Kane Joe - Z nurtem Amazonki
Szczegóły |
Tytuł |
Kane Joe - Z nurtem Amazonki |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kane Joe - Z nurtem Amazonki PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kane Joe - Z nurtem Amazonki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kane Joe - Z nurtem Amazonki - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joe Kane
Z nurtem Amazonki
Dla Elyse
Część pierwsza - Góry
Część pierwsza
Góry
Pacyfik
Był koniec sierpnia 1985 roku.
Wysoko w Andach, na południu
Peru, pod rdzawym zimowym niebem
posuwała się wolno stara
ciężarówka marki Gmc,
podskakując na wyboistym
pustkowiu, nazywanym tu puną.
Przypomina ona księżycowy
krajobraz: płaski, bezdrzewny
teren wyschnięty jak pieprz,
przez dziewięć miesięcy w roku
smagany lodowatymi wiatrami
miotającymi pył. Na horyzoncie
rysują się łyse, brunatne
wzgórza i ostre, szare
wierzchołki gór. Na wysokości
4600 metrów zawartość tlenu w
powietrzu jest o połowę mniejsza
niż na poziomie morza i odczuwa
się silne pulsowanie w
skroniach. A kiedy niebo
rozjaśni się czasem na chwilę,
ostre promienie słońca spadają
gwałtownie w dół i bezlitośnie
atakują gałki oczne.
Bezwiednie rozejrzałem się
wokół i doznałem uczucia
niepokoju, że pakuję się w coś,
czego zupełnie nie rozumiem.
Było nas pięciu przykucniętych
na platformie ciężarówki.
Zamierzaliśmy dokonać pierwszego
w historii spływu najdłuższą
rzeką świata - Amazonką - która
bierze początek na południu
Peru, przelewa się na północ
przez Andy, a potem skręca na
wschód i zmierza do Atlantyku.
Chcieliśmy zobaczyć na własne
oczy każdy metr jej wstęgi o
długości 6760 kilometrów, od
źródła aż do jej ujścia do
oceanu. Aby tego dokonać,
musieliśmy najpierw znaleźć
źródło rzeki, ukryte gdzieś tu,
na tym ponurym górskim
pustkowiu. Szukając miejsca
narodzin Amazonki, jak dotąd
znajdowaliśmy jedynie pył. Wiatr
wyjący na punie wciskał nam go
do gardeł, uszu, oczu i we
wszystkie pory skóry. Nie
pomagały kaszel, plucie i
zaciskanie powiek. Pył wdzierał
się do paczek z żywnością,
butelek z wodą, do naszych dusz.
Na prawo ode mnie siedział
trzydziestoletni Polak, Zbigniew
Bzdak. Był krępym,
niedźwiedziowatym mężczyzną o
łagodnych niebieskich oczach,
falistej rudej brodzie i włosach
blond z zaczątkami łysiny. Bez
względu na warunki potrzeba
mówienia była u niego równie
silna, jak potrzeba oddychania.
- Sześć lat temu mieszkałem w
Krakowie - wrzeszczał do mnie. -
Studiowałem fotografikę i fizykę
jądrową. Nic specjalnego, ale
nie narzekałem: rano kawa, po
południu piwo. Pewnego dnia
przyszedł w odwiedziny mój
sąsiad, Piotr. Powiedział, że
wybiera się do Ameryki
Łacińskiej, aby spłynąć kajakiem
każdą dużą rzeką, jaką tam
znajdzie.
Mówił o Piotrze Chmielińskim,
który właśnie uzyskał dyplom
magistra inżyniera na wydziale
mechaniki. Wraz z dziewięcioma
uczestnikami wyprawy
wykombinowali od wojska
polskiego siedmiotonową
ciężarówkę; załadowali na nią
dwadzieścia kajaków i zapas
żywności na rok, po czym
wsadzili to wszystko na statek.
- Statek był gotowy do
wyruszenia w drogę, ale właśnie
zapodział się gdzieś fotograf
wyprawy - kontynuował Bzdak. -
Piotr chciał wiedzieć, czy
byłbym tym zainteresowany.
Po dwóch tygodniach opuścili
Polskę, planując powrót za sześć
miesięcy. Jak dotąd żaden z nich
nie wrócił.
- Pierwszą rzeką, jaką
spłynęliśmy, była Pescados w
Meksyku. Spuściliśmy na wodę
siedem kajaków i w ciągu
piętnastu minut straciliśmy
sześć z nich. Rzeka porwała je,
ot, tak po prostu. Głupi dowcip.
Byli jednak wytrwali i
pokonali ostatecznie dwadzieścia
trzy rzeki, a na trzynastu z
nich dokonali pierwszych w
historii spływów. Terenem ich
eksploracji było jedenaście
krajów. Rząd Meksyku powierzył
im wykonanie map sześciu nie
zbadanych dotąd rzek. National
Geographic Society zleciło
napisanie reportażu ze spływu
rzeką Colca w Peru, która żłobi
najgłębszy kanion na świecie.
Jacques Cousteau,»* planując
zrobienie filmu o Amazonce,
zaprosił ich do uczestniczenia w
pracach zespołu górskiego;
jednak zaproszenia nie przyjęli,
ponieważ mieli inne
zobowiązania.
Francuski badacz mórz, pisarz
i producent filmowy (wszystkie
przypisy, jeśli nie zaznaczono
inaczej, pochodzą od tłumaczki).
- Między wyprawą Cousteau i
naszą obecną jest dość duża
różnica - stwierdził Bzdak.
- Jaka?
- Cztery miliony dolarów.
Cousteau nawet na Amazonce pije
dobre wino. A my już jesteśmy
spłukani.
W 1981 roku Polacy dokonali
pierwszego zarejestrowanego
spływu Colcą. Gdy wrócili tam w
1983 roku na zlecenie National
Geographic, zatrudnili Tima
Biggsa z Afryki Południowej jako
prowadzącego kajakarza.
Trzydziestotrzyletni Biggs,
mający w żyłach krew brytyjskich
przodków, był od prawie
dziesięciu lat kajakarzem
światowej klasy. Jednak kiedy w
wielu krajach zabroniono
występów reprezentantom Rpa,
zrezygnował ostatecznie z
kariery sportowej. Polaków
spotkał w Peru w 1981 roku.
Kierował wtedy wyprawą z Afryki
Południowej na niezmiernie
niebezpiecznej rzece Urubamba,
która przepływa pod ścianami
Machu Picchu. Następnie
towarzyszył Chmielińskiemu w
pierwszym spływie
najtrudniejszym odcinkiem
pobliskiej rzeki Apurimac,
uważanej za najdłuższy dopływ
Amazonki. Później w mieście
Arequipa spędził z Polakami
wiele długich wieczorów na piciu
i tańcach. Bzdak przezwał go
wtedy Zulu.
Od tamtego czasu Biggs ożenił
się, przeszedł na protestantyzm
- religię swej żony - i spędzał
długie wieczory na czytaniu
Biblii. Chciał się ustatkować,
zająć pracą na farmie i
wychowywaniem dzieci. Niemniej
uważał, że może sobie pozwolić
na jeszcze jedną wyprawę.
Siedział teraz na wprost mnie, z
kolanami podciągniętymi pod
brodę przyciętą w stylu Abrahama
Lincolna. Był niskim,
muskularnym, ciemnookim szatynem
o siwiejących włosach. Miał
opinię odważnego człowieka
rzeki, o ogromnej energii i
silnej, czasem wręcz
zdumiewającej woli; pokonał
kiedyś samotnie ośmioosobowy
zespół wioślarski w
dwunastogodzinnych regatach. Był
wegetarianinem w trzecim
pokoleniu w rodzinie, która
zajmowała się hodowlą bydła na
ubój. Przez ostatnie dwie
godziny na przekór wiatrowi
wygrywał na ustnej harmonijce
jedyną melodię, jaką znał -
"Waltzing Matilda"; grał w koło
to samo coraz szybciej i
szybciej.
Obok Biggsa siedziała doktor
Kate Durrant, szczękając z zimna
zębami pomimo śpiwora, w który
się otuliła. Była to szczupła
trzydziestoletnia Brytyjka o
pociągłej, szlachetnej twarzy,
bystrych oczach i kasztanowatych
włosach z odcieniem pomarańczu,
przyciętych krótko w stylu punk.
Podniosła teraz głowę i
zmierzyła wzrokiem jałową punę.
- Chwilami nie mogę pojąć, co
ja tu właściwie robię -
wykrzyknęła.
- Cokolwiek robisz, jest to
ciekawsze od twojego nudnego
życia w Londynie - odkrzyknął
Bzdak.
- Pewnie masz rację.
Była jedyną kobietą na tej
wyprawie. Oprócz nas czterech w
jej skład wchodziło jeszcze
pięciu mężczyzn. Przed
przyjazdem do Peru Durrant
zdążyła poznać tylko dwóch
członków zespołu. Kiedy
przyjaciele z telewizji
powiedzieli jej o planie
sfilmowania pierwszego spływu
Amazonką, pracowała jako lekarz
ogólny w National Health
Service. Przypuszczając, że
lekarz_kobieta uczyni ich
opowieść bardziej romantyczną,
producenci filmu wybrali Durrant
spośród około sześćdziesięciu
chętnych. Ostatecznie projekt
filmu upadł, lecz Durrant nie
zrezygnowała z udziału w
wyprawie. Ubiegły rok spędziła
na poszukiwaniu lekarstw
przeciwko chorobom tropikalnym i
wysokościowym. Skompletowała też
zestaw środków profilaktycznych
i leczących malarię, żółtą
febrę, zapalenie wątroby,
wściekliznę, gangrenę, pasożyty
jelit, bóle zębów, ukąszenia
jadowitych węży, biegunkę,
złamania kości i cały szereg
innych makabryczności, włączając
w to fatalnego candiru; jest to
maleńki zębacz-pasożyt, który
wczepia się w ściankę cewki
moczowej człowieka przy pomocy
kolców niemożliwych do
wyciągnięcia. Gdy się go raz
złapie, musi być usunięty
chirurgicznie.
Przytulając się do mnie w
poszukiwaniu ciepła, cierpiał w
milczeniu Sergio Leon. Aby móc
uczestniczyć w wyprawie, wziął
dłuższy urlop ze stanowiska
dyrektora Parku Narodowego
Corcovado w Kostaryce. Był
ekspertem w dziedzinie biologii
tropikalnej i jedynym pośród
nas, którego językiem ojczystym
był hiszpański. Jako gorliwy
wyznawca zasad Christian
Science,»* niechętnie zgodził
się łykać dwa razy w tygodniu
tabletkę zapobiegającą malarii,
na co nalegała Durrant. Sergio
był niski, ciemnoskóry, z
wystającymi kośćmi policzkowymi,
odziedziczonymi po indiańskich
przodkach; pasowały do nich
świetnie obfite czarne wąsy -
spuścizna po hiszpańskich
antenatach. Mimo że było mu
zimno i niewygodnie jak nigdy
dotąd, jego błyszczące oczy
wyrażały opanowanie
charakterystyczne dla ludzi
tropiku. Wyglądał na dwadzieścia
pięć lat, a miał czterdzieści
siedem.
Organizacja religijna (w
Polsce pod nazwą Stowarzyszenie
Nauki Chrześcijańskiej), której
członkowie m.in. zwalczają
choroby jedynie wiarą.
Byłem jedynym Amerykaninem na
tej wyprawie i, jak się miałem
wkrótce boleśnie przekonać, jej
najbardziej naiwnym członkiem.
Dowodził tego - a właściwie
powinien dowodzić - fakt, że w
marynarskim worku przechowywałem
egzemplarz kieszonkowego wydania
dzieł Conrada; świadczył też o
tym mój strój. Nosiłem bowiem
nowy, wielki myśliwski kapelusz
oraz koszulę koloru khaki z
epoletami; był to rodzaj
półwojskowego ubioru - pokazanie
się w nim w kraju rządzonym
przemocą, takim jak Peru, mogło
grozić zastrzeleniem.
Czułem się nędznie. Było mi
zimno i miałem mdłości wywołane
chorobą wysokościową, a w głowie
chaos powodowany bardziej paniką
niż zrozumieniem stanu, w jakim
się znajdowałem. Kiedy
opuszczałem Stany Zjednoczone,
udając się do Peru, miałem
romantyczną wizję siebie - jako
człowieka wyrywającego się z
czegoś, czego dokładnie nie
umiałbym określić. Teraz, w
czasie jazdy tą wytrząsającą
kości ciężarówką, zaczynałem
sobie uświadamiać jeszcze nie
całkiem jasno, lecz już z
przerażeniem, że zbliża się to,
ku czemu zdążam - "czarna
dziura" Amazonki - i to z
dziewięciorgiem zupełnie obcych
ludzi.
To wszystko nie wzięło się u
mnie z dzikiej miłości do
Amazonki, mimo że później tym
się zakończyło. Początek był
zupełnie banalny, po prostu
telefon od nieznajomego.
Telefon zadzwonił w jeden z
tych jasnych czerwcowych dni,
kiedy pogoda w San Francisco
jest tak piękna, że - jak mówią
- nie istnieje. Do mojego pokoju
wpływało przez otwarte okno
słodko_słone powietrze z zatoki,
gdy siedząc przy biurku
usiłowałem ukończyć artykuł do
gazety - prowadziłem rodzaj
rubryki dla konsumentów w San
Francisco Chronicle.
Głos w słuchawce miał
gardłowe, niemieckie brzmienie.
Jak się później dowiedziałem,
był to akcent języka afrikaans,
którym posługują się mieszkańcy
Afryki Południowej wywodzący się
z Holandii. Nieznajomy
przedstawił się jako doktor
Fran~cois Odendaal i powiedział,
że zajmuje się badaniem motyli
na zlecenie jednego z
amerykańskich uniwersytetów. Ze
mną jednak chciał omówić
zupełnie inną sprawę, nad którą
pracował przez ostatnie sześć
lat. Zamierzał mianowicie jako
pierwszy dokonać spływu Amazonką
- najpotężniejszą ze wszystkich
rzek - całą jej długością.
Nie byłem przekonany do tego
projektu. Przecież człowiek grał
już w golfa na Księżycu; czy
możliwe więc, że ciągle jeszcze
nie przepłynął od źródła do
ujścia najsławniejszej rzeki na
własnej planecie? Mimo to
słuchałem dalej.
Wyprawa Odendaala miała się
zacząć od wspinaczki do źródła
Amazonki, znajdującego się
wysoko w Andach, na śnieżnej
połaci górskiego zbocza. Tam
zespół spuści na wodę górskie
kajaki i będzie płynąć około 640
kilometrów w dół rzeką Apurimac,
która stanowi początek Amazonki
i jest najbardziej niebezpieczną
górską rzeką na świecie.
Dotarłszy do miejsca, gdzie
zaczyna się dżungla, kajaki
górskie ustąpią miejsca morskim,
aby rozlewiskiem Amazonki
pokonać pozostałą trasę, liczącą
6120 kilometrów. Odendaal
oceniał, że podróż ta trwałaby
cztery miesiące.
Pojawił się jednak problem. W
ostatnim momencie brytyjska
spółka filmowa, która miała
finansować projekt, wycofała się
z tego przedsięwzięcia. Wyprawie
- gotowej do udania się do
Ameryki Południowej za sześć
tygodni - groziła katastrofa.
Wspólni znajomi sugerowali, że
mógłbym pomóc zdobyć na nią
fundusze, zamieszczając w prasie
odpowiednią informację.
Odrzekłem, że nie zajmuję się
tego rodzaju działalnością.
Poradziłem, by spróbował w
biurze pośrednictwa prasowego.
Dałem mu nazwę biura i życzyłem
szczęścia. Na tym zakończyliśmy
rozmowę.
Wczesnym popołudniem
ukończyłem pisanie artykułu,
kupiłem sześć piw i poszedłem na
plażę. Wykąpałem się w zimnym
Pacyfiku i położyłem na piasku,
otwierając piwo. Zapadłem w
błogi stan odrętwienia, który
zwykle poprzedza popołudniową
drzemkę. Podświadomość podsunęła
mi wizję tropiku: papugi, palmy,
małpy huśtające się na
gałęziach.
Nagle oprzytomniałem i z
niepokojem stwierdziłem, że
pochłonięty jestem wyliczaniem
powodów, dla których taki
człowiek jak ja nie powinien
wybierać się nad Amazonkę.
Właśnie niedawno zamieszkałem z
dziewczyną, która dopiero co
ukończyła prawo. Wyglądało na
to, że wkrótce się pobierzemy. W
moim zawodzie byłem dobry i
dawało mi to poczucie
bezpieczeństwa, mimo że sama
praca nie była nadzwyczajna.
Tak naprawdę jednak ten
związek napawał mnie strachem, a
praca w gruncie rzeczy była
nudna. I to stanowiło źródło
mojego niepokoju. Po powrocie do
domu zadzwoniłem do Odendaala.
- Nie patrz na psa!
Spojrzałem na niego; patrzyłem
prosto w paciorkowe oczy bestii.
Pies skoczył mi do gardła, ale
tylko uderzył kłami w szybę
samochodu, a Fran~cois Odendaal
walnął go gwałtownie pięścią.
- Strasznie mi przykro -
powiedział. - Powinienem był cię
ostrzec. - Pochylił się do
wnętrza samochodu i zagwizdał na
skomlącego psa. - To dingo.
Znalazłem go, kiedy studiowałem
w Australii. Przybłąkał się z
buszu, prawie zdychając z głodu.
Uratowałem mu życie i od tamtego
czasu jest ze mną. Nie cierpi
ludzi. Wydrapałby ci oczy.
Przeraził mnie ten niewielki
pies. Był chudy, brzydki, o
krótkiej sierści i nawet po tym,
jak oberwał od Odendaala,
patrzył na mnie groźnie, a z
jego gardła wydobywał się
przeciągły pomruk. Gdy zerknąłem
na niego ponownie, wydał z
siebie dziki warkot i kolejny
raz rzucił się na szybę. Nie
spojrzałem już więcej na niego.
Patrzyłem na Odendaala.
Byliśmy prawie w tym samym wieku
- powiedział, że ma trzydziestkę
- lecz wyglądał inaczej, niż się
spodziewałem. Był wysoki, miał
przerzedzające się rude włosy,
zaczątki brzuszka i chodził
utykając, jakby miał nogę
zwichniętą w kostce. Zupełnie
nie przypominał sportowca.
- Nie tak sobie ciebie
wyobrażałem - powiedział do
mnie, a ja pomyślałem: "No
cóż...".
Gapiłem się bezczelnie na jego
stopy. Nie mogłem się
powstrzymać. Były dziwnie małe w
porównaniu z jego wzrostem.
- Heine_medina - powiedział
bez wyrzutu, jakby moja reakcja
była tylko jedną z wielu, jakich
wcześniej doświadczył. Bez
dalszych wyjaśnień zapytał: -
Mogę ci postawić piwo?
Znajdowaliśmy się we wczasowym
miasteczku w Górach Skalistych w
stanie Kolorado, niedaleko
miejsca, gdzie Odendaal spędzał
część lata, nadzorując prace w
stacji badań motyli. Znaleźliśmy
bar i usiedliśmy przy stoliku.
Odendaal rozłożył mapę upstrzoną
papuzimi barwami, jakby
przeznaczoną dla uczniów szkoły
podstawowej. Okazało się, że
sporządziło ją peruwiańskie
wojsko. Góry były zaznaczone
jaskrawopomarańczowym kolorem;
lasy spowite wiecznymi chmurami
- różowym i krzykliwie
złocistym; dżungla - oczywiście
- tradycyjnym, zielonym.
Patrzyłem, jak Odendaal
rysował niebieski wężyk, który
miał oznaczać trasę wyprawy.
Było to wciągające zajęcie; mapy
są tak kuszącym wynalazkiem.
Nazwy rzek zaczarowały mnie:
Apacheta, Lloqueta, Hornillos,
Apurimac, Ene, Tambo, Ucayali,
Mara~n~on, ŃSolim~oes, Amazon.
Przy ich wymawianiu język giął
się zmysłowo. Ich śpiewne
brzmienie wabiło.
Podobnie nęciła wyprawa,
której projekt przedstawił
ŃOdendaal. Zamierzał wspinać się
na wysokie góry, płynąć dzikimi
rzekami - dokonując przynajmniej
na jednej z nich dziewiczego
spływu - i przeprawiać się przez
tereny, których nie było na
mapie. W jednym z takich nie
oznaczonych miejsc, zwanym
Czerwoną Strefą, rząd Peru
prowadził wyjątkowo zaciekłą
wojnę z Sendero Luminoso, czyli
Świetlistym Szlakiem.
- To rewolucjoniści - wyjaśnił
Odendaal. - Pewnie słyszałeś o
nich. Co jakiś czas zabijają
ludzi, także dziennikarzy. -
Spojrzał na mnie i roześmiał
się. Dostęp do Czerwonej Strefy,
objętej stanem wojennym, był
zamknięty. Odendaal zamierzał
jednak przekraść się przez nią.
Potem planował spędzić parę
tygodni w samym sercu
peruwiańskiego rejonu produkcji
kokainy. Przewidywał też
spotkanie z egzotycznymi
plemionami indiańskimi.
Prestiżowe brytyjskie Królewskie
Towarzystwo Geograficzne już go
zaprosiło na odczyty po
zakończeniu wyprawy.
Zapalił papierosa i
wyprostował się na krześle.
- Co o tym myślisz? - zapytał.
Umówiliśmy się tak: gdybym
zdobył pieniądze od wydawcy i
przeznaczył je na cele wyprawy,
Odendaal pozwoliłby mi opisać
przygodę. Miałem być tak blisko
zespołu, jak tylko byłoby to
możliwe. Przez pierwszy miesiąc
podróżowałbym ciężarówką
stanowiącą zaplecze ekspedycji.
Jednak po dotarciu w teren,
gdzie nie ma już dróg, musiałbym
posłużyć się tratwą, łodzią
używaną do transportu bananów
lub czymkolwiek innym, co byłoby
do zdobycia.
Nie byłem najlepszym
kandydatem do tej podróży.
Wprawdzie władałem hiszpańskim i
miałem przyzwoitą kondycję
fizyczną - przebiegałem dziennie
osiem kilometrów i wykonywałem
dwieście pompek - ale jeszcze
nigdy w życiu nie uczestniczyłem
w górskim spływie i nie pływałem
dobrze. Nie byłem też
"odkrywcą". Jednak czułem, że
życie moje jest niepełne:
wyblakłe, pasywne, sztampowe.
Po sześciu tygodniach od
tamtego pierwszego telefonu
rzuciłem pracę i pożegnałem się
z moją dziewczyną. Z gorączką,
pocąc się z powodu całej serii
szczepionek zaaplikowanych mi
poprzedniego wieczoru,
dołączyłem do Fran~coisa
Odendaala na lotnisku w San
Francisco, gdzie wsiedliśmy do
samolotu odlatującego do Limy w
Peru.
Lecąc nad Meksykiem,
rozmawialiśmy o wyprawie.
Odendaal niepokoił się o
wszystko: o samą rzekę, o swój
stan zdrowia, o fundusze. Jednak
powodem największych obaw, od
których ściskało go w dołku, był
Piotr Chmieliński.
Chmieliński był
współorganizatorem wyprawy.
Odendaal spotkał się z nim tylko
raz, lecz to wystarczyło, aby
ocenił go jako człowieka
genialnego, ambitnego i
niestrudzonego. Pierwszy spływ
Colcą sprawił, że Chmieliński
stał się znaną osobą w Peru.
Pomogło mu to w swobodnym
poruszaniu się pośród zawiłości
peruwiańskiej biurokracji.
Wiedział, jak nie dać sobie
odebrać sprzętu na granicy,
nauczył się pozyskiwać
przychylność władz uśmiechem,
rozumiał wieśniaków żyjących na
terenach nadrzecznych.
Odendaal bał się, że
Chmieliński będzie chciał
przejąć kontrolę nad wyprawą
przy pierwszej nadarzającej się
okazji. W istocie Chmieliński
już raz próbował to zrobić.
Kiedy Odendaalowi nie powiódł
się plan zrobienia filmu,
Chmieliński znalazł nowe źródło
pieniędzy; przekonał do wyprawy
milionera ze stanu Wyoming,
który podbił amerykański rynek
farbą do malowania pasów na
jezdni. Chmieliński próbował
zmusić wtedy Odendaala do
rezygnacji z roli szefa
ekspedycji, lecz ten porozumiał
się z milionerem i uzyskał jego
poparcie. Odendaal najchętniej
wykluczyłby Polaka z udziału w
wyprawie, gdyby nie to, że
potrzebował go za wszelką cenę
jako eksperta. Obawiał się go
jednak, gdyż w Peru Chmieliński
czuł się jak u siebie w domu.
Samolot podskoczył dwa razy:
Lima.
Colca
Lima jest "najdziwniejszym,
najsmutniejszym miastem, jakie
oglądać można [...], w bieli jej
nieszczęścia tkwi groza
najwyższa"»* - napisał Melville
w "Moby Dicku". Tej nocy, kiedy
tam przybyliśmy, miasto było
pełne nieszczęścia. Niczego
jednak nie mogliśmy dostrzec,
gdyż wokół panowała ciemność.
Rewolucjoniści wysadzili
elektrownię, pogrążając Limę w
mroku, gdzieniegdzie
rozświetlonym płomieniem
zapalonych cystern z olejem.
Przekład Bronisława
Zielińskiego.
Wkrótce po nas przyleciał
Sergio Leon, z którym OdenĂdaal
pracował kiedyś w Kostaryce.
Spędziliśmy trzy dni w Limie,
ale tak naprawdę nie poznałem
jej dobrze. Miałem skrzywioną
perspektywę. Już drugiego dnia
rozchorowałem się, miałem ataki
skurczów powodowanych, jak
podejrzewałem, nerwami,
zmęczeniem podróżą i lekarstwem
przeciwko chorobie
wysokościowej, którego ubocznym
efektem była najwyraźniej
właśnie choroba wysokościowa.
Trzeciego dnia obudziłem się
wyczerpany, zlany potem, w
gorączce i z łomotaniem w
skroniach. Mimo to obaj z Leonem
udaliśmy się w
osiemnastogodzinną podróż
autobusem wzdłuż odludnego
peruwiańskiego wybrzeża
Pacyfiku; Odendaal pozostał w
Limie, czekając na resztę
uczestników wyprawy. Jechaliśmy
do Arequipy, skąd mieliśmy
rozpocząć wspinaczkę do źródła
Amazonki. Tam też wreszcie
spotkamy sławnego Chmielińskiego
oraz jego wspólnika - Zbigniewa
Bzdaka.
W nocy autobus skręcił na
wschód i zaczęliśmy zapuszczać
się w Andy. O świcie dotarliśmy
do Arequipy, zapomnianej
peruwiańskiej metropolii,
położonej wysoko w górach
naprzeciw trzech majestatycznych
wulkanów pokrytych śniegiem.
Arequipa jest słonecznym
pustynnym miastem, w którym
mieszka sześćset tysięcy ludzi
niskiego wzrostu, o spokojnym
usposobieniu; nie ma tu much i
nikt nie uprawia biegów po
zdrowie. Nazwa miasta pochodzi z
języka keczua i znaczy: "Jesteś
mile widziany".
Udaliśmy się do naszych
kwater. Wieczorem zadzwonił
telefon.
- Hola - powiedziałem po
hiszpańsku, podnosząc słuchawkę.
- Halo - odpowiedział ktoś po
angielsku. - Co słychać?
Piotr Chmieliński był
mężczyzną średniego wzrostu, o
szczupłej, lecz muskularnej
budowie ciała; miał kędzierzawe
kasztanowate włosy, równo
przycięte wąsy i niebieskie,
zimne oczy wilka. Był uprzejmy,
ale powściągliwy; nie reagował
śmiechem na widok Keczuan,
którzy na swoich fletach quena
grali melodie z amerykańskiego
musicalu "Jesus Christ
Superstar". Łagodne tony muzyki,
kiedy przyglądaliśmy się
ulicznej paradzie jedząc lody na
Plaza de Armas, przynosiły
ukojenie po wytrząsającej kości
jeździe autobusem.
Chmieliński na kwaterę główną
wyprawy wynajął cały dom.
Wydawało mi się to
ekstrawagancją, gdyż wiedziałem,
że Odendaal będzie w Arequipie
za kilka dni i zaraz po jego
przyjeździe wyruszymy w drogę.
Powiedziałem o tym
Chmielińskiemu.
- Spędzimy tu co najmniej dwa
tygodnie - odrzekł. Ton jego
głosu wskazywał, że dyskusja
była skończona.
Kiedy nazajutrz obaj z Leonem
zgłosiliśmy się do niego,
wyznaczył nas do pomocy Bzdakowi
w aprowizacji wyprawy.
- Mów mi Zbyszek - powiedział
fotograf, proponując zdrobniałą
formę swojego imienia, która
brzmi jak "fiszek",
przypominając wymowę angielskich
słów fish shack.»*
Słowa te oznaczają drobną
rybkę, albo też magazyn na ryby.
- Tak będzie łatwiej - dodał.
Nie miał racji, ale chyba nie
przeszkadzało mu, że przekręcam
jego imię. Był przeciwieństwem
Chmielińskiego - bezpośredni i
na luzie. Jego hasło przewodnie
przy doborze żywności brzmiało:
"Żadnego paskudztwa". Jeśli coś
nie nadawało się do gotowania,
rozpuszczenia lub zjedzenia na
zimno, nie byliśmy tym
zainteresowani.
Wcześniej udało się już
zgromadzić trochę zapasów.
Chmieliński przekonał kanadyjską
firmę Yurika, aby wyposażyła nas
w swoje wyroby, które
przeznaczone były dla ofiar
klęsk żywiołowych. Gotowe do
spożycia jedzenie pakowane jest
w aluminiowe koperty. Wrzuca się
taką torebkę na pięć minut do
wrzątku, a potem jej zawartość
zjada z ryżem lub ziemniakami,
które też są odpowiednio
spreparowane i przyrządza się je
błyskawicznie. W najbardziej
odludnych miejscach na ziemi w
naszym jadłospisie znajdowała
się wołowina w sosie
burgundzkim, kurczaki po
myśliwsku na sposób włoski, a na
dni kompletnego załamania -
krewetki w sosie słodko_kwaśnym.
Wciąż jednak mieliśmy za mało
żywności. Toteż następny tydzień
spędziliśmy przepychając się
przez zaułki targowiska w
Arequipie. Jakaś starsza kobieta
sprzedała nam cynamon i płatki
owsiane, inna - sardynki w
puszkach, a trzecia -
czarnorynkową czekoladę.
Odkryliśmy miejscowy ser w
dwukilogramowych krążkach
oblanych woskiem, nadający się
do przechowywania. Kupiliśmy
wszystko, na co nas było stać,
łącznie z herbatą w torebkach,
rozpuszczalną kawą, mlekiem w
proszku i workami cukru.
Pewnego razu napadły mnie
jakieś łobuzy, próbując mi
ukraść pieniądze (peruwiańskie
sole), które miałem przywiązane
w paczuszkach przy pasie. Bzdak
przepędził ich kuksańcami i
kontynuował swoją marszrutę
wąskimi brukowanymi uliczkami
Arequipy. Niosąc dwadzieścia
kilogramów czekolady,
zatrzymywał się na każdym prawie
skrzyżowaniu na pogawędkę ze
starymi przyjaciółmi lub nowo
poznanymi ludźmi, z którymi
rozmawiał po hiszpańsku,
angielsku albo po polsku. Obaj z
Leonem posuwaliśmy się za nim
chwiejnym krokiem, nie mogąc
złapać tchu w tym rozrzedzonym
górskim powietrzu i
zastanawiając się, czy nasza
wyprawa kiedykolwiek się
zacznie.
Kolejnym uczestnikiem wyprawy,
który przybył do Arequipy, był
Tim Biggs. Towarzyszył mu wysoki
dwudziestodziewięcioletni
blondyn z Afryki Południowej,
Jerome Truran. Biggs, wyznaczony
przez Odendaala na przewodnika
na rzece, miał decydować o
sposobie spłynięcia każdego jej
odcinka. Truran zaś miał go
wspierać w przeprowadzaniu
zespołu przez najtrudniejsze
katarakty. Obydwaj należeli do
tego samego związku
kajakarskiego w Afryce
Południowej przez blisko
dziesięć lat. Związek przestał
jednak istnieć po ustanowieniu
międzynarodowych sankcji
przeciwko sportowcom tego kraju.
Biggs wycofał się ze sportu, a
Truran wyemigrował do Anglii,
gdzie w końcu uzyskał
obywatelstwo (jego pradziadek
był Brytyjczykiem). Wkrótce
został przyjęty do brytyjskiej
reprezentacji i stał się jednym
z najlepszych kajakarzy na
świecie, zdobywając złoty medal
w europejskich zawodach na
rzekach górskich w 1980 roku,
wicemistrzostwo świata w 1981
roku i złoty medal w
mistrzostwach Anglii w 1982
roku.
Pasją Biggsa stało się
poszukiwanie przygód.
Uczestniczył wraz z Odendaalem w
trzech wyprawach rzecznych (na
Limpopo w Afryce, na rzece
Colville na Alasce, a także na
Urubambie w Peru) i przywiązał
się głęboko do Afrykanera. Biggs
znał piekło choroby
Heine_medina - jego starszy
brat był dotknięty tym kalectwem
- i odnosił się z szacunkiem do
wysiłku, jaki podejmował
Odendaal, aby przezwyciężyć
swoją ułomność. Według Biggsa
Odendaal miał duszę poety, był
wizjonerem, mistykiem. Biggs
martwił się o niego. Pod
ułomnością Odendaal skrywał
ogromną ambicję, lecz nie był
urodzonym kajakarzem i jego
wyprawy nie zawsze przebiegały
gładko. Dlatego też Biggs
przekonał Odendaala, aby do
udziału w wyprawie zaprosić
Chmielińskiego i Trurana.
Podziwiał zdolności
organizacyjne Polaka i jego
wiedzę o Peru, a Truranowi,
zawierzyłby własne życie.
Wiedział, że sam spędzi
większość czasu na rzece
chroniąc ŃOdendaala; chciał więc,
aby ktoś czuwał też nad nim
samym.
Kate Durrant przyjechała do
Arequipy autobusem następnego
dnia po Biggsie i Truranie i
natychmiast zabrała się do
roboty. Kompletowała
indywidualne zestawy lekarstw
dla każdego z nas, przeglądała
nasze dane, dawała nam kolejne
szczepionki i ponownie
sprawdzała setki rzeczy w dużym
aluminiowym pojemniku, który
miał nam towarzyszyć na
Amazonce.
W tym czasie Chmieliński
zdołał pożyczyć landrovera - co
było w Peru wyczynem - i wraz z
Biggsem i Truranem podjął się
przystosowania go do naszych
potrzeb. Samochód ten o
wdzięcznej nazwie El Condorito
(Kondorek), będąc naszą bazą
przez następne cztery do sześciu
tygodni podróży, miał utrzymywać
kontakt z kajakarzami
(Odendaalem, Biggsem, Truranem i
Chmielińskim) mniej więcej raz
na tydzień i transportować
członków zespołu pomocniczego,
żywność, lekarstwa, zapasowe
kajaki i wiosła, sprzęt
kempingowy i filmy.
Taką żywiliśmy nadzieję do
czasu próby załadunku. Kiedy
Chmieliński prowadził biednego
Kondorka jedną z wyboistych
uliczek Arequipy, samochód
trząsł się niemożliwie i
przechylał niebezpiecznie na
lewą stronę. Musieliśmy
zredukować ciężar. Niestety
jednak potwierdziło się to, co
większość z nas podejrzewała:
Condorito nie był w stanie
transportować całego zespołu
pomocniczego.
Wieczorem przestudiowałem mapy
topograficzne, które kupiłem w
Limie. Strumyki dające początek
rzece, a także górny Apurimac,
płynęły przez wysokie odludne
płaskowyże i strome, z rzadka
zamieszkałe kaniony, lecz
wyglądało na to, że istnieją tam
szlaki. Powiedziałem
Chmielińskiemu, że jeśli zdołam
dotrzeć wysoko do źródła, to
chciałbym również podjąć próbę
zejścia pierwszym etapem trasy.
Nie umiałem określić, ile
czasu mogłoby mi to zająć. Trasa
obejmowała około 240 kilometrów,
licząc wzdłuż biegu rzeki, lecz
biorąc pod uwagę wszystkie
wejścia i zejścia ścianami
kanionów, mogła wydłużyć się do
480 kilometrów. (W 1970 roku
Brytyjczyk John Ridgway
przemierzył pieszo nizinną część
Peru. Zejście do miejsca, gdzie
rozpoczął on swoją wędrówkę,
mogło mi zabrać wiele tygodni).
Pomimo tak znacznej długości
trasy mój plan był w równym
stopniu egoistyczny, co
pragmatyczny. Jako pierwszy
opuszczę przeładowany samochód,
polecę samolotem do Cuzco i
zagrzebię się tam na miesiąc
albo i dłużej, czekając, aż
pozostali przeprawią się przez
wysokie góry.
Ulżyło mi, gdy Chmieliński
zaakceptował moją propozycję.
Kiedy brytyjscy producenci
filmowi wycofali się z programu
"Amazonka" (Odendaal twierdził,
że domagali się zbyt dużej
kontroli nad całym
przedsięwzięciem), Odendaal
zdecydował się na robienie
własnej dokumentacji wyprawy.
Zwerbował w tym celu dwuosobowy
zespół filmowców z Afryki
Południowej. W dwa tygodnie po
naszym przybyciu do Arequipy
przyleciał z Limy z Faniem Van
der Merwe'em, który wykładał w
szkole filmowej w Pretorii, i
Pierre'em Van Heerdenem, byłym
studentem Van der Merwe'a. Obaj
mieli doświadczenie w filmowaniu
górskich wypraw wspinaczkowych;
obaj byli ciemnoskórymi wysokimi
Afrykanerami, którzy dużo pili i
odpalali jednego papierosa od
drugiego.
Po kilku dniach zgromadziliśmy
się wszyscy w naszej kwaterze
głównej przy świetle świecy
wokół szerokiego stołu zbitego z
desek. Odendaal usiadł na jednym
końcu stołu, Chmieliński na
drugim, a cała reszta ulokowała
się pomiędzy nimi, podając sobie
butelkę peruwiańskiej brandy,
zwanej pisco. Odendaal wygłosił
długie przemówienie,
podkreślając, że włączył
Chmielińskiego do wyprawy jako
współorganizatora ze względu na
jego kwalifikacje i wiedzę o
Peru, lecz że on - Odendaal -
pozostaje jedynym i
niekwestionowanym szefem i jeśli
ktokolwiek się z tym nie zgadza,
proszony jest o zrezygnowanie z
wyprawy.
Kiedy skończył, spojrzał z
uwagą na każdego z nas, a potem
na koniec stołu. Poprosił
Chmielińskiego o zabranie głosu.
- O co chodzi? - zapytał Polak
spokojnie. - Jesteś szefem.
Wszyscy o tym wiemy.
Za pośrednictwem
peruwiańskiego przyjaciela,
Mauricia De Roma~na,
zapobiegliwy Chmieliński
pożyczył drugi samochód; był to
stary, lecz mocny platformiak
marki Gmc. Razem z Condoritem
miał przewieźć cały nasz zespół
w głąb doliny Colki około 80
kilometrów od Arequipy i 1500
metrów powyżej niej. Stamtąd
OdenĂdaal, Chmieliński, Bzdak,
Biggs, Van der Merwe, Van
Heerden i ja spróbujemy wspiąć
się do źródła Amazonki,
znajdującego się na śnieżnym
polu u szczytu Mismi, na
wysokości 5400 metrów. Durrant,
Truran i Leon wezmą Condorita i
pojadą okrężną trasą, aby
spotkać się r nami 25 kilometrów
od źródła po atlantyckiej
stronie kontynentalnego działu
wód. Stamtąd będziemy posuwać
się pieszo wzdłuż strumyka
biegnącego od źródła aż do
miejsca, gdzie jego głębokość
okaże się wystarczająca, aby
kajakarze mogli utrzymać się na
wodzie.
Taki był nasz plan. Następnego
dnia o krwawoczerwonym świcie
załadowaliśmy oba samochody i
ruszyliśmy w kierunku wysokich
Andów. Jechaliśmy wyboistą polną
drogą wokół góry Chachani; jest
to jeden z trzech wulkanów,
które wznoszą się nad Arequipą,
przypominając swoim wyglądem
kontemplujących mnichów.
Arequipa została wkrótce
pochłonięta przez omiataną pyłem
punę. W ciągu kilku godzin, w
miarę jak pięliśmy się w górę na
wysokość 4500 metrów (a to wyżej
niż gdziekolwiek na
kontynentalnym obszarze Stanów
Zjednoczonych), koncentrowałem
cały wysiłek na tym, aby
opanować mdłości powodowane
przez soroche, czyli chorobę
wysokościową.
Rdzenni mieszkańcy Andów mówią
o sobie Runa, czyli ludzie.
Jednak szerzej znani są jako
Keczuanie (nazwa od języka
keczua, który Inkowie narzucili
podbitym przez siebie
plemionom). Według nich puna
jest "dzika" i "zakazana" nie
tylko w sensie dosłownym, lecz i
symbolicznym - duchowym. Tylko
tam może się zdarzyć, że ktoś
dopuści się takiego aktu
seksualnego jak na przykład
kazirodztwo, które jest
zabronione w obrębie wiosek, i
tam właśnie mieszkają
najpotężniejsze andyjskie bóstwa
apu i wamani; są one często
przedstawiane jako biali brodaci
ludzie noszący europejskie
odzienie i mieszkający wewnątrz
gór oraz w głębiach jezior.
Wamani może wyjeść serce
mężczyźnie, spowodować
poronienie u jego żony lub zabić
niemowlę, jeśli się go nie
zjedna rytualnymi ofiarami. Z
moim samopoczuciem i wobec
księżycowej pustki krajobrazu
nietrudno było mi pojąć
wyobrażenia Keczuan.
Ciężarówka spowita tumanami
kurzu, tocząca się z turkotem
przez odludny rezerwat Aguada
Blanca zaledwie sprawiała
wrażenie ruchu na mrocznym tle
pupy, gdy nagle górskim
grzbietem przegalopowało pięć
wigoni, spłoszonych naszym
wtargnięciem. Z długimi szyjami
i wytrzeszczonymi oczami
stanowiły widok zarówno
odrealniony, jak i przejmująco
smutny. Wigonie oraz podobne do
nich przeżuwacze guanako należą
do największych dziko żyjących
zwierząt na punie. W
rzeczywistości jednak nie są
duże; rozmiarami przypominają
sarnę. Oba gatunki, mimo że
bezgarbne, spokrewnione są z
wielbłądami. Pod koniec lat
sześćdziesiątych tego stulecia
wigonie zostały prawie
doszczętnie wytępione ze względu
na cenną wełnę, ich populacja
odrodziła się jednak w
rezerwacie. Chociaż to zwinne i
pełne wdzięku zwierzęta i
poruszają się bez trudu z
prędkością do pięćdziesięciu
kilometrów na godzinę, na tle
roztaczającego się wokół
brązowego płaskowyżu ich bieg
wydawał się wolniejszy. Pędziły
bez przerwy, lecz sprawiały
wrażenie, że nigdy nie osiągną
celu.
Taki bezmiar przestrzeni
przytłacza, jeśli jest się po
raz pierwszy w Andach. Po
Himalajach i Pamirze są one
trzecimi co do wysokości górami
na świecie. Biegną z północy na
południe zachodnią stroną
kontynentu jako rząd łańcuchów
górskich - kordylier -
poprzedzielanych
nieprawdopodobnie głębokimi
kanionami i bezkresnymi
płaskowyżami puny. Mimo że Andy
nie są oddalone od Pacyfiku o
więcej niż 160 kilometrów, na
ich zmienną i często gwałtowną
pogodę ma wpływ masa gorącego,
wilgotnego powietrza, które
unosi się znad dorzecza
Amazonki. W miarę przesuwania
się na zachód traci ono
wilgotność i w konsekwencji
zbocza opadające w kierunku
Atlantyku pokrywa bujna
roślinność, a te po stronie
Pacyfiku są wysuszone i prawie
martwe. Mówi się, że na pustyni
Atacama, która znajduje się na
południowy zachód od Arequipy,
można przejechać 250 kilometrów
i nie dostrzec śladu życia.
Przyglądałem się punie z
podskakującej ciężarówki.
Postacie wokół mnie zmieniały
się ciągle, przemieszczając się
z platformy do szoferki i z
powrotem; czułem się jednak
nędznie i szybko porzuciłem
zamiar nawiązania rozmowy z
kimkolwiek. Milcząc,
bezskutecznie próbowałem
doszukać się jakiegoś porządku,
jakiejś wspólnej myśli w
obcojęzycznej paplaninie, która
przesączała się poprzez wiatr: w
afrikaans, po polsku, hiszpańsku
i angielsku w dialektach,
których przed przybyciem do Peru
nigdy nie słyszałem. Było nas
razem dziewięciu mężczyzn i
jedna kobieta; pośród nas
znajdował się odrodzony
chrześcijanin, europejski
katolik, wyznawca Christian
Science, agnostyk i poganie
różnego pokroju; dwóch Polaków,
jedna Brytyjka, pięciu
mieszkańców Południowej Afryki
(trzech Afrykanerów, dwóch
pochodzenia brytyjskiego), jeden
Kostarykanin i jeden Amerykanin;
czterech żonatych, dwóch
dzieciatych; przekonania
polityczne - od skrajnie
lewicowych do skrajnie
prawicowych.
Tylko czworgu miało być dane
osiągnięcie celu.
Późnym popołudniem zjechaliśmy
poniżej 3600 metrów na ogromną
szachownicę finezyjnych tarasów
ziemi uprawnej. Pną się one
stromo w górę od Colki, która
płynie przez Andy w kierunku
północno_zachodnim, następnie
skręca gwałtownie na południe i
uchodzi do Pacyfiku. Uprawiane
rękami ludzkimi (traktory
spadłyby ze stromych ścian)
tarasy jałowej z natury ziemi
nadają zboczom doliny wygląd
zielonego amfiteatru.
Wysoko w górze szybowały
unoszone silnymi prądami
termicznymi dwa andyjskie
kondory, największe ptaki
drapieżne na świecie, a ich
skrzydła o trzymetrowej
rozpiętości rzucały cień
dziesiątki metrów niżej. Przez
lornetkę można było dojrzeć
wokół ich szyi łańcuszek białych
piór, który nadaje im wygląd
zakapturzonych katów. Z tyłu za
nimi obrzeża doliny strzegły
wulkany o białych stożkach, a
kilka kilometrów dalej czarna
szczelina wskazywała miejsce,
gdzie rzeka wyżłobiła najgłębszy
na ziemi wąwóz, ponad dwa razy
głębszy niż Wielki Kanion
Kolorado w USA. W pewnym miejscu
górna krawędź kanionu znajduje
się cztery kilometry powyżej
poziomu rzeki.
Kiedy emisariusze Inków po raz
pierwszy, około 1450 roku,
penetrowali dolinę Colki,
napotkali tu Indian Collagua,
którzy czcili wulkany i swoim
głowom nadawali kształt stożków.
(Ten makabryczny efekt
uzyskiwano poprzez przymocowanie
desek do miękkiej czaszki
niemowlęcia). Sto lat później,
kiedy przybyli tu Hiszpanie,
rejon Colki był drugim co do
wydajności obszarem w systemie
rolniczym Inków, uznawanym za
najbardziej rozwinięty w Nowym
Świecie. W owym czasie panowanie
nad Colcą objął Gonzalo
Pizarro»* wraz z towarzyszącymi
mu franciszkańskimi
misjonarzami. W ciągu
trzydziestu lat jego rządów
połowa rdzennej ludności
wyginęła, a resztę spędzono z
gór do nowo utworzonych
miasteczek i wsi. Dawne
gospodarstwa rolne i systemy
irygacyjne zostały prawie
zupełnie zniszczone.
Brat i wspólnik słynnego
konkwistadora Francisca.
W szesnastowiecznym Peru
podobne tragedie powtarzały się
wielokrotnie. Umieralność wśród
Keczuan była wtedy dwa razy
większa niż w okresie Czarnej
Śmierci w Europie. Mimo że
obecnie w Peru żyje około
dziesięciu milionów ludzi
mówiących językiem keczua, nie
odzyskali oni nigdy pozycji
sprzed podboju hiszpańskiego
(ocenia się, że w okresie
przybycia konkwistadorów było
około sześciu milionów Keczuan).
Dzisiaj mają oni najniższy
status wśród zróżnicowanych
warstw społecznych Peru. Władzę
w kraju sprawuje oligarchia
Kreolów, czyli ludzi
europejskiego, przeważnie
hiszpańskiego pochodzenia.
Oprócz Kreolów i Indian istnieje
kilka innych, nieprecyzyjnie
określonych klas mieszanych,
zwanych Metysami. W wyniku
asymilacji kultur i porzucenia
swoich tradycyjnych obyczajów
niektórzy Keczuanie mieszkający
w miastach zdołali osiągnąć
pozycję Metysów. Nie dotyczy to
mieszkańców wsi; toteż często
wyraz ich twarzy - jaki zechcą
pokazać tym, którzy zadadzą
sobie trud, aby spojrzeć na nich
ze swojego szczebla drabiny
społecznej - jest kamienny.
Po czterech wiekach od masakry
dokonanej przez Pizarra dolina
Colki odzyskała pewną równowagę,
lecz nawet w przybliżeniu nie
jest tak wydajna, jak była
wówczas. Do tego doszedł nowy
projekt, czyli plan "Majes",
oszacowany na dziewięćset
milionów dolarów - jeśli jego
realizacja kiedykolwiek zostanie
ukończona. Przewiduje on
zawrócenie biegu andyjskich wód
rzecznych - spływających na
wschód do Amazonki - na pustynię
wzdłuż wybrzeża Pacyfiku.
Dwa miesiące przed naszym
przyjazdem na górnym odcinku
rzeki Colca oddana została do
użytku zapora, należąca do
programu "Majes". Nie wiadomo
jeszcze, jaki wpływ będzie to
wszystko miało na dolinę w
przyszłości. Jak dotąd jednak
jest to działanie niszczące. Tak
twierdzi siostra Antonia,
misjonarka z Maryknollu,»* która
urodziła się w Brooklynie w
Nowym Jorku, a od czternastu lat
mieszka nad Colcą. Nagłe
wtargnięcie nowoczesnej
technologii, twardego pieniądza
i nieugiętego pragmatyzmu
zachwiało równowagą tubylczej
gospodarki opartej na pracy
zespołowej, wymianie towarowej i
rolnictwie zapewniającym
wyżywienie. Cenne tereny
rolnicze zostały wykupione i
zniszczone, zwierzęta hodowlane
wybite na nowych drogach, a
miejscowa kosmologia, która
uznawała rzekę i wiele
okolicznych gór za święte,
została bezlitośnie znieważona.
Garstka ludzi wystarczająco
rozsądnych, aby zaoszczędzić
pieniądze, szybko opuściła
dolinę. Większość tych, którzy
tu zostali, porzuciła
dotychczasowy tryb życia dla
okularów przeciwsłonecznych,
polaroidów i taniego alkoholu z
trzciny cukrowej, a gdy program
się załamał - bezrobocia.
Katolickie towarzystwo
misyjne, założone w 1911 roku,
którego celem jest werbowanie,
szkolenie i wysyłanie
amerykańskich misjonarzy poza
granice USA.
Chmieliński załatwił dla nas
bezpłatne pomieszczenia w
Achomie, która jest jakby
kawałkiem współczesnego
przedmieścia położonym w środku
doliny, oddzielonym od reszty
Peru płotem z siatki i drutu
kolczastego, pilnowanym przez
strażników, oraz bramą z
elektronicznym zabezpieczeniem.
Po jednej stronie ogrodzenia
znajdowały się rzędy
identycznych domków w stylu
farmerskim, wyprofilowane ulice,
ogródki, piece elektryczne.
Można było wejść do któregoś z
domów, włączyć telewizor i
obejrzeć mecz baseballowy. W
swoim czasie w Achomie mieszkało
ponad stu czterdziestu
inżynierów zatrudnionych przy
realizacji programu "Majes".
Wraz z rodzinami przybyli tu z
Kanady, Wielkiej Brytanii,
Hiszpanii, Szwecji i Afryki
Południowej. Tymczasem po
drugiej stronie ogrodzenia było
czuć swąd palonego suszonego
łajna i piżmowy zapach świeżo
zaoranej ziemi na polach
uprawianych przez te same
rodziny od wielu pokoleń.
Nie mając co z tym kompleksem
zrobić, rząd Peru przekształcił
go w hotel. Dostaliśmy go teraz
do naszego wyłącznego użytku i
spędziliśmy tam dwa dni,
próbując zaaklimatyzować się na
wysokości 3300 metrów. Dokuczały
nam bóle głowy i sensacje
żołądkowe, czyniące sen
niespokojnym i nie dającym
wypoczynku. Następnie ponownie
załadowaliśmy samochody i
mroźnym, jasnobłękitnym rankiem
pojechaliśmy polną drogą,
ciągnącą się wzdłuż koryta
Colki. Jakiś stary Keczuanin
biegł za nami w milczeniu, aż
ustał. Skręciliśmy w miejscu,
gdzie na zewnętrznym łuku drogi
wznosiły się dwa krzyże.
Mniejszy, zrobiony z gałązek,
upamiętniał śmierć na drodze.
Większy, aluminiowy,
podtrzymywał linię elektryczną,
zasilającą osiedle Achoma.
Przekroczyliśmy rzekę i
pojechaliśmy na zachód drogą
biegnącą wzdłuż niej do wioski
Lari, odległej o dziesięć
kilometrów. Stamtąd Odendaal,
Chmieliński, Bzdak, Biggs, Van
der Merwe, Van Heerden i ja
chcieliśmy rozpocząć naszą
wspinaczkę do źródła.
Peruwiański kierowca miał wrócić
ciężarówką do Arequipy,
natomiast Condorito chwilowo
zostawał z nami w Lari. Kiedy po
wynajęciu osłów wyruszymy w
drogę, Leon, Durrant i Truran
pojadą landroverem z powrotem
wzdłuż Colki. Okrążą górę i
udadzą się do małej stacji
meteorologicznej. Jak wynikało z
mapy, znajdowała się ona wysoko
na punie, około dwudziestu
pięciu kilometrów na północ od
źródła. Zamierzaliśmy spotkać
się tam z nimi za trzy do pięciu
dni.
Kiedy dotarliśmy do Lari,
słońce tkwiło nieruchomo na
bezlitosnym andyjskim niebie.
Jego oślepiający blask porażał
oczy, a suche jak pieprz
powietrze zdawało się wyciągać z
nich całą wilgoć. Na gołym
skrawku spieczonej ziemi stało
kilkanaście rozwalających się
lepianek i solidny kościół
katolicki, największy w tej
dolinie. Całość wisiała na
krawędzi stromego kanionu jak
ślimak przyczepiony do ściany.
Keczuanie stali w drzwiach
chałup lub drzemali na słońcu.
Krępe kobiety o zaróżowionych
twarzach nosiły melonikowe
kapelusze i ogromne spódnice, a
wychudzeni mężczyźni mieli na
sobie dżinsy i dziurawe swetry.
Nikt się nawet nie poruszył na
nasz widok.
Odendaal i Chmieliński nie
mieli łatwego zadania z
wynajęciem osłów.
- Wygląda to co najmniej tak,
jakbyś zaszedł do East Selsby w
Teksasie i próbował pożyczyć od
kogoś cadillaca - powiedział
zirytowany Odendaal.
Stałem na skraju wioski i
spoglądałem w dół. Tuż za Lari
zaczynał się gwałtowny spadek
kanionu. Nagle doznałem
obezwładniającego zawrotu głowy
i miałem wrażenie, że jakiś mały
człowieczek wali mi młotkiem po
gałkach ocznych od środka, jakby
chciał je wybić na zewnątrz.
Skoro tu, na wysokości 3300
metrów, ulegałem chorobie
wysokościowej, to jak pokonam
następnych 1800 metrów do
źródła?
Nagle człowieczek ryknął:
"MGFLARHA!".
Ale to był Bzdak, który stał
obok mnie i starał się
przekrzyczeć wiatr, wiejący
teraz w górę kanionu. Otworzył
usta, pokazując zieloną prymkę,
którą następnie wypluł.
- Liść koki - powiedział. -
Chcesz?
- Czy ja wiem?
- A czujesz się jak wypluty?
- Myślę, że tak.
- To chcesz.
Zarówno uprawianie, jak i
żucie tych liści jest w Andach
legalne i, jak nam powiedziała
Durrant, są one skutecznym
antidotum na następstwa choroby
wysokościowej. Lecz lekarska
opinia w istocie nie miała dla
mnie w owej chwili znaczenia.
Cierpiałem i byłem skłonny
spróbować czegokolwiek.
Z zawiniątka okręconego w
gazetę Bzdak wy