Kane Joe - Z nurtem Amazonki

Szczegóły
Tytuł Kane Joe - Z nurtem Amazonki
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Kane Joe - Z nurtem Amazonki PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Kane Joe - Z nurtem Amazonki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Kane Joe - Z nurtem Amazonki - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Joe Kane Z nurtem Amazonki Dla Elyse Część pierwsza - Góry Część pierwsza Góry Pacyfik Był koniec sierpnia 1985 roku. Wysoko w Andach, na południu Peru, pod rdzawym zimowym niebem posuwała się wolno stara ciężarówka marki Gmc, podskakując na wyboistym pustkowiu, nazywanym tu puną. Przypomina ona księżycowy krajobraz: płaski, bezdrzewny teren wyschnięty jak pieprz, przez dziewięć miesięcy w roku smagany lodowatymi wiatrami miotającymi pył. Na horyzoncie rysują się łyse, brunatne wzgórza i ostre, szare wierzchołki gór. Na wysokości 4600 metrów zawartość tlenu w powietrzu jest o połowę mniejsza niż na poziomie morza i odczuwa się silne pulsowanie w skroniach. A kiedy niebo rozjaśni się czasem na chwilę, ostre promienie słońca spadają gwałtownie w dół i bezlitośnie atakują gałki oczne. Bezwiednie rozejrzałem się wokół i doznałem uczucia niepokoju, że pakuję się w coś, czego zupełnie nie rozumiem. Było nas pięciu przykucniętych na platformie ciężarówki. Zamierzaliśmy dokonać pierwszego w historii spływu najdłuższą rzeką świata - Amazonką - która bierze początek na południu Peru, przelewa się na północ przez Andy, a potem skręca na wschód i zmierza do Atlantyku. Chcieliśmy zobaczyć na własne oczy każdy metr jej wstęgi o długości 6760 kilometrów, od źródła aż do jej ujścia do oceanu. Aby tego dokonać, musieliśmy najpierw znaleźć źródło rzeki, ukryte gdzieś tu, na tym ponurym górskim pustkowiu. Szukając miejsca narodzin Amazonki, jak dotąd znajdowaliśmy jedynie pył. Wiatr wyjący na punie wciskał nam go do gardeł, uszu, oczu i we wszystkie pory skóry. Nie pomagały kaszel, plucie i zaciskanie powiek. Pył wdzierał się do paczek z żywnością, butelek z wodą, do naszych dusz. Na prawo ode mnie siedział trzydziestoletni Polak, Zbigniew Bzdak. Był krępym, niedźwiedziowatym mężczyzną o łagodnych niebieskich oczach, falistej rudej brodzie i włosach blond z zaczątkami łysiny. Bez względu na warunki potrzeba mówienia była u niego równie silna, jak potrzeba oddychania. - Sześć lat temu mieszkałem w Krakowie - wrzeszczał do mnie. - Studiowałem fotografikę i fizykę jądrową. Nic specjalnego, ale nie narzekałem: rano kawa, po południu piwo. Pewnego dnia przyszedł w odwiedziny mój sąsiad, Piotr. Powiedział, że wybiera się do Ameryki Łacińskiej, aby spłynąć kajakiem każdą dużą rzeką, jaką tam znajdzie. Mówił o Piotrze Chmielińskim, który właśnie uzyskał dyplom magistra inżyniera na wydziale mechaniki. Wraz z dziewięcioma uczestnikami wyprawy wykombinowali od wojska polskiego siedmiotonową ciężarówkę; załadowali na nią dwadzieścia kajaków i zapas żywności na rok, po czym wsadzili to wszystko na statek. - Statek był gotowy do wyruszenia w drogę, ale właśnie zapodział się gdzieś fotograf wyprawy - kontynuował Bzdak. - Piotr chciał wiedzieć, czy byłbym tym zainteresowany. Po dwóch tygodniach opuścili Polskę, planując powrót za sześć miesięcy. Jak dotąd żaden z nich nie wrócił. - Pierwszą rzeką, jaką spłynęliśmy, była Pescados w Meksyku. Spuściliśmy na wodę siedem kajaków i w ciągu piętnastu minut straciliśmy sześć z nich. Rzeka porwała je, ot, tak po prostu. Głupi dowcip. Byli jednak wytrwali i pokonali ostatecznie dwadzieścia trzy rzeki, a na trzynastu z nich dokonali pierwszych w historii spływów. Terenem ich eksploracji było jedenaście krajów. Rząd Meksyku powierzył im wykonanie map sześciu nie zbadanych dotąd rzek. National Geographic Society zleciło napisanie reportażu ze spływu rzeką Colca w Peru, która żłobi najgłębszy kanion na świecie. Jacques Cousteau,»* planując zrobienie filmu o Amazonce, zaprosił ich do uczestniczenia w pracach zespołu górskiego; jednak zaproszenia nie przyjęli, ponieważ mieli inne zobowiązania. Francuski badacz mórz, pisarz i producent filmowy (wszystkie przypisy, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumaczki). - Między wyprawą Cousteau i naszą obecną jest dość duża różnica - stwierdził Bzdak. - Jaka? - Cztery miliony dolarów. Cousteau nawet na Amazonce pije dobre wino. A my już jesteśmy spłukani. W 1981 roku Polacy dokonali pierwszego zarejestrowanego spływu Colcą. Gdy wrócili tam w 1983 roku na zlecenie National Geographic, zatrudnili Tima Biggsa z Afryki Południowej jako prowadzącego kajakarza. Trzydziestotrzyletni Biggs, mający w żyłach krew brytyjskich przodków, był od prawie dziesięciu lat kajakarzem światowej klasy. Jednak kiedy w wielu krajach zabroniono występów reprezentantom Rpa, zrezygnował ostatecznie z kariery sportowej. Polaków spotkał w Peru w 1981 roku. Kierował wtedy wyprawą z Afryki Południowej na niezmiernie niebezpiecznej rzece Urubamba, która przepływa pod ścianami Machu Picchu. Następnie towarzyszył Chmielińskiemu w pierwszym spływie najtrudniejszym odcinkiem pobliskiej rzeki Apurimac, uważanej za najdłuższy dopływ Amazonki. Później w mieście Arequipa spędził z Polakami wiele długich wieczorów na piciu i tańcach. Bzdak przezwał go wtedy Zulu. Od tamtego czasu Biggs ożenił się, przeszedł na protestantyzm - religię swej żony - i spędzał długie wieczory na czytaniu Biblii. Chciał się ustatkować, zająć pracą na farmie i wychowywaniem dzieci. Niemniej uważał, że może sobie pozwolić na jeszcze jedną wyprawę. Siedział teraz na wprost mnie, z kolanami podciągniętymi pod brodę przyciętą w stylu Abrahama Lincolna. Był niskim, muskularnym, ciemnookim szatynem o siwiejących włosach. Miał opinię odważnego człowieka rzeki, o ogromnej energii i silnej, czasem wręcz zdumiewającej woli; pokonał kiedyś samotnie ośmioosobowy zespół wioślarski w dwunastogodzinnych regatach. Był wegetarianinem w trzecim pokoleniu w rodzinie, która zajmowała się hodowlą bydła na ubój. Przez ostatnie dwie godziny na przekór wiatrowi wygrywał na ustnej harmonijce jedyną melodię, jaką znał - "Waltzing Matilda"; grał w koło to samo coraz szybciej i szybciej. Obok Biggsa siedziała doktor Kate Durrant, szczękając z zimna zębami pomimo śpiwora, w który się otuliła. Była to szczupła trzydziestoletnia Brytyjka o pociągłej, szlachetnej twarzy, bystrych oczach i kasztanowatych włosach z odcieniem pomarańczu, przyciętych krótko w stylu punk. Podniosła teraz głowę i zmierzyła wzrokiem jałową punę. - Chwilami nie mogę pojąć, co ja tu właściwie robię - wykrzyknęła. - Cokolwiek robisz, jest to ciekawsze od twojego nudnego życia w Londynie - odkrzyknął Bzdak. - Pewnie masz rację. Była jedyną kobietą na tej wyprawie. Oprócz nas czterech w jej skład wchodziło jeszcze pięciu mężczyzn. Przed przyjazdem do Peru Durrant zdążyła poznać tylko dwóch członków zespołu. Kiedy przyjaciele z telewizji powiedzieli jej o planie sfilmowania pierwszego spływu Amazonką, pracowała jako lekarz ogólny w National Health Service. Przypuszczając, że lekarz_kobieta uczyni ich opowieść bardziej romantyczną, producenci filmu wybrali Durrant spośród około sześćdziesięciu chętnych. Ostatecznie projekt filmu upadł, lecz Durrant nie zrezygnowała z udziału w wyprawie. Ubiegły rok spędziła na poszukiwaniu lekarstw przeciwko chorobom tropikalnym i wysokościowym. Skompletowała też zestaw środków profilaktycznych i leczących malarię, żółtą febrę, zapalenie wątroby, wściekliznę, gangrenę, pasożyty jelit, bóle zębów, ukąszenia jadowitych węży, biegunkę, złamania kości i cały szereg innych makabryczności, włączając w to fatalnego candiru; jest to maleńki zębacz-pasożyt, który wczepia się w ściankę cewki moczowej człowieka przy pomocy kolców niemożliwych do wyciągnięcia. Gdy się go raz złapie, musi być usunięty chirurgicznie. Przytulając się do mnie w poszukiwaniu ciepła, cierpiał w milczeniu Sergio Leon. Aby móc uczestniczyć w wyprawie, wziął dłuższy urlop ze stanowiska dyrektora Parku Narodowego Corcovado w Kostaryce. Był ekspertem w dziedzinie biologii tropikalnej i jedynym pośród nas, którego językiem ojczystym był hiszpański. Jako gorliwy wyznawca zasad Christian Science,»* niechętnie zgodził się łykać dwa razy w tygodniu tabletkę zapobiegającą malarii, na co nalegała Durrant. Sergio był niski, ciemnoskóry, z wystającymi kośćmi policzkowymi, odziedziczonymi po indiańskich przodkach; pasowały do nich świetnie obfite czarne wąsy - spuścizna po hiszpańskich antenatach. Mimo że było mu zimno i niewygodnie jak nigdy dotąd, jego błyszczące oczy wyrażały opanowanie charakterystyczne dla ludzi tropiku. Wyglądał na dwadzieścia pięć lat, a miał czterdzieści siedem. Organizacja religijna (w Polsce pod nazwą Stowarzyszenie Nauki Chrześcijańskiej), której członkowie m.in. zwalczają choroby jedynie wiarą. Byłem jedynym Amerykaninem na tej wyprawie i, jak się miałem wkrótce boleśnie przekonać, jej najbardziej naiwnym członkiem. Dowodził tego - a właściwie powinien dowodzić - fakt, że w marynarskim worku przechowywałem egzemplarz kieszonkowego wydania dzieł Conrada; świadczył też o tym mój strój. Nosiłem bowiem nowy, wielki myśliwski kapelusz oraz koszulę koloru khaki z epoletami; był to rodzaj półwojskowego ubioru - pokazanie się w nim w kraju rządzonym przemocą, takim jak Peru, mogło grozić zastrzeleniem. Czułem się nędznie. Było mi zimno i miałem mdłości wywołane chorobą wysokościową, a w głowie chaos powodowany bardziej paniką niż zrozumieniem stanu, w jakim się znajdowałem. Kiedy opuszczałem Stany Zjednoczone, udając się do Peru, miałem romantyczną wizję siebie - jako człowieka wyrywającego się z czegoś, czego dokładnie nie umiałbym określić. Teraz, w czasie jazdy tą wytrząsającą kości ciężarówką, zaczynałem sobie uświadamiać jeszcze nie całkiem jasno, lecz już z przerażeniem, że zbliża się to, ku czemu zdążam - "czarna dziura" Amazonki - i to z dziewięciorgiem zupełnie obcych ludzi. To wszystko nie wzięło się u mnie z dzikiej miłości do Amazonki, mimo że później tym się zakończyło. Początek był zupełnie banalny, po prostu telefon od nieznajomego. Telefon zadzwonił w jeden z tych jasnych czerwcowych dni, kiedy pogoda w San Francisco jest tak piękna, że - jak mówią - nie istnieje. Do mojego pokoju wpływało przez otwarte okno słodko_słone powietrze z zatoki, gdy siedząc przy biurku usiłowałem ukończyć artykuł do gazety - prowadziłem rodzaj rubryki dla konsumentów w San Francisco Chronicle. Głos w słuchawce miał gardłowe, niemieckie brzmienie. Jak się później dowiedziałem, był to akcent języka afrikaans, którym posługują się mieszkańcy Afryki Południowej wywodzący się z Holandii. Nieznajomy przedstawił się jako doktor Fran~cois Odendaal i powiedział, że zajmuje się badaniem motyli na zlecenie jednego z amerykańskich uniwersytetów. Ze mną jednak chciał omówić zupełnie inną sprawę, nad którą pracował przez ostatnie sześć lat. Zamierzał mianowicie jako pierwszy dokonać spływu Amazonką - najpotężniejszą ze wszystkich rzek - całą jej długością. Nie byłem przekonany do tego projektu. Przecież człowiek grał już w golfa na Księżycu; czy możliwe więc, że ciągle jeszcze nie przepłynął od źródła do ujścia najsławniejszej rzeki na własnej planecie? Mimo to słuchałem dalej. Wyprawa Odendaala miała się zacząć od wspinaczki do źródła Amazonki, znajdującego się wysoko w Andach, na śnieżnej połaci górskiego zbocza. Tam zespół spuści na wodę górskie kajaki i będzie płynąć około 640 kilometrów w dół rzeką Apurimac, która stanowi początek Amazonki i jest najbardziej niebezpieczną górską rzeką na świecie. Dotarłszy do miejsca, gdzie zaczyna się dżungla, kajaki górskie ustąpią miejsca morskim, aby rozlewiskiem Amazonki pokonać pozostałą trasę, liczącą 6120 kilometrów. Odendaal oceniał, że podróż ta trwałaby cztery miesiące. Pojawił się jednak problem. W ostatnim momencie brytyjska spółka filmowa, która miała finansować projekt, wycofała się z tego przedsięwzięcia. Wyprawie - gotowej do udania się do Ameryki Południowej za sześć tygodni - groziła katastrofa. Wspólni znajomi sugerowali, że mógłbym pomóc zdobyć na nią fundusze, zamieszczając w prasie odpowiednią informację. Odrzekłem, że nie zajmuję się tego rodzaju działalnością. Poradziłem, by spróbował w biurze pośrednictwa prasowego. Dałem mu nazwę biura i życzyłem szczęścia. Na tym zakończyliśmy rozmowę. Wczesnym popołudniem ukończyłem pisanie artykułu, kupiłem sześć piw i poszedłem na plażę. Wykąpałem się w zimnym Pacyfiku i położyłem na piasku, otwierając piwo. Zapadłem w błogi stan odrętwienia, który zwykle poprzedza popołudniową drzemkę. Podświadomość podsunęła mi wizję tropiku: papugi, palmy, małpy huśtające się na gałęziach. Nagle oprzytomniałem i z niepokojem stwierdziłem, że pochłonięty jestem wyliczaniem powodów, dla których taki człowiek jak ja nie powinien wybierać się nad Amazonkę. Właśnie niedawno zamieszkałem z dziewczyną, która dopiero co ukończyła prawo. Wyglądało na to, że wkrótce się pobierzemy. W moim zawodzie byłem dobry i dawało mi to poczucie bezpieczeństwa, mimo że sama praca nie była nadzwyczajna. Tak naprawdę jednak ten związek napawał mnie strachem, a praca w gruncie rzeczy była nudna. I to stanowiło źródło mojego niepokoju. Po powrocie do domu zadzwoniłem do Odendaala. - Nie patrz na psa! Spojrzałem na niego; patrzyłem prosto w paciorkowe oczy bestii. Pies skoczył mi do gardła, ale tylko uderzył kłami w szybę samochodu, a Fran~cois Odendaal walnął go gwałtownie pięścią. - Strasznie mi przykro - powiedział. - Powinienem był cię ostrzec. - Pochylił się do wnętrza samochodu i zagwizdał na skomlącego psa. - To dingo. Znalazłem go, kiedy studiowałem w Australii. Przybłąkał się z buszu, prawie zdychając z głodu. Uratowałem mu życie i od tamtego czasu jest ze mną. Nie cierpi ludzi. Wydrapałby ci oczy. Przeraził mnie ten niewielki pies. Był chudy, brzydki, o krótkiej sierści i nawet po tym, jak oberwał od Odendaala, patrzył na mnie groźnie, a z jego gardła wydobywał się przeciągły pomruk. Gdy zerknąłem na niego ponownie, wydał z siebie dziki warkot i kolejny raz rzucił się na szybę. Nie spojrzałem już więcej na niego. Patrzyłem na Odendaala. Byliśmy prawie w tym samym wieku - powiedział, że ma trzydziestkę - lecz wyglądał inaczej, niż się spodziewałem. Był wysoki, miał przerzedzające się rude włosy, zaczątki brzuszka i chodził utykając, jakby miał nogę zwichniętą w kostce. Zupełnie nie przypominał sportowca. - Nie tak sobie ciebie wyobrażałem - powiedział do mnie, a ja pomyślałem: "No cóż...". Gapiłem się bezczelnie na jego stopy. Nie mogłem się powstrzymać. Były dziwnie małe w porównaniu z jego wzrostem. - Heine_medina - powiedział bez wyrzutu, jakby moja reakcja była tylko jedną z wielu, jakich wcześniej doświadczył. Bez dalszych wyjaśnień zapytał: - Mogę ci postawić piwo? Znajdowaliśmy się we wczasowym miasteczku w Górach Skalistych w stanie Kolorado, niedaleko miejsca, gdzie Odendaal spędzał część lata, nadzorując prace w stacji badań motyli. Znaleźliśmy bar i usiedliśmy przy stoliku. Odendaal rozłożył mapę upstrzoną papuzimi barwami, jakby przeznaczoną dla uczniów szkoły podstawowej. Okazało się, że sporządziło ją peruwiańskie wojsko. Góry były zaznaczone jaskrawopomarańczowym kolorem; lasy spowite wiecznymi chmurami - różowym i krzykliwie złocistym; dżungla - oczywiście - tradycyjnym, zielonym. Patrzyłem, jak Odendaal rysował niebieski wężyk, który miał oznaczać trasę wyprawy. Było to wciągające zajęcie; mapy są tak kuszącym wynalazkiem. Nazwy rzek zaczarowały mnie: Apacheta, Lloqueta, Hornillos, Apurimac, Ene, Tambo, Ucayali, Mara~n~on, ŃSolim~oes, Amazon. Przy ich wymawianiu język giął się zmysłowo. Ich śpiewne brzmienie wabiło. Podobnie nęciła wyprawa, której projekt przedstawił ŃOdendaal. Zamierzał wspinać się na wysokie góry, płynąć dzikimi rzekami - dokonując przynajmniej na jednej z nich dziewiczego spływu - i przeprawiać się przez tereny, których nie było na mapie. W jednym z takich nie oznaczonych miejsc, zwanym Czerwoną Strefą, rząd Peru prowadził wyjątkowo zaciekłą wojnę z Sendero Luminoso, czyli Świetlistym Szlakiem. - To rewolucjoniści - wyjaśnił Odendaal. - Pewnie słyszałeś o nich. Co jakiś czas zabijają ludzi, także dziennikarzy. - Spojrzał na mnie i roześmiał się. Dostęp do Czerwonej Strefy, objętej stanem wojennym, był zamknięty. Odendaal zamierzał jednak przekraść się przez nią. Potem planował spędzić parę tygodni w samym sercu peruwiańskiego rejonu produkcji kokainy. Przewidywał też spotkanie z egzotycznymi plemionami indiańskimi. Prestiżowe brytyjskie Królewskie Towarzystwo Geograficzne już go zaprosiło na odczyty po zakończeniu wyprawy. Zapalił papierosa i wyprostował się na krześle. - Co o tym myślisz? - zapytał. Umówiliśmy się tak: gdybym zdobył pieniądze od wydawcy i przeznaczył je na cele wyprawy, Odendaal pozwoliłby mi opisać przygodę. Miałem być tak blisko zespołu, jak tylko byłoby to możliwe. Przez pierwszy miesiąc podróżowałbym ciężarówką stanowiącą zaplecze ekspedycji. Jednak po dotarciu w teren, gdzie nie ma już dróg, musiałbym posłużyć się tratwą, łodzią używaną do transportu bananów lub czymkolwiek innym, co byłoby do zdobycia. Nie byłem najlepszym kandydatem do tej podróży. Wprawdzie władałem hiszpańskim i miałem przyzwoitą kondycję fizyczną - przebiegałem dziennie osiem kilometrów i wykonywałem dwieście pompek - ale jeszcze nigdy w życiu nie uczestniczyłem w górskim spływie i nie pływałem dobrze. Nie byłem też "odkrywcą". Jednak czułem, że życie moje jest niepełne: wyblakłe, pasywne, sztampowe. Po sześciu tygodniach od tamtego pierwszego telefonu rzuciłem pracę i pożegnałem się z moją dziewczyną. Z gorączką, pocąc się z powodu całej serii szczepionek zaaplikowanych mi poprzedniego wieczoru, dołączyłem do Fran~coisa Odendaala na lotnisku w San Francisco, gdzie wsiedliśmy do samolotu odlatującego do Limy w Peru. Lecąc nad Meksykiem, rozmawialiśmy o wyprawie. Odendaal niepokoił się o wszystko: o samą rzekę, o swój stan zdrowia, o fundusze. Jednak powodem największych obaw, od których ściskało go w dołku, był Piotr Chmieliński. Chmieliński był współorganizatorem wyprawy. Odendaal spotkał się z nim tylko raz, lecz to wystarczyło, aby ocenił go jako człowieka genialnego, ambitnego i niestrudzonego. Pierwszy spływ Colcą sprawił, że Chmieliński stał się znaną osobą w Peru. Pomogło mu to w swobodnym poruszaniu się pośród zawiłości peruwiańskiej biurokracji. Wiedział, jak nie dać sobie odebrać sprzętu na granicy, nauczył się pozyskiwać przychylność władz uśmiechem, rozumiał wieśniaków żyjących na terenach nadrzecznych. Odendaal bał się, że Chmieliński będzie chciał przejąć kontrolę nad wyprawą przy pierwszej nadarzającej się okazji. W istocie Chmieliński już raz próbował to zrobić. Kiedy Odendaalowi nie powiódł się plan zrobienia filmu, Chmieliński znalazł nowe źródło pieniędzy; przekonał do wyprawy milionera ze stanu Wyoming, który podbił amerykański rynek farbą do malowania pasów na jezdni. Chmieliński próbował zmusić wtedy Odendaala do rezygnacji z roli szefa ekspedycji, lecz ten porozumiał się z milionerem i uzyskał jego poparcie. Odendaal najchętniej wykluczyłby Polaka z udziału w wyprawie, gdyby nie to, że potrzebował go za wszelką cenę jako eksperta. Obawiał się go jednak, gdyż w Peru Chmieliński czuł się jak u siebie w domu. Samolot podskoczył dwa razy: Lima. Colca Lima jest "najdziwniejszym, najsmutniejszym miastem, jakie oglądać można [...], w bieli jej nieszczęścia tkwi groza najwyższa"»* - napisał Melville w "Moby Dicku". Tej nocy, kiedy tam przybyliśmy, miasto było pełne nieszczęścia. Niczego jednak nie mogliśmy dostrzec, gdyż wokół panowała ciemność. Rewolucjoniści wysadzili elektrownię, pogrążając Limę w mroku, gdzieniegdzie rozświetlonym płomieniem zapalonych cystern z olejem. Przekład Bronisława Zielińskiego. Wkrótce po nas przyleciał Sergio Leon, z którym OdenĂdaal pracował kiedyś w Kostaryce. Spędziliśmy trzy dni w Limie, ale tak naprawdę nie poznałem jej dobrze. Miałem skrzywioną perspektywę. Już drugiego dnia rozchorowałem się, miałem ataki skurczów powodowanych, jak podejrzewałem, nerwami, zmęczeniem podróżą i lekarstwem przeciwko chorobie wysokościowej, którego ubocznym efektem była najwyraźniej właśnie choroba wysokościowa. Trzeciego dnia obudziłem się wyczerpany, zlany potem, w gorączce i z łomotaniem w skroniach. Mimo to obaj z Leonem udaliśmy się w osiemnastogodzinną podróż autobusem wzdłuż odludnego peruwiańskiego wybrzeża Pacyfiku; Odendaal pozostał w Limie, czekając na resztę uczestników wyprawy. Jechaliśmy do Arequipy, skąd mieliśmy rozpocząć wspinaczkę do źródła Amazonki. Tam też wreszcie spotkamy sławnego Chmielińskiego oraz jego wspólnika - Zbigniewa Bzdaka. W nocy autobus skręcił na wschód i zaczęliśmy zapuszczać się w Andy. O świcie dotarliśmy do Arequipy, zapomnianej peruwiańskiej metropolii, położonej wysoko w górach naprzeciw trzech majestatycznych wulkanów pokrytych śniegiem. Arequipa jest słonecznym pustynnym miastem, w którym mieszka sześćset tysięcy ludzi niskiego wzrostu, o spokojnym usposobieniu; nie ma tu much i nikt nie uprawia biegów po zdrowie. Nazwa miasta pochodzi z języka keczua i znaczy: "Jesteś mile widziany". Udaliśmy się do naszych kwater. Wieczorem zadzwonił telefon. - Hola - powiedziałem po hiszpańsku, podnosząc słuchawkę. - Halo - odpowiedział ktoś po angielsku. - Co słychać? Piotr Chmieliński był mężczyzną średniego wzrostu, o szczupłej, lecz muskularnej budowie ciała; miał kędzierzawe kasztanowate włosy, równo przycięte wąsy i niebieskie, zimne oczy wilka. Był uprzejmy, ale powściągliwy; nie reagował śmiechem na widok Keczuan, którzy na swoich fletach quena grali melodie z amerykańskiego musicalu "Jesus Christ Superstar". Łagodne tony muzyki, kiedy przyglądaliśmy się ulicznej paradzie jedząc lody na Plaza de Armas, przynosiły ukojenie po wytrząsającej kości jeździe autobusem. Chmieliński na kwaterę główną wyprawy wynajął cały dom. Wydawało mi się to ekstrawagancją, gdyż wiedziałem, że Odendaal będzie w Arequipie za kilka dni i zaraz po jego przyjeździe wyruszymy w drogę. Powiedziałem o tym Chmielińskiemu. - Spędzimy tu co najmniej dwa tygodnie - odrzekł. Ton jego głosu wskazywał, że dyskusja była skończona. Kiedy nazajutrz obaj z Leonem zgłosiliśmy się do niego, wyznaczył nas do pomocy Bzdakowi w aprowizacji wyprawy. - Mów mi Zbyszek - powiedział fotograf, proponując zdrobniałą formę swojego imienia, która brzmi jak "fiszek", przypominając wymowę angielskich słów fish shack.»* Słowa te oznaczają drobną rybkę, albo też magazyn na ryby. - Tak będzie łatwiej - dodał. Nie miał racji, ale chyba nie przeszkadzało mu, że przekręcam jego imię. Był przeciwieństwem Chmielińskiego - bezpośredni i na luzie. Jego hasło przewodnie przy doborze żywności brzmiało: "Żadnego paskudztwa". Jeśli coś nie nadawało się do gotowania, rozpuszczenia lub zjedzenia na zimno, nie byliśmy tym zainteresowani. Wcześniej udało się już zgromadzić trochę zapasów. Chmieliński przekonał kanadyjską firmę Yurika, aby wyposażyła nas w swoje wyroby, które przeznaczone były dla ofiar klęsk żywiołowych. Gotowe do spożycia jedzenie pakowane jest w aluminiowe koperty. Wrzuca się taką torebkę na pięć minut do wrzątku, a potem jej zawartość zjada z ryżem lub ziemniakami, które też są odpowiednio spreparowane i przyrządza się je błyskawicznie. W najbardziej odludnych miejscach na ziemi w naszym jadłospisie znajdowała się wołowina w sosie burgundzkim, kurczaki po myśliwsku na sposób włoski, a na dni kompletnego załamania - krewetki w sosie słodko_kwaśnym. Wciąż jednak mieliśmy za mało żywności. Toteż następny tydzień spędziliśmy przepychając się przez zaułki targowiska w Arequipie. Jakaś starsza kobieta sprzedała nam cynamon i płatki owsiane, inna - sardynki w puszkach, a trzecia - czarnorynkową czekoladę. Odkryliśmy miejscowy ser w dwukilogramowych krążkach oblanych woskiem, nadający się do przechowywania. Kupiliśmy wszystko, na co nas było stać, łącznie z herbatą w torebkach, rozpuszczalną kawą, mlekiem w proszku i workami cukru. Pewnego razu napadły mnie jakieś łobuzy, próbując mi ukraść pieniądze (peruwiańskie sole), które miałem przywiązane w paczuszkach przy pasie. Bzdak przepędził ich kuksańcami i kontynuował swoją marszrutę wąskimi brukowanymi uliczkami Arequipy. Niosąc dwadzieścia kilogramów czekolady, zatrzymywał się na każdym prawie skrzyżowaniu na pogawędkę ze starymi przyjaciółmi lub nowo poznanymi ludźmi, z którymi rozmawiał po hiszpańsku, angielsku albo po polsku. Obaj z Leonem posuwaliśmy się za nim chwiejnym krokiem, nie mogąc złapać tchu w tym rozrzedzonym górskim powietrzu i zastanawiając się, czy nasza wyprawa kiedykolwiek się zacznie. Kolejnym uczestnikiem wyprawy, który przybył do Arequipy, był Tim Biggs. Towarzyszył mu wysoki dwudziestodziewięcioletni blondyn z Afryki Południowej, Jerome Truran. Biggs, wyznaczony przez Odendaala na przewodnika na rzece, miał decydować o sposobie spłynięcia każdego jej odcinka. Truran zaś miał go wspierać w przeprowadzaniu zespołu przez najtrudniejsze katarakty. Obydwaj należeli do tego samego związku kajakarskiego w Afryce Południowej przez blisko dziesięć lat. Związek przestał jednak istnieć po ustanowieniu międzynarodowych sankcji przeciwko sportowcom tego kraju. Biggs wycofał się ze sportu, a Truran wyemigrował do Anglii, gdzie w końcu uzyskał obywatelstwo (jego pradziadek był Brytyjczykiem). Wkrótce został przyjęty do brytyjskiej reprezentacji i stał się jednym z najlepszych kajakarzy na świecie, zdobywając złoty medal w europejskich zawodach na rzekach górskich w 1980 roku, wicemistrzostwo świata w 1981 roku i złoty medal w mistrzostwach Anglii w 1982 roku. Pasją Biggsa stało się poszukiwanie przygód. Uczestniczył wraz z Odendaalem w trzech wyprawach rzecznych (na Limpopo w Afryce, na rzece Colville na Alasce, a także na Urubambie w Peru) i przywiązał się głęboko do Afrykanera. Biggs znał piekło choroby Heine_medina - jego starszy brat był dotknięty tym kalectwem - i odnosił się z szacunkiem do wysiłku, jaki podejmował Odendaal, aby przezwyciężyć swoją ułomność. Według Biggsa Odendaal miał duszę poety, był wizjonerem, mistykiem. Biggs martwił się o niego. Pod ułomnością Odendaal skrywał ogromną ambicję, lecz nie był urodzonym kajakarzem i jego wyprawy nie zawsze przebiegały gładko. Dlatego też Biggs przekonał Odendaala, aby do udziału w wyprawie zaprosić Chmielińskiego i Trurana. Podziwiał zdolności organizacyjne Polaka i jego wiedzę o Peru, a Truranowi, zawierzyłby własne życie. Wiedział, że sam spędzi większość czasu na rzece chroniąc ŃOdendaala; chciał więc, aby ktoś czuwał też nad nim samym. Kate Durrant przyjechała do Arequipy autobusem następnego dnia po Biggsie i Truranie i natychmiast zabrała się do roboty. Kompletowała indywidualne zestawy lekarstw dla każdego z nas, przeglądała nasze dane, dawała nam kolejne szczepionki i ponownie sprawdzała setki rzeczy w dużym aluminiowym pojemniku, który miał nam towarzyszyć na Amazonce. W tym czasie Chmieliński zdołał pożyczyć landrovera - co było w Peru wyczynem - i wraz z Biggsem i Truranem podjął się przystosowania go do naszych potrzeb. Samochód ten o wdzięcznej nazwie El Condorito (Kondorek), będąc naszą bazą przez następne cztery do sześciu tygodni podróży, miał utrzymywać kontakt z kajakarzami (Odendaalem, Biggsem, Truranem i Chmielińskim) mniej więcej raz na tydzień i transportować członków zespołu pomocniczego, żywność, lekarstwa, zapasowe kajaki i wiosła, sprzęt kempingowy i filmy. Taką żywiliśmy nadzieję do czasu próby załadunku. Kiedy Chmieliński prowadził biednego Kondorka jedną z wyboistych uliczek Arequipy, samochód trząsł się niemożliwie i przechylał niebezpiecznie na lewą stronę. Musieliśmy zredukować ciężar. Niestety jednak potwierdziło się to, co większość z nas podejrzewała: Condorito nie był w stanie transportować całego zespołu pomocniczego. Wieczorem przestudiowałem mapy topograficzne, które kupiłem w Limie. Strumyki dające początek rzece, a także górny Apurimac, płynęły przez wysokie odludne płaskowyże i strome, z rzadka zamieszkałe kaniony, lecz wyglądało na to, że istnieją tam szlaki. Powiedziałem Chmielińskiemu, że jeśli zdołam dotrzeć wysoko do źródła, to chciałbym również podjąć próbę zejścia pierwszym etapem trasy. Nie umiałem określić, ile czasu mogłoby mi to zająć. Trasa obejmowała około 240 kilometrów, licząc wzdłuż biegu rzeki, lecz biorąc pod uwagę wszystkie wejścia i zejścia ścianami kanionów, mogła wydłużyć się do 480 kilometrów. (W 1970 roku Brytyjczyk John Ridgway przemierzył pieszo nizinną część Peru. Zejście do miejsca, gdzie rozpoczął on swoją wędrówkę, mogło mi zabrać wiele tygodni). Pomimo tak znacznej długości trasy mój plan był w równym stopniu egoistyczny, co pragmatyczny. Jako pierwszy opuszczę przeładowany samochód, polecę samolotem do Cuzco i zagrzebię się tam na miesiąc albo i dłużej, czekając, aż pozostali przeprawią się przez wysokie góry. Ulżyło mi, gdy Chmieliński zaakceptował moją propozycję. Kiedy brytyjscy producenci filmowi wycofali się z programu "Amazonka" (Odendaal twierdził, że domagali się zbyt dużej kontroli nad całym przedsięwzięciem), Odendaal zdecydował się na robienie własnej dokumentacji wyprawy. Zwerbował w tym celu dwuosobowy zespół filmowców z Afryki Południowej. W dwa tygodnie po naszym przybyciu do Arequipy przyleciał z Limy z Faniem Van der Merwe'em, który wykładał w szkole filmowej w Pretorii, i Pierre'em Van Heerdenem, byłym studentem Van der Merwe'a. Obaj mieli doświadczenie w filmowaniu górskich wypraw wspinaczkowych; obaj byli ciemnoskórymi wysokimi Afrykanerami, którzy dużo pili i odpalali jednego papierosa od drugiego. Po kilku dniach zgromadziliśmy się wszyscy w naszej kwaterze głównej przy świetle świecy wokół szerokiego stołu zbitego z desek. Odendaal usiadł na jednym końcu stołu, Chmieliński na drugim, a cała reszta ulokowała się pomiędzy nimi, podając sobie butelkę peruwiańskiej brandy, zwanej pisco. Odendaal wygłosił długie przemówienie, podkreślając, że włączył Chmielińskiego do wyprawy jako współorganizatora ze względu na jego kwalifikacje i wiedzę o Peru, lecz że on - Odendaal - pozostaje jedynym i niekwestionowanym szefem i jeśli ktokolwiek się z tym nie zgadza, proszony jest o zrezygnowanie z wyprawy. Kiedy skończył, spojrzał z uwagą na każdego z nas, a potem na koniec stołu. Poprosił Chmielińskiego o zabranie głosu. - O co chodzi? - zapytał Polak spokojnie. - Jesteś szefem. Wszyscy o tym wiemy. Za pośrednictwem peruwiańskiego przyjaciela, Mauricia De Roma~na, zapobiegliwy Chmieliński pożyczył drugi samochód; był to stary, lecz mocny platformiak marki Gmc. Razem z Condoritem miał przewieźć cały nasz zespół w głąb doliny Colki około 80 kilometrów od Arequipy i 1500 metrów powyżej niej. Stamtąd OdenĂdaal, Chmieliński, Bzdak, Biggs, Van der Merwe, Van Heerden i ja spróbujemy wspiąć się do źródła Amazonki, znajdującego się na śnieżnym polu u szczytu Mismi, na wysokości 5400 metrów. Durrant, Truran i Leon wezmą Condorita i pojadą okrężną trasą, aby spotkać się r nami 25 kilometrów od źródła po atlantyckiej stronie kontynentalnego działu wód. Stamtąd będziemy posuwać się pieszo wzdłuż strumyka biegnącego od źródła aż do miejsca, gdzie jego głębokość okaże się wystarczająca, aby kajakarze mogli utrzymać się na wodzie. Taki był nasz plan. Następnego dnia o krwawoczerwonym świcie załadowaliśmy oba samochody i ruszyliśmy w kierunku wysokich Andów. Jechaliśmy wyboistą polną drogą wokół góry Chachani; jest to jeden z trzech wulkanów, które wznoszą się nad Arequipą, przypominając swoim wyglądem kontemplujących mnichów. Arequipa została wkrótce pochłonięta przez omiataną pyłem punę. W ciągu kilku godzin, w miarę jak pięliśmy się w górę na wysokość 4500 metrów (a to wyżej niż gdziekolwiek na kontynentalnym obszarze Stanów Zjednoczonych), koncentrowałem cały wysiłek na tym, aby opanować mdłości powodowane przez soroche, czyli chorobę wysokościową. Rdzenni mieszkańcy Andów mówią o sobie Runa, czyli ludzie. Jednak szerzej znani są jako Keczuanie (nazwa od języka keczua, który Inkowie narzucili podbitym przez siebie plemionom). Według nich puna jest "dzika" i "zakazana" nie tylko w sensie dosłownym, lecz i symbolicznym - duchowym. Tylko tam może się zdarzyć, że ktoś dopuści się takiego aktu seksualnego jak na przykład kazirodztwo, które jest zabronione w obrębie wiosek, i tam właśnie mieszkają najpotężniejsze andyjskie bóstwa apu i wamani; są one często przedstawiane jako biali brodaci ludzie noszący europejskie odzienie i mieszkający wewnątrz gór oraz w głębiach jezior. Wamani może wyjeść serce mężczyźnie, spowodować poronienie u jego żony lub zabić niemowlę, jeśli się go nie zjedna rytualnymi ofiarami. Z moim samopoczuciem i wobec księżycowej pustki krajobrazu nietrudno było mi pojąć wyobrażenia Keczuan. Ciężarówka spowita tumanami kurzu, tocząca się z turkotem przez odludny rezerwat Aguada Blanca zaledwie sprawiała wrażenie ruchu na mrocznym tle pupy, gdy nagle górskim grzbietem przegalopowało pięć wigoni, spłoszonych naszym wtargnięciem. Z długimi szyjami i wytrzeszczonymi oczami stanowiły widok zarówno odrealniony, jak i przejmująco smutny. Wigonie oraz podobne do nich przeżuwacze guanako należą do największych dziko żyjących zwierząt na punie. W rzeczywistości jednak nie są duże; rozmiarami przypominają sarnę. Oba gatunki, mimo że bezgarbne, spokrewnione są z wielbłądami. Pod koniec lat sześćdziesiątych tego stulecia wigonie zostały prawie doszczętnie wytępione ze względu na cenną wełnę, ich populacja odrodziła się jednak w rezerwacie. Chociaż to zwinne i pełne wdzięku zwierzęta i poruszają się bez trudu z prędkością do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, na tle roztaczającego się wokół brązowego płaskowyżu ich bieg wydawał się wolniejszy. Pędziły bez przerwy, lecz sprawiały wrażenie, że nigdy nie osiągną celu. Taki bezmiar przestrzeni przytłacza, jeśli jest się po raz pierwszy w Andach. Po Himalajach i Pamirze są one trzecimi co do wysokości górami na świecie. Biegną z północy na południe zachodnią stroną kontynentu jako rząd łańcuchów górskich - kordylier - poprzedzielanych nieprawdopodobnie głębokimi kanionami i bezkresnymi płaskowyżami puny. Mimo że Andy nie są oddalone od Pacyfiku o więcej niż 160 kilometrów, na ich zmienną i często gwałtowną pogodę ma wpływ masa gorącego, wilgotnego powietrza, które unosi się znad dorzecza Amazonki. W miarę przesuwania się na zachód traci ono wilgotność i w konsekwencji zbocza opadające w kierunku Atlantyku pokrywa bujna roślinność, a te po stronie Pacyfiku są wysuszone i prawie martwe. Mówi się, że na pustyni Atacama, która znajduje się na południowy zachód od Arequipy, można przejechać 250 kilometrów i nie dostrzec śladu życia. Przyglądałem się punie z podskakującej ciężarówki. Postacie wokół mnie zmieniały się ciągle, przemieszczając się z platformy do szoferki i z powrotem; czułem się jednak nędznie i szybko porzuciłem zamiar nawiązania rozmowy z kimkolwiek. Milcząc, bezskutecznie próbowałem doszukać się jakiegoś porządku, jakiejś wspólnej myśli w obcojęzycznej paplaninie, która przesączała się poprzez wiatr: w afrikaans, po polsku, hiszpańsku i angielsku w dialektach, których przed przybyciem do Peru nigdy nie słyszałem. Było nas razem dziewięciu mężczyzn i jedna kobieta; pośród nas znajdował się odrodzony chrześcijanin, europejski katolik, wyznawca Christian Science, agnostyk i poganie różnego pokroju; dwóch Polaków, jedna Brytyjka, pięciu mieszkańców Południowej Afryki (trzech Afrykanerów, dwóch pochodzenia brytyjskiego), jeden Kostarykanin i jeden Amerykanin; czterech żonatych, dwóch dzieciatych; przekonania polityczne - od skrajnie lewicowych do skrajnie prawicowych. Tylko czworgu miało być dane osiągnięcie celu. Późnym popołudniem zjechaliśmy poniżej 3600 metrów na ogromną szachownicę finezyjnych tarasów ziemi uprawnej. Pną się one stromo w górę od Colki, która płynie przez Andy w kierunku północno_zachodnim, następnie skręca gwałtownie na południe i uchodzi do Pacyfiku. Uprawiane rękami ludzkimi (traktory spadłyby ze stromych ścian) tarasy jałowej z natury ziemi nadają zboczom doliny wygląd zielonego amfiteatru. Wysoko w górze szybowały unoszone silnymi prądami termicznymi dwa andyjskie kondory, największe ptaki drapieżne na świecie, a ich skrzydła o trzymetrowej rozpiętości rzucały cień dziesiątki metrów niżej. Przez lornetkę można było dojrzeć wokół ich szyi łańcuszek białych piór, który nadaje im wygląd zakapturzonych katów. Z tyłu za nimi obrzeża doliny strzegły wulkany o białych stożkach, a kilka kilometrów dalej czarna szczelina wskazywała miejsce, gdzie rzeka wyżłobiła najgłębszy na ziemi wąwóz, ponad dwa razy głębszy niż Wielki Kanion Kolorado w USA. W pewnym miejscu górna krawędź kanionu znajduje się cztery kilometry powyżej poziomu rzeki. Kiedy emisariusze Inków po raz pierwszy, około 1450 roku, penetrowali dolinę Colki, napotkali tu Indian Collagua, którzy czcili wulkany i swoim głowom nadawali kształt stożków. (Ten makabryczny efekt uzyskiwano poprzez przymocowanie desek do miękkiej czaszki niemowlęcia). Sto lat później, kiedy przybyli tu Hiszpanie, rejon Colki był drugim co do wydajności obszarem w systemie rolniczym Inków, uznawanym za najbardziej rozwinięty w Nowym Świecie. W owym czasie panowanie nad Colcą objął Gonzalo Pizarro»* wraz z towarzyszącymi mu franciszkańskimi misjonarzami. W ciągu trzydziestu lat jego rządów połowa rdzennej ludności wyginęła, a resztę spędzono z gór do nowo utworzonych miasteczek i wsi. Dawne gospodarstwa rolne i systemy irygacyjne zostały prawie zupełnie zniszczone. Brat i wspólnik słynnego konkwistadora Francisca. W szesnastowiecznym Peru podobne tragedie powtarzały się wielokrotnie. Umieralność wśród Keczuan była wtedy dwa razy większa niż w okresie Czarnej Śmierci w Europie. Mimo że obecnie w Peru żyje około dziesięciu milionów ludzi mówiących językiem keczua, nie odzyskali oni nigdy pozycji sprzed podboju hiszpańskiego (ocenia się, że w okresie przybycia konkwistadorów było około sześciu milionów Keczuan). Dzisiaj mają oni najniższy status wśród zróżnicowanych warstw społecznych Peru. Władzę w kraju sprawuje oligarchia Kreolów, czyli ludzi europejskiego, przeważnie hiszpańskiego pochodzenia. Oprócz Kreolów i Indian istnieje kilka innych, nieprecyzyjnie określonych klas mieszanych, zwanych Metysami. W wyniku asymilacji kultur i porzucenia swoich tradycyjnych obyczajów niektórzy Keczuanie mieszkający w miastach zdołali osiągnąć pozycję Metysów. Nie dotyczy to mieszkańców wsi; toteż często wyraz ich twarzy - jaki zechcą pokazać tym, którzy zadadzą sobie trud, aby spojrzeć na nich ze swojego szczebla drabiny społecznej - jest kamienny. Po czterech wiekach od masakry dokonanej przez Pizarra dolina Colki odzyskała pewną równowagę, lecz nawet w przybliżeniu nie jest tak wydajna, jak była wówczas. Do tego doszedł nowy projekt, czyli plan "Majes", oszacowany na dziewięćset milionów dolarów - jeśli jego realizacja kiedykolwiek zostanie ukończona. Przewiduje on zawrócenie biegu andyjskich wód rzecznych - spływających na wschód do Amazonki - na pustynię wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Dwa miesiące przed naszym przyjazdem na górnym odcinku rzeki Colca oddana została do użytku zapora, należąca do programu "Majes". Nie wiadomo jeszcze, jaki wpływ będzie to wszystko miało na dolinę w przyszłości. Jak dotąd jednak jest to działanie niszczące. Tak twierdzi siostra Antonia, misjonarka z Maryknollu,»* która urodziła się w Brooklynie w Nowym Jorku, a od czternastu lat mieszka nad Colcą. Nagłe wtargnięcie nowoczesnej technologii, twardego pieniądza i nieugiętego pragmatyzmu zachwiało równowagą tubylczej gospodarki opartej na pracy zespołowej, wymianie towarowej i rolnictwie zapewniającym wyżywienie. Cenne tereny rolnicze zostały wykupione i zniszczone, zwierzęta hodowlane wybite na nowych drogach, a miejscowa kosmologia, która uznawała rzekę i wiele okolicznych gór za święte, została bezlitośnie znieważona. Garstka ludzi wystarczająco rozsądnych, aby zaoszczędzić pieniądze, szybko opuściła dolinę. Większość tych, którzy tu zostali, porzuciła dotychczasowy tryb życia dla okularów przeciwsłonecznych, polaroidów i taniego alkoholu z trzciny cukrowej, a gdy program się załamał - bezrobocia. Katolickie towarzystwo misyjne, założone w 1911 roku, którego celem jest werbowanie, szkolenie i wysyłanie amerykańskich misjonarzy poza granice USA. Chmieliński załatwił dla nas bezpłatne pomieszczenia w Achomie, która jest jakby kawałkiem współczesnego przedmieścia położonym w środku doliny, oddzielonym od reszty Peru płotem z siatki i drutu kolczastego, pilnowanym przez strażników, oraz bramą z elektronicznym zabezpieczeniem. Po jednej stronie ogrodzenia znajdowały się rzędy identycznych domków w stylu farmerskim, wyprofilowane ulice, ogródki, piece elektryczne. Można było wejść do któregoś z domów, włączyć telewizor i obejrzeć mecz baseballowy. W swoim czasie w Achomie mieszkało ponad stu czterdziestu inżynierów zatrudnionych przy realizacji programu "Majes". Wraz z rodzinami przybyli tu z Kanady, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Szwecji i Afryki Południowej. Tymczasem po drugiej stronie ogrodzenia było czuć swąd palonego suszonego łajna i piżmowy zapach świeżo zaoranej ziemi na polach uprawianych przez te same rodziny od wielu pokoleń. Nie mając co z tym kompleksem zrobić, rząd Peru przekształcił go w hotel. Dostaliśmy go teraz do naszego wyłącznego użytku i spędziliśmy tam dwa dni, próbując zaaklimatyzować się na wysokości 3300 metrów. Dokuczały nam bóle głowy i sensacje żołądkowe, czyniące sen niespokojnym i nie dającym wypoczynku. Następnie ponownie załadowaliśmy samochody i mroźnym, jasnobłękitnym rankiem pojechaliśmy polną drogą, ciągnącą się wzdłuż koryta Colki. Jakiś stary Keczuanin biegł za nami w milczeniu, aż ustał. Skręciliśmy w miejscu, gdzie na zewnętrznym łuku drogi wznosiły się dwa krzyże. Mniejszy, zrobiony z gałązek, upamiętniał śmierć na drodze. Większy, aluminiowy, podtrzymywał linię elektryczną, zasilającą osiedle Achoma. Przekroczyliśmy rzekę i pojechaliśmy na zachód drogą biegnącą wzdłuż niej do wioski Lari, odległej o dziesięć kilometrów. Stamtąd Odendaal, Chmieliński, Bzdak, Biggs, Van der Merwe, Van Heerden i ja chcieliśmy rozpocząć naszą wspinaczkę do źródła. Peruwiański kierowca miał wrócić ciężarówką do Arequipy, natomiast Condorito chwilowo zostawał z nami w Lari. Kiedy po wynajęciu osłów wyruszymy w drogę, Leon, Durrant i Truran pojadą landroverem z powrotem wzdłuż Colki. Okrążą górę i udadzą się do małej stacji meteorologicznej. Jak wynikało z mapy, znajdowała się ona wysoko na punie, około dwudziestu pięciu kilometrów na północ od źródła. Zamierzaliśmy spotkać się tam z nimi za trzy do pięciu dni. Kiedy dotarliśmy do Lari, słońce tkwiło nieruchomo na bezlitosnym andyjskim niebie. Jego oślepiający blask porażał oczy, a suche jak pieprz powietrze zdawało się wyciągać z nich całą wilgoć. Na gołym skrawku spieczonej ziemi stało kilkanaście rozwalających się lepianek i solidny kościół katolicki, największy w tej dolinie. Całość wisiała na krawędzi stromego kanionu jak ślimak przyczepiony do ściany. Keczuanie stali w drzwiach chałup lub drzemali na słońcu. Krępe kobiety o zaróżowionych twarzach nosiły melonikowe kapelusze i ogromne spódnice, a wychudzeni mężczyźni mieli na sobie dżinsy i dziurawe swetry. Nikt się nawet nie poruszył na nasz widok. Odendaal i Chmieliński nie mieli łatwego zadania z wynajęciem osłów. - Wygląda to co najmniej tak, jakbyś zaszedł do East Selsby w Teksasie i próbował pożyczyć od kogoś cadillaca - powiedział zirytowany Odendaal. Stałem na skraju wioski i spoglądałem w dół. Tuż za Lari zaczynał się gwałtowny spadek kanionu. Nagle doznałem obezwładniającego zawrotu głowy i miałem wrażenie, że jakiś mały człowieczek wali mi młotkiem po gałkach ocznych od środka, jakby chciał je wybić na zewnątrz. Skoro tu, na wysokości 3300 metrów, ulegałem chorobie wysokościowej, to jak pokonam następnych 1800 metrów do źródła? Nagle człowieczek ryknął: "MGFLARHA!". Ale to był Bzdak, który stał obok mnie i starał się przekrzyczeć wiatr, wiejący teraz w górę kanionu. Otworzył usta, pokazując zieloną prymkę, którą następnie wypluł. - Liść koki - powiedział. - Chcesz? - Czy ja wiem? - A czujesz się jak wypluty? - Myślę, że tak. - To chcesz. Zarówno uprawianie, jak i żucie tych liści jest w Andach legalne i, jak nam powiedziała Durrant, są one skutecznym antidotum na następstwa choroby wysokościowej. Lecz lekarska opinia w istocie nie miała dla mnie w owej chwili znaczenia. Cierpiałem i byłem skłonny spróbować czegokolwiek. Z zawiniątka okręconego w gazetę Bzdak wy