom zabroniono zdjêæ. S³ysza³em plotki, ¿e wskutek operacji ta kobieta straci³a wzrok. – Dowiedzielibyœmy siê o tym, gdyby coœ posz³o nie tak – powiedzia³ Fletcher. – Mo¿liwe – odpar³ Kincaid. – Kto to dla nas robi³? – Facet o nazwisku Grant. – Wiesz coœ o chorej? – zapyta³ Kincaid. Fletcher wzruszy³ ramionami i powiedzia³: – Tylko tyle, ¿e nazywa siê Greta Marsh i wiêkszoœæ ¿ycia spêdzi³a w za- k³adzie psychiatrycznym. Harrington Hall… tak, chyba tak siê nazywa³. – Dlaczego umieœci³eœ to na pierwszej stronie?  – zapyta³ wprost Kin- caid. – Bo Freeman zapowiedzia³ konferencjê prasow¹ po zakoñczeniu operacji. – Po co? 13 Strona 8 – Prawdopodobnie, ¿eby poinformowaæ dziennikarzy o szczegó³ach zabie- gu. By³ chyba dosyæ skomplikowany. Pewnie chcia³ zyskaæ rozg³os, czêœciowo dla siebie, czêœciowo dla reformy. – Chyba jednak sam rzucê na to wszystko okiem. Kincaida czeka³a d³uga podró¿ na pó³noc, wiêc rozsiad³ siê wygodnie w fo- telu i ws³ucha³ w rytmiczny stukot silnika diesla. Za oknami ostatni podró¿ni ¿egnali siê z bliskimi, a konduktor w za ciasnym uniformie drepta³ wzd³u¿ wa- gonów i zaprasza³ podró¿nych do œrodka. Kincaid widzia³ tê scenê niejeden raz. Podró¿owa³ na pó³noc tak czêsto, jak tylko móg³ – przynajmniej raz w mie- si¹cu. Przemierza³ taki szmat drogi, aby odwiedziæ córkê, która przebywa³a w zak³adzie dla dzieci upoœledzonych umys³owo. Jak zwykle zatrzyma siê u swo- jego owdowia³ego ojca mieszkaj¹cego w Newcastle. Czêsto spêdza³ u niego tylko sobotni¹ noc, a w niedzielê wieczorem wraca³ do Londynu, ale tym razem zamierza³ zostaæ d³u¿ej. Ostatni artyku³ kosztowa³ go wiele wysi³ku i nale¿a³o mu siê kilka dni odpoczynku. Krople deszczu rytmicznie uderza³y o szybê i sp³ywa³y w¹skimi stru¿kami, zabieraj¹c ze sob¹ osiad³y na oknie kurz. Poci¹g powoli rusza³ ze stacji. Ilekroæ jecha³ do Kerry, tym bardziej gdy pogoda by³a szczególnie brzydka i poci¹g wy- j¹tkowo brudny, zadawa³ sobie niezmiennie jedno pytanie: czy to ma jakikol- wiek sens? Przecie¿, jak zgodnie twierdzili lekarze, nie poznawa³a go. Jego obec- noœæ nie sprawia³a jej ¿adnej ró¿nicy. Wiêc dlaczego tam jeŸdzi³? Poniewa¿ nie wierzy³ lekarzom – tak brzmia³a krótka, szczera odpowiedŸ. Pozosta³ sam na placu boju. Jego by³a ma³¿onka, matka Kerry, Julie, ju¿ dawno siê podda³a. Mieszka³a na pó³nocy z nowym mê¿em – ksiêgowym. Prawdopodobnie mia³a cholernie wygodne, bardziej bezpieczne ni¿ u boku dziennikarza, ¿ycie. Nikt nie zaj¹³ fotela naprzeciwko, wiêc Kincaid wyci¹gn¹³ wygodnie nogi. Opar³ g³owê tak, ¿e na tle ciemnego nieba widzia³ druty telefoniczne tañcz¹ce coraz szybciej i szybciej, w miarê jak poci¹g nabiera³ prêdkoœci. Patrzy³ na nie, dopóki powieki nie by³y zbyt ciê¿kie, aby je jeszcze raz podnieœæ. Gdy spa³, rysy jego twarzy ³agodnia³y. Mia³ trzydzieœci szeœæ lat i wygl¹da³ na swój wiek, a odziedziczona po przodkach atletyczna sylwetka œwiadczy³a, ¿e by³ nieodrodnym synem rodziny, w której od pokoleñ pracowano albo w stoczni, albo w kopalniach na pó³nocy kraju. Jego rysy, chocia¿ nie toporne, nie nale¿a³y do zbyt subtelnych. Nie wyró¿nia³by siê z t³umu opuszczaj¹cego o pi¹tej po po- ³udniu bramy fabryki albo t³ocz¹cego siê w sobotni wieczór przed stadionem pod- czas meczu rugby. By³ pierwszym z Kincaidów, który wst¹pi³ na uniwersytet i unikn¹³ harówki pod dyktando fabrycznej syreny. Skoñczy³ studia na wydziale anglistyki w Newcastle University, a poniewa¿ nie mia³ serca do pedagogiki, a szczególnie nie tolerowa³ stosowanych metod dydaktycznych, wiêc zosta³ dzien- nikarzem. Jak wiêkszoœæ ma³omównych, skrytych osób, dostrzega³ o wiele wiê- 14 Strona 9 cej ni¿ inni. Rozumia³ skomplikowan¹ ludzk¹ naturê, bo by³ uwa¿nym obserwa- torem. Nie mia³o to wiêkszego znaczenia na pocz¹tku, gdy zajmowa³ siê g³ównie relacjami ze œlubów, imprez charytatywnych, poszukiwaniem zaginionych psów i opisywaniem sprawnych akcji zdejmowania kotów z drzew, ale z czasem za- czyna³o procentowaæ. Powoli wspina³ siê po szczeblach kariery, a¿ wyjecha³ na po³udnie. By³ ambitny i stara³ siê, by uwa¿ano go za wiarygodnego i dociekliwe- go dziennikarza. Chocia¿ w³o¿y³ w to wiele pracy, nigdy nie pozby³ siê regional- nego akcentu, ale wrodzony urok i szczery uœmiech zjednywa³y mu ludzi. Potrafi³ zyskaæ ich zaufanie. Kincaid ockn¹³ siê, gdy mija³a go grupa ha³aœliwej m³odzie¿y. Dwóch wy- rostków id¹cych po bokach nios³o butelki z piwem, pomagaj¹c s³aniaj¹cemu siê miêdzy nimi trzeciemu kumplowi. Œlady na koszulce œwiadczy³y, ¿e ch³opak zwy- miotowa³, zanim zd¹¿y³ dojœæ do toalety. Kincaid rzuci³ jeszcze okiem na zawie- szon¹ na œcianie reklamê kolei i znowu zapad³ w sen. Kiedy siê obudzi³, by³a szósta rano. Zbli¿ali siê do Newcastle. Gdy wysiad³ z poci¹gu, miasto by³o spowite porann¹ mg³¹. Kincaid zadr¿a³ i roztar³ zziêbniête d³onie. Krople rosy osiad³e na filarach dworca, sp³ywa³y w¹- skimi strumyczkami, tworz¹c na ziemi ma³e jeziorka, miêdzy którymi przemyka³ czarny kot, poruszaj¹cy siê bezszelestnie w obawie przed niewidzialnym wro- giem. Zapach mocnej kawy i kojarz¹ce siê z nim uczucie ciep³a sprawi³y, ¿e Kin- caid poszed³ w stronê dworcowego baru. Zamiast kawy dosta³ wstrêtn¹, gorzk¹ lurê, która jednak mia³a jedn¹, niew¹tpliw¹ zaletꠖ by³a gor¹ca. Poza tym paso- wa³a do kanapki z przesolonym bekonem. Jak zawsze, tak i tym razem, zamierza³ przespacerowaæ siê ulicami Newca- stle. W myœl niepisanej umowy nie móg³ zjawiæ siê u ojca przed ósm¹. Staruszek mia³ dziêki temu czas na porann¹ toaletê, a Kincaid móg³ odwiedziæ miejsca, gdzie spêdzi³ swoj¹ m³odoœæ i w ciszy poranka wspominaæ szczeniêce lata. Zapach rzeki Tyne, zw³aszcza wczesnym rankiem, gdy powietrze nie nasi¹k- nê³o jeszcze spalinami, mia³ w sobie coœ urokliwego. Zawsze pozostawa³ mu w pa- miêci zapach odwiedzanego miejsca. Wola³ to ni¿ oprawne albumy pe³ne wspa- nia³ych zdjêæ. W gruncie rzeczy, na jeden zapach sk³ada³o siê wiele elementów tworz¹cych niepowtarzaln¹ mieszankê. Œrodkowy Wschód mia³ swój szczególny zapach. Tak¿e kraje œródziemnomorskie. Pary¿ pachnia³ na swój sposób, a Ma- dryt na swój. Nawet Londyn mia³ w sobie coœ wyj¹tkowego. Lecz teraz, tutaj, czu³ zapach rzeki zatopionej w mglistym, kwietniowym poranku. Zarzuci³ torbê na ramiê i ruszy³ ulic¹, miêdzy wznosz¹cymi siê po obu stronach, opustosza³ymi o tej godzinie, magazynami. Pocz¹tkowo zadowolony, ¿e mo¿e rozprostowaæ nogi, powoli zacz¹³ odczu- waæ zmêczenie. Nie ulega³o w¹tpliwoœci, ¿e miasto popada w ruinê, a dzielnica portowa powoli niszczeje. S³ysza³ nad g³ow¹ krzyki przelatuj¹cych mew, docho- dzi³ go trzepot ich skrzyde³. Niedawno w tym samym miejscu a¿ uszy bola³y od 15 Strona 10 ha³asu m³otów, którymi przybijano deski w budowanych statkach. Mieszkañcy portu wierzyli w swoje szczêœcie i chlubili siê miastem, które powsta³o dziêki ich pracy i poœwiêceniu. Zatrzyma³ siê, ¿eby przeczytaæ tabliczkê informacyjn¹ przy- mocowan¹ do ogrodzenia, którego nie by³o ostatnim razem – w tym miejscu mia- ³y powstaæ trzy nowe domy spokojnej staroœci. Dla zachêty umieszczono zdjêcie pary uœmiechniêtych, objêtych wpó³ starszych ludzi, a pod nim ma³ymi literami wypisano warunki wynajmu mieszkañ. Zastanawia³ siê, czy w ogóle budowano tu jeszcze normalne mieszkania. Tak jak siê spodziewa³, tylne drzwi w domu ojca by³y otwarte. Rynna wyma- ga³a szybkiej naprawy, kurz i mech porasta³y pó³nocn¹ œcianê budynku, gdzie zawsze panowa³a wilgoæ. Ceg³y ch³onê³y wodê jak g¹bka, a s³oñce rzadko tam zagl¹da³o. – Witaj, staruszku – rzek³ ciep³o Kincaid, widz¹c ojca stoj¹cego przy ma³ej kuchence i sma¿¹cego boczek. Starzec wykrzywi³ siê w uœmiechu, ods³aniaj¹c pozbawion¹ zêbów szczêkê. Rozeœmia³ siê gard³owo. – Chcesz trochê? – Nie. Wzi¹³em coœ ze sob¹. Co u ciebie? – Nic nowego. Herbaty? Kincaid skin¹³ g³ow¹. Ojciec wla³ herbatê do ciemnobr¹zowego dzbanka i poda³ Kincaidowi. Ten dola³ sobie mleka i wsypa³ cukier z otwartej torby. – O której pojedziesz do swojej dziewczynki? – Najwczeœniej po po³udniu. – Moglibyœmy zabawiæ siê wieczorem. W klubie bêdzie jakiœ kabaret. – Nie wiem – odpar³ Kincaid. – Chyba bêdê zajêty. – No to baw siê dobrze. Starzec umilk³ daj¹c do zrozumienia, ¿e jest rozczarowany odmow¹. – A mo¿e teraz? – zaproponowa³ Kincaid. – Chyba daj¹ tam piwo o tej po- rze, co? – Mnie pasuje – powiedzia³ starzec. Usiedli w niewielkim salonie. – Ch³odno tu – odezwa³ siê Kincaid zacieraj¹c rêce. – Bo nie palê w piecu z samego rana. Kincaid wiedzia³, ¿e wkracza na grz¹ski grunt, lecz po chwili namys³u po- wiedzia³ ostro¿nie: – Je¿eli to kwestia pieniêdzy… Jack Kincaid spojrza³ na syna w taki sposób, ¿e ten przerwa³ w pó³ s³owa. – Ju¿ ci kiedyœ powiedzia³em, nie potrzebujê twoich pieniêdzy. Nie chcê tej cholernej forsy. Mam emeryturê i dodatki, mam te¿ swój honor, wiêc nie wracaj- my do tej sprawy. Jasne? – Jesteœ uparty. 16 Strona 11 – Ale tak postanowi³em. Kincaid musia³ siê pogodziæ z pora¿k¹. Nagle Jack Kincaid dosta³ ataku kaszlu. – Bierzesz coœ na to? – By³em w czwartek u lekarza. Da³ mi jakieœ pigu³ki. Tylko nie pytaj, zrzê- do, wszystkie biorê. – A powiedzia³ ci, co to jest? – Zapalenie oskrzeli. Starzejê siê. Ot i ca³a tajemnica. Kincaid spojrza³ na papierosy i zapa³ki le¿¹ce na stole. – Tylko nie praw mi mora³ów – ostrzeg³ go ojciec. – Chwal¹ ciê za ten artyku³ o korupcji na górze – zacz¹³ Jack Kincaid, gdy schodzili ze wzgórza w stronê klubu. – Nie na samej górze – poprawi³ go Kincaid. – Kto ci o tym powiedzia³? – Pracownica z opieki. Wpad³a, ¿eby sprawdziæ, czy u mnie wszystko w po- rz¹dku. Ona kupuje to wasze czytad³o. Kincaid nie móg³ powstrzymaæ uœmiechu, s³ysz¹c takie okreœlenie. – Kilku wysokich urzêdników s³u¿by zdrowia bra³o ³apówki. Nic wiêcej. – Te¿ mi nowina! Cz³owieku, poka¿ mi urzêdnika, który ich nie bierze. Klub, do którego chadza³ Jack Kincaid, zosta³ zbudowany dla pracowników stoczni dwadzieœcia lat temu. Spó³kê dawno rozwi¹zano, a klub nadal ¿y³ swoim powolnym rytmem, s³u¿¹c g³ównie emerytom i bezrobotnym. Od dobrych dzie- siêciu lat nie znalaz³y siê pieni¹dze na remont, by³ wiêc w op³akanym stanie. Po- kryte plastikiem ³awy ustawiono przy laminowanych blatach, wokó³ brudnych, zadymionych œcian i pod, nie pasuj¹cymi do reszty wyposa¿enia, ¿yrandolami. W powietrzu unosi³ siê zapach dymu papierosowego i zwietrza³ego piwa. Kin- caid kupi³ przy barze dwa kufle chmielowego trunku i przyniós³ je do stolika, gdzie siedzia³ ojciec. W po³udnie by³o tu ju¿ t³oczno. – Sporo ludzi – powiedzia³ Kincaid. – Sobotni lunch – wyjaœni³ ojciec. – Wszyscy czekaj¹ na striptiz. Kincaid nie odezwa³ siê wiêcej. Rozmyœla³ nad potêg¹ show biznesu. Jakby czytaj¹c w myœlach syna, Jack Kincaid powiedzia³: – Ja, synu, pamiêtam jeszcze czasy, gdy wystêpowa³a tu Shirley Bassey. Mê¿czyzna o czerwonej, nalanej twarzy, trzymaj¹c w rêku mikrofon, wyszed³ na œrodek sali. Czyta³ z kartki odsuniêtej na d³ugoœæ ramienia. – A teraz, panie i panowie, gwiazda, na któr¹ wszyscy z niecierpliwoœci¹ czekaliœmy – zacz¹³ wznioœle. Akcentowa³ ka¿d¹ sylabê jak uczniak recytuj¹cy wiersz. – Nasza s³odka Monique! Z g³oœników pop³ynê³a og³uszaj¹ca muzyka, a na œrodek sali wybieg³a, poru- szaj¹c siê w rytm muzyki, szczup³a, jasnow³osa dziewczyna. Ubrana by³a w pa- sterski strój podobny do tych, jakie w po³owie lat piêædziesi¹tych propagowa³a Doris Day. Skrócono jedynie spódniczkê. Bo jestem zwyk³¹ dziewczyn¹, która nigdy nie powie ci: „nie”… Szpital œmierci – 2 17 Strona 12 Patrz¹c prowokacyjnie na publicznoœæ, dziewczyna w³o¿y³a palec do ust. Wygl¹da³a doœæ ¿a³oœnie i bardziej przypomina³a Kincaidowi przestraszon¹ dziew- czynkê wystêpuj¹c¹ na szkolnej akademii ni¿ tancerkê z nocnego klubu. – Jezu! – wyszepta³ ojciec. Dziewczyna poruszaj¹c siê rytmicznie, zdejmowa³a kolejne czêœci dopóki nie zosta³a w samej bieliŸnie. Po kilku nieudanych próbach, wyraŸnie zdenerwo- wana, szybkim ruchem odpiê³a biustonosz i rzuci³a go za siebie. – Mam wiêksze pryszcze na dupie ni¿ ona cyce! – stwierdzi³ mê¿czyzna przy stoliku obok. – Œci¹gnij resztê! – krzykn¹³ ktoœ z przodu, a jego g³os wybi³ siê ponad szum sali. – Nie, jeszcze nie! – zawo³a³ inny. Tym razem towarzyszy³y mu salwy œmiechu. Monique nagle zatrzyma³a siê. Z faluj¹c¹ piersi¹, sta³a nieruchomo i niena- wistnym wzrokiem wpatrywa³a siê w publicznoœæ. Zatrzymano muzykê. Przez moment wszyscy – i publicznoœæ, i prezenter, czekali na to, co siê stanie. – Wy cholerne gnoje! – krzyknê³a dziewczyna i krzy¿uj¹c d³onie na nagich piersiach, z p³aczem wybieg³a z sali. Jack Kincaid spojrza³ na syna. – Eh, cz³owieku, czasy siê zmieniaj¹! – powiedzia³. Po po³udniu zaczê³o padaæ. Kincaid przemók³ do suchej nitki, biegn¹c wysa- dzan¹ drzewami alej¹ z przystanku autobusowego do oœrodka. – Nie najlepsza pogoda na odwiedziny – przywita³a go siostra prze³o¿ona. Kincaid z trudem zdo³a³ przywo³aæ na twarz uœmiech. Nie lubi³ tej kobiety. W czasie poprzednich wizyt poucza³a go, prowadzi³a jak dziecko za rêkê, kryty- kowa³a, zadrêcza³a swoj¹ nadgorliwoœci¹. Nie by³a szczególnie rozgarniêta, a na dodatek stale myli³a wykszta³cenie z inteligencj¹. Dla Kincaida by³a wzorem sier- ¿anta w spódnicy. Nigdy nie przychodzi³y jej do g³owy nowe pomys³y, lecz po- wiela³a wci¹¿ te same schematy. Zostawiwszy mokry p³aszcz w przedsionku, Kincaid zapyta³: – Pani Wilton, jak ona siê czuje? – Stara³ siê unikaæ s³owa „siostra”. Nie mia³ zamiaru, tytu³uj¹c j¹ w ten sposób, dawaæ wyrazu ob³udnemu szacunkowi. – Tak jak zwykle, panie Kincaid – odpar³a Ethel Wilton. Jej monstrualny biust spoczywa³ na skrzy¿owanych, wspartych na brzuchu d³oniach, a twarz oto- czona sztywnym kometem, wydawa³a siê bardziej kwadratowa ni¿ kiedyœ. – ¯adnej poprawy? Kobieta zmierzy³a go wzrokiem i odpowiedzia³a: – Nie s¹dzê, abyœmy mogli siê spodziewaæ jakiejkolwiek poprawy. Chyba rozmawia³ pan z lekarzami? – Tak. Powiedzieli mi to samo. – Kincaid uœmiechn¹³ siê lekko. – Ale ja wci¹¿ mam nadziejê. Widzi pani, kiedyœ naukowcy twierdzili, ¿e ziemia jest p³aska. Na zdrowy rozum, mieli racjê, prawda? Gdyby by³o inaczej, wszyscy pospadalibyœmy… 18 Strona 13 Spojrza³a na niego lodowato, wskaza³a drzwi i odwróci³a siê. Kincaid wszed³ do sali, gdzie pod opiek¹ dwóch pielêgniarek, szeœcioro dzieci bawi³o siê plastikowymi klockami. Kerry by³a wœród nich. Dziewczynka spojrza- ³a na ojca stoj¹cego w drzwiach, ale go nie pozna³a, bo szybko odwróci³a g³owê. Kincaid usiad³ obok córki i poda³ jej kilka klocków. Chocia¿ automatycznie wy- ci¹ga³a po nie rêce, to Kincaid czu³ ka¿de dotkniêcie jej palców. Po ca³ym ciele przeszed³ go dreszcz. Pog³adzi³ rêk¹ jej w³osy i odgarn¹³ kosmyki niesfornie opa- daj¹ce na czo³o. – Czeœæ, Kerry! – powiedzia³. Dziewczynka odwróci³a g³owê. – Kerry, kto to jest? – zapyta³a pielêgniarka, któr¹ Kincaid widzia³ tutaj po raz pierwszy. Stara³a siê oderwaæ dziecko od zabawy, ale Kerry opiera³a siê, wal- cz¹c ze wszystkich si³. – W porz¹dku – Kincaid zwróci³ siê do pielêgniarki. – Proszê j¹ zostawiæ. – Czy ona pana zna? – zapyta³a pielêgniarka. Tym pytaniem ugodzi³a Kincaida w samo serce. Popatrzy³ na ni¹ i cicho po- wiedzia³: – Nie, ona mnie nie zna, ale ja znam j¹. I to doskonale. To moja córka. Ca³y czas obserwowa³ dziewczynkê. Kerry rozrzuca³a klocki bez ¿adnej wy- raŸnej przyczyny, ale Kincaid za ka¿dym razem zbiera³ je i podawa³ córce. Cie- szy³ siê w duchu, gdy uda³o jej siê postawiæ jeden klocek na drugim. Przez mo- ment, gdy ich spojrzenia skrzy¿owa³y siê, mia³ wra¿enie, ¿e go poznawa³a. Lecz ta chwila szybko minê³a i natychmiast pojawi³a siê myœl, ¿e by³ to jedynie rezultat jego nadmiernie rozbudzonej wyobraŸni. Musia³ przyj¹æ rzeczywistoœæ tak¹, jaka by³a. Gdyby jednak w jego domys³ach tkwi³ choæby cieñ prawdy, Kerry uczyni³a- by go najszczêœliwszym cz³owiekiem na œwiecie. Gdy nadszed³ czas po¿egnania, szepn¹³: – Do zobaczenia, Kerry. Wkrótce znów przyjadê. Pieszczotliwie potarga³ jej w³osy i poklepa³ delikatnie po ramieniu, ale dziecko nie zwraca³o na niego uwagi. Kincaid z³apa³ pierwszy autobus w stronê miasta. Jak bohater starych, archi- walnych filmów, jecha³ przed siebie, bez ¿adnego celu. Inni wracali do domów, gdzie mogli odpocz¹æ, rozmyœlaæ o swoich problemach, a on wci¹¿ by³ w dro- dze. Jak dzieciak, który uczy siê tylko przy og³uszaj¹cej muzyce, potrzebowa³ w ¿yciu ró¿norodnoœci, zmieniaj¹cego siê za oknami krajobrazu. Gdy przysz³a mu na to ochota, wysiad³ z autobusu i przesiad³ siê do nastêpnego i do jeszcze jednego. Zawsze zajmowa³ miejsce na górnym pomoœcie, aby lepiej widzieæ, co siê dzieje za oknami. W jego umyœle powoli dojrzewa³a myœl, z któr¹ musia³ siê uporaæ. W oœrod- ku Kerry nie czu³a siê dobrze, ¿y³a jak w letargu. Musia³ przekonaæ lekarzy, ¿e ona, aby siê rozwijaæ, potrzebuje sta³ej stymulacji psychicznej, ¿e tylko wtedy uda siê poprawiæ jej sytuacjê. Gdyby móg³, zabra³by j¹ z tego okropnego zak³adu 19 Strona 14 i sam by siê ni¹ opiekowa³. Znalaz³by sposób, ¿eby do niej dotrzeæ. Teraz Kerry by³a zamkniêta jak w wiêzieniu, pilnowanym przez troskliwych stra¿ników. Kin- caid chcia³ podj¹æ jeszcze jedn¹, ostatni¹ próbê. Zabierze j¹ do lepszego, bar- dziej zbli¿onego do normalnego œwiata miejsca, a je¿eli przegra, a przegra³ ju¿ dwukrotnie, od powiedzialnoœæ spadnie wy³¹cznie na niego. Gdy wysiad³ z autobusu w centrum miasta, na zewn¹trz by³o ciemno. Chcia³ coœ zjeœæ. Przeciska³ siê wœród t³umu mieszkañców wracaj¹cych wieczorem z zakupów. Powietrze by³o ciê¿kie od spalin, a nad zat³oczonymi ulicami unosi³ siê smog. Za- uwa¿y³ kolorowy neon baru szybkiej obs³ugi i z ulg¹ wszed³ do œrodka. Musia³ siê zadowoliæ hamburgerem i zimn¹ col¹ – zdrowym, amerykañskim posi³kiem. – Mam na imiê Gina. Czy mogê panu pomóc? – zapyta³a go dziewczyna mówi¹ca z dziwacznym akcentem. Kincaidowi zrobi³o siê niedobrze od jej s³od- kich uœmiechów. Mia³ zamiar wróciæ do domu, gdy zauwa¿y³ autobus jad¹cy do College Ho- spital. Mimo ¿e wizytê w szpitalu planowa³ dopiero na nastêpny dzieñ, wsiad³. Równie dobrze dzisiaj móg³ rzuciæ okiem na per³ê brytyjskiego szpitalnictwa. Autobus odjecha³ zostawiaj¹c Kincaida przed szpitaln¹ bram¹. Na wszyst- kich piêtrach w budynku pali³y siê œwiat³a. Przystan¹³, by przeczytaæ tablicê in- formacyjn¹, na której roi³o siê od strza³ek kieruj¹cych do poszczególnych klinik i oddzia³ów. Chwa³a Bogu, nie musia³ korzystaæ z ich pomocy. Obszed³ budynek dooko³a, odnotowuj¹c w pamiêci ka¿dy zau³ek. Szpital wygl¹da³ z zewn¹trz jak ka¿dy inny nowoczesny oœrodek medyczny – prostok¹tna, ogromna, przyt³acza- j¹ca, bezosobowa bry³a. Kiedy min¹³ ostatni zakrêt, zobaczy³ po przeciwnej stronie ulicy bar. Neon przedstawia³ wielomasztowy ¿aglowiec, a pod nim widnia³ jaskrawy napis: Lataj¹- cy Holender. Lokalizacja sprawi³a, ¿e odwiedzali go g³ównie pracownicy szpitala. W takich miejscach zawsze najchêtniej opowiada³o siê plotki. W sobotni¹ noc, o ósmej wieczorem, wrza³o tam jak w ulu. Kincaid zamówi³ whisky i butelkê ciemnego piwa i usiad³ z boku, przy barze. Z tego miejsca mia³ jak na d³oni wszystko, co dzia³o siê w pomieszczeniu, i s³ysza³ strzêpy rozmów prowadzonych woko³o. Ten pub, jeden z nielicznych w okolicy, przetrwa³ remont i rozbudowê szpitala. Wiêkszoœæ goœci mia³a z pewnoœci¹ mniej lub bardziej œci- s³e powi¹zania ze s³u¿b¹ zdrowia. Tylko grupka starszych facetów, w ciemnych marynarkach i przyklapniêtych beretach, wyraŸnie odró¿nia³a siê od reszty goœci. „Starzy wyjadacze” – pomyœla³ Kincaid. Kiedy jeden z nich wsta³ i podszed³ do baru, aby zamówiæ nastêpn¹ kolejkê, Kincaid zaczepi³ go. – Pozmienia³o siê tutaj – zagai³. – Nie jesteœ st¹d, no nie? – To moje rodzinne strony. Urodzi³em siê niedaleko. Ledwie pozna³em to miejsce. – W czasie remontu wyburzyli wiele domów. – Szkoda – odpar³ Kincaid. 20 Strona 15 – To najlepsza rzecz, jaka siê zdarzy³a temu miejscu – stwierdzi³ z dum¹ tam- ten. – Gra by³a warta œwieczki. Mamy teraz najlepsz¹ opiekê w kraju. Nie wiem, co to znaczy czekaæ godzinami w dusznym korytarzu, ¿eby poœwiêcono mi kilka chwil. Ka¿dy ma wyznaczone wizyty. Prawie jak w prywatnej klinice. – Brzmi nieŸle – odpar³ Kincaid. – Hej! Davey! Pewnie bêdziesz teraz g³osowa³ na torysów – krzykn¹³ jeden z jego kompanów wybuchaj¹c spazmatycznym œmiechem. Do pubu wesz³a grupa m³odych kobiet. Z ich rozmowy Kincaid wywniosko- wa³, ¿e by³y pielêgniarkami. – Susan, zaproszono ciê na naradê w przysz³ym tygodniu? – zapyta³a jedna z nich. – To spotkanie tylko dla oddzia³owych i pielêgniarek z zabiegowego – od- powiedzia³a krótko ostrzy¿ona blondynka. – Eve, a ty idziesz? – zapyta³a nieco starsz¹ kole¿ankê. Dziewczyna skinê³a g³ow¹. Kincaid w pierwszej chwili pomyœla³, ¿e blondyneczka nie ma jeszcze osiem- nastu lat i nie bêdzie pi³a alkoholu, ale ju¿ po chwili zreflektowa³ siê, ¿e jest strasznie staroœwiecki. – Z Londynu przyjedzie sam minister zdrowia. – Fantastycznie! – ucieszy³a siê ta, któr¹ nazywa³y Eve. – No, w³aœnie. Musisz z nim porozmawiaæ. On jest lepszy ni¿ ca³a reszta. Zobacz, ile siê zmieni³o. – Nie ufam politykom. ¯adnemu z nich. Kincaid nie móg³ publicznie wyraziæ swojej aprobaty, ale w pe³ni podziela³ pogl¹dy dziewczyny. Lata pracy zawodowej, polegaj¹cej na wtykaniu nosa w spra- wy innych ludzi, nauczy³y go, ¿e polityk nigdy nie zrobi niczego bezinteresow- nie. Dawno temu doszed³ do wniosku, ¿e dla nich liczy³y siê tylko sprawy poli- tycznej kariery.  – A jak siê czuje pacjentka sir Martina? – zapyta³a najwy¿sza z dziewcz¹t. Kincaid mia³ wra¿enie, ¿e siê przes³ysza³. Musia³by mieæ wyj¹tkowe szczê- œcie. Przybieraj¹c znudzon¹ minê, nastawi³ uszu. – Dobrze. Nied³ugo zostanie wypisana do domu. – Du¿o o niej pisano w gazetach. – Ci dziennikarze s¹ jak sêpy. Zanim wypuszcz¹ Gretê do domu, maj¹ zor- ganizowaæ konferencjê prasow¹ z jej udzia³em. – Jak ona teraz wygl¹da? – Ca³kiem normalnie. – Czyli ¿e operacja siê uda³a? – Oczywiœcie. – Szkoda, ¿e nie pracowa³am na odziale sir Martina – westchnê³a jedna z dziew- cz¹t. – Na was spadnie ca³a chwa³a, a nam zostanie tylko szara codzienna harówka. – Nadejdzie i twoja kolej – pociesza³a j¹ starsza kole¿anka. Cztery dziewczyny zauwa¿y³y wolny stolik i odesz³y od baru. Kincaid ca³y czas mia³ je na oku. Obserwowa³ najstarsz¹ pielêgniarkê roz- mawiaj¹c¹ z kole¿ankami i jedna rzecz zwróci³a jego uwagê: za ka¿dym razem, 21 Strona 16 kiedy zabiera³a g³os, najpierw bacznie rozgl¹da³a siê dooko³a. Dla Kincaida by³o oczywiste, ¿e ta dziewczyna k³ama³a jak z nut. W zacisznym k¹cie rozmyœla³ nad ostatnimi zdarzeniami, gdy dostrzeg³ m³o- dego cz³owieka z powa¿n¹ min¹, który podszed³ do baru i zamówi³ ma³e piwo. Mówi³ z po³udniowym, uniwersyteckim akcentem. Mo¿e by³ jednym z admini- stracyjnych pracowników szpitala, a mo¿e, gdyby Kincaidowi dopisa³o szczê- œcie, nawet lekarzem. Od³o¿ywszy na bok przypuszczenia, przysun¹³ siê bli¿ej i z uœmiechem powiedzia³: – Nale¿y pan do ekipy Freemana, prawda? – zapyta³. – Niestety, nie. Pracujê w zespole profesora Grimble’a. – O ma³y w³os, a do- da³by „sir Grimble’a”, ale powstrzyma³ siê. Stara³ siê wymin¹æ Kincaida. Dziennikarz nie zwraca³ uwagi na jego wysi³ki. – Ach, st¹d pana znam. S³ysza³em, ¿e pacjentka Freemana wraca ju¿ do zdrowia. – Tak pan s³ysza³? – Tak. Nied³ugo wypisz¹ j¹ ze szpitala. – To dobra wiadomoœæ. Cieszê siê ze wzglêdu na Claire Affric. Przypusz- czaliœmy, ¿e mog¹ pojawiæ siê komplikacje. – Claire Affric? – czujnie zapyta³ Kincaid. – Asystentka sir Martina. Pan musi znaæ… Kim pan jest? – zapyta³ nagle podejrzliwie. – Nazywam siê Kincaid… – Chryste! Pan jest dziennikarzem? – Tak. Jestem dziennikarzem – odpowiedzia³ Kincaid. Mê¿czyzna pokrêci³ z niedowierzaniem g³ow¹ i mrukn¹³: – Ty sukinsy… – Zmierzy³ go wzrokiem. Na jego twarzy malowa³a siê wœcie- k³oœæ. – Zawsze wêsz¹, zawsze szukaj¹ brudów. Sukinsyny! Oto kim jesteœcie! – W jego g³osie brzmia³a nienawiœæ. Pia³ coraz g³oœniej i coraz wy¿ej tak, ¿e nie widz¹c go, Kincaid móg³by podejrzewaæ, i¿ rozmawia z kobiet¹. – To daleko id¹ce uogólnienie. – Kincaid stara³ siê mówiæ spokojnie, choæ kipia³ ze z³oœci. – Powinien mi pan podziêkowaæ, ¿e nie zrewan¿ujê siê podobny- mi epitetami pod adresem pañskiej profesji. – Do stu tysiêcy diab³ów! Co ty pieprzysz? – krzykn¹³ mê¿czyzna. Kincaid zmierzy³ go lodowatym spojrzeniem. – Trzy lata temu moj¹ córkê przyjêto do szpitala, ¿eby usun¹æ jej wyrostek robaczkowy. Przy okazji lekarze uszkodzili jej czêœæ mózgu. Moje w³asne dziec- ko mnie nie poznaje, bo ktoœ nie zadba³ o sta³y dop³yw tlenu na salê operacyjn¹. Tyle powiedziano mnie, jej ojcu. – Kincaid wsta³ i nastawi³ ko³nierz. Ju¿ spokoj- nie doda³: – Dobranoc, doktorze! Wyszed³ z baru. 22 Strona 17 Delikatny powiew nocnego powietrza ch³odzi³ jego rozpalon¹ twarz. Mimo wszystko uda³o mu siê do ostatniej chwili zachowaæ zimn¹ krew. Szed³ ciemny- mi ulicami, przed siebie, bez celu. Nie zauwa¿a³ lodowatych kropli deszczu sp³ywaj¹cych mu po twarzy, bo myœlami wci¹¿ kr¹¿y³ wokó³ pubu i spotkanego lekarza. By³ taki okres w jego ¿yciu, kiedy dokuczy³by temu cz³owiekowi bez zmru¿e- nia oka; okres, gdy samo wspomnienie o medycynie, bezczelnie okazywana duma z jej osi¹gniêæ, doprowadza³y go do szaleñstwa. Od tamtego czasu nauczy³ siê ju¿ panowaæ nad sob¹, ale jego uczucia pozosta³y te same. Kerry by³a ¿ywym wspo- mnieniem. Tak, mia³ w³asny interes w tym, by pokazaæ prawdziwe oblicze ludzi, którzy zmarnowali ¿ycie jego córce. Chcia³ walczyæ do upad³ego i zwyciê¿yæ. Da- leko mu by³o do prymitywnej ¿¹dzy zemsty, lecz samo ¿ycie stworzy³o okazjê, aby ods³oni³ mechanizmy dzia³ania potwornej machiny, aby wyci¹gn¹³ na œwiat³o dzienne prawdziwe tajemnice lekarskie. Wykorzysta tê szansê jak nikt inny. Znalaz³ kolejny bar, wiêc wszed³ do œrodka. Tu¿ po dwudziestej trzeciej ciemnozielony jaguar opuœci³ Belgraviê* i skie- rowa³ siê na pó³noc. Po dwugodzinnej jeŸdzie zjecha³ z autostrady i pó³ godziny póŸniej zatrzyma³ siê na wy¿wirowanym parkingu przed wiejskim domem, gdzie sta³o ju¿ kilka samochodów. Mimo póŸnej pory, drzwi wejœciowe natychmiast siê otworzy³y i kierowca wszed³ do œrodka. Przewodnik zaprowadzi³ go do podziemi. Mê¿czyzna wszed³ do pokoju, który móg³ s³u¿yæ za salê konferencyjn¹ w banku. Przy d³ugim stole siedzia³o oœmiu mê¿czyzn. Wszyscy w milczeniu spojrzeli na wchodz¹cego. Przy- jezdny usiad³, otworzy³ teczkê, wyj¹³ z niej plik papierów i spokojnie podniós³ wzrok na przewodnicz¹cego. – Panowie, w³aœnie min¹³ rok od naszego ostatniego spotkania, gdy wspól- nie uzgodniliœmy pewien plan – powiedzia³ przewodnicz¹cy. – Musieliœmy wte- dy podj¹æ bodaj najtrudniejsz¹ decyzjê w ¿yciu, ale przyjêliœmy to wyzwanie. Dzisiaj spotykamy siê, aby oceniæ rezultaty naszych dzia³añ. Proszê wiêc o wasze sprawozdania, panowie. Mê¿czyna, który przyjecha³ jako ostatni, wsta³ i poprawi³ le¿¹ce przed nim papiery, rozluŸni³ nieco krawat i zacz¹³: – Panowie. Z przyjemnoœci¹ mogê powiedzieæ, ¿e zrealizowaliœmy nasze zamierzenia. Program pilota¿owy, opracowany w zesz³ym roku, odniós³ ogrom- ny sukces. W moim przekonaniu rozwój, o którym mówiliœmy rok temu, sta³ siê faktem. Czas przyst¹piæ do drugiej fazy programu. – Jestem innego zdania. S¹dzê, ¿e nale¿y to od³o¿y栖 powiedzia³ jeden z ze- branych. – Uzgodniliœmy, ¿e pierwszy etap ma trwaæ rok. Ten rok w³aœnie up³yn¹³. – Lecz zmieni³o siê nastawienie spo³eczeñstwa. Powsta³o zamieszanie. * Belgravia – ekskluzywna dzielnica mieszkaniowa Londynu (przyp. t³um.). 23 Strona 18 – To prawda. Nie dopisuje nam szczêœcie – odezwa³ siê trzeci mê¿czyzna. – Ten idiota nie wytrzyma³ nerwowo. Móg³ nas zniszczyæ. Musieliœmy go sprz¹t- n¹æ. – Na oczach wszystkich? – Nie mieliœmy wyboru. Dowiedzieliœmy siê o tym w ostatniej chwili. Trze- ba by³o dzia³aæ natychmiast, inaczej ca³y nasz wysi³ek poszed³by na marne. – Ja twierdzê, ¿e powinniœmy przeczekaæ jakiœ czas, aby sprawa przyci- ch³a. – Nie ma potrzeby. Decyzje ju¿ zapad³y. Teraz nale¿y poczekaæ na rezultaty. Nie ma potrzeby chowaæ g³owy w piasek. – Czy mo¿emy g³osowaæ? Przewodnicz¹cy skin¹³ g³ow¹. – Kto jest za wstrzymaniem dzia³añ? Podnios³y siê dwie rêce. – Myœlê, ¿e mamy ju¿ odpowiedŸ. Kontynuujemy pracê. – Panie przewodnicz¹cy, czy potrzebne s¹ zmiany? – Mam szczegó³owe dane. – Mówca rozda³ wszystkim obecnym kopie. Przewodnicz¹cy zwróci³ siê do jednego z zebranych: – Czy instrukcje zosta³y uaktualnione? – Tak, panie przewodnicz¹cy. Dane s¹ automatycznie opracowywane i mo- dyfikowane w oœrodkach w Szkocji i Walii. – Doskonale. A co ze stron¹ administracyjn¹? – Bez problemów. – Czy jesteœcie, panowie, do koñca przekonani, ¿e to niezbêdne? – Tak. – Chcia³bym zobaczyæ najnowsze prognozy. – Dobrze. Czy moglibyœmy otrzymaæ nowe wydruki komputerowe? – Oczywiœcie, panie przewodnicz¹cy. Po przeciwnej stronie pokoju otworzono podwójne drewniane drzwi i oczom zebranych ukaza³ siê du¿y ekran. Mówca nacisn¹³ guzik i pojawi³ siê pierwszy slajd. – Tak bêdzie wygl¹da³ przekrój naszego spo³eczeñstwa za cztery lata. Pro- szê zwróciæ uwagê na zachwian¹ równowagê demograficzn¹. Woko³o da³y siê s³yszeæ zaniepokojone g³osy. Zmieniono slajd. – Ten wykres przedstawia zmiany, jakie w populacji ludzi do trzydziestego pi¹tego roku ¿ycia spowoduje AIDS. Kolejny slajd. – Taki obraz zmian demograficznych powstanie siedem lat póŸniej. Kolejne szepty. – A je¿eli komputer siê myli? – Ten system oparty jest na najlepszych programach dostêpnych na œwiecie. Je¿eli siê myli, to tylko na nasz¹ korzyœæ. – Mo¿e przez ten czas naukowcy odkryj¹ lek na AIDS. – A je¿eli nie? 24 Strona 19 Kolejny slajd. – To s¹ szacowane straty skarbu pañstwa, je¿eli dojdzie do zmian w popula- cji, o których mówi³em. Zapad³a cisza. Przerwa³ j¹ przewodnicz¹cy. – Panowie, myœlê, ¿e to co zobaczyliœmy, zmusi nas do zdwojonego wysi³- ku. Nikt nie ma wiêkszych wyrzutów sumienia ni¿ ja, ale te kroki s¹ niezbêdne. Sprawy wymknê³y siê spod kontroli. Musimy zapobiec katastrofie. Wszyscy zgromadzeni ze zrozumieniem pokiwali g³owami. 25 Strona 20 2 Kiedy przyszed³ do domu, by³o w nim zupe³nie ciemno. Pocz¹tkowo myœla³, ¿e nikogo nie ma, lecz po chwili us³ysza³ kaszel dochodz¹cy z sypialni ojca. Starzec musia³ wróciæ wczeœniej i ju¿ le¿a³ w ³ó¿ku. – Biedny staruszek – mrukn¹³ pod nosem zdejmuj¹c p³aszcz i wieszaj¹c go za kuchennymi drzwiami. Gdy atak kaszlu min¹³, w domu zapanowa³a g³ucha cisza. Kincaid poszuka³ szklanki. Znalaz³ jedn¹ w kredensie nad zlewozmywa- kiem. Wyj¹³ j¹ i z butelki, któr¹ przywióz³ ze sob¹, nala³ whisky uzupe³niaj¹c j¹ odrobin¹ wody z kranu. Usiad³ przy piecyku, ale nie w³¹czy³ go. Krzes³o by³o stare i niewygodne – wystawa³y z niego sprê¿yny, porêcze siê powyciera³y, a pod palcami czu³ szorstkie taœmy. Lecz ten mebel ³¹czy³ go z prze- sz³oœci¹, Kincaid mia³ do niego sentyment, a to wynagradza³o wszelkie niewy- gody. Najczêœciej siadywa³a tam matka. Widzia³ j¹ we wspomnieniach z dzie- ciêcych lat, jak z okularami opuszczonymi na nosie robi³a na drutach ró¿ne cudeñka. Dzie³a te nieodmiennie opuszcza³y ich dom. Trafia³y w rêce najm³odszej pani Smith albo pani Harry mieszkaj¹cej na Ellesmere Street. Ka¿dego wieczoru, punk- tualnie o dziesi¹tej, matka odk³ada³a robótkê, by przygotowaæ dla ca³ej czwórki tosty. Do dziœ uœmiecha³ siê wspominaj¹c rodzinny rytua³. Wszystkie nieporozu- mienia i sprzeczki musia³y byæ zakoñczone do tej magicznej godziny, gdy przy herbacie i tostach stanowili jedn¹, kochaj¹c¹ siê rodzinê. Kincaid mia³ o cztery lata m³odsz¹ siostrê, Lisê. Wysz³a za m¹¿ za Kevina Hardesty’ego – agenta ubezpieczeniowego firmy Standard Life. Kevin nale¿a³ do tych ludzi, którzy nagle, maj¹c lat dwadzieœcia szeœæ, z dnia na dzieñ wchodz¹ w wiek œredni. Wed³ug Kincaida by³ ca³kiem sympatycznym facetem, któremu brakowa³o jedynie odrobiny fantazji. Lisa kocha³a go ca³ym sercem i tylko to mia³o, tak naprawdê, znaczenie. Kincaid darzy³ siostrê szczer¹, bratersk¹ mi³o- œci¹. Nie by³a tak inteligentna jak brat, nie mia³a tak szerokich horyzontów, ale w³aœnie dlatego, zdaniem Kincaida, by³a tak urzekaj¹co mi³a. 26