Filary Ziemi tom III - FOLLETT KEN
Szczegóły |
Tytuł |
Filary Ziemi tom III - FOLLETT KEN |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Filary Ziemi tom III - FOLLETT KEN PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Filary Ziemi tom III - FOLLETT KEN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Filary Ziemi tom III - FOLLETT KEN - podejrzyj 20 pierwszych stron:
FOLLETT KEN
Filary Ziemi tom III
KEN FOLLETT
Tom III
Przelozyl: Grzegorz Sitek
Tytul oryginalu: "The Pillars of
the Earth"
* * *
Marie - Claire,zrenicy mojego serca
* * *
"W nocy dwudziestego piatego listopada 1120 roku kolo Barfleur zatonal w dro-dze do Anglii "Bialy Korab", a z wszystkich ludzi przebywajacych na pokladzie uratowal sie tylko jeden czlowiek... Zaglowiec ten byl najwiekszym osiagnieciem ow-czesnej sztuki budowy statkow, a szkutnicy wyposazyli go najlepiej jak potrafili... Wy-darzenie to zdobylo wielki rozglos, bowiem na pokladzie znajdowalo sie wielu dostoj-nikow: oprocz krolewskiego syna - nastepcy tronu, byli tam takze dwaj krolewscy bastardzi, kilku hrabiow i baronow oraz przedstawiciele krolewskiego dworu... Histo-ryczne znaczenie tej katastrofy polega na tym, ze pozbawila ona Henryka naturalnego nastepcy tronu... Ostatecznym zas jej wynikiem byl okres anarchii, jaki nastapil po smierci Henryka ".A.L. Poole "Od Ksiegi Praw do Wielkiej Karty"
* * *
Czesc Czwarta
1142 - 1145
Rozdzial 11
Triumf Williama zostal zrujnowany przepowiednia Philipa: zamiast poczucia satysfakcji i radosci, czul przerazenie, ze za to, co zrobil pojdzie do piekla. Dosyc odwaznie mu odpowiedzial, krzyczac, ze pieklo jest tutaj, ale wtedy byl podniecony napadem. Kiedy skonczyla sie akcja i prowadzil swoich ludzi z powrotem do domu, jak najdalej od zarzacych sie jeszcze zgliszcz miasta, kiedy konie i bicie serca zwolnily, kiedy mial czas, by popatrzec na najazd, ktory stal sie juz przeszloscia, kiedy pomyslal ilu ludzi zostalo zranionych i zabitych, wtedy przypomniala mu sie gniewna twarz przeora, jego palec, wskazujacy prosto w glebiny ziemi i slowa wieszczace zaglade: "Pojdziesz za to do piekla!". Calkowite przygnebienie ogarnelo go wieczorem. Zbrojni chcieli pogwarzyc o wyprawie, rozladowujac silne napiecie, ale szybko zarazili sie jego nastrojem i popadli w ponura cisze. Cala noc spedzili w dworku jednego z Williamowych dzierzawcow. Przy kolacji mezczyzni spili sie na smutno i padli bez zmyslow. Dzierzawca, wiedzac jak czuja sie wojownicy po bitwie, przyprowadzil pare dziwek z Shiring, ale nie zarobily grosza. Hamleigh lezal bezsennie cala noc. Strach przed smiercia podczas snu i pojsciem prosto do piekla byl silniejszy od zmeczenia. Nastepnego ranka, zamiast wracac do Zamkowej, pojechal do biskupa Waleriana. Nie zastal go w palacu, ale Dean Baldwin powiedzial, ze oczekuja gospodarza po poludniu. William czekal wiec w kaplicy, patrzyl na krzyz na oltarzu i trzasl sie pomimo letniego upalu, bowiem nadal lodowate kleszcze sciskaly go za gardlo. Kiedy wreszcie przybyl Walerian, mial ochote calowac mu stopy. Biskup zamiotl podloge kaplicy swymi czarnymi sukniami, kiedy wchodzil i rzekl zimno:
-Co ty tutaj robisz? William wstal, starajac sie ukryc za fasada opanowania swoj nikczemny lek.
-Wlasnie spalilem miasteczko Kingsbridge i...
-Wiem - przerwal Walerian. - O niczym innym nie slyszalem dzisiaj przez caly dzien. Co cie opetalo? Zwariowales? Ta reakcja calkowicie zaskoczyla mlodego Hamleigh'a. Nie omawial napadu z biskupem, bo byl pewny jego aprobaty: Walerian nienawidzil wszystkiego, co dotyczylo Kingsbridge, szczegolnie zas przeora Philipa. Mogl zatem miec nadzieje, ze wiesc o napadzie znajdzie zrozumienie w oczach biskupa. Nie tlumaczac sie rzekl:
-Wlasnie zrujnowalem twego najwiekszego wroga. Teraz chce sie wyspowiadac z mych grzechow.
-Nie dziwi mnie to - mruknal Walerian. - Mowi sie, ze ponad setka ludzi splonela. - Zadrzal. - Potworny rodzaj smierci.
-Jestem gotow do spowiedzi - powtorzyl Hamleigh.
-Nie wiem, czy moge ci dac rozgrzeszenie. Okrzyk strachu wyrwal sie z ust Williama.
-Dlaczego: nie?
-Wiesz, ze biskup Henryk i ja stanelismy po stronie krola Stefana. Nie wiem, czy krol zaaprobuje fakt, ze dalem rozgrzeszenie poplecznikowi Maud.
-A niech cie cholera, Walerianie, przeciez to ty namowiles mnie do zmiany!
-Zmien znowu - biskup wzruszyl ramionami. William uswiadomil sobie, ze to o to Walerianowi chodzi. Chcial, by on przywrocil swe poparcie Stefanowi. Jego zgroza w sprawie pozaru w Kingsbridge byla udawana, po prostu chodzilo o uzyskanie lepszej pozycji przetargowej. Przynioslo to Williamowi wielka ulge, bowiem oznaczalo, ze Walerian moze zmienic stanowisko w sprawie rozgrzeszenia. Lecz - czy on sam chce znow zmienic strony? Przez chwile nic nie mowil, probowal spokojnie to przemyslec.
-Stefan przez cale lato zwyciezal - ciagnal Walerian. - Maud blaga swego meza, by przybyl z Normandii na pomoc, ale on nie przybedzie. Fala sunie w naszym kierunku. Przed Williamem otwarla sie nader nieprzyjemna perspektywa: Kosciol odmawia mu rozgrzeszenia za jego zbrodnie, szeryf oskarza go o morderstwo, zwycieski Stefan popiera szeryfa i Kosciol, a on sam staje przed sadem i zostaje powieszony...
-Postap jak ja i za przykladem biskupa Henryka z Winchesteru idz z wiatrem. Biskup wie, skad wieje - pilil Walerian. - Jesli wszystko sie uda, Winchester zostanie archidiecezja, a Henryk jej arcybiskupem, rownym arcybiskupowi Canterbury. A kiedy Henryk umrze, kto wie? Zostalby arcybiskupem ktos inny. A potem... no, coz, sa juz angielscy kardynalowie, moze kiedys bedzie angielski papiez... William wpatrywal sie w Waleriana jak zahipnotyzowany. Mimo swego strachu zdumial sie obnazona ambicja widniejaca na zwykle kamiennej twarzy biskupa. Walerian jako papiez? Wszystko mozliwe. Jednak bezposrednie konsekwencje tych aspiracji byly bardziej wazne. Zrozumial w koncu, ze jest pionkiem w tej grze. Walerian bowiem, wraz z biskupem Henrykiem, przez pozyskanie Williama i rycerstwa Shiring dla konkretnej strony w wojnie domowej, zyskali na znaczeniu. William byl cena, ktora musial zaplacic Kosciolowi za patrzenie przez palce na swe zbrodnie.
-Czy masz na mysli... - Glos Williama ochrypl. Odkaszlnal i zaczal od nowa: - Czy chodzi ci o to, ze wysluchasz mej spowiedzi, jesli zloze hold Stefanowi i znow przejde na jego strone? Blysk znikl z oczu Waleriana i jego twarz odzyskala swoj zwykly brak wyrazu. - Dokladnie tak. William nie mial wyboru, zreszta i tak nie widzial powodu do odmowy. Szedl z Maud, kiedy wydawalo sie, ze wygrywa i byl gotow do ponownej zmiany barw i walki dla krola Stefana, skoro on teraz byl gora. Zreszta zgodzilby sie na wszystko, byle tylko uniknac piekielnych mak.
-No to zgoda - rzekl bez dalszych wahan. - Tylko wysluchaj szybko mojej spowiedzi.
-Doskonale. Pomodlmy sie. Szybko poradzili sobie z sakramentem, a William poczul, jak z barkow zsuwa mu sie wielki ciezar win. Stopniowo jal odczuwac radosc i tryumf. Kiedy wylonil sie z kaplicy, ludzie, z ktorymi tu przyjechal, dostrzegli, jak nabral ducha i wzniesli okrzyki. William powiedzial im, ze znowu beda sie bic za krola Stefana, zgodnie z tym, co o woli Boga powiedzial biskup. W ten sposob czyniac pretekst do uroczystego swietowania, Walerian kazal podac wino.
-Teraz Stefan powinien potwierdzic moj hrabiowski tytul - powiedzial William kiedy czekali na obiad.
-Powinien - zgodzil sie Walerian. - Nie znaczy to jednak, ze zechce.
-Ale przechodze na jego strone!
-Ryszard z Kingsbridge nigdy jej nie opuscil! Wiliam pozwolil sobie na zadowolony z siebie usmiech:
-Zdaje sie, ze ze sprawa zagrozenia z jego strony juz sobie poradzilem.
-O! Jak?
-Ryszard nigdy nie mial ziemi. Jedynym zrodlem, z ktorego czerpal na swe rycerskie potrzeby byly pieniadze siostry.
-To niezgodne z przyjetymi zasadami, ale dzialalo do tej pory.
-Teraz jego siostra juz nie ma pieniedzy i nie bedzie ich miec. Osobiscie podpalilem jej bude. Teraz jest w nedzy. A zatem i Ryszard. Skinieciem potwierdzil Walerian slusznosc tego stwierdzenia. - W takim razie to tylko kwestia czasu, zanim zniknie z oczu. I wtedy, jak sadze, hrabstwo stanie sie twoje. Podano obiad. Zbrojni siadali ponizej szczytu stolu i flirtowali z palacowymi praczkami. William siedzial u szczytu stolu z Walerianem i archidiakonami. Odprezony, zazdroscil swym ludziom tych praczek; archidiakoni to nudna kompania. Dean Baldwin zaproponowal Williamowi danie z grochu i powiedzial: - Panie Williamie, jak zamierzasz zapobiec, by ktos inny nie zrobil tego, co przeor Philip, ktory otwarl wlasny jarmark welny? Ta kwestia zaskoczyla Williama.
-Nie osmiela sie!
-Jakis inny mnich moze by sie osmielil.
-Bedzie potrzebowac licencji.
-Moze dostac, gdyby walczyl dla Stefana.
-Nie w tym hrabstwie.
-Baldwin ma racje, Williamie - rzekl biskup Walerian. - Dokola granic twego hrabstwa, sa miasta, ktore moglyby miec welniane jarmarki: Wilton, Devizes, Wells, Marlborough, Wallingford...
-Spalilem Kingsbridge! Bedzie to grozne ostrzezenie - zirytowany Will oproznil pucharek wina. Gniewalo go pomniejszanie jego zwyciestwa. Walerian wzial kromke swiezego chleba, przelamal, ale nie jadl. - Kingsbridge stanowilo latwy cel - argumentowal. - Bez murow miejskich, bez zamku, a nawet bez kosciola wystarczajaco duzego, by mogli sie w nim schronic ludzie. I jeszcze to, ze kieruja tym miastem mnisi, ktorzy nie maja rycerstwa ani zbrojnych. Kingsbridge bylo - i chyba bedzie - bezbronne. Wiekszosc miast - nie.
-A kiedy nastanie kres wojny domowej, zwyciezca - kimkolwiek by nie byl - nie pozwoli na bezkarne podpalanie miast. Taki czyn lamie krolewski pokoj. Zaden krol w czasie pokoju tego nie przeoczy - dodal Dean Baldwin. Rozzloszczony William musial przyznac mu racje.
-Czyli cala sprawa mogla pojsc na marne. - Odlozyl noz.
-Oczywiscie, Aliena jest zrujnowana, co zostawia pewne wolne miejsce - rzekl Walerian.
-O co ci chodzi?
-Wiekszosc welny w tym roku w hrabstwie zostala sprzedana wlasnie jej. Co bedzie w przyszlym?
-Nie wiem.
-Poza przeorem Philipem - ciagnal Walerian z tym samym zamysleniem na cale mile wokolo wszyscy producenci welny sa albo dzierzawcami biskupa, albo dzierzawcami hrabiego. Ty jestes hrabia, ja biskupem. Jesli zmusimy wszystkich naszych dzierzawcow do sprzedawania welny wylacznie nam, opanujemy dwie trzecie handlu welna w hrabstwie. My zatem bedziemy sprzedawac na Jarmarku Welnianym w Shiring. Oznacza to, ze nie bedzie potrzeby tworzenia drugiego jarmarku, nawet jesli ktos bedzie dysponowac licencja. William dostrzegl natychmiast zalety tego pomyslu.
-I zarobimy tyle pieniedzy, ile zarabiala Aliena - wskazal.
-Zaiste. - Walerian delikatnie odgryzl kawalek miesa i zul je powoli. - Tak wiec spaliles Kingsbridge, zrujnowales swego najwiekszego wroga i ustawiles sobie nowe zrodlo dochodu. Niezle, jak na jeden dzien pracy. Wiliam pociagnal potezny lyk wina, a w brzuchu poczul zar. Popatrzyl po stole i zatrzymal oko na pulchnej, ciemnowlosej dziewczynie, kokieteryjnie usmiechajacej sie do dwu sposrod jego ludzi. Moze zechce mu sie ja dzisiaj miec. Wiedzial, ze zechce. Kiedy wezmie ja do kata, rzuci na ziemie, zadrze spodnice, przypomni sobie Aliene, wyraz przerazenia i rozpaczy na jej twarzy, kiedy widziala swoja welne puszczana z dymem. Wtedy bedzie zdolny, by to zrobic. Usmiechnal sie podniecony ta perspektywa i ucial kolejny plat z sarniego udzca.
* * *
Spalenie Kingsbridge wstrzasnelo Philipem do glebi. Nieprzewidywalnosc ruchu Williama, brutalnosc napadu, pelne grozy sceny w tlumie ogarnietym panika, potworna rzez i jego wlasna calkowita bezradnosc spowodowaly, ze czul sie ogluszony. Najgorsza ze wszystkiego byla smierc Toma Budowniczego. Czlowiek u szczytu swych mozliwosci, w kazdym calu mistrz swego rzemiosla. Wszyscy sie spodziewali, ze to on doprowadzi budowe katedry do konca. Dla Philipa byl to takze najblizszy przyjaciel. Rozmawiali w koncu co najmniej raz dziennie, wspolnie starali sie znalezc rozwiazanie nieskonczonej roznorodnosci problemow, z ktorymi mieli do czynienia podczas urzeczywistniania tego olbrzymiego przedsiewziecia. Toma charakteryzowalo rzadkie polaczenie madrosci i pokory, co wspolprace z nim czynilo radosna. To, ze odszedl, zdawalo sie niemozliwe. Przeor mial wrazenie, ze juz nic nie rozumie, ze nie ma zadnej rzeczywistej mocy, wladzy, ze nie jest zdolny, by nadal rzadzic czymkolwiek, nawet obora, a tym bardziej miastem takim jak Kingsbridge. Zawsze uwazal, ze jesli bedzie prowadzil zycie uczciwe i pelne ufnosci do Boga, wszystko w koncu wyjdzie na dobre. Spalenie miasta zdawalo sie dowodzic, ze sie mylil. Stracil cala chec do pracy i calymi dniami siedzial w domu, patrzac jak pali sie swieczka na oltarzyku i nic nie robil, pozwalajac plynac oderwanym, zalosnym myslom. To mlody Jack dostrzegl, co trzeba robic. Zabral trupy do krypty, polozyl rannych mnichow do dormitorium, urzadzil tymczasowe zywienie dla tych, co przezyli, na lace po drugiej stronie rzeki. Bylo cieplo, a kazdy i tak sypial na powietrzu. Nastepnego dnia po masakrze Jack zorganizowal oszolomionych mieszkancow w zespoly robocze i skierowal do oczyszczania dziedzinca klasztoru z popiolow i zgliszcz, podczas gdy Cuthbert Bialoglowy i kwestor Milius zamawiali zaopatrzenie w sasiednich gospodarstwach. W dwa dni po pozarze pochowali swych zmarlych w stu dziewiecdziesieciu trzech nowych grobach na polnocnej stronie dziedzinca pod murem. Philip ograniczal sie do zatwierdzania tych propozycji. Jack wskazal, ze wiekszosc ocalalych z pozaru mieszczan stracilo raczej niewiele ze swych zasobow, w wiekszosci przypadkow tylko chate i kilka sprzetow. Plony nadal staly w polach, trzody byly na pastwiskach, a oszczednosci ludzie mieli tam, gdzie je zwykle chowali: zakopane w ziemi, wewnatrz domu, nietkniete przez szalejacy na gorze pozar. Najbardziej ucierpieli ci kupcy, ktorych towary byly w skladach i splonely. Niektorzy byli zrujnowani, jak Aliena. Innym zostalo troche majatku w zakopanym srebrze, mogli zaczynac handel od nowa. Jack proponowal nie zwlekac z rozpoczeciem odbudowy miasta. Zgodnie z ta sugestia Philip wydal nadzwyczajne zezwolenie na wolny wyrab drewna budowlanego z klasztornych lasow, ale tylko na tydzien. Wskutek tego Kingsbridge opustoszalo na siedem dni, kiedy kazda rodzina wybierala i scinala drzewa na budowe nowego domu. W ciagu tego tygodnia Jack poprosil, by Philip narysowal plan nowego Kingsbridge. Ten pomysl poruszyl wyobraznie przeora i wyrwal go z depresji. Cztery dni zajelo mu opracowanie planu. Wokol murow klasztoru, powinny byc duze domy przeznaczone dla bogatych rzemieslnikow i kupcow. Przypomnial sobie wzor rusztu, na bazie ktorego biegly ulice Winchesteru, tak samo planowal i swoje miasto. Proste ulice, szerokie na dwa wozy, mialy biec ku rzece. Przecinac mialy je pod katem prostym wezsze ulice, a plac na dom wyznaczyl jako szeroki na dwadziescia cztery stopy, co w zupelnosci wystarczalo na fasade miejskiego domu. Kazdy plac mial miec sto dwadziescia stop dlugosci, by bylo miejsce na tylny dziedziniec z ustepem, ogrodkiem warzywnym i stajnia, obora czy chlewem. Most splonal, wiec nowy mozna postawic w bardziej odpowiednim miejscu, na poczatku ulicy glownej. Nowa ulica glowna miala wiesc przez cale miasto od mostu prosto pod gore, obok katedry, a wychodzic po drugiej stronie wzgorza i biec w dal, jak to widzial w Lincolnie. Inna szeroka ulica miala prowadzic od klasztoru ku nowemu nabrzezu rzeki, dalej wzdluz biegu rzeki z pradem az poza zakret. Dzieki temu przewoz towarow zwiazany z zaopatrzeniem klasztoru bedzie mogl sie odbywac bez tamowania ruchu na kupieckiej ulicy. Przy nabrzezu pojawi sie takze zupelnie nowa dzielnica malych domkow, by biedota znalazla sie ponizej klasztoru, a ich nienajczystsze obyczaje nie przeszkadzaly w zaopatrywaniu w czysta wode mnichow i miasta. Planowanie odbudowy wyrwalo co prawda Philipa z transu bezradnosci, jednakze kazde pelne nadziei i radosci spojrzenie sponad rysunkow na to, co pozostalo po dawnym, zmywalo radosc i zastepowalo zaloba po straconych ludziach. Zastanawial sie, czy William Hamleigh nie jest w rzeczywistosci wcieleniem diabla: spowodowal tyle nedzy i bolu, ze wydawaloby sie to niemozliwe dla zwyklego czlowieka. Te sama mieszanine nadziei i zalu widzial Philip w twarzach ludzi wracajacych z lasu z ladunkami drewna. Jack z pomoca innych mnichow rozplanowal na ziemi ksztalt nowego Kingsbridge za pomoca palikow i sznurow, a kiedy ludzie wybierali swe dzialki, mowili:-Lecz jaki jest cel tego wszystkiego? Moga nas spalic za rok. Jesli istniala jakas nadzieja na to, ze zloczyncy zostana ukarani, to moze ludzie nie byliby tak niepocieszeni. Jednak, mimo iz przeor pisal i do Stefana, i do Maud, i do biskupa Henryka, i do arcybiskupa Canterbury, i do papieza, wiedzial, ze w czasie wojny istniala mala szansa na to, by tak silnego i waznego czlowieka jak William doprowadzic przed sad. Zaznaczone na Philipowym planie duze place cieszyly sie najwiekszym powodzeniem mimo wysokich czynszow, wiec zmienil plan tak, by zwiekszyc ich ilosc. Niemal nikt nie chcial budowac w dzielnicy biedoty, ale Philip postanowil pozostawic to bez zmian, by zabezpieczyc sie na pozniej. Dziesiec dni po pozarze pierwsze drewniane domy zaczely sie pojawiac na dzialkach, a w tydzien pozniej wiekszosc nowych domow byla gotowa. Kiedy ludzie skonczyli budowac swoje domy, podjeto od nowa prace przy katedrze. Budowniczowie otrzymali zaplate i chcieli wydawac swoje pieniadze, ponownie wiec otwierano sklepy, a ludzie przynosili znowu jajka i cebule do miasta. Pomywaczki i praczki ponownie podjely prace u rzemieslnikow i kupcow, i tak, dzien po dniu, zycie Kingsbridge wracalo do normy. Bylo jednak zbyt wielu zmarlych i wydawalo sie, ze jest to miasto duchow. Kazda rodzina stracila przynajmniej po jednym ze swoich bliskich: dziecko, matke, ojca, siostre lub brata. Ludzie nie nosili zalobnych opasek, ale rysy ich twarzy pokazywaly zalobe tak jasno, jak nagie drzewa mowia o zimie. Jednym z najbardziej przejetych zaloba byl szescioletni Jonatan. Wloczyl sie wokol klasztornych murow jak dusza potepiona i w koncu Philip zrozumial, ze teskni on za Tomem. Przeor zlozyl wiec slubowanie, ze codziennie poswieci chlopcu uczciwa godzine, aby opowiadac mu historie, grac w gry rachunkowe czy sluchac opowiadan, gloszonych powaznie brzmiacym dziecinnym glosikiem. Philip wyslal pisma do wszystkich wazniejszych opatow zakonu benedyktynow w Anglii i Francji z prosba o rekomendacje dla jakiegos mistrza budowniczego na miejsce Toma. Przeor o pozycji Philipa winien sie w takiej sprawie konsultowac ze swoim biskupem, bo biskupi, ktorzy przeciez czesto i daleko podrozowali, znali, a co najmniej mogli znac lub slyszec, o doskonalych mistrzach budowniczych; biskup Walerian nie pomagal Philipowi. Fakt, ze oni obaj stale byli skloceni, czynil Philipa jeszcze bardziej samotnym, niz powinien byc. Kiedy przeor czekal na odpowiedz od opatow, rzemieslnicy instynktownie patrzyli na Alfreda jak na przywodce. Syn Toma, tak samo mistrz murarski, przez jakis czas sam prowadzil na poly niezalezna grupe na placu. Nie mial jednak jego inteligencji, ale umial czytac i pisac, mial autorytet, wiec stopniowo wslizgiwal sie w luke, jaka powstala po smierci Toma. Wydawalo sie, ze od czasow Toma na placu budowy znacznie wzrosla ilosc klopotow i bojek, a Alfred staral sie wychodzic z pytaniami tylko wtedy, gdy Jacka nie bylo w zasiegu wzroku. Niewatpliwie to naturalne, skoro wiadomo bylo powszechnie, ze przybrani bracia nienawidza sie wzajemnie. Jednakze skutkiem ubocznym okazalo sie to, ze Philip ponownie znalazl sie w samym srodku nieskonczonego ciagu drobiazgow. Wraz z uplywem tygodni Alfred zyskiwal pewnosc siebie, az wreszcie ktoregos dnia przyszedl do Philipa i spytal:
-Czy nie chcialbys jednak, zeby katedre pokryc kamiennym sklepieniem zamiast drewnianym dachem? Projekt Toma przewidywal drewniany strop nad centralna nawa kosciola, a kamienne sklepienia mialy kryc nawy boczne, wezsze od glownej. - Tak, chcialbym - odrzekl przeor - ale zdecydowalismy sie na drewniany dach dla oszczednosci.
-Klopot w tym, ze drewniany moze splonac. Kamienny jest na ogien odporny. Philip przez chwile patrzyl na niego. Moze go nie docenial. Wnosic poprawki do ojcowskiego projektu... tego raczej mozna bylo oczekiwac od Jacka. Jednak pomysl ognioodpornego dachu silnie do niego przemawial, szczegolnie po pozarze calego miasta. Myslac tymi samymi drogami Alfred powiedzial:
-Jedynym budynkiem, ktory ostal sie w miescie po pozarze okazal sie nowy kosciol parafialny... Nowy kosciol parafialny, zbudowany przez Alfreda, mial kamienne sklepienie.
-Czy te sciany, ktore juz stoja, wytrzymaja tak wielkie obciazenie?
-Bedziemy musieli wzmocnic przypory. Beda wystawac tylko troche wiecej. To wszystko. On to naprawde przemyslal, zdal sobie sprawe Philip.
-A koszta?
-W dluzszym czasie na pewno drozej, a do calkowitego zakonczenia prac trzeba bedzie dodac dwa lub trzy lata. Roczne wydatki jednak sie nie zmienia. Philipowi ten pomysl podobal sie coraz bardziej.
-Ale czy to nie znaczy, ze bedziemy musieli czekac nastepny rok, zanim bedziemy mogli odprawiac nabozenstwa bodaj w prezbiterium?
-Nie. Niezaleznie od tego, czy kamienny, czy drewniany dach chcielibysmy miec, nie mozemy z nim zaczynac wczesniej niz w przyszlym roku na wiosne. A to dlatego, ze sciany z najwyzszym rzedem okien musza stwardniec, zanim bedzie mozna oprzec na nich jakis ciezar. Drewniany dach buduje sie szybciej, w kilka miesiecy, ale i tak prezbiterium otrzymaloby sklepienie pod koniec roku. Philip rozwazal ten problem: co wazniejsze, na szalach lezala z jednej strony odpornosc na ogien, z drugiej perspektywa dodatkowych czterech lat - i budowy, i kosztow. Ten dodatkowy koszt zdawal sie odlegly w czasie, a zysk bezpieczenstwa natychmiastowy.
-Mysle, ze musze pomowic o tym z bracmi na kapitule. Ale wydaje mi sie, ze to dobry pomysl. Alfred mu podziekowal i kiedy wyszedl, Philip jal sie zastanawiac, czy w istocie potrzebuje nowego mistrza budowniczego.
* * *
Swieto Chleba w Kingsbridge odbylo sie jak nalezy. Zniwa trwaly, maka byla tania i bylo jej mnostwo. Rano w kazdym gospodarstwie w miescie pieczono chleb. Ci, ktorzy nie mieli wlasnego pieca, piekli u sasiadow, albo w wielkich piekarniach klasztornych czy w dwu piekarniach w miescie, nalezacych do Peggy Baxter i Jacka przy Nowennie. W poludnie powietrze wypelnialy juz takie zapachy swiezego chleba, ze kazdy odczuwal wilczy glod. Bochenki rozkladano na stolach na lace nad rzeka i wszyscy chodzili je podziwiac. Nie znalazloby sie dwu podobnych. Wiele wypieczono z dodatkiem korzeni czy owocow w srodku lub na zewnatrz: byl chleb sliwkowy, rodzynkowy, cukrowy, cebulowy, czosnkowy, a takze wiele innych. Niektorzy barwili chleby na zielonopietruszka, na zoltozoltkiem jajka, czy purpurowoslonecznikiem. Bochenki przybieraly dziwne ksztalty, nie spotykane na co dzien: trojkaty, stozki, kule, gwiazdy, owale, piramidy, byly zlobkowane, zwijane, a nawet skrecane w osemki. Niektorzy okazywali sie nader ambitni: zdarzaly sie bochenki w ksztalcie krolikow, niedzwiedzi, jak i cale domy z chleba, nawet zamki. Lecz najswietniejszym, co wszyscy zgodnie stwierdzili, okazal sie bochenek zrobiony przez Ellen i Marte, a przedstawiajacy katedre taka, jaka bedzie po ukonczeniu budowy, wedlug projektu Toma, zmarlego meza Ellen. Trudno bylo patrzec na zalobe Ellen. Noc w noc zawodzila jak pokutujaca w piekle dusza i nikt nie byl zdolny jej ukoic. Nawet teraz jeszcze, choc minely miesiace, miala zmizerowana twarz i gleboko wpadniete oczy. Wydawalo sie jednak, ze ona i Marta pomagaja sobie nawzajem, a samo przygotowanie chleba w ksztalcie katedry dalo im cos w rodzaju pocieszenia. Aliena spedzila wiele czasu patrzac jak Ellen buduje katedre z chleba. Strata majatku zachwiala jej pewnoscia. Czula sie wypalona, tak jak zgliszcza jej domostwa. Nawet nie miala ochoty na budowe nowego domu, ale po interwencji przeora zmusila sie do pracy. Alfred przyniosl jej drewno i wyznaczyl kilku ludzi do pomocy. Nadal jednak jadala w klasztorze o ile przypomniala sobie, ze powinna cos zjesc. Nie miala sily na nic. Jesli przyszlo jej do glowy, by cos dla siebie zrobic, jak zrobienie lawy kuchennej z pozostalego z budowy drewna, ukonczenie scian przez wypchanie rzecznym blotem szpar miedzy belkami, czy zalozenie sidel na ptaki, by mogla cos zjesc, to wtedy przypominalo sie jej, jak ciezko pracowala, by zbudowac swoje przedsiebiorstwo handlu welna i jak szybko to wszystko poszlo z dymem - i tracila zapal do pomyslu. I tak przezywala dzien po dniu, wstajac pozno, chodzac na obiad do klasztoru, jesli poczula glod, spedzajac dzien na przygladaniu sie przeplywajacym falom rzeki i chodzac spac na slome lezaca na podlodze jej nowego domu, kiedy zapadala noc. Pomimo swej opieszalosci orientowala sie, ze to swieto jest przede wszystkim udawaniem. Miasto bylo odbudowywane, ludzie chodzili wokol swoich interesow jak przedtem, ale masakra rzucila dlugi cien i Aliena wyczuwala, ze pod powloka dobrego samopoczucia kryje sie strach, przeplywajacy przez kazdego. Wiekszosc ludzi znacznie lepiej od niej udawala, ze wszystko dziala jak nalezy, ale w rzeczywistosci wszyscy czuli sie tak samo jak ona, obawiajac sie, ze cokolwiek zbuduja, zostanie zniszczone. Kiedy tak stala nieobecna duchem posrod stosow chleba wrocil jej brat, Ryszard. Walczac po stronie Stefana, daleko od Kingsbridge, nic nie wiedzial o napadzie i pozarze. Byl zaskoczony nieznanym mu widokiem miasta.-Co sie, u diabla, tutaj stalo? - spytal. - Nie moge znalezc naszego domu, a cale miasto sie zmienilo!
-William Hamleigh przybyl tu w dniu jarmarku z grupa zbrojnych i spalil miasto - odpowiedziala Aliena, nie czujac radosci z jego powrotu. Ryszard zbladl. Blizna po jego prawym uchu zsiniala.
-William! - zlapal oddech. - Ten szatan!
-No, ale mamy nowy dom - powiedziala Aliena bez wyrazu. - Zrobili go dla mnie ludzie Alfreda. Jest znacznie mniejszy, no i miesci sie nizej, tam, przy tym nowym nabrzezu.
-Co tobie sie stalo? - spytal wpatrujac sie w nia. - Jestes wlasciwie lysa i nie masz brwi.
-Moje wlosy? Spalily sie.
-On nie...
-Nie tym razem - pokrecila glowa. Jakas dziewczyna podala Ryszardowi kawalek chleba do sprobowania. Ugryzl kawalek, ale nie mogl przelknac. Byl oslupialy.
-Ciesze sie, ze jestes bezpieczny, wiesz - powiedziala Aliena. Kiwnal glowa.
-Stefan maszeruje na Oxford, gdzie utkwila Maud. Wojna wkrotce sie skonczy. Potrzebuje nowy miecz i troche pieniedzy. - Zjadl kawalek chleba. - Boze, smakuje wysmienicie. Mozesz mi pozniej ugotowac troche miesa. Nagle zaczela sie go bac. Wiedziala, ze wscieknie sie na nia, a ona nie ma dosc sily, by sie mu przeciwstawic.
-Ja... ja nie mam ani kawalka miesa.
-No, to przynies troche od rzeznika!
-Nie zlosc sie, Ryszardzie - zaczela drzec.
-Nie zloszcze sie - powiedzial zirytowany. - Co sie z toba dzieje?
-Cala moja welna splonela w pozarze - powiedziala, patrzac na niego z lekiem i czekajac, kiedy wybuchnie. Zmarszczyl sie i popatrzyl na nia.
-Doszczetnie?
-Tak.
-Ale musisz miec jeszcze jakies pieniadze.
-Zadnych.
-Dlaczego nie? Zawsze mialas wielki kufer pelny pensow zakopany pod podloga...
-Nie w maju. Kazdego pensa wydalam na welne. I pozyczylam jeszcze czterdziesci funtow od Malachi'ego, ktorych nie moge splacic. Ja z pewnoscia nie kupie ci nowego miecza. Ja nawet nie moge kupic kawalka miesa na kolacje dla ciebie. Jestesmy calkiem bez grosza.
-No to jak ja mam dalej dzialac? - krzyknal gniewnie. Jego kon zastrzygl uszami i przestapil nogami w niepokoju.
-Nie wiem - odrzekla ze lzami w oczach. - Nie krzycz, przestraszyles konia. - Zaczela plakac.
-To William Hamleigh to zrobil - powiedzial Ryszard przez zeby. - Ktoregos dnia wypatrosze go jak tlusta swinie, przysiegam na wszystkich swietych. Podszedl do nich Alfred, w bujnej brodzie mial pelno okruszyn chleba, a pietke sliwkowego bochenka trzymal jeszcze w reku.
-Sprobuj tego - powiedzial do Ryszarda.
-Nie jestem glodny - niegrzecznie odrzekl Ryszard. Alfred popatrzyl naAliene i spytal:
-O co chodzi?
-Wlasnie powiedziala mi, ze jestesmy bez grosza.
-Kazdy cos stracil,ale Aliena wszystko.
-Czy rozumiesz, co to dla mnie znaczy? - .Ryszard mowil do Alfreda, ale patrzyl oskarzycielsko na Aliene. - Jestem skonczony. Jesli nie zdolam wymienic broni, zaplacic moim ludziom i kupic koni, to nie bede mogl walczyc dla krola Stefana. Moja kariera jako rycerza sie skonczyla i nigdy nie zostane hrabia Shiring.
-Aliena moglaby poslubic bogatego czlowieka - powiedzial Alfred. Ryszard rozesmial sie pogardliwie.
-Wszystkich odpalila.
-Jeden z nich moglby poprosic ja znowu.
-Tak. - Twarz Ryszarda wykrzywila sie w okrutnym usmiechu. - Mozemy rozeslac listy po odrzuconych zalotnikach. Napisac, ze stracila wszystkie pieniadze i teraz jest gotowa przemyslec ponownie...
-Dosyc - rzekl Alfred, kladac reke na ramieniu Ryszarda. - Czy pamietasz, Alieno, co ci powiedzialem na pierwszym obiedzie gildii parafialnej? Serce Alieny scisnelo sie. Nie mogla uwierzyc, ze Alfred znowu zaczyna... Nie miala sily, by dalej walczyc.
-Pamietam i mam nadzieje, ze ty pamietasz moja odpowiedz. - Ja nadal cie kocham. Ryszard wygladal na zaskoczonego.
-Ja nadal chce sie z toba ozenic. Alieno, czy zechcesz mnie poslubic? - ciagnal Alfred.
-Nie! - rzekla Aliena. Chciala powiedziec wiecej, dodac cos, co by uczynilo te odpowiedz ostateczna i nieodwolalna, ale czula sie zbyt zmeczona. Przenosila wzrok z Ryszarda na Alfreda i z powrotem i nagle juz nie mogla tego wytrzymac. Odwrocila sie i szybko odeszla z laki, kierujac sie do miasta. Miala powyzej uszu Alfreda za to powtorzenie swej propozycji przed Ryszardem, Wolalaby, zeby brat tego nie slyszal. Minely trzy miesiace od pozaru, ale dopiero teraz ponowil swoja propozycje. Wygladalo na to, ze czekal na Ryszarda i wykonal ruch, kiedy on przybyl. Przechodzila opustoszalymi ulicami nowego miasteczka. Wszyscy poszli probowac nowego chleba. Dom Alieny znajdowal sie w biedniejszej dzielnicy, w dole rzeki. Nie wiedziala nawet czy bedzie mogla zaplacic czynsz, ktory byl niski z uwagi na polozenie dzielnicy. Ryszard dogonil ja jadac wierzchowcem, zsiadl i szedl pieszo obok. - Cale miasto pachnie drewnem - rzekl tonem pogawedki. - Wszystko wyglada tak czysto! Aliena przywykla do nowego wygladu miasta, lecz on przeciez widzial je po raz pierwszy. Bylo nienaturalnie czyste. Pozar zmiotl wilgotne, brudne i nadgnile drewno starszych budynkow, strzechy pelne sadzy, brud starych stajni i smierdzace gnojowniki. Pachnialo nowoscia: nowe drewno, nowe strzechy, nowe plecionki na podlogach, a w mieszkaniach bogatszych nawet zapach swiezego bielenia. Pozar zdawal sie wzbogacic glebe, dzieki czemu w kazdym zakatku kwitly dzikie kwiaty. Ktos zauwazyl, ze bardzo niewielu mieszkancow chorowalo od czasu pozaru, co zdawalo sie potwierdzac zdanie niektorych filozofow twierdzacych, ze choroby sa powodowane przez cuchnace wyziewy. Jej mysli bladzily. Ryszard cos powiedzial.
-Co?
-Mowie, ze nie wiedzialem, iz proponowal ci malzenstwo.
-Miales wazniejsze sprawy na glowie. To bylo mniej wiecej wtedy, gdy Robert z Gloucesteru zostal wziety w niewole.
-To milo z jego strony, ze wybudowal ci dom.
-Tak, milo. To ten domek. - Obserwowala, kiedy patrzyl na domek. Byl przygnebiony. Rozumiala jego smutek: wyszedl z hrabiowskiego zamku, a nawet wielki dom w miescie, jaki mieli przed pozarem, uwazal za swe ponizenie. Teraz zas musial przywyknac do schroniska w rodzaju tych, w jakich mieszkali wyrobnicy i wdowy. Aliena wziela konia za uzde.
-Chodz. Z tylu jest miejsce dla konia. - Przeprowadzila wielkie zwierze przez jednopokojowy dom i tylne drzwi. Tam postawiono niskie plotki, ktore oddzielaly podworka poszczegolnych domow. Przywiazala wodze do,poreczy i zaczela zdejmowac siodlo. Trawy i ziola wyrastaly zewszad, zasiane jakos same po pozarze. Ryszard buszowal po domu i po chwili wyszedl na podworko.
-Dom jest goly, nie ma sprzetow, garnkow, misek...
-Nie mialam ani grosza - odrzekla Aliena apatycznie.
-Z ogrodkiem tez nic nie zrobilas. - Rozgladal sie dokola z niesmakiem.
-Nie mialam sily - rzekla przygnebiona i podajac mu wielkie siodlo weszla do domku. Usiadla na podlodze, opierajac sie o sciane. Zimno tu. Slyszala Ryszarda zajmujacego sie koniem. Po kilku chwilach zobaczyla weszacego szczura z nosem wystawionym ponad sciolke. Tysiace szczurow i myszy zginelo w pozarze, ale teraz zaczynaly pokazywac sie znowu. Rozejrzala sie za czyms, czym mozna byloby zabic gryzonia, ale nic nie bylo pod reka, a zreszta stworzenie i tak juz zniknelo. "Co ja mam zrobic? - zastanawiala sie. - Nie moge przeciez spedzic w ten sposob reszty zycia." Sama jednak mysl, by cos przedsiewziac, czynila ja wyczerpana. Juz raz uratowala siebie i brata od nedzy, ale ten wysilek pozbawil ja wszystkich zapasow sil i nie byla w stanie probowac jeszcze raz. Musi znalezc jakis sposob na zycie. Najlepiej gdyby ktos zajal sie nia, bo ona nie chce juz decydowac i nie chce niczego zaczynac. Pomyslala o Kate z Winchesteru, ktora calowala jej usta, sciskala piersi, i powiedziala: "Moja droga, nigdy nie musisz martwic sie o pieniadze ani cokolwiek innego. Jesli bedziesz pracowac dla mnie, bedziesz bogata". "Nie, tylko nie to - pomyslala. - Nigdy." Ryszard wszedl ze swymi jukami.
-Jesli nie umiesz sie sama soba zajac, lepiej znajdz kogos, kto by to robil za ciebie.
-Zawsze mialam ciebie.
-Nie moge ci pomoc - sprzeciwil sie.
-Dlaczego nie? - wybuchnela gniewem. - Opiekowalam sie toba przez szesc lat!
-Kiedy ja walczylem ty tylko sprzedawalas welne! "I zasztyletowalam banite, i rzucilam nieuczciwego ksiedza na podloge, i karmilam i chronilam cie, kiedy ty tylko gryzles paluchy i patrzyles przestraszony." Z trudem panujac nad soba powiedziala z gorycza:
-Zartowalam, oczywiscie. Chrzaknal niepewny, czy nie obrazic sie za te uwage, potem potrzasnal zirytowany glowa i stwierdzil:
-Zreszta, nie powinnas tak szybko odrzucac Alfreda.
-Och, na milosc boska, zamknijsie!
-A o co ci chodzi?
-Nie o Alfreda. Nie rozumiesz? Chodzi o m n i e! Odlozyl siodlo i wyciagnal palec w jej strone.
-To prawda i ja wiem, co to jest. Jestes skonczona egoistka. Myslisz t y l k o o sobie. To bylo tak potwornie niesprawiedliwe, ze nawet nie umiala sie rozgniewac. Lzy poplynely same.
-Jak mozesz tak mowic? - zalosnie zaprotestowala.
-Wszystko byloby dobrze, gdybys tylko poslubila Alfreda, a ty ciagle odmawiasz. - Wedlug mnie, slub z Alfredem nic ci nie da.
-Da, da.
-Jak to?
-Alfred powiada, ze pomoze mi dalej walczyc, jesli bedzie moim szwagrem. Musialbym sie troche ograniczyc, bo on nie moglby oplacic moich zbrojnych, ale obiecal dac na nowego konia bojowego i nowa bron, a takze na mojego giermka.
-Kiedy? - spytala zdumiona Aliena. - Kiedy ci zdazyl to wszystko powiedziec?
-Przed chwila. Aliena poczula sie ponizona, a Ryszard mial jeszcze na tyle wstydu, ze spuscil oczy. Tych dwu targowalo sie o nia, jakby byla konikiem na sprzedaz. Wstala. Bez slowa wyszla z domu. Poszla z powrotem do klasztoru i weszla na dziedziniec od poludnia, przeskakujac przez row obok starego mlyna. Kiedy pracowal, nie chodzila tedy, bo halas mlotkow podczas folowania przyprawial ja o bol glowy. Teraz, kiedy bylo swieto odwazyla sie przejsc kolo mlyna. Klasztor byl opustoszaly, jak sie spodziewala. Plac budowy stal w ciszy. O tej porze mnisi mieli swa godzine studiow, a wszyscy inni znajdowali sie na lace. Przeszla przez cmentarz na polnocnej stronie placu budowy. Starannie zadbane groby, o porzadnych drewnianych krzyzach i wiazankach swiezych kwiatow powiedzialy jej prawde o miescie: ono jeszcze nie przetrawilo masakry. Zatrzymala sie przed kamiennym grobem Toma, upiekszonym przez malego, prostego aniolka z marmuru wyrzezbionego przez Jacka. "Siedem lat temu moj ojciec myslala - zaplanowal i przygotowal rozsadne malzenstwo dla mnie. William Hamleigh nie byl stary, nie byl brzydki i nie byl biedny. Inna dziewczyna w jej sytuacji przyjelaby to z ulga, a ja go odrzucilam i prosze, jakie potem nastapily komplikacje: nasz zamek zaatakowano, ojca uwieziono, mego brata i mnie uczyniono nedzarzami - nawet spalenie Kingsbridge i smierc Toma to skutki mojego uporu." W jakis sposob smierc Toma wydala jej sie gorsza niz pozostale smutki, moze dlatego, ze kochalo go tak wielu ludzi, moze dlatego, ze byl on drugim ojcem, ktorego stracil Jack. "A teraz nie przyjmuje nastepnej rozsadnej propozycji. - myslala - Czy mam prawo do takiej malostkowosci? Moje wymagania spowodowaly juz dosyc klopotow. Powinnam zgodzic sie na Alfreda i dziekowac, ze nie musze pracowac dla Kate." Odwrocila sie od grobu i poszla na plac budowy. Stanela w miejscu przyszlego skrzyzowania i popatrzyla w strone prezbiterium. Juz prawie je skonczono, zostal tylko dach. Budowniczowie gotowali sie do nastepnej fazy: transeptow - palikami i sznurkiem zaznaczyli plan na ziemi, a ludzie juz zaczeli kopac fundamenty. Stojace przed nia sciany rzucaly w poznopopoludniowym sloncu dlugie cienie. Mimo cieplego dnia, w cieniu katedry bylo chlodno. Aliena dlugo patrzyla na rzedy kraglych lukow. W ich regularnym rytmie bylo cos kojacego: luk, filar, luk, filar, luk, filar. Jesli Alfred faktycznie chce sfinansowac Ryszarda, to Aliena nadal ma szanse na wypelnienie przysiegi danej ojcu, ze zajmie sie Ryszardem do chwili, kiedy odzyska hrabstwo. W glebi duszy wiedziala, ze musi poslubic Alfreda. Po prostu nie mogla sie z tym pogodzic. Przeszla wzdluz nawy poludniowej, ciagnac reka po scianie, wyczuwajac szorstka fakture kamienia, przebiegajac paznokciami plytkie zlobienia zostawione przez dluto kamieniarza, wyposazone w zabki. Tutaj, w nawie bocznej pod oknami, sciane ozdabialy plasko rzezbione slepe arkady, przypominajace rzad wypelnionych lukow. Takie "arkadowanie" nie mialo uzytecznego sensu, ale dodawalo harmonii, ktora Aliena czula na widok budynku. Wszystko w katedrze Toma wygladalo dokladnie tak, jak powinno, jakby wszystko musialo byc wlasnie tak, a nie inaczej. Moze i jej zycie wlasnie tak wygladalo, jakby przewidziane i zdecydowane w wielkim projekcie, a ona zachowywala sie jak glupi budowniczy, zyczacy sobie wodospadu w prezbiterium. W poludniowowschodnim rogu kosciola niskie drzwi wiodly do waskich, spiralnych schodow. Odruchowo skrecila i wspiela sie po stopniach. Kiedy stracila z oczu drzwi, a jeszcze nie widziala wylotu schodow, doznala dziwnego uczucia, jakby te schody ciagnely sie w gore w nieskonczonosc. Wtem dostrzegla swiatlo dzienne i wyszla na szeroka galerie nad nawa boczna. Galeria nie miala okien wychodzacych na zewnatrz, ale od srodka widac bylo nie zadaszony kosciol. Usiadla na parapecie jednego z wewnetrznych lukow, oparla sie o filar. Zimny kamien piescil jej policzek. Zastanawiala sie, czy to Jack rzezbil akurat ten filar. Zdawala sobie sprawe z tego, ze gdyby stad spadla, moglaby sie zabic. Lecz nie, nie bylo na to dosc wysoko: moglaby tylko polamac nogi i lezec w bolach, zanim nie przyszliby mnisi. Postanowila wspiac sie do rzedu okien, tego najwyzszego pietra kosciola. Wrocila do schodkow i poszla do gory. Nastepne wejscie trwalo krocej, ale nadal sie lekala i serce jej dudnilo, kiedy wylonila sie na szczycie. Wkroczyla w pasaz okienny, bedacy waskim tunelem w scianie. Przesuwala sie bokiem po tym przejsciu, poki nie doszla do wewnetrznego parapetu jednego z okien. Przytrzymala sie filarka dzielacego okno na polowy ale kiedy spojrzala na siedemdziesieciostopowa odleglosc od ziemi, zaczela sie trzasc. Uslyszala czyjes kroki. "Czyzby Alfred?". Zauwazyla, ze ciezko oddycha, jakby dlugo biegla. Ktos sie za nia skradal, probujac ja sledzic? W zasiegu wzroku nikogo nie bylo. Puscila filarek i trzesac sie stala przy samym skraju. Jakas postac pojawila sie na progu. To Jack. Serce bilo jej tak glosno, ze slyszala jego uderzenia.
-Co ty tu robisz? - zapytal ostroznie.
-Ja... patrzylam, jak posuwa sie budowa katedry. Wskazal na kapitel nad jej glowa.
-Ja go zrobilem. Popatrzyla. Kamien przedstawial mezczyzne podtrzymujacego caly ciezar luku na swych plecach. Jego cialo skrecalo sie z bolu. Aliena wpatrzyla sie w figure. Nigdy nie widziala niczego podobnego. Bez zastanowienia powiedziala: - Tak wlasnie sie czuje. Kiedy spojrzala na niego, byl tuz przy niej, trzymal ja za ramie delikatnie, lecz stanowczo.
-Wiem - szepnal. Popatrzyla w dol. Mysl o upadku stad przyprawila ja o mdlosci. Pociagnal ja za reke. Pozwolila zaprowadzic sie do pasazu. Zeszli po waskich schodach i wylonili sie na poziomie ziemi. Czula sie slabo. Jack odwrocil sie ku niej i powiedzial lekkim tonem:
-Czytalem na kruzganku, spojrzalem w gore i zobaczylem ciebie w tym rzedzie okien. Popatrzyla na jego mloda twarz, tak pelna przejecia i czulosci i przypomniala sobie, ze przyszla tutaj w poszukiwaniu samotnosci, ze chciala uniknac kontaktu z kimkolwiek. Pragnela go pocalowac i w jego oczach widziala taka sama tesknote. Musiala sila woli powstrzymac sie przed rzuceniem mii sie w ramiona, stlumic milosc i milczec, choc w glowie kolatala sie mysl: "Kocham ciebie jak burza, jak bezsilna furia". Stojac nieruchomo jak posag uslyszala jak mowi: - Mysle, ze poslubie Alfreda. Spojrzal na nia szeroko otwartymi oczami, oslupialy. Potem twarz mu posmutniala starym, zbyt madrym smutkiem na jego wiek. Pomyslala, ze Jack sie rozplacze, ale nie. Zamiast lez w jego oczach pojawil sie gniew. Otwarl usta by cos powiedziec, zawahal sie, zmienil zdanie i jednak sie odezwal. Glosem jak lodowaty polnocny wiatr wyrzekl:
-Lepiej byloby, gdybys wyskoczyla przez to okno. Odwrocil sie plecami i odszedl z powrotem do klasztoru. "Stracilam go na zawsze" - pomyslala; poczula, ze serce jej peka.
* * *
II
Jacka widziano, jak wymyka sie ukradkiem z klasztoru w dniu Swieta Chleba. Nie bylo to ciezkie uchybienie, ale byl juz kilka razy przylapany wczesniej, a na dodatek wyszedl, by porozmawiac z niezamezna niewiasta, co spowodowalo, ze cala sprawa stala sie powazna. Jego wyjscie zostalo omowione w czasie kapituly i polecono mu, by zachowal ograniczenie ruchow. To oznaczalo, ze moze chodzic jedynie po klasztornych budynkach, kruzgankach i krypcie, a za kazdym przejsciem z jednego do drugiego musi miec towarzystwo. Nie zauwazyl tego. Slowa Alieny wprawily go w takie przygnebienie, ze wszystko poza tym sie nie liczylo. Wolne popoludnia spedzal teraz na czytaniu. Jesliby, zamiast ograniczenia ruchow, skazali go na chloste, tez by go to nie obeszlo. Co do jego pracy przy katedrze nie bylo zadnych zastrzezen, ale znaczna czesc przyjemnosci znikla, odkad Alfred zaczal kierowac. Robil wielkie postepy w lacinie, mogl juz czytac wszystko, chociaz powoli, a skoro uwazano, ze ma czytac dla poprawienia laciny, a nie dla jakichs specjalnych celow, wiec mogl brac dowolne ksiegi, jesli go bawily. Chociaz biblioteka nie byla wielka, znajdowaly sie w niej prace filozoficzne i matematyczne i Jack pograzyl sie w nich z zapalem. Wiekszosc z tego, co czytal, rozczarowywala go. Cale strony genealogii, zbiory cudow dokonywanych przez zmarlych swietych i nie konczace sie spekulacje teologiczne. Pierwsza ksiazka, ktora naprawde przemowila do Jacka, okazala sie historia swiata od jego stworzenia do zalozenia klasztoru w Kingsbridge. Kiedy ja skonczyl, poczul, ze wie wszystko, co kiedykolwiek sie zdarzylo. Po chwili jednak uswiadomil sobie, ze deklaracja, jakoby ksiega mowila owszystkich wydarzeniach, jest niewiarygodna, bo, tak w ogole, rozne sprawy sie dzialy wszedzie przez caly czas, nie tylko w Kingsbridge i Anglii, ale i w Normandii, Anjou, Paryzu, Rzymie, i Jerozolimie, wiec autor musial wiele pominac. Tym niemniej ta ksiega dala Jackowi uczucie, jakiego jeszcze nigdy nie zaznal, mianowicie, ze historia jest jak opowiesc, w ktorej jedna sprawa prowadzi do drugiej, a swiat nie jes" ciagiem nie powiazanych ze soba tajemnic, lecz rzecza skonczona, ktora mozna poznac i przyswoic sobie. Jeszcze bardziej intrygujace okazaly sie zagadki. Jeden z filozofow pytal, dlaczego slaby czlowiek potrafi podniesc ciezki kamien za pomoca dzwigni. Samo zjawisko nigdy nie wydawalo sie Jackowi dziwne, ale teraz pytanie to zaczelo go dreczyc. Kiedys spedzil kilka tygodni w kamieniolomie i przypominal sobie, ze kiedy kamienia nie dawalo sie ruszyc lomem dlugim na stope, rozwiazaniem zwykle okazywalo sie uzycie lomu dwustopowego. Dlaczego ten sam czlowiek, nie mogacy poruszyc kamienia krotka dzwignia, moze to uczynic dzwignia dluzsza? To pytanie prowadzilo do nastepnych. Budowniczowie katedry uzywali wielkiego kola wyciagowego, by podnosic duze i ciezkie kamienie czy belki do gory, az na dach. Ladunek na koncu liny znacznie przekraczal mozliwosci udzwigu rak jednego czlowieka, ale ten sam czlowiek potrafil obracac kolo, na ktore nawijala sie lina, i ladunek sie podnosil. Jak to bylo mozliwe? Takie rozwazania rozpraszaly go na chwile, ale jego mysli wciaz wracaly do Alieny. Stal na kruzganku przed pulpitem, na ktorym lezala rozlozona ciezka ksiega, ale miast czytac wspominal ten ranek, kiedy ja pocalowal. Potrafil przywolac w pamieci kazdy moment tego pocalunku, od pierwszego delikatnego zetkniecia sie ust, do przejmujacego dreszczem odczucia jej jezyka w jego ustach. Jego cialo dociskalo sie do jej ciala od ud do ramion. Wyczuwal ksztalty jej piersi i bioder. Wspomnienie bylo tak intensywne,ze przezywal to od nowa. Dlaczego sie zmienila? Wciaz wierzyl, ze ten pocalunek byl prawdziwy, a jej postepowanie potem - falszywe. Czul, ze ja poznal. Byla kochajaca, zmyslowa, romantyczna, pelna wyobrazni i ciepla. Byla jednoczesnie bezmyslna i wyniosla, nauczyla sie takze byc twarda, ale nie byla zimna, nie byla okrutna, nie byla bez serca... Nie lezalo w j e j charakterze poslubienie mezczyzny dla pieniedzy, mezczyzny, ktorego nie kochala. Bedzie nieszczesliwa, bedzie zalowac, bedzie chorowac z zalu - zdawal sobie z tego sprawe i wiedzial, ze ona takze musi to wiedziec. Ktoregos dnia, kiedy siedzial w pokoju pisarskim, sluga klasztorny zamiatajacy podloge, zatrzymal sie dla odpoczynku; oparty na miotle powiedzial: - Wielkie swieto szykuje sie w waszej rodzinie, co? Jack studiowal mape swiata narysowana na wielkiej plachcie welinu. Podniosl wzrok. Stal przed nim sekaty starzec, za slaby do ciezkiej pracy. Prawdopodobnie pomylil Jacka z kims innym.-A dlaczegoz to, Jozefie?
-Nie wiedziales? Twoj brat sie zeni.
-Nie mam braci - odrzekl odruchowo, ale w sercu mial chlod.
-No, przybrany.
-Nie, nie wiedzialem. - Jack zacisnal zeby, ze tez musial zadac to pytanie. Z kim sie zeni?
-Z Aliena. A wiec postanowila. Jack pielegnowal skrycie nadzieje, ze ona zmieni zdanie. Odwrocil wzrok, by Jozef nie zobaczyl rozpaczy na jego twarzy.
-No, no - rzekl starajac sie, by zadzwieczalo to bez emocji.
-Tak. Wlasnie z ta, co tak zadzierala nosa, dopoki nie stracila majatku podczas pozaru.
-Czy, czy mowiles kiedy?
-Jutro. Maja zamiar wziac slub w tym nowym kosciele parafialnym, co go budowal Alfred. Jutro! Aliena wychodzi za Alfreda. Jutro. Az do tej pory Jack nie wierzyl, ze to sie stanie. Teraz prawda uderzyla w niego jak grom. Aliena wychodzi jutro za maz. Jutro skonczy sie jego zycie. Popatrzyl na mape rozlozona na pulpicie. Jakie to ma znaczenie, czy ten srodek swiata jest w Jerozolimie, czy w Wallingfordzie? Czy stanie sie szczesliwszy, jesli sie dowie, ze jego dzwignie dzialaja? Powiedzial Alienie, ze powinna raczej skoczyc z tamtego okna, niz wyjsc za Alfreda. To, co powiedzial, znaczylo, ze rownie dobrze to on, Jack, z tego okna moze skoczyc. Pogardzal klasztorem, w kazdym razie go nie cenil. Bycie mnichem to glupi sposob na zycie. Jesliby nie mogl pracowac przy katedrze, a Aliena mogla poslubic kogos innego, to on nie ma po co zyc. Cala sprawe czynil jeszcze gorsza fakt, ze Jack zdawal sobie w pelni sprawe z tego, jak bardzo zalosne bedzie jej zycie z Alfredem. Uwazal tak, nie dlatego, ze nienawidzil Alfreda. Bylo kilka dziewczat, ktore moglyby znalezc mniejsze czy wieksze zadowolenie w malzenstwie z Alfreden, na przyklad Edyta, ta, ktora chichotala, kiedy Jack opowiadal jej, jak lubi rzezbic kamienie. Edyta nie oczekiwalaby zbyt wiele po Alfredzie i rada by mu sie poddawala i byla posluszna, dopoki Alfred by prosperowal, kochalaby ich dzieci. Ale Aliena bedzie nienawidziec kazdej minuty. Bedzie przeklinala szorstkosc Alfreda, bedzie nim gardzila za jego sklonnosc do tyranizowania, bedzie czula wstret do jego malostkowosci. Malzenstwo z Alfredem to jej pieklo. Dlaczego ona tego nie rozumie? Jack nie wiedzial. Co sie dzieje w jej umysle? Z pewnoscia wszystko byloby lepsze dla niej, niz malzenstwo z czlowiekiem nie kochanym. Wywolala sensacje swa odmowa poslubienia Williama Hamleigha siedem lat temu, a teraz biernie podporzadkowuje sie propozycji od kogos rownie nieodpowiedniego. Co jej chodzi po glowie? Jack musial sie dowiedziec. Musi z nia porozmawiac, do diabla z klasztorem! Zwinal mape i ruszyl do drzwi. Jozef nadal opieral sie na kiju miotly.
-Myslalem, ze masz byc tutaj, dopoki Pierre od dyscypliny po ciebie nie przyjdzie.
-Pierre moze sie wypchac! - krzyknal Jack i wyszedl. Zobaczyl przeora, wracajacego z placu budowy i odwrocil sie szybko, ale Philip zawolal:
-Jack! Co ty czynisz? Masz zakaz opuszczania klasztoru! Do klasztornej dyscypliny Jack nie mial teraz cierpliwosci. Zignorowal Philipa i poszedl w swoja strone, kierujac sie ku przejsciu prowadzacym z poludniowego kruzganka ku domkom przy nowym nabrzezu. Ale nie mial szczescia. W tej wlasnie chwili brat Pierre wyszedl z pasazu, a za nim kroczyli dwaj zastepcy. Zobaczyli Jacka i zamarli. Wyraz zdumionego oburzenia zaczal rozlewac sie na ksiezycowatej twarzy mnicha. Philip zawolal:
-Powstrzymaj tego nowicjusza, bracie! Pierre podniosl reke, by zatrzymac Jacka ale ten go odepchnal. Oburzony mnich poczerwienial i zlapal Jacka za ramie. W tym momencie poczul uderzenie w nos i krzyknal - bardziej ze zdziwienia niz bolu. Jack walczyl jak maniak, prawie sie uwolnil, ale kiedy Pierre otrzasnal sie po uderzeniu w nos i dolaczyli do niego zastepcy, we trojke zdolali przycisnac go do ziemi. Jack nie przestawal sie wyrywac, wsciekly, ze te cholerne klasztorne gnoje przeszkadzaja mu w zrobieniu czegos naprawde waznego - w rozmowie z Aliena.