Kareta, Wrocławski - Pandemolium
Szczegóły |
Tytuł |
Kareta, Wrocławski - Pandemolium |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kareta, Wrocławski - Pandemolium PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kareta, Wrocławski - Pandemolium PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kareta, Wrocławski - Pandemolium - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kareta Wrocławski
Pandemolium
Nocną ciszę, w której słychać było tylko ciężkie oddechy oraz burczenie w
brzuchach, z nagła zakłóciły odgłosy kroków. Towarzyszył im brzęk łańcuchów,
skrzyp zardzewiałych zawiasów, a w końcu wrzask protestu.
- Gdzie mnie ciągniecie! Pomocy! Czy mnie kto słyszy?! Ludzie...
Nieprzenikniony mrok rozjanił nieco blask łuczyw spoza drzwi. Kiedy uchylono je
na moment, można było dojrzeć krępe postacie. Dwie z nich wepchnęły do rodka
kopiącego na wszystkie strony mężczyznę.
- Masz ci tu tych swoich ludzi! - "Ludzi" zabrzmiało jednoznacznie ironicznie. A
może nawet i pogardliwie. - Bacz jeno, co by cię który nie nadgryzł! - wrzasnął
jeden z brodaczy i z hukiem zatrzasnął zbite z grubych dech drzwi.
Zapadła doskonała ciemnoć. Nowoprzybyły niepewnie wyciągnął przed siebie ręce,
bowiem tylko one mogły ratować przed niespodziewanym kontaktem z innymi
przedmiotami. Niestety, te, wrogie i podstępne, czaiły się znacznie niżej. Łomot
przewracanego
wiadra, plusk wylewanej zawartoci oraz głuchy odgłos padającego ciała ułożyły
się w krótkotrwałą, lecz wymowną sekwencję.
- Zabierzcie mnie stąd, zarazy! Za co? - z lepkiej podłogi rozdarła się nieco
histerycznie ofiara ciemnoci. - Ani słowa nie powiedziałem o waszym przywódcy!
Wrzucacie porządnego człowieka do jakiej cuchnącej dziury ze mierdzącymi
szczurami... -
Przybysz zerwał się na nogi, gdyż wyczuł pod kolanem co miękkiego.
- Nie depczcie, jeli łaska szczurów, bo wam jeszcze co nieco odgryzą - dobiegł
z kąta podejrzanie spokojny głos.
- Kto tu?! - zdumiał się przybysz.
- Śmierdzące szczury, przyjacielu - odparł kto gardłowo z ciemnoci.
- Kim jestecie?!
- Oooo... to chyba najlepiej wyjani nasz młody przyjaciel, wielce szacowny
Waldar z Kresse. W końcu to za jego przyczyną tutaj gocimy - rozległ się
kolejny, nieco sarkastyczny głos.
- Odczep się ode mnie, Bokanova - mruknęła ciemnoć - bo znajdę cię i zęby
powybijam. Dobrze wiesz, że to kochany tatuko nas tak wrobił. Nie moja wina, że
poczuł zew natury, a i kabzę zechciał nabić. Przy tym okazja mu się nadarzyła,
gdyż wszyscy
trzej jak tu stoi... tfu, jak tu leżymy, zjawilimy się w najlepszym momencie.
Wziął dupę w troki i pognał na dwór xięcia Partyka. Dzięki tej strasznej zimie
odpowiednie rodki będzie posiadał, tedy pewnikiem dopiero na wiosnę o nim
usłyszymy. A dzięki
komu to, do diaska, mrozy takie, że ich najstarsze krasnoludy nie pamiętają? Co,
Bokanova? Cóże tak z nagła zamilkł, wyszczekany to jeste, jak o kogo innego
chodzi, nie?
- Spokój, spokój, bo zaraz się za łby weźmiecie! - zagrzmiało inaczej, basowo. -
Wybaczcie tym nieokrzesanym młodzieńcom, bo mimo chłodu gorąca w nich krew.
Szlachecka, bądź co bądź.
Przybysz zobaczył nagle, że z okrutnych ciemnoci wyłoniła się niska, krępa
postać. Ujęła mężczyznę za rękę i pociągnęła pod chropowatą i wilgotną cianę,
gdzie stała niska prycza.
- Siądźcie i odpocznijcie, a tymczasem poznajmy się może, bo chyba przyjdzie nam
spędzić ze sobą więcej niż kilka niedziel...
- Może targowych, bo co pół roku są - mruknął który zgryźliwie.
- Cicho! Do wiosny jeszcze daleko, a i jej ku nam nie spieszno. Czekać i harować
zawsze lepiej w komitywie niż bocząc się na siebie bez nijakiego powodu. Jestem
Ruksand, chwilowo towarzysz tych dwóch zadziornych kogutów, krasnolud
samodzielny i pod
nijakim dowództwem nie służący.
- Wybaczcie panowie - wystękał zaskoczony przybysz - ale jestem nieco
oszołomiony tym szybkim i niezbyt dla mnie pomylnym obrotem sprawy. Pochodzę z
dalekiego kraju Południa. Zowią mnie De Grand Francisco di Leonardo da Illammpi.
Ponieważ jednak w
krajach Północy nie są tak istotne nabyte z wiekami przydomki używam w podróżach
znacznie krótszego miana, które brzmi Frank Lee.
- Frank? - doleciało z ciemnoci. - A cóż to za imię?
- Noo... U nas w rodzie wszyscy chłopcy mają tak na imię. Od zawsze i do
zawsze...
- Ha, mylę, że Frank Lee bardziej nam posłuży niż to pierwsze - odezwał się
krasnolud. - Pozwól zatem, że przedstawię ci resztę naszej kompanii. Ten młody
człowiek, którego raczył rozdeptać na początku naszej znajomoci to, jak już
wiesz, wielce
szacowny Waldar. Syn i prawowity dziedzic Grahamma z Kresse, właciciela tych
dóbr oraz przybytku, w którym gocimy. Ten pyskaty za, to jego przyjaciel,
zacny Bokanova, syn bibliotekarza, niestety wielce oczytany, w związku z czym
cytatami i wierszami
nas co i rusz częstujący.
- No cóż, teraz, gdy się już znamy - rzekł Frank Lee - może mi wyjanicie, co
się w ogóle dzieje. Tutaj i w tym kraju. Bo - jak wnioskuję z waszej, hm,
krótkiej rozmowy - co na ten temat wiecie.
- Pozwól, że ci to objanię - odparł z westchnieniem Bokanova. - Otóż wiedz, że
ziemie te bogato przez bogów węglem obdarzone zostały. Było to źródło dobrobytu
i przyczyna upadku. Węgiel bowiem to bogactwo tej ziemi, lecz - jak widać -
bogactwo
kapryne, bo od lat kiepskie zyski przynosi.
- Czemuż to? - zdziwił się Frank Lee.
- Drzewiej srogie zimy ten kraj nawiedzały. Węgla tu zawsze pod dostatkiem było
i całe wieki go dobywano. Co wiatlejsi i obrotniejsi ludzie za handel węglem
się brali, podatki przednie do kasy odprowadzając. Gdy jednak wybrano złoża,
które płytko pod
ziemią zalegały, kopać przyszło coraz głębiej. Ludziom za nie chciało się w
mrocznych sztolniach kuć skałę, więc jeden pradziad Waldara umylił do kopalń
krasnoludy sprowadzić. Co więcej, te - wąską jeno specjalnocią się zajmując -
konkurencją handlu
nie psuły. Oni tedy węgiel dobywali, a lud prosty po ustalonej przez xięcia
cenie go przedawał. Tak działo się przez długi czas i rosła potęga tutejszego
dworu. Nikt za na przepowiednie kilku astrometryków uwagi nie zwracał. A oni
prorokowali, że
klimat może się zmienić i takoż się stało. Nastały wiosny wczesne, lata upalne,
jesienie późne, a zimy ciepłe i krótkie. Zmalało tedy zapotrzebowanie na węgiel.
Podupadł dwór i cała prowincja. Jeno jeszcze dostawy na dwór xiążęcy sytuację
ratowały,
bowiem obowiązek dostaw edyktem królewskim był nałożony, ale nawet dziesiątej
częci tego co uprzednio nie dostawano. Prędzej to zapomogę przypominało i
nikomu nie było w smak. Nawet krasnoludy burzyć się poczęły.
- Co: krasnoludy, krasnoludy!.. - warknął z mroku Ruksand. - Każdy wie, że
ojciec Waldara to skąpiec i dusigrosz. Dukaty za węgiel brał od króla, ale
dzielić się nimi nie zamierzał. Jeno tylko wypomnienia od niego wszyscy
słyszeli, że krasnoludzka
robota nikomu niepotrzebna i jeno z łaski ich utrzymuje. A kto, jak nie my, tu
fedrował?
- Hola, hola! - przerwał mu Waldar. - Teraz ty zapominasz, że te biedne
krasnoludy, nad którymi się tak roztkliwiasz, wielce sobie żywot wród ludzi
chwalili i nie szykowali się do powrotu w rodzinne strony. Na szczęcie, jeszcze
pradziad mój, znany z
oszczędnego trybu życia...
- Ze sknerstwa, rzec chciałe chyba... - wtrącił Bokanova ze miechem.
- Skromnoci, jako rzekłem! - przerwał mu Waldar podniesionym głosem. - Dzięki
której odłożywszy zapasik niewielki miał jak przetrwać pierwsze lata
całorocznych upałów i spiekoty. Przetrwalimy, gdy inni stracili swe włoci.
Wkrótce za okazało się, że
dalej węgiel jest potrzebny, choćby do kuźni, piekarni czy łaźni i gdy zapasy
się pokończyły można było znowu wydobycie skromne wznowić. W ten to włanie
sposób stalimy się jedynym lennem, w całej prowincji, w którym czynne są
kopalnie i pamiętają jak
dobywać czarny kruszec. Inaczej dawno bymy tu zamarzli. Tylko dzięki zamkowym
piecom możemy tutaj wytrzymać.
- Jednak tegoroczna gwałtowna zima, pierwsza od tylu lat, powinna była nastroje
odmienić? - zdumiał się Frank Lee.
- Moci panie Lee, stało się tak jak to zawsze, gdy w kabzie pusto, a w żołądku
i we łbie groch z kapustą - westchnął Bokanova. - Kiedy z nagła sroga zima
nastała i jeszcze nikt nie zoczył złamanego szeląga za węgiel, który hałdami
wokół zamku zalegał,
kłótnie się poczęły o to, jak zarobek dzielić. Ze wszech stron pilne proby o
węgiel napływały, jednak nikt z okolicznych włocian dużych zapasów na handel
nie miał. Tedy nie mając konkurencji ojciec zwlekał, nie wiedząc komu pilnowanie
interesu
powierzyć. Na wszystkie strony pisma rozesłał bymy do zamku wracali, po czem
rozleniwione krasnoludy do roboty w kopalni zapędził. Nasza trójka dwór xięcia
Partyka pożegnała, akurat gdy pierwsze niegi spadły. Gdymy więc tu dotarli
jego ojciec od
razu Waldara swym namiestnikiem ogłosił. Nas dwóch za na doradców najął, po
czym cały zapas węgla na wszystkie wozy z okolicy zebrane zapakował i z młodszym
bratem Waldara wyruszył do dworu xięcia, gdzie pewnie odbierze bieżącą i zaległą
zapłatę.
Potem niezawodnie ruszy po kraju, aby resztę zapasów przedać i po tylu latach
chudoby nieco zasmakować radoci tego wiata.
Zapadła głęboka i znacząca cisza.
- Co do radoci wiata, to znam dykteryjkę jedną... - zaczął Bokanova.
Dwa głosy odezwały się jednoczenie:
- Akurat czas dobry na dykteryjki!
- No to dawaj - nic innego nie mamy do roboty!
Bokanova nie miał wątpliwoci do której proby się przychylić.
- Było tak. Jadą w karocy dziadek z wnuczkiem, a woźnica do dyszlanta rzecze: "W
tym miecie połowa dziewek ma dychawicę, a druga połowa france!" Na to dziadek
budzi się. "Co on powiedział?", pyta wnuczka. "Cicho, dziadku", ten odpowiada,
"Mówi, żeby
rempać ino te, co kaszlą!"
Mrok zrodził dwa pogardliwe kaszlnięcia.
- Jeli co mogę rzec - odezwał się po chwili Frank Lee - w tak młodym wieku
namiestnikiem zostać, nie każdego ta łaska spotyka....
- Łaska! A niech ją licho porwie z tatukiem i braciszkiem kochanym! - wrzasnął
Waldar. - Nie doć, że większoć wojów do ochrony ze sobą zabrali, to jeszcze
ogłosili, że nasza trójka to jedyna siła, która nad porządkiem i sprawnym
wydobyciem będzie
czuwać. A krasnoludy do pracy gonić przykazał i normę wydobycia utrzymywać.
Waldar westchnął ciężko.
- Niestety, krasnoludy postanowiły wykorzystać okazję i przejąć kopalnię. A
ponieważ zamek na starych chodnikach stoi, nie mieli z tym trudnoci. Już w
drugą noc po wyjeździe ojca przekuły się do piwnic zamku, zerwały wieloletni
sojusz, a w efekcie
każdy z nas dostał pałką po łbie i obudził się w tej norze.
- No nie ferowałbym tak szybko srogich wyroków - zagrzmiał z ciemnoci głos
Ruksanda. - Przez te lata sojuszu, jak go nazwałe, wykorzystywalicie moich
braci i dorabialicie się na ich pracy.
Waldar rozemiał się gorzko.
- Droga wolna, wracaj do swoich rodaków i pokajaj się przed ich Radą i Eggarem.
Zobaczysz, że ciebie pierwszego batogiem zapędzą do roboty. Chcesz, pomogę ci:
hej!? Straże! Hej! Hej!
- Doć! - Do wrzasków, które zabrzmiały w mroku dołączył się Bokanova. -
Przestańcie do diaska, bo znajdę was obu i każdemu dam po łbie. Pamiętaj Waldar:
Ruksand to nasz towarzysz, a ty Ruksand bacz, że niektórzy twoi ziomcy razem z
nami pod ziemią
tyrają i na szczęliwych nie wyglądają.
- Ha - sapnął krasnolud. Odczekał chwilę uspokajając oddech i burknął: - Co
racja to racja. Cały ten przewrót to robota kilkunastu staruchów z Rady, a
najpewniej samego Eggara. Gdyby twój ojciec pozwolił krasnoludom zarobić, nigdy
by im jakie rewolty
do głowy nie przyszły.
- Chwila, Ruksandzie! - wykrzyknął Waldar - Kto mówi, że zapłaty by nie dostali?
Wszak pierwej hałdy należało sprzedać i to szybko, póki niegi dróg nie zawalą.
Niechby ojciec się wdał w rachunki z tutejszą krasnoludzką Radą to do wiosny by
nie
wyjechał.
- Znowu zaczynacie? - wycedził Bokanova. - Pamiętajcie jedno. Wszyscy razem po
kolana wdepnęlimy w to gówno, co nam ostatnio unaocznił moci Lee wylewając
zawartoć kubła. Eggar szybko kopalni twemu ojcu nie odda i dalej będzie nas
pędzić do roboty.
- Ależ po co? - zdumiał się Lee. - Wszak sami mówicie, że węgla stąd nie
wywiozą.
- Domylam się - mruknął Ruksand - że Rada chce jak najwięcej węgla wybrać, do
czasu gdy mróz niegi do reszty skuje i saniami będzie można węgiel wozić.
Wtedy, gotowiznę mając, za którą i broń kupić można i najemników opłacić, będą
się mogli z xięciem
targować, kto nad kopalniami pieczę ma sprawować. Szczęliwie dotknął ich jednak
brak drewna na szalunki, a także łuczyw i żagwi. Gdyby nie to, dzień i noc w
kopalni bymy tyrali. Nie martwcie się jednak, was to pewnikiem też z rana
czeka. Dodatkowe
ręce do roboty to dla nich zbyt wielka pokusa.
- Sądzę, że los mój szybko się odmieni - odparł wesoło potencjalny kandydat na
górnika. - Najpierw się wystraszyłem, gdy w gospodzie swoją ofertę handlową
krasnoludom wyłuszczyłem, a ci za kark mnie ucapili i do lochu wtrącili - przez
chwilę sapał
oburzony.- Ale z tego co mówicie pewnikiem widzę, że o lepszą pozycję
przetargową im chodzi. Mniemam tedy, że dwa, trzy dni, cena na moje butleje
zostanie ustalona.
- Na co? - zdumiał się Ruksand.
- Och, tylko nie to! - wykrzyknął Bokanova. - Przywiozłe butleje? Czyżby
pochodził z Laudinum? Jeli tak, to mimo tych ciemnoci jeszcze czarniej widzę
naszą przyszłoć. Teraz te pokurcze wykończą nas wszystkich.
- Nie tragizuj Bokanova - upomniał go Waldar. - Jak zwykle jęczysz bez powodu.
Co to za betleje i z czym się to je?
- Matko jedyna, ty zakuta pało! - wystękał Bokanova. - BETLEJE to ciasteczka, a
on mówi o BUTLEJACH! Nigdy o nich nie słyszałe ty ignorancie?
- Zaraz, zaraz! Moci Lee - sądząc po odgłosach Ruksand zerwał się na równe
nogi. - Czyżby te wasze butleje to były nasze lihbolle?
- Owszem - odparł Frank Lee tonem profesjonalisty. - Butleje i lihbolle to jedno
i to samo. Nie chcę być nieskromny, ale uważam, że egzemplarze wytwarzane w
naszej rodzinie należą do najlepszych.
- Może kto wreszcie wyjani co to za betleje? - przerwał mu podenerwowany głos
Waldara.
- Butleje! BUT-LE-JE! - jęknął Bokanova. - To nic innego, kuty afonie, jak
wiecące butelki. Rozumiesz już?
- Nieco powierzchowne tłumaczenie, ale oddaje istotę zastosowania. - Kupiec
wyraźnie poczuł się pewniej w znanym sobie temacie. - Na oko to właciwie zwykłe
butelki, jeno ze szkła przedniej jakoci. Jednak w ich wnętrzu zachodzi proces,
który pozwala
uzyskać ciepło i wiatło.
- O bogowie, to koniec z nami!- jęknął Ruksand.
- Teraz masz rację - przyznał poeta. - Mając wiatło twoi pobratymcy będą nas
pędzić do kopalni dzień i noc, nie dając nawet chwili wytchnienia. Tydzień
takiej roboty i ...
Usłyszeli dźwięk udanie naladujący podrzynanie gardła.
- Nie chcę was martwić - odezwał się po chwili Ruksand grobowym tonem - ale
Eggar nawet brakiem stempli przejmować się nie będzie, a przy takim rabunku
chodniki zaczną się walić w kilka dni. Te wzgórza są niczym ten drogi ser, jaki
widziałem kiedy na
dworze xięcia. Więcej w nich dziur jak skały.
- Hm... Nie martwcie się - powiedział szeptem Lee. - Za wiele z moich butleji
nie skorzystają. Pełnych mam ze sobą co ze trzy tuziny, a i te przecież szybko
się rozładują.
- Jak to?! - z nadzieją w głosie również szeptem zapytał Waldar. - Wszak sam
mówiłe, że te butleje wiatło dają...
- Oczywicie, ale przecież nie stale. Inaczej dawno bymy z torbami poszli.
Nasze do najlepszych należą, tedy szeciogodzinny certyfikat mają.
- Ale nie więcej? - chciał się upewnić Waldar.
- Nie! - Zapewnił kupiec, aby zaraz dodać ciszej.- Potem naładować je trzeba.
- Naładować? - jęknęły dwa głosy.
- N-no tak... Ale nie martwcie się! - Z odgłosu sądząc plasnął dłonią w kolano.
- Do tego niezbędne są solidne pioruny, a o te raczej trudno w rodku mroźnej
zimy. O! - triumfalnie zakończył.
- Koniec z nami! - wycharczeli unisono trzej więźniowie.
- Co znaczy, koniec? - zaniepokoił się Frank.
- Panie Lee - niemalże z płaczem odezwał się Bokanova. - Tyle tędy wędrujecie i
nikt wam nie mówił o Wzgórzu Pięciu Piorunów?
- A i owszem, podobno na tym wzgórzu powieszono przed laty pięciu złoczyńców.
- Och, nie! - zajęczał Waldar. - Mówisz o Drzewie Trzech Pietruków, co ich
powiesili. A mi chodzi o Pioruny... Pioruny, czyli błyskawice! - zgrzytnął
zębami. - Na tym wzgórzu stoi wieża magiczna. Podobno przed wielu laty wzniósł
ją czarnoksiężnik Colon
Stratos. Specjalizował się w skomplikowanej sztuce wywoływania burz. Podobno
zniechęcony trudami badań opucił...
- Srata-tata! Opucił! - prychnął krasnolud. - To czemu krwawa smażenina na
cianach do dzi tam po nocy wieci?
- No-o... Nie wiem. W każdym razie po jakiej burzy już go nie było i nie ma.
Jednakowoż albo w niej co pozostawił, albo objął ją jakim czarem, bo kiedy
tylko pełnia nastaje, przez pięć dni, koło północy, przez godzinę walą w nią
pioruny. I to nie
byle jakie, ponoć grzmoty, aż nad Czarnymi Stawami słychać, a to dzień jazdy
koniem stąd. Zresztą, jeżeli się nie mylę, ku pełni idzie to i sami je
usłyszycie. Przegapić tego nie sposób.
- Ale-ale! - krzyknął Bokanova. - Może nikt z nich o ładowaniu nie wie? Jak się
wszystkie butleje wyładują, to zostawią je w spokoju i wrócą do łuczyw. Jako
tych kilka dni wytrzymamy, a potem wrócimy do starej normy.
- Bogowie-miejcie-litoć-nad-nami!.. - wyszeptał Frank Lee. - Przecież nim mnie
do lochu wtrącili sam im wszystkie zalety butleji wyłuszczyłem, o problemie
ładowania nie zapominając. Nawet im przyrząd niezbędny do tego pokazałem... I-i-
i... - rozpłakał
się i zaczął mamrotać: - Tatko drogi, mamo moja... Wszyscy moi krewni. Jeli
mnie słyszycie...
- No to koniec z nami!- zawtórował mu Bokanova.
Musiał runąć na podłogę, sądząc po łomocie z ciemnoci, a to zlało się z jękiem
wydobywającym się z gardeł jego towarzyszy. Nie wiadomo jak długo użalaliby się
nad sobą, gdyby nie głone krzyki i zgrzyt otwieranych drzwi. Mrok rozjanił
blask ognia
niesionego przez brodate postacie.
- Nu-o, mo-ci Lee... I-kch! - wymamrotała pierwsza z nich, przy czym powietrze
uderzone wonią fermentującego napitku uciekło do kąta i tam trwożnie wtuliło się
w szpary muru. - Cz-czas na was. Miesiącz-czek prawie w pełni. Tedy popróbujem
tej nocy, a
nuż... I-kch!.. kilka piorunów nałap-piecie. No - ruszać się! Wszyscy! Co se
mylicie wyskrobki, że będziecie się tu do witu wylegiwać?! J-jip! Jak was
wielce szanowny Lee przyucz-czy do roboty, to sami będziecie na wieżę chodzić.
Cz!.. Cz!.. Czk! -
Zaatakowała go cała salwa czkawki, ale w końcu poradził sobie z nią: - Cz-czas
na was! J-jipczk! - Z wysiłkiem podniósł drugą rękę i wskazał Ruksanda: - Ty!
Zd! Rajco! Idziesz z na! Mi!
Ruksand zerknął na Waldara, poruszył kępą włosia pod nosem, ale nie odezwał się
ani słowem. Z pochyloną głową wyszedł pierwszy przeciskając się szybko przez
szpaler wartowników.
***
Trójka obładowanych ponad miarę ludzi brnęła przez ciężki, kopny nieg,
zapadając się w nim po kolana. Wszyscy wraz z przydzieloną im strażą ciężko
sapali i dyszeli. Wciekłe spojrzenia rzucane na Franka Lee dobitnie wiadczyły,
że wbrew jego
zapewnieniom nadzwyczaj lekki, jak twierdził, a zarazem przenony sprzęt może i
był tak oceniany, ale chyba przez juczne konie. Już po paru chwilach każdy
fragment dziwnej konstrukcji ciążył ponad miarę i wydawał się całkowicie zbędny.
Co gorsza,
marszu bynajmniej nie ułatwiał cienki, lecz jak już się przekonali nadzwyczaj
wytrzymały sznur, którym byli powiązani. Tylko ponure miny krasnoludów
powstrzymywały wszystkich, a zwłaszcza Bokanovę przed cinięciem całego ładunku
w najbliższą zaspę.
Strażnicy co prawda sięgali ludziom tylko do brody, za to w barach przypominali
solidne piece kaflowe. Z ponurymi minami mało delikatnie zachęcali ich do
szybszego marszu, łypiąc przy tym okiem w stronę zamkowych sal, skąd dobiegały
odgłosy srogiej
pijatyki. Widać cniło się brodaczom za weselszym sposobem spędzenia wieczoru,
niż stanie na mrozie i nadzorowanie ładowania butelek. Szczególnie, że włanie
dzisiaj odkryto jeszcze jedną piwniczkę z winami. Kransoludy przedostały się tam
bynajmniej nie
przez drzwi, których strzegła magiczna pieczęć, a przez całkiem spory wyłom,
który ordynarnie wykuły od tyłu.
Waldar również zerknął na owietlone okna dworu. Ech, Ruksand skurczybyk,
pomylał. Podaje do stołu i gary zmywa, ale przynajmniej w cieple.
- No, nie popychaj mnie, przykurczu! - warknął Frank Lee, dźgnięty w poladek.-
Chcesz, abym butleje potłukł?
Krasnolud przewiercił go złym spojrzeniem, lecz widać obawa przed Eggerem
utemperowała jego reakcję. Nie mógł jednak cierpieć, że kto ma ostatnie słowo
w rozmowie:
- A chcesz zęby pogubić, jak tych dziesięciu tuzinów nie naładujecie?
Poziom dyskusji nie wróżył niczego dobrego i Waldar postanowił czym zająć
wzburzonego handlarza.
- Mówicie, panie Lee, żecie obyci z piorunami?
Mimo powrozu na szyi, kupiec zwrócił głowę ku niemu.
- W naszej rodzinie fach przechodzi z ojca na syna - powiedział półgłosem ale z
wyraźną dumą.- W północnej częci hrabstwa Kresów wiedzą o nas w każdym miecie,
tam butelki piorunowe dobrze się zna i szanuje. - Splunął sobie pod nogi. - Ale
podstawowa
zasada to dobra znajomoć zasad, a nie, psia mać, jaka magiczna wieża.
Z wyraźną odrazą machnął ku samotnej budowli stojącej porodku doliny, gdzie
włanie kierowali ich strażnicy. Nieoczekiwanie odezwał się Bokanova, dotąd
tylko pobrzękujący całymi girlandami butleji.
- Kogo nie usiecze, temu rzyć przypiecze.
Krasnoludy, dla których szczytem dobrego dowcipu było podcięcie stempli w
sztolni przyjaciela zarechotały dobrodusznie.
- To takie tutejsze powiedzenie. - Waldar poprawił z brzękiem ładunek na
grzbiecie.- Podobno ukuł je pewien miałek, co po pobycie w wieży musiał zawsze
od rodka łaty skórzane na portkach mieć.
Obejrzał się za siebie.
- Takie miał blizny na zadku, że wszystko inne przecierał w dwa dni - wyjanił
widząc niezrozumienie w oczach handlarza.
Ten rozejrzał się po nieboskłonie. Mróz nadawał powietrzu nadzwyczajnej
przejrzystoci.
- W zimie też walą?
- Jak mówilimy - zawsze dwa dni przed pełnią, w pełnię i dwa dni po niej.
Resztę drogi przemaszerowali w milczeniu i stanęli dopiero, kiedy poczuli pod
stopami gruz ukryty pod niegiem. Złożyli u podnóża budowli butelki i pakunki z
częciami dziwnego przyrządu obdarzonego przez handlarza mianem letopyrza oraz
zwój dźwiganej
przez Waldara cienkiej linki, którą byli powiązani. Dowódca straży wskazał
pierwsze stopnie okalających wieżę schodów.
- No, odpoczniecie na wierchu. Tobołki w garć i jazda. My was tu przypilnujem,
a jak by który spadał to go będziem łapać.
Wszystkie krasnoludy zgodnie zarechotały ubawione nadzwyczaj celnym ich zdaniem
dowcipem kamrata.
- Czycie zwariowali!? - wrzasnął Bokanova. - Mamy leźć po tej lizgawce, a
potem skakać na szczycie powiązani jak pęczek rzodkiewek?
- Rzodkiewki zimą nie rosną - zauważył inteligentnie jeden ze strażników
wywołując kolejną falę wesołoci.
- Nie może to być - poparł poetę handlarz. - Musimy mieć swobodę ruchów. Inaczej
nici z łowienia piorunów. Co innego sterować letopyrzem jak się biega po polu.
Ale tutaj ledwie będzie się można ruszyć. Jeden krok i to który z was będzie
łowił pioruny.
Dowódca eskorty zadarł głowę i spojrzał na czubek wieży majaczący w srebrzystym
wietle księżyca. Następnie obrzucił ponurym spojrzeniem więźniów i leżącą u ich
stóp stertę pakunków. Z zafrasowaniem podrapał się po gęstej brodzie. Widać, że
argumenty
przedarły się do jego umysłu, ale walczyły tam z posłuszeństwem, a chyba jeszcze
bardziej ze strachem.
- Eggar rozcinać sznurów nie kazał - wymamrotał niepewnie.
- Ale i nie zakazał - wpadł mu w słowo Bokanova. - A najtęższe umysły na dworze
xięcia Partyka powiadają, że co nie zakazane to i dozwolone. - Nie dodał jednak,
że slogan ten ukuto na wieć o podbojach i to nie wojennych samego xięcia.
- Niby to i racja - odparł krasnolud połechtany nieco przyrównaniem do
najtęższych umysłów. - Zrobim tak: pójdziecie wolno, jeno ciebie - wyszczerzył
zęby i grubym paluchem wskazał na Bokanovę - zostawim na sznurku. Jeden ruch i
fruuu... spotykamy się
na dole.
- Jak to! - wydarł się wierszokleta. - Dlaczego ja, może on? - wskazał na
Waldara.
- Bo przywiązany jako ostatni - odparł krasnolud. - I nie będziem się więcej
męczyli niźli trzeba.
- Co to za męka? - bronił się buńczucznie Bokanova. - Taką cieniznę jak ten
sznurek w mig przetniecie.
Śmiech krasnoludów nieco go spłoszył.
- Toć to nie zwyczajny konopny sznurek jeno kopalniana lina - odparł jeden z
krasnoludów ocierając z oczu łzy.
- Co takiego? - zdziwił się już zwyczajowo Bokanova.
- To sznur wzmocniony najlepszym drutem w naszych kuźniach kowanym - odparł z
niejaką dumą dowódca. - Dlatego lina, choć cienka i lekka, jest w stanie unieć
wielkie ciężary.
Potem wyjął z jednej z przytroczonych do pasa sakw dziwne nożyce o krótkich
ostrzach i długich rączkach. Z ich pomoca uwolnił Waldara wraz z handlarzem.
- Niech tylko który spróbuje mignąć w bok, to wasz koleżka pozna co to ptasie
loty - dodał na koniec i potrząsnął zwojem długiej linki.
Jego kamraci, już chyba tak z samej radoci życia, poszturchiwaniami ustawili
ich rzędem przed wieżą. Waldar, przy każdej okazji popychany mocniej od innych,
zmełł w ustach przekleństwo, wstał i otrzepał się ze niegu. Chcąc nie chcąc,
rozpoczęli swój
marsz ku wierzchołkowi
Jak na wieżę stawianą przez maga, w zasadzie wyglądała typowo. To znaczy schody
miała na zewnątrz, a wejcie do rodka od góry, i każdy, kto miał choć łut
rozumu, wiedział, że co takiego należy omijać sporym łukiem. Co do schodów,
jeli tu nawet była
jaka bariera, to lad po niej zaginął, a i stopnie wykruszone słońcem, deszczem
i mrozami pozostawiały wiele do życzenia. Teraz na dokładkę przyprószone
niegiem dawały niepowtarzalną okazję do krótkiego lotu po stycznej do budowli.
Krasnoludy, krążąc
wokół wieży, wiernie odtwarzały ich spiralny ruch ku górze. Wkrótce dawało się
rozróżnić wydeptaną w niegu cieżkę. Frank Lee zakaszlał.
- A właciwie dlaczego do tej wieży nie da się wejć?
Idący na czele Waldar zwolnił i wspierając plecy o ospowaty mur, zwrócił ku
niemu twarz, bladą w wietle księżyca.
- Wejć się da, a każdy kto wszedł, czy tego chce czy nie, w kawałkach wylatuje.
Handlarz potknął się i gdyby nie ręka Bokanovy, jak nic spadłby na dół.
- Tutejsi mówią, że tam jakie potwory mieszkają, co ludzi zżerają - jego
wybawiciel dmuchnął długim pióropuszem pary. - Ale to bujda. Faktem jest, że
głowę jedynego wcibskiego poszukiwacza skarbów znaleziono spory kawałek od jego
butów, ale nawet
wilcy jej nie nadgryzły!
Frank Lee dokonywał teraz cudów akrobacji, aby nie dotykać muru wieży, a zarazem
nie zlecieć ze stopnia. Nie wiadomo czym by się to skończyło, gdyby nie szczyt,
który ukazał sie za kolejnym zakrętem. Poszczerbione blanki nadawały mu wygląd
monstrualnego, a na dodatek obtłuczonego denka od butelki. Złożyli bagaż
porodku kręgu, w miarę daleko od klapy włazu. Bokanova miał idiotyczne
wrażenie, że słyszy szepty dobiegające spod zamknięcia, lecz nie dzielił się z
nikim tym spostrzeżeniem.
Frank Lee trzęsącymi się rękami gmerał w wiązkach butelek, potem wyszarpnął zeń
dziwne urządzenie, które najbardziej przypominało nadnaturalnej wielkoci
grzebień ze szpikulcem. Gdy skończył, z cienkich prętów począł składać
letopyrza.
- Swoją drogą piękny widok - mruknął Bokanova wsparty o zrąb muru.
Istotnie mieli stąd panoramę na całą dolinę i otaczające ją wzgórza. Skąpane w
srebrnym wietle księżyca przypominały Waldarowi pejzaż na jednym z arrasów w
bibliotece.
Nieartykułowany ryk z dołu i mocne szarpnięcie sznura targnęło Bokanovą i
przywróciło ich do rzeczywistoci.
- Dobra, dobra! - krzyknął Waldar przezornie trzymając druha za rękę. - Jeszcze
nie grzmi! - I po chwili dodał znacznie ciszej.- Durniu....
W tym włanie momencie rąbnęło, aż skry sypnęły. Bokanova wrzasnął i wskoczył
przyjacielowi na plecy. Ten zaklął i wyłożył się jak długi. Kiedy w uszach
przestało im dzwonić, usłyszeli nerwowy chichot handlarza.
- Wstawać, zające - zawołał podejrzanie ożywiony. - Burza idzie!
Stojąc w rozkroku trzymał w dłoniach linki letopyrza szarpanego nie wiadomo skąd
przybyłym wiatrem. Jego podmuchy wirowały wokół wieży niczym wiedźmy na weselu.
- Wiązać linkę do szpikulca! - polecił handlarz wskazując na grzebień. - A u
dołu butelki przystawcie.
W miarę sprawnie, rzucając kose spojrzenia w górę, wyjęli naczynia z wiklinowych
stojadeł i ustawili w rzędzie. Kiedy wiązali linę, powietrze wokół szczytu wieży
zaczęło ostrzegawczo trzeszczeć.
- Szybciej, do licha, bo nas przysmali! - ryknął handlarz zmagając się z
cudownie ożywionym letopyrzem. - Uwaga!
Pucili sznur w ostatniej chwili. Od nieba ku ziemi pomknęła błękitna jasnoć,
skowycząc zatańczyła na szpikulcu, a potem z potępieńczym chichotem spłynęła do
butelek.
Odskoczyli, lecz i tak w ich twarze zionął, gęsty jak sos odór spalenizny. Frank
Lee zachowywał się jak okoliczny wariat, jurodliwiec - tańczył na krawędzi muru
i piewał na całe gardło. Skoczyli ku niemu i nie bacząc na kopniaki, ciągnęli
na
platformę. To go ździebko otrzeźwiło.
- No - spojrzał przytomniej. - Wymieniajcie butelki. Szybko!
Nie było czasu na wystawianie diagnozy. Założyli rękawice i ostrożnie wsunęli
naładowane butelki w stojadła. Kiedy podstawili puste, powietrze znowu
zaćwierkało i grzmotnęło tak, że aż kawałki muru prysnęły. Poeta zamamrotał co,
co w chwili względnej
ciszy nie zabrzmiało jak litania ani cytat z wielkich poetów.
- W mordę, w mordę! - ryczał Frank Lee.- Nie złapałem go!
Znowu rąbnęło, aż klapa włazu podskoczyła. To kolejny piorun trafił gdzie w
wieżę omijając letopyrza. Handlarz, niczym w transie, wyginał się na wszystkie
strony, próbując nadać mu właciwe położenie. Tym razem udało się! Jasnoć
spłynęła wzdłuż
sznura i po grzebieniu przeskoczyła do naczyń. Bokanova chwycił najbliższe i
zawył. Włosy stanęły mu na sztorc, a zęby zgrzytnęły tak upiornie, że nawet
szklarz nie zniósłby tego dźwięku.
- Za duży ładunek - rzeczowo stwierdził Frank Lee. - Pomóż mu, to nadmiar
szybciej spłynie.
Waldar wolałby wsadzić ręce do ula, ale rzucił się do druha i chwycił za
butelkę. Zatelepało nim paskudnie, a potem ze zgrozą poczuł jakby woń smażonej
wieprzowiny. Szczęliwie po sekundzie podrygi Bokanovy ustały. Wcisnęli
niesforne naczynie do
stojadła i klapnęli na posadzkę.
- Zlałem się - powiedział pisarz ponuro, choć jego zęby wciąż wystukiwały rytm -
marzenie każdego werblisty.
Podniósł do góry ręce i mogli zobaczyć nadpalone rękawice. Znowu poczuł
szarpanie sznura. To krasnoludy przypominały, kto tutaj rządzi. Mimo że mięnie
bolały jak po srogim obiciu, musieli wstać i dokończyć wymiany naczyń. Handlarz
w kolejnym napadzie
euforii prezentował na wieżycowym parapecie nowe, efektowne taneczne figury.
Łups! Następny piorun, kolejne butelki i tym razem Waldarowi sfajczyło częć
czupryny.
Łups-dups! Znowu podmiana i kolejne łups! Uszy bolą, w nosie kręci, a w gębie
smak, jakby metalowe opiłki żuł. Z radocią ustawili ostatnią porcję butelek.
Frank Lee, teraz już zmęczony, z trudem manipulował letopyrzem. Wyraźnie
opuciły go niezdrowe emocje i jedyne co chciał to skończyć zadanie. Wiotki
teraz letopyrz krelił zawiłe pętle, jakby usiłując przechwycić jeszcze ten
jeden, ostatni błysk. I tak
się stało! Grzmotnęło, lecz jednoczenie, z czystego dotąd nieba sypnął nieg.
Niespodziewana zawierucha przeszyła ich ciała tysiącem lodowych igieł. Handlarz
zachwiał się, a potem wolno, jak na jakim pokazie, zaczął spadać. Bokanova
rzucił mu się na
pomoc i nietrudno było zgadnąć, że sznur po którym spływały błyskawice, splącze
się ze sznurem którym był opasany. Krzyknął rozpaczliwie, lecz nie było czasu na
jakąkolwiek reakcję. Płomień błyskawicy spłynął z nieba i choć częć jego
skierowała się do
butelek, reszta poraziła obu mężczyzn oraz stojącego na dole krasnoluda. Brodacz
zawył, aż wzgórza odpowiedziały echem.
Cudem chyba tylko udało im się cało opucić wieżę. Potykając się o splątane
linki letopyrza, dźwigając naładowane pojemniki i - poganiani kolejnymi
uderzeniami błyskawic - na pół zeszli na pół zjechali po schodach okalających
wieżę. O dziwo, nie tłukąc
żadnej z dźwiganych butlei.
Tutaj siły opuciły handlarza i Waldar, bez zbytniego entuzjazmu, musiał wziąć
go na plecy. Na szczęcie zawieja nieco zelżała. Krasnoludy, zapomniawszy o
swojej roli, wzięły częć bagażu. Jeden z nich, ten trafiony przez piorun,
wyraźnie gadał od
rzeczy, gdyż pomstował na Eggera na czym wiat stoi. Handlarz wtórował mu
głuchymi jękami. Co jaki czas bełkotał o okowicie, lecz niejasnym było, czy
zamierza ją pić czy okłady czynić. Wieżyca za nimi na przemian ginęła i
pojawiała się w tumanach
znowu sypiącego niegu. Krasnoludy oglądały się na nią trwożliwie. W białym
wietle księżyca wyglądała jeszcze straszniej. Nagły błysk jeszcze jednego
spóźnionego pioruna olepił ich prawie.
- Jutro my nie idziem! - Zdecydował nagle pokurcz trzymający ariergardę. - Kolej
na tych, co fedrowali dzi piwniczkę janiepaństwa.
- A juci - nie pódziem! - Pisnął inny, z tyłu. - Egger tupnie nogą i pierwszy
bedziesz leciał.
Bokanova, zawsze skory do jątrzenia, przestał lizać zakrwawione kostki lewej
dłoni i wtrącił się: - Jutro to dopiero będzie grzmiało. Jutro jest pełnia!
- To prawda - dołączył Waldar. - Jest takich kilka dni w roku, że pod wieżycę
ciągną z okolicy wszystkie koty. Bo jak wali w nią, tak jak pewnie będzie walić
jutro, to ziemia się nagrzewa aż dymi wkoło i wszystkie szczury, myszy, żaby i
inne paskudztwa
wygania z dziur. Zwykle tak jest z początkiem grudnia.
Bokanowa obejrzał się podejrzliwie - skąd taka fantazja u tego scyzoryka? I
nagle wspomniał sobie trzy koty, które dostrzegł z wieży w blasku księżyca.
- Waldar, ty nie kłamiesz, jutro będzie jeszcze gorzej!- niemal krzyknął ze
strachu.
- Będzie. Nie pamiętasz jak kiedy pisałe ballady przy wietle piorunów?
Nie pamiętał, lecz to nie znaczyło, że nie było tego incydentu, ballady rzadko
pisze się o suchym gardle. Przypomniał sobie jednak co innego - sam kiedy ów
fenomen obserwował i doliczył się, że w pełnię w tę przeklętą iglicę trafia
znacznie więcej
piorunów niż w przeddzień.
- Jutro to nas dopiero przesmaży - jęknął w nadziei, że przyjaciel znajdzie
jakie pocieszenie. - Będzie gorąco, oj bardzo gorąco.
Szli chwilę w milczeniu. Wiatr niósł zapach ciepła, dymu i strawy. Głód ponownie
mimo bólu, zmęczenia i ponurych prognoz dał znać o sobie. W brzuchu Bokanovy co
zagrało. Sięgnął do kieszeni, gdzie wród mieci wyczuł ręką kilka wyschniętych
na koć
okruchów chleba.
- Żeby-ż choć kropla wina - buchnął z niego żal najszczerszy, wspomnieniem
licznych uczt przywołany. Zrozumiał, że takie wspomnienia nachodzą prowadzonego
na szubienicę złodzieja, że to niemal przedmiertne skurcze pamięci. Pociągnął
nosem. Czy to
możliwe, że dla jego podniebienia sprowadzano zza dalekich wschodnich mórz trawę
cytrynową i uszate grzyby mu-er, że udźce wielkich kuraków posypywał szczodrze i
rozrzutnie zmielonym korzeniem galangi, że przebierał między cukrem palmowym, a
miodami?
- Wina? - zdumiał się Waldar. - A co ci do łba przychodzi, tłuku. Woda i chleb
już nie starczają?
Wyczuł, że z przyjacielem jest niedobrze i prowokował go do kłótni, co zawsze
poetę wprowadzało w lepszy humor.
Tym razem nie.
Bokanova szedł z przymkniętymi oczami i mamrotał dalej.
- Czy wiecie jak przygotować na ten przykład grzyby shiitake z czarnymi
orzechami? - Nikt mu nie odpowiedział. - No więc potrzebujemy dwuręczną garć
grzybów shiitake, dwie cebulki dymki, łyżkę wazową oleju orzechowego, łyżkę sosu
sojowego, takąż sosu
rybnego. Albo kura w mleku kokosowym, albo kura z kasztanami wodnymi. - Splunął
w nieg. - Nie, kaczka w sosie korzennym! - zdecydował. - Kaczka w sosie
korzennym, o ile mamy sok tamaryndowy i dobry korzeń galangi...
Zapewne pokręcił co z korzeniem albo nie trafił w gusta Waldara, gdyż ten
zdzielił go potężnie w kark, zmuszając do milczenia.
- Patrz, te pokurcze sobie nie pożałują! - wskazał na majaczący w dali wóz.
Faktycznie - był pełen jaki naczyń. Nie wiedzieć czemu okryty płachtą. Wiatr
targał nią na wszystkie strony, ukazując co jaki czas dziwne kształty. Niewiele
ich obchodziło krasnoludzkie opilstwo. Sznury na ich szyjach szarpnęły,
zapowiadając sunącego
chwiejnie w ich stronę samego Eggera.
- Jutro to wszystko ma być porządnie naładowane! - przykazał stając przezornie o
kilka kroków od nich.
Bokanowa i Waldar spojrzeli z nienawicią. Frank Lee nagle zaczął się szarpać,
więc szlachcic z ulgą opucił go na nieg. Handlarz wstał zataczając się
jeszcze.
- Widzę, że butle kto powiązał po szesnacie - krzyknął. - To szaleństwo!
- Cz-t! - Czknął i wzruszył barami krasnolud. - Niektórzy całe życie spędzają w
szale - rzucił filozoficznie.
- Panie, do szesnastej butelki to nawet podejć się nie da - z dwu kroków
wąsiskami ruszać zaczyna! - jęknął kupiec.
- Nie moje zmartwienie. Nie będą wszystkie pełne, albo będzie która oszukana
dacie mi wreszcie dobrą okazję! - Przejechał paznokciem kciuka po szyi i
odwrócił się na pięcie.
***
Mimo że wejcie do lochu wyszczerzyło ku nim ciemną paszczę, widok ten przyjęli
z ulgą. Tu przynajmniej mieli osłonę przed wiatrem, a i tę odrobnę ciepła.
Krasnoludy odwiązały sznury, cisnęły im jedną butleję i zatrzasnąwszy z hukiem
klapenblok pognali
napełnić kałduny piwem, winem i żarłem.
Teraz, gdy mieli wiatło mogli dokładniej przyjrzeć się miejscu, gdzie ich
trzymano. Jeszcze tydzień temu miecił się tu magazyn broni. Po wyjeździe tatki
niewiele tam zostało, ale na początek krasnoludom wystarczyło, kiedy się
przekuły z kopalni do
składu. Po tym wyczynie pozostał ziejący mrokiem otwór na cianie.
Waldar spojrzał na trzymaną w dłoni butleję, a potem przeniósł wzrok na
towarzyszy niedoli.
- Mylę, że przed snem można się jeszcze rozejrzeć - stwierdził.
Gdy zaszli już dobre kilkadziesiąt metrów w głąb, niespodziewanie odezwał się
handlarz.
- Wybaczcie mi.
- Co, wybaczcie? - zdumiał się Bokanova, który zawsze jako ostatni tracił siły
do gadania.
- To już nasz koniec. Znam się na tym, pradziadek i stryj dziadka próbowali z
chciwoci dokazać tej sztuki i ładować po osiem - dziesięć butli na raz. Jeno
klamry od butów i sprzączka od pasa się po nich ostały.
- Czemu mamy ładować na raz, czemu nie tak, jak się należy? - Waldar był jak
zwykle konkretny.
- Bo je te, tfu, pokurcze z żądzy złota tak powiązały. Wiedzą doskonale, że
więcej niż kilka łynięć nie schwycimy, więc wzięli się na sposób, by zyski
pomnożyć...
- Ku chwale krasnoludzkiego ludu! - dokończył niespodzianie Bokanova. - Już ci i
ja dostrzegłem, że od trzeciej, czwartej butli, niebieskie płomyki biegają, póki
ich na ziemi nie postawić.
- A gdybymy jako ich oszukali?.. - zapytał Waldar starając się co wypatrzeć w
bocznym korytarzu.
Handlarz ciężko westchnął.
- Nie wiem, co by tu wymyleć. - Zastanawiał się chwilę. - Trzeba by wiązanie
rozcinać, sznury przekładać... Czasu nie ma, a i tak ledwo z życiem z wieży
uszlimy, nie pomotamy ich porządnie w tym piekle. Tak spaliło mojego tatulka.
Może raczej da się
jako zbiec?
- Stąd? - Waldar wymownie potoczył wzrokiem dokoła.
Pokurcze wsadzając ich do składu, łączącego się jeno z kopalnią, doprawdy nie
mogły znaleźć pewniejszego zamknięcia. Inne zamkowe lochy, łącznie z tym
służącym za więzienie miały kraty w oknach, które zawsze można choćby próbować
wyłamać. Tu nie było
żadnych okien i praktycznie jedno wejcie. Były jeszcze dwa wyłomy: ten do
kopalni i drugi, mniejszy do piwniczki z winami, jaki pokurcze zaczęły drążyć
kilka dni temu. Zawrócili i poszli go zobaczyć, gdyż był niedaleko ich
legowiska.
- Solidna robota - przyznał Bokanova macając wygładzone ciany.
Waldar w zamyleniu skubnął zębami wąs i splunął z obrzydzeniem - osmalony i
okopcony, smakował ohydnie.
- Prowadzi do sali balowej, prosto w łapy pokurczy - powiedział cicho.
- Nam chyba trzeba w drugą stronę - zgodził się Bokanova. - Ale wszędzie we
dworze pokurcze siedzą...
- Nie znacie jakiego zaklęcia, żeby te poczwary pospały się, a my sobie
spokojnie przeszli? - zapytał z nadzieją w głosie Lee.
Obaj miejscowi pokręcili głowami.
- Uciekać nie ma gdzie - mruknął Waldar. - Ale jakby ich do loszku, a my na
pokoje? - zawieciły mu się oczy.
- Może się pochleją? - podsunął handlarz.
- Nie ma tyle wina - krótko skonstatował Waldar. - Te zakute łby... - machnął
ręką. - Z równym skutkiem możesz wlać butlę wina w krasnoluda, jak i do stawu -
ani jedno, ani drugie się nie upije.
Lee oklapł.
- To już może łatwiej by poszło z drzwiami od składu...- zaczął z namysłem
Bokanova.- Przynajmniej wyszlibymy od razu tam, gdzie chcemy.
Medytowali jeszcze chwilę. Jedyne posunięcie, jakie mogli wykonać, to ucieczka w
głąb kopalni. Ale i tam krasnoludy, dla których ciemnoci i kamienne korytarze
były rodzimym żywiołem, zyskałyby po chwili przewagę.
- Idźmy lepiej spać - zarządził w końcu pozbawionym nadziei głosem Waldar. - Nic
z naszego gadania.
W ponurych nastrojach wrócili do komory i ułożyli się w barłogach. Zapadła
cisza. Nawet nie przewracali się na swoich legowiskach. Słychać było tylko
kapanie wody i monotonny turkot koła w głębi kopalnianego korytarza. Bokanova i
Waldar, przyzwyczajeni
do hurkotu, nie słyszeli już tego, niczym młynarz turkotu młyna.
Handlarz chwilę wiercił się na cienkiej warstwie słomy, potem podniósł wiecącą
jeszcze butleję i ruszył w głąb korytarza. Skręcił kilka razy, szum przybliżał
się, aż zza kolejnego zakrętu pojawiła się maszyneria. W wietle butleji
dostrzegł sporą
salę, której krańce ginęły w mroku. Kręciło się tam kilka kół tak wielkich, jak
największe młyńskie, jakie widywał w miastach. Ciągnęły je wielkie pasy.
Wspierały się na pomostach podpartych skomplikowanym belkowaniem. Niewiele z
tego rozumiał. Wielkie
cienie biegały po cianach mieszając się z rzeczywistymi obrazami. Patrzył na to
wszystko drapiąc się po głowie. W końcu podszedł do najbliższego jarzma,
odsupłał węzły pludrów i z wyraźną satysfakcją skierował swe wody na źródło
hałasu. Rozległ się
ledwie słyszalny trzask, jak pstryknięcie na paznokciach, a potem pełne boleci
przekleństwo. Handlarz, trzymając się za obolałe przyrodzenie, zbliżył się
ponownie do koła. Wyciągnął niepewnie rękę i pstryknięcie powtórzyło się
ponownie. Frank znów
podskoczył jak kolnięty igłą. Pchnięty nagłą mylą pobiegł z powrotem. Chwilę
później brutalnie szarpał Waldara za kołnierz.
- Pomóżcie panie, jest chyba ratunek. Bogowie nam pomogli, wstawajcie.
Cudem było, że wstali i poszli za nim. Kolejnym cudem było, że obydwaj zgodzili
się kręcić jak opętani kieratem, gdy handlarz czynił jakie uroki przy
umocowaniu. Przykładał do niego wierzch dłoni, pasek od pludrów, ryzykował
utratę czupryny i języka.
- Szybciej! - darł się poprzez hurkot, a obydwaj towarzysze niedoli biegali
wkoło aż do zupełnej utraty tchu.
- Dosyć! - wrzasnął wreszcie ku ich uldze.- Chyba wiem - owiadczył. - Trzeba
przynieć tej substancji, którą pod pasy podsypują, by się nie lizgały.
Bokanova, rozwalony pod cianą, i Waldar, ciężko oparty o postument spojrzeli na
siebie z rezygnacją. A więc nie był to jeszcze koniec eksperymentu. Szlachcic,
jako mocniejszy, poczuł się zobowiązany do wykonania tej pracy, ruszył na
chwiejnych nogach
i po chwili przytaszczył kilka żółto przewiecających brył. Handlarz przetarł
jedną rękawem.
- Popatrzcie - zademonstrował z tryumfem, jak tajemna siłą przyciąga jego włosy
na brodzie. - To nam jest potrzebne! Do roboty! - zawołał nie widząc zwątpienia
w oczach towarzyszy.
Ponownie ruszyli w kolisty tan. Widzieli przez mgnienia, gdy odsłaniały go
szczeble kół, jak Lee przykłada bryły do pasów.
- Szybciej, nie możecie jeszcze szybciej? - wołał z góry.
Bokanova nie mógł. Ani szybciej, ani w ogóle. Potknął się i rymnął jak długi,
prosto pod nogi Waldara. Ten runął kolanami na brzuch druha. Rozległ się ostry
huk, a w oczy uderzyła niemożliwa w podziemiach błyskawica.
Waldar przeturlał się i skoczył na ratunek przyjacielowi. Pisarz jednak, jak na
rozduszonego, dobył z siebie całkiem zdrowy potok klątw. Obaj spojrzeli w górę:
handlarz leżał przy pasach bez ducha.
- Zabiło go? - syknął Waldar. - Co mymy... - umilkł, chwilę pomedytował i
zdecydował, że on nikogo nie zabijał. - Zabiłe go!? - syknął.
- Ja? Odczep się.
- Ty! Kto się kapuchy obżarł? - ukląkł a potem wstał, ale zaraz trwożliwie
przykucnął i rozejrzał dokoła. W powietrzu mierdziało, uch jak mierdziało...
- No wybacz! - oburzył się poeta. - Skąd niby mam wiedzieć, kiedy moje bździny
mogą kogo... - Wciągnął powietrze przez nos. - Co tak mierdzi?
Zabity poruszył się i kaszlnął, a potem potrząsnął głową.
- Śmierdzi gaz przy wyładowaniach powstający - wystękał.
- Żyjecie?!
- Tak, ale co to za życie, jak zawsze mawiał mój brat następnego dnia po
rozszpuntowywaniu beczek...
Przewinął się przez ramię i zeskoczył na dół do Waldara i Bokanovy. Zerknął
ponad ich głowami, obejrzał się do tyłu.
- To jest machina, która jako żywo pioruny wytwarza - syknął przysuwając ich
głowy do siebie. - Moglibymy naładować tu butleje i nie ryzykować na wieży! -
zachichotał i zatarł dłonie.
- Jak?
- No, zwyczajnie. Zamiast włazić na wieżę, przyniesiemy tu butleje, naładujemy i
krasnoludom damy. Macie, udławcie się!
Bokanova szarpnął się, odsunął i soczycie splunął w bok.
- No to wtedy w sztolni zdechniemy! Bo na co innego im się nadamy?
Zapadła cisza.
- Nie zdradzimy jak to robić... - bąknął bez przekonania Lee.
- Pierwszy zdradzę! - ostrzegł poeta. - Jak mi obiecają drzazgę pod paznokieć,
pierwszy opowiem!
- Opowie - potwierdził Waldar.
- No to nie wiem - Frank oklapł, zmalał, przygarbił się. - Szkoda, bo to wielkie
odkrycie... Zastosowania niezmierzone...
Poeta prychnął i odsunąwszy stopą kilka większych okruchów usiadł na ziemi.
- Zastosowanie pierwsze, kurza jego rzyć, to załatwienie krasnoludów. -
Pociągnął nosem i splunął ponownie. - Za to bym się wam pokłonił.
Frank Lee umiechnął się słabo.
- Jakby tu ich ciągnąć... - powiedział. - Jakby się wzięli za ręce, a my tym z
kraja dali po... - rozejrzał się po komorze - ... dalibymy po kawałku linki
kopalnianej do machiny podłączonej... - W oczach rozbłysły mu iskry. - Och,
jakby pizło po tych
krasno... krasnochamach!
Poeta zamarł wpatrzony w niego, a potem wolno odwrócił głowę i popatrzył na
przyjaciela. Tamten oddał mu uważne spojrzenie. Potem obaj wolno odwrócili się i
wpili wzrok w handlarza.
- Co by to dało? - zapytał wolno cedząc słowa Waldar.
- Electricum... A! - Machnął ręką widząc rodzący się ich oczach bunt. - Powiem
prosto. Zamiast ładować butleje powiązane, ładowalibymy ich, bobyliby złączeni.
- I wieciliby? - zainteresował się poeta wstając z ziemi.
- Co do wiecenie pewny nie jestem - mglicie zaczął handlarz i zaraz dodał: -
Ale przy zacnej dawce electricum długo by się z ziemi nie podnieli!
- Och, chciałbym to zobaczyć... - wymamrotał Bokanova.
-