Joe Kane Z nurtem Amazonki Dla Elyse Część pierwsza - Góry Część pierwsza Góry Pacyfik Był koniec sierpnia 1985 roku. Wysoko w Andach, na południu Peru, pod rdzawym zimowym niebem posuwała się wolno stara ciężarówka marki Gmc, podskakując na wyboistym pustkowiu, nazywanym tu puną. Przypomina ona księżycowy krajobraz: płaski, bezdrzewny teren wyschnięty jak pieprz, przez dziewięć miesięcy w roku smagany lodowatymi wiatrami miotającymi pył. Na horyzoncie rysują się łyse, brunatne wzgórza i ostre, szare wierzchołki gór. Na wysokości 4600 metrów zawartość tlenu w powietrzu jest o połowę mniejsza niż na poziomie morza i odczuwa się silne pulsowanie w skroniach. A kiedy niebo rozjaśni się czasem na chwilę, ostre promienie słońca spadają gwałtownie w dół i bezlitośnie atakują gałki oczne. Bezwiednie rozejrzałem się wokół i doznałem uczucia niepokoju, że pakuję się w coś, czego zupełnie nie rozumiem. Było nas pięciu przykucniętych na platformie ciężarówki. Zamierzaliśmy dokonać pierwszego w historii spływu najdłuższą rzeką świata - Amazonką - która bierze początek na południu Peru, przelewa się na północ przez Andy, a potem skręca na wschód i zmierza do Atlantyku. Chcieliśmy zobaczyć na własne oczy każdy metr jej wstęgi o długości 6760 kilometrów, od źródła aż do jej ujścia do oceanu. Aby tego dokonać, musieliśmy najpierw znaleźć źródło rzeki, ukryte gdzieś tu, na tym ponurym górskim pustkowiu. Szukając miejsca narodzin Amazonki, jak dotąd znajdowaliśmy jedynie pył. Wiatr wyjący na punie wciskał nam go do gardeł, uszu, oczu i we wszystkie pory skóry. Nie pomagały kaszel, plucie i zaciskanie powiek. Pył wdzierał się do paczek z żywnością, butelek z wodą, do naszych dusz. Na prawo ode mnie siedział trzydziestoletni Polak, Zbigniew Bzdak. Był krępym, niedźwiedziowatym mężczyzną o łagodnych niebieskich oczach, falistej rudej brodzie i włosach blond z zaczątkami łysiny. Bez względu na warunki potrzeba mówienia była u niego równie silna, jak potrzeba oddychania. - Sześć lat temu mieszkałem w Krakowie - wrzeszczał do mnie. - Studiowałem fotografikę i fizykę jądrową. Nic specjalnego, ale nie narzekałem: rano kawa, po południu piwo. Pewnego dnia przyszedł w odwiedziny mój sąsiad, Piotr. Powiedział, że wybiera się do Ameryki Łacińskiej, aby spłynąć kajakiem każdą dużą rzeką, jaką tam znajdzie. Mówił o Piotrze Chmielińskim, który właśnie uzyskał dyplom magistra inżyniera na wydziale mechaniki. Wraz z dziewięcioma uczestnikami wyprawy wykombinowali od wojska polskiego siedmiotonową ciężarówkę; załadowali na nią dwadzieścia kajaków i zapas żywności na rok, po czym wsadzili to wszystko na statek. - Statek był gotowy do wyruszenia w drogę, ale właśnie zapodział się gdzieś fotograf wyprawy - kontynuował Bzdak. - Piotr chciał wiedzieć, czy byłbym tym zainteresowany. Po dwóch tygodniach opuścili Polskę, planując powrót za sześć miesięcy. Jak dotąd żaden z nich nie wrócił. - Pierwszą rzeką, jaką spłynęliśmy, była Pescados w Meksyku. Spuściliśmy na wodę siedem kajaków i w ciągu piętnastu minut straciliśmy sześć z nich. Rzeka porwała je, ot, tak po prostu. Głupi dowcip. Byli jednak wytrwali i pokonali ostatecznie dwadzieścia trzy rzeki, a na trzynastu z nich dokonali pierwszych w historii spływów. Terenem ich eksploracji było jedenaście krajów. Rząd Meksyku powierzył im wykonanie map sześciu nie zbadanych dotąd rzek. National Geographic Society zleciło napisanie reportażu ze spływu rzeką Colca w Peru, która żłobi najgłębszy kanion na świecie. Jacques Cousteau,»* planując zrobienie filmu o Amazonce, zaprosił ich do uczestniczenia w pracach zespołu górskiego; jednak zaproszenia nie przyjęli, ponieważ mieli inne zobowiązania. Francuski badacz mórz, pisarz i producent filmowy (wszystkie przypisy, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumaczki). - Między wyprawą Cousteau i naszą obecną jest dość duża różnica - stwierdził Bzdak. - Jaka? - Cztery miliony dolarów. Cousteau nawet na Amazonce pije dobre wino. A my już jesteśmy spłukani. W 1981 roku Polacy dokonali pierwszego zarejestrowanego spływu Colcą. Gdy wrócili tam w 1983 roku na zlecenie National Geographic, zatrudnili Tima Biggsa z Afryki Południowej jako prowadzącego kajakarza. Trzydziestotrzyletni Biggs, mający w żyłach krew brytyjskich przodków, był od prawie dziesięciu lat kajakarzem światowej klasy. Jednak kiedy w wielu krajach zabroniono występów reprezentantom Rpa, zrezygnował ostatecznie z kariery sportowej. Polaków spotkał w Peru w 1981 roku. Kierował wtedy wyprawą z Afryki Południowej na niezmiernie niebezpiecznej rzece Urubamba, która przepływa pod ścianami Machu Picchu. Następnie towarzyszył Chmielińskiemu w pierwszym spływie najtrudniejszym odcinkiem pobliskiej rzeki Apurimac, uważanej za najdłuższy dopływ Amazonki. Później w mieście Arequipa spędził z Polakami wiele długich wieczorów na piciu i tańcach. Bzdak przezwał go wtedy Zulu. Od tamtego czasu Biggs ożenił się, przeszedł na protestantyzm - religię swej żony - i spędzał długie wieczory na czytaniu Biblii. Chciał się ustatkować, zająć pracą na farmie i wychowywaniem dzieci. Niemniej uważał, że może sobie pozwolić na jeszcze jedną wyprawę. Siedział teraz na wprost mnie, z kolanami podciągniętymi pod brodę przyciętą w stylu Abrahama Lincolna. Był niskim, muskularnym, ciemnookim szatynem o siwiejących włosach. Miał opinię odważnego człowieka rzeki, o ogromnej energii i silnej, czasem wręcz zdumiewającej woli; pokonał kiedyś samotnie ośmioosobowy zespół wioślarski w dwunastogodzinnych regatach. Był wegetarianinem w trzecim pokoleniu w rodzinie, która zajmowała się hodowlą bydła na ubój. Przez ostatnie dwie godziny na przekór wiatrowi wygrywał na ustnej harmonijce jedyną melodię, jaką znał - "Waltzing Matilda"; grał w koło to samo coraz szybciej i szybciej. Obok Biggsa siedziała doktor Kate Durrant, szczękając z zimna zębami pomimo śpiwora, w który się otuliła. Była to szczupła trzydziestoletnia Brytyjka o pociągłej, szlachetnej twarzy, bystrych oczach i kasztanowatych włosach z odcieniem pomarańczu, przyciętych krótko w stylu punk. Podniosła teraz głowę i zmierzyła wzrokiem jałową punę. - Chwilami nie mogę pojąć, co ja tu właściwie robię - wykrzyknęła. - Cokolwiek robisz, jest to ciekawsze od twojego nudnego życia w Londynie - odkrzyknął Bzdak. - Pewnie masz rację. Była jedyną kobietą na tej wyprawie. Oprócz nas czterech w jej skład wchodziło jeszcze pięciu mężczyzn. Przed przyjazdem do Peru Durrant zdążyła poznać tylko dwóch członków zespołu. Kiedy przyjaciele z telewizji powiedzieli jej o planie sfilmowania pierwszego spływu Amazonką, pracowała jako lekarz ogólny w National Health Service. Przypuszczając, że lekarz_kobieta uczyni ich opowieść bardziej romantyczną, producenci filmu wybrali Durrant spośród około sześćdziesięciu chętnych. Ostatecznie projekt filmu upadł, lecz Durrant nie zrezygnowała z udziału w wyprawie. Ubiegły rok spędziła na poszukiwaniu lekarstw przeciwko chorobom tropikalnym i wysokościowym. Skompletowała też zestaw środków profilaktycznych i leczących malarię, żółtą febrę, zapalenie wątroby, wściekliznę, gangrenę, pasożyty jelit, bóle zębów, ukąszenia jadowitych węży, biegunkę, złamania kości i cały szereg innych makabryczności, włączając w to fatalnego candiru; jest to maleńki zębacz-pasożyt, który wczepia się w ściankę cewki moczowej człowieka przy pomocy kolców niemożliwych do wyciągnięcia. Gdy się go raz złapie, musi być usunięty chirurgicznie. Przytulając się do mnie w poszukiwaniu ciepła, cierpiał w milczeniu Sergio Leon. Aby móc uczestniczyć w wyprawie, wziął dłuższy urlop ze stanowiska dyrektora Parku Narodowego Corcovado w Kostaryce. Był ekspertem w dziedzinie biologii tropikalnej i jedynym pośród nas, którego językiem ojczystym był hiszpański. Jako gorliwy wyznawca zasad Christian Science,»* niechętnie zgodził się łykać dwa razy w tygodniu tabletkę zapobiegającą malarii, na co nalegała Durrant. Sergio był niski, ciemnoskóry, z wystającymi kośćmi policzkowymi, odziedziczonymi po indiańskich przodkach; pasowały do nich świetnie obfite czarne wąsy - spuścizna po hiszpańskich antenatach. Mimo że było mu zimno i niewygodnie jak nigdy dotąd, jego błyszczące oczy wyrażały opanowanie charakterystyczne dla ludzi tropiku. Wyglądał na dwadzieścia pięć lat, a miał czterdzieści siedem. Organizacja religijna (w Polsce pod nazwą Stowarzyszenie Nauki Chrześcijańskiej), której członkowie m.in. zwalczają choroby jedynie wiarą. Byłem jedynym Amerykaninem na tej wyprawie i, jak się miałem wkrótce boleśnie przekonać, jej najbardziej naiwnym członkiem. Dowodził tego - a właściwie powinien dowodzić - fakt, że w marynarskim worku przechowywałem egzemplarz kieszonkowego wydania dzieł Conrada; świadczył też o tym mój strój. Nosiłem bowiem nowy, wielki myśliwski kapelusz oraz koszulę koloru khaki z epoletami; był to rodzaj półwojskowego ubioru - pokazanie się w nim w kraju rządzonym przemocą, takim jak Peru, mogło grozić zastrzeleniem. Czułem się nędznie. Było mi zimno i miałem mdłości wywołane chorobą wysokościową, a w głowie chaos powodowany bardziej paniką niż zrozumieniem stanu, w jakim się znajdowałem. Kiedy opuszczałem Stany Zjednoczone, udając się do Peru, miałem romantyczną wizję siebie - jako człowieka wyrywającego się z czegoś, czego dokładnie nie umiałbym określić. Teraz, w czasie jazdy tą wytrząsającą kości ciężarówką, zaczynałem sobie uświadamiać jeszcze nie całkiem jasno, lecz już z przerażeniem, że zbliża się to, ku czemu zdążam - "czarna dziura" Amazonki - i to z dziewięciorgiem zupełnie obcych ludzi. To wszystko nie wzięło się u mnie z dzikiej miłości do Amazonki, mimo że później tym się zakończyło. Początek był zupełnie banalny, po prostu telefon od nieznajomego. Telefon zadzwonił w jeden z tych jasnych czerwcowych dni, kiedy pogoda w San Francisco jest tak piękna, że - jak mówią - nie istnieje. Do mojego pokoju wpływało przez otwarte okno słodko_słone powietrze z zatoki, gdy siedząc przy biurku usiłowałem ukończyć artykuł do gazety - prowadziłem rodzaj rubryki dla konsumentów w San Francisco Chronicle. Głos w słuchawce miał gardłowe, niemieckie brzmienie. Jak się później dowiedziałem, był to akcent języka afrikaans, którym posługują się mieszkańcy Afryki Południowej wywodzący się z Holandii. Nieznajomy przedstawił się jako doktor Fran~cois Odendaal i powiedział, że zajmuje się badaniem motyli na zlecenie jednego z amerykańskich uniwersytetów. Ze mną jednak chciał omówić zupełnie inną sprawę, nad którą pracował przez ostatnie sześć lat. Zamierzał mianowicie jako pierwszy dokonać spływu Amazonką - najpotężniejszą ze wszystkich rzek - całą jej długością. Nie byłem przekonany do tego projektu. Przecież człowiek grał już w golfa na Księżycu; czy możliwe więc, że ciągle jeszcze nie przepłynął od źródła do ujścia najsławniejszej rzeki na własnej planecie? Mimo to słuchałem dalej. Wyprawa Odendaala miała się zacząć od wspinaczki do źródła Amazonki, znajdującego się wysoko w Andach, na śnieżnej połaci górskiego zbocza. Tam zespół spuści na wodę górskie kajaki i będzie płynąć około 640 kilometrów w dół rzeką Apurimac, która stanowi początek Amazonki i jest najbardziej niebezpieczną górską rzeką na świecie. Dotarłszy do miejsca, gdzie zaczyna się dżungla, kajaki górskie ustąpią miejsca morskim, aby rozlewiskiem Amazonki pokonać pozostałą trasę, liczącą 6120 kilometrów. Odendaal oceniał, że podróż ta trwałaby cztery miesiące. Pojawił się jednak problem. W ostatnim momencie brytyjska spółka filmowa, która miała finansować projekt, wycofała się z tego przedsięwzięcia. Wyprawie - gotowej do udania się do Ameryki Południowej za sześć tygodni - groziła katastrofa. Wspólni znajomi sugerowali, że mógłbym pomóc zdobyć na nią fundusze, zamieszczając w prasie odpowiednią informację. Odrzekłem, że nie zajmuję się tego rodzaju działalnością. Poradziłem, by spróbował w biurze pośrednictwa prasowego. Dałem mu nazwę biura i życzyłem szczęścia. Na tym zakończyliśmy rozmowę. Wczesnym popołudniem ukończyłem pisanie artykułu, kupiłem sześć piw i poszedłem na plażę. Wykąpałem się w zimnym Pacyfiku i położyłem na piasku, otwierając piwo. Zapadłem w błogi stan odrętwienia, który zwykle poprzedza popołudniową drzemkę. Podświadomość podsunęła mi wizję tropiku: papugi, palmy, małpy huśtające się na gałęziach. Nagle oprzytomniałem i z niepokojem stwierdziłem, że pochłonięty jestem wyliczaniem powodów, dla których taki człowiek jak ja nie powinien wybierać się nad Amazonkę. Właśnie niedawno zamieszkałem z dziewczyną, która dopiero co ukończyła prawo. Wyglądało na to, że wkrótce się pobierzemy. W moim zawodzie byłem dobry i dawało mi to poczucie bezpieczeństwa, mimo że sama praca nie była nadzwyczajna. Tak naprawdę jednak ten związek napawał mnie strachem, a praca w gruncie rzeczy była nudna. I to stanowiło źródło mojego niepokoju. Po powrocie do domu zadzwoniłem do Odendaala. - Nie patrz na psa! Spojrzałem na niego; patrzyłem prosto w paciorkowe oczy bestii. Pies skoczył mi do gardła, ale tylko uderzył kłami w szybę samochodu, a Fran~cois Odendaal walnął go gwałtownie pięścią. - Strasznie mi przykro - powiedział. - Powinienem był cię ostrzec. - Pochylił się do wnętrza samochodu i zagwizdał na skomlącego psa. - To dingo. Znalazłem go, kiedy studiowałem w Australii. Przybłąkał się z buszu, prawie zdychając z głodu. Uratowałem mu życie i od tamtego czasu jest ze mną. Nie cierpi ludzi. Wydrapałby ci oczy. Przeraził mnie ten niewielki pies. Był chudy, brzydki, o krótkiej sierści i nawet po tym, jak oberwał od Odendaala, patrzył na mnie groźnie, a z jego gardła wydobywał się przeciągły pomruk. Gdy zerknąłem na niego ponownie, wydał z siebie dziki warkot i kolejny raz rzucił się na szybę. Nie spojrzałem już więcej na niego. Patrzyłem na Odendaala. Byliśmy prawie w tym samym wieku - powiedział, że ma trzydziestkę - lecz wyglądał inaczej, niż się spodziewałem. Był wysoki, miał przerzedzające się rude włosy, zaczątki brzuszka i chodził utykając, jakby miał nogę zwichniętą w kostce. Zupełnie nie przypominał sportowca. - Nie tak sobie ciebie wyobrażałem - powiedział do mnie, a ja pomyślałem: "No cóż...". Gapiłem się bezczelnie na jego stopy. Nie mogłem się powstrzymać. Były dziwnie małe w porównaniu z jego wzrostem. - Heine_medina - powiedział bez wyrzutu, jakby moja reakcja była tylko jedną z wielu, jakich wcześniej doświadczył. Bez dalszych wyjaśnień zapytał: - Mogę ci postawić piwo? Znajdowaliśmy się we wczasowym miasteczku w Górach Skalistych w stanie Kolorado, niedaleko miejsca, gdzie Odendaal spędzał część lata, nadzorując prace w stacji badań motyli. Znaleźliśmy bar i usiedliśmy przy stoliku. Odendaal rozłożył mapę upstrzoną papuzimi barwami, jakby przeznaczoną dla uczniów szkoły podstawowej. Okazało się, że sporządziło ją peruwiańskie wojsko. Góry były zaznaczone jaskrawopomarańczowym kolorem; lasy spowite wiecznymi chmurami - różowym i krzykliwie złocistym; dżungla - oczywiście - tradycyjnym, zielonym. Patrzyłem, jak Odendaal rysował niebieski wężyk, który miał oznaczać trasę wyprawy. Było to wciągające zajęcie; mapy są tak kuszącym wynalazkiem. Nazwy rzek zaczarowały mnie: Apacheta, Lloqueta, Hornillos, Apurimac, Ene, Tambo, Ucayali, Mara~n~on, ŃSolim~oes, Amazon. Przy ich wymawianiu język giął się zmysłowo. Ich śpiewne brzmienie wabiło. Podobnie nęciła wyprawa, której projekt przedstawił ŃOdendaal. Zamierzał wspinać się na wysokie góry, płynąć dzikimi rzekami - dokonując przynajmniej na jednej z nich dziewiczego spływu - i przeprawiać się przez tereny, których nie było na mapie. W jednym z takich nie oznaczonych miejsc, zwanym Czerwoną Strefą, rząd Peru prowadził wyjątkowo zaciekłą wojnę z Sendero Luminoso, czyli Świetlistym Szlakiem. - To rewolucjoniści - wyjaśnił Odendaal. - Pewnie słyszałeś o nich. Co jakiś czas zabijają ludzi, także dziennikarzy. - Spojrzał na mnie i roześmiał się. Dostęp do Czerwonej Strefy, objętej stanem wojennym, był zamknięty. Odendaal zamierzał jednak przekraść się przez nią. Potem planował spędzić parę tygodni w samym sercu peruwiańskiego rejonu produkcji kokainy. Przewidywał też spotkanie z egzotycznymi plemionami indiańskimi. Prestiżowe brytyjskie Królewskie Towarzystwo Geograficzne już go zaprosiło na odczyty po zakończeniu wyprawy. Zapalił papierosa i wyprostował się na krześle. - Co o tym myślisz? - zapytał. Umówiliśmy się tak: gdybym zdobył pieniądze od wydawcy i przeznaczył je na cele wyprawy, Odendaal pozwoliłby mi opisać przygodę. Miałem być tak blisko zespołu, jak tylko byłoby to możliwe. Przez pierwszy miesiąc podróżowałbym ciężarówką stanowiącą zaplecze ekspedycji. Jednak po dotarciu w teren, gdzie nie ma już dróg, musiałbym posłużyć się tratwą, łodzią używaną do transportu bananów lub czymkolwiek innym, co byłoby do zdobycia. Nie byłem najlepszym kandydatem do tej podróży. Wprawdzie władałem hiszpańskim i miałem przyzwoitą kondycję fizyczną - przebiegałem dziennie osiem kilometrów i wykonywałem dwieście pompek - ale jeszcze nigdy w życiu nie uczestniczyłem w górskim spływie i nie pływałem dobrze. Nie byłem też "odkrywcą". Jednak czułem, że życie moje jest niepełne: wyblakłe, pasywne, sztampowe. Po sześciu tygodniach od tamtego pierwszego telefonu rzuciłem pracę i pożegnałem się z moją dziewczyną. Z gorączką, pocąc się z powodu całej serii szczepionek zaaplikowanych mi poprzedniego wieczoru, dołączyłem do Fran~coisa Odendaala na lotnisku w San Francisco, gdzie wsiedliśmy do samolotu odlatującego do Limy w Peru. Lecąc nad Meksykiem, rozmawialiśmy o wyprawie. Odendaal niepokoił się o wszystko: o samą rzekę, o swój stan zdrowia, o fundusze. Jednak powodem największych obaw, od których ściskało go w dołku, był Piotr Chmieliński. Chmieliński był współorganizatorem wyprawy. Odendaal spotkał się z nim tylko raz, lecz to wystarczyło, aby ocenił go jako człowieka genialnego, ambitnego i niestrudzonego. Pierwszy spływ Colcą sprawił, że Chmieliński stał się znaną osobą w Peru. Pomogło mu to w swobodnym poruszaniu się pośród zawiłości peruwiańskiej biurokracji. Wiedział, jak nie dać sobie odebrać sprzętu na granicy, nauczył się pozyskiwać przychylność władz uśmiechem, rozumiał wieśniaków żyjących na terenach nadrzecznych. Odendaal bał się, że Chmieliński będzie chciał przejąć kontrolę nad wyprawą przy pierwszej nadarzającej się okazji. W istocie Chmieliński już raz próbował to zrobić. Kiedy Odendaalowi nie powiódł się plan zrobienia filmu, Chmieliński znalazł nowe źródło pieniędzy; przekonał do wyprawy milionera ze stanu Wyoming, który podbił amerykański rynek farbą do malowania pasów na jezdni. Chmieliński próbował zmusić wtedy Odendaala do rezygnacji z roli szefa ekspedycji, lecz ten porozumiał się z milionerem i uzyskał jego poparcie. Odendaal najchętniej wykluczyłby Polaka z udziału w wyprawie, gdyby nie to, że potrzebował go za wszelką cenę jako eksperta. Obawiał się go jednak, gdyż w Peru Chmieliński czuł się jak u siebie w domu. Samolot podskoczył dwa razy: Lima. Colca Lima jest "najdziwniejszym, najsmutniejszym miastem, jakie oglądać można [...], w bieli jej nieszczęścia tkwi groza najwyższa"»* - napisał Melville w "Moby Dicku". Tej nocy, kiedy tam przybyliśmy, miasto było pełne nieszczęścia. Niczego jednak nie mogliśmy dostrzec, gdyż wokół panowała ciemność. Rewolucjoniści wysadzili elektrownię, pogrążając Limę w mroku, gdzieniegdzie rozświetlonym płomieniem zapalonych cystern z olejem. Przekład Bronisława Zielińskiego. Wkrótce po nas przyleciał Sergio Leon, z którym OdenĂdaal pracował kiedyś w Kostaryce. Spędziliśmy trzy dni w Limie, ale tak naprawdę nie poznałem jej dobrze. Miałem skrzywioną perspektywę. Już drugiego dnia rozchorowałem się, miałem ataki skurczów powodowanych, jak podejrzewałem, nerwami, zmęczeniem podróżą i lekarstwem przeciwko chorobie wysokościowej, którego ubocznym efektem była najwyraźniej właśnie choroba wysokościowa. Trzeciego dnia obudziłem się wyczerpany, zlany potem, w gorączce i z łomotaniem w skroniach. Mimo to obaj z Leonem udaliśmy się w osiemnastogodzinną podróż autobusem wzdłuż odludnego peruwiańskiego wybrzeża Pacyfiku; Odendaal pozostał w Limie, czekając na resztę uczestników wyprawy. Jechaliśmy do Arequipy, skąd mieliśmy rozpocząć wspinaczkę do źródła Amazonki. Tam też wreszcie spotkamy sławnego Chmielińskiego oraz jego wspólnika - Zbigniewa Bzdaka. W nocy autobus skręcił na wschód i zaczęliśmy zapuszczać się w Andy. O świcie dotarliśmy do Arequipy, zapomnianej peruwiańskiej metropolii, położonej wysoko w górach naprzeciw trzech majestatycznych wulkanów pokrytych śniegiem. Arequipa jest słonecznym pustynnym miastem, w którym mieszka sześćset tysięcy ludzi niskiego wzrostu, o spokojnym usposobieniu; nie ma tu much i nikt nie uprawia biegów po zdrowie. Nazwa miasta pochodzi z języka keczua i znaczy: "Jesteś mile widziany". Udaliśmy się do naszych kwater. Wieczorem zadzwonił telefon. - Hola - powiedziałem po hiszpańsku, podnosząc słuchawkę. - Halo - odpowiedział ktoś po angielsku. - Co słychać? Piotr Chmieliński był mężczyzną średniego wzrostu, o szczupłej, lecz muskularnej budowie ciała; miał kędzierzawe kasztanowate włosy, równo przycięte wąsy i niebieskie, zimne oczy wilka. Był uprzejmy, ale powściągliwy; nie reagował śmiechem na widok Keczuan, którzy na swoich fletach quena grali melodie z amerykańskiego musicalu "Jesus Christ Superstar". Łagodne tony muzyki, kiedy przyglądaliśmy się ulicznej paradzie jedząc lody na Plaza de Armas, przynosiły ukojenie po wytrząsającej kości jeździe autobusem. Chmieliński na kwaterę główną wyprawy wynajął cały dom. Wydawało mi się to ekstrawagancją, gdyż wiedziałem, że Odendaal będzie w Arequipie za kilka dni i zaraz po jego przyjeździe wyruszymy w drogę. Powiedziałem o tym Chmielińskiemu. - Spędzimy tu co najmniej dwa tygodnie - odrzekł. Ton jego głosu wskazywał, że dyskusja była skończona. Kiedy nazajutrz obaj z Leonem zgłosiliśmy się do niego, wyznaczył nas do pomocy Bzdakowi w aprowizacji wyprawy. - Mów mi Zbyszek - powiedział fotograf, proponując zdrobniałą formę swojego imienia, która brzmi jak "fiszek", przypominając wymowę angielskich słów fish shack.»* Słowa te oznaczają drobną rybkę, albo też magazyn na ryby. - Tak będzie łatwiej - dodał. Nie miał racji, ale chyba nie przeszkadzało mu, że przekręcam jego imię. Był przeciwieństwem Chmielińskiego - bezpośredni i na luzie. Jego hasło przewodnie przy doborze żywności brzmiało: "Żadnego paskudztwa". Jeśli coś nie nadawało się do gotowania, rozpuszczenia lub zjedzenia na zimno, nie byliśmy tym zainteresowani. Wcześniej udało się już zgromadzić trochę zapasów. Chmieliński przekonał kanadyjską firmę Yurika, aby wyposażyła nas w swoje wyroby, które przeznaczone były dla ofiar klęsk żywiołowych. Gotowe do spożycia jedzenie pakowane jest w aluminiowe koperty. Wrzuca się taką torebkę na pięć minut do wrzątku, a potem jej zawartość zjada z ryżem lub ziemniakami, które też są odpowiednio spreparowane i przyrządza się je błyskawicznie. W najbardziej odludnych miejscach na ziemi w naszym jadłospisie znajdowała się wołowina w sosie burgundzkim, kurczaki po myśliwsku na sposób włoski, a na dni kompletnego załamania - krewetki w sosie słodko_kwaśnym. Wciąż jednak mieliśmy za mało żywności. Toteż następny tydzień spędziliśmy przepychając się przez zaułki targowiska w Arequipie. Jakaś starsza kobieta sprzedała nam cynamon i płatki owsiane, inna - sardynki w puszkach, a trzecia - czarnorynkową czekoladę. Odkryliśmy miejscowy ser w dwukilogramowych krążkach oblanych woskiem, nadający się do przechowywania. Kupiliśmy wszystko, na co nas było stać, łącznie z herbatą w torebkach, rozpuszczalną kawą, mlekiem w proszku i workami cukru. Pewnego razu napadły mnie jakieś łobuzy, próbując mi ukraść pieniądze (peruwiańskie sole), które miałem przywiązane w paczuszkach przy pasie. Bzdak przepędził ich kuksańcami i kontynuował swoją marszrutę wąskimi brukowanymi uliczkami Arequipy. Niosąc dwadzieścia kilogramów czekolady, zatrzymywał się na każdym prawie skrzyżowaniu na pogawędkę ze starymi przyjaciółmi lub nowo poznanymi ludźmi, z którymi rozmawiał po hiszpańsku, angielsku albo po polsku. Obaj z Leonem posuwaliśmy się za nim chwiejnym krokiem, nie mogąc złapać tchu w tym rozrzedzonym górskim powietrzu i zastanawiając się, czy nasza wyprawa kiedykolwiek się zacznie. Kolejnym uczestnikiem wyprawy, który przybył do Arequipy, był Tim Biggs. Towarzyszył mu wysoki dwudziestodziewięcioletni blondyn z Afryki Południowej, Jerome Truran. Biggs, wyznaczony przez Odendaala na przewodnika na rzece, miał decydować o sposobie spłynięcia każdego jej odcinka. Truran zaś miał go wspierać w przeprowadzaniu zespołu przez najtrudniejsze katarakty. Obydwaj należeli do tego samego związku kajakarskiego w Afryce Południowej przez blisko dziesięć lat. Związek przestał jednak istnieć po ustanowieniu międzynarodowych sankcji przeciwko sportowcom tego kraju. Biggs wycofał się ze sportu, a Truran wyemigrował do Anglii, gdzie w końcu uzyskał obywatelstwo (jego pradziadek był Brytyjczykiem). Wkrótce został przyjęty do brytyjskiej reprezentacji i stał się jednym z najlepszych kajakarzy na świecie, zdobywając złoty medal w europejskich zawodach na rzekach górskich w 1980 roku, wicemistrzostwo świata w 1981 roku i złoty medal w mistrzostwach Anglii w 1982 roku. Pasją Biggsa stało się poszukiwanie przygód. Uczestniczył wraz z Odendaalem w trzech wyprawach rzecznych (na Limpopo w Afryce, na rzece Colville na Alasce, a także na Urubambie w Peru) i przywiązał się głęboko do Afrykanera. Biggs znał piekło choroby Heine_medina - jego starszy brat był dotknięty tym kalectwem - i odnosił się z szacunkiem do wysiłku, jaki podejmował Odendaal, aby przezwyciężyć swoją ułomność. Według Biggsa Odendaal miał duszę poety, był wizjonerem, mistykiem. Biggs martwił się o niego. Pod ułomnością Odendaal skrywał ogromną ambicję, lecz nie był urodzonym kajakarzem i jego wyprawy nie zawsze przebiegały gładko. Dlatego też Biggs przekonał Odendaala, aby do udziału w wyprawie zaprosić Chmielińskiego i Trurana. Podziwiał zdolności organizacyjne Polaka i jego wiedzę o Peru, a Truranowi, zawierzyłby własne życie. Wiedział, że sam spędzi większość czasu na rzece chroniąc ŃOdendaala; chciał więc, aby ktoś czuwał też nad nim samym. Kate Durrant przyjechała do Arequipy autobusem następnego dnia po Biggsie i Truranie i natychmiast zabrała się do roboty. Kompletowała indywidualne zestawy lekarstw dla każdego z nas, przeglądała nasze dane, dawała nam kolejne szczepionki i ponownie sprawdzała setki rzeczy w dużym aluminiowym pojemniku, który miał nam towarzyszyć na Amazonce. W tym czasie Chmieliński zdołał pożyczyć landrovera - co było w Peru wyczynem - i wraz z Biggsem i Truranem podjął się przystosowania go do naszych potrzeb. Samochód ten o wdzięcznej nazwie El Condorito (Kondorek), będąc naszą bazą przez następne cztery do sześciu tygodni podróży, miał utrzymywać kontakt z kajakarzami (Odendaalem, Biggsem, Truranem i Chmielińskim) mniej więcej raz na tydzień i transportować członków zespołu pomocniczego, żywność, lekarstwa, zapasowe kajaki i wiosła, sprzęt kempingowy i filmy. Taką żywiliśmy nadzieję do czasu próby załadunku. Kiedy Chmieliński prowadził biednego Kondorka jedną z wyboistych uliczek Arequipy, samochód trząsł się niemożliwie i przechylał niebezpiecznie na lewą stronę. Musieliśmy zredukować ciężar. Niestety jednak potwierdziło się to, co większość z nas podejrzewała: Condorito nie był w stanie transportować całego zespołu pomocniczego. Wieczorem przestudiowałem mapy topograficzne, które kupiłem w Limie. Strumyki dające początek rzece, a także górny Apurimac, płynęły przez wysokie odludne płaskowyże i strome, z rzadka zamieszkałe kaniony, lecz wyglądało na to, że istnieją tam szlaki. Powiedziałem Chmielińskiemu, że jeśli zdołam dotrzeć wysoko do źródła, to chciałbym również podjąć próbę zejścia pierwszym etapem trasy. Nie umiałem określić, ile czasu mogłoby mi to zająć. Trasa obejmowała około 240 kilometrów, licząc wzdłuż biegu rzeki, lecz biorąc pod uwagę wszystkie wejścia i zejścia ścianami kanionów, mogła wydłużyć się do 480 kilometrów. (W 1970 roku Brytyjczyk John Ridgway przemierzył pieszo nizinną część Peru. Zejście do miejsca, gdzie rozpoczął on swoją wędrówkę, mogło mi zabrać wiele tygodni). Pomimo tak znacznej długości trasy mój plan był w równym stopniu egoistyczny, co pragmatyczny. Jako pierwszy opuszczę przeładowany samochód, polecę samolotem do Cuzco i zagrzebię się tam na miesiąc albo i dłużej, czekając, aż pozostali przeprawią się przez wysokie góry. Ulżyło mi, gdy Chmieliński zaakceptował moją propozycję. Kiedy brytyjscy producenci filmowi wycofali się z programu "Amazonka" (Odendaal twierdził, że domagali się zbyt dużej kontroli nad całym przedsięwzięciem), Odendaal zdecydował się na robienie własnej dokumentacji wyprawy. Zwerbował w tym celu dwuosobowy zespół filmowców z Afryki Południowej. W dwa tygodnie po naszym przybyciu do Arequipy przyleciał z Limy z Faniem Van der Merwe'em, który wykładał w szkole filmowej w Pretorii, i Pierre'em Van Heerdenem, byłym studentem Van der Merwe'a. Obaj mieli doświadczenie w filmowaniu górskich wypraw wspinaczkowych; obaj byli ciemnoskórymi wysokimi Afrykanerami, którzy dużo pili i odpalali jednego papierosa od drugiego. Po kilku dniach zgromadziliśmy się wszyscy w naszej kwaterze głównej przy świetle świecy wokół szerokiego stołu zbitego z desek. Odendaal usiadł na jednym końcu stołu, Chmieliński na drugim, a cała reszta ulokowała się pomiędzy nimi, podając sobie butelkę peruwiańskiej brandy, zwanej pisco. Odendaal wygłosił długie przemówienie, podkreślając, że włączył Chmielińskiego do wyprawy jako współorganizatora ze względu na jego kwalifikacje i wiedzę o Peru, lecz że on - Odendaal - pozostaje jedynym i niekwestionowanym szefem i jeśli ktokolwiek się z tym nie zgadza, proszony jest o zrezygnowanie z wyprawy. Kiedy skończył, spojrzał z uwagą na każdego z nas, a potem na koniec stołu. Poprosił Chmielińskiego o zabranie głosu. - O co chodzi? - zapytał Polak spokojnie. - Jesteś szefem. Wszyscy o tym wiemy. Za pośrednictwem peruwiańskiego przyjaciela, Mauricia De Roma~na, zapobiegliwy Chmieliński pożyczył drugi samochód; był to stary, lecz mocny platformiak marki Gmc. Razem z Condoritem miał przewieźć cały nasz zespół w głąb doliny Colki około 80 kilometrów od Arequipy i 1500 metrów powyżej niej. Stamtąd OdenĂdaal, Chmieliński, Bzdak, Biggs, Van der Merwe, Van Heerden i ja spróbujemy wspiąć się do źródła Amazonki, znajdującego się na śnieżnym polu u szczytu Mismi, na wysokości 5400 metrów. Durrant, Truran i Leon wezmą Condorita i pojadą okrężną trasą, aby spotkać się r nami 25 kilometrów od źródła po atlantyckiej stronie kontynentalnego działu wód. Stamtąd będziemy posuwać się pieszo wzdłuż strumyka biegnącego od źródła aż do miejsca, gdzie jego głębokość okaże się wystarczająca, aby kajakarze mogli utrzymać się na wodzie. Taki był nasz plan. Następnego dnia o krwawoczerwonym świcie załadowaliśmy oba samochody i ruszyliśmy w kierunku wysokich Andów. Jechaliśmy wyboistą polną drogą wokół góry Chachani; jest to jeden z trzech wulkanów, które wznoszą się nad Arequipą, przypominając swoim wyglądem kontemplujących mnichów. Arequipa została wkrótce pochłonięta przez omiataną pyłem punę. W ciągu kilku godzin, w miarę jak pięliśmy się w górę na wysokość 4500 metrów (a to wyżej niż gdziekolwiek na kontynentalnym obszarze Stanów Zjednoczonych), koncentrowałem cały wysiłek na tym, aby opanować mdłości powodowane przez soroche, czyli chorobę wysokościową. Rdzenni mieszkańcy Andów mówią o sobie Runa, czyli ludzie. Jednak szerzej znani są jako Keczuanie (nazwa od języka keczua, który Inkowie narzucili podbitym przez siebie plemionom). Według nich puna jest "dzika" i "zakazana" nie tylko w sensie dosłownym, lecz i symbolicznym - duchowym. Tylko tam może się zdarzyć, że ktoś dopuści się takiego aktu seksualnego jak na przykład kazirodztwo, które jest zabronione w obrębie wiosek, i tam właśnie mieszkają najpotężniejsze andyjskie bóstwa apu i wamani; są one często przedstawiane jako biali brodaci ludzie noszący europejskie odzienie i mieszkający wewnątrz gór oraz w głębiach jezior. Wamani może wyjeść serce mężczyźnie, spowodować poronienie u jego żony lub zabić niemowlę, jeśli się go nie zjedna rytualnymi ofiarami. Z moim samopoczuciem i wobec księżycowej pustki krajobrazu nietrudno było mi pojąć wyobrażenia Keczuan. Ciężarówka spowita tumanami kurzu, tocząca się z turkotem przez odludny rezerwat Aguada Blanca zaledwie sprawiała wrażenie ruchu na mrocznym tle pupy, gdy nagle górskim grzbietem przegalopowało pięć wigoni, spłoszonych naszym wtargnięciem. Z długimi szyjami i wytrzeszczonymi oczami stanowiły widok zarówno odrealniony, jak i przejmująco smutny. Wigonie oraz podobne do nich przeżuwacze guanako należą do największych dziko żyjących zwierząt na punie. W rzeczywistości jednak nie są duże; rozmiarami przypominają sarnę. Oba gatunki, mimo że bezgarbne, spokrewnione są z wielbłądami. Pod koniec lat sześćdziesiątych tego stulecia wigonie zostały prawie doszczętnie wytępione ze względu na cenną wełnę, ich populacja odrodziła się jednak w rezerwacie. Chociaż to zwinne i pełne wdzięku zwierzęta i poruszają się bez trudu z prędkością do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, na tle roztaczającego się wokół brązowego płaskowyżu ich bieg wydawał się wolniejszy. Pędziły bez przerwy, lecz sprawiały wrażenie, że nigdy nie osiągną celu. Taki bezmiar przestrzeni przytłacza, jeśli jest się po raz pierwszy w Andach. Po Himalajach i Pamirze są one trzecimi co do wysokości górami na świecie. Biegną z północy na południe zachodnią stroną kontynentu jako rząd łańcuchów górskich - kordylier - poprzedzielanych nieprawdopodobnie głębokimi kanionami i bezkresnymi płaskowyżami puny. Mimo że Andy nie są oddalone od Pacyfiku o więcej niż 160 kilometrów, na ich zmienną i często gwałtowną pogodę ma wpływ masa gorącego, wilgotnego powietrza, które unosi się znad dorzecza Amazonki. W miarę przesuwania się na zachód traci ono wilgotność i w konsekwencji zbocza opadające w kierunku Atlantyku pokrywa bujna roślinność, a te po stronie Pacyfiku są wysuszone i prawie martwe. Mówi się, że na pustyni Atacama, która znajduje się na południowy zachód od Arequipy, można przejechać 250 kilometrów i nie dostrzec śladu życia. Przyglądałem się punie z podskakującej ciężarówki. Postacie wokół mnie zmieniały się ciągle, przemieszczając się z platformy do szoferki i z powrotem; czułem się jednak nędznie i szybko porzuciłem zamiar nawiązania rozmowy z kimkolwiek. Milcząc, bezskutecznie próbowałem doszukać się jakiegoś porządku, jakiejś wspólnej myśli w obcojęzycznej paplaninie, która przesączała się poprzez wiatr: w afrikaans, po polsku, hiszpańsku i angielsku w dialektach, których przed przybyciem do Peru nigdy nie słyszałem. Było nas razem dziewięciu mężczyzn i jedna kobieta; pośród nas znajdował się odrodzony chrześcijanin, europejski katolik, wyznawca Christian Science, agnostyk i poganie różnego pokroju; dwóch Polaków, jedna Brytyjka, pięciu mieszkańców Południowej Afryki (trzech Afrykanerów, dwóch pochodzenia brytyjskiego), jeden Kostarykanin i jeden Amerykanin; czterech żonatych, dwóch dzieciatych; przekonania polityczne - od skrajnie lewicowych do skrajnie prawicowych. Tylko czworgu miało być dane osiągnięcie celu. Późnym popołudniem zjechaliśmy poniżej 3600 metrów na ogromną szachownicę finezyjnych tarasów ziemi uprawnej. Pną się one stromo w górę od Colki, która płynie przez Andy w kierunku północno_zachodnim, następnie skręca gwałtownie na południe i uchodzi do Pacyfiku. Uprawiane rękami ludzkimi (traktory spadłyby ze stromych ścian) tarasy jałowej z natury ziemi nadają zboczom doliny wygląd zielonego amfiteatru. Wysoko w górze szybowały unoszone silnymi prądami termicznymi dwa andyjskie kondory, największe ptaki drapieżne na świecie, a ich skrzydła o trzymetrowej rozpiętości rzucały cień dziesiątki metrów niżej. Przez lornetkę można było dojrzeć wokół ich szyi łańcuszek białych piór, który nadaje im wygląd zakapturzonych katów. Z tyłu za nimi obrzeża doliny strzegły wulkany o białych stożkach, a kilka kilometrów dalej czarna szczelina wskazywała miejsce, gdzie rzeka wyżłobiła najgłębszy na ziemi wąwóz, ponad dwa razy głębszy niż Wielki Kanion Kolorado w USA. W pewnym miejscu górna krawędź kanionu znajduje się cztery kilometry powyżej poziomu rzeki. Kiedy emisariusze Inków po raz pierwszy, około 1450 roku, penetrowali dolinę Colki, napotkali tu Indian Collagua, którzy czcili wulkany i swoim głowom nadawali kształt stożków. (Ten makabryczny efekt uzyskiwano poprzez przymocowanie desek do miękkiej czaszki niemowlęcia). Sto lat później, kiedy przybyli tu Hiszpanie, rejon Colki był drugim co do wydajności obszarem w systemie rolniczym Inków, uznawanym za najbardziej rozwinięty w Nowym Świecie. W owym czasie panowanie nad Colcą objął Gonzalo Pizarro»* wraz z towarzyszącymi mu franciszkańskimi misjonarzami. W ciągu trzydziestu lat jego rządów połowa rdzennej ludności wyginęła, a resztę spędzono z gór do nowo utworzonych miasteczek i wsi. Dawne gospodarstwa rolne i systemy irygacyjne zostały prawie zupełnie zniszczone. Brat i wspólnik słynnego konkwistadora Francisca. W szesnastowiecznym Peru podobne tragedie powtarzały się wielokrotnie. Umieralność wśród Keczuan była wtedy dwa razy większa niż w okresie Czarnej Śmierci w Europie. Mimo że obecnie w Peru żyje około dziesięciu milionów ludzi mówiących językiem keczua, nie odzyskali oni nigdy pozycji sprzed podboju hiszpańskiego (ocenia się, że w okresie przybycia konkwistadorów było około sześciu milionów Keczuan). Dzisiaj mają oni najniższy status wśród zróżnicowanych warstw społecznych Peru. Władzę w kraju sprawuje oligarchia Kreolów, czyli ludzi europejskiego, przeważnie hiszpańskiego pochodzenia. Oprócz Kreolów i Indian istnieje kilka innych, nieprecyzyjnie określonych klas mieszanych, zwanych Metysami. W wyniku asymilacji kultur i porzucenia swoich tradycyjnych obyczajów niektórzy Keczuanie mieszkający w miastach zdołali osiągnąć pozycję Metysów. Nie dotyczy to mieszkańców wsi; toteż często wyraz ich twarzy - jaki zechcą pokazać tym, którzy zadadzą sobie trud, aby spojrzeć na nich ze swojego szczebla drabiny społecznej - jest kamienny. Po czterech wiekach od masakry dokonanej przez Pizarra dolina Colki odzyskała pewną równowagę, lecz nawet w przybliżeniu nie jest tak wydajna, jak była wówczas. Do tego doszedł nowy projekt, czyli plan "Majes", oszacowany na dziewięćset milionów dolarów - jeśli jego realizacja kiedykolwiek zostanie ukończona. Przewiduje on zawrócenie biegu andyjskich wód rzecznych - spływających na wschód do Amazonki - na pustynię wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Dwa miesiące przed naszym przyjazdem na górnym odcinku rzeki Colca oddana została do użytku zapora, należąca do programu "Majes". Nie wiadomo jeszcze, jaki wpływ będzie to wszystko miało na dolinę w przyszłości. Jak dotąd jednak jest to działanie niszczące. Tak twierdzi siostra Antonia, misjonarka z Maryknollu,»* która urodziła się w Brooklynie w Nowym Jorku, a od czternastu lat mieszka nad Colcą. Nagłe wtargnięcie nowoczesnej technologii, twardego pieniądza i nieugiętego pragmatyzmu zachwiało równowagą tubylczej gospodarki opartej na pracy zespołowej, wymianie towarowej i rolnictwie zapewniającym wyżywienie. Cenne tereny rolnicze zostały wykupione i zniszczone, zwierzęta hodowlane wybite na nowych drogach, a miejscowa kosmologia, która uznawała rzekę i wiele okolicznych gór za święte, została bezlitośnie znieważona. Garstka ludzi wystarczająco rozsądnych, aby zaoszczędzić pieniądze, szybko opuściła dolinę. Większość tych, którzy tu zostali, porzuciła dotychczasowy tryb życia dla okularów przeciwsłonecznych, polaroidów i taniego alkoholu z trzciny cukrowej, a gdy program się załamał - bezrobocia. Katolickie towarzystwo misyjne, założone w 1911 roku, którego celem jest werbowanie, szkolenie i wysyłanie amerykańskich misjonarzy poza granice USA. Chmieliński załatwił dla nas bezpłatne pomieszczenia w Achomie, która jest jakby kawałkiem współczesnego przedmieścia położonym w środku doliny, oddzielonym od reszty Peru płotem z siatki i drutu kolczastego, pilnowanym przez strażników, oraz bramą z elektronicznym zabezpieczeniem. Po jednej stronie ogrodzenia znajdowały się rzędy identycznych domków w stylu farmerskim, wyprofilowane ulice, ogródki, piece elektryczne. Można było wejść do któregoś z domów, włączyć telewizor i obejrzeć mecz baseballowy. W swoim czasie w Achomie mieszkało ponad stu czterdziestu inżynierów zatrudnionych przy realizacji programu "Majes". Wraz z rodzinami przybyli tu z Kanady, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Szwecji i Afryki Południowej. Tymczasem po drugiej stronie ogrodzenia było czuć swąd palonego suszonego łajna i piżmowy zapach świeżo zaoranej ziemi na polach uprawianych przez te same rodziny od wielu pokoleń. Nie mając co z tym kompleksem zrobić, rząd Peru przekształcił go w hotel. Dostaliśmy go teraz do naszego wyłącznego użytku i spędziliśmy tam dwa dni, próbując zaaklimatyzować się na wysokości 3300 metrów. Dokuczały nam bóle głowy i sensacje żołądkowe, czyniące sen niespokojnym i nie dającym wypoczynku. Następnie ponownie załadowaliśmy samochody i mroźnym, jasnobłękitnym rankiem pojechaliśmy polną drogą, ciągnącą się wzdłuż koryta Colki. Jakiś stary Keczuanin biegł za nami w milczeniu, aż ustał. Skręciliśmy w miejscu, gdzie na zewnętrznym łuku drogi wznosiły się dwa krzyże. Mniejszy, zrobiony z gałązek, upamiętniał śmierć na drodze. Większy, aluminiowy, podtrzymywał linię elektryczną, zasilającą osiedle Achoma. Przekroczyliśmy rzekę i pojechaliśmy na zachód drogą biegnącą wzdłuż niej do wioski Lari, odległej o dziesięć kilometrów. Stamtąd Odendaal, Chmieliński, Bzdak, Biggs, Van der Merwe, Van Heerden i ja chcieliśmy rozpocząć naszą wspinaczkę do źródła. Peruwiański kierowca miał wrócić ciężarówką do Arequipy, natomiast Condorito chwilowo zostawał z nami w Lari. Kiedy po wynajęciu osłów wyruszymy w drogę, Leon, Durrant i Truran pojadą landroverem z powrotem wzdłuż Colki. Okrążą górę i udadzą się do małej stacji meteorologicznej. Jak wynikało z mapy, znajdowała się ona wysoko na punie, około dwudziestu pięciu kilometrów na północ od źródła. Zamierzaliśmy spotkać się tam z nimi za trzy do pięciu dni. Kiedy dotarliśmy do Lari, słońce tkwiło nieruchomo na bezlitosnym andyjskim niebie. Jego oślepiający blask porażał oczy, a suche jak pieprz powietrze zdawało się wyciągać z nich całą wilgoć. Na gołym skrawku spieczonej ziemi stało kilkanaście rozwalających się lepianek i solidny kościół katolicki, największy w tej dolinie. Całość wisiała na krawędzi stromego kanionu jak ślimak przyczepiony do ściany. Keczuanie stali w drzwiach chałup lub drzemali na słońcu. Krępe kobiety o zaróżowionych twarzach nosiły melonikowe kapelusze i ogromne spódnice, a wychudzeni mężczyźni mieli na sobie dżinsy i dziurawe swetry. Nikt się nawet nie poruszył na nasz widok. Odendaal i Chmieliński nie mieli łatwego zadania z wynajęciem osłów. - Wygląda to co najmniej tak, jakbyś zaszedł do East Selsby w Teksasie i próbował pożyczyć od kogoś cadillaca - powiedział zirytowany Odendaal. Stałem na skraju wioski i spoglądałem w dół. Tuż za Lari zaczynał się gwałtowny spadek kanionu. Nagle doznałem obezwładniającego zawrotu głowy i miałem wrażenie, że jakiś mały człowieczek wali mi młotkiem po gałkach ocznych od środka, jakby chciał je wybić na zewnątrz. Skoro tu, na wysokości 3300 metrów, ulegałem chorobie wysokościowej, to jak pokonam następnych 1800 metrów do źródła? Nagle człowieczek ryknął: "MGFLARHA!". Ale to był Bzdak, który stał obok mnie i starał się przekrzyczeć wiatr, wiejący teraz w górę kanionu. Otworzył usta, pokazując zieloną prymkę, którą następnie wypluł. - Liść koki - powiedział. - Chcesz? - Czy ja wiem? - A czujesz się jak wypluty? - Myślę, że tak. - To chcesz. Zarówno uprawianie, jak i żucie tych liści jest w Andach legalne i, jak nam powiedziała Durrant, są one skutecznym antidotum na następstwa choroby wysokościowej. Lecz lekarska opinia w istocie nie miała dla mnie w owej chwili znaczenia. Cierpiałem i byłem skłonny spróbować czegokolwiek. Z zawiniątka okręconego w gazetę Bzdak wydobył kilka liści wielkości palca i złożył je wpół. Wetknąłem ten zwitek pod prawy policzek. Poczułem smak liści herbacianych. Następnie dał mi mały na pół paznokcia kawałek węgla drzewnego, zwanego llipta, który wcisnąłem pomiędzy liście. Popiół z andyjskiej komosy jest niezwykle gorzki, lecz katalizuje związki zawarte w liściach. Bez tego same liście nie dawałyby efektu. Z nim również nie działały - na początku. Kiedy rozmoknięty zwitek zaczął się rozpadać, wymieniłem go na nowy z większym kawałkiem węgla. Dziąsła zaczęły mnie palić jak od oparzenia. Po kilku minutach zdrętwiała mi prawa strona ust i tylna część przełyku. Nie czułem żadnego końskiego kopa od kokainy, lecz walący młotem człowieczek odłożył swoje narzędzie i... Lari nie wydawało mi się już tak ponure, ani nasza wyprawa - tak nieprawdopodobna. Poszliśmy z Bzdakiem na plac i dołączyliśmy do reszty zespołu zgromadzonego wokół Condorita. Odendaal i Chmieliński pertraktowali z dwoma Keczuanami - Pastorem i Josem - którzy do spółki byli właścicielami czterech osłów; pojawiły się jednak jakieś trudności. Wokół zebrał się tłum. Jakaś stara kobieta, z zieloną od koki śliną cieknącą jej z ust, wrzasnęła: "Plugawi gringos!" a potem chodziła między nami, obrzucając nas stekiem wyzwisk. Była bezzębna i bosa, miała na sobie wymiętą, podartą i ubłoconą bawełnianą suknię. Uderzeniem ręki w klatkę piersiową popchnęła mnie do tyłu na jeden z kajaków. Z podeptaną godnością opuściłem plac. Natknąłem się na sklep, w którym było ciemno - jako że nie miał okien - i chłodno. Spomiędzy worków z białym ryżem, konserw rybnych i puszek ze skondensowanym mlekiem wydobyłem butelkę letniej wody sodowej. Cały w dreszczach zapłaciłem srogiej Keczuance i poszedłem w kierunku światła słonecznego, wypełniającego sklepowe drzwi. W oślepiającym blasku zobaczyłem nagle tuman kurzu, wzbijany kopytami i podeszwami wibramów, oraz plastikowe łódki pędzące w dół polną drogą. Powietrze wypełniły ponaglające okrzyki: "Chorro! Chorro!". Z brudnego obłoku wyłonili się Chmieliński i Biggs, okładający witkami cztery ogłupiałe osły o rozdętych nozdrzach. - Bierz jednego i w nogi! - wrzasnął Biggs. Zrobiłem, co kazał, udając się za ostatnim dzikookim bydlęciem i pohukując "Chorro!" w sposób, który nie przekonywał żadnego z nas. Van Heerden i Van der Merwe biegli obok Biggsa. - Chcieli podpalić nasz samochód! - krzyknął Van der Merwe. - Długo za nim gonili. A my uprowadziliśmy zwierzęta! Z tyłu, w miejscu gdzie zaczynała się droga, Odendaal z Bzdakiem powstrzymywali Indian. - Kiedy oddalimy się poza wioskę, dobijemy targu - wykrzyknął Chmieliński. Biegłem w dół, pokrzykując na kopyta wzbijające przede mną grudki ziemi, i myślałem: "Przecież to nie powinno tak być. Jestem zaledwie trzy tygodnie w Ameryce Południowej, a już zniżyłem się do poziomu złodzieja osłów". Wyobraziłem sobie, że wiszę na gałęzi w ponurym Lari, jak nędzni zbrodniarze z tanich filmów kowbojskich. Lecz Chmieliński prawidłowo ocenił sytuację. Minęliśmy ostatnią chałupę przy drodze i zatrzymaliśmy się. Odendaal z Bzdakiem dołączyli do nas, a za nimi, zamiast gniewnego motłochu, przyszli tylko właściciele osłów - Pastor i Jos~e. - To przez kobiety - oznajmił Pastor. - One wam nie wierzyły. - Tak - potwierdził Jos~e. - Przez kobiety. Moja żona nie chciała, żebym poszedł z wami. - Co one wiedzą? - Pastor lekceważąco machnął ręką. Szlak skręcił ostro na północ i zaczął się wznosić do góry. Mając obu Keczuan za przewodników, rozpoczęliśmy wspinaczkę. Źródło Idąc na końcu naszej czeredy, wreszcie z dala od warkotu silników i dudnienia kół, doświadczałem rozkoszy bezpośredniego kontaktu z ziemią. Graham ŃGreene napisał w "Podróży bez map": "Człowiek może doznać radosnego uczucia wolności. Musi tylko odejść wystarczająco daleko, a będzie w stanie przemierzyć cały kontynent". "Wyrwaliśmy się wreszcie na dzikie odludzie!" - myślałem, podrywając się w raptownym podnieceniu. Jakie odludzie? Ślizgając się na stromym stoku, żwawym krokiem schodziła w dół gromada mężczyzn, kobiet i dzieci oraz krów, owiec, mułów, osłów, lam, alpak, kóz i psów. Nie kończąca się hałaśliwa procesja zmierzała do Lari i niżej. Minął mnie właśnie Keczuanin o kamiennej twarzy, zza krzaka komosy przyglądała mi się koza, a teraz - a fe! - prosto na piersi osiadł mi ciepły placek przeżutej trawy. - Nie zbliżaj się do lamy! - krzyknął Bzdak z góry, lecz było za późno. Zatrzymałem się przy strumyku, aby się umyć, i napotkałem tam innego Keczuanina. - Co jest tam w górze? - Nic. - Skąd jesteś? - Znikąd. Zarzucił na plecy naręcze sękatych patyków i poszedł w dół. Zgrubienia skóry, pokrywające jego bose stopy, były twarde i pomarszczone jak stare buty. Pękniętą piętę miał zeszytą kawałkiem czerwonej nitki. Po dwóch godzinach dogoniłem Biggsa i Chmielińskiego, odpoczywających na olbrzymim piaskowcu wystającym z ziemi. Chmieliński wskazał miejsce odległe o około osiem kilometrów na południowy zachód, gdzie Colca najgłębiej wcina się w kanion. Skrząc się ochrą w popołudniowym słońcu, strome ściany kanionu wyglądały jak olbrzymie piszczałki organów. Przed miesiącem Chmieliński z Bzdakiem przeczesywali ten odcinek rzeki w poszukiwaniu ciała ich bliskiego peruwiańskiego przyjaciela, Alvara Iba~neza, którego znał też Biggs. Cała czwórka spłynęła Colcą w 1983 roku i Iba~nez był pierwszym Peruwiańczykiem, który tego dokonał. Tej wiosny Iba~nez powrócił na Colcę wraz z czworgiem innych przyjaciół. Poziom rzeki był wysoki i ledwie spuścili ponton na wodę, ten przekoziołkował. Jeden z mężczyzn wpadł do wody i nigdy go nie odnaleziono. Inny wydostał się na przeciwległy brzeg rzeki. Trzeciego wyrzuciło na głaz i w tym momencie zobaczył swoją dziewczynę unoszoną przez nurt zaledwie o ćwierć metra dalej, niż był w stanie sięgnąć. Iba~nez też wdrapał się na głaz, lecz wskoczył z powrotem do rzeki, próbując ratować tonącą dziewczynę. - Widzieli go wtedy po raz ostatni - powiedział Chmieliński. - Helikopter znalazł ciało dziewczyny kilka dni później na olbrzymiej skale. Ktoś przywiązał tam żółtą kamizelkę ratunkową, aby oznaczyć miejsce. - Alvaro? - spytał Biggs. - Któż inny? - A jego ciało? - Znaleźliśmy jego ponton. Ten sam, który mu kiedyś daliśmy. Lecz nie znaleźliśmy ciała, a tylko jedną kamizelkę. To był okropny dzień. Nie byliśmy w stanie ani rozmawiać, ani jeść. Tego dnia nasz ponton też przekoziołkował. Zbyszek wpadł do wody. To najgorsza kąpiel w jego życiu. Nasz spływ był po tym bardzo ponury. - Alvaro był żonaty, prawda? - spytał Biggs. - Chyba poznałem jego żonę. Bardzo ładna kobieta. - Była w siódmym miesiącu ciąży, gdy Alvaro utonął - powiedział Chmieliński. - Teraz ma jego dziecko. W milczeniu, lecz wytrwale kontynuowaliśmy naszą wspinaczkę wyschniętym, zakurzonym szlakiem. Wypożyczony nam przez Królewskie Towarzystwo Geograficzne wysokościomierz wskazywał położenie w metrach, które w przybliżeniu przeliczałem na stopy: 3810 metrów - 12.500 stóp, 3960 metrów - 13.000 stóp, 4100 metrów - 13.500 stóp. Szlak piął się stromo w młode, miękkie, ostro pożłobione Andy, a ciężki plecak uwierał mnie dość mocno. Jednak dumnie niosłem swoje rzeczy; w pewnym sensie nasze bagaże określały tożsamość każdego z nas. Bzdak taszczył swoje aparaty i filmy, Biggs - Biblię i szkicownik, Chmieliński - mapy, w których zagłębiał się każdego wieczoru. Van Heerden i Van der Merwe mieli kamery filmowe i papierosy; ja niosłem notatnik, zdjęcia z domu i grube skarpety, które wkładałem na noc, gdy było zimno. Tylko Odendaal szedł bez obciążenia. Załadował swoje rzeczy na osła, mówiąc, że gdyby komuś z nas coś się przytrafiło, jego plecy będą do dyspozycji. Po kilku godzinach na szlaku bez plecaka wyglądał jednak jak nagi i dziwnie osamotniony. Podchodził do każdego z nas, oferując pomoc, lecz nikt nie chciał nic oddać. Osły posuwały się mozolnie przed nami. Kajaki, które były niewygodnie umocowane na ich grzbietach, uderzały je w głowy, uwierały w uszy i ograniczały pole widzenia; można było je zostawić na dachu samochodu, jako że mieliśmy się spotkać z Condoritem, zanim kajakarze rozpoczną spływ. Jednak Odendaal chciał mieć dwa kajaki ze sobą przy źródle jako rekwizyty filmowe. Nagle - jakby pojmując bezsens tego pomysłu - osły uklękły na środku szlaku, potrząsnęły kajakami, luzując przytrzymujące je sznurki, i zrzuciły łódki z grzbietów. Odendaal z Chmielińskim wzięli na ramiona jeden z kajaków, a Pastor i Jos~e - drugi. Późnym popołudniem nad krawędzią kanionu zawisły ciężkie chmury. Powiał zimny wiatr i w ciągu kilku minut temperatura spadła poniżej zera. Rozbiliśmy namioty na wąskiej półce skalnej w miejscu, gdzie szlak się nieco poszerzał. Po jego jednej stronie wyrastała stroma ściana, a po drugiej dziesięciometrowa przepaść opadała do strumyka. Tymczasem moja euforia znikła. Wiatr smagał mi bezlitośnie twarz, przepocone skarpety ziębiły, a próba rozprostowania palców nie przynosiła rezultatu. Byłem zmarznięty i zmęczony, przy czym nie znałem nikogo na tyle, abym mógł powiedzieć o swoim samopoczuciu bez zażenowania. A na pogawędkę o banałach miałem zbyt otępiałą głowę. Źle wyglądałoby, gdybym po prostu położył się spać. "Leniwy śmierdziel!" - powiedzieliby o mnie. Wobec tego poszedłem pomóc Biggsowi w przygotowaniu naszego wspólnego posiłku. Przy świetle świec, które migały i gasły na wietrze, zapaliliśmy małe kuchenki gazowe i ugotowaliśmy garnek zupy z czegoś w proszku, a następnie befsztyk po szwajcarsku - jak napisano na aluminiowym opakowaniu. Brzmi to jak prosta czynność, lecz na wysokości 4300 metrów było to beznadziejnie ciężkie zadanie. Dopóki się z nim nie uporaliśmy, na samą myśl o jedzeniu tej brei zbierało mi się na wymioty. Powlokłem się do namiotu, który rozbiłem blisko urwiska opadającego w stronę kanionu Colki. Mimo że kusiło mnie, aby wśliznąć się do śpiwora w ubraniu, zmusiłem się do zrzucenia brudnych ciuchów i na krótką chwilę wystawiłem się nago na lodowaty ziąb nocnego wiatru. Potem - jak rycerz wdziewający bitewną zbroję - wciągnąłem na siebie czysty komplet ciepłej bielizny, golf i puchowe ocieplacze na nogi. Zza mojego lewego ramienia przeświecał księżyc prawie w pełni i jego światło odbijało się teraz od pokrytego lodem szczytu góry Hualca Hualca, która ma 5975 metrów wysokości. Była odległa o jakieś dwadzieścia pięć kilometrów, lecz księżyc świecił tak jasno, że jej wierzchołek wydawał się być w zasięgu ręki. Nad skrzącą się lodową czapą wisiał Krzyż Południa. W rozrzedzonym suchym powietrzu lśnił takim blaskiem, że wyglądał jak dekoracja filmowa. Nigdy przedtem nie widziałem Krzyża, lecz zamiast przejęcia i zachwytu odczuwałem tylko dotkliwą samotność. Upalne słońce stało wysoko, kiedy następnego dnia przed południem osiągnęliśmy grzbiet o wysokości 4420 metrów. Rozrzedzone powietrze przyprawiało mnie o taki zawrót głowy, że postawienie jednej nogi przed drugą urastało do rangi sukcesu. "Co za wspaniały świat!" - pomyślałem, lecz był to ostatni wysiłek mózgu gotowego zamienić się w galaretę. Czerwone ciałka błagały o tlen. Choroba wysokościowa jest na swój perwersyjny sposób cudownie egalitarna. Stary otyły palacz i pijak jest narażony na ból głowy, wymioty, oszołomienie, biegunkę, odwodnienie, mdłości i chwilowe utraty pamięci w równym stopniu, co mistrz sportowy. W pewnej tylko mierze zależy to od uwarunkowań genetycznych. Chcąc przygotować się do przebywania na dużych wysokościach, najlepiej pić spore ilości wody (aż mocz stanie się "czysty i przejrzysty"), a także wspinać się w górę powoli, aby organizm mógł się przystosować do nowych warunków. Dobrze jest przeznaczyć jeden dzień na każde trzysta metrów różnicy poziomu na wysokości powyżej 1800 metrów i jeden dzień na każde sto pięćdziesiąt metrów powyżej 3600 metrów. Na wysokości około 4500 metrów nie zaaklimatyzowany człowiek ryzykuje obrzęk płuc i mózgu, który może nastąpić nagle i dokonać w tych organach bolesnych i nieodwracalnych zmian, a nawet doprowadzić do śmierci. Powyżej 5000 metrów - w "strefie śmierci", jak to określają wspinacze wysokogórscy - ciało nie jest w stanie w pełni się zaaklimatyzować. Na prawidłową adaptację potrzebowalibyśmy dwóch tygodni, ale byliśmy już tak opóźnieni, że zdecydowaliśmy się przeznaczyć tylko kilka dni na dojście do kontynentalnego działu wód. Pięliśmy się teraz chwiejnym krokiem długim i nieregularnym rządkiem. Idąc powoli, stawialiśmy rozważnie jedną stopę, potem zatrzymywaliśmy się przed podniesieniem drugiej, jakby chcąc się upewnić, czy tamta jest w dobrym miejscu; mimo to pierwszy z nas - Van der Merwe - oddalony był o jakieś dwa kilometry od idącego na końcu Odendaala. Cała reszta rozrzucona była wzdłuż wąskiego szlaku, mając po prawej stronie ścianę, a po lewej - przepaść. Szedłem jako drugi. Na wysokości 4600 metrów straciłem zapał do wszystkiego. Przy 4700 czułem, jakbym miał rozdęty pęcherz, lecz bez względu na to, jak bardzo się starałem, nie byłem w stanie oddać moczu. Przy 5000 metrów zwymiotowałem. Pastor, który szedł za mną z osłami, zaproponował mi liście koki. Przyjąłem je z wdzięcznością. Niebo poszarzało, sczerniało, a potem zawył silny wiatr i wreszcie zaczął sypać śnieg. Otuliłem się szczelnie sztormowym kombinezonem od stóp do głów, a mój absurdalny myśliwski kapelusz obwiązałem chustką. Ustawiłem się pod wiatr i ruszyłem powoli. Oślepiony śniegiem, nie widziałem niczego przed sobą, a na to, aby się odwrócić i spojrzeć do tyłu, byłem zbyt zmęczony. Pokonałem jeden grzbiet, zszedłem w dół i wspiąłem się na następny. Każdy krok był ciężki jak ołów i pozbawiał mnie oddechu. Szlak skręcił do kanionu, a potem odbił na morenę lodowcową. Maleńkie strumyki i spływająca w dół gąbczasta trawa ichu tworzyły brązowe obrzeże góry Quehuisha, której błyszczący wierzchołek, pokryty śniegiem i lodem, opierał się odważnie burzowym chmurom, nie odstępującym działu wodnego. Na zakręcie czekał Van der Merwe. Gdy reszta zespołu dołączyła do nas, każdy spoglądał na wspaniałą górę z mieszaniną podziwu i odrętwienia. Impulsywny zazwyczaj Biggs był teraz spokojny i milczący. Bzdak miał twarz szarą i zapuchniętą. Van Heerden - nałogowy palacz - kaszlał głęboko i bez przerwy. Chmielińskiego wykończyły osły. Napięcie spowodowane koniecznością nieustannego uważania na uparte zwierzęta, a również na ich właścicieli, uczyniło go zapalczywym i poirytowanym. Odendaal, idący ciągle z tyłu, był zupełnie wyczerpany; oczy miał zamglone i nabiegłe krwią. W 1981 roku podczas poszukiwań źródła Urubamby na wysokości 5000 metrów doznał dwóch ataków przypominających obrzęk mózgu; upadł w spazmach i torsjach, które o mało go nie wykończyły. Pastor i Jos~e, których przyzwyczajone do wysokości serca pompowały o jakieś dwadzieścia procent więcej krwi niż nasze, wyprzedzili nas. Chmieliński krzyknął na Pastora i po krótkiej konsultacji z nim powiedział: - Media hora. On mówi, że do źródła jeszcze jest pół godziny drogi. Ruszyliśmy. Burza śnieżna wzmogła się, ograniczając chwilami widoczność do trzech metrów. Po dwóch godzinach nic nie wskazywało na to, żebyśmy byli bliżej celu. Zwolniliśmy. Przejście czterystu metrów zajęło nam pół godziny. Szlak zrobił się bardziej stromy i piął się teraz, w zakosach, prawie pionową ścianą. Byliśmy wszyscy u kresu sił, lecz Pastor i Jos~e odmawiali zatrzymania się na postój i rozbicia obozu. Nie mieli obroku dla osłów, a poza tym obstawali przy swojej media hora i parli do przodu. Chmieliński, podobnie jak to robił przez cały dzień, nalegał, abyśmy szli ich śladem, po czym pospieszył za osłami. Nikt nie miał siły kłócić się z nim. Wiatr się nasilił i oceniałem, że osiągnął już prędkość około trzydziestu węzłów.»* Dmuchał tak zawzięcie, że bez względu na to, jak się kuliłem, prostował mnie nieustannie. Twarzy już nie czułem. Węzeł to jednostka prędkości równa jednej mili morskiej (18527m) na godzinę. Jeszcze mocniej ściągnąłem kombinezon paskiem, wcisnąłem pod lewy policzek zwitek miejscowego specjału i wprawiłem się w stan wysokogórskiej medytacji: lewa noga, prawa noga, licz każdy krok, jeden, dwa, trzy, cztery... Przy siedemset trzydziestym pierwszym śniegowa chmura stoczyła się w dół do kanionu, zaświeciło słońce i Quehuisha zaskrzyła się bielą i złotem; szlak złagodniał. Idący z przodu Chmieliński zatrzymał się i narysował linię na śniegu. Obejrzałem się do tyłu, lecz nie dostrzegłem nikogo z pozostałych. Podczołgałem się do Polaka. - Proszę o dziesięć soli - wydyszał. - Przekraczamy w tej chwili kontynentalny dział wód. Przyglądałem się narysowanej przez Chmielińskiego linii. Zajęło mi chwilę, zanim dojrzałem, że po jednej stronie napisał "Pacyfik", a po drugiej "Atlantyk". Przekroczyłem linię. Zdjąłem plecak i wciągnąłem rozrzedzone powietrze głęboko w płuca, nie wypełniając ich niestety, mimo desperackiej potrzeby. Za nami nad kanionem, z którego wyszliśmy, wisiały czarne chmury, zamykając go, jakby nie było już dla nas powrotu. Tuż obok, po wschodniej stronie, wyrastało zbocze majestatycznej Quehuishy. Jej stożkowy szczyt wznosił się tylko o niecałe 180 metrów nad nami. 800 metrów za nią była góra Mismi, a pomiędzy nimi znajdowała się grań z bladobłękitnym lodospadem, który nazywać będziemy źródłem Amazonki. Na samym środku działu wodnego stał kamienny kopiec wysoki na jakieś dwa metry, a na jego szczycie tkwił krzyż zrobiony z dwóch gałązek. Ta kamienna apachita zbudowana została kamień po kamieniu przez podróżnych jako ofiara dla wamaniego, który zamieszkiwał górę. Jak nakazywał obyczaj, też dołożyłem kamień i prymkę koki na ofiarę dla opiekuńczego ducha, a także na dowód mojego cierpienia. Potem odwróciłem się do Chmielińskiego. - Stąd już tylko z góry - powiedziałem. - Ha, ha! - Tak - odrzekł - całe sześć tysięcy siedemset sześćdziesiąt kilometrów. Kolejno dochodzili do nas pozostali z twarzami w sinych plamach. W milczącym umęczeniu zdejmowali plecaki. A kiedy okrzykami zaczęli czcić zwycięstwo, zanieśli się gwałtownym kaszlem. Powoli wyciągnęliśmy aparaty fotograficzne i utrwaliliśmy akt przekroczenia kontynentalnego działu wód. Czarne chmury nabrzmiały i podniosły się z doliny, przebijając się przez biel śniegu. Znaleźliśmy sam początek Amazonki, lecz trudno było uwierzyć, że jesteśmy w strefie tropikalnej. Po kilku minutach zeszliśmy w dół zboczem opadającym na atlantycką stronę. Niepokoiliśmy się, czy uda nam się rozbić obóz przed zapadnięciem lodowatej andyjskiej nocy. Poniżej działu wodnego topiący się śnieg z lodem utworzył pajęczynę strumyków i tundrowatych wysepek, z których jedna mogła stanowić miejsce pod namioty dla prawie wszystkich, z wyjątkiem dwóch osób. Obaj z Bzdakiem przeskoczyliśmy kilka strumyczków i ustanowiliśmy własne królestwo. Nigdy przedtem - nawet gdy robiłem to po raz pierwszy - prosta czynność rozbijania namiotu nie zajęła mi więcej niż piętnaście minut. Jednak tu, na wysokości 5000 metrów, przypominało to próbę zawiązania sznurowadła w samym środku pijackiej libacji. Nie byłem w stanie odróżnić góry od dołu. Rozpostarłem podłogę i obracałem się z nią w koło, próbując uzyskać właściwe położenie. Kiedy zacząłem składać słupki namiotowe, ich charakterystyczny szczęk przywrócił mnie wreszcie do rzeczywistości i mogłem kontynuować wtykanie, szarpanie i zasuwanie przez dobrych czterdzieści pięć minut. Na koniec czekała mnie niespodzianka: został mi dodatkowy słupek. Dodatkowy słupek! A to dopiero! Namiot wydawał się być w porządku bez niego. Śmiejąc się w kułak, włożyłem moją zdobycz do śpiwora, zostawiając sobie kolejną porcję śmiechu na po obiedzie. - Jak się czujesz, Joe? - zapytał Bzdak. - Jak milion soli! - odrzekłem. - Ale kawał! - To mniej niż pięćdziesiąt dolarów. Nie za dobrze, co? Posuwałem się w ślad za Bzdakiem, gdy przeskakiwał przez meandry strumyków, aby się dostać na dużą wyspę. Biggs z Odendaalem mieli do spółki spory dwuosobowy namiot i na ochotnika udostępnili go na kuchnię. Wśliznęliśmy się do środka, wcisnęliśmy pomiędzy worki i paczki i zdjęliśmy buty. Biggs zawinięty był w śpiwór i czuł się bardzo źle. Gdzieś podczas swoich podróży nabawił się chronicznej brucelozy. Była to nieuleczalna infekcja, która objawiała się depresją, skrajnym zmęczeniem i gorączką. Normalnie Biggs mógł kontrolować swój stan za pomocą antybiotyków, lecz kilka miesięcy przed wyruszeniem na Amazonkę wywiązało się u niego zapalenie węzłów chłonnych (rodzaj mononukleozy), które z kolei nasiliło atak brucelozy. Przez trzy miesiące był złożony chorobą, a teraz ciągle jeszcze nie mógł dojść do siebie. - Dobry wieczór, przyjaciele - powitał nas. Uśmiechał się, lecz oddychał z trudem. - Jak się czujesz, Zulu? - zapytał Bzdak. - Zbyszku - powiedział powoli Biggs - robisz się tak gruby, że wkrótce obwołają cię królem Zulusów. - Co jest na obiad? - zapytał Bzdak. Nie opuszczając śpiwora, Biggs sięgnął ręką do zapasów: chili,»* wieprzowina w sosie słodko_kwaśnym, wołowina w sosie burgundzkim. Gulasz z sosem pomidorowym, fasolą i przyprawą zwaną chili. - Wydaje mi się... Zbyszek, chyba się porzygam. - Co ci tak zaszkodziło? - Twoje nogi. Nie było to pozbawione sensu. Na dużych wysokościach odczuwanie zapachów jest znacznie osłabione. Cząsteczki, które je tworzą, są zbyt ciężkie, aby się unosić w powietrzu. W związku z tym dla wysokich gór charakterystyczny jest zupełny brak zapachu - dopóki nie zostanie się zamkniętym w namiocie z... - Przepraszam cię, Zulu. Co mam zrobić? - W porządku, Zbyszku. - Nie chcę, żebyś cierpiał, Zulu. Lepiej stąd wyjdę. - Przestań! Ja tylko żartowałem. Nigdzie nie byłoby mi tak dobrze jak tu, z moim przyjacielem Zbyszkiem. Naprawdę. - Nawet z żoną? - O tym nie mówmy. Wkrótce w namiocie zrobił się galimatias: wszędzie były ręce, nogi, garnki, łyżki. Jeden wyciągał kuchenki gazowe, drugi sięgał po worki z jedzeniem, a jeszcze inny ustawiał menażki. Jakaś ręka trzymała wielki garnek, a czyjaś inna pompowała gaz do kuchenki. Najpierw była herbata i kawa, a potem gar parującej zupy. U wejścia do namiotu pokazała się głowa w obłokach pary buchającej z nosa i ust. - Kolacja gotowa? - spytał Odendaal. - Zaraz, zaraz. Gotowaliśmy i rozdzielaliśmy jedzenie, a Odendaal dochodził do siebie po wspinaczce. Roznosiliśmy zupę wśród śniegu, od namiotu do namiotu, i wracaliśmy z wiadomościami: "Pierre kaszle okropnie, żołądek Piotra nie przyjmuje jedzenia, Pastor i Jos~e są zadowoleni z namiotu, w którym ich umieściliśmy", po czym wychodziliśmy znowu z menażkami chili i ryżu. Biggs nie był w stanie jeść. Ja wmusiłem w siebie menażkę chili. Bzdak zmiótł swoją porcję w ciągu sekundy. Kiedy poczułem, że zaczyna mi rozsadzać głowę, Bzdak odprowadził mnie z powrotem do naszych namiotów. Trząsłem się z zimna przez całą noc. Po przebudzeniu zmusiłem się do wychylenia głowy z namiotu i wsadziłem ją w szarą mokrą chmurę, która tłumiła wszelki dźwięk i rozszczepiała światło dnia, zamieniając je w bezcieniową smugę. Równie dobrze mógł to być świt, jak i południe. Poniżej szarej powłoki rozciągała się biała pokrywa świeżego śniegu, z którego wydobyłem swoje zmarznięte trapery. - Zbyszek! Z białego kopca obok mnie wydostał się stłumiony głos: - Czego? - Śniadanie! - Zamówienie przyjęte. Śniadanko do łóżeczka dla se~nora znad Amazonki. A potem się porzygasz. Co do tego miał rację. Nie zdołałbym utrzymać jedzenia w żołądku dłużej, niżbym ustał na głowie. A nawet na nogach. Wstałem, zatoczyłem się, usiadłem z powrotem i wciągnąłem na siebie ciężkie ubranie. Plan na ten dzień zakładał, że Pastor, Jos~e i ja wyruszymy wcześniej z osłami, zabierając z wyposażenia wszystko, co będziemy w stanie unieść, i udamy się do stacji meteorologicznej, a tam spotkamy się z Condoritem. Reszta zespołu miała się zatrzymać, aby sfilmować lodospad, a potem z lżejszymi plecakami pokonać trasę szybciej i dołączyć do nas. Przed wyruszeniem chciałem jednak zobaczyć źródło na własne oczy. Wziąłem kompas i skierowałem się z powrotem do góry, do miejsca, przez które przebiega dział wodny. Pokłoniłem się przed apachitą na szczęście i skręciłem w lewo, czyli na wschód, idąc na oślep przez śnieg i zwały lodu. Po godzinie wokół jak sine morze rozpostarła się mgła i uwięziła mnie wysoko w Peru; byłem samotny, pośród dostojnych bezdrzewnych szczytów gór Quehuisha, Chayco, Mismi i Huillcayo, które strzegą miejsca narodzin Amazonki niczym pałacowe eunuchy. Nagle - w odległości nie większej niż pięćdziesiąt metrów - zobaczyłem błękitny, lodowy welon. Ruszyłem w jego stronę, lecz prawie natychmiast zaniechałem zamiaru. Nie jestem w stanie powiedzieć dlaczego. Wprawdzie gonił mnie czas: miałem wrócić do obozu i udać się na trasę; byłem też wyczerpany podchodzeniem do góry. Ale nie to było powodem. Wydawało mi się pozbawione dostojeństwa stwierdzenie po prostu, że "to jest to"; że właściwie - co ja teraz robię? Dotykam źródła Amazonki? Uznałem też, że to wszystko nie ma wielkiego sensu. Szukanie źródła Amazonki przypomina rozwijanie sznurka z kłębka po to, aby rozstrzygnąć, która z maleńkich postrzępionych nitek na jego końcu jest rzeczywiście tą pierwszą. Według ogólnie przyjętej definicji źródłem rzeki jest to spośród źródeł wszystkich dopływów, które jest najbardziej oddalone od jej ujścia (a nie na przykład źródło tego z dopływów, który dostarcza najwięcej wody). Przez wiele lat - a nawet wieków - za źródło Amazonki uważane było źródło rzeki Mara~n~on. Dopiero zdjęcia lotnicze Andów wykonane w 1955 roku i doskonałe mapy topograficzne zrobione na ich podstawie dla peruwiańskiego Instituto Geografico_militar - wykazały, że Apurimac - jeden z dopływów Ukajali - czyni system Amazonki o około 100 do 160 kilometrów dłuższym, niż gdyby za jej początek uznać źródło rzeki Mara~n~on. Zagadnienie zostało sprowadzone do mierzenia nitek: który ze strumyków i potoków zasilających Apurimac jest tym najdłuższym? Po przestudiowaniu peruwiańskich map Amerykanin Loren Mcintyre udał się w 1971 roku śladem trzech dopływów Apurimacu (Hornillos, Challamayo i Lloqueta) do gąbczastej kotliny, a stamtąd na grzbiet, którym przebiega kontynentalny dział wód. Ze swoich poszukiwań zdał relację w miesięczniku "National Geographic": "15 października 1971 roku osiągnęliśmy pokryty lodem szczyt powyżej Carhuasanty, najdłuższego z pięciu górnych dopływów. Indianie nazywają ten 5547_metrowy wierzchołek Choquecorao. [...] Trzysta metrów poniżej szczytu zobaczyliśmy jezioro z pokrywą lodu nadtopioną południowym słońcem. Zeszliśmy w dół, aby przejrzystą wodą ugasić pragnienie. Tutaj, na wysokości 5248 metrów, znajdowało się najdalsze źródło Amazonki - bardziej stawek niż jezioro, o średnicy tylko około trzydziestu metrów. [Koledzy] nazwali jezioro moim imieniem, raczej dla żartu, mając świadomość, że prawdopodobnie nie na zawsze będzie ono najdalszym źródłem rzeki_morza. Pewnie zniknie w ciągu jednego sezonu. Andy są młodymi górami; ciągle się wybrzuszają i załamują [...]". Mcintyre miał rację co do ruchów terenu, lecz myślę, że mylił się, uważając Carhuasantę za najdłuższy ze strumyków. Nasze mapy zupełnie wyraźnie pokazywały, że płynąca o dwa strumyki dalej na zachód Apacheta jest dłuższa, że trzeci strumyk, Ccaccansa, jest jeszcze dłuższy, a całkiem inny system strumyków, sączący się z pobliskiej góry Minaspata, jest co najmniej tak samo długi, jeśli nie wysycha w ciągu roku. Brytyjski dziennikarz Nicholas Asheshov, żyjący na uchodźctwie w Peru, wspinał się na Minaspatę w 1970 roku i uważał, że właśnie tam znajduje się źródło Amazonki. Jak twierdzi pisarz Alex Shoumatoff w swojej książce "The Rivers Amazon", Asheshov odmówił uznania Jeziora Mcintyre'a za źródło, nazywając je "bagnistym stawkiem o kilometr powyżej kopalni, do którego każdy idzie się wysikać". Czy te różnice mają znaczenie? Oczywiście, że nie. To, o czym mowa, zamyka się w obrębie może półtora kilometra, co w aspekcie 6760 kilometrów długości całej rzeki z trudem zasługuje, żeby być przedmiotem dyskusji. Człowiek lubi nadawać nazwy wszystkiemu, nawet jeśli jego określenia odzierają rzeczy z ich przyrodzonego piękna. Źródłem Amazonki nie jest jeden konkretny stawek lub pojedyncza bryłka lodu; jest nim całe otoczenie, cała zimnoszara siatka upleciona ze strumyków. Z pewnością są nim zwały lodu i Jezioro Mcintyre'a, ale również mgła, wiatr, szczyty gór i delikatna koronka błota i trawy, rozciągająca się na zboczach. Posypało śniegiem. Czyż te płatki nie są pierwszymi kroplami Amazonki? Czy da się oddzielić śnieg od strumyka, lód od powietrza, wiatr od słońca? Zawył wicher, sypnęło mocniej śniegiem i mgła zatarła widok lodospadu. Oddychając z trudem, z zawrotami głowy z powodu rozrzedzonego powietrza udałem się w drogę powrotną. Nasz obóz był prawie niewidoczny wśród śnieżnej zamieci. Po wsadzeniu ładunków na osły i pospiesznej naradzie z resztą zespołu ruszyliśmy z Pastorem i Josem na północ. Szliśmy szeroką na trzysta metrów doliną, ślizgając się na tundrowatym gruncie. Zamieć nasiliła się, potem zelżała i znowu się nasiliła. Poprzez szczelnie otulającą nas biel czasem tylko przebijały ciemne szczyty, których grozę odrobinę łagodziła pokrywa świeżego śniegu. Nigdzie nie było ani śladu człowieka, drzew czy skał. Nic, tylko samotna ścieżka złocistej trawy ichu, wiodąca wśród białej powłoki. Doskonała pustelnia. Co mniej więcej sto metrów spływały w dół szemrzące strumyki i chowały się pod gąbczastym podłożem. Potem, około kilometra poniżej naszego obozu, tworzyły Apachetę, pierwszy większy potok płynący po wschodniej stronie kontynentalnego działu wód. Półtora kilometra dalej minęliśmy quebradę, czyli głęboką wąską szczelinę. Quebrada po hiszpańsku oznacza wycięcie i nie ma słowa, które oddawałoby lepiej istotę tej najpospolitszej w wysokich Andach osobliwości geologicznej: wąskich szczelin wyciętych w stoku nieproporcjonalnie głęboko do wielkości strumyczków, które je żłobią. Quebrady wyglądają, jakby pochodziły od ciosu olbrzymiej siekiery jakiegoś wamaniego. Tu, w zachodniej ścianie doliny, znajdowała się Quebrada Calomoroco, a tam - prawdziwe źródło? - Ccaccansa otoczona stromymi skalnymi ścianami, które wyglądały na niezmiernie trudne zarówno do wspinaczki, jak i do schodzenia. Cieszyłem się, że na naszą trasę wybraliśmy łatwiejszą Apachetę. Za nami pojawiła się rodzina Keczuan. Nie widziałem jednak wokół żadnego miejsca, z którego by mogli wyjść. Przez jakiś czas ich ciemne pochylone sylwetki dotrzymywały nam kroku. Kiedy po półgodzinie obejrzałem się ponownie, już ich nie było. Nagle słońce zaświeciło tak oślepiająco, że po kilku minutach zaczęły mnie piec oczy; rozebrałem się do podkoszulka. W tym czasie dogonili mnie Pastor i Jos~e. Przez następną godzinę szliśmy razem. - Skąd jesteś? - zapytał Pastor po hiszpańsku. - Ze Stanów Zjednoczonych. - Z Miami? - Nie. Z Kalifornii. Z San Francisco. - To niedaleko od Chicago. - Nie. Nie całkiem - powiedziałem. - A właściwie to tak, jeśli spojrzeć na to z Peru. - Byłem zdziwiony. Peruwiańscy wieśniacy, których dotąd spotykałem, znali Miami, Nowy Jork, Los Angeles i Las Vegas. To były dla nich Stany Zjednoczone. Ale Chicago? - Ja jestem z Peru - powiedział Pastor, a Jos~e potwierdził to energicznym skinieniem głowy. - Ale Alkapone jest z Chicago. - Alkapone? - Ten z pistoletem. - Tu Pastor zrobił ruch naśladujący strzelanie. - On nie żyje od wielu lat - odrzekłem. - Ale był wspaniały. Nasza rozmowa nie kleiła się do czasu, aż natknęliśmy się na coś, co okazało się nogą lamy obraną z mięsa do kości, lecz z nienaruszonym kopytem. Przez całą drogę wypatrzyliśmy tylko jedno stado tych zwierząt domowych, które są spokrewnione z wigoniami. Oprócz lam i tajemniczej rodziny Keczuan (w moim zmęczonym umyśle istniało jakieś powiązanie pomiędzy nimi) nie widzieliśmy żadnych innych żywych istot. Pastor uważał, że to lis dobrał się do lamy, lecz ja nie przypuszczałem, aby jakiekolwiek dzikie zwierzę było w stanie przeżyć na takim pustkowiu. Pastor powiedział, że powinniśmy teraz przekroczyć małą dolinkę. Prowadząc osły, obaj z Josem weszli do rzeki o nazwie Lloqueta, jak wynikało z mapy. Woda sięgała im do połowy łydek. Przerzuciłem plecak na drugą stronę i przeskoczyłem na przeciwległy brzeg; wyczyn ten pozbawił mnie tchu, lecz wywołał aplauz moich towarzyszy podróży. Przez chwilę upajałem się zabawną myślą, że właśnie przeskoczyłem "najpotężniejszą ze wszystkich rzek". - Media hora - powiedział Pastor. - Świetnie - odrzekłem i pomyślałem, że czeka nas jeszcze co najmniej godzina drogi. Pastor i Jos~e trzymali się blisko mnie całe popołudnie, trajkocąc w języku keczua i przechodząc na hiszpański, gdy tylko wykazywałem chęć rozmowy. Niestety, nie zdarzało się to często. Byliśmy ciągle powyżej 4600 metrów i wędrówka męczyła mnie. Z tyłu zaczęły nadciągać czarne chmury, przesłaniając zbójeckie szczyty. Jeśli zespół nie pospieszy się przy źródle, czekają ich kłopoty. Słońce przebiło się tylko na krótką chwilę, podnosząc temperaturę o dziesięć stopni, po czym schowało się. Dostałem ataku kaszlu, który rozłupywał mi czaszkę. - Popatrz! - syknął nagle Pastor. Wskazał na lewo, na ciemnoszare jezioro o średnicy blisko kilometra. Na przeciwległym brzegu znajdowała się niska nieruchoma ściana ognistego różu. Pastor krzyknął i ściana uniosła się z łopotem w górę - były to andyjskie flamingi. Na tle zupełnie szarego krajobrazu ich nieoczekiwane piękno robiło hipnotyzujące wrażenie. W dali za ptakami rozświetlały horyzont niebieskie i białe błyskawice, po których następowały grzmoty, a potem usłyszałem nagły wibrujący pisk. W górę i w dół skalnego usypiska po prawej stronie szlaku pędziła armia oszalałych gryzoni. Z długimi puszystymi ogonami wyglądały jak skrzyżowanie królika z wiewiórką. Pastor zidentyfikował je jako wiskacze (zwierzęta spokrewnione z szynszylami) i głaszcząc się po brzuchu dodał, że mają dobre mięso. Za jeziorem weszliśmy w dolinę pofalowaną wzgórzami przyprószonymi śniegiem. Spytałem Pastora, ile jeszcze drogi mamy przed sobą. Zawahał się, po czym obaj równocześnie powiedzieliśmy: - Media hora. Zgubił drogę. My zgubiliśmy drogę. Od zapadnięcia zmroku dzieliła nas godzina. Szliśmy spiesznie do góry i w dół, pagórek za pagórkiem. Na szczycie jednego z nich zatrzymałem się, żeby złapać oddech. Wysiłek był jak zwykle bezskuteczny, lecz w odległości około półtora kilometra zobaczyłem drzewo; było bez liści i w zupełnie bezsensownym miejscu. Nie widziałem drzewa od dwóch dni. Okazało się, że była to chorągiewka kierunkowa, a poniżej znajdowała się stacja meteorologiczna. Dyżur pełnił tam żołnierz - Roberto. Jego forteca składała się z dwóch pomieszczeń; w jednym był mały drewniany stół i kamienna ławka. Węższą ścianę ozdabiały pejzaże z kalendarza sprzed trzech lat oraz zdjęcie peruwiańskiego narodowego zespołu piłki nożnej. Na dłuższej ścianie jak święty obrazek wisiał plakat Miss Inca Cola. Jej blond włosy i strój bikini sprawiały, że wnętrze baraku wydawało się jeszcze zimniejsze. Roberto powiedział, że samochód jeszcze nie przybył. Pospieszyłem na zewnątrz, aby rozeznać się w terenie, zanim się ściemni. Barak stał na wzgórzu dokładnie powyżej miejsca, gdzie Challamayo staje się rzeką Hornillos. Wzdłuż niej prowadziła polna droga i w odległości około półtora kilometra zobaczyłem tam ciemną, beżową plamę. Wyróżniała się z tła tylko dlatego, że przecinała pas kontrastującego koloru - zieloną wstęgę rzeki, która biegła przez nie kończący się szary pejzaż, zmieniający się teraz w biały od śniegu. Był to Condorito. Machałem rękami i krzyczałem, lecz wiatr odrzucał mi z powrotem w twarz moje wezwania. Condorito zawrócił i pojechał w dół. Serce mi zamarło - mimo że Leona, Durrant i Trurana poznałem niecałe trzy tygodnie temu, tęskniłem już do nich. Usiadłem w środku z Pastorem, Josem i usłużnym Robertem, który zaparzył mi kubek herbaty i zaprosił w gościnę na tak długo, jak będę chciał. Moje osamotnienie nie wydawało się już tak dotkliwe, zwłaszcza w porównaniu z sytuacją Roberta, który pełnił służbę w tym baraku od prawie trzech miesięcy. Jego wioska była oddalona o sześć dni marszu. Po godzinie Condorito wpadł na pagórek jak kawaleria przybywająca na odsiecz, z dzikooką Durrant za kierownicą oraz Leonem i Truranem siedzącymi obok niej. - Cholerne bezużyteczne mapy - wrzasnęła przez okno. Wparowaliśmy do chaty, zapaliliśmy kuchenki i zagotowaliśmy wodę. Po kilku minutach wtoczyła się przez drzwi biała bryła: Chmieliński i Odendaal - cali w śniegu. - Na dole, reszta ludzi jest na dole - wyrzucił z siebie Chmieliński. Durrant złapała swoją torbę lekarską oraz latarkę i udała się za nim. Odendaal został w baraku. - Zgubiliśmy się - powiedział, grzejąc ręce nad kuchenką. Zęby mu szczękały, twarz miał siną. - Zbyszek i Pierre odłączyli się od nas. Zignorowali moje polecenie, aby trzymać się razem za wszelką cenę. Mimo zmęczenia pałał gniewem. Kiedy zapadła noc, Bzdak i Van Heerden spostrzegli ognie w małej osadzie w bok od szlaku. Mając świadomość, że zgubili drogę, odłączyli się od reszty i poszli w kierunku świateł, gdzie znaleźli człowieka, który zgodził się zaprowadzić zespół do stacji meteorologicznej. Przemarznięci, głodni i odwodnieni pozostali członkowie zespołu wtłoczyli się do baraku. Topiliśmy śnieg i gotowaliśmy zupę, zmuszając się do podtrzymywania koleżeńskiego nastroju, chociaż każdy z nas był zbyt zmęczony, aby myśleć o kimkolwiek oprócz siebie. Rozbiliśmy obóz na zewnątrz w śniegu. Nie mogłem spać tej nocy. Nie byłem w stanie złapać tchu i miałem wrażenie, że namiot i worki przytłaczają mnie i duszą. Wyrwałem się z nich i wyszedłem w lodowatą noc. Księżyc - matka narodu Inków, siostra_żona boga_słońca Inti - był w pełni i przemierzał granatowoczarne niebo. Życie Keczuan w miesiącach późnozimowych i wczesnowiosennych zdominowane jest właśnie przez księżyc, a nie przez słońce. Nie było mi trudno pojąć dlaczego. Leżący na falistej panie śnieg jak połyskująca skóra odbijał światło księżyca tak jasno, że czułem, iż widzę dalej w głuchej nocy, niż widziałem w dzień. Apu w języku keczua oznacza boga; Apu Rimac był bogiem_prorokiem, czyli Wielkim Mówcą. Uważany za najpotężniejszego z proroków Inków, przemawiał do nich poprzez olbrzymie katarakty rzeki. Podobno idąc pieszo w kierunku Apurimacu w czasie pory deszczowej, można usłyszeć grzmot jego katarakt z odległości wielu kilometrów. To właśnie Apu Rimac przepowiedział nadejście białych brodatych bogów viracochas, którzy mieli objąć panowanie nad Inkami. Wydawało się więc nie pozbawione ironii, że w dniu, w którym byliśmy gotowi udać się na zbadanie proroczej rzeki, Tim Biggs zebrał nas - dziewięciu brodatych mężczyzn i jedną kobietę - i zapytał, czy zgadzamy się, by poprowadził zbiorową modlitwę. Zaproponował też, abyśmy gromadzili się w tym samym celu w każdą następną niedzielę. Afrykanerzy i Leon przystali na to i mimo że reszta zachowała rezerwę, Biggs skłonił głowę i jąkając się trochę z przejęcia, wygłosił inwokację w naszym wspólnym imieniu. Potem podziękowaliśmy Pastorowi i Josemu i pożegnaliśmy się z nimi. Wracali do domu z osłami i wyglądali na zadowolonych ze wspólnej wyprawy. W każdym razie nie okazywali nawet śladu zacietrzewienia, które towarzyszyło naszemu wyjazdowi z Lari. Żałowałem, że nie zdołałem poznać ich lepiej. Bzdak i filmowcy też nas opuszczali. Mieli pojechać Condoritem, okrążając góry, i spotkać się z nami niżej, przy rzece. Przebrnęliśmy przez Hornillos, która była tu tylko trochę szersza od kanału, i wspięliśmy się na grzbiet powyżej niej. Wtedy doszło do łagodnego sporu. Zdaniem Odendaala i Biggsa, aby twierdzić, że spłynęło się całą rzeką, trzeba było przejść każdy centymetr biegu, nie tracąc jej z oczu ani na chwilę. Chcieli iść brzegiem. Podchodzili do tego w sposób bardzo rzetelny, lecz również zniechęcająco dosłowny: rzeka istniała dla nich w oderwaniu od całego jej zlewiska, od ludzi zamieszkujących te obszary i od dziko żyjących zwierząt. Rozdzieliliśmy się. Odendaal z Biggsem i Truranem poszli dołem, a Chmieliński, Durrant, Leon i ja - górą. Niedorzeczność całej sprzeczki potwierdziła się w ciągu godziny, gdy oba szlaki zbiegły się razem. Lecz nasza czwórka wysforowała się już wtedy daleko naprzód. Nie było nam dane spotkać się ponownie za dnia - dopiero późną nocą. Po drodze nie widzieliśmy prawie nikogo. Raz tylko usłyszeliśmy piski spoza skały i zboczyliśmy tam, jedynie po to, by znaleźć dwie Keczuanki siedzące tak spokojnie i nieporuszenie, jak same głazy. Znacznie później dowiedzieliśmy się, że ich niepokojące zawodzenia były keczuańską pieśnią. Gdy przedzieraliśmy się w dół wzdłuż Hornillos, gwałtownie zmieniła się pogoda; po śnieżnej zamieci pojawiły się przebłyski słońca, i wyblakła mroczna pana przybrała barwę patynowej zieleni. Maleńkie kwiatki kaktusów upstrzyły ten surowy pejzaż bezdrzewnych brązowych pagórków krzykliwą czerwienią i żółcią. Na brzegach strumyków drżał w podmuchach zielony mech hiszpański. Nisko nad wodą w górę rzeki poszybował klucz andyjskich gęsi. Widzieliśmy trzy kormorany, gromadę krzyczących mew, kilka łysek i dwa smukłe ptaki - białego i czarnego - kroczące dumnie na długich nogach. - To te, co przynoszą dzieci - stwierdził Chmieliński. Nagle przez punę przegalopował koń z jeźdźcem i stanął dęba, zagradzając nam drogę. Koń był ogromny - ledwo mu sięgałem do łopatki - a jego inkrustowana złotem i srebrem uzda błyszczała majestatycznie na tle pustego krajobrazu. Jeździec miał na sobie ozdobne poncho z lamiej wełny, sombrero z szerokim rondem i głęboko naciągniętą na czoło wełnianą czapkę, spod której widać było keczuańską twarz, czerwoną jak wulkaniczna ziemia. Policzki miał wydęte, a wiatr rozwiał mu w poprzek twarzy zieloną nitkę śliny zmieszanej z sokiem koki. Przerażające były oczy jeźdźca: niebieskie, hiszpańskie oczy, jasne i zimne jak sople lodu u źródła. Jeździec_zjawa patrzył na nas, lecz się nie odzywał. W końcu wybuchnął przeraźliwym, szalonym śmiechem, jakbyśmy byli najbardziej absurdalną rzeczą, jaką kiedykolwiek w życiu zdarzyło mu się widzieć. Potem zawrócił parskającą bestię i odleciał przez punę gwałtownie jak wiatr. Po dwóch dniach od opuszczenia stacji meteorologicznej spotkaliśmy się z Condoritem w La Angosturze, w miejscu gdzie Hornillos wpada do Apurimacu i rzeka osiąga po raz pierwszy głębokość odpowiednią, aby spuścić kajaki na wodę. Końcowe osiem kilometrów naszej wędrówki biegło przez szeroką aluwialną równinę otoczoną, jak prawie wszystkie górskie płaskowyże, groźnie wyglądającymi szczytami wulkanicznymi. W moich notatkach zacząłem je nazywać "Strażnikami". Obaj z Bzdakiem wspięliśmy się na skałę u zbiegu rzek i na kamiennej ścianie po przeciwnej stronie zobaczyliśmy zrobione kredą znaki. Był tam też sprzęt do budowy zapory i zbiornika wodnego, które należą do dalekosiężnego programu "Majes". Jeśli budowa będzie przebiegać zgodnie z planem, większość terenu, który przemierzaliśmy przez ostatnie dwa dni, zostanie zatopiona. Ta zapora ma być pierwszą i jedyną na całej 6760_kilometrowej rzece, którą spodziewaliśmy się dotrzeć do morza. - Od jak dawna plujesz krwią? - spytała Kate Durrant Pierre'a Van Heerdena w La Angosturze. Siedzieliśmy tego wieczoru w trójkę w moim namiocie. - Od dwóch dni - odpowiedział. Zaciągnął się głęboko papierosem. - Dostaję ataków kaszlu. Gdy zacznę, nie mogę przestać. Wodziła stetoskopem po jego plecach. - To z powodu wysokości - powiedziała. - I suchego powietrza. Palenie też ci nie pomaga. - Wiem - odrzekł. Wdech - wydech - kółko dymu - kaszel. - Masz szmery po jednej stronie - stwierdziła Durrant. - Spróbujemy antybiotyków. Van Heerden zaniósł się głębokim kaszlem, który wkrótce przeszedł w spazmatyczne wymioty. Mimo że wyglądał na najbardziej cierpiącego, wszyscy mieliśmy podobne problemy. Nabranie głęboko w piersi suchego i zimnego rozrzedzonego powietrza było jak zaciągnięcie się kłębem kurzu i potem niewidzialna ręka kładła człowieka na łopatki z uczuciem pieczenia w płucach i rozpruwania w gardle. Każdej nocy w obozie rozlegały się dzikie urywane kaszle - jak śmiertelne krzyki. Z wielkiego namiotu Afrykanerów dochodziły nas głośne rozmowy i śmiechy. Wtłoczyła się tam cała reszta zespołu, aby wspólnie wypić pisco, które filmowcy znaleźli w maleńkim górniczym miasteczku Cailloma, położonym kilka kilometrów w górę od ujścia Hornillos do Apurimacu. Durrant spakowała swój sprzęt i dołączyła z Van Heerdenem do grupy. Ja zostałem u siebie, aby uporządkować notatki. Właściwie to była wymówka. W rzeczywistości, pomimo spędzenia z tymi ludźmi blisko miesiąca, ciągle czułem się obco. W pewnym sensie na tym polegała moja rola. Oni stanowili wyprawę, a ja byłem obserwatorem. Tylko że ta rola została wymyślona w innym świecie, w świecie, z którego czułem się teraz zupełnie wyeliminowany, i tamte podziały wydawały się okrutnie sztuczne tu, na samotnej punie. Poryw wiatru uderzył w namiot. Termometr wskazywał minus piętnaście stopni Celsjusza. Pochuchałem w ręce i nagryzmoliłem jeszcze kilka linijek. Usłyszałem skrobanie przy wejściu do namiotu, a potem: - Przyszliśmy z wizytą do ch~ateĂau Joe'ego - i do środka wgramolili się Bzdak wraz z Durrant. Zapaliłem drugą świeczkę i strząsnąłem koniec śpiwora, aby zrobić miejsce do siedzenia. Bzdak zaproponował butelkę likieru anyżowego. Wejście do namiotu otworzyło się ponownie i wprowadził się do nas Chmieliński. Ścieśnili się razem. Popłynęły opowiadania o Polsce, Andach i Londynie. Wejście znowu się uchyliło ("Hej, bracia!") i przez siedzących przeczołgał się Tim Biggs. Potem ("Hay fiesta?") wepchnął się do tyłu Leon i opowiadania przybrały barwę tropiku. Gadaliśmy i piliśmy, i znowu gadaliśmy. Po kilku godzinach, gdy przyjęcie się skończyło, termometr wskazywał przyjemne siedem stopni ciepła. I już się wcale nie czułem źle. Górny Apurimac Apurimac jest rzeką jedyną w swoim rodzaju - okazem dzikości pośród górskich gatunków. Płynie prawie dokładnie w kierunku północno_zachodnim przez serce Andów. U jego brzegów nie zagnieździła się żadna cywilizacja. Wzdłuż całej długości 640 kilometrów rozrzuconych jest zaledwie kilka wiosek. Tylko w ośmiu miejscach z rzeką krzyżują się drogi i są to paskudne skrzyżowania. Przez pierwsze 80 kilometrów Apurimac wije się delikatnie na wysokiej punie, w płytkim czerwonym wulkanicznym rowie, obrośniętym złocistą trawą ichu. Jednak na przestrzeni następnych 480 kilometrów opada pionowo o blisko 4000 metrów. Jest to spadek pięć razy większy niż na rzece Kolorado w Wielkim Kanionie. Zanim wyczerpany Apurimac runie na Nizinę Amazonki, żłobi wąwóz, który na wielu długich odcinkach osiąga głębokość ponad 3000 metrów. To jeden z najgłębszych kanionów rzecznych na świecie; uważa się, że pod tym względem wyprzedza go tylko pobliska Colca. Na zarzuconym głazami dnie kanionu sama prędkość biegu rzeki nie pozwala rozwinąć się innym formom życia. Od 1950 roku podejmowano kilka prób spłynięcia Apurimacu kajakami. Co najmniej dwóch ludzi utonęło i nikomu jeszcze nie udało się pokonać całej jego długości. Jest więc zrozumiałe, że Apurimac zawsze owiany był tajemnicą i jego okolice należą do najmniej znanych terenów na kontynencie południowoamerykańskim; ma on też ciągle głębokie historyczne i religijne znaczenie dla Keczuan. Według powszechnie znanej legendy Inkowie wywodzą się z terenu niedaleko wioski Paccaritambo, położonej wysoko przy kamiennej ścianie kanionu. Na polecenie swojego ojca, boga_słońca Inti, czterech braci wraz ze swoimi siostrami_żonami opuściło jaskinie i osiedliło się w sąsiedniej dolinie o nazwie Cuzco, dając początek imperium. Głęboki kanion rzeki Apurimac chronił od zachodu to młode jeszcze państwo Inków przed potężnym sąsiadem Chanca. Jednak w połowie piętnastego wieku właśnie w Cuzco doszło pomiędzy nimi do starcia, z którego Inkowie wyszli zwycięsko. Wydarzenie to zapoczątkowało ich gwałtowną ekspansję na zachód. Decydującą rolę odegrało w niej spięcie brzegów Apurimacu czterema mostami w całości uplecionymi ze zbitej trawy. Kiedy hiszpańscy konkwistadorzy przybyli tu sto lat później, uznali te konstrukcje za największą osobliwość Nowego Świata. Mosty wykonano z lin o długości sześćdziesięciu metrów i grubości ciała człowieka; były one w stanie wytrzymać ciężar całych armii zwierząt i ludzi. W 1533 roku panujący wówczas Inka rozkazał spalić trawiaste mosty, aby powstrzymać inwazję viracochas nadciągających od Limy; poziom rzeki był jednak w tamtym roku wyjątkowo niski i "biali bogowie" przeprawili się przez nią brodem. Złupili Cuzco, lecz nie zdołali skolonizować niedostępnego kanionu Apurimacu i w 1536 roku stał się on strategiczną ostoją ostatniego państwa Inków - Vilcabamby. Około dwustu lat po upadku Vilcabamby w małej wiosce o nazwie Surimana przyszedł na świat Jos~e Gabriel Tupac Amaru II, który w 1780 roku przewodził drugiemu powstaniu Inków. Jego rewolta zakończyła się klęską. Mniej więcej w tym samym czasie daleko na północy miał miejsce inny bunt, podobny, lecz na mniejszą skalę: amerykańska wojna o niepodległość. Dokładnie dwieście lat później w tym samym kanionie zrodził się ruch rewolucyjny - Świetlisty Szlak, Sendero Luminoso - który przekształcił się w jedną z najbardziej bezwzględnych i nieuchwytnych organizacji wywrotowych dzisiejszej Ameryki Południowej. Obudził mnie szum płynącej rzeki. Na zewnątrz we wczesnym półbrzasku połyskiwało zamarznięte łajno osłów i lam. Nie mogąc znaleźć wokół równego terenu, rozbiliśmy wieczorem obóz na środku szlaku, na wąskiej półce skalnej, wystającej ze ściany wąwozu kilka metrów nad poziomem rzeki. Poprzedniego dnia w La Angosturze Chmieliński, Truran, Biggs i Odendaal spuścili kajaki na Apurimac, a filmowcy - Van der Merwe i Van Heerden - wziąwszy Durrant jako kierowcę do Condorita, opuścili rzekę. Bzdak z Leonem zaofiarowali się iść ze mną i stanowiliśmy teraz pieszy zespół. Szliśmy zupełnym odludziem, lekkomyślnie przeświadczeni - przynajmniej na początku - że jesteśmy sami, nie obserwowani przez nikogo. Oczywiście tak naprawdę wcale nie byliśmy sami. To, że pierwszego dnia po opuszczeniu La Angostury nie widzieliśmy żywego ducha, było prawdopodobnie konsekwencją naszego wyglądu. Mieliśmy pękate plecaki z tworzywa sztucznego z aluminiowymi wspornikami, kurtki z goreteksu, okulary przeciwsłoneczne i wielkie skórzane buty. Wyobrażałem sobie później Keczuan, którzy zapewne kryli się po górach i chichotali na nasz widok. A może po prostu byliśmy zbyt zmęczeni, aby zauważyć kogokolwiek; szlak wił się do góry i na dół stromymi zakosami przez dwadzieścia cztery kilometry. W czasie kolacji Bzdak oddalił się nagle chwiejnym krokiem. Słysząc odgłosy torsji, poszliśmy za nim i znaleźliśmy go zwiniętego w kępie trawy. Pomogliśmy mu wrócić do namiotu i Leon zaparzył mu herbatę z liści mięty, które zebrał po drodze. Rano Bzdak był znowu w dobrym nastroju ("Czułem się źle, bo nie było piwa") i nasza wędrówka przebiegała bez przeszkód. Szliśmy teraz szlakiem szerokim na stopę, wydeptanym wieki temu. Najpierw prowadził on skalnym występem, a potem skręcał poza miękkie ilaste zbocza. Obok nas przelatywały kaczki i gęsi, ryby podpływały tuż pod powierzchnię wody, a pogoda stała się umiarkowana i bardziej przyjazna. Minęliśmy wypalone resztki ogniska pozostawione przez pasterza lam, szałas z kamieni i małe pola uprawne zaorane aż do samego szlaku, lecz w żadnym miejscu nie naruszające go. Przyszło mi na myśl, że jesteśmy tu jako honorowi członkowie keczuańskiego Wydziału Dróg Publicznych. Każdy nasz krok przyczyniał się do konserwacji drogi, utrzymania porządku. Tu rozdeptaliśmy kępkę trawy, a ówdzie ubiliśmy rozmiękczoną osypującą się ziemię. Jakaś Keczuanka o czerwonej twarzy obserwowała nas ze swej chałupy, zbudowanej z glinianych cegieł suszonych na słońcu i umieszczonej - jak chatka z bajki - na głazie spoczywającym pomiędzy szlakiem i rzeką. - Podoba mi się twój dom - krzyknął Bzdak po hiszpańsku. Twarz kobiety zrobiła się jeszcze bardziej czerwona, a ona sama zniknęła w środku chaty. Późnym popołudniem dotarliśmy do ruin twierdzy Inków. Była wciśnięta pomiędzy niedostępne skały, w miejscu gdzie rzeka Totorani wpada do Apurimacu, i świadczyła o umiejętności Inków ukrywania się w terenie, wtapiania się w naturalne formacje skalne. W odróżnieniu od sławnych i tajemniczych ośrodków religijnych i kulturowych te dawno już splądrowane budynki powszechnego użytku były proste i funkcjonalne. Kamienne nadproża wskazywały miejsca, gdzie niegdyś znajdowały się drzwi i przejścia; pomiędzy ścianami wyrastały młode pędy kukurydzy. Kukurydza i kamień symbolizują rolnictwo i architekturę, które były głównymi materialnymi osiągnięciami państwa Inków. Ich obecność na surowych andyjskich płaskowyżach potwierdza niezwykłą witalność tej górskiej cywilizacji. Istnieje w górach stara tradycja niesienia sobie wzajemnej pomocy. Jedną z jej form była mita, z której Inkowie uczynili system zabezpieczenia społecznego. W zamian za okresowe prace na rzecz państwa budowano drogi i systemy irygacyjne dla ludności, a także zapewniano jej ochronę przed głodem w razie klęski nieurodzaju. U schyłku dnia spotkaliśmy się z kajakarzami i filmowcami przy innym zespole ruin - Mauccallacta - odległym od pierwszej twierdzy o sześć kilometrów. Okrągłe rozsypujące się kamienne baszty, które w świetle księżyca wyglądały jak skamieniali druidzi, mogły z powodzeniem służyć za magazyny różnych artykułów gromadzonych w ramach systemu mity. Wieczorem pracowałem wraz z Durrant, pomagając jej w przygotowywaniu zestawów lekarstw przeciwko malarii, które mieliśmy zacząć brać na sześć tygodni przed dotarciem do dżungli. - Potrzebuję doktora! - rozległ się nagle głos Faniego Van der Merwe'a. - Jest tu coś, co wymaga opieki. - Z obozu Afrykanerów dały się słyszeć rechoty. - Cholera jasna - powiedziała Durrant półgłosem. Prowadzenie samochodu z dwoma kowbojami - jak się wyraziła o afrykańskich filmowcach - nie było dla niej przyjemne. Jedną noc spędzili u inżyniera z Afryki Południowej, zatrudnionego przy realizacji programu "Majes". W czasie gdy Durrant gotowała i zmywała naczynia, mężczyźni podziwiali należącą do owego inżyniera kolekcję peruwiańskiej sztuki erotycznej. - Z tym nie było problemu - powiedziała. - Przynajmniej byli zajęci. Lecz w samochodzie - o Chryste! - zaczepiali mnie bez przerwy. - Doktorze, szybko! - ryknął znowu Van der Merwe. - Teraz to już wymaga o wiele więcej opieki. - Z namiotu dobiegły wycia, po których słychać było głęboki kaszel Van Heerdena. - Próbują mnie sprowokować - rzekła. - Moją jedyną obroną jest ignorować ich, do cholery. Zapytałem ją, czy chciałaby pójść z nami na szlak. - Jak długą trasę robicie dziennie? - Piętnaście do trzydziestu kilometrów - powiedziałem i dodałem, że dalsza wędrówka będzie trudniejsza od naszej dwudniowej wyprawy brzegiem rzeki Hornillos. W miarę posuwania się na dół wzdłuż kanionu teren zrobi się bardziej stromy. Z Condoritem będziemy się spotykać tylko raz na tydzień, aby uzupełnić zapasy. I trzeba będzie iść z pełnymi plecakami. - Chciałabym spróbować - powiedziała. - Zrób coś dla mnie: porozmawiaj na ten temat z Fran~coisem. Nasze stosunki są chyba trochę napięte. Nie wiem, z jakiego powodu, lecz nie mam ochoty zastanawiać się nad tym właśnie teraz. Poszedłem do obozu Afrykanerów, gdzie na ognisku bulgotał garnek z kawą; Odendaal napełnił dwa kubki. Odeszliśmy w ciemność i wiatr i schroniliśmy się w ruinach jednej z baszt. Odendaal odniósł się życzliwie do pomysłu, aby Durrant dołączyła do nas na szlaku; zgadzał się z opinią, że jeśli da sobie radę na trasie do Yauri, to będzie w stanie przebyć dalszą drogę w ten sam sposób. Nie powiedziałem, dlaczego chciała opuścić Condorita. Odendaal miał inne sprawy na głowie. Martwił się o swój film. Bał się głównie tego, że Van der Merwe - jego filmowiec - będzie próbował odgrywać rolę reżysera, jeśli nie teraz, to potem, kiedy Odendaal uda się do Afryki Południowej, aby filmowi nadać ostateczny kształt. Jego niepokój był zrozumiały. Van der Merwe, kilka lat starszy od Odendaala, jako zawodowy twórca filmowy najwyraźniej przewodził trójce Afrykanerów. Zapytałem Odendaala o rzekę. Powiedział, że pierwsze dwa dni spływu, pierwsze pięćdziesiąt kilometrów, były łatwe; większość trasy składała się z łagodnych, miękko opadających progów. Ogólnie rzecz biorąc, był rozczarowany. Wyprawa nie miała nic z przygody. - Myślę, że przygodą jest sam wysiłek - powiedziałem. - Wytrwałość. - Jesteśmy zbyt dobrze zorganizowani - odrzekł. - Spójrz na Piotra. Wszystko zapisuje. Wszystko, rozumiesz? Wie dokładnie, ile kawy wypijamy. Chce tu przyprowadzić turystów. - Czy jego zapobiegliwość nie ułatwia ci wielu rzeczy? - Może. Nie jestem pewien. Jest za dużo ludzi, do diabła. Gdybym miał tylko dwójkę kajakarzy, dziś byłbym już w połowie drogi. - I dodał, że poziom Apurimacu podniesie się, gdy tylko zacznie się pora deszczowa, co może nastąpić już za miesiąc. Musimy się ruszać żwawiej. Po tej uwadze powiedzieliśmy sobie "dobranoc". Poszedłem do namiotu, a Odendaal wrócił do ogniska, gdzie - sądząc po intensywności wycia i okrzyków - sprośności nasiliły się. Spalone słońcem i pokryte kurzem Yauri jest jedynym większym miasteczkiem górniczej prowincji Espinar. Góruje nad brunatną puną jak znikająca fatamorgana. Około dwustu lepianek, posadzonych na niewysokim wzniesieniu, robi tak okazałe wrażenie pośród monotonii otaczającej je równiny, jak szczyt wielkiej góry. Już z daleka widać było dominującą wieżę kościoła. Podobnie jak w większości biednych wiosek Ameryki Łacińskiej, kościół bardzo różnił się od skromnych domostw mieszkańców. Wokół niego skupione były rozpadające się chałupy, czepiające się jak sieroty spódnicy zamożnej matrony. Przed kościołem w głębokim piaszczystym rowie pracował jakiś człowiek, odkopując stare groby. Za nim w równym rządku leżało dziesięć ludzkich czaszek. Hiszpanie podbili Peru głównie dla bogactw mineralnych Andów. Aby je wydobyć, przekształcili system mity w ciężką przymusową pracę. Nie ma dokładnych danych mówiących, ilu Keczuan zmarło w następstwie "hiszpańskiej mity", obowiązującej przez ponad dwieście lat. Według ostrożnych szacowań było to około miliona osób. Znacznie więcej ludności opuszczało w ucieczce własne domostwa i dlatego wiele kotlin w wysokich górach pozostaje do dzisiaj wyludnionych. Ocenia się również, że w ciągu pierwszych pięćdziesięciu lat hiszpańskiego podboju populacja rdzennej ludności spadła z sześciu do mniej niż dwóch milionów. Ta bolesna spuścizna w dalszym ciągu daje o sobie znać w górniczych miasteczkach, takich jak Yauri. Rozbiliśmy obóz blisko centrum miasta, w spółdzielni tkackiej, przypominającej twierdzę. Założona została przez kanadyjskie zakonnice i irlandzkiego księdza. Ponieważ Irlandczyk zaczął również budzić świadomość polityczną miejscowych Keczuan i uczyć ich czytania i pisania - co nie było w smak władzom miasta - został zastąpiony przez księdza Kreola z Limy. Jeden z Keczuan, pracujący w spółdzielczym sklepie, tak powiedział o nowym księdzu: "Biednymi się nie interesuje". Rzymskokatolicki kościół w Peru jest zdecydowanie konserwatywny; jako jedyna instytucja w tym kraju w dalszym ciągu stosuje system mity. Zakonnice jednak dalej prowadziły spółdzielnię i w przestronnej hali tkalni rozłożyliśmy śpiwory pod ręcznie malowanymi plakatami, nawołującymi do popierania sandinistów, przyznania praw wyborczych biednym i karmienia niemowląt piersią. Bzdak z Durrant poszli na poszukiwanie jedzenia. Wrócili, mówiąc, że znaleźli piwo i polio dorado (kurczaki opiekane na złocisty kolor), po czym natychmiast zniknęli za drzwiami. Była to najlepsza wiadomość po ośmiu dniach spędzonych na trasie. Obaj z Truranem rzuciliśmy się za nimi i wyszliśmy na pogrążone w ciemności ulice. Miejscami rozjaśniał je kuchenny ogień z suszonego bydlęcego łajna, widoczny przez otwarte wejścia do chałup. Idąc w mroku, mówiliśmy głośno do siebie, aby się nawzajem nie straszyć. Mimo że byliśmy w Peru od blisko miesiąca, po raz pierwszy znalazłem się sam na sam z Truranem. Nie wynikało to z jego rezerwy - po prostu wyprawa liczyła zbyt wiele osób. W rzeczywistości spośród nas właśnie Truran był najbardziej niefrasobliwy i zadowolony z życia. Był wysokim (metr osiemdziesiąt dwa) blondynem o klasycznych rysach i naturalnym wdzięku mistrza sportowego. Dziewczęta i kobiety w Arequipie pokazywały go sobie palcami, chichocąc i wstydliwie zasłaniając usta dłońmi. Wołały za nim "Geronimo", gdyż przypominał im peruwiańską gwiazdę piłki nożnej. Jak dotąd jego główną troską było wyposażenie kajaka w przyrząd, który umożliwiałby mu oddychanie pod wodą w jakiejś krytycznej sytuacji. Innym zajęciem było utrzymywanie w dobrej kondycji wodoszczelnego walkmana, aby móc słuchać popularnej muzyki afrykańskiej, którą uwielbiał. Truran powiedział mi, że po opuszczeniu Yauri, kiedy nurt Apurimacu stanie się bystrzejszy, zacznie się dla niego okres wytężonej pracy. W 1983 roku Biggs z Chmielińskim w trzyosobowym zespole kajakowym dokonali pierwszego spływu trzydziestokilometrowym odcinkiem rzeki, który Biggs nazwał Czarnym Kanionem;»* dzielił nas od niego tydzień drogi. Przebycie tych trzydziestu kilometrów zajęło im dziesięć dni. Jedzenie się skończyło i mieli kilka poważnych wypadków. Truran określił kanion jako "krytyczny etap" górnego Apurimacu, jego najtrudniejszy odcinek, lecz jeśli zespół chce utrzymywać, że spłynął kajakami całą rzekę, muszą go pokonać. Po dwukrotnym pokonaniu kanionu Colki przepłynęli wraz z Andrzejem Piętowskim dziewiczy odcinek Apurimacu od mostu w Yauri do Pillpinto. Truran niepokoił się, czy wszyscy poradzą sobie z tym zadaniem. Wprawdzie Chmieliński był mocny fizycznie i zdyscyplinowany psychicznie ("Zrobi słuszne pociągnięcie w krytycznej sytuacji"), lecz technicznie okazał się słabszy, niż Truran się spodziewał. Biggsa coś dręczyło - sprawiał wrażenie, jakby bał się wody - a Odendaal był zupełnie nie przygotowany. - Nie odrobił lekcji - powiedział Truran. - Powinien był spędzić każdy weekend zeszłego roku na wodzie, ćwicząc wiosłowanie. Ale nie zrobił nic i to widać. Myślę, że skończy się tak, że Tim będzie go holował na dół. - Martwi cię to? - spytałem. - Właściwie nie. To jest zmartwienie Tima, no nie? Jego chłodny ton zdziwił mnie, lecz zanim zdołałem zapytać o coś jeszcze, usłyszeliśmy głośny śmiech Bzdaka, rozlegający się wśród ciemnej nocy. Poszliśmy za tym dźwiękiem do knajpy, która miała podłogę z ubitej gliny i oświetlona była jedną gołą żarówką. Pozostali przyjechali Condoritem tuż po nas i zaparkowali przed knajpą. Pojawienie się samochodu szybko przyciągnęło tłum ponurych młodych mężczyzn. W czasie gdy podawano nasze pollo dorado, przy drzwiach zajęli miejsca żebrzący chłopiec i zataczający się pijak. Nałożyliśmy jedzenie na talerz i podaliśmy chłopcu. Usiadł na ziemi i pochylił się nad talerzem, a nie osłonięte światło żarówki uwidoczniło strupy na jego głowie. Pijak wyłudził papierosa od Van der Merwe'a. Jeden z młodych uliczników wszedł do knajpy i sięgając z tyłu, usiłował ściągnąć mój talerz ze stołu. - Spadaj - wrzasnął Van ŃHeerden i zamierzył się na złodzieja, który umknął poza zasięg ciosu, nie odzywając się słowem. - Tu jest dużo żebraków - powiedział Chmieliński. - Jak nie będziesz uważał, ukradną ci głowę z karku. Lepiej wzięliby się do roboty. - Człowiek może zostać, kim zechce, prawda? - odezwał się Van Heerden. - Jeśli tylko popracuje nad tym. - Czyżbym słyszał głos członka partii nacjonalistycznej? - spytał Odendaal. - To głos przedstawiciela białej rasy - odrzekła Durrant. Usłyszałem zgiełk na zewnątrz i, ponieważ byłem najbliżej drzwi, popędziłem do samochodu. Młode zawzięte twarze odsunęły się w cień, lecz nie odstąpiły dalej. Zbliżyły się do mnie dwie dziewczyny. Mimo nocnego chłodu miały na sobie tylko obcisłe dżinsy i jedwabne bluzeczki oraz buty na wysokich obcasach. Były mocno umalowane i obwieszone tanią biżuterią. Przedstawiły się jako Nancy i Mary. - Może chciałbyś pójść na dyskotekę? - spytała Mary po hiszpańsku. Spróbowałem wyobrazić sobie, jak mogła wyglądać dyskoteka w ciemnych zakamarkach tego biednego miasteczka, i odmówiłem. U wejścia pojawili się Van der Merwe i Van Heerden. - Co to za ślicznotki? - spytał Van der Merwe. - Mary i Nancy. Chcą iść na dyskotekę. - Myślę, że to się da załatwić - powiedział Van der Merwe. Żaden z nich nie mówił po hiszpańsku, lecz nikomu to nie przeszkadzało. Odeszli razem w ciemność, szczerząc zęby i trzymając się pod ręce. Biggs czuł się źle i wkrótce czwórka kajakarzy też wyszła wraz z Leonem, który prowadził samochód z powrotem do spółdzielni. Do knajpy weszło dwóch mężczyzn i chłopiec; mieli ze sobą gitarę i flety. Wraz z Bzdakiem i Durrant zamówiliśmy jeszcze po butelce cuzque~ny. Piwo było ciepłe, muchy brzęczały nad stołem, a pijak łypał spod oka na Durrant. Bzdak opowiadał nam o swoim pobycie w Limie, kiedy to o mało nie umarł na malarię. Spał wtedy w wannie wypełnionej kawałkami lodu. - Co cię tu trzyma? - spytała Durrant. - Czemu nie wracasz do domu? - Nie mogę. Tak samo Piotr. Cała grupa przyjechała do Peru w 1979 roku, mając pozwolenie rządu na sześciomiesięczny wyjazd. Połowa zespołu wróciła w terminie do kraju, lecz pięciu z nich po dwóch latach było ciągle na Zachodzie. Zaplanowali lot do Krakowa na 23 grudnia 1981 roku. 13 grudnia władze wprowadziły stan wojenny i zdelegalizowały "Solidarność". Kiedy wiadomość o tym dotarła do Limy, Polacy zorganizowali tam marsz z udziałem pięciu tysięcy ludzi. Przewodził mu pisarz Mario Vargas Llosa. Najpierw poszli do polskiej ambasady, gdzie Llosa wręczył pisemny protest "jedynej osobie, która miała dość odwagi, aby wystawić swoją nikczemną głowę przed bramę", a potem ruszyli do pobliskiego parku i ambasady Zsrr, gdzie czekały już działka wodne. Przez następne sześć tygodni Polacy znajdowali się pod obserwacją tajnej policji. Siedmiokrotnie zmieniali miejsce pobytu w Limie, aż wreszcie z Chmielińskim, cierpiącym na ciężkie zapalenie wątroby, zdecydowali się polecieć do Casper w stanie Wyoming w Usa, gdzie mieszkali przez krótki czas w 1979 roku. Osiedlili się tam teraz, uzyskali status rezydentów Stanów Zjednoczonych i w końcu znowu zjawili się w Peru. Po pierwszym spłynięciu Colki zostali powitani jako bohaterowie przez ówczesnego prezydenta Fernanda Bela~unde Terry'ego. - Nie dręczy cię to, Zbyszek? Wiesz, to, że nie możesz wrócić do Polski? - spytała Durrant. Wymawiała jego imię bez zająknienia. - Jeśli tam pojadę, zostanę wezwany na rozmowę, zabiorą mi paszport i pójdę do więzienia. Na pewno nigdy już nie pozwolą mi wyjechać za granicę. A tu nie jest najgorzej. Nie jest to dom, ale też i nie więzienie. - A twoja rodzina? - Myślę, że rodzice nie mają kłopotów, podobnie jak moja młodsza siostra. To już pięć lat. Pisują do mnie listy. Kilka razy byli... na rozmowach, lecz nie ucierpieli. - Zawahał się, po czym wypił do końca piwo. - W każdym razie nikt mi nigdy nie powiedział, żeby wydarzyło się im coś złego. Mężczyzna z gitarą zaczął grać cicho sentymentalną andyjską pieśń ludową huayno. Chłopiec wtórował mu na flecie o tonach melancholijnych i równocześnie kojących. - Nie wiem, jak to robisz - powiedziała Durrant. - Jestem w Peru dopiero od miesiąca i zastanawiam się, po co ja tu przyjechałam. - Stopy jej spuchły i pokryły się bąblami od wspinaczki, lecz nie chciała wrócić do Condorita. - Mam wrażenie, że zapomnę o wszystkim, co tu widzę, zaraz po powrocie do domu. Czuję, że - nie wiem, jak to powiedzieć - czuję, że mnie to nie dotknie. - Podczas wyprawy nauczysz się więcej niż w ciągu pięciu lat w domu - powiedział Bzdak. - Dotknie cię to na zawsze. - Naprawdę tak myślisz? - spytała. - Oczywiście. Cztery piwa zrobiły swoje i Durrant zniknęła za zatłuszczoną zasłoną w kącie knajpy. Słaniający się na nogach pijak miał zamiar udać się za nią, lecz wtedy Bzdak rzucił poprzez salę hiszpańskim przekleństwem. Pijak tępym wzrokiem spojrzał na Bzdaka i osunął się z powrotem pod ścianę. Po powrocie Durrant zaczęła tańczyć z Bzdakiem przy dźwiękach gitary i fletu. Jeśli chwilowo przestały ją boleć stopy, to niewątpliwie był to cud. Wróciłem do spółdzielni. Van der Merwe i Van Heerden wpadli za mną, ciężko dysząc, cali spoceni pomimo zimnej nocy. Okazało się, że dziewczyny poszły z nimi do końca uliczki. Tam usłyszeli ciche gwizdy i - w tym momencie - dziewczyny najwyraźniej zmieniły zamiar. "Uciekajcie - gestykulowały zapamiętale - albo poderżną wam gardła". Rankiem ekspedycja podzieliła się znowu na trzy zespoły. Kajakarze wyruszyli łódkami, a my udaliśmy się na trasę lewą ścianą kanionu. Condorito miał pojechać z Yauri na wschód do drogi, która biegnie na północny zachód doliną równoległą do Apurimacu, aby potem, po około pięćdziesięciu kilometrach, skręcić w kierunku rzeki w pobliżu wiszącego mostu. Jest to jedyny most z trawy, jaki pozostał w Peru. Umówiliśmy się tam za cztery dni. Jak przewidywał Truran, spływ rzeką już teraz wymagał od kajakarzy większego doświadczenia w technice wiosłowania i wytrzymałości fizycznej. W miarę jak Apurimac wcinał się głębiej w teren, jego dno było coraz ciaśniej zarzucone głazami wysokimi na dwa piętra. Tworzyły one "sito", przez które mogło człowieka wciągnąć pod wodę zaledwie w parę sekund i pozostawić go tam na zawsze. Kajakarze taszczyli przez te głazy ciężko obładowane łódki, a potem wyczerpani "przenoską" dokonywali "lotnych zejść" na wodę, skacząc do niej w kajakach jak foki z kilkumetrowej wysokości półek skalnych; czasami podejmowali znacznie większe ryzyko, pokonując długie odcinki progów bez uprzedniego rozeznania, co jest na dole. Cierpieli wszyscy, lecz najbardziej - Odendaal. Chociaż z powodu słabych nóg był najmniej predysponowany do przenoszenia kajaka, robił to dwa razy częściej niż pozostali, opóźniając poważnie tempo zespołu. Zazwyczaj Chmieliński - najsilniejszy z nas - spieszył do przodu ze swoim kajakiem, po czym wracał, aby przenieść kajak Odendaala. Mimo tej pomocy Odendaal robił się coraz bardziej roztrzęsiony i wybuchowy; czasem zwykła czynność rozbicia obozu przerastała jego siły. Biggs martwił się o przyjaciela. A spływ rzeką stawał się coraz trudniejszy. Wieczorem drugiego dnia po opuszczeniu Yauri Biggs usiadł przy ognisku, grając na harmonijce i marząc, aby pomarańczowe płomyki mogły wypalić konflikty, które narastały zarówno w nim samym, jak i wokół niego. Dalej od ogniska powietrze było lodowate, a sam kanion złowróżbny. U góry, w wąskiej szczelinie między wysokimi ścianami Czarnego Kanionu, z trudem mógł dostrzec cienkie pasmo migocących punkcików. Myślał o swojej żonie Margie. Byli małżeństwem zaledwie od kilku miesięcy i niepokoił się teraz, że jest tak daleko od niej i na tak trudnej wyprawie. Jedyne, co mógł dla niej zrobić, to wrócić do domu żywy. Przyrzekł sobie, że nie będzie już postępował tak jak dotychczas, kiedy to atakował każdą kataraktę, która wydawała mu się możliwa do przepłynięcia; a wielu z nich nie pokonał. Teraz popłynie tylko przez te bystrza, których będzie absolutnie pewien, a przez pozostałe przeniesie kajak. Po raz pierwszy w swoim sportowym życiu musiał przyznać sam przed sobą, że jego możliwości są ograniczone. W miarę jak ziąb nocy szczypał go po twarzy, dawały o sobie znać objawy jego choroby - zwłaszcza obezwładniające zmęczenie. Schował harmonijkę do kieszeni i ruszył do namiotu. Zapalił świeczkę, wpełznął do śpiwora i dokończył czytania Ewangelii według św. Jana. Potem zdmuchnął świeczkę i ułożył się do snu. Wiedział, że rzeka wymagać będzie od niego fizycznej i psychicznej siły. Musi się dostać bezpiecznie na dół. I w jakiś sposób musi też sprowadzić na dół swojego przyjaciela Fran~coisa. Kiedy obudziłem się trzeciego dnia po opuszczeniu Yauri, w kanionie unosiła się mgła, a w powietrzu czuć było ziąb przedświtu. Ciało miałem zdrętwiałe i obolałe, a na dodatek cuchnące. Poszedłem nad rzekę i pomiędzy grzmiącymi kataraktami znalazłem spokojną zatoczkę, otoczoną skałami piaskowca. Zrobiłem dwa kroki do przodu i gwałtownie zanurzyłem się po szyję w lodowatej wodzie. Wydostałem się z niej dygocąc i okropnie kaszląc. - Proszę cię, wyłącz ten kaszlący budzik - odezwał się Leon zawinięty szczelnie w swój przytulny śpiwór. W oddali, na tej samej maleńkiej plaży, Durrant i Bzdak spięli swoje śpiwory razem. Jako pokutę za moje grubiaństwo zrobiłem kawę i płatki owsiane i podałem je do łóżek, a właściwie do śpiworów. Potem spakowaliśmy się i znowu ruszyliśmy w drogę. Szlak wspinał się ścianą kanionu trzysta metrów do góry, po czym opadał i znowu się wspinał. "Zapieprzaliśmy nim w górę i w dół" - jak to określiła dzielna, lecz w końcu poirytowana Durrant - i nie widzieliśmy niczego oprócz skał i trawy, i głębokiej, szarej otchłani rzeki. Zacząłem marzyć o mułach, potem o rowerach i wreszcie o samochodach - wielkich potworach pokonujących góry, z potężnymi silnikami, stereofonicznymi magnetofonami i pojemnikami z zimnym piwem. U wierzchołka turni na wysokości około 4000 metrów wyłamały się ostre kawałki skał, nadając jej wygląd kościstej ręki o rozczapierzonych palcach. Teren był bezgranicznie rozległy. Ślady człowieka napotykaliśmy zaledwie raz na kilka godzin marszu. Pojawiały się one jak pojedyncze migawki filmowe: błąkająca się samopas lama z kawałkami jaskrawej wełny zawieszonymi koło uszu; smuga dymu wijąca się spoza górskiego grzbietu; zaskoczona Keczuanka stojąca na szlaku w andyjskim meloniku i ręcznie tkanej bluzce, ufarbowanej na tak wściekle niebieski kolor, że sprawiała wrażenie, jakby tańczyła na tle mrocznego pejzażu. Szliśmy w porządku, który utrzymywaliśmy przez całe trzy tygodnie naszej wędrówki. Obaj z Leonem byliśmy na przedzie, przy czym on prowadził, idąc równym kołyszącym krokiem, który wyćwiczył chodząc po wulkanicznych górach Kostaryki. Po drodze wymieniał nazwy kwiatów i innych roślin, śpiewał piosenki i pomagał mi w hiszpańskim. To ostatnie zaczęliśmy praktykować po tym, kiedy spotkanego na trasie człowieka spytałem, czy mógłby nam sprzedać swoje jądra, zamiast jajek, które niósł w koszyku. Durrant z Bzdakiem szli powoli z tyłu. Bzdak czuł się w obowiązku objaśniać każdy szczegół krajobrazu, opowiadał o historii, kulturze i geologii terenu. Był typem entuzjasty i kiedy zaczął mówić, trudno go było zatrzymać. Niestety, im szybciej poruszały się jego usta, tym bardziej nogi zwalniały tempo. Kilka razy zawracaliśmy z Leonem, aby popędzić do przodu szczebiocące papużki nierozłączki. W porannych godzinach wędrówki myślałem o rozwijającym się romansie lekarki z fotografem. O ile wiedziałem, było to dokładnie to, czego Durrant chciała uniknąć. Poza tym obydwoje wydawali się tak różni od siebie, nawet tu, na odludziu: Bzdak był artystą, anarchistą, a Durrant - lekarką robiącą karierę w wielkim mieście. W pewnym sensie uzupełniali się, a dla Durrant ten związek był schronieniem po przejściach w Condoricie. Późnym popołudniem napotkaliśmy pierwszą osadę, od czasu gdy opuściliśmy Yauri. Było to Hueco, co w potocznym języku hiszpańskim znaczy "dziura". Hueco składało się z dziesięciu lepianek osadzonych pośrodku wieńca garbatych łysych wierzchołków, zwanych cerros. Są one główną osobliwością księżycowego krajobrazu w rejonie Apurimacu, oprócz samych ścian kanionu i quebardas. Każdy wierzchołek - według tutejszych wierzeń - jest siedzibą dobroczynnego ducha, który może zostać ojcem chrzestnym nowo narodzonego dziecka. Podobało mi się to - jakże wzniosłe jest chodzenie po pagórku_ojcu chrzestnym i rozmowa z kawałkiem ziemi. Tuż obok pierwszej chaty miody człowiek wciskał glinę do form i układał cegły, aby wyschły na słońcu. Wkrótce zamierzał się ożenić. Dom, który budował obok chałupy swoich rodziców, miał być wielkości szałasu, co oznacza zaledwie tyle miejsca, aby dwoje ludzi mogło tam spać. Podobnie jak wiele innych rzeczy w tym ubogim kraju (gdzie trzecia część zbiorów nie udaje się i gospodarka jest przeważnie bezgotówkowa), małżeństwo ma służyć społeczności. Świeżo poślubieni rozpoczynają wspólne życie na próbę trwającą około roku, aby sprawdzić, jak im się układa z nowymi krewnymi. Jeśli nie wszystko toczy się pomyślnie, związek zostaje honorowo rozwiązany. Ani kościół, ani państwo nie mają z tym nic wspólnego. Kiedy mijaliśmy Hueco, obszczekiwał nas mały pasterski pies z obnażonymi kłami, do czasu aż krępy mężczyzna o młodzieńczym wyglądzie zbiegł z jednego z pagórków i kopnął kundla. - Jestem burmistrzem Hueco - przedstawił się. Mimo że biegł, nie brakowało mu oddechu. - Dokąd idziecie? - Do Cuzco. - Na piechotę? - Tak. Podniósł plecak Bzdaka. - Chyba jesteście pomyleni - powiedział, po czym pognał z powrotem do góry. Ruszyliśmy żwawiej i późnym wieczorem stawiliśmy się na nasze rendez-vous przy wiszącym moście. Jedyny wiszący most, który wciąż jeszcze łączy brzegi Apurimacu, odbudowywany jest co dwa lata - jak polecili kiedyś Inkowie - przez mieszkańców prowincji Chumbivilcas po zachodniej stronie kanionu i tych z Canas po stronie wschodniej. Jest on cały upleciony z trawy i wygląda imponująco. Dzisiaj siuży wyłącznie podtrzymaniu wiekowej tradycji; nowy stalowy most znajduje się o dwieście metrów dalej w górę rzeki. Jak opowiadają mieszkańcy pobliskiej wioski Huinchiri, most przyciągnął kiedyś uwagę zespołu filmowego z Disneylandii (nazwę tę dobrano trafnie, gdyż kojarzy się ze znaną wytwórnią filmową, a po papieżu i Fidelu Castro nie ma w Peru postaci bardziej popularnej niż El Rat~on Mickey). Wieśniacy zażądali zapłaty przed udzieleniem zgody na filmowanie. Gdy zespół odmówił, spalili most. Od tamtego wydarzenia upłynęło kilka lat. Kiedy w polu widzenia pojawił się teraz z warkotem Condorito, załadowany tajemniczym sprzętem filmowym, mieszkańcy Huinchiri zaatakowali go. Wkrótce po tym w rejon mostu przybyli kajakarze i cały zespół znalazt się przed sądem. Posadzono ich w samym środku wioski na kamiennej ławce jako jeńców wojennych w otoczeniu setki gniewnych mieszkańców. Przez blisko godzinę Chmieliński przekonywał burmistrza "jak pruski polityk" - wedle określenia Biggsa. W końcu, zdesperowany, złożył mieszkańcom wioski ofertę: bezpłatne badania lekarskie w zamian za uwolnienie. Oferta została przyjęta. Kiedy dowlekliśmy się tego wieczoru do obozu, zastaliśmy wszystkich rozbitych i w złych nastrojach. Odendaal oznajmił, że następnego dnia nasz pieszy zespół zaniesie sprzęt filmowy do góry, aby jego ekipa mogła zarejestrować spływ kajakarzy przez kataraktę. Ponieważ Odendaal wyznaczył mnie na przewodnika pieszego zespołu, zaprotestowałem w imieniu jego członków. Przez ostatnie cztery dni szliśmy po dwanaście godzin z pełnymi plecakami. Bzdak miał problemy z sercem, Durrant - boleśnie opuchnięte stopy, Leon był wyczerpany, a mnie dokuczały kolana. Potrzebowaliśmy odpoczynku. Mój protest okazał się jednak błędem. - To ja jestem odpowiedzialny za wszystkich na tej wyprawie! - darł się na mnie Odendaal. - Dokładnie wiem, jak się każdy czuje! Jego wybuch zaskoczył mnie; aż do tej chwili nasz wzajemny stosunek był przyjacielski. Z pewnością nie rozmawiał z nikim z naszego zespołu - Bzdak akurat spał, a ze mną Odendaal nie zamienił słowa przed oznajmieniem swojego planu, gdy zaś nalegałem, aby udowodnił, że coś uzgadniał, nie odpowiedział na moje pytanie. Utknąwszy w martwym punkcie, odeszliśmy od ogniska, aby wyjaśnić sprawy do końca. Odendaal z miejsca przystąpił do ataku. Zagroził, że usunie mnie z wyprawy. - Piotr też cię tu nie chce - powiedział. - Słuchaj - zacząłem - przepraszam cię... - To samo z Kate. Ją także by odesłał. Co za pociecha z lekarza, który nie płynie kajakiem? Piotr uważa nawet, że Sergio jest zbytecznym luksusem. Porażony tą gwałtowną eskalacją oskarżeń, spowodowaną niefortunnym zbiegiem okoliczności (tak sądziłem), nie odezwałem się słowem; niemniej zastanawiałem się w duchu, jak daleko przyjdzie mi iść, zanim znajdę jakiś środek lokomocji, aby dotrzeć do Limy. - Nie mogę tego pojąć - powiedział Odendaal po chwili, gdy obaj się uspokoiliśmy. - Tak dobrze rozumieliśmy się w Stanach. - Teraz jesteśmy wszyscy dość zmęczeni - odrzekłem. - Byłem na bardzo wielu wyprawach. To jeszcze nic. Zupełnie nic. Zobaczysz, jak będzie później. - Przykro mi. - Tak. Ale myślę, że wszystko się jakoś ułoży. - Być może - zasugerowałem - to, że jestem sam w grupie obcych ludzi, wpłynęło na moją ocenę sytuacji. - Sam? - zapytał. - Ty sam? - Tak, ja. - A co powiesz o mnie? Całkiem mnie zaskoczył. Miałem wrażenie, iż większość ludzi, których wziął ze sobą na wyprawę, była jego przyjaciółmi. - O, nie - odrzekł i potrząsnął głową ze smutkiem. - Nie. Nie widzisz tego, prawda? Zupełnie nie zdajesz sobie z tego sprawy. Przyznałem, że faktycznie niczego nie zauważyłem. - To ja jestem tutaj najbardziej samotny - powiedział. - Fanie naciska mnie z jednej strony, a Tim z drugiej. Muszę kombinować, w jaki sposób Pierre utrzyma swoją rodzinę, będąc tutaj, bo przecież z całą pewnością nie zakończymy tej wyprawy w terminie. Piotr tylko czeka, abym popełnił jakiś błąd. A rzeka... - znowu potrząsnął głową. - Nie, ty zupełnie tego nie widzisz. To ja jestem tu samotny. Okropnie samotny. Uścisnęliśmy sobie dłonie i Odendaal odszedł, pozostawiając mnie siedzącego nad brzegiem i przeżuwającego to, co powiedział. Było moim obowiązkiem wystąpić w imieniu kolegów. Z drugiej strony ubolewałem, że człowiekowi, który był już tak bardzo udręczony, przyłożyłem jeszcze bardziej. A na dodatek zacząłem podejrzewać, że w istocie zupełnie nie miałem pojęcia, jak przerażająca może być ta rzeka. Następnego dnia prawie wszyscy wyruszyli w góry. Leon pełnił funkcję muła dla potrzeb zespołu filmowego, a Bzdak niósł tylko własne aparaty fotograficzne. Natomiast ja - piąte koło u wozu - zostałem wyznaczony na tłumacza i totumfackiego do przychodni doktor Durrant. Pacjenci zaczęli się schodzić o świcie i do chwili gdy w dużym namiocie otworzyła ona swoją klinikę, w pobliżu Condorita zgromadziło się ponad dwadzieścioro Keczuan, a i potem ciągle przybywali nowi. Większość pacjentów stanowiły kobiety, które narzekały z powodu raczej nieokreślonych dolegliwości. Żadna nie mówiła po hiszpańsku, a ja nie znałem języka keczua i nie mogłem dokładnie opisać ich cierpień. Mimo że kilka z nich przyprowadziło ze sobą mężów lub synów jako tłumaczy, z nimi też nie mogłem się porozumieć, ponieważ brakowało mi wielu hiszpańskich słów. Nie miałem pojęcia na przykład, jak zapytać: "Czy ona ma jeszcze menstruację?". Miotałem się więc i zadawałem pytania w stylu: "Czy jej ciągle jeszcze od czasu do czasu wypływa rzeka krwi spomiędzy nóg?". Tu następowała narada pomiędzy mężczyzną i kobietą, i po krótkim wahaniu padała odpowiedź: "Nie. Nie ma rzeki". Pewna młoda kobieta skarżyła się na bóle krzyża i żołądek. W ciągu minionych siedmiu lat urodziła czworo dzieci i trzykrotnie poroniła. Inna urodziła dziesięcioro, z których jedynie pięcioro przeżyło. Jeszcze inna miała ośmioro, lecz ocalało troje. I tak dalej. Tylko kilka z tych matek przekroczyło trzydziestkę. W sumie przyjęliśmy około czterdziestu pacjentów. Niektórzy przebyli niemal dziesięć kilometrów. Nikt z nich nie był nigdy u lekarza. Parę osób miało chore dziąsła i ubytki w uzębieniu, co było efektem żucia liści koki i niedoboru witamin. Poza tym większość wydawała się zdrowa, jak oceniła Durrant. I wszyscy mieli wyjątkowo niskie ciśnienie krwi: "Licha ziemia, to i ludzie mizerni". Chyba tym, czego ci wieśniacy potrzebowali najbardziej, była uwaga lekarza i odrobina magii. Bardziej nalegającym Durrant wydała aspirynę, którą można było zdobyć nie bliżej niż w Cuzco, a to wymagało całodziennej wyprawy; była przy tym dość droga, jak na miejscowe warunki. Durrant aplikowała ją jednak z niechęcią. "To za bardzo przypomina leczenie dotykiem" - powiedziała. "Biały lekarz-czarodziej, rozdający magiczne białe pigułki". Naszej ostatniej pacjentce, młodej kobiecie o wytrzeszczonych oczach, towarzyszył bardzo stary człowiek, będący jej mężem. Trzy lata temu została uderzona kamieniem w głowę i od tego czasu miała ciągłe bóle głowy, a jej źrenice ogniskowały się w dwóch zupełnie różnych punktach, jak rozregulowane reflektory starego samochodu. Po krótkim badaniu Durrant stwierdziła, że kobiecie prawdopodobnie potrzebne są okulary. Były znacznie trudniejsze do zdobycia niż aspiryna i stary człowiek nie chciał o tym słyszeć. Początkowo oboje odmówili opuszczenia namiotu. Jednak po kilku minutach udali się w powrotną drogę. - Nie wydaje się, żeby tu było wiele poważnych problemów - zauważyłem. - Ci ludzie są tacy sami jak gdzie indziej - odrzekła Durrant. - Powodem wizyty u lekarza nie zawsze jest stan zdrowia. Oni też chcą powiedzieć sąsiadom: "Byłem u najlepszego specjalisty w mieście". Po dwóch godzinach stary człowiek wrócił do obozu, niosąc garnek wypełniony małymi słodkimi ziemniakami i kawałkami marynowanej baraniny. Patrzył na nas w milczeniu, gdy jedliśmy. Smakowało wyśmienicie: opróżniliśmy garnek do dna. Kiedy odchodził, powiedział tylko "dziękuję". Podzieliliśmy się ponownie na trzy zespoły. Mieliśmy się spotkać za pięć dni w wiosce Surimana w niesławnym Czarnym Kanionie. Dwa dni po opuszczeniu obozu przy wiszącym moście Biggs podjął niełatwą decyzję. Postanowił, że Odendaal opuści Apurimac i przeniesie kajak wokół Czarnego Kanionu. Biggs wierzył - chciał wierzyć - że jego przyjaciel fizycznie jest w stanie płynąć, a tylko ma problem natury psychicznej. Zawsze długo wahał się przed każdą kataraktą, czy ma ją spłynąć, czy obejść brzegiem. Najczęściej wybierał "przenoskę", co sprowadzało się do tego, że przebycie tego samego odcinka rzeki zajmowało mu dwa razy więcej czasu niż reszcie zespołu. A nawet w przypadkach, gdy zdecydował się na pokonanie katarakty, często strach paraliżował jego ruchy i przez to narażał się na jeszcze więksże niebezpieczeństwo na wodzie. Pozostali kajakarze zabierali większość jego sprzętu do swoich łodzi i dodatkowe obciążenie znacznie utrudniało im "przenoski". Biggs starał się zachęcić Odendaala, aby próbował pokonywać małe progi, co dodałoby mu pewności siebie, lecz ten odmawiał. Biggs chciał zmusić go do spływania, lecz obawiał się, że to nic nie da, a Odendaal może się zupełnie załamać. Ale coś trzeba było z tym zrobić. Strach Odendaala źle wpływał na pozostałych, a szczególnie na Biggsa, który też zaczął mieć wątpliwości i patrzył na szaloną rzekę przerażonymi oczami przyjaciela. W czasie lunchu Biggs powiedział Odendaalowi o swojej decyzji. Ten w pierwszej chwili był zdruzgotany. Mimo że później dołączy do zespołu, jego spływ zostanie przerwany. Nie będzie mógł twierdzić, że przepłynął kajakiem całą Amazonkę. Niemniej rozumiał, że za decyzją Biggsa kryły się najlepsze intencje. W tym dniu zespół miał poruszać się szybciej i rozbić obóz koło mostu w Chaca. Tam chciano nająć tragarzy, którzy by znieśli sprzęt Odendaala do Surimany, odległej o dziesięć kilometrów. Wtedy właśnie doszło do przykrego wydarzenia. Kanion poszerzył się, a poziom rzeki wyrównał. Spadki stały się łatwe do przebycia - otwarte i łagodne. Odendaal zaczął zupełnie dobrze płynąć i w ciągu paru godzin odzyskał pewność siebie. Potem - przed niespodziewanie ciasnym zakrętem - zamarł ponownie. A tu już zbliżał się do niego Chmieliński. Próbując uniknąć kolizji, Polak przekoziołkował ze swoim kajakiem. Biggs i Truran, którzy robili na przedzie rekonesans, rzucili się do swoich linek, aby ratować Piotra. Jednocześnie Biggs spojrzał do góry i zobaczył, że Odendaal, z powodzeniem pokonawszy spadek, wykrzykuje coś radośnie już na spokojnej wodzie poniżej progu. Biggs wiedział, co Odendaal ma na myśli. Jeśli Chmieliński nie potrafił przepłynąć bez wywrotki tego odcinka rzeki, on również powinien być zmuszony do jej opuszczenia. Po wyciągnięciu poturbowanego Chmielińskiego Biggs obstawał jednak przy swojej decyzji. Tego wieczoru zespół rozbił obóz przy moście w Chaca, a następnego dnia rano Odendaal opuścił rzekę i dwóch Keczuan poniosło na ramionach jego kajak. `tt 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 Część pierwsza - Góry (cd.) Część pierwsza Góry (cd.) 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Czarny Kanion 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Poniżej mostu w Chaca Apurimac ujawnił swój prawdziwy charakter. Zaczynał się tu gwałtowny spadek rzeki, która przedzierając się przez kanion o turkusowobłękitnych i stalowoniebieskich ścianach, wypełniała go kilometr za kilometrem olbrzymimi głazami i kotłującą się wodą. Profesor chemii z Uniwersytetu Stanowego Utah, J. Calvin Giddings, w taki oto sposób opisał swoje wejście do Czarnego Kanionu na Apurimacu: "Doszliśmy do miejsca, w którym dno wąwozu pokrywały olbrzymie głazy. Rzeka płynęła przez te giganty szalonym pędem, kłębiąc się pomiędzy nimi w poszukiwaniu ujścia". W 1974 roku Giddings wraz ze swoim partnerem dokonał pierwszej zarejestrowanej próby spłynięcia po rzece kajakami, lecz prawie natychmiast zaniechał wysiłku. "To byłoby samobójstwem" - doszedł do wniosku i wycofał się. Kiedy Biggs, Chmieliński i Truran wpłynęli do Czarnego Kanionu, byli już wymęczeni i osłabieni z powodu niedostatecznych racji żywnościowych na poprzednim odcinku rzeki. Niemal natychmiast Biggs natknął się na ten sam wir, który w 1983 roku napędził mu tyle strachu. Był to prawdziwy "syfon" - potężna wciągająca otchłań, która czaiła się za nawisającym głazem. Truran i Chmieliński przyjrzeli mu się z bliska i ocenili, że nie wygląda na trudny do przebycia. Dali znak Biggsowi, aby zaczął płynąć. Powinien tylko okrążyć ten nawis. Kiedy jednak wszedł odrobinę za wolno w pierwszy próg nad głazem, woda złapała tył kajaka i wyrzuciła go przodem wysoko do góry. Zanim Biggs skorygował swoją pozycję, zmierzał już dokładnie w sam środek "syfonu". Z przerażeniem uświadomił sobie, że znalazł się w tej samej sytuacji co dwa lata wcześniej. Niczym w powracającym sennym koszmarze, Apu Rimac prowadził go wolno na śmierć. Jak mogło do tego dojść? Wstrząśnięty i sparaliżowany, Biggs patrzył w przerażeniu na skałę, pod którą zaraz miało go wessać. Wyglądało to jak sitko do herbaty. Rzeka wpadała pod głaz jednym wielkim strumieniem, a po drugiej stronie wypływała przez otwory zbyt małe, aby człowiek mógł się przez nie przedostać. Wreszcie otrząsnął się z tego zamroczenia i spróbował wyrwać się z "syfonu", wpierając wiosło w nawisającą skałę. Bez rezultatu. Zanim jego kajak przekoziołkował, Biggs zdążył złapać ostatni haust powietrza. Potem woda wyrwała mu z rąk wiosło. Kiedy wyśliznął się z łódki, poczuł, że idzie na dół, że "syfon" wciąga go na dno, w miejsce gdzie nie dochodzi ani światło, ani dźwięk. Rozsadzało mu płuca; starał się odeprzeć niewidzialną siłę, wciągającą nogi i całe ciało coraz głębiej pod skałę. Już po wszystkim. Koniec. "Dobry Boże - zaczął się modlić - nie pozwól mi zginąć w ten sposób". Wyrzucił ręce do góry, do wirującej nad nim zieleni. Tańczący nad głową kajak był jego ostatnią nadzieją. Wyciągnął w jego kierunku jedną rękę, a drugą przycisnął do granitowego sklepienia i szarpnął się do góry. Powietrze! "Syfon" wciągał go z powrotem na dół. Uderzył nim o inny głaz. Tu była szansa: maleńkie szczeliny w granicie pokrytym mchem. Potem poczuł pchnięcie z tyłu - to znowu był kajak! - i wtedy został przyparty do skały. Rzeka przewalała się nad nim i szarpała go, lecz prawa stopa znalazła już oparcie na nierówności skały. Z wysiłkiem wyciągnął głowę, potem ramiona i plecy. Usłyszał krzyki Trurana i Chmielińskiego. Niecałe pół metra od niego na wodzie podskakiwała żółta rzutka ratunkowa z trzymaną przez Trurana białą linką, która oznaczała życie! Lecz rzutka unosiła się z tyłu nad jego głową. Czy rzucić się na linkę? Nie mógł tego zrobić, nie wolno mu było ryzykować i oderwać się od skały. Wszędzie była woda, hektolitry wody rozbijały się nad nim i szarpały mu ręce i nogi. Rzeka szalała i atakowała, próbowała porwać go w odmęt. Wreszcie zmyła mu stopy ze skały. Wtedy mocno wczepił w granit palce dłoni. Znajdował maleńkie szczeliny i występy i w ten sposób powstrzymywał spadanie. Centymetr po centymetrze wydobywał się z powrotem z wieczności. Już był do pasa nad wodą. Potem wydostał się z niej cały i wreszcie wczołgał się na skałę. A potem przez długi czas leżał na słońcu z twarzą przytuloną do ciepłego kamienia. Tak wiele kilometrów rzeki pozostało jeszcze do spłynięcia. Nasz pieszy zespół z ulgą opuścił obóz przy wiszącym moście. Znaleźliśmy się znowu sami, w wąskim gronie, w którym po dwóch tygodniach na szlaku wytworzyła się już prawie rodzinna atmosfera. Nasz rytm dnia różnił się znacznie od zwyczajów pozostałych uczestników wyprawy. Spotkanie całego zespołu najtrudniejsze było prawdopodobnie dla Kate Durrant. Po pierwsze, obydwoje z Bzdakiem nie byli gotowi do ujawnienia swojego związku przed resztą ekspedycji i nie spali razem, kiedy obozowaliśmy z filmowcami i kajakarzami. Poza tym - jak sama zapisała w dzienniku - gdy się jest z dziewięcioma mężczyznami w obozie, "większość z nich zwraca uwagę na to, jak wyglądam. Delikatnie mówiąc, sami przeważnie nie przypominają oni Paula Newmana, lecz... [wyczuwam] pewne niezadowolenie z tego, że nie spełniam wyobrażenia o czarującej uczestniczce wyprawy - zapewne jest to cena, jaką się płaci za udział w ekspedycji, jeśli zostało się wybraną ze względu na płeć". Najlepszą porą dnia na trasie był zmierzch. Przez ostatnie dwie godziny nikt się nie odzywał - może tylko wtedy, kiedy wypadało sprawdzić coś na naszej podartej despotycznej mapie i pozłościć się na nią. ("Co tu jest napisane, że co jeszcze musimy zrobić? To na pewno jakieś żarty!"). Po czym głupio pokonani posuwaliśmy się mozolnie do przodu ostatnim trudnym zejściem i padaliśmy wymęczeni na piaszczystej plaży. Potem - z początku powoli, lecz gdy temperatura spadała poniżej zera, to już szybko - otwieraliśmy plecaki, ściągaliśmy przepocone ciuchy, aby je wysuszyć, rozpalaliśmy ognisko, gotowali wodę i rozbijali namioty. Pierwszego wieczoru miałem dyżur przy kuchni i wykonywałem swoje obowiązki w posępnym milczeniu. Po sprzeczce z Odendaalem postanowiłem, że jeśli zostaniemy wyeliminowani z wyprawy, to nie z powodu naszej opieszałości. Tego dnia narzuciłem na trasie intensywne tempo, popędzając pozostałych, aby mi dotrzymywali kroku, a oni obrzucali mnie tylko pełnymi złości spojrzeniami. Lecz przy ognisku ich gniew wypalił się w płomieniach tańczących pośród zimnej górskiej nocy. Sprzyjał temu również przedobiedni rytuał, który - zainicjowany przez Bzdaka - powtarzaliśmy, kiedy tylko była ku temu sposobność: "keczuańska księżycówka". Był to alkohol z trzciny cukrowej, czyli cc~nazo, kupiony przez Bzdaka w Huinchiri. Mieszaliśmy go z napojem owocowym w proszku, przysmakiem los astronautas - jak mówił napis na opakowaniu. Leon pomógł mi przyrządzić chili, doprawiając je dzikim czosnkiem i cebulą, które uzbierał na trasie. Durrant delikatnie drażniła się ze mną, mówiąc, abym spuścił z tonu, a przy okazji - spodnie. Miałem być właśnie zaszczepiony przeciwko wściekliźnie na wypadek spotkania z nietoperzami w dżungli - jeśli kiedykolwiek tam dotrzemy. - Ściągaj spodnie, Kane! To polecenie lekarza. - Kiedy mi zimno. - Ściągaj. - Rozpalę większe ognisko - powiedział Bzdak. Rzucił w płomienie drzewo znalezione na brzegu, a ja skapitulowałem, tracąc resztki godności i wydając z siebie mimowolny jęk, kiedy pani doktor trafiła w cel; nie obeszło się przy tym bez aplauzu. Po obiedzie, gdy cała trójka siedziała patrząc na rzekę w świetle gwiazd, poszperałem w plecaku i wydobyłem trzy tabliczki czekolady. Dałem im je, żałując, że nie mogę ofiarować niczego więcej. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Następnego dnia obudziliśmy się o świcie i ruszyliśmy szybkim krokiem, aby około południa dojść do górnej krawędzi kanionu, czyli na wysokość 4000 metrów. Czuliśmy się jak po wyjściu z jaskini. Nad nami, pośród prądów termicznych unoszących się z czeluści, krążył samotny szary orzeł. Ponad brązowymi szczytami Cordillera Vilcanota jak góra lodowa wystawała Auzangate, oddalona o 65 kilometrów na północny wschód i wysoka na 6400 metrów. Wkoło widać było tylko wierzchołki gór. Wiatr hulał po nich, a błyskawice rozświetlały nad nimi czarne niebo. Jakieś 600 metrów niżej widać było miejsce, gdzie czerwono_czarne ściany kanionu zmieniały nagle nachylenie z czterdziestu pięciu stopni niemal do pionu. Nawet z tej wysokości Czarny Kanion wyglądał jak zarzucone głazami rumowisko, ze spienionymi kataraktami, przeistaczającymi w białą kipiel tę nie tak dawno zieloną rzekę. Szukaliśmy wioski Chocayhua. Stamtąd szlak miał schodzić z powrotem w pobliże rzeki, aby w końcu przejść przez most niedaleko od Surimany, gdzie spodziewaliśmy się spotkać kajakarzy. W pewnym miejscu szlak się rozdzielał. Natrafiliśmy akurat na Keczuanina i zapytaliśmy go, czy mógłby nam wskazać drogę do Chocayhua. "Nie ma takiego miejsca" - powiedział i skręcił w lewo. Udaliśmy się w prawo i po piętnastu minutach znaleźliśmy się w Chocayhua. Gromada Keczuan cięła pnie eukaliptusa do budowy szkoły. W ramach formy wzajemnych świadczeń, zwanej faena, miejscowa społeczność wybuduje szkołę, a rząd zapewni robotnikom liście koki, alkohol i papierosy i być może sprowadzi nauczyciela, gdy budowa zostanie ukończona. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Kiedy znajdowaliśmy się prawie na samym końcu maleńkiej wioski, zza ściany jednego z podwórek usłyszeliśmy wołanie: - Chicha! Piwo czy pełen pyłu szlak? Wybór nie był trudny. Weszliśmy na podwórko. Sześciu bosych Keczuan w czystych białych ubraniach z alpaki siedziało przy trzech starodawnych "singerkach" na pedał, popijając ca~nazo z butelek i szyjąc flagi na święta, które miały się rozpocząć następnego dnia. Zaplanowano między innymi walkę byków, a ponieważ był to początek sezonu rolniczego, każdy rozlew ludzkiej krwi uważano tu za ofiarę dla ziemi, mającą zapewnić urodzaj. Dwie krępe kobiety z brakami w uzębieniu kręciły się między mężczyznami, napełniając im butelki i ozdobne odświętne woreczki z koką, które mieli zawieszone na szyjach. Nalały nam do kufli gęstej słodkawej chichy, czyli domowej roboty piwa z kukurydzy. Usiedliśmy w słońcu i popijając, patrzyliśmy na szyjących mężczyzn. Co parę minut pytali nas, jak się czujemy, a my czuliśmy się coraz lepiej. Po chwili przyszedł pijany stary Indianin z wielkim brzuchem. Był to Papa, który przedstawił się jako ojciec kilku obecnych na podwórku mężczyzn, aczkolwiek nie mógł sobie przypomnieć, kim były ich matki. Jedna z kobiet zaczęła zawodzić cienkim przeraźliwym głosem mężczyźni; ignorowali ją. Papa chciał łyknąć z butelki, lecz nie trafił i obfity strumień alkoholu polał mu się po brodzie i piersiach. Młodzi mężczyźni wstali, poświęcili uszyte flagi bimbrem i wznieśli toast za swoje zdrowie. Jeden z nich upadł i tak został na ziemi. Kiedy przesuwaliśmy się wolno w stronę wyjścia, czyjeś ręce złapały mnie za ramiona w sposób nie całkiem przyjazny. Próbowałem się wyrwać, lecz palce trzymały mocno i nieustępliwie. Dwóch mężczyzn rzuciło się na Bzdaka. Ciągnęli nas do innego domu, na inne podwórko. Dla dwóch rodzin, gospodarzy tegorocznych świąt, było nakazem honoru prześcignąć się wzajemnie. Jeśli ludzie, którzy spadli z księżyca, bawili się dobrze w jednym domu, to należało im zapewnić taką samą uciechę i w drugim. Mężczyźni zażądali od Bzdaka, aby im zrobił zdjęcia, do czego zabrał się energicznie, chociaż nie miał filmu w aparacie. Nas zachęcali do picia chichy. Starałem się jak mogłem, do czasu aż poczułem skurcz żołądka i zacząłem się bać, że mi go rozerwie. Leon i Durrant robili to samo. Gdy jakieś zamieszanie przy wejściu odwróciło uwagę naszych gospodarzy, chcieliśmy umknąć, lecz znowu zostaliśmy odcięci. Na drodze pojawił się koń; stawał dęba, a siedzący na nim jeździec wywijał czymś w rodzaju lassa i zataczał tym w powietrzu kółko, miotając umocowany na końcu kamień wielkości piłki golfowej. Ktoś wprawny może w ten sposób trafić do celu z odległości około pięćdziesięciu metrów, lecz nie ten mal hombre. (hiszp. - zły człowiek) Bełkotliwym głosem zażądał, aby mu zrobić zdjęcie, po czym zsunął się odrętwiały do przodu i spadł z konia jak worek zboża, a jego głowa uderzyła o ziemię niczym upadający melon. Ktoś inny wskoczył na konia, a tłum - chyba bowiem cała Chocayhua wysypała się na drogę - stratował biedną melonową głowę. Wywiązała się bójka. W zamieszaniu i w gęstniejących ciemnościach uciekliśmy szlakiem wiodącym z powrotem do bezpiecznego głębokiego kanionu. Dwa dni później połączyliśmy się z kajakarzami, którzy obozowali przy moście niedaleko Surimany. Odendaal wyruszył już wcześniej do wioski, gdzie miał się spotkać z Condoritem i stamtąd pojechać razem z filmowcami do Cuzco. Fanie Van der Merwe zdecydował się odlecieć do Afryki Południowej i podjąć na nowo pracę nauczyciela. Pierre Van Heerden, który pozostawał, aby kontynuować filmowanie, miał wrócić z Odendaalem do Surimany. Tam Odendaal znowu zamierzał wynająć osły i udać się na spotkanie z kajakarzami poniżej Czarnego Kanionu. Truran wydawał się zmęczony, lecz był pogodny jak zwykle. Miał na sobie podkoszulek i długie polipropylenowe kalesony, szare, w poprzeczne czarne paski - wyglądał, jakby uciekł z więzienia. - Macie chleb? - zapytał nas. - Skończyło nam się jedzenie. Chcecie herbaty? Chmieliński miał głęboką czerwoną szramę w poprzek nosa i kolano spuchnięte jak bania. - Przeżyliśmy wszyscy ciężkie chwile - powiedział. - Raz wpadłem w wir i było to nawet przyjemne uczucie, jak w stanie nieważkości. A potem myślałem, że umieram. Wyskoczył z kajaka i miotało nim przez trzy paskudne katarakty na odcinku stu metrów. - Jak kulką w automacie do gry - tak określił to Truran. - Najgorzej było z Timem - powiedział Chmieliński. - Był pół metra od "miejsca bez powrotu". W równym stopniu co rzeka martwita ich wiadomość, jaką usłyszeli od spotkanego po drodze poszukiwacza złota: z La Angostury wyruszyło na Amazonkę dwóch europejskich kajakarzy. Byli o dwa tygodnie drogi przed nami i zmierzali w stronę Atlantyku. Zaczął się wyścig. Truran zaparzył herbatę, a my rozbiliśmy namioty pośród ulewy. Dziesięć metrów od rzeki w małej grocie oświetlonej dwiema świecami siedział Tim Biggs i rysował w swoim szkicowniku widoki, jakby przy pomocy białego papieru i czarnego tuszu można było wyczarować ład i porządek z chaosu Wielkiego Mówcy. Padało całą noc. Rankiem wspięliśmy się, dygocąc z zimna w wilgotnym powietrzu, do odległej o trzy kilometry osady Surimana. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Przez wieś ciągnęła za nami gromada milczących dzieci. Ich prowodyrka, wysoka chuda dziewczynka, posykiwała na nas w andyjsko_hiszpańskiej gwarze, lecz idiomatyczne odpowiedniki słów "gówno", "kurwa" i "skurwysyn" wydostawały się z trudem z jej ust, bez wielkiego jadu, jakby zaczęła je dopiero ćwiczyć. Na rynku blisko kościoła - którego drzwi otwierane są tylko raz w roku - na pękniętym postumencie stoi popiersie Josego Gabriela Tupaca Amaru II. Ten zaniedbany i proszący się o farbę pomnik znajduje się na końcu polnej drogi wiodącej z Cuzco do Surimany. Droga wybudowana została w 1970 roku przez rząd w nadziei, że miejsce urodzenia jednego z wielkich rewolucjonistów półkuli zachodniej przyciągnie turystów. Lecz turyści nie przybyli. W Surimanie nie ma nic do jedzenia i nie ma gdzie spać. Jedyna droga, która prowadzi z Surimany do Czarnego Kanionu, a potem odbija do Cuzco, nie poprawia sytuacji tej wioski. W miejscowym sklepie znajdował się tylko koszyk białej mąki, trzy świece i bańka ca~nazo. Jedynym pojazdem, jaki widzieliśmy, był dżip z wymalowanym na nim akronimem rządowego wydziału opieki społecznej. Sądząc po wyglądzie ludzi w wiosce, drogi używano głównie wtedy, kiedy zachodziła potrzeba kupienia w Cuzco nylonowych koszul i lustrzanych okularów przeciwsłonecznych. W pewien sposób to właśnie ta droga, a nie zaniedbane popiersie, przywodzi na myśl Tupaca Amaru II. Jego dzieje odzwierciedlają całą desperację i szaloną ambicję mieszkańców rejonu Apurimacu. Urodzony jako Jos~e Gabriel Condorcanqui, był prapraprawnukiem Felipe.a Tupaca Amaru Inki, którego zgładzenie w 1572 roku oznaczało koniec dynastii Inków i ostateczny podbój Peru przez Hiszpanów. Najeźdźcy zmusili dwie córki Felipe.a, Magdalenę i Juanę, do przyglądania się śmierci ojca. Magdalena zmarła przed upływem roku od tamtego wydarzenia, a pozbawiona środków do życia Juana poślubiła Felipe.a Condorcanqui z Surimany i osiedliła się wraz z nim w tym opuszczonym kanionie. W inkaskim systemie sprawowania władzy, nagiętym przez Hiszpanów do ich własnych potrzeb, Condorcanqui, podobnie jak inni Keczuanie pochodzący z kasty Inków, stawali się curacas. Pod nieobecność hiszpańskich zwierzchników zarządzali oni terenami położonymi wzdłuż kanionu Apurimacu i na otaczających go płaskowyżach; nadzorowali przymusowe wcielanie Keczuan do okrutnego systemu mity i narzucali im feudalną encomiendę, poprzez którą zmuszano ich do składania Hiszpanom ogromnych danin w płodach rolnych i drogocennych kruszcach. Do około 1743 roku, kiedy to Jos~e Gabriel Condorcanqui przyszedł na świat, jego rodzina stała się jedną z najbogatszych w Peru. Jako potomek wielkiego rodu, Jos~e otrzymał staranne wykształcenie i wraz z łagodnym usposobieniem odziedziczył majątek i eleganckie maniery europejskiego arystokraty. W czasie kiedy Jos~e Gabriel został zarządcą rejonu Surimany, Hiszpania przeżywała trudności i wykorzystywanie Keczuan nasiliło się. Tylko w pierwszej połowie stulecia miliony ludzi umierało w kopalniach. Nie mogąc znieść cierpień narodu, Jos~e Gabriel przybrał swój rodowy tytuł i zwrócił się do sądów w Limie. Wierzył w sprawiedliwość hiszpańskich praw i uważał, że to tylko chciwi poborcy podatków, skorumpowany kler i sadystyczne wojsko skandalicznie je wypaczali. Jego usilne prośby zostały jednak zignorowane. W 1780 roku, ogłaszając się lojalnym sługą króla Hiszpanii, Tupać Amaru II podniósł bunt przeciwko kolonialnej administracji. Jego rewolucja trwała krótko i zakończyła się klęską w 1783 roku, choć w pewnym okresie - obejmując tereny od Kolumbii na północy, poprzez Ekwador, Peru i Boliwię do północno_zachodniej Argentyny - miała większy zasięg niż amerykańska wojna domowa i jakakolwiek europejska wojna, do czasu pierwszej wojny światowej. Tupac Amaru został pojmany w 1781 roku i odprowadzony do Cuzco. Hiszpanie zakuli go w kajdany wraz z żoną, synem, wujem i pięcioma innymi członkami rodziny, wsadzili ich do worków i powlekli za końmi ulicami miasta. Inkę i jego żonę najpierw zmuszono do przyglądania się, jak wujowi i synowi obcinano języki i duszono ich, a potem on sam musiał patrzeć, jak umierała jego żona. Kiedy zbyt duża metalowa garota nie zdołała zmiażdżyć jej drobnej szyi, kat owinął jej lasso wokół gardła i, bijąc ją przy tym bez przerwy, zaciskał je do czasu, aż wyzionęła ducha. Wreszcie samemu Ince obcięto język, po czym przywiązano go za kończyny do koni, które popędzono w czterech kierunkach. Gdy nie zdołały rozerwać go na kawałki, rozwścieczony kat najpierw rozpruł mu brzuch, a potem odrąbał głowę. Wiadomość o barbarzyńskiej egzekucji dotarła do Hiszpanii, uświadamiając wszystkim inne skandaliczne rzeczy dziejące się w Peru. Zaprowadzono nową administrację. Mimo to pół wieku później Keczuanie wraz z Kreolami wspólnymi siłami usunęli Hiszpanów z Peru. Czy przez to Indianie uwolnili się od okrucieństw sprowadzonych na nich przez ludzi o jaśniejszej skórze, jest zupełnie inną kwestią. Przeciwko takiej opinii przemawia choćby fakt, że po dwóch wiekach od tamtych wydarzeń większość terenów w rejonie kanionu objęta jest stanem wojennym, a peruwiańscy przywódcy z klasy Kreolów uwikłani są w brutalną wojnę z armią rewolucjonistów, w których żyłach płynie keczuańska krew. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 W Andach wszystko jest zaskakujące: ukształtowanie terenu, pogoda, ludzie, rośliny. Na przestrzeni kilku kilometrów można zaobserwować różnice przywodzące na myśl zupełnie odmienne regiony czy pory roku. Po dwóch dniach od opuszczenia Surimany zakurzony szlak przemienił się nagle w dywan z mchu. Wszechobecna trawa ichu zniknęła w morzu stokrotek. Między nimi pojawiły się różowe bromelie, purpurowo i biało kwitnące kaktusy, wielkie dzikie róże, krwawoczerwone geranium i żarnowiec, którego maleńkie żółte kwiatki wyglądały pomiędzy całą resztą jak mrówki. Powietrze pachniało teraz miętą i rumiankiem, a gdy szliśmy przez San Juan - eukaliptusem, świeżo zaoraną ziemią i rozkwitającymi pączkami jabłoni, grusz i marakui. Małe ptaszki atakowały drzewa owocowe, a po stoku spływały słodkie tony andyjskich fujarek. Po jednej stronie ścieżki, gdzie teren wznosił się do góry, rósł żywopłot. Tuż nad nim pojawił się nagle zmiętoszony słomkowy kapelusz, a w ślad za nim brązowa jak ziemia, spieczona słońcem twarz i koścista ręka z plastikowym dzbankiem... - Chichy? Nie mogliśmy odmówić, mimo że tylko o mały włos uniknęliśmy nieszczęścia w Chocaychua. W tym rejonie kraju, gdzie nie ma dróg i nie używa się pojazdów, istnieje zwyczaj traktowania podróżnych jak kogoś z rodziny. Rozłożyliśmy się więc na ziemi i skosztowaliśmy miejscowego specjału. Z zimy przeszliśmy teraz w wiosnę. Obserwowaliśmy Keczuan przygotowujących swoje pola pod uprawy. Mężczyźni przekopywali ziemię archaicznymi ręcznymi pługami, a kobiety wynosiły na pola miski gotowanej kukurydzy i dzbanki piwa. Pola uprawne w San Juan, podobnie jak pracujące na nich rodziny, mają rodowód sięgający co najmniej kilkunastu generacji. Ślady uprawy ziemi na niektórych peruwiańskich płaskowyżach liczą cztery tysiące lat. Fakt, że pola ciągle wydają plony, i to dobre, świadczy o "nadzwyczajnym mistrzostwie i ekologicznej mądrości w gospodarce rolnej" - jak się wyraził amerykański pisarz i farmer Wendell Berry. Na przykład ziemniak: nikt nie wie, ile jego odmian występuje w Andach, aczkolwiek szacuje się, że od czterystu do dwóch tysięcy. Oprócz ziemniaków rosnących dziko, istnieje tu wiele odmian uprawianych na użytek domowy. Na pojedynczym polu wielkości dwudziestu arów naliczono ich czterdzieści sześć. Najbardziej podobała mi się nazwa wyjątkowo twardego ziemniaka domowego lumchipamundana, czyli "ziemniaka, który powoduje płacz panny młodej". Są też ziemniaki zwane chu~no - które się mrozi i suszy. Codziennie przez około miesiąc wyciska się z nich ręcznie wodę, a nocą poddawane są działaniu mrozu. Tak preparowane można przechowywać przez wiele lat i smakują jak każdy inny mrożono_suszony produkt, czyli prawdę powiedziawszy - okropnie. Siedmioletni cykl odłogów zapobiega rozprzestrzenianiu się żarłocznych pasożytów żyjących sześć lat. Ostrożnie formowane bruzdy zmniejszają groźbę niszczycielskiej erozji. Jeśli ci wieśniacy mają potrzebę śpiewania na swoich polach, aby dawały im plony, jeśli duchom, które według ich wierzeń mieszkają w skałach, drzewach i jaskiniach, składają w ofierze chichę, jeśli wolą mierzyć swoje działki ziemi nie w metrach kwadratowych, lecz zależnie od ich płodności, jeśli każdemu kawałkowi gruntu nadają imię rośliny, która się najlepiej na nim udaje - no cóż, to najwyraźniej przynosi efekty. Tu, gdzie tereny są tak strome, że ma się wrażenie, iż ziemia zsunie się po zboczu góry, tu, gdzie stojąc, ma się głowę bliżej kiełków kukurydzy niż własnych stóp, tu właśnie Keczuanie rozwinęli system rolnictwa produkującego nieustannie; kontrastuje on ostro z naszą gospodarką, która niszczy uprawną warstwę ziemi. W płaskim jak stół stanie Iowa farmerzy tracą co roku blisko pół metra gleby. Keczuańskiego rolnika nie stać na utratę nawet cala ziemi. Gromada bosych dzieci w wieku szkolnym, ubranych w białe koszule i czarne spodnie, zaprowadziła nas na tonący w błocie rynek. W jedną stronę odchodziły od niego błotniste ulice, pnące się zakosami w górę pomiędzy chylącymi się lepiankami. Ulice wychodzące z drugiej strony rynku prowadziły prosto do kanionu, kończąc się nagle na jego krawędzi, tak że idąc na skraj wioski, można było wpaść prosto w otchłań. Gdy spoglądało się w tę przepaść, stawało się zrozumiałe, dlaczego Inkowie nie wynaleźli koła - cóż za chaos spowodowałoby ono w kraju o takich urwiskach. Pięćdziesięcioro ciemnoskórych dzieci o azjatyckich rysach twarzy przyglądało nam się bacznie. Moją uwagę przyciągnął chłopiec najniższego wzrostu. Miał krótko przycięte włosy i głowę pokrytą strupami, jak wiele innych maluchów, które tu widzieliśmy. - Jak masz na imię? - spytałem. Po chwili milczenia wymamrotał w odpowiedzi: - Solitario - głosem o wiele za niskim do swojego wzrostu. Solitario znaczy samotny. Nagle u naszych stóp pojawiły się dwie butelki - jedna z piwem, druga z rumem - a obok cebula, główka kapusty, trzy jajka, wiązka rumianku i gałązka mięty. Potem przez gromadę dzieci przedarł się jakiś mężczyzna i zatrzymał się równie zawstydzony i nieśmiały jak one. Wysoki na metr osiemdziesiąt, był olbrzymem w porównaniu z ludźmi, jakich tu spotykaliśmy. Jego białe włosy i niebieskie oczy wyróżniały się bardzo na tle brązowookich i czarnowłosych krasnali. Miał na imię Ad~an. - Wasze zdrowie - powiedział i nalał nam kolejkę chichy. Zabrał nas do swojego domu, który był zwykłą dwuizbową chałupą z ogródkiem i dużym ziemnym piecem. Piekły się w nim bochenki razowego chleba. - To dla dzieci - powiedział. - Gdy nie są dobrze odżywiane, nie uważają na lekcjach. Dał nam pięć świeżych bochenków. Jego własne dzieci wyjechały do Limy, gdzie dwoje z nich studiowało na uniwersytecie. - Mam nadzieję, że wkrótce przyjadą do domu - powiedział. - Lima jest strasznym miastem. Armia urwisów odprowadzała nas, kiedy opuszczaliśmy wioskę. Szliśmy szlakiem, który prowadził wzdłuż ściany urwiska, a potem skręcał w wąski wąwóz i wchodził z powrotem do Czarnego Kanionu, olśniewającego swoim widokiem. Skąpany w czerwonozłotym świetle wieczoru, wyglądał jak Wielki Kanion Kolorado, lecz był bardziej stromy i bardziej odludny, węższy i głębszy. Ostatni raz spoglądamy na osamotnione San Juan, uczepione ściany kanionu - bez dróg, telefonów i linii elektrycznych. Nic, co "wiązałoby" je ze ścianą. Solitario. Kajakarze tymczasem posuwali się zarzuconym głazami Apurimakiem. Bez dodatkowego obciążenia sprzętem Odendaala po raz pierwszy płynęli całą parą. Uwolnieni od samego Odendaala, przemieszczali się teraz dwukrotnie szybciej, niż robiliby to razem z nim. Czasami jednak nie można było pokonać odcinków dłuższych niż pięćdziesiąt metrów; nawet wtedy rzeka ze swoimi "sitkami", "podcięciami" i "syfonami" była trudniejsza do przepłynięcia niż kiedykolwiek przedtem. Mieli szczęście, gdy udało im się posunąć półtora kilometra do przodu w ciągu całego dnia. Pomimo rosnących trudności Biggs odzyskiwał pewność siebie. Po części było to zasługą Jerome.a Trurana, który płynął spokojnie i równo. Rozeznawał ostrożnie każdą kataraktę i kiedy zdecydował się przez nią płynąć, robił to od razu bez wahania. Jego jednego Apurimac dotąd nie wyrzucił z łódki. Poza rzeką Truran był wesoły i czarujący i nie dawał się łatwo wyprowadzić z równowagi. Podobnie jak Biggs, uwielbiał być na wodzie. Uczestnicząc w zawodach w Stanach Zjednoczonych w 1978 roku, Truran odkrył duże górskie rzeki w Górach Skalistych i Sierra Nevada. Ani w Afryce Południowej, ani w Europie nie ma czegoś takiego. Po rozbiciu obozu w gasnącym świetle dnia obaj z Biggsem często brali swój sprzęt i bawili się na zabójczych kataraktach Apurimacu, radując się jego potęgą. Biggs czuł się szczęśliwy - a nawet dumny - widząc, że młodszy od niego Truran wykazuje zainteresowanie kajakarstwem ekspedycyjnym. Być może była to jedyna rzecz, której Biggs mógł jeszcze nauczyć swojego przyjaciela - mistrza świata. Nie było tu samochodu czekającego na dole, aby odwieźć zawodnika, jeśliby doznał kontuzji. Nie było tygodnia na odpoczynek po tygodniu ciężkiego wiosłowania. Jedzenia mieli tylko tyle, ile dało się zabrać do kajaka, a gdy się skończyło, przymierali głodem. Nie miało to nic wspólnego z radosnymi spływami i przyjęciami na plaży. Była za to długa droga, gdzie reguły narzucała rzeka - jej tempo i kaprysy. Biggs uważał, że Truran wiele się uczy. Dni robiły się coraz cieplejsze. Kaktusy i niskie jodły zdobiły ściany kanionu odświeżającą zielenią. Ale rzeka nie stawała się spokojniejsza. Dzień po dniu trzech kajakarzy walczyło z żywiołem, aby posunąć się do przodu o sto lub pięćset metrów. Chcąc odciążyć swoje łódki, jedli teraz więcej, z nadzieją, że to pozwoli im zwiększyć szybkość na rzece. Sfrustrowani długimi godzinami, jakie poświęcali na rozpoznanie trasy i wspinanie się na kolejne głazy, płynęli przez niektóre katarakty w ciemno i płacili za to. Biggs znowu wpadł do wody, a Chmieliński złamał nos. Po sześciu dniach od wejścia do Czarnego Kanionu kajakarze dotarli do jego końca, gdzie Apurimac łączy się z rzeką Livitaca. Zbliżając się tam, usłyszeli krzyki dochodzące z prawej strony. Spojrzeli do góry i zobaczyli tragarzy opuszczających na dno kanionu podrapanego i ubłoconego, lecz całkiem szczęśliwego Fran~coisa Odendaala. Gdy zawisł wraz z całym wyposażeniem na końcu liny, która była za krótka, kajakarze wyciągnęli swoje łódki na brzeg, aby pomóc Odendaalowi dostać się na rzekę, po czym odpłynęli razem, znowu we czwórkę. Od miejsca, gdzie Livitaca dołączyła swe wody, Apurimac zmienił się. Jego wysokie zwarte ściany rozsunęły się trochę. Rzeźbione granity poprzerywane były długimi formacjami miękkich skał, które rzeka starła i wypłukała, tworząc odcinki szeroko i spokojnie płynącej wody. Jednak tam, gdzie granit pojawiał się znowu, rzeka zwężała się w gardziele z efektownymi kaskadami i kataraktami. Jedna z nich wyrzuciła Odendaala z kajaka i prawie przygwoździła go do olbrzymiego głazu. Tego wieczoru Odendaal wystąpił przy ognisku z męczącym monologiem. Upierał się, że "przenoska" nie jest pojęciem precyzyjnym, że jego trasa z osłami i tragarzami nie różniła się w istotny sposób od "przenosek" reszty kajakarzy i w związku z tym może twierdzić, iż pokonał całą rzekę. Wszyscy słuchali go w milczeniu. Było jasne, że Odendaal wpadł w obsesję. Tylko Biggs próbował uspokoić obawy przyjaciela - Odendaal spływał rzeką w miarę swoich możliwości. Więcej nie dało się zrobić. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Następny dzień był ciężki. Kajakarze tylko o włos uniknęli nieszczęścia. Odendaal wpadł do wody kolejny raz, a w pewnym miejscu rzeka była zupełnie zablokowana i musieli przenosić sprzęt, obijając sobie wszystkie kości. Nazajutrz Piotr Chmieliński zwołał zebranie całej grupy. Według niego przyszedł czas, aby poruszyć temat współzawodnictwa z zespołem, który wystartował z La Angostury, i dostosować do tego plany. Muszą posuwać się szybciej. Nie po to przyjechał do Ameryki Południowej, aby dać się na Amazonce wyprzedzić. Jeśli nie zamierzają być pierwsi, to on wraca do domu. Właśnie tej chwili Biggs się obawiał. Nie chciał wyścigu na trasie do morza. Dla niego była to podróż rzeką, wyprawa eksploracyjna, przygoda, którą się przeżywa z przyjaciółmi. Wyścigów miał już dość. Z drugiej jednak strony, jeśli chcieliśmy jako pierwsi przepłynąć Amazonkę od jej źródła do ujścia, to należało się pospieszyć. Jego obowiązkiem zaś, jako przewodnika na rzece, było zrealizowanie wytyczonego celu. I wtedy zaczęło się szaleństwo. Jerome Truran wyraził swoją opinię o tak zwanym wyścigu. Jeśli Odendaal traktował swoje długie "przenoski" - nie tylko wokół Czarnego Kanionu, lecz przez większość trasy - jako równoważne ze spływem, jeśli uważał, że pokonanie najważniejszego odcinka rzeki na ośle było słusznym rozwiązaniem, to dlaczego pozostali kajakarze ryzykowali życie na rzece? Po co w ogóle płynąć? Dlaczego nie nająć tragarzy z osłami i ścigać się na lądzie? Albo dlaczego, u diabła, nie polecieć samolotem aż nad ocean? Stąd konkluzja, że jeśli rzeczywiście zamierzają wyprzedzić konkurencyjną grupę, to Odendaala trzeba wyeliminować. On po prostu nie jest w stanie płynąć kajakiem. Jest jak turysta na jednej z wycieczek, jakie Truran prowadził w Afryce Południowej. Truran, Biggs i Chmieliński "wygładzali" dla niego rzekę, taszczyli jego sprzęt i pomagali mu pokonać te kilka katarakt, przez które zdecydował się płynąć. To, że Odendaal przypisze sobie zasługę spłynięcia rzeki, podczas gdy ich trzech toczyło boje z Apurimakiem, jest po prostu oburzające. W istocie - tak jak to widział Truran - rzeka absolutnie nie była miejscem dla Odendaala. On nienawidził spływu. Kiedy znalazł się na wodzie, na jego twarzy malowała się udręka i strach. Truran wyraził nadzieję, że - przez wzgląd na dobro wyprawy - Fran~cois Odendaal w końcu zechce pokazać się z lepszej strony, jak tego po nim wszyscy oczekują. Jeśli chciał, aby Truran pomógł mu dostać się na dół, opiekując się nim jak dzieckiem, to wszystko w porządku, bo Trurana nigdy nie byłoby stać na taką podróż. Jednak pieniądze Odendaala mogły kupić tylko jego umiejętności, a nie współudział w kłamstwie. Zdruzgotany Odendaal zwrócił się do Biggsa. Ten jednak - mimo że wyprowadzony z równowagi wybuchem Trurana - był również zdenerwowany postawą Odendaala. Przez sześć lat starał się mu pomóc opanować przynajmniej podstawowe umiejętności kajakarskie. Odendaal wiedział, jak niebezpieczny może być Apurimac, lecz nie przygotował się odpowiednio do spływu. Teraz jego braki narażały wszystkich na niebezpieczeństwo. Biggs zostawił Odendaala samemu sobie na cały dzień, lecz wieczorem odbyli szczerą rozmowę, aby wyjaśnić różnice poglądów. Tymczasem Odendaal namawiał Chmielińskiego, aby Trurana usunąć z wyprawy. W innych okolicznościach Chmieliński prawdopodobnie zgodziłby się z jego sugestią. Gdyby był jedynym szefem wyprawy, nie tolerowałby takich buntowniczych nastrojów. Lecz w tej sytuacji nie był pewien, co należało zrobić. Po pierwsze Chmieliński nigdy jeszcze nie spotkał kajakarza o takich umiejętnościach i takiej odwadze jak Truran. Z biegiem rzeki napotykali na najtrudniejsze odcinki, z jakimi kiedykolwiek mieli do czynienia. Lecz Truran byt w swoim żywiole. Górska rzeka tętniła życiem. Jeśli ktoś był wystarczająco dobry - pewny siebie, wprawny i mocny - stawał się częścią jej żywiołu, przyswajał sobie jej rytm. Truran był właśnie taki, a nawet lepszy. To nie przypadek, że tylko on spośród całej czwórki nie rozstał się jeszcze ze swoim kajakiem i nie musiał płynąć wpław, zdany na łaskę Wielkiego Mówcy. Za sprawą Trurana Chmieliński udoskonalił swoją technikę, a przy tym wiedział, że zespół będzie mógł posuwać się szybko, gdy poprowadzi go Truran. Szybkość zaś była teraz najistotniejsza w przekonaniu Polaka. Dla niego wiadomość o drugiej grupie na rzece upodobniła naszą ekspedycję do wyścigu Amundsena i Scotta w drodze do bieguna południowego. Chmieliński chciał zwiększyć tempo wyprawy z innego jeszcze powodu. Przed rokiem w stanie Wyoming otrzymał telefoniczną wiadomość, której oczekiwał od miesięcy. Kiedy opuszczał Polskę w 1979, był zakochany w dziewczynie o imieniu Joanna. Zamierzali się pobrać, lecz uzgodnili, że odłożą ślub aż do powrotu Chmielińskiego. Rok później udało im się spotkać na krótko w Nowym Jorku, lecz niedługo potem w Polsce wprowadzony został stan wojenny i Joanna nie mogła opuścić kraju. W 1984 roku dowiedziała się o możliwości wyjazdu za granicę z wycieczką turystyczną. Napisała o tym do Chmielińskiego; ten porozumiał się ze starym przyjacielem z Krakowa - prałatem, który był prawą ręką papieża. Przyjaciel rozpoczął przygotowania do ślubu w Watykanie. Po dwóch miesiącach Joanna zadzwoniła do USA: była we Włoszech. Dwadzieścia cztery godziny później Chmieliński wylądował w Rzymie i w kilka dni byli po ślubie. Sam papież udzielił im błogosławieństwa. Zaczęli starać się o legalny wyjazd Joanny z Polski. Złożyli wnioski w Watykanie, w ambasadzie USA i w polskiej ambasadzie. Joanna wróciła do Polski. Chmieliński do USA. Ciągle wynikały jakieś opóźnienia i przeszkody. Nie widział się z nią od tamtej chwili i upłynęły już miesiące od ich ostatniej rozmowy telefonicznej. Wreszcie okazało się, że Joanna ma przybyć do Stanów Zjednoczonych niedługo po przewidywanym zakończeniu spływu Amazonką. Chmieliński musiał ją odebrać z lotniska; ten plan był jednak zagrożony. Opóźnienie tempa zespołu przez Odendaala już stanowiło duży problem, lecz jeśli odłączyłby się on od pozostałych kajakarzy i zdarzyłby mu się jakiś ciężki wypadek, wyprawa utknęłaby w miejscu. Najlepiej byłoby dla wszystkich - myślał Chmieliński - gdyby Odendaal opuścił rzekę na dobre. Z drugiej jednak strony potrzebował go. Miał okazję podczas wyprawy nauczyć się czegoś o filmowaniu i pewnego dnia mogło mu się to przydać. Chmieliński zawarł kiedyś z Odendaalem umowę i musiał jej przestrzegać. Lecz uznał, że wyeliminowanie doświadczonego i odważnego Trurana naraziłoby wszystkich na niebezpieczeństwo. Kajakarze ruszyli więc dalej w pełnym składzie. Po południu dopłynęli do Pillpinto i spotkali się z grupą pieszą. Koniec szlaku 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Jak wynikało z naszych map, wyjście z Czarnego Kanionu było długie i strome. Zaraz za San Juan mieliśmy się wspiąć 600 metrów do góry ścianą kanionu, a potem przekroczyć przełęcz na wysokości 4200 metrów. Spodziewaliśmy się, że będzie ona pokryta śniegiem, co oznaczało znowu "czas koki". Przyzwyczailiśmy się już do dużych wysokości, lecz takie trudne wspinaczki ciągle jeszcze pozbawiały nas tchu i powodowały bóle głowy, a - jak Keczuanie odkryli wieki temu - liście koki są świetnym środkiem tonizującym. Czytałem wiele opinii potępiających za to miejscową ludność, ale podejrzewam teraz, że większość z nich pisana była przez posiadaczy samochodów. Na trasie spotkaliśmy kobietę, która dała nam garść liści i kawałek llipty. Kiedy Leon zapytał ją o drogę do Toccorani, wskazała prosto w niebo i roześmiała się piskliwie - jak to czasem robią Keczuanie; ich śmiech jest tym bardziej przejmujący, że tak rzadko się go słyszy. Andy są miejscem zdumiewających kontrastów: temperatura może się tu zmienić o dwadzieścia stopni Celsjusza w ciągu paru minut; płaskowyże wybrzuszają się znienacka monolitycznymi formacjami geologicznymi; rzeki eksplodują raczej, niż płyną. Najbardziej zaskakują miejsca, w których ludzie zaklinowali swoje siedziby w przemyślny sposób, jakby czepiając się skalnych występów. Każda wioska w Czarnym Kanionie ma niepowtarzalny koloryt i odrębną, wyraźnie wyczuwalną atmosferę. Hueco jest sędziwe i samotne, Surimana - posępna, niepewna własnej tożsamości i zepsuta posiadaniem drogi, San Juan jest zasobne i gościnne. W drodze do przełęczy minęliśmy Toccorani, w którym znajdowało się dobrze utrzymane boisko do gry w piłkę nożną, a prawie przy każdej chacie stał koń. Wielkość i wygląd koni były imponujące; robiło to takie wrażenie, jakby na podjeździe każdego amerykańskiego domku jednorodzinnego stał mercedes benz. Obecność boiska sugerowała nadmiar wolnego czasu, a w Andach oznacza to również sposobność przyglądania się obcym. Okrążyliśmy Toccorani, przekroczyliśmy przełęcz i wypluliśmy nasze prymki koki na napotkaną tam apachitę. Przebrnęliśmy przez śnieg, a potem zeszliśmy na dół do smutnej, opuszczonej miejscowości Santa Lucia. Składała się z pięćdziesięciu chat skupionych razem, ściana przy ścianie, i usadowionych sześćset metrów nad Apurimakiem, jak ambona ulepiona z gliny. We wsi nie było nikogo. Wszyscy poszli w pole, bo zaczął się sezon upraw. Po drugiej stronie kanionu błyszczały w słońcu blaszane dachy. Była to Omacha, odległa o parę kilometrów w linii prostej, lecz aby się tam dostać, musielibyśmy wspiąć się z powrotem do Surimany, przekroczyć rzekę i zejść ścieżką po drugiej stronie kanionu. Droga zajęłaby nam tydzień. Rozległość tego kraju jest zwodnicza. Warunki nie sprzyjają utrzymywaniu więzi. Skupiają natomiast wszystko w małe odosobnione światy. Pomiędzy krawędziami kanionu stężały czarne chmury, wzmagając jeszcze wrażenie pustki i izolacji wyludnionej osady. Ruszyliśmy szlakiem do góry. Zaczął padać deszcz, lecz wkrótce przestał. Morze kłębiastych chmur zasłoniło widok rzeki. Z ich bieli wyrastały czarne ściany kanionu i w miarę jak pokrywał je śnieg, zaczęły jaśnieć wraz ze szczytami gór po przeciwnej stronie. W dali za nimi niebo mieniło się tysiącem odcieni purpury. Kolory mieszały się tam tak powoli i delikatnie, że nie mogąc skupić na nich wzroku, czułem, jakbym tracił równowagę i leciał w dół. Po chwili z tej purpurowej zorzy wyłoniło się słońce i stanęło pomiędzy dwoma wierzchołkami gór. Usiedliśmy na kamieniu, aby zjeść po kawałku czekolady. Kanion ponownie nawiedziła burza, polała nas deszczem i przeszła. Słońce pojawiło się znowu, przeświecając przez chmury po to tylko, aby zaraz zajść. Z dna kanionu podnosiły się kominy zimnej mgły. Te meteorologiczne cuda, budzące zachwyt i grozę, nadawały górom mistyczny nastrój. Jak większość podróżnych, którzy napotykają tajemniczy zakątek, mieliśmy wrażenie, że odkrywamy to miejsce pierwsi w dziejach ludzkości. Lecz oto tam w dole, koło kilometra od nas, zobaczyliśmy maleńką chatę, przylegającą do półki skalnej. Na naszej mapie znajdowała się w tym punkcie odpowiednia kropka. Chata była tam przynajmniej od trzydziestu lat, a może od stuleci. Nie zdołaliśmy dotrzeć tego wieczoru do Huayque. Rozbiliśmy obóz na jedynym równym skrawku ziemi, jaki znaleźliśmy, czyli na samym środku szlaku. Jeden z moich przyjaciół napisał kiedyś: "Podróże zawężają horyzonty". Przenoszenie się z miejsca na miejsce i troska o jedzenie i schronienie stają się bardzo absorbującym zajęciem. W ciągu trzech tygodni - od czasu, gdy wysiadłem z ciężarówki w Lari i postawiłem po raz pierwszy stopę na trasie - Andy odarły mnie z nadmiaru pragnień. Spałem na szlaku, jadłem, cokolwiek wpadło mi w ręce, i podróżowałem najstarszym i najprostszym sposobem, jaki zna człowiek. Aby zmniejszyć ciężar naszego bagażu, zamiast namiotów mieliśmy teraz ze sobą tylko tropik dla ochrony przed deszczem. Spieszyliśmy się, aby go rozłożyć, zanim nadejdzie burza, i stłoczyliśmy się w nim w nadziei, że uchroni nas od przemarznięcia. Nasze obawy były niepotrzebne. Mimo że całą noc sypał śnieg, temperatura naszych ciał spowodowała taką kondensację wilgotności pod plastikiem, że zrobiło się nie do zniesienia. W samym środku nocy Leon wyskoczył na zewnątrz jak oparzony, wlokąc za sobą śpiwór. Po pięciu minutach wrócił nagi, mokry i dygocący z zimna, a przy tym ciągle jeszcze się nie obudził. Bzdak wytarł go i ubrał w ciepłą bieliznę. Potem ja i Durrant położyliśmy go pomiędzy sobą i ogrzewaliśmy własnym ciałem przez pół godziny, aż przestał się trząść i zaczął oddychać głęboko i miarowo. Jak powiedział nam rano, śniło mu się, że był Supermanem. Był koniec września, lecz pory roku w Andach zmieniają się nie tylko zależnie od czasu, ale i od wysokości. Następnego dnia opuściliśmy zimę i wkroczyliśmy ponownie w wiosnę, idąc przez dywan stokrotek, płomiennoróżowych bromelii, dzikich ziemniaków o niebieskich kwiatach i przez aromatyczne gaje eukaliptusów, które sadzi się w pobliżu osad w ramach zalesiania terenu. Huayque też nas zaskoczyło. Przez wioskę biegły brukowane ulice i kamienny kanał, którym płynęła woda, a także - sądząc z widoku, jaki sobą przedstawiał - wszystko, co było w stanie się na niej unosić. Ale największą rewelację stanowiły domy: miały dwie kondygnacje. Takich jeszcze dotąd nie spotkaliśmy. Zbudowane jednak były z keczuańską wyobraźnią. Przypominały wesołe miasteczko lub dekoracje filmowe w Hollywood, gdzie wszystko jest trochę mniejsze niż w rzeczywistości. Stanąłem przed jedną z takich piętrowych lepianek i wyciągając rękę, dosięgnąłem górnych okiennic drugiej kondygnacji. W naszym kierunku szła kołyszącym krokiem starsza kobieta. Była zgięta wpół i ubrana w brudne szmaty, a siwe włosy opadały jej poza talię w niedbale splecionym warkoczu. Miała tylko jeden ząb na środku u góry. Zawołała nas i podsunęła pod nos dzbanek z brązową chichą. Piwo wyglądało ohydnie, jak wyciek z glinianego rowu. Bzdak, Durrant i ja odmówiliśmy, lecz zawsze uprzejmy Leon przyssał się do dzbanka. - Musisz tu zostać na noc - powiedziała kobieta. Leon wskazał na mnie: - On zostanie, jeśli będzie mógł spać z wybraną dziewczyną. A Bzdak spytał: - Czy są w wiosce dziewczęta, które chciałyby mieć dzieci z obcymi? - O tak - odpowiedziała, kiwając głową z powagą. - Jest kilka takich młodych dziewcząt. Przestraszyłem się. Młode Keczuanki o posągowej urodzie mogły złamać komuś serce jednym spojrzeniem. Ale pomysł uprawiania miłości w zapchlonej chacie na glinianej podłodze, w czasie gdy matka gotuje kukurydzę na otwartym ogniu, a ojciec ostrzy maczetę - to nie był romans moich marzeń, zwłaszcza że poznałem już zmienne i czasami gwałtowne usposobienie miejscowej ludności. Ulotniłem się szybko. Opuszczając wioskę, spotykaliśmy kobiety i mężczyzn wracających z pól z pługami i popijających prosto z butelek aguardiente»* i ca~nazo. O dwie godziny drogi za wsią ciągle widzieliśmy ludzi schodzących zboczami, jak woda po deszczu. Półtora kilometra w górę i w dół rozciągały się rzędy tarasowych pól, które cięły góry jak linie na mapach topograficznych. Nie mogłem dojrzeć ani jednego kawałka nie uprawionej ziemi. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 Aguardiente - (hiszp.) brandy domowej roboty, bimber. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Mężczyźni chrząkali przechodząc obok nas, a kilku odezwało się z pozdrowieniem. Kobiety szły za nimi pospiesznie i w milczeniu. Mieli daleką drogę do domu, a jutro przed świtem znów powrócą na pola. Obozowaliśmy na pastwisku dla krów, blisko potoku. W pewnej chwili usłyszałem głośny trzask, rozejrzałem się po zboczu i zobaczyłem mężczyznę trzymającego karabin; kiedy jednak uderzył nim jeszcze raz o drzewo, okazało się, że był to ręczny pług. Zawróciłem do obozu. Zastałem tam sześciu Keczuan, którzy stali w rzędzie, podając sobie butelkę bimbru. Kilku z nich miało problemy z utrzymaniem równowagi. Jeden z mężczyzn wystąpił do przodu i wskazując na innego, który wyglądał na najstarszego z nich (choć było mi trudno ocenić wiek Indian), powiedział: - To jest porucznik z Huayque. Chciałby zobaczyć wasze upoważnienie. -Ŕ Jakie upoważnienie? -Ŕ Pozwolenie. - Pozwolenie? Na szczęście Bzdak znał ten rytuał na pamięć, jak kroki w tańcu figurowym. Wyjaśnił porucznikowi, że wizytujemy Huayque z ramienia peruwiańskiego rządu, badamy okolicę pod kątem planów filmowych i mamy nadzieję pokazać światu wspaniałości Peru. I tak dalej. W tym czasie przetrząsnąłem swój plecak i znalazłem fotokopię listu z peruwiańskiego ministerstwa turystyki. Teniente (hiszp. - porucznik) studiował go skrupulatnie i zupełnie mu nie przeszkadzało to, że trzymał go do góry nogami. - Spędzimy tutaj tylko jedną noc - powiedział Bzdak. Mężczyzna chrząknął i oddał nam papier. - Rozgośćcie się, proszę - odparł. - Nie mieliśmy zamiaru was obrazić. Baliśmy się tylko, że chcecie ukraść nam krowy. Życzył nam szczęścia, ukłonił się głęboko i poprowadził swoich ludzi gęsiego z powrotem na ścieżkę. Kilku potykało się lekko, lecz mimo to uważam, że zachowali się z naturalną godnością. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Z Huayque szlak prowadził w dół tak stromo, że paznokcie u nóg wbijały nam się w czubki butów. Następnego dnia wieczorem dotarliśmy na samo dno kanionu, do miejsca gdzie zabarwiona czerwoną gliną rzeka Chacco uchodzi do turkusowo zielonego Apurimacu. Półtora kilometra od jej ujścia, w miasteczku Acos, weszliśmy na ubitą drogę, którą jeżdżą autobusy do Cuzco. My powędrowaliśmy jednak w odwrotnym kierunku, do Pillpinto, gdzie mieliśmy spotkać się z kajakarzami. W Pillpinto Apurimac był szeroki i płytki, nie miał tej gwałtowności i siły, którą manifestował wyżej w kanionie. Samo miasteczko natomiast okazało się równie nieprzyjazne jak Yauri, Surimana czy wioska przy wiszącym moście. Obecność tłumu gapiów, którzy nie chcieli zostawić nas w spokoju, była elementem miejscowego folkloru; ale ci ludzie tutaj pozbawieni byli pogody ducha, którą obserwowaliśmy na przykład w San Juan, czy nawet w Huayque. Jakakolwiek rozmowa była niemożliwa. Siedzieliśmy na ziemi otoczeni przez gawiedź długo po zapadnięciu zmroku; gdy poszliśmy spać, ludzie zaglądali nam do namiotów, a kiedy rano otworzyliśmy je, znowu byli wokół nas. Nie znajdując lepszego wytłumaczenia, doszedłem do wniosku, że to istnienie drogi było przyczyną ich bezsilnej wrogości. Droga obiecywała tak wiele: handel, kulturę, ucieczkę, lecz dawała mało, co potwierdzał smutny wygląd wioski i jej mieszkańców. Kajakarze przybyli do Pillpinto tego samego dnia po południu. Wszyscy z wyjątkiem Trurana wyglądali na zmaltretowanych. Odendaal miał twarz spuchniętą i pokrwawioną, Chmieliński ponownie skaleczył sobie nos, Biggs był wymizerowany, a jego wesołość - wyraźnie wymuszona. W stosunkach między Chmielińskim a Odendaalem wyczuwało się napięcie (słyszałem na przykład Polaka mruczącego: "On się zachowuje na rzece jak dziecko"); wprawdzie Chmieliński nie kierował wyprawą, ale też i nie chciał się podporządkować Odendaalowi. Nie wróżyło to dla mnie niczego dobrego. Byłem pewien, że Chmieliński uważa mnie za człowieka Odendaala. To, że ciągle jeszcze pozostawałem w zespole (nie inaczej zresztą rzecz miała się z Durrant czy z Leonem), zawdzięczałem, jak sądzę, wstawiennictwu Bzdaka. Uznałem, że byłoby lepiej dla mnie, gdybym zawarł z Chmielińskim jakieś porozumienie. Próbowałem - jednak nie potrafiłem do niego dotrzeć. Podczas rozmowy był uprzejmy, lecz oficjalny. Wszystko robił z takim zaangażowaniem, jakiego nie spotykałem u innych ludzi. Kiedy obozowaliśmy wraz z kajakarzami, przyglądałem się, jak pracował nad rejestrami, mapami i notatkami (które w ciągu dnia przechowywał w wodoszczelnym plastikowym pudełku, wetkniętym głęboko w przód kajaka). Rozkładał je na jakichś sprytnie ułożonych kawałkach drewna lub na podłodze namiotu i po zapadnięciu zmroku spędzał nad nimi długie godziny przy świetle świecy. Wiedziałem od Trurana, że na rzece Chmieliński wykazywał taki sam zapał. To właśnie on nakłaniał pozostałych do pobudki przed świtem, popędzał ich do wyjścia na wodę i trzymał ich tam do późnego wieczora. Truran twierdził, że Chmieliński atakował rzekę jak wojskowy. Nie brakowało mu odwagi i mimo że jako kajakarz był samoukiem, zdradzał wspaniałe wyczucie bystrego nurtu. Miał rzekę we krwi i nie pozwalał jej się zastraszyć. Szanował ją, jak generał szanuje godnego przeciwnika: rzeka była czymś do zdobycia. Chmieliński przygotowywał się codziennie do drogi jak do boju. Wstawał pierwszy, pierwszy się pakował, był ze swoim kajakiem pierwszy na wodzie. Jego codzienny ubiór stanowiły długie polipropylenowe obcisłe kalesony, podkoszulek i schludne szorty. Zestaw ten był niezmienny i tak świeży w porównaniu ze szmatami, które teraz nosili inni, aż Truran nabrał podejrzeń, że Polak miał zapasowy komplet schowany w swojej łódce. Ostatnie czynności w porannym rytuale Chmielińskiego były najwymowniejsze: przeglądając się w kieszonkowym lusterku, starannie czesał włosy i smarował się mieszanką mleczek kosmetycznych i olejków chroniących od poparzeń słonecznych; według Trurana wyglądało to dokładnie jak nakładanie barw wojennych. Następnie ciągnął za sobą kajak na Apurimac i ruszał do ataku. Następnego dnia po przybyciu do Pillpinto Chmieliński z Odendaalem nakreślili plan działań na najdłuższym odcinku podróży. Mieliśmy się ponownie podzielić na grupy, a po dziesięciu dniach połączyć przy moście wojskowym koło miasteczka Chinchaypujio. Stamtąd, korzystając z drogi gruntowej, zamierzaliśmy udać się do Cuzco, na spotkanie z Van Heerdenem i Condoritem. Po krótkiej przerwie uczestnicy ekspedycji mieli wrócić na rzekę i kontynuować podróż już tylko kajakami i górskim pontonem. Kanion jest tam zbyt stromy, aby dało się przebyć go na piechotę. Toteż zadaniem moim i Bzdaka było zostać w Cuzco, kupić żywność na pozostałe dwa miesiące wyprawy i pojechać Condoritem z powrotem w kierunku rzeki, aby dołączyć do kajakarzy przy drugim moście w Cunyac, który znajdował się około czterdziestu kilometrów za mostem wojskowym. W Cuzco byliśmy umówieni z właścicielem Condorita, który miał nas zawieźć do Cunyac i stamtąd odjechać do Arequipy. Droga do Cunyac była ostatnią, jaka dochodziła do rzeki. Następne czekały dopiero daleko w dżungli. Byłem rozczarowany tą częścią planu, która dotyczyła mnie. Mimo że nasza długa wędrówka była zupełnie nieoczekiwana, przywiązałem się już do myśli o podróży całą długością Amazonki. W dżungli miałem płynąć łódką do transportu bananów. Ale tylko ponton górski dałby mi możliwość zobaczenia kanionu na dolnym odcinku Apurimacu. Przypuszczałem więc, że z 6760 kilometrów Amazonki opuszczę tylko te czterdzieści pomiędzy mostem wojskowym i miejscem uzupełnienia zapasów w Cunyac. Uważałem tę odległość z jednej strony za nieistotną, lecz z drugiej - za znaczącą. Niemniej plan był rozsądny. Przede wszystkim nikt mi nie obiecywał, że będę cały czas na rzece. A tak przynajmniej pozostanę członkiem ekspedycji. Poza tym nie było mi znowu tak ciężko pogodzić się z losem, mając w perspektywie tydzień świeżego jedzenia, zimnego piwa i gorących pryszniców w Cuzco. Najpierw jednak nasz niepozbierany zespół B musiał się dostać do Chinchaypujio. Wyruszyliśmy z Pillpinto z plecakami wypełnionymi prowiantem na siedem dni, nie spodziewając się trudnej trasy. Z map wynikało, że równy szlak, biegnący wzdłuż rzeki, umożliwi nam szybki marsz. Uprawy tytoniu tuż za Pillpinto oznaczały urodzajną okolicę. Liczyliśmy więc, że podczas wędrówki uzupełnimy zapas żywności, aby starczyło jej nam na dziesięć dni. Nie chcieliśmy iść nową drogą z Pillpinto do stolicy prowincji - Paruro. Droga ta prowadziła doliną po drugiej stronie ściany kanionu. Jednak Keczuanie woleli ją i dlatego przestali korzystać ze szlaku biegnącego wzdłuż rzeki. Kilka kilometrów za Pillpinto szlak stał się zupełnie niewidoczny. Śmialiśmy się pierwszego dnia, kiedy napotkany w kanionie Keczuanin nalegał, żeby go nająć na przewodnika. Pod koniec drugiego dnia, podczas 750_metrowej wspinaczki pionową ścianą kanionu, nie było już nam do śmiechu. Niektóre odcinki trasy wymagały podciągania się na rękach, typową techniką alpinistyczną. Każdy z nas - oprócz Durrant, która po dwóch tygodniach na szlaku stała się wytrawną turystką - doświadczył niebezpiecznych upadków i do wioski Colcha dotarliśmy z otwartymi ranami. Colcha okazała się przyjazna, spokojna i na keczuański sposób niewzruszona. Jakaś życzliwa rodzina zagarnęła nas na swoje podwórko i służyła pomocą, kiedy Durrant czyściła nam rany. Ugoszczono nas chichą, gotowaną kukurydzą, jajkami i kapustą, i oznajmiono, że jesteśmy idiotami, idąc wzdłuż rzeki. Jeśli nam się wydaje, że ostatni odcinek był trudny, to ciekawe, co powiemy o następnym. Po tym ostrzeżeniu zdecydowaliśmy się trzymać blisko górnej krawędzi kanionu. Jego dno tymczasem zagłębiało się coraz bardziej w ziemię. Po kilku dniach oddaliliśmy się od linii rzeki o jakieś 800 metrów i jednocześnie byliśmy 1900 metrów powyżej jej poziomu. (Dla porównania Wielki Kanion Kolorado osiąga maksymalną głębokość 1600 metrów, lecz w najwęższym miejscu ma sześć i pół kilometra). Nowa okolica była z jednej strony bardziej niedostępna, a z drugiej - lepiej zagospodarowana niż jakakolwiek z dotąd napotkanych. Miejscowości, takie jak Paruro, Paccaritambo, Huanoquite, do których prowadziła droga, wydawały się prawie nowoczesne w porównaniu z prymitywnymi osadami górnego kanionu. Ulice Paruro były oświetlone, a Bzdakowi udało się kupić banany, które były pierwszymi świeżymi owocami, jakie jedliśmy od miesiąca. Nikt z mieszkańców Paccaritambo nie wiedział, gdzie znajdują się święte groty, z których wyszli mityczni założyciele państwa Inków. W Aravito natknęliśmy się na kolonię keczuańskich żydów. Był sobotni ranek i z odległości prawie dwóch kilometrów słyszeliśmy ich zawodzenia. Se~nor Apasas, dystyngowany, dobrze prosperujący Keczuanin (miał wszystkie zęby i nosił skórzane buty), wyjaśnił nam, że przez osiem lat mieszkał tu rabin i wielu ludzi w wiosce przeszło wówczas na judaizm. Bzdak stwierdził, że takie masowe nawrócenie wydaje mu się nieprawdopodobne. Se~nor Apasas odrzekł bez cienia cynizmu: "Dla rozrywki jesteśmy zdolni do wszystkiego". Jednak poza obszarem wiosek okolica była tak dzika, jak tylko to możliwe w peruwiańskich Andach. Jastrzębie i orły nie poruszały się, kiedy mijaliśmy je na wysoko położonych przełęczach. Ścieżki zaznaczone na naszych mapach często już nie istniały. Nieliczni osiadli tu ludzie przez mieszkańców wiosek nazywani byli bravos, co dosłownie znaczy "zuchwalcy", a nawet coś więcej. Bravos to nieczyste duchy, uzbrojeni szaleńcy, którzy mogliby nas pożreć, jak kazano nam wierzyć. Oczywiście sprawy miały się zupełnie inaczej. Żyjący na odludziu Keczuanie byli przeważnie ludźmi skromnymi i cichymi, którzy niczego więcej nie chcieli prócz spokoju. Niewielu z nich znało hiszpański, jednak czuli się w obowiązku wskazywać nam drogę, kiedy błądziliśmy - a zdarzało nam się to często, gdyż nie istniały ani drogi, ani drogowskazy, a szlaki były niewidoczne. Nie rozumieliśmy naszych przewodników, a oni mówili coraz szybciej w nadziei, że wzajemny brak porozumienia da się przezwyciężyć obfitością informacji. Niejeden raz opuszczaliśmy stojącego na zboczu zirytowanego Keczuanina, który wskazywał nam wszystkie możliwe kierunki, gadając bez przerwy - lecz nadaremnie. Bardziej jednak utkwiła mi w pamięci inna scena: dwie przykucnięte Keczuanki obserwują nas, gdy schodzimy łysym stokiem góry. Patrzą na nas co najmniej przez godzinę, a my zbliżamy się do małej doliny, gdzie stoją dwie lepianki. Kobiety spoglądają na nas ze strachem, lecz nie ruszają się z miejsca, dopóki nie zajrzą nam w oczy; wtedy odwracają się plecami i pozostają nieruchome i milczące jak kamień. Mijamy je w odległości kilku metrów, a potem zaczynamy wchodzić na sąsiednie zbocze. Dopiero wówczas jedna z nich krzyczy: "Hola, viracochas". Wirakoczę, uważanego za istotę najwyższą i stwórcę Inków, kojarzono z morzem i białym człowiekiem. Dlatego na początku Inkowie myśleli, że brutalni konkwistadorzy byli wysłannikami ich boga. Mimo że słowo to używane jest obecnie powszechnie w znaczeniu "pan", przeszły mnie ciarki. Rzeka wezbrała i jej nurt był teraz szybszy. Trzej kajakarze radzili sobie dobrze, lecz Odendaal prawie przestał płynąć. Zatrzymywał się nawet przed małymi spadkami i najczęściej wybierał "przenoskę". Czasami udawało mu się nająć miejscowych ludzi i juczne zwierzęta do przenoszenia sprzętu, co przyspieszało sprawę. Jednak na dzień przed dopłynięciem do mostu wojskowego Biggs zdecydował, że sytuacja musi ulec zmianie. Za mostem kanion zrobi się znacznie bardziej stromy i węższy, i rzeka stanie się bardziej niebezpieczna. "Przenoski" będą o wiele trudniejsze, a może w ogóle niemożliwe. Chmieliński z Truranem ruszyli do przodu, a Biggs zatrzymał się z Odendaalem i trenował z nim "eskimoskę", czyli technikę pozwalającą kajakarzowi na wyjście spod wody bez opuszczania kajaka. W spływaniu górskich rzek o wysokim stopniu trudności»* jest to manewr równie ważny, jak w baseballu dla zawodowego gracza istotne jest złapanie piłki. Biggs wielokrotnie ćwiczył z Odendaalem przewrotkę. Uczył go też ślizgu przodem na prąd i ślizgu tyłem na prąd - podstawowych technik umożliwiających bezpieczne trawersowanie katarakt. Biggs wierzył w swojego przyjaciela i jego pomoc podniosła Odendaala na duchu. Rankiem był on raźniejszy i silniejszy niż kiedykolwiek dotąd. Wydawało się, że praca Biggsa dała efekty. Kilka kilometrów powyżej mostu postanowili jeszcze raz przećwiczyć ślizg przodem na prąd. Odendaal przegapił "cofkę", na której miał się zatrzymać, wywrócił się, nie zdołał wykonać "eskimoski" i został wciągnięty w sam środek katarakty. Kiedy wypłynął, jego twarz była zalana krwią. - Pomóż mi - wykrzyknął. - Sam nie dam rady. Udało mu się jednak wydostać na brzeg. Kiedy Biggs dotarł do niego, Odendaal trzymał się za głowę i miał głębokie rozcięcie na brodzie. Tim zgolił szczeciniasty zarost wokół rany, potem oczyścił ją i zabandażował. Było mu przykro z powodu cierpienia przyjaciela i obawiał się, że ten wypadek mógł znowu pozbawić Odendaala pewności siebie. Po odpoczynku w Cuzco wejdą w najmniej znaną, najbardziej niedostępną część rzeki. Co tam może się stać z Odendaalem? 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Cuzco jest najstarszym spośród zamieszkanych miast na półkuli zachodniej. Położone w urodzajnej zielonej dolinie, stanowi mozaikę trzech kultur. Ma brukowane ulice i zagadkowe kamienne mury, a wokół niego wznoszą się wspaniałe szczyty. Historia jest w Cuzco obecna na każdym kroku: na tym samym placu, na którym Hiszpanie zamordowali Tupaca Amaru, jeszcze dziś mogą człowieka przejść ciarki; nadal odprawia się msze w kościołach, w których Hiszpanie łączyli się w komunii ze swoim Bogiem. Cuzco ma atmosferę wielkiego miasta, mimo że tuż za jego granicami rozciąga się wiejski pejzaż. Bez problemu można tu kupić zimne piwo i amerykański burbon oraz znaleźć hotel z gorącymi prysznicami i prześcieradłami na łóżkach, fotokopiarkę, telefon, płyty Michaela Jacksona i takie pisma jak "Time", "Newsweek" czy "International Herald Tribune". W październikowy wieczór można się tu dowiedzieć więcej o rozgrywkach o Puchar Świata niż o zbiorach andyjskich ziemniaków. Dla nas jednak Cuzco było tylko miejscem do jedzenia, spania i obaw o dolny Apurimac. Chmieliński naradził się ze swoim przyjacielem Edwinem Goycocheą, który znał górskie rzeki i miał tu spółkę pontonową "Rio Bravo". Goycochea trzy razy pokonał pontonem czterdziestokilometrowy odcinek Apurimacu poniżej mostu wojskowego, lecz po konfrontacji z rewolucjonistami ze Świetlistego Szlaku zaprzestał spływów. Na Apurimacu nie był już od dwóch lat. Od tamtego czasu konflikty nasiliły się; większa część terenów dolnego biegu rzeki objęta została stanem wojennym i dostęp do niej był zamknięty. Nikt w Cuzco nie potrafił powiedzieć, czego można się spodziewać pomiędzy drugim mostem w Cunyac i osadą Luisiana, oddaloną od niego o trzysta dwadzieścia kilometrów. Mówiono, że sąsiadująca z nią osada Villa Virgen została wysadzona w powietrze przez rewolucjonistów, a później przez wojsko. Istniały fragmentaryczne relacje z kilku poprzednich wypraw na te tereny. W 1953 roku Francuz Michel Perrin i jego przyjaciółka z Limy Teresa Gutierrez spuścili drewniany kajak na rzekę przy moście w Cunyac. Chcieli otworzyć nową drogę do dżungli i tym samym propagować osadnictwo w rejonach dolnego Apurimacu. Po dwóch dniach straszliwe katarakty zmusiły ich jednak do opuszczenia spienionych wód. Wyszli z kanionu, udali się w dalszą drogę lądem i przewędrowawszy sto trzydzieści kilometrów, ponownie zeszli na rzekę. W ciągu paru minut ich kajak wywrócił się do góry dnem. Gutierrez utonęła, a Perrin po trzydziestu dniach bezowocnych poszukiwań przyjaciółki opuścił Apurimac ze złamanym sercem i nigdy już na niego nie powrócił. Około dwudziestu lat później J. Calvin Giddings podjął próbę spływu przez Czarny Kanion, która też zakończyła się fiaskiem. Mimo porażki po roku wrócił na Apurimac. Jego pięcioosobowy zespół rozpoczął spływ w Pillpinto i wylądował bez szwanku w Luisianie, opowiadając o budzącym grozę wąwozie, nazywanym Otchłanią Acobamba. Nie spotkali tam żywej duszy. Musieli przenosić sprzęt na duże odległości; na pewnym odcinku transportowali swoje łódki przez pięć dni, nie znajdując miejsca, w którym mogliby je spuścić na wodę. W nocy sypiali w kaskach z obawy przed spadającymi kamieniami. Warto zauważyć, że cel, jaki sobie postawił Giddings, był zupełnie inny niż ten, który przyświecał Perrinowi: "Wkrótce zapora w górach skieruje wody Apurimacu poprzez kontynentalny dział wód na suche równiny wzdłuż Pacyfiku. Jednakże większa część rzeki jest ciągle nie skażona cywilizacją i jej kanion pozostaje jednym z najdzikszych na świecie. Podejmując moje przedsięwzięcie, chciałem udowodnić - dopóki było to jeszcze możliwe - że ta rzeka jest źródłem prawdziwych wartości, nie tylko tych związanych z energetyką i rolnictwem". Pod koniec lat siedemdziesiątych amerykański przewodnik kajakowy John Tichenor prowadził trzy ekspedycje krótkimi odcinkami kanionu. Podobnie jak Giddings, opowiadał on o morderczym wąwozie, z którego od pewnego miejsca nie istniało już inne wyjście oprócz spływu samą rzeką. Inna zarejestrowana próba wejścia na Apurimac dokonana została w 1976 roku przez niemiecki zespół mający świetne wyposażenie i zaplecze finansowe. Przewodnik zespołu utonął po trzech minutach od spuszczenia kajaka na wodę. Jeśli chodzi o mapy, seria świetnych peruwiańskich map topograficznych w skali 1»/#100.000, używanych przez nas na trasie od źródła do Cuzco, obejmowała tereny do mostu w Cunyac. Potem zespół kajakarzy będzie miał już tylko mapy wątpliwej dokładności. Odendaal pokazywał mi je w Stanach Zjednoczonych. Chmieliński oceniał, że powinni dostać się do Luisiany za trzy do czterech tygodni, zakładając, że wszystko pójdzie dobrze. Musiał brać pod uwagę to, że kiedy znajdą się w wąwozie, będą zdani tylko na siebie. Goycochea widział szansę dostarczenia im żywności z wioski Cachora, położonej wysoko na krawędzi kanionu, i zaoferował w tej sprawie usługi swojej spółki. Na mapie znajdowała się jeszcze jedna osada - Triunfo - w samym sercu wąwozu, lecz nikt w Cuzco niczego o niej nie wiedział. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Do zespołu rzecznego dołączył w Cuzco Jack Jourgensen - Ŕ pięćdziesięciojednoletni milioner ze stanu Wyoming, który dorobił się majątku własnymi siłami. Był głównym sponsorem wyprawy. Jourgensen poznał Chmielińskiego i Bzdaka w Casper i spłynął z nimi kiedyś pontonem kanion Colki. Wiedząc o zainteresowaniu Jourgensena filmami dokumentalnymi, Chmieliński porozumiał się z nim, kiedy upadła transakcja z brytyjską spółką telewizyjną. Jourgensen wraz ze wspólnikiem Bryce.em Andersonem zgodzili się finansować film Odendaala o spływie Amazonką i do pewnego stopnia także samą wyprawę. W zamian za to Odendaal na krótkim odcinku rzeki miał włączyć Jourgensena do swojego zespołu filmowego. Uwieńczył to przymierze, nazywając wyprawę imieniem Jourgensena, Andersona i swoim własnym. Chmieliński i Odendaal byli zachwyceni przyjazdem Jourgensena z grubym portfelem. Po dwumiesięcznym pobycie w Peru ekspedycji groziło bankructwo. Pieniądze zgromadzone przeze mnie, podobnie jak fundusze, które Jourgensen dał Odendaalowi jeszcze w Stanach, dawno się skończyły. Przed wyjazdem z Arequipy Odendaal zebrał nas wszystkich razem i powiedział, że aby kontynuować ekspedycję, potrzebuje naszych własnych pieniędzy. Dla większości z nas (dla mnie też) oznaczało to przekazanie zasobów odłożonych na nieprzewidziane wydatki. Pieniądze stały się drażliwym punktem w stosunkach pomiędzy Odendaalem i Chmielińskim. Odendaal niezbyt znał się na księgowości i wkrótce po opuszczeniu Arequipy przydzielił to zadanie skrupulatnemu Polakowi. Kiedy jednak ten usiłował zaprowadzić porządek w rachunkach, tracił cierpliwość z powodu nonszalanckiej - jak uważał - postawy Odendaala w kwestii finansów. Wyposażenie zakupione na wyprawę nigdy nie dotarło do Peru. Fundusze przeznaczone na samą ekspedycję zostały wydane na film. To, że Odendaal nie wniósł swoich własnych pieniędzy na cele wyprawy, jeszcze bardziej oburzyło Chmielińskiego i po dotarciu do Cuzco nie zatrzymali się nawet w tym samym hotelu. Chmieliński zakwaterował się z Biggsem i Truranem, a Odendaal - zupełnie sam. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Tymczasem po konsultacji z Edwinem Goycocheą Chmieliński zaproponował, aby spuścić na rzekę dwa górskie pontony. Jeden z nich Chmieliński przechowywał w Cuzco, a drugi pożyczyłby od Goycochei. Miał też dostać od niego przewodnika na pierwszy, czterdziestokilometrowy odcinek rzeki. Dwa pontony były w stanie pomieścić całą żywność, wyposażenie i uczestników wyprawy, z wyjątkiem Biggsa i Trurana, którzy mieli płynąć kajakami. Dzięki temu obaj z Bzdakiem uniknęlibyśmy siedzenia w Cuzco. Goycochea zaoferował też ciężarówkę z kierowcą, która zawiozłaby nas z powrotem na Apurimac. Miała to być nasza ostatnia podróż samochodem. W związku z tym po pięciu tygodniach wiernej służby Condorito został wyposażony w komplet zupełnie nowych opon i powrócił wraz ze szczerymi podziękowaniami do peruwiańskiego przyjaciela Chmielińskiego, Antonia Vellutina, który spotkał się z nami w Cuzco. Następnie zredukowaliśmy wyposażenie do minimum (każdy mógł zabrać tylko mały worek z osobistymi rzeczami), o świcie załadowaliśmy ciężarówkę Goycochei i czekaliśmy na naszego przewodnika. Ranek zamienił się w popołudnie, zamknięto sklepy, miasto odpoczywało. O zmierzchu sklepy otwarto ponownie. Dostaliśmy wiadomość zarówno podnoszącą na duchu, jak i niepokojącą: szwajcarski zespół opuścił rzekę. Jeden z mężczyzn doznał poważnych obrażeń. Według doniesień, spadający głaz zmiażdżył mu nogę. Nie rozmawialiśmy na ten temat. Zapadła noc, a nasz przewodnik nie pojawił się. Dotarła do nas następna wiadomość: przewodnik zniknął z Cuzco. Nie chciał płynąć Apurimakiem - żadnym odcinkiem tej rzeki. Było za późno na zmianę planów. Rankiem udaliśmy się w drogę bez niego. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 Część druga - Górskie rzeki 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Część druga 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Górskie rzeki 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Spotkanie z Wielkim Mówcą 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 O świcie wyruszyliśmy na zachód; na początku posuwaliśmy się wolno do góry urodzajną zieloną doliną, potem przejechaliśmy przez przełęcz na wysokości 4100 metrów i wreszcie opuściliśmy się równie wolno w brązowy gąszcz kanionu Apurimacu. W Chinchaypujio - ostatnim miasteczku przed zejściem na dno kanionu - zaopatrzyliśmy się w tabliczki czekolady, kieszonkowe lusterka, chustki na głowę, papier toaletowy, mydło, środek odstraszający owady i pisco. Brak tych luksusów na rzece dałby nam się boleśnie we znaki. Następnie skierowaliśmy się nad Apurimac. Mimo że przybyliśmy tam krótko po południu, było już po zachodzie słońca. Przemyślawszy całą sprawę - a kilku z nas to zrobiło - łatwo było uzmysłowić sobie niedorzeczność naszych planów. Zamierzaliśmy rzucić wyzwanie najzdradliwszemu odcinkowi jednej z najbardziej niebezpiecznych górskich rzek na tej planecie. Na dodatek byliśmy przecież zespołem nowicjuszy. Wprawdzie Chmieliński i Bzdak mieli doświadczenie w spływach pontonem, a Truran i Biggs byli wytrawnymi kajakarzami, lecz Odendaal z Jourgensenem dopiero poznawali górskie rzeki, a cała reszta - Leon, Durrant, Van Heerden i ja - nie miała żadnego pojęcia o tym, co nas czeka. To, że nie zastanawialiśmy się zbyt długo nad tymi oczywistymi prawdami, było zasługą pisca. Po rozbiciu obozu pośród pokrzyw i kaktusów Bzdak wydobył trunek z worka i zaczęliśmy wznosić toasty za rzekę, za zimną andyjską noc i za gwiazdy. A potem wypiliśmy za naszą niebezpieczną wyprawę, przekonani, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, nie opuścimy rzeki do czasu, aż ona sama opuści kontynent. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Nauka techniki spływania górskich rzek jest zawsze upokarzająca. W przypadku innych tak zwanych "adrenalinowych" sportów - w narciarstwie, surfingu czy nawet wspinaczce wysokogórskiej - mistrzostwo lub jego iluzję osiąga się tylko po długotrwałym treningu, po wielu upadkach, po przezwyciężeniu zmęczenia mięśni poprzednio nie używanych, po narzuceniu sobie dyscypliny w doskonaleniu nowych i początkowo niedostatecznych umiejętności. Pokonywanie górskich rzek różni się od innych dziedzin sportu w istotny sposób. Przy odrobinie szczęścia można od razu przemierzać znaczne dystanse, często z olbrzymią szybkością. Wystarczy opanować jedynie podstawowe umiejętności i być wytrwałym w takim stopniu, jakiego wymaga jazda z górki na rowerze. Przynajmniej na początku wyczyny podczas spływu przychodzą łatwo. Reszta zależy oczywiście od rzeki, lecz podobnie jak nastolatek w samochodzie sportowym, zapomina się o tym, co stanowi prawdziwe źródło siły. Króluje arogancja. Wszystko, co się widzi i czuje, to właśnie obłok dymu, lusterka i wielki ryk, który wydobywa się spod maszyny, lub łodzi tłukącej o głazy - ale nie pamięta się o zdradliwości żywiołu. Powraca tylko jedna myśl: "Do ataku! Spłynąć wreszcie tę przeklętą rzekę!". A potem ponton może natrafić na gwałtowny uskok, na przykład ukryty wodospad. Albo podniesie się fala i rzuci nim w bok, tak jak koń uderza muchy ogonem. Człowiek zostaje nagle wepchnięty na środek pontonu, odbija się od gumowego dna i leci za burtę. Albo po prostu wypada z niego tak szybko, że nawet nie wie, co się stało. Sposób nie ma znaczenia. Efekt jest zawsze taki sam. Świat wokół ciemnieje. Rzeka - słowo to nie oddaje kipiącego żywiołu, który ogarnia rozbitka ze wszystkich stron - miota człowiekiem jak bielizną w pralce. Zapiera mu dech w piersi. Myśl o płynięciu zakrawa na kpinę. Człowiek czuje się bezradny; uświadamia sobie, że tonie. Targany przez podwodne prądy, po raz pierwszy pojmuje siłę beztroskiego potwora, który go połyka. Może przebyć nawet trzydzieści metrów przed wynurzeniem się na powierzchnię - tak szybki jest prąd. I kolejne trzydzieści metrów - zaledwie początek prawdziwie przerażającego zanurzenia, takiego które z całą pewnością zabije wszelką nadzieję w człowieku, zanim dojrzy on linki ratownicze. A potem być może wyciągną go na brzeg z otępiałym wyrazem twarzy i wzrokiem wyrażającym śmiertelny strach, zażenowanie i respekt. I to jest lekcja numer jeden udzielona przez rzekę. Odbywa ją każdy. I kiedy człowiek poczuje się choćby przez moment pewnie, kiedy myśli, że zrozumiał, czym w istocie jest rzeka, dostaje tę lekcję na nowo. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Niebezpieczeństwo Apurimacu nie wynika z jego rozmiarów, lecz tkwi w niesłychanie skalistym korycie i stromych spadkach. Sama rzeka jest średniej wielkości, do czasu aż osiągnie poziom morza. Nie tyle powala człowieka i bije go do nieprzytomności ogromnymi falami, ile raczej łapie go w pułapkę pod nawis skalny lub wciąga przez "sito", czyli zwalisko sterczących w wodzie głazów, spod których nie ma wyjścia. Można tu z nią wygrać raczej sposobem niż siłą. Mały zwrotny ponton z czwórką wioślarzy zdaje egzamin lepiej niż te długie i szerokie, które prują fale rzeki Kolorado i są sterowane przez jednego człowieka za pomocą dwóch długich wioseł. Mimo że oba nasze pontony mieściły czterech wioślarzy, natychmiast zaczęły się problemy. Obciążony sprzętem i żywnością, długi na pięć metrów ponton marki Avon, pożyczony od Goycochei, był stabilny, płynął przez fale prosto, lecz trudno się nim manewrowało, a przy tym panowała w nim anarchia. Obsadzony był przez Bzdaka, Odendaala, Van Heerdena i Jourgensena; w momencie gdy wpadał w trudną kataraktę, każdy członek jego załogi machał wiosłem na oślep, troszcząc się głównie o siebie. Riken, własność Chmielińskiego, był krótszy o sześćdziesiąt centymetrów i nieco węższy. Fale rzucały nim więc z większą siłą, jednak dawało się nim kierować. Głównie dlatego, że Durrant, Leon i ja byliśmy zupełnie zdesperowani i na każdą komendę Chmielińskiego reagowaliśmy tak, jakby od tego zależało nasze życie. A Chmieliński - człowiek wojskowy - nie uznawał porażek. Zastraszył nas do tego stopnia, że już pod koniec drugiego dnia na rzece staliśmy się dostatecznie sprawną załogą, która, jeśli jeszcze nie całkiem silna, to przynajmniej potrafiła współdziałać jako zespół, wiosłując zawzięcie pod jego przywództwem. Mieliśmy też inną przewagę. Nasz Riken był najnowocześniejszym typem pontonu, czymś takim w technologii sprzętu wodnego jak kiedyś pierwszy kajak plastikowy lub silnik przyczepny. Jego nowatorstwo leżało w "samoopróżniającej się" konstrukcji. Chmieliński nazywał ją "bezpiecznie opróżniającą się".»* Podstawę pontonu stanowiło oddzielne nadmuchiwane dno, połączone z również nadmuchiwanymi komorami bocznymi siatką splecioną z linek. Kiedy woda wypełniała ponton, jej ciężar ciągnął dno w dół, naprężając linki i tworząc przerwę pomiędzy podłogą i komorami. Podnosząca się z powrotem pneumatyczna podłoga wyciskała wodę przez utworzoną szparę. Producent twierdził, że całkowite opróżnienie pontonu wypełnionego wodą zajmuje pięć sekund. Podstawowym zadaniem Durrant, która siedziała z przodu po lewej stronie, i Leona, wiosłującego z przodu po prawej stronie, było nadawanie pontonowi szybkości. Siedząc w tylnych narożnikach, obaj z Chmielińskim pomagaliśmy im w tym i nadawaliśmy pontonowi kierunek. Jako "kierowca" byłem też zobowiązany do badania katarakt przed próbą ich spłynięcia. Tak naprawdę rekonesans robił Chmieliński. Gramoliłem się za nim brzegiem, ślizgając się na gładkich kamieniach i ostrych skałach tak często, że po dwóch dniach miałem golenie w kolorze śliwki, a twarz i ręce pokryte strupami. Chmieliński zaangażował się w zadanie nie do pozazdroszczenia. Uczył mnie obierania bezpiecznej trasy spływu Apurimakiem, który na tym odcinku przypominał automat do gry kulkami. Sądził, że potrafi wyrobić w nas wymaganą biegłość w wiosłowaniu, jeśli tylko uwierzymy we własne siły. Ręczył za efekt i chciał, abyśmy jedynie włożyli w tę naukę trochę serca. Jako kierujący, powinienem rozumieć konsekwencje każdego pociągnięcia wiosłem. Wymagało to zdolności przewidywania skomplikowanych sytuacji na rzece. Kiedy jednak w bezpiecznym miejscu na lądzie byłem pytany o wybór trasy, niezmiennie wskazywałem taką, która doprowadziłaby nas do niechybnej śmierci pod wodą - na przykład przez wkręcenie i przyparcie pod "sitkiem", gdzie umieralibyśmy wolno z braku tlenu i od ran głowy. Chmieliński spoglądał na mnie z cichą irytacją, potem cierpliwie wskazywał roztropniejszą trasę. Kiedy uczyliśmy się na pamięć startów, zwrotów i zatrzymań, które mieliśmy wykonać spływając kataraktę, nasze rozmowy przebiegały mniej więcej tak: - W porządku, Joe. Tam jest ostra skała. - Ostra skała. - To na pewno jest Kuba Rozpruwacz. Ściągam wiosło do siebie, ty odpychasz się, skręcamy w lewo, ustawiamy się prosto, teraz cała naprzód, wiosłujemy z całych sił. Trzeba ją ominąć, aby ujść z życiem. Skała jest zabójcza, ale to dla nas nie problem. - Zabójcza skała. Nie ma sprawy. Po takich konferencjach zawsze - ale to zawsze - odczuwałem silne parcie na pęcherz. Uczyłem się oceniać prawdziwe niebezpieczeństwo katarakt, które tylko moja podświadomość była w stanie wyczuć i wyrazić ilością wydalanego przeze mnie moczu. Nasza przemyślana strategia prawie bez wyjątku brała w łeb w momencie, kiedy wchodziliśmy w kataraktę. Potem już wszystko zależało od Chmielińskiego, który kierował nami za pomocą zestawu komend rzucanych wściekłym tonem. Boskiej opiece należało polecać tego, kto nie utrzymał się na pontonie, o co niestety było bardzo łatwo. Pozycja, którą trzeba opanować, aby wiosłować poprawnie, kłóci się z instynktem samozachowawczym. Na przykład ja, jako kierujący, powinienem był siedzieć prosto na lewej bocznej komorze, w miejscu gdzie łączy się ona z komorą tylną; miałem wetknąć palce lewej stopy pod poprzeczną komorę z przodu i rozstawiając nogi jak do biegu przez płotki, wciskać mocno prawą stopę pod komorę tylną. Następnie złączony z brykającym pontonem tylko napięciem mięśni palców lewej stopy, prawej pięty i pośladków, miałem wychylić się daleko w lewo, tak abym mógł prostopadle wbić wiosło w wodę. Z początku miałem wrażenie, że to jest zupełnie niedorzeczne. Chmieliński chciał, abym wychylał połowę mojego ciała, ryzykując, że porwie mnie ta straszna rzeka. Jednak po pewnym czasie - i po tym, jak Apurimac o jeden raz za dużo potraktował mnie w sposób, w jaki mikser traktuje banana - pojąłem, że wychylanie się nad wodę z zanurzonym w niej wiosłem jest znacznie bezpieczniejszym manewrem niż odbijanie się wewnątrz szalejącego pontonu. Nasze zapasy były spakowane w nim na środku i przykryte od góry siatką, na którą człowiek miał rozpaczliwą ochotę rzucić się, bezwstydnie wczepić w nią palce i płakać. Ciężar ładunku powodował, że dno reagowało na żywioł wodny z opóźnieniem; w istocie poruszało się ono w innym rytmie niż lekkie komory boczne. Utrzymywanie się na gumowej podłodze przypominało siedzenie na trampolinie, podczas gdy ktoś inny by po niej skakał. Człowiek natychmiast robił salto w górę i leciał prosto w straszliwe objęcia Wielkiego Mówcy. Zwalczało się więc własne instynkty, w czym dowódca Chmieliński był zawsze gotów przyjść z pomocą. Apurimac wystawił na próbę jego umiejętności kapitana i nauczyciela w czwartym i ostatnim dniu naszego próbnego spływu na trasie od mostu wojskowego do mostu w Cunyac; wtedy to natknęliśmy się na najgorszą jak dotąd kataraktę. Właściwie była to seria katarakt, wszystkie piątego stopnia, co oznacza wysoki poziom trudności technicznych z niebezpieczeństwem śmiertelnych następstw w razie popełnienia błędu. Była to nasza "zabójcza skała, nie ma sprawy". Spadki piątego stopnia są ostatnimi w skali możliwych do pokonania. Przez dwie godziny robiliśmy rekonesans tego szczególnego łańcucha progów o długości około kilometra. W końcu Chmieliński wybrał trasę. Na początku katarakty dwa głazy tworzyły wąską gardziel. Przedzierając się przez nią, rzeka zwężała się z około piętnastu metrów do pięciu. Potem eksplodowała z gardzieli jak paliwo wylatujące z dyszy gaźnika, wylewała się krótkim wodospadem, a na dole tworzyła "odwój", czyli stojącą falę, która załamywała się i wpadała z powrotem pod siebie. Człowiek złapany w taki walec wykonuje kilka "młynków", powodujących kompletne oszołomienie, zanim zdoła z niego uciec. Ludzie, którzy doświadczyli tego na własnej skórze, nazywają takie miejsca "maytagami".»* Poniżej tego wszystkiego znajdowała się kipiel, która mogła zrobić z człowieka kalekę. - Zabójcza trasa - powiedział Chmieliński, kiedy skończyliśmy rekonesans. Znałem odzew: - Nie ma sprawy. Potem oddałem mocz w tak nieproporcjonalnej ilości w stosunku do płynu, jaki wypiłem w ciągu dnia, że poczułem, jak zaczyna mi się ściągać skóra na twarzy. Gdy wróciliśmy do pontonu, Durrant zapytała o kataraktę. - Nie ma sprawy - brzmiała znana już odpowiedź Chmielińskiego. Opuściliśmy spokojną "cofkę". Wiosłując przeciw prądowi, mogliśmy w pewnym stopniu panować nad pontonem. Jak wskazówkę zegara, powoli przesunęliśmy przód pontonu w poprzek prądu, a potem centymetr po centymetrze weszliśmy w główny nurt, nabierając dużej szybkości. Pamiętam sensacje żołądkowe, chorobliwie słodki smak w ustach, kiedy lecąc w powietrzu jak na diabelskim młynie w wesołym miasteczku, wpadliśmy w gardziel. Pamiętam białe ściany wody, wznoszące się wokół nas, i to, że uderzyliśmy w kilka głazów z hukiem głośniejszym od samej rzeki; raz trzasnąłem głową tak gwałtownie, że mogłem skręcić kark. Pamiętam ponton przyparty do skały, podnoszący się do góry jedną stroną i gotowy przekoziołkować; rozpaczliwie rzuciliśmy się na wysoką burtę, podczas gdy rzeka ryczała pod naszymi stopami. Pamiętam, jak utkwiłem wzrok w ostrej jak brzytwa krawędzi skały na wprost nas i jak gapiłem się na nią, przemykającą jednak jakoś obok mojej głowy. Pamiętam nasilenie krzyków Chmielińskiego - były głośniejsze i bardziej desperackie niż kiedykolwiek dotąd. A potem pamiętam ciszę i słodycz spokoju, i radość, i dryfowanie na szerokiej łagodnej rzece poniżej katarakty. Pamiętam, że oddychaliśmy ciężko, lecz mieliśmy wrażenie jedności z rzeką, znieruchomiali nagle, podczas gdy góry i niebo płynęły w przeciwną stronę, do źródła Amazonki lub gdzieś indziej, gdzie tylko górom i niebu zechciało się płynąć. - Świetnie - wycedził Chmieliński po chwili. - Doskonale! Groziła nam przewrotka, ale wyszliśmy z tego. Uścisnął nam dłonie, a my triumfalnie błysnęliśmy uśmiechami świeżo upieczonych szczurów rzecznych. - Zasada jest taka: nie walczyć z rzeką - instruował Chmieliński. - Rzeka zawsze wygrywa. Jej jest wszystko jedno. My płyniemy nią, bo musimy. Górska woda jest... Jak to się mówi po angielsku, coś związanego z krwią? - Wchodzi ci w krew. - Tak. Masz ją we krwi. Nigdy się jej nie zapomina. Na odcinku najtrudniejszych katarakt Chmieliński kierował też załogą Avonu; najpierw pokonywał z nami jakiś fragment drogi Rikenem, a później wspinał się z powrotem w górę rzeki. Do mostu w Cunyac dotarliśmy zgodnie z planem po czterech dniach. Uczciliśmy to obiadem w zakopconej knajpie, ukrytej za wojskowym punktem kontroli. Podano nam smażone jajka z ryżem. Kiedy skończyliśmy, Odendaal poprosił mnie na zewnątrz. Stanęliśmy w przedsionku obok śpiącej świni. - Piotr chce wziąć na dalszą trasę tylko Rikena - powiedział. - Ze Zbyszkiem, Pierre.em i Jackiem. I z tobą. Kiedy Pierre będzie filmował, pozwolimy Jackowi wziąć wiosło. Ja popłynę kajakiem. Co o tym sądzisz? - Teraz zacznie się "biała woda", najtrudniejsze katarakty i długie "przenoski". Łatwo można wypaść z pontonu i zginąć. - Zastanawiam się, czy Piotr sobie z tym poradzi. - Piotr jest dobrym kapitanem. - Jest bardzo ambitny. Jeśli przepłynie ten odcinek pontonem, będzie pierwszym człowiekiem, który tego dokona. Stanie się znowu w Peru bohaterem. Tim i Jerome nie chcą brać pontonu. Uważają, że to niebezpieczne. Sergio Leon miał pojechać do Limy, aby przedłużyć nam wizy; większości z nas wygasała ich ważność. Leon nie znajdował upodobania w spływie pontonem - zaledwie umiał pływać - i prosił o wyznaczenie mu innych zadań. Odendaal dodał, że Leonowi będzie towarzyszyć Durrant. - Możesz mieć problem z rozłączeniem jej ze Zbyszkiem - stwierdziłem. - To nie ma znaczenia dla ekspedycji - odrzekł Odendaal. - Jeśli będą sprawiać kłopoty, obydwoje opuszczą wyprawę. Stosunki pomiędzy Durrant i Odendaalem nie były najlepsze, co miało związek - jak podejrzewała Durrant - z jej romansem. Im bliższa stawała się Bzdakowi, tym chłodniej odnosił się do niej Odendaal. Zaczepianie jej przez filmowców też nie polepszyło sytuacji. Zaczął padać lekki deszcz. Dochodzący z knajpy ryk wskazywał, że krąży w koło butelka. - Zastanów się nad tym - powiedział Odendaal. - I daj mi odpowiedź. - Zapalił swoją ręcznej roboty fajkę. Wchodząc z powrotem do knajpy, dodał: - Zaczyna się z tego znowu robić przygoda. Dość już tej turystyki. Poszedłem do namiotu, zapaliłem świeczkę i próbowałem czytać "Murzyna z załogi "Narcyza"": ...(solidarność, która zbliża ludzi do siebie w obliczu niepewnego losu"... Wkrótce odłożyłem książkę. W głowie miałem zamęt. Zanim spróbowałem spływu pontonem, bardzo chciałem znaleźć się w jego obsadzie, aby w ten sposób przebyć cały górski odcinek rzeki. Teraz, kiedy dawano mi po temu sposobność, wcale nie byłem pewien, czy chcę z niej skorzystać. Apurimac przestraszył mnie. Rozebrałem się i poszedłem popływać. Tu, poniżej mostu, rzeka toczyła się szeroko i równo. Jej prąd był silny, lecz spokojny. I nie było katarakt; chowały się za zakrętem, jakby stanowiły zjawisko zbyt trywialne, aby je pokazywać z mostu. Woda była przyjemnie chłodna. W ciemnościach nocy "promowałem" przez rzekę, jak mówią kajakarze, czyli płynąłem pod kątem w górę. Pracowałem rękami tylko na tyle, aby nie pozwolić prądowi znosić się w dół. Próbowałem poczuć Apurimac, wybadać go, ocenić, czy mogę mu zaufać. Po kurzu i potach górskiej wędrówki zasmakowałem w życiu na dzikiej rzece. Nie było tu brudu za paznokciami, lecz czyste, wspaniałe zmęczenie rąk i ramion po całym dniu wiosłowania. W ciągu tych kilku ostatnich nocy spałem dobrze, z wyjątkiem koszmarnych snów, kiedy wydawało mi się, że tonę, lecz nie umierałem. Przy namiocie czekał na mnie Chmieliński. Miał jak zwykle poważny wyraz twarzy. - Co myślisz o pontonie? - spytał. - Nie jestem pewien. - Tim go nie chce. Myślę, że jest w tym coś przeciwko mnie; on popiera Fran~coisa. Moim zdaniem zabranie pontonu na rzekę jest ważne. Dzięki temu mamy szansę zarejestrować to historyczne wydarzenie. Pierre będzie kręcił film, Zbyszek zrobi zdjęcia, a ty napiszesz książkę. - Czy sądzisz, że to jest bezpieczne? - Nie ma sprawy. Będę cię prosił, abyś wiosłował znowu w tyle obok mnie. Jeśli zdecyduję się na ponton, przejmę po Leonie rolę kwatermistrza. To najgorsza praca - uciążliwa, mozolna, niewdzięczna służba. Będę pierwszy do wstawania rano, aby wydać żywność dyżurnemu kucharzowi, ostatni do spania, po policzeniu i ponownym zapakowaniu zapasów, a cały wolny czas upłynie mi na sprawdzaniu, czy żywność nie zawilgła lub nie dostały się do niej robaki. Jaki mam wybór? Wrócić do Limy z Leonem i Durrant, i w rezultacie porzucić wyprawę. Albo płynąć pontonem przez okolice, które widziało tylko niewielu, a może nawet nikt. Opuściliśmy obóz w Cunyac w upalnym popołudniowym słońcu; trzej kajakarze wyprzedzali nas o dziesięć metrów. Przez godzinę kołysaliśmy się na spokojnie płynącej rzece. Z Jourgensenem, wciśniętym z tyłu, ja, Bzdak i Van Heerden uderzaliśmy wiosłami w wodę i zginaliśmy plecy w rytm komend Chmielińskiego: raz... raz... raz... Po kilku kilometrach minęliśmy miejsce, w którym znajdował się największy z wiszących mostów w państwie Inków, strategiczny punkt łączący góry z wybrzeżem. W 1533 roku Inkowie spalili go, bezskutecznie usiłując zatrzymać Hiszpanów w ich marszu na Cuzco. Wiele lat później Hiszpanie wybudowali w tym miejscu nowy most, z drewna i kamienia. Na tym wydarzeniu Thornton Wilder oparł swoją książkę "Most San Luis Rey". Mówi się, że most ten był używany dłużej niż jakikolwiek inny na kontynencie obu Ameryk. Jego kruszejące podpory z białą zaprawą są jedynym istotnym śladem, jaki pozostał po konkwistadorach w kanionie Apurimacu. Dzisiaj jednak wyglądają one jak upiorne portale, prowadzące do ciemnej, ponurej szczerby w Cordillera Vilcabamba. Otaczający je teren jest spieczony słońcem i opustoszały; wyjątek stanowią nieliczne ostre wierzchołki gór pokryte śniegiem. Po południu wzmógł się wiatr wiejący w górę rzeki, a z głębokiego kanionu podnosił się żar. Wiatr był tak silny, że bez względu na to, jak trudziliśmy się przy wiosłach, spychał nas pod prąd do groźnego odmętu, z którego wyrwaliśmy się, dopiero kiedy Chmieliński zaczął komenderować nami z desperacką furią. Schowaliśmy się pod osłoną skalnej ściany, a Biggs z Truranem wzięli linę przymocowaną z przodu pontonu, popłynęli w poprzek rzeki i ulokowali się na brzegu. Ciągnęli linę, a myśmy wiosłowali. Aby zmniejszyć opór wiatru, klęczeliśmy na podłodze, zgięci przy naszej pracy jak mnisi podczas modlitwy. Zmęczeni, rozbiliśmy obóz na ciernistej polanie obok gorącego źródła, przy którym zastaliśmy krępą Metyskę wraz z bezzębnym mężem i kilkunastoletnią córką, wstydliwą bosą pięknością w krótkiej podartej bawełnianej sukience. Wodę ze źródła zbierał betonowy basen, a rozsypujące się budynki - również betonowe - w których mieszkała ta rodzina, świadczyły, że kiedyś był tu kurort. - Jeśli się pływa nago w basenie, będzie się miało bliźnięta - powiedziała matrona. Lecz nie pozwoliła sprawdzić tej teorii i przegoniła dziewczynę. Tego dnia kucharzem był Biggs. Kiedy pomagałem mu zorganizować kuchnię, do obozu przybłąkała się starsza kobieta i wzbijając nogami obłoki kurzu, wykrzykiwała do nas: - Przynieś więcej drzewa! Masz za mały garnek! Biggs ukroił jej kawałek sera; oddaliła się, aby go zjeść, po czym wróciła i zapytała: - Dokąd płyniecie? - Tam, gdzie kończy się rzeka - odpowiedział Biggs. Zastanowiła się nad tym: - Do Europy? - Nie - odrzekł Biggs. - Ŕ Europa jest po drugiej stronie Atlantyku. - Co to jest Atlantyk? Odeszła, kiedy reszta zespołu wróciła z basenu. Rozpaliliśmy ognisko i zaczęliśmy jeść w milczeniu. Później odezwał się Odendaal: - Bez kobiety czuję się tu, jakbym był w krainie umarłych. - Przerwał, aby zapalić fajkę. - Teraz Zbyszek jest jednym z nas. Też znalazł się pośród umarłych. Ta uwaga, jeśli nie celowo okrutna, z pewnością była pozbawiona delikatności. Odendaal usunął Durrant z zespołu w sposób, którego ona nie uważała za elegancki. Do Bzdaka zaś powiedział wtedy protekcjonalnym tonem: - Przykro mi, że muszę was rozdzielić. Wasz związek jest bardzo sympatyczny i dodaje zespołowi wiele uroku. - Nie mówmy o tym - odrzekł Bzdak ze złością. - Kate jest członkiem wyprawy. Zapracowała na to, aby znaleźć się na pontonie. Teraz Odendaal nie doczekał się odpowiedzi, wobec czego skierował swoją uwagę na nas. Z upodobaniem grał rolę mędrca i gawędziarza z fajką w dłoni. - Kto wie, jak się łapie aligatora? - zapytał. Nikt się nie odezwał. - No więc bierze się pincetę, lornetkę, nudną książkę... - Skorpion! - krzyknął Bzdak w tym momencie. Długi na jakieś osiem centymetrów pajęczak, połyskujący złociście w blasku płomieni, znajdował się na skale pół metra od jego nogi. - Zbyszek - zaczął ponownie Odendaal, tym razem surowszym tonem. - Jak się łapie... Bzdak wskoczył na kamień, usadowił się na nim i śmiejąc się swoim piskliwym głosem, dźgał skorpiona patykiem. Światło ogniska ślizgało się po jego wielkiej rudej brodzie i szerokiej twarzy, zamieniając całą sylwetkę w ciemną płaskorzeźbę. Przypominał teraz groźnego czarnoksiężnika. Zmęczeni popołudniową walką z wiatrem, patrzyliśmy na "pchnięcia" Bzdaka i "odparowania" skorpiona. Krok w tył, dwa kroki do przodu, żądło w górze... - Zbyszek - odezwał się Odendaal. - Nie robi to na mnie wrażenia. Kiedy Bzdak w dalszym ciągu nie reagował, Odendaal powiedział: - Córka tej pani jest bardzo ładna. Może zapytam, czy poszłaby ze mną popływać. - Po czym wstał i odszedł od ogniska. Bzdak zmiażdżył skorpiona i rzucił go w ogień gestem, jakim czarownik rzuca klątwę. Następnego dnia spuściliśmy łódki na wodę o pierwszym brzasku, ponieważ obawialiśmy się, że wiatr może się nasilić po południu i zmusić nas do zakończenia spływu przed czasem. Z kajakarzami na przedzie przepłynęliśmy szybko pierwsze sześć kilometrów. Potem rzeka poszerzyła się do około pięćdziesięciu metrów i zaczęły się pojawiać katarakty: były tam nie tylko gardziele i wiry, ale też dziury i "odwoje". Niektóre fale, osiągając dwa i pół metra wysokości, wyłaniały się przed nami jak zielone ściany i traciliśmy kontakt z kajakarzami. W pewnym momencie przelecieliśmy dokładnie nad Biggsem, łapiąc go w potrzask pod pontonem i wlokąc po podwodnych głazach, zanim Bzdak zdołał sięgnąć pod spód i wyszarpnąć jego kajak. Biggs był oburzony i utrzymywał, że Chmieliński krzyczał "Naprzód! Naprzód!", kiedy wpadaliśmy na niego. Chmieliński kategorycznie temu zaprzeczał, a ja, siedząc w pontonie tuż obok, też nie słyszałem niczego podobnego. Lecz byliśmy zgodni co do tego, że Biggs z Truranem powinni płynąć co najmniej pięćdziesiąt metrów przed pontonem, aby robić rekonesans i sygnalizować nam podniesionymi wiosłami, kiedy mamy się zatrzymać lub płynąć dalej. Odendaal musiał spróbować dotrzymać im kroku. System ten zdawał egzamin, do czasu aż Odendaal dwa razy wypadł z kajaka i Biggs z Truranem porzucili swoje obowiązki, aby go ratować. - On jest zdruzgotany - powiedział Truran, kiedy nas dogonił. - I naprawdę przerażony. Wkrótce nie będzie radzić sobie na wodzie. Tim jest tym bardzo przybity. Na dalszym odcinku rzeka była wzburzona, lecz jej nurt dało się przewidzieć. Parliśmy więc naprzód, aż znowu zaczął dmuchać wiatr. Po obu stronach wyrastały teraz pionowe ciemne ściany kanionu, wznoszące się na kilkadziesiąt, a może nawet więcej metrów - kto potrafi sięgnąć wzrokiem tak wysoko? Ściany były kruche, bez roślinności, same głazy i płyty granitowe, wepchnięte w miękką ziemię, piargi i łupek. Głazy zalegające rzekę przestały być gładkimi, rzeźbionymi wodą kamieniami, które spotykaliśmy do tej pory. Teraz mijaliśmy same wyszczerbione skały, ostrzone bez przerwy nowymi odłamkami, spadającymi ze ścian. Po jakimś czasie zobaczyliśmy w oddali obłok dymu. Kiedy dotarliśmy tam kilka godzin później, obłok ciągle unosił się do góry, lecz okazało się, że był to pył, a nie dym. Dziesiątki metrów ściany po prostu runęło do rzeki. Nagle Apurimac zwęził się tak gwałtownie, że oniemieliśmy. Przechodził w wąwóz o rozmiarze jednej czwartej jego poprzedniej szerokości, czyli około dwunastu metrów. Wiatr wiejący nam w twarz miał taką moc, że wiosłując z całych sił, staliśmy w miejscu. Należało rozbić obóz, lecz wokół nie było plaży ani żadnego równego terenu, tylko gładkie pionowe ściany. W końcu na lewym brzegu znaleźliśmy skupisko głazów i małe skrawki piasku pomiędzy nimi, tyle tylko, aby zmieścić namiot lub śpiwór. Po drugiej stronie od skały wysokiej na sto pięćdziesiąt metrów odrywał się strumień wody i czterema kaskadami spadał wprost do rzeki. Żartobliwie, lecz przewidująco Chmieliński nazwał go Wodospadem Ostatniej Nadziei. Nerwy mieliśmy napięte, a posiłek trwał krótko, gdyż zaledwie zaczęliśmy jeść, dopadła nas ulewa. Pobiegliśmy do namiotów. Zdołałem zasnąć, lecz obudziłem się, słysząc straszliwy huk, przypominający uderzenie pioruna. Błyskało się i kiedy wypełzłem z namiotu, aby zorientować się w sytuacji, usłyszałem znacznie więcej grzmotów. Tego hałasu nie powodowała jednak burza, lecz lecące w dół głazy, które zostały poruszone przez deszcz. Podkradłem się do worków z żywnością i wcisnąłem je pod skalne nawisy. Błysnęło znowu i pomiędzy wyładowaniami słyszałem od czasu do czasu głuche odgłosy głazów walących się w piach. Jourgensen, Odendaal i Van Heerden znaleźli schronienie w małych grotach. Chmieliński ulokował się obok rzeki z pontonem przywiązanym do namiotu. W tym ciasnym wąwozie nawet lekki deszcz mógł spowodować gwałtowny przybór wody, która gotowa była porwać ponton. Bzdak nie opuszczał swojego namiotu. - Jeśli zostanę tutaj, może się zdarzyć, że uderzy we mnie skała - usłyszałem ze środka. - Jeśli wyjdę na zewnątrz, też mogę dostać skałą, natomiast z całą pewnością zmoknę. Wobec tego zostanę w namiocie. Truran podjął podobną decyzję; próbował spać na boku, licząc, że w ten sposób zmniejszy niebezpieczeństwo zmiażdżenia zarówno wnętrzności, jak i kręgosłupa. Postanowiłem zrobić to samo i dla ochrony włożyłem na głowę kask. Skały waliły się aż do świtu, a ja nie zmrużyłem oka. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Mrukliwi z niewyspania omawialiśmy rano naszą sytuację. Chmieliński sądził, że w ciągu dwóch dni przebyliśmy około trzynastu do szesnastu kilometrów i że znajdowaliśmy się teraz pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kilometrów od miejsca, gdzie - jak mieliśmy nadzieję - Durrant i Leon będą czekać z zaopatrzeniem. - Może to zająć jeden dzień - powiedział Chmieliński. - Albo tydzień. Ku naszemu zdziwieniu tego ranka płynęło nam się zupełnie dobrze. Bezbłędnie pokonaliśmy trzy trudne katarakty i odzyskaliśmy pewność siebie utraconą podczas nocnego bombardowania. Ale nie zapomnieliśmy go. Wiele mijanych głazów było świeżo zwalonych i pokrytych kurzem i gliną spadającą ze ścian. Znalezienie bezpiecznego miejsca na obóz stało się teraz ważniejsze od pokonania zaplanowanego dystansu. Rzeka skręciła gwałtownie w lewo i weszliśmy w wąwóz tak głęboki i wąski, że jego ściany wydawały się zamykać nad nami. Mimo że był to środek dnia, słońce nie docierało do powierzchni wody. Sama rzeka była paskudna - szybka, brudnobrązowa i mętna od deszczu; jej poziom ciągle się podnosił. Wypełniały ją głazy, które górowały nad naszą małą flotyllą. Byliśmy w Otchłani Acobamba. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Otchłań Acobamba 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Przed nami znajdowały się trzy niebezpieczne katarakty, potem krótki odcinek spokojnej wody, a następnie - w miejscu, gdzie wąwóz nagle się zwężał - ziała gardziel szeroka na sześć metrów. Zawiedziony Apurimac przelewał się przez nią z furią. Dalej, na odcinku około ośmiuset metrów, rzeka była tak spieniona, że wyglądała jak biała połać śniegu. Spadające kaskady wody wzbijały gęstą mgłę, wypełniając ciemny kanion lepką, zimną wilgocią. Od ich grzmotu zaczęła mnie boleć głowa. - Jeśli tam wpadniesz, nie masz szans! - wrzasnął mi Bzdak do ucha. Ściany wąwozu były prawie pionowe. Nie dało się po nich wspiąć do góry, zrobić "przenoski" ani rozbić namiotów. Lecz nawet gdybyśmy znaleźli względnie płaski kawałek terenu, niska temperatura w nocy mogła spowodować odpadanie głazów. Kamienna lawina stanowiła śmiertelne zagrożenie. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko spróbować spuścić w dół gumowy ponton. Jest to męcząca i denerwująca operacja. Używaliśmy do tego celu czterdziestopięciometrowej liny wspinaczkowej Chmielińskiego. Stojąc na głazie na lewym brzegu rzeki, przytrzymywałem Rikena w miejscu za pomocą krótkiej cienkiej linki, przywiązanej z tyłu pontonu. Polacy przyczepili mocną linę wspinaczkową z przodu i trzymając jej drugi koniec, zeszli w dół tak daleko, jak pozwalała jej długość. Na znak Chmielińskiego puściłem linkę i popchnąłem ponton w kierunku pierwszej katarakty. Podskakując, przemknął przez nią z szybkością co najmniej dwudziestu węzłów. Kiedy wyobraziłem sobie, że jestem tam, na pontonie, przeszedł mnie dreszcz. Na środku drugiej katarakty ponton przekoziołkował. Kiedy mijał Polaków, połowa liny zaczepiła się pod wodą, napięła i mimo że miała wytrzymałość jednej tony, pękła jak nitka. Uwolniony ponton popędził w dół. Truran, który pierwszy spłynął kataraktę kajakiem, czekał teraz na głazie w pobliżu spokojnego odcinka rzeki, nieco powyżej straszliwej gardzieli. Widząc pędzący ponton, wskoczył do rzeki, popłynął w jego kierunku i szybko zawrócił go z kursu. Wgramolił się na niego i w momencie gdy ponton nabierał szybkości, płynąc w kierunku gardzieli, złapał linkę asekuracyjną rzuconą mu przez Chmielińskiego. Polak zatrzymał ponton w chwili, gdy zawisł on na brzegu gardzieli; powoli ściągnął Trurana z krawędzi katastrofy. Określił później wyczyn Jerome.a jako jeden z najodważniejszych, jakie kiedykolwiek widział na rzece. Mimo wyczerpania musieliśmy jeszcze przeciągnąć ponton przez gardziel, przytrzymać go jakoś przy ścianie kanionu, wsiąść do niego i popłynąć tą straszną rzeką w dół. Katarakty znajdującej się poniżej gardzieli nie byliśmy w stanie rozeznać. Mieliśmy tylko nadzieję, że nie zrobi nam niespodzianki - nie będzie miała wodospadów ani śmiertelnych "odwojów". Jourgensen i Van Heerden posuwali się powoli do przodu, czepiając się głazów u podstawy lewej ściany wąwozu. Kiedy dotarli do nas, Chmieliński kazał im odpocząć. Wraz z Truranem zakotwiczył ponton za pomocą linki przywiązanej z tyłu, a Bzdak wziął przednią linę - krótszą teraz o ponad dziesięć metrów - i podciągając się na rękach, zaczął wspinaczkę na olbrzymi, wysoki na dwie kondygnacje głaz, który tworzył lewe skrzydło gardzieli. Z głazu przedostał się na bardzo wąski występ skalny, biegnący wzdłuż ściany. Na komendę Chmielińskiego poszedłem za Bzdakiem. Dość łatwo wspiąłem się na głaz, lecz uporanie się z gładką ścianą stanowiło problem. Była tak stroma, że nie mogłem znaleźć żadnego punktu zaczepienia i szybko nabawiłem się "telegrafowania". Tak wspinacze nazywają nie kontrolowane przebieranie nogami, spowodowane strachem i zmęczeniem. Czułem się opuszczony i bezradny. Jeden fałszywy krok i znajdę się w rzece, która burzyła się teraz gniewnie pięć metrów pod moimi stopami. Bzdak zatrzymał się o metr przede mną i spojrzał do tyłu. Coś do mnie mówił, lecz nie słyszałem go z powodu ryku wody. Cal po calu cofnął się i zbliżył swoją głowę do mojej. - Nie patrz w dół! Dotarliśmy do miejsca, gdzie mogliśmy się opuścić na kwadratową skałę o boku trzydziestu centymetrów. Znajdowała się ona ponad metr przed bocznym głazem u podstawy ściany. Ścieśniliśmy się tam, stojąc jedną nogą na skale, a drugą trzymając w powietrzu, i zaklinowaliśmy się najlepiej, jak było można, próbując równocześnie nie patrzeć na eksplodującą obok nas rzekę. Bzdak okręcił linę wokół głazu i zawiesił się na niej, dając Chmielińskiemu znak, aby posłał ponton. Objąłem Bzdaka w pasie i odchyliłem się do tyłu dla równowagi. Ponton przeskoczył przez gardziel. Bzdak wybrał szybko luźną linę, przekładając ją z ręki do ręki, i wyprężył się, oczekując szarpnięcia. Ponton zbliżył się do nas, przemknął obok i popędził w dół; lina naciągnęła się, napięła i... Próbowałem wyważyć moje odchylenie do tyłu... - JOE, trzymaj mnie! Nie mogłem już bardziej mu pomóc. Przez chwilę balansowaliśmy w przerażeniu. Jakimś cudem Bzdak przyciągnął jednak ponton z powrotem, mocując się z nim centymetr po centymetrze. Następnie lina znalazła się nagle w moich rękach, a on był już na pontonie i wyszarpywał wiosło spod siatki. Ponton uderzył w ścianę z lewej strony. Woda waliła przez gardziel, wlała się na ponton i przygniotła Bzdaka. Utrzymanie napełnionego wodą pontonu przypominało próbę zatrzymania traktora za pomocą liny. Nie mogłem temu podołać. Ponton wynurzył się jednak sam, a Bzdak podniósł się i zaczął wiosłować w kierunku skały. Kiedy znalazł się w odległości półtora metra, przeskoczył na nią. W jaki sposób zdołał wylądować na tej maleńkiej powierzchni, nie mam pojęcia; staliśmy tam jednak, próbując zakotwiczyć brykający ponton w miejscu, które przypominało główkę od szpilki. Patrzyliśmy teraz, jak Van Heerden pomagał trupioblademu Jourgensenowi przejść przez głaz i potem półką wzdłuż ściany, a następnie zejść do pontonu. Obaj zajęli miejsca z przodu. Potem Chmieliński wspiął się na głaz, taszcząc... - z ust Bzdaka odczytałem: "jasna cholera" - kajak Odendaala. On sam pojawił się tuż za Chmielińskim i patrzył na nas. Chmieliński przymierzył się i spuścił kajak na dół po powierzchni głazu dokładnie w sam środek kołyszącego się pontonu. Następnie skinął na mnie, abym wszedł do niego, lecz lina starła mi dłonie na krwawą miazgę i nie mogłem ich uwolnić. Dopiero gdy Bzdak wyszarpnął linę, pokonałem skokiem odległość półtora metra i przeczołgałem się do tyłu na lewą stronę. Bzdak też wskoczył do środka, a Chmieliński zsunął się w dół i zajął teraz jego pozycję na skale. Bzdak i Van Heerden przygotowywali się do wiosłowania na przodzie, mając między sobą Jourgensena. Sięgnąłem pod siatkę i wyciągnąłem dwa wiosła - dla siebie i dla Chmielińskiego. - Na co czekamy? - wrzasnąłem do Chmielińskiego. - Na Fran~coisa. Jeśli popłynie sam, czeka go pewna śmierć! - odkrzyknął. Biggs i Truran poradzili sobie ze strawersowaniem rzeki powyżej gardzieli i przedostali się przez nią na dół, lecz dla Odendaala było to zbyt niebezpieczne. Jeden błąd mógł spowodować wciągnięcie do śmiertelnego "odwoju", który znajdował się około metra poniżej gardzieli. Chmieliński zamierzał zabrać Odendaala i jego kajak na ponton i w ten sposób spłynąć kataraktę. Zastosował już tę metodę poprzednio w kanionie Colki. Chodziło wówczas o sparaliżowanego strachem kajakarza. Jego kajak, tej samej długości co ponton, został umocowany nad siatką, powodując nierównomierne obciążenie. Tuż po wystartowaniu ponton przekoziołkował i wszyscy wpadli do wody. Najbardziej ucierpiał wtedy Bzdak. Jeśli teraz zdarzy się to samo, utoniemy w tej dziurze. Chmieliński uważał jednak, że lepiej, aby sześciu ludzi ryzykowało życie, niż żeby jeden z nich skazany był na pewną śmierć. Spojrzałem na Odendaala stojącego na głazie. Miał nieprzytomny wzrok i wyglądał na sparaliżowanego. Znałem to uczucie. Chmieliński krzyknął na niego. Odendaal powoli zsunął się w dół, następnie dostał się na ponton i rozciągnął przy swoim kajaku z głową skierowaną do tyłu. - Trzymaj się kajaka, jakby to było twoje życie! - ryknął Chmieliński. Nie mógł już teraz utrzymać pontonu obciążonego jeszcze bardziej przez Odendaala. Skoczył i wylądował na nim, w momencie kiedy odbijaliśmy od ściany. Zanim zdążyłem mu podać wiosło, zostaliśmy porwani przez prąd na środek rzeki. Z Chmielińskim wrzeszczącym z całej siły "LEWA - LEWA - LEWA!" zdołaliśmy z trudem obrócić ponton i skierować go przodem w dół. Przeszliśmy przez parszywy "odwój", lecz zostaliśmy odwróceni bokiem do prądu. Znosiło nas teraz na skałę_zderzak, której nikt przedtem nie widział; gdybyśmy w nią uderzyli, rozerwałaby nas na strzępy. Chmieliński krzyczał teraz "PRAWA - PRAWA - PRAWA!" i bok pontonu znalazł się z przodu; kolejny rozkaz "DO siebie - DO siebie - DO siebie!" przeznaczony był dla mnie. Wychyliłem się w lewo, uderzyłem wiosłem w wodę i przyciągnąłem je mocno do siebie, tak że tył pontonu obrócił się w lewo, a przód w prawo. A potem pochłonęła mnie ściana wody i widziałem już tylko biel. Jakoś przemknęliśmy po lewej stronie zderzakowej skały, lecz ciągle pędziliśmy bokiem w dół, wiosłując z trudem i daremnie próbując opanować sytuację. "Naprzód - naprzód - naprzód!" Rzeka rzuciła nas na inną skałę, tym razem pochyloną w naszą stronę. Ponton uniósł się do góry po stronie Chmielińskiego, a moja część zanurzyła się w rwącym nurcie. Woda uderzała w przechylony bok, wepchnęła nas na skałę i postawiła ponton pionowo, waląc nim to w skałę, to we mnie. "NA górę - NA górę - NA górę!" - walczyłem, aby wspiąć się na przeciwległy bok i zepchnąć ponton z powrotem własnym ciężarem, lecz Odendaal blokował mnie wraz ze swoim kajakiem. Przed sobą widziałem Bzdaka złapanego w taki sam potrzask. Wlewająca się woda zwaliła mnie z nóg i ponton zaczął się przewracać do góry dnem. "NAPRZÓD - NAPRZÓD - NAPRZÓD!" Wszystko, co byłem w stanie zrobić, to tylko walić na oślep wiosłem, próbując odepchnąć się od skały. "NAPRZÓD - NAPRZÓD - NAPRZÓD!" I nagle - uwolniliśmy się. Po odbiciu od lewej ściany wąwozu unosiliśmy się na spokojnej wodzie za kataraktą. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Powyżej ostatnich trzydziestu metrów spadku, gdzie tworzyła się łagodna "cofka", wysadziliśmy Odendaala z pontonu, aby resztę drogi przebył pieszo. Był tam piaszczysty brzeg, który biegł wzdłuż katarakty, lecz nie do samego jej końca. Spłynęliśmy pozostały odcinek, czyli dwie małe gardziele, i spotkaliśmy się z Truranem. Podniósł rękę, wskazując wąski skrawek nieba pomiędzy ścianami wąwozu. O jego ciemne krawędzie strzępiły się burzowe chmury. Powinniśmy teraz szybko znaleźć miejsce na obóz, zanim zacznie padać deszcz, powodujący odrywanie się głazów. Odendaal doszedł do miejsca, gdzie kończył się piaszczysty brzeg, i znieruchomiał jak posąg w odległości trzydziestu metrów od nas, powyżej rzecznego progu. Biggs siedział w swoim kajaku, unoszonym przez mały przeciwprąd niedaleko Odendaala, i krzyczał do niego, by wskoczył do wody i przypłynął. Odendaal odmawiał. Wymiana zdań trwała dziesięć, piętnaście minut. Kiedy niebo pociemniało, wszyscy zaczęliśmy wrzeszczeć na Afrykanera. Spojrzał w górę i zsunął się do wody. Bezpiecznie przeskoczył przez próg i Biggs wyłowił go na dole. Potem spuściliśmy na wodę jego kajak, którym popłynął dalej, eskortowany przez Biggsa. Mieliśmy szczęście: wąwóz poszerzył się i znaleźliśmy rozległą piaszczystą plażę. Po wyładowaniu sprzętu Odendaal zrugał Biggsa z powodu sceny na ostatniej katarakcie. Powiedział, że jako szef wyprawy, miał prawo stać tam nawet dwie godziny, jeśli miał ochotę. Oburzony Biggs zostawił go i dołączył do nas zgromadzonych wokół ogniska. Kiedy Chmieliński był gotowy z obiadem, Odendaal usiadł, lecz nie odzywał się do nas. Grał sobie tylko cicho na harmonijce Biggsa. Chmieliński oceniał, że pokonaliśmy tego dnia około półtora kilometra. Nie byliśmy tym zachwyceni, ale na razie odprężyliśmy się. Burzowe chmury gdzieś zniknęły. Siedzieliśmy przy ognisku na tej wspaniałej plaży i patrzyliśmy na gwiazdy świecące w wąskiej szczelinie u góry; rzeka, która kilka godzin temu była wściekłym potworem, teraz bulgotała obok nas spokojnie. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Rankiem drugiego dnia w otchłani znowu nas otoczyły ściany wąwozu, zbliżając się do siebie na odległość około dziesięciu metrów. Na początku był to dla nas szok, lecz rzeka płynęła równo i szybko, więc uspokoiliśmy się. Truran, Biggs i Odendaal wysforowali się naprzód i zniknęli za zakrętem. Po piętnastu minutach ogarnął nas paniczny strach. Sto dwadzieścia metrów przed nami rzeki już nie było. Wąwóz skręcał w lewo, a zagradzająca drogę ściana zdawała się połykać rzekę. Spodziewaliśmy się zobaczyć białą linię pomiędzy rzeką i ścianą - oznaczałaby ona nurt i grzbiety fal. Brak takiej linii sugerował, że przed nami jest wodospad. Płynęliśmy w napięciu i niepewności. Bzdak i Van Heerden, którzy znajdowali się na przedzie, wyciągnęli wiosła z wody. Używałem mojego jako steru, utrzymując ponton prosto. Chmieliński stał i badał wzrokiem rzekę przed nami. Po kilku minutach powiedział: - W porządku, widzę białą linię. Wtedy i my ją dostrzegliśmy, lecz wyglądała dziwnie - była zbyt intensywna i nieruchoma, aby oznaczała nurt. Jourgensen, siedzący między Chmielińskim i mną, zapytał: - A jeśli ta linia jest częścią geologicznego ukształtowania ściany? Płynęliśmy w milczeniu. Po minucie Chmieliński krzyknął: - O cholera! - Nigdy przedtem nie słyszałem z jego ust takich słów. - To jest ukształtowanie ściany! Szybko do brzegu! Podpłynęliśmy natychmiast do lewej ściany i gdy tam dotarliśmy, wbiliśmy z Bzdakiem paznokcie w jej śliską powierzchnię, starając się zaczepić palcami. Utrzymywaliśmy w ten sposób ponton w miejscu, a Chmieliński stał i próbował ustalić, co znajduje się poniżej przeszkody, o której sądziliśmy, że jest naturalną zaporą. - To jest to, czego się człowiek najbardziej obawia - powiedział. - Nie ma drogi odwrotu, nie ma szans na "przenoskę" czy wspinaczkę; a woda znika ci z oczu. Nawet jeśli to jest wodospad, jedyne, co możemy zrobić, to posuwać się do przodu. Z ciężkim sercem ruszyliśmy w drogę. Nikt nie otworzył ust; oczy wszystkich wpatrzone były w linię wody. Gdzie są kajakarze? Rzeka kończy się piętnaście metrów dalej, teraz już - dwanaście. Dobiliśmy ponownie do ściany, wyszukaliśmy szczelinę i uczepiliśmy się jej palcami. Chmieliński zaczął się wspinać po ścianie, lecz kiedy znalazł się na wysokości pięciu metrów, runął do rzeki. Najpierw zobaczyliśmy ciemną plamę, potem dał się słyszeć plusk, wreszcie już tylko głowa w czerwonym kasku podskakiwała w kierunku wodospadu. Obaj z Bzdakiem wiosłowaliśmy zawzięcie. Van Heerden rzucił linkę asekuracyjną. Wciągnęliśmy kapitana pontonu na pokład, w momencie gdy zaczęły się spadki... Lecz to wcale nie był wodospad, a jedynie długi i niegroźny próg. Chociaż stromy - dlatego nie miał falistych grzbietów - okazał się dosyć bezpieczny, bez wystających głazów. Były tam tylko niewinne leniwe fale. Mieliśmy szczęście. Wkrótce szczęście nas opuściło. Ponownie znaleźliśmy się na torze przeszkód. Byliśmy zmuszeni przeprowadzić ponton przez zwalisko olbrzymich głazów. Zajęło nam to wiele godzin. Lina wrzynała się w ciała, ręce krwawiły, a golenie mieliśmy całe w sińcach; pod koniec dnia musieliśmy jeszcze pokonać paskudną kataraktę. Rekonesans zajął nam godzinę, spływ - pół minuty. Coś się stało ze mną w ciągu tej pół minuty. Katarakta była zdradziecka. Miała trzy gardziele i tuzin skrętów - ostatni z nich wokół wielkiego leja. Poradziliśmy sobie z dwiema pierwszymi gardzielami, lecz ostatnia, spadająca trzy metry w dół, była małym wodospadem. Na jego szczycie Chmieliński krzyknął "OD siebie!" - sygnał dla mnie, abym ustawił przód pontonu prosto. Zdołałem wykonać dwa ruchy wiosłem, zanim uderzyliśmy w lewą ścianę gardzieli. Ponton przesadził gardziel, rozbiła się na nim fala i nie widziałem już niczego, tylko wodę, i słyszałem, jak Chmieliński krzyczy: "Od siebie - OD siebie - Od siebie!". Wbiłem wiosło w nurt i zdołałem wykonać jeszcze trzy pociągnięcia, po czym rzuciło nas na krawędź wielkiego leja, a prądy wirujące wokół niego uderzyły w ponton i wypchnęły mnie na siatkę. A może to ja sam wskoczyłem na nią? Nie umiałbym na to uczciwie odpowiedzieć. Katarakta była niebezpieczna, wszyscy to widzieli, i gdy ją pokonaliśmy, Biggs z Truranem wykrzykiwali do nas gratulacje. Chmieliński promieniał radością - skutek podniesionego poziomu adrenaliny. - Idealnie - powiedział, ściskając mi dłoń. Nie byłem tego pewny. Podejrzewałem u siebie początek załamania nerwowego. Ostatni spływ potwierdził nasze nadzieje: być może następnego dnia wydostaniemy się z otchłani. Tej nocy w naszym obozie panował dobry nastrój, jeśli nie brać pod uwagę mojego braku wiary w siebie i kłótni Biggsa z Odendaalem, który nie zastosował się do instrukcji Biggsa podczas pokonywania trudnej katarakty. - Tim jest w niełatwej sytuacji - stwierdził Truran, gdy popijaliśmy herbatę przed obiadem. - To tak, jakby weterynarz dawał zastrzyk własnemu psu. Jeśli Frans utonie, odpowiedzialność spadnie na Tima. Ludzie będą go pytać, dlaczego nie kazał mu opuścić rzeki, skoro był przewodnikiem. Tim jest naprawdę do Fransa przywiązany. Chce, żeby jego wyprawa wypadła dobrze, ociąga się więc z odesłaniem go do domu. Może jest w tym jakiś morał - jeśli nie można czegoś samemu zrobić, nie powinno się tym obciążać przyjaciela. Należy poszukać kogoś innego. Tego wieczoru Odendaal przyszedł do mojego namiotu. Palił swoją fajkę, był przygaszony i zamyślony. - Czy was tam na pontonie niepokoi moje zachowanie na rzece? - zapytał mnie. Mogłem mówić tylko za siebie, odrzekłem więc, że moim głównym zmartwieniem było pokonanie katarakt bez narażania życia. On sam zajmował w moich myślach dalsze miejsce, z wyjątkiem tych chwil, kiedy zmuszeni byliśmy transportować go na pontonie. - To dobrze - powiedział. - Obawiałem się... No wiesz, Tim podchodzi do tego zbyt emocjonalnie. Płynę najlepiej, jak potrafię, ale Biggs jest przewrażliwiony. Oczywiście w dobrym tego słowa znaczeniu. Wiem, że troszczy się o mnie i dlatego tak reaguje. Zgodziłem się z jego opinią o Biggsie. Potem życzył mi dobrej nocy. Później zastanowiłem się nad jego stwierdzeniem: "płynę najlepiej, jak potrafię". Jak sięgnę pamięcią, zawsze omijał katarakty, jeśli tylko była taka możliwość. Nie miało to wpływu na moje dobre zdanie o nim. Raczej podziwiałem jego roztropność i czasami nawet zazdrościłem mu, że mógł przenosić swój kajak, a my na dużo większym pontonie nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko płynąć. Zająłem się notatkami, lecz to nie uwolniło mnie od analizowania własnego zachowania na rzece, a szczególnie na tej ostatniej katarakcie. Zawsze uważałem (nigdy, co prawda, tego nie sprawdziłem), że jedyną rzeczą, nad którą bez wątpienia mam kontrolę, są moje nerwy, moja zdolność do działania w trudnych sytuacjach. Teraz jednak zastanawiałem się, czy nie byłem w błędzie. Drugiego dnia w otchłani posunęliśmy się o trzy kilometry do przodu. Trzeci dzień też nie zapowiadał cudów. W nocy spadła ulewa i do rana poziom rzeki podniósł się o piętnaście centymetrów. Biggs oceniał, że ilość wody wzrosła w ciągu nocy o dwadzieścia procent i że przewalało jej się teraz ponad sto czterdzieści metrów sześciennych na sekundę. Obudziliśmy się o świcie i o ósmej byliśmy już na wodzie. Do jedenastej przed południem posunęliśmy się o jakieś trzysta pięćdziesiąt metrów, przeciągając ponton za pomocą liny przez trzy zupełnie niespływalne katarakty. A potem pokonaliśmy gardziel prawie identyczną jak ta przy wejściu do otchłani. Apurimac zwężał się tu do sześciu metrów, a jego ściany wyrastały już nawet nie pionowo, lecz pochylone ku sobie. Potężna rzeka wyżłobiła swoje koryto szybciej, niż siła grawitacji zdążyła ściągnąć w dół górne nawisy skał. Kajakarze znaleźli "przesmyk" wzdłuż prawej ściany - takie małe gardło obok głównej gardzieli, które było łatwe do przepłynięcia dla nich, lecz za wąskie dla pontonu. My w tym czasie nie mogliśmy ani zbadać katarakty, ani przeciągnąć przez nią pontonu na linie. Kolejny raz obaj z Bzdakiem wspinaliśmy się na boczny głaz, sunęliśmy centymetr po centymetrze wąską półką skalną wzdłuż lewej ściany kanionu i odbieraliśmy ponton puszczony przez Chmielińskiego. Kolejny raz Van Heerden i Jourgensen schodzili na dół po ścianie i na ponton. Zaczęło nas znosić na potworny lej. Prawdę mówiąc, był to największy lej, jaki dotąd widziałem; olbrzymia kręcąca się turbina o średnicy dziesięciu metrów z wirującym środkiem półtora metra poniżej obrzeża. Z krzyczącym wściekle Chmielińskim zdołaliśmy go ominąć, lecz kiedy płynęliśmy obok niego, miałem wrażenie, że nad moją głową czai się diabeł. Przemknęliśmy obok leja, odbiliśmy się od obu ścian i kręciliśmy się teraz w kółko jak na karuzeli. Z korpulentnym Jourgensenem siedzącym z tyłu pontonu byliśmy znacznie zanurzeni w wodzie, która wlewała się nieustannie do środka. W pewnej chwili Jourgensen stracił równowagę i wypchnął mnie z pontonu, w czym pomogła mu woda bijąca mnie w plecy. Chmieliński złapał mnie w locie i wciągnął z powrotem. Dokładnie w chwili gdy znalazłem się na swoim miejscu, zobaczyłem, że znoszeni jesteśmy w stronę Biggsa, który czekał na maleńkim przeciwprądzie w samym środku katarakty, aby pomóc komuś z nas w razie potrzeby. Bzdak krzyknął, aby go ostrzec, lecz w ciasnym wąwozie Biggs nie miał gdzie uciec; płynęliśmy za szybko. Wpadliśmy na niego, złapaliśmy go w potrzask pod pontonem i wlekliśmy około piętnastu metrów, zanim jego pusty kajak wyskoczył na powierzchnię. Chmielińskiemu udało się wyszarpnąć Biggsa spod pontonu za kamizelkę ratunkową. Był oszołomiony, lecz żywy. Wyczerpani i podupadli na duchu, zrobiliśmy przerwę na posiłek. Po pięciu godzinach posunęliśmy się może o siedemset metrów. Jedliśmy z trudem, ponieważ wciąż jeszcze byliśmy przestraszeni i zmęczeni. Widok pokrytego śniegową czapą szczytu Auzangate, który górował nad wąwozem po wschodniej stronie, nie sprawił nam radości; przypomniał tylko, że ciągle jesteśmy około 1800 trudnych metrów nad poziomem morza. Po posiłku ja, Chmieliński i Truran zrobiliśmy rekonesans w dole rzeki i odkryliśmy naszą najgorszą kataraktę. Cztery rwące uskoki, każdy długości przynajmniej dwustu metrów, z taką ilością kotłującej się wody, że w pierwszej chwili robiły wrażenie obłoku piany. Truran podzielił kataraktę na kilka odcinków, które nazwał: Sala Balowa, Koktajl Mleczny, Upłynniacz i Pewna Śmierć. Potem zwrócił się do mnie: - Cokolwiek ci się przytrafi, bez przerwy pracuj wiosłem. Utrzymuj kontrolę nad pontonem. I nie wypadnij z niego. Bzdak dołączył do nas na skale i przyglądał się rzece. - Co o tym myślisz? - spytałem. Pokręcił powoli głową. - Tylko się w to nie dostań. Na Boga, nie wpadnij tam. Wróciliśmy do pontonu i usiedliśmy w nim, czekając na Chmielińskiego. Byłem kompletnie wyczerpany i zdrzemnąłem się. Obudziły mnie krople wody, którymi Chmieliński prysnął mi w twarz. Zdecydował, że Van Heerden będzie towarzyszył Biggsowi, Truranowi i Odendaalowi, którzy znaleźli odpowiednią drogę, aby przetransportować kajaki, lecz za ciasną dla pontonu. Pretekstem było filmowanie katarakty. W rzeczywistości Chmieliński nie wierzył już Van Heerdenowi. Obawiał się, że Afrykaner zlekceważy jego polecenia. Van Heerden miał zwyczaj palenia papierosów na pontonie i wyrzucania pustych opakowań do rzeki, co było już wcześniej powodem utarczki między nimi. Kiedy kajakarze i Van Heerden opuścili nas, Chmieliński powiedział: - Słuchajcie, wygląda to dobrze. Najważniejsze jest utrzymanie pontonu przodem na progu gardzieli. Po przerwie dodał: - Jeśli się zdarzy, że ktoś będzie musiał płynąć, niech się stara dostać na prawą stronę. Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby sugerował możliwość płynięcia wpław przez kataraktę. Podpłynęliśmy pod prąd, obróciliśmy się w kierunku nurtu i trochę zwolniliśmy, wchodząc w gardziel. Wtedy porwał nas jęzor wody i rzucił do przodu. Znaleźliśmy się w powietrzu. Tylko raz w życiu doznałem podobnego uczucia, kiedy jako nastolatek zeskoczyłem na motocyklu z małego urwiska. Ponton uderzył w wodę, złożył się i obrócił o sto osiemdziesiąt stopni. Wchodziliśmy tyłem do Sali Balowej. Zderzyłem się z Chmielińskim głową i prawie wypadłem na zewnątrz. Zdążyłem złapać się siatki. Ktoś krzyknął: - Jack! - i w ułamku sekundy zobaczyłem Jourgensena w samym środku katarakty. Był pod wodą, na wodzie, znowu pod, bezradny, a jedyną nadzieję stanowiła kamizelka ratunkowa, gdyż ledwie umiał pływać. Krew odpłynęła mu z twarzy, a oczy straciły wyraz. Zupełne nie walczył. Wydawało się, że poddał się temu, co nieuniknione. Ponton podskoczył, przechylił się i byłem z powrotem w środku. Chmieliński leżał rozciągnięty na siatce, choć w pierwszej chwili myślałem, że siła naszego zderzenia wyrzuciła go na zewnątrz. Ponton znowu podskoczył, potem opadł. Bzdak, stojący na przedzie jak nieustraszony wojownik, zanurzył rękę w wodzie i wyciągnął Jourgensena z niebytu. Opuścił wielkiego chłopa na dno pontonu, jakby ten nie ważył więcej niż pstrąg. Dwie sekundy później wpadliśmy w Koktajl Mleczny. "Naprzód - Naprzód - NaprzóD!" - krzyczał Chmieliński po wygramoleniu się z siatki i zajęciu swojej pozycji. Wiosłowaliśmy z trudem, próbując odzyskać panowanie nad pontonem, lecz było za późno. Jego przód podniósł się z prawej strony i zaczęliśmy się przewracać. Jourgensen próbował wstać, czepiając się Bzdaka, i omal nie wypchnął go do wody. Ten oswobodził się i skoczył z Chmielińskim na podnoszący się bok. Ponton wyprostował się na moment, po czym z kolei zaczął unosić się jego tył. - ZMIANA! - wrzasnął Chmieliński. To była nowość, obaj obróciliśmy się w miejscu i byliśmy teraz na przodzie, a Bzdak znalazł się z tyłu jako samotny sternik. Poradziliśmy sobie z trzecią kataraktą - Upłynniaczem - lecz pokonując krótki wodospad, straciliśmy panowanie nad sytuacją i wpadliśmy bokiem do Pewnej Śmierci. Odbiliśmy się od lewej ściany kanionu, uderzyliśmy w skałę, obróciliśmy się o trzysta sześćdziesiąt stopni, uderzyliśmy z kolei w ścianę po prawej - i jakimś sposobem odskoczyliśmy dokładnie na drugą stronę leja. Rzuciłem tylko spojrzenie na jego paskudne, wirujące oko i już mknęliśmy na spokojną wodę. Dopłynęliśmy do głazów znajdujących się na prawym brzegu, wygramoliliśmy się z pontonu i usiedliśmy w milczeniu. Ciągle jeszcze nie mogliśmy się uspokoić. Potem Bzdak powiedział wolno: - Były to największe leje, jakie kiedykolwiek spotkałem na rzece. Chmieliński był tego samego zdania, lecz nie rozwijał tematu, co było do niego zupełnie niepodobne. Jourgensen nie odzywał się i tylko trzęsącymi się rękami próbował zapalić fajkę. Po chwili Bzdak oznajmił: - Nazwiemy tę kataraktę Mokra Fajka, Jackie. Dopiero wtedy zaczęliśmy się śmiać; najpierw były to nerwowe chichoty, potem niskie wycia i wreszcie dzikie, nieopanowane ryki. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Posunęliśmy się znowu tylko o półtora kilometra w ciągu całego dnia na rzece i zaczynaliśmy wreszcie uzmysławiać sobie, co znaczy dystans sześćdziesięciu czterech kilometrów. W płaskim terenie można go pokonać w ciągu dwóch dni. Natomiast my będziemy potrzebować dwóch tygodni. Musieliśmy pogodzić się z myślą o długiej i męczącej trasie. Tego wieczoru Chmieliński polecił mi zmniejszyć nasze - i tak już szczupłe - racje żywnościowe o połowę. Do garnka dolaliśmy więc wody; była to jedyna rzecz, jakiej mieliśmy pod dostatkiem. Nikt nie był tym zachwycony, ale też nikt nie oponował. Krążyły nad nami nietoperze, kiedy jedliśmy rzadką papkę: trzy opakowania chili (wynalazek ery kosmicznej), jedno opakowanie zupy w proszku, woda, woda, woda - osiem porcji. Potem rozłożyliśmy się na granitowej płycie nad rzeką i obserwowaliśmy gwiazdy w szczelinie u góry; wodziliśmy za nimi oczami do krawędzi ścian wąwozu, które z kolei błyskały robaczkami świętojańskimi. Sprawiało to wrażenie, jakby gwiazdy wpadały prosto do rzeki. - Chyba nigdy w życiu nie widziałem bardziej olśniewającego kanionu - powiedział Tim Biggs. Chrząknięcia wzdłuż skały potwierdzały, że innych też ten widok zauroczył. Byliśmy wystraszeni i zmęczeni, lecz mimo to ogarnęło nas uczucie, że jesteśmy w świętym miejscu, nie tkniętym jeszcze ludzką stopą i być może, aż do tego wieczora, nie widzianym przez nikogo. - Rzeki mają swój własny język - powiedział Truran. - I duszę. Nie jesteśmy teraz w Peru. Jesteśmy w miejscu, które przemawia wirami, prądami, uskokami, gardzielami i rozlewiskami. Przepłynęliśmy dzisiaj tylko półtora kilometra. Lecz czy można sobie wyobrazić wspanialsze półtora kilometra? Poszedłem do namiotu i robiłem notatki. Kiedy po godzinie wczołgałem się do śpiwora, słyszałem ciężki oddech Jacka Jourgensena, który rozbił namiot tuż obok mojego. Nie mogłem zapomnieć wyrazu jego twarzy, kiedy wpadł do katarakty; jej pustki i rezygnacji. Jourgensen miał prawie pięćdziesiąt dwa lata i znajdował się "na rozdrożu życia". Czytał właśnie "Personhood" ("Osobowość") Leo Buscaglii i zastanawiał się, jak to sam ujął, "co znaczy porozumienie się ze światem i z sobą samym". Chciał być kimś więcej niż tylko człowiekiem, który doszedł do majątku sprzedając farbę do malowania jezdni. Tu, na Apurimacu, był producentem filmowym, odkrywcą, poszukiwaczem przygód; z upodobaniem używał słowa "wiking" w dzienniku, jaki prowadził dla swoich siedmiorga dzieci, z których najmłodszy Leif miał tylko pięć miesięcy. Jak sądzę, wszystkich nas podnosił na duchu fakt, że Jourgensen odważył się wziąć udział w wyprawie, która przerażała ludzi o dwadzieścia lat młodszych i w znacznie lepszej kondycji. We mnie jednak jego obecność wzbudzała poczucie winy. Uważałem, że jego miejsce nie było na rzece. Miał nadwagę, zwyrodnienie dysku, biodra zaatakowane artretyzmem, podagrę, a pływanie i wspinaczka stanowiły dla niego znacznie większą próbę niż dla pozostałych. W domu miał liczną rodzinę na utrzymaniu. A jednak w Cuzco, gdy Durrant jako lekarz wyprawy nie chciała pozwolić mu wejść na ponton ("Co zrobicie, jak on złamie nogę lub dostanie ataku serca? Próbując go wydostać z kanionu, możecie go zabić"), nikt się nie odezwał. Nie chcieliśmy stracić kury znoszącej złote jajka. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Nie spałem dobrze tej nocy. Całe ciało miałem posiniaczone po spływie kataraktami. Kiedy tylko zaświtało, wstałem i sprawdziłem, czy do worków z żywnością nie wciska się pleśń. Bzdak też już nie spał. Miał pełnić dyżur przy śniadaniu. Zaparzył w garnku rozpuszczalną kawę i nalał mi kubek, jednak przed zbliżającym się spotkaniem z Apurimakiem miałem już skurcz żołądka. Rozlaliśmy resztę kawy do kubków i roznieśliśmy je do namiotów. - Zbyszek - spytałem, gdy skończyliśmy - jak trafimy znowu na taką kataraktę jak te wczorajsze, decydujesz się na spłynięcie? - Tylko jeśli nie będzie innego wyjścia. Jeśli będzie, to oczywiście nie. Pomyśl, co się stanie, gdy ktoś złamie nogę. Stąd nie ma odwrotu. Będziemy musieli położyć go na pontonie i pchać się dalej. A to nie jest najlepsze rozwiązanie. Tego poranka wpłynęliśmy w bardziej stromy odcinek rzeki, zasilonej deszczem, który lał przez ostatnie trzy dni. Woda podniosła się o kolejne piętnaście centymetrów i płynęła swawolniej. Napotykaliśmy kataraktę za kataraktą, a żadna nie mieściła się w skali spadków możliwych do pokonania - same "szóstki". Przez pięć bitych godzin kajakarze transportowali kajaki, a my sprowadzaliśmy ponton na dół za pomocą liny. Tym razem jednak Chmieliński wprowadził innowację w technice "linowania". Polecił Bzdakowi, aby wszedł na ponton i wiosłował, podczas gdy my przytrzymywaliśmy go z brzegu. Chmieliński był mózgiem i siłą napędową operacji, lecz to Bzdak brał na siebie całe ryzyko. Stanowiły je katarakty, których nie można było przepłynąć bez narażania życia. Sama siła żywiołu zmiażdżyłaby człowiekowi czaszkę jak skorupkę jajka, a co dopiero skały i głazy, na które mogła go rzucić. Mimo to Chmieliński powtarzał: "Zbyszek, idź tam" i wskazywał głaz na środku rzeki lub przeciwprąd daleko na dole, a Bzdak już fruwał, pytając na migi: "Przy którym głazie mam się zatrzymać?". W ciągu sześciu lat w najdzikszych, najbardziej bezlitosnych miejscach na półkuli zachodniej tych dwóch tak niepodobnych do siebie ludzi nauczyło się absolutnie na sobie polegać. Pomimo strasznego ryzyka ciągle parli do przodu; patrzyliśmy zafascynowani, z jaką precyzją sprowadzali ponton tą bestialską rzeką. Jedyną oznaką niesamowitego napięcia, w którym pracowali, była czasami gwałtowna wymiana zdań po polsku. Po południu czwartego dnia w otchłani (i szóstego od czasu, gdy opuściliśmy most w Cuynac) Bzdak był już wyczerpany. Miał zaczerwienione i zapuchnięte oczy, a jego ruchy wiosłem były zbyt wolne, aby sprostać żywiołowi. Uważałem, że powinienem zastąpić go na pontonie, lecz Chmieliński nie chciał nawet o tym słyszeć. - To jest wyłącznie sprawa moja i Zbyszka - powiedział. - Spędziliśmy wiele lat razem. Jego mogę prosić, aby to robił, ciebie nie. Odmowa Chmielińskiego przyniosła mi ulgę. Byłem bardziej niż wdzięczny, że mogłem gramolić się za nim po głazach, wciągać poluzowaną linę, popuszczać ją, gdy ponton odbijał, a kiedy nabierał szybkości, kotwiczyć go, aby nie porwał go prąd. Zdecydowanie wolałem czuć skałę pod stopami, gdyż strach przed rzeką zawładnął już moją wyobraźnią. Nerwy miałem napięte do granic możliwości; każdego popołudnia, kiedy tylko usłyszałem, że robimy postój i rozbijamy obóz, spływała na mnie fala ukojenia, gdyż uzmysławiałem sobie, że przeżyłem kolejny dzień. Moje ciało, będące jednym wielkim kłębkiem nerwów, rozluźniało się nagle. Zwyczajna czynność popijania wieczornej kawy sprawiała mi wprost bezgraniczną przyjemność. Mój strach brał się częściowo z faktu, że nie czułem się bezpiecznie na pontonie. Byliśmy rozmieszczeni na nim w ten sposób, że piąty, nie wiosłujący członek załogi - Jourgensen lub Van Heerden - wciśnięty był w lewy tylny narożnik. Gdy Jourgensen siedział przy mnie, obciążając nasz koniec, odnosiłem wrażenie, że w każdej chwili mogę znaleźć się w wodzie. Van Heerden z kolei przenosił się do tyłu, kiedy chciał kręcić film, i ciągle się miotał. Pewnego razu, gdy rzucało nami na katarakcie, uderzył mnie kamerą, nabijając na prawej skroni krwawiącego siniaka, i wypchnął z pontonu. Niewielki Riken, w którym pokładałem całą nadzieję ujścia z życiem z tej strasznej rzeki, wydawał mi się ciągle niebezpiecznie przeciążony. Tymczasem wyglądało na to, że nigdy nie wydostaniemy się z tej otchłani, że nigdy się ona nie skończy. Po prostu nie było odcinków spokojnie płynącej wody. Kilometrami ciągnęły się katarakty stworzone przez - jak to ujął Conrad - "naturę pełną złowrogich zamiarów, to nie dające się określić coś [...] o niewypowiedzianym okrucieństwie, co oznacza wydarcie [człowiekowi] wszystkiego, co zobaczył, poznał, pokochał, czym się cieszył lub czego nienawidził [...], co oznacza zmiecenie mu bezwzględnie sprzed oczu całego drogocennego świata prostym i przerażającym aktem odebrania mu życia". - Co o tym wszystkim myślisz, Tim? - spytałem Biggsa później. - Nie wiem, bracie - odrzekł. - Lecz skłamałbym, gdybym nie przyznał, że trochę mnie przestraszyła ta rzeka. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 W wysokich Andach zaczęła się pora deszczowa. Rzeka - zasilana teraz dopływami spadającymi z kilometrowych wysokości - codziennie zmieniała kolor. Czasami była beżowa jak kawa z mlekiem, czasem szmaragdowozielona, a jeszcze kiedy indziej - szara jak lodowiec. Wczesnym wieczorem płynęła spokojna i niegroźna obok obozu, za to rankiem, podniósłszy się w ciągu nocy o jedną trzecią metra, stawała się potężna i grzmiąca. W niektórych miejscach zawalona była wysokimi na trzy lub cztery kondygnacje głazami, w innych - jej brzegi pokrywał pokruszony żwir. Obserwując zmiany jej nastroju i wyglądu, nie sposób było nie myśleć o niej jak o czymś, co ma własną wolę i zamiary. Jednak tym, co nadawało jej osobowość, był głos - wprost ryczała, szarżując przez kanion. Wydawała się nie tylko pełna woli, ale wręcz demoniczna i zawzięta w nieskomplikowanym zamiarze zatopienia nas. Można było na nią krzyczeć, złorzeczyć jej, błagać ją, a ona nie reagowała. Toczyła swe wody obojętna na wszystko i bezlitosna. Tak więc - co było nieuchronne - całą naszą frustrację wyładowywaliśmy na sobie. Głośniej wydana komenda mogła skończyć się kłótnią i sarkastycznymi epitetami. W lepszych czasach dzieliliśmy się miejscami pod namioty lub odstępowaliśmy je sobie nawzajem. Teraz, kiedy tylko znaleźliśmy teren na obóz, każdy rzucał się, aby zająć wygodniejsze miejsce. Patrzyliśmy chciwie na jedzenie, które było wydzielane w małych porcjach. Współzawodnictwo między Chmielińskim i Odendaalem zamieniło się teraz w jawną wrogość. Niepewność Afrykanera co do jego pozycji szefa wyprawy manifestowała się rodzajem zadowolenia, kiedy prowadzony przez Chmielińskiego ponton napotykał na przeszkody. Jego nastawienie - mimo że niegodne pochwały - było zrozumiałe. Kilka razy dziennie Truran, Biggs i załoga na pontonie spływali katarakty, którym Odendaal nie mógł sprostać, i jego samotne przeprawy izolowały go od nas jeszcze bardziej. Chmieliński z kolei nie miał respektu dla kajakarskich umiejętności Odendaala i nie próbował ukryć swego lekceważenia. "Boi się wody" - mruczał pod nosem na pontonie, patrząc na Odendaala transportującego kajak obok kolejnej katarakty, którą Chmieliński uważał za łatwą do spłynięcia. Nie uznawał Odendaala za równego sobie pod żadnym względem, a cóż dopiero za lepszego od siebie. Pod koniec czwartego dnia w otchłani, kiedy wydawało się, że zarówno Odendaal, jak i załoga pontonu będą musieli dokonać długiego transportu, Odendaal powiedział Chmielińskiemu: - Będę w obozie dwie godziny przed tobą! - i roześmiał się z satysfakcją. Potem wdrapał się na głaz, pociągnął kajak za sobą i ruszył w drogę. Chmieliński nie mógł ścierpieć takiej prowokacji, zwłaszcza że na pontonie była żywność Odendaala i większość jego sprzętu. Po rozeznaniu przez Polaka trasy znieśliśmy worki z żywnością i wyposażeniem na dół, wykonując trzy wyczerpujące zejścia po głazach i wzdłuż wyszczerbionych krawędzi. Odendaal nie widział nas i nie wiedział, że zamiast transportować załadowany ponton, zdołaliśmy odciążyć go i spuścić na rzekę. Wyprzedzając nas swym kajakiem, Biggs znalazł małą grotę z miękkim piaszczystym podłożem. Dopłynęliśmy tam znacznie wcześniej niż Odendaal. Gdy dotarł do obozu, był tak zaskoczony na nasz widok, że bez słowa poszedł rozbić swój namiot. Następnego dnia rano obudził mnie głos Odendaala, dochodzący z namiotu Biggsa, który znajdował się obok mojego. Odendaal chciał, aby Biggs jako przewodnik na rzece polecił Chmielińskiemu wypuścić powietrze z pontonu i przetransportować go parę kilometrów na dół. Dowodził, że byłoby to szybsze od spuszczania go na linie. Biggs odpowiadał wymijająco. Była to dziwna argumentacja. Za pomocą liny transportowaliśmy ponton znacznie szybciej, niż gdybyśmy go przenosili. Poza tym - jak pokazały wydarzenia poprzedniego dnia - przenieśliśmy całe wyposażenie i spuściliśmy na linie odciążony ponton szybciej, niż Odendaal przetransportował swój kajak. Gdybyśmy jednak wypuścili powietrze z pontonu i zaczęli go transportować bez użycia liny, Odendaal poruszałby się na pewno szybciej niż my. Poza tym dla Chmielińskiego różnica w sposobie transportu była ogromnie istotna. Miała wręcz symboliczne znaczenie. Zwinięcie pontonu byłoby upokorzeniem, rodzajem porażki. Biggs przywołał Chmielińskiego. Ten rozpoczął cichą rozmowę z Odendaalem, która szybko przerodziła się w kłótnię. Chmieliński zarzucił Odendaalowi, że zupełnie nie ma pojęcia o górskich rzekach. Odendaal z kolei zagroził Chmielińskiemu, że w Cachorze wykluczy go z wyprawy. Opuściłem namiot i poszedłem do groty, gdzie Truran robił kawę. - Jeśli ktokolwiek ma opuścić wyprawę w Cachorze, to powinien to być Fran~cois - stwierdził Truran. Po chwili milczenia, gdy napełnił mój kubek, dodał: - Ci dwaj prowadzą z sobą nieustanną walkę. Muszą z tym skończyć, bo inaczej grozi nam jeszcze większe niebezpieczeństwo niż dotychczas. Chmieliński nie wypuścił powietrza z pontonu, ale tego poranka, kiedy próbowaliśmy przeprawić Rikena na linie przez kolejną kataraktę, dostał się on między skały i utknął w miejscu. Używając jednej z naszych linek ratowniczych, wspólnie z Bzdakiem i Truranem opuściliśmy Chmielińskiego dziesięć metrów w dół po ścianie głazu. Uwolnił ponton, przecinając zaczepioną linę, która odskoczyła i przepadła w wodnym niebycie. Pozostało nam więc już tylko pięć krótkich linek ratowniczych. Na dodatek były one niebezpiecznie przetarte od ciągłego używania. Groziło nam, że wkrótce - pozbawieni lin - będziemy musieli przenosić ponton lądem, a to powolna, uciążliwa, paskudna robota. Do południa nie posunęliśmy się nawet o pięćset metrów. Chmieliński usiadł w samotności i nie odzywał się do nikogo. Po południu napotkaliśmy jeszcze gorsze katarakty. Walczyliśmy z morderczą wodą przez paręset metrów, spuszczając ponton na linie przez niektóre progi, spływając przez inne, i zawsze mieliśmy nadzieję, że za następnym zakrętem znajdziemy już spokojną otwartą przestrzeń. Rozglądaliśmy się wokół i myśleliśmy: "To jest coraz bardziej bezsensowne". Katarakty stawały się większe, groźniejsze i dłuższe. Późnym popołudniem natrafiliśmy na następną kataraktę, wokół której nie mogliśmy przetransportować Rikena. Chmieliński wybrał drogę spływu i podejmując próbę pojednania, skonsultował ją z Biggsem i Odendaalem, którzy zgodzili się z jego decyzją. - Przepłyniecie bez kłopotu - powiedział Odendaal, gdy wyruszał ze swoim kajakiem, aby go przenieść wąską półką wzdłuż lewej ściany kanionu. - Spłynęliście znacznie gorsze - dodał Biggs. Obaj z Truranem wzięli swoje łódki na ramiona i poszli za Odendaalem, a Chmieliński powiedział Jourgensenowi, aby zrobił to samo. Obawiał się, że kolejne wpadnięcie do wody może być jego ostatnim. Wraz z Bzdakiem i Van Heerdenem poczekaliśmy, aż Truran znajdzie się na końcu katarakty i zajmie dogodną pozycję, na wypadek gdybyśmy potrzebowali pomocy. Wtedy ujęliśmy w ręce wiosła. Nikt nie przyjrzał się prądowi płynącemu z lewej strony na prawą, tuż pod progiem katarakty. Nie jestem całkiem pewien, co zaszło, gdy nagle w niego uderzyliśmy. W jednej chwili byłem na pontonie, a w następnej - wszystko wokół stało się ciemne i głuche. Złapałem za coś, myśląc, że to ponton, lecz była to rzeka. Woda robiła się coraz zimniejsza, wreszcie - lodowata. Próbowałem płynąć, lecz nie byłem w stanie ocenić, czy unoszę się do góry, czy opadam na dół, a moje słabe ruchy były i tak bezsilne wobec potężnego prądu. Coś - jak uderzenie pięścią - zapierało mi dech. Ponownie spróbowałem płynąć, szukając światła, i ponownie zostałem wciągnięty w dół, i przekoziołkowałem jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz. Wpadałem już wcześniej do wody, lecz tym razem było inaczej. W przebłysku nieoczekiwanego spokoju i jasności myśli zrozumiałem, że tonę. Najpierw mnie to rozgniewało, lecz potem się poddałem. Wiedziałem, że nadszedł mój koniec. Nagle rzeka zwolniła uchwyt, jakby znudzona tą grą. Zobaczyłem światło. Poczułem kopnięcie, potem szarpanie i znowu szarpanie w stronę światła. Płuca miałem pełne wody. Nastąpiło kolejne szarpnięcie. POWIETRZE! Potem rzeka wessała mnie z powrotem. Znowu wokół mnie istniała tylko ciemność i kotłowanina; uderzałem głową o skały. POWIETRZE! ŚWIATŁO! Wynurzyłem się i zobaczyłem pędzące obok mnie ściany wąwozu. Ponownie uderzyłem o skałę, zaczepiłem się na sekundę i jeszcze raz zdołałem wychylić głowę z wody na tyle, by dostrzec Trurana w kajaku, utrzymującego się na przeciwprądzie. - Płyń do mnie! - wrzasnął. Poczułem uderzenie w plecy i z powrotem znalazłem się w głębinie. Wszystko było czarne. Wciągnąłem wodę przez nos do płuc. Odbiłem się silnie od czegoś i wynurzyłem obok Trurana. - Złap mnie w pasie! - wykrzyknął. Podciągnąłem się na tył jego kajaka i mocno objąłem Trurana rękami. Po chwili wysadził mnie na piaszczystym lewym brzegu i tam kazał mi czekać. Klęknąłem na piasku i zwymiotowałem. Gdy Truran po mnie wrócił, wszedłem wolno do rzeki, ale zaraz cofnąłem się na brzeg. - Właź do wody! - wrzasnął. - Natychmiast! Byliśmy z powrotem na katarakcie; obejmowałem Trurana resztką sił, jakie miałem, a rzeka okładała mnie, jakby była zła, że mnie nie dostała. Po długich minutach stanąłem u podnóża prawej ściany wąwozu. Van Heerden palił łapczywie papierosa i cały się trząsł. Chmieliński patrzył na mnie jak na zjawę. Kiedy ponton przekoziołkował, czujni Polacy uczepili się go natychmiast i zostali wraz z nim wyciągnięci z "odwoju". Van Heerdena odrzuciło dalej i leciał prosto na płaski głaz, a rzeka wpadała dokładnie pod niego. Gdyby Van Heerden poszedł z prądem, wessałoby go pod głaz i zostałby tam na zawsze. W momencie gdy prawie uderzał o ścianę, Truran, robiący rekonesans swoim kajakiem, krzyknął na niego. Van Heerden obrócił się i chwycił pontonu, który był tuż za nim. Ponton rąbnął w ścianę i przyparł go do niej. Rzeka wciągała już Van Heerdena pod głaz, kiedy Chmieliński zdołał złapać go za rękę, a Bzdak za głowę. Gdy ponton odbił się od ściany, uwolnili go z pułapki. Przypuszczali, że ja poszedłem na dół przed nim. - Wszyscy na ponton - powiedział Chmieliński. Musieliśmy to zrobić natychmiast albo nigdy więcej nie odważylibyśmy się już wejść do rzeki. Było ciemno, gdy rozbiliśmy obóz na małych skrawkach piasku pomiędzy głazami. Zdołaliśmy zjeść zaledwie połowę naszej cienkiej zupki, gdy Truran niechcący przewrócił garnek z jedzeniem. Nikt się nie odezwał z wyjątkiem Chmielińskiego, który oznajmił, że posunęliśmy się tego dnia o całe półtora kilometra do przodu. Głodny, zziębnięty i wystraszony zacząłem wątpić, czy ja lub ktokolwiek z nas przeżyje tę otchłań. Choć wiedziałem, że się rozklejam, byłem rozżalony tym, że każdy w tym małym smutnym obozie - oprócz mnie - miał przy sobie przynajmniej jednego partnera, kogoś kto mógłby pójść do rodziny i przyjaciół i powiedzieć: "Oto jak zginął!". Niebo się otworzyło i spadła ulewa. Popędziliśmy do namiotów. Zapaliłem świeczkę i wpatrywałem się w nią, aż wypaliła się prawie do końca. Gdy ją zdmuchnąłem, ciemność przeraziła mnie - przypomniała mi tę w otchłani rzeki. Rzuciłem się jak szalony w poszukiwaniu zapałek i wypaliłem dwie następne świeczki, jedną po drugiej. Zapaliłem czwartą, ostatnią, jaką miałem. Gdy i ta zgasła, leżałem z otwartymi oczyma w mroku i czułem, jak moje ciało spada w dół, w dół, w dół. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Rankiem usłyszałem Odendaala i Van Heerdena rozmawiających w swoim języku (ich namiot stał tuż obok mojego). Gdy dołączył do nich Biggs, przeszli na angielski. Odendaal rozważał plan usunięcia pontonu z rzeki, gdy tylko znajdziemy się na spokojniejszej wodzie. Van Heerden sfilmował wszystko, co chciał i co było mu potrzebne do programu o górskich rzekach. Był gotowy do odjazdu. Truran, który miał wykupiony bezzwrotny bilet na samolot do Afryki Południowej, również wkrótce będzie musiał opuścić rzekę. Także Jourgensen wybierał się do domu. Planowano, że z Cachory Bzdak i ja udamy się do Limy z Leonem i Durrant, i być może znacznie później, już w dżungli, dołączymy do wyprawy. Chmieliński miał teraz płynąć kajakiem z Odendaalem i Biggsem. - Nie mów o tym nikomu - zwrócił się Odendaal do Biggsa. - Nie chcę żadnych dyskusji, a wiem, że każdy miałby coś do powiedzenia w tej sprawie. Zamurowało mnie na początku, a potem poczułem złość. Rzeka napawała mnie lękiem, ale nie zdecydowałem się jej porzucić i sądziłem, że zapracowałem sobie na prawo do dyskutowania o moim losie podczas wyprawy. Obaj z Bzdakiem narażaliśmy życie, przenosząc całe wyposażenie przez najtrudniejszy odcinek rzeki, a raz - co było ogromnym ryzykiem - transportowaliśmy również samego Odendaala. Bzdak zdenerwował się, gdy mu powtórzyłem, co usłyszałem. - Czemu nadstawiam głowę dla tego faceta, skoro on po prostu chce się mnie pozbyć? Naradziliśmy się z Chmielińskim. Po rozmowie z Odendaalem wrócił wściekły. Bez nas zostałby sam z dwoma Afrykaninami, na łasce Odendaala. Odendaal zobaczył, że rozmawiamy, i szybko podszedł do nas. - Piotrze - odezwał się - powiedziałem ci, abyś z nikim o tym nie dyskutował. - Chcesz wyeliminować ponton ze spływu - zaatakowałem. - Myślimy o dokonaniu zmian - odparł Odendaal. - Po prostu rozważamy je. - Podsłuchałem dziś rano twoją rozmowę - powiedziałem. - Tak - odrzekł. - Wiem, że słuchałeś. Gdyby wiedział, nie zawracałby sobie głowy przestrzeganiem Biggsa, by ten zachował tajemnicę. Lecz nie to było teraz istotne. Aż do dzisiejszego ranka Odendaal i ja utrzymywaliśmy przynajmniej pozory porozumienia. Teraz, przytłoczeni otchłanią, zdradziliśmy się nawzajem. On spiskował, aby mnie usunąć, a ja w odwecie postawiłem wszystko na jedną kartę, wiążąc się z ludźmi, którzy mu najbardziej zagrażali. Nie było już mowy o bezstronności. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu przez kilka pełnych napięcia sekund, po czym Odendaal poszedł sobie. W Chmielińskim gotowało się. - Bez względu na to, co się wydarzy - powiedział - ponton pozostanie na rzece. Ustaliliśmy to dawno temu. Byłoby głupotą zmieniać to teraz. Po ostatnim kryzysie Chmieliński rzucił się w wir pracy z taką energią, jakiej jeszcze u niego nie widziałem. Z ledwie powstrzymywaną furią przeskakiwał z kamienia na kamień i wdrapywał się na mniejsze urwiska, manipulując krótką prowadzącą linką z najbardziej niebezpiecznych stanowisk. Często wydawało się, że ponton ściągnie go nagle prosto do rzeki. Obaj z Bzdakiem szliśmy jej krawędzią w ślad za nim. Spieszyliśmy się, aby za nim nadążyć, zwijając luźną linę, gdy Chmieliński ją wybierał, asekurując go, gdy ponton rwał w dół, a lina rozwijała się i szarpała go, naprężając się niebezpiecznie. Zniecierpliwiony - bo obaj z Bzdakiem nie mogliśmy dotrzymać mu kroku - Chmieliński próbował sam przeciągnąć ponton na linie przez jedną kataraktę. Wspiąłem się na głaz akurat w momencie, gdy ponton rwał koło niego i zbyt gwałtownie ściągał linę, która właśnie owijała mu się wokół prawej nogi. Krzyknąłem. Chmieliński zdołał przytomnie złapać linę w ułamku sekundy i szarpnięciem jednej ręki zatrzymać rozpędzony półtonowy ciężar. Wymagało to więcej siły, niż ja byłbym w stanie dać z siebie całego. Gdy próbował uwolnić stopę, lina zacisnęła się wokół niej. Jednak złapała tylko but i ściągnęła mu go z nogi. Po kilku sekundach but wylądował w rzece czterdzieści metrów niżej. Zbadaliśmy z Bzdakiem następną kataraktę. Nie wyglądała dobrze. Główny nurt skręcał w lewo do głębokiego wiru. - Jeśli nas ściągnie w lewo, będzie po wszystkim - stwierdził Bzdak. Chmielińskiemu nie zajęło dużo czasu odgadnięcie naszych myśli. - No dobrze - powiedział z rezygnacją - przeciągamy go na linie. Ton jego głosu mówił jasno, że Chmieliński ogromnie chciał spłynąć tę kataraktę. Obaj z Bzdakiem wiedzieliśmy, że nie szybkość stanowi problem w rozgrywce z Odendaalem, ale kiedy Chmieliński potrzebował nas, aby uniknąć kolejnego "linowania", traciliśmy resztkę odwagi, jaka nam została. - Słuchaj, Piotrze - powiedziałem. - Jeśli chcesz płynąć, to ja jestem gotowy. To zależy od ciebie. - Ja myślę tak samo - odezwał się Bzdak. - Nie - odrzekł Chmieliński. - Wczoraj mieliśmy niezłą kąpiel. Będzie lepiej, jeśli poćwiczymy na małej wodzie, dopóki znowu nie poczujemy się pewnie. Spuściliśmy ponton po lewej stronie ogromnego "odwoju" - przekoziołkował. Gdy go odwróciliśmy, spojrzeliśmy na dół. Machały do nas dwie maleńkie postacie: Durrant i Leon. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 Klasyfikacja trudności rzek górskich w skali międzynarodowej (według "Whitewater Guide by Polish Expedition Canoandes", 1981): 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 I stopień - bardzo łatwo: prąd wolny, bez przeszkód, możliwość wystąpienia niskich fal; II stopień - łatwo: łagodne spadki i niskie fale; III stopień - średnio trudno: duże spadki, wąskie przejścia, możliwość występowania skał i głazów oraz wysokich fal; IV stopień - trudno: silne prądy, duże zaburzenia, długie trudne spadki i wąskie przejścia, liczne skały i głazy (konieczne rozpoznanie trasy przed spływem); V stopień - bardzo trudno: wyjątkowo silne prądy, długie i gwałtowne katarakty następujące tuż po sobie, duża ilość skał i głazów oraz innych niemożliwych do przewidzenia przeszkód, które muszą być rozeznane przed spływem; VI stopień - niezwykle trudno: trasa bardzo niebezpieczna i prawie niespływalna, spiętrzenie przeszkód stopnia V do maksimum; rzeki tego stopnia trudności mogą być spływano tylko przez zespół doświadczonych kajakarzy z zachowaniem wszelkiej ostrożności i muszą być szczegółowo rozeznane przed spływem. 5 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 Gra słów o podobnej wymowie: self_bailing - samoopróżniający się, Ŕ safe_bailing - bezpiecznie opróżniający się. maytag - marka pralki automatycznej. `tt Część druga - Górskie rzeki (cd.) Część druga Górskie rzeki (cd.) Środkowy Apurimac Ich obóz znajdował się pięćset metrów niżej, po przeciwnej stronie rzeki; Apurimac tymczasem grzmiał i ryczał, jakby kpiąc z tego faktu. Przepłynięcie pięciuset metrów zajęło nam raz w otchłani cały dzień. Próba dostania się do ich obozu wcześniej niż rano nie byłaby zatem bezpieczna. Patrzyliśmy, jak Durrant zwinnie przeskakiwała z głazu na głaz lewym brzegiem rzeki. Truran podpłynął do niej kajakiem, porozmawiał z nią i wrócił, aby poszeptać z Bzdakiem. Następnie fotograf przybiegł do Chmielińskiego, który razem ze mną rozbijał namioty. - Piotrze - zapytał - czy mogę popłynąć na drugą stronę? - Dasz radę popłynąć z nim? - krzyknął Chmieliński do Trurana, czekającego na przeciwprądzie. - Spróbuję - odpowiedział Truran. - W porządku - rzekł Chmieliński. - Nie musisz wracać. Spotkamy się jutro. Przejęty, jakim go jeszcze nie widziałem, Bzdak rzucił mi swój aparat fotograficzny. Było to tak, jakby matka oddawała dziecko w obce ręce. Potem przeszedł w bród do Trurana, objął go w pasie i położył się na kajaku. Powoli wchodzili w nurt rzeki, wyślizgując się kipielom i mniejszym wirom. Kiedy dotarli na środek, Truran skierował kajak dokładnie pod prąd. W tym momencie łódka stanęła dęba jak koń i Bzdak zniknął w wodzie. Po chwili wyrzuciło go do góry; zaczerpnął powietrza i ciągle trzymając się kurczowo Trurana, poszedł z powrotem na dół. Truran zmagał się z wodą, aby dotrzeć do niewielkiej "cofki" na środku rzeki, ryczącej i walącej na niego ze wszystkich stron. Bzdak wynurzył się i znowu znalazł się pod wodą. Tylko żółty kask wyłaniający się co chwila z piany wskazywał, że Polak ciągle był uczepiony kajaka. Wreszcie dotarli do brzegu. Bzdak i Durrant padli sobie w ramiona. - No, popatrz na tego Zbyszka - powiedział Chmieliński. Wieczorem zebraliśmy się wokół ogniska i wysłuchaliśmy nowej propozycji Odendaala. Była ona następująca: należy natychmiast wyeliminować ponton ze spływu, gdyż jest zbyt powolny. Biggs popierał wniosek, podobnie jak i Jourgensen, co prawie przesądziło o usunięciu pontonu. Jourgensen reprezentował finansowe "być albo nie być" ekspedycji. Miał przy sobie siedemnaście studolarowych banknotów przypiętych wewnątrz kurtki, a po dotarciu do Limy był w stanie dać więcej. Bez jego aprobaty nie można było podjąć żadnej decyzji. Lecz nawet lojalny Biggs nie uznawał argumentu, jaki wysunął Jourgensen. Sugerował on mianowicie, że szybkość pontonu należy oceniać na podstawie tego, jak posuwał się on przez Otchłań Acobamba (w tym tempie dotarlibyśmy do Atlantyku kiedyś tam w następnym stuleciu). Mieliśmy wrażenie, że szuka powodu, aby opuścić rzekę w sposób nie wyglądający na porzucenie wyprawy. Honorowy wiking trwał przy swojej łodzi do końca. W tym przypadku końcem byłoby po prostu wyeliminowanie pontonu ze spływu. Kiedy ten argument upadł, Jourgensen stwierdził: ponton jest niebezpieczny. Piotr podejmuje za duże ryzyko. - O to zapytaj załogę - rzekł Truran i wskazał na mnie. Pod jednym względem zgadzałem się z Jourgensenem. Ponton stanowił zagrożenie - lecz tylko dla niego. Rzeka nie była miejscem dla Jourgensena. Nie uważałem jednak, aby ponton stwarzał większe niebezpieczeństwo niż kajak. Owszem, istniało ryzyko, lecz gdyby spływ Apurimakiem był łatwą rzeczą, nie byłoby nas tu wcale. - Ja chciałbym płynąć dalej pontonem - powiedziałem. - Podobnie Zbyszek. Zaryzykujemy. Myślę, że ponton byłby bezpieczniejszy z mniejszą obsadą i ze zredukowaną wagą. Jestem pewien, że Kate dołączy do nas, jeśli będziemy potrzebować dodatkowej pary rąk do wiosłowania. Chmieliński uważał, że Odendaal nie miał pojęcia o tym, jak powinno się zorganizować spływ tak głębokim i prawie niedostępnym kanionem. Bez pontonu, na którym znajdowało się zaopatrzenie wyprawy, kajakarzom przyszłoby płynąć z pełnym obciążeniem, a to w znacznym stopniu zmniejszyłoby ich zdolność manewrowania na wodzie. I tak zresztą musieliby polegać na miejscowym zaopatrzeniu w żywność, a przecież kanion był prawie zupełnie wyludniony. Poza wszystkim otchłań powinna się wkrótce otworzyć i poziom rzeki się wyrówna. Obecność pontonu pozwoli wówczas całemu zespołowi poruszać się szybciej. Potem Truran wyskoczył z "bombą", jak to było w jego zwyczaju: - Bez względu na wszystko ta wyprawa i tak nie dotrze do oceanu w zaplanowanym terminie. Sugeruję więc, abyśmy już teraz pogodzili się z tym faktem. Zwolnijmy i zaakceptujmy takie tempo, na jakie nas stać. Albo zacznijmy prawdziwe zawody. Płyńmy tak szybko, jak tylko można. Lecz oznacza to wyeliminowanie Fran~coisa. On jest najwolniejszym zawodnikiem. Po prostu nie jest w stanie dotrzymać nam kroku. Wstrząśnięty Odendaal rozejrzał się wokoło. Ten argument nie był łatwy do zbicia. Truran, jako prawdziwy człowiek rzeki, cieszył się w zespole największym respektem. - Dobrze - odezwał się Odendaal. - Porozmawiajmy więc na ten temat. - Jeśli problem sprowadza się do szybkości, musisz się wycofać - powiedział Truran. - Jeśli się nie wycofasz, nie masz prawa decydować o usunięciu pontonu. Zbyszek i Joe zasłużyli sobie na to, aby pozostać na rzece, jeśli taka będzie ich wola. - Uzgodniliśmy dawno temu, że ponton stanowi element wyprawy - dodał Chmieliński. - Ludzie pracowali ciężko i ryzykowali życie, bo wierzyli w to, co im powiedzieliśmy. Ponton musi więc pozostać na rzece. Co do tego nie może być żadnych wątpliwości. Gdyby Odendaal forsował swoje stanowisko, doszłoby do buntu, a może nawet i wyścigu do oceanu - on z Biggsem przeciw Chmielińskiemu i tym, którzy znaleźliby się na pontonie. Natomiast jeśli zgodziłby się teraz pozostawić ponton na rzece - przegrałby partię. Resztka autorytetu, jaka mu pozostała, oprócz finansowego poparcia ze strony Jourgensena, ulotniłaby się. Postanowiliśmy odłożyć dyskusję do następnego dnia. Wróciłem do namiotu w świetle księżyca i leżąc, wsłuchiwałem się w grzmot katarakt pośród zimnej nocy. W wyobraźni pokonywałem je ponownie. Każda próba kończyła się gwałtownym i pozbawiającym oddechu upadkiem w wodę, pomiędzy kamienie i w ciemność. Rankiem, trzęsąc się z zimna, poszedłem na poszukiwanie przyczyny całej tej wodnej burzy. Wspiąłem się na niewielkie urwisko. Spojrzałem na dół i przyglądałem się teraz mojemu przeznaczeniu: gardziel, próg, "odwój", "stoper". Przeraziło mnie to. Wróciłem do obozu, spakowałem rzeczy i załadowałem je na ponton. Biggs przygotował już śniadanie, lecz nie mogłem nic jeść. Jeszcze raz poszedłem nad rzekę i ponownie przyglądałem się katarakcie. Przyszedł za mną Truran; wiedział, o czym myślę. - Widzisz ten wir? - zapytał. - Kręci się w lewo. Jeśli tam wpadniesz, spróbuj się rozluźnić. Kilka razy przelecisz wokół niego. Poczujesz się bezradny, ale on cię potem wypluje na zewnątrz. Rozumiesz? Wpatrywałem się w wir: rzeka wpadała w niego i wybuchała falą, kaskadą bieli i srebra. Przyjrzałem się jej dokładniej. Czy ten nurt - biegnący obok fali i trafiający na spokojną wodę - mógłby mnie uratować? Wróciłem do obozu. Dwa razy sprawdziłem liny i umocowanie siatki na pontonie, podpompowałem miękką komorę, zapiąłem kask i kamizelkę ratunkową. Usiadłem niecierpliwie na swoim miejscu. Chciałem to już mieć za sobą. Wreszcie przyszedł Chmieliński. Jourgensen i Van Heerden zgasili swoje poranne papierosy; nie odzywali się słowem, kiedy zajmowali miejsca w pontonie. Prysnęliśmy na siebie wodą, aby się orzeźwić. Chmieliński warknął komendy. Na małej "cofce" ustawiliśmy się pod prąd, a potem przód pontonu wpadł w pędzącą rzekę. Coś go porwało i zostaliśmy uniesieni do góry. Rzeka rozpościerała się teraz pod nami, jakbyśmy zatrzymali się na samym szczycie diabelskiego młyna. Chmieliński wrzeszczał: "Od siebie - Od siebie - Od siebie!". Szarpnąłem mocno wiosłem, aby skorygować położenie i ustawić się prosto przy wejściu do gardzieli, i... przelecieliśmy przez nią szybko i bez uszczerbku. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jaki to był mały spadek; drobna rzecz, którą moja wyobraźnia rozdmuchała do monstrualnych rozmiarów. Strach zupełnie mnie ogłupił. Kiedy dotarliśmy na drugi brzeg, dowiedzieliśmy się, że Leon i Durrant zdołali dostarczyć nasze zapasy do Cachory ciężarówką Edwina Goycochei. Tam załadowali je na wynajęte muły i udali się z nimi stromym szlakiem, wiodącym na dno kanionu. Jedno ze zwierząt ze spiętrzonym wysoko ładunkiem żywności - która miała nam wystarczyć na następne kilka tygodni - nastąpiło na ruchomy głaz i stoczyło się sto metrów w dół. Muł wylądował na pakunkach umocowanych do jego grzbietu, co uratowało mu życie, lecz rozproszyło wokół ich zawartość. Na szczęście Durrant zdołała odzyskać trochę produktów. Będziemy mieć na śniadanie płatki owsiane z ziemią i liśćmi, a czasem mogą nam zgrzytać w zębach kamyczki. Wieczorem usiadłem pod drzewem gujawy i zająłem się notatkami. Podszedł do mnie Odendaal. Zaproponował, abym w miejscowości Atalaya opuścił wyprawę i dostał się do ujścia rzeki o własnych siłach. Powiedział, że każdy ma prawo osiągnąć cel, i dał mi do zrozumienia, że w innej sytuacji on sam wybrałby ten właśnie rodzaj podróży. Przypomniałem mu, że jestem bez grosza i że dałem mu siedem tysięcy dolarów, które uzbierałem w Stanach. Odrzekł, że to nie stanowi przeszkody. Zwróci mi teraz dwieście dolarów. Zrobił w tej sprawie gruntowne rozeznanie - ta suma wystarczy na pokrycie kosztów podróży. Moją pierwszą reakcją było niedowierzanie. Lecz potem uświadomiłem sobie, że on wcale nie próbował mnie oszukać. Naprawdę wierzył w to, co mówił. Zrozumiałem nagle zarówno "doskonałość" całego planu związanego z Amazonką, jak i jego przerażająco słabe punkty. Bez względu na to, jakie słowa wychodziły z jego ust, Odendaal zawsze wierzył w to, co mówił. On naprawdę wierzył, że mógłbym podróżować po nieznanym terenie, w obcym kraju, pokonując dystans 5600 kilometrów z dwustoma dolarami w kieszeni. Wierzył, że usuwając mnie z wyprawy, wyświadcza mi bezinteresowną przysługę. Wierzył, że jego intencją było, abym usłyszał rozmowę z Van Heerdenem, a dzień wcześniej - z Biggsem. Wierzył, że płynął zupełnie dobrze, kiedy rzeka biła go na amen. I ciągle wierzył nie tylko w to, że jest w stanie poprowadzić wyprawę aż do końca, lecz także w to, że w istocie cały czas to robił. Było to przerażające, a zarazem fantastyczne. Gdyby Odendaal nie miał tej niezwykłej zdolności do interpretowania najgorszej prawdy w tak gloryfikujący sposób, wyprawa na Amazonkę nie doszłaby do skutku i nikt z nas nie byłby teraz w Peru. Był prawdziwym wizjonerem. Widział to, czego inni nie umieli zobaczyć. Miał też talent kupiecki - mógł sprzedać komuś śmieć, ponieważ sam szczerze wierzył, że to złoto. Odrzuciłem jego ofertę. - Słuchaj - powiedział wtedy ze złością. - Piotr też nie ma pieniędzy. Jeśli popłyniesz z nim pontonem, to i tak nigdy nie ukończycie tej wyprawy. - Nie byłbym tego taki pewny. - A co ty w ogóle o tym wiesz? Ja byłem na dwunastu wyprawach. Ty nie byłeś na żadnej. O niczym nie masz pojęcia. Ty i ten twój kowbojski kapelusz. Wszyscy śmieją się z ciebie. Co do kapelusza miał rację. Lecz jeśli chodzi o jego tak zwane wyprawy, to zdążyłem się już nieco zorientować, jak wyglądały. - Różnimy się z Piotrem w sprawie finansów - powiedział na odchodnym - ale jesteśmy przyjaciółmi. Natomiast z tobą nie mogę się porozumieć. Jeśli to się nie zmieni, jeden z nas będzie musiał odejść. On i Chmieliński przyjaciółmi? Zrozumiałem wtedy do końca, w jak nierealnym świecie żył Odendaal. Co najsmutniejsze, on istotnie uważał, że problem kierowania wyprawą sprowadzał się do pieniędzy i że dopóki on trzymał kasę, wyprawa należała do niego. Nasze obozowisko na zboczu porośniętym kaktusami prezentowało się nędznie. W odległości stu metrów od chłodu wody nawet w cieniu panował żar, a kurz i pot pobudzały do działania niewielką na szczęście populację owadów. Pewną satysfakcję przynosiło zabijanie wielkich czarnych much. Były tłuste i powolne, i jak raz usadowiły się na ciele, zajmowało im trochę czasu, zanim się nasyciły. Ich ugryzienie nie było dotkliwe i pacnięcie przeważnie rozwiązywało problem. Znacznie bardziej zdradliwe były tnące muszki wielkości komara, które Peruwiańczycy nazywają mosquito. Nie czuło się ich ugryzienia, lecz po chwili ciało zaczynało okropnie swędzieć i jątrzyć się. Każdy z nas miał pozostawione przez nie blizny wokół kostek i nadgarstków, a ci, którzy się opalali - również wokół pośladków. Durrant przypuszczała, że insekty te wstrzykują do krwi ofiary antykoagulator, ponieważ rany po ich ukąszeniu krwawią i ropieją, i przez pewien czas nie zasklepiają się. Były też inne rozkosze. Kiedy wyciągnąłem kurtkę leżącą na stosie innych rzeczy, spokojnie wylazła z niej kudłata tarantula; była zła, lecz bynajmniej nie przestraszona. Podobne do lancetu ostre kolce pustynnych roślin sprawiały, że każdy krok był przygodą samą w sobie - zarówno w butach, jak i bez nich. W nocy poczułem przez sen, że sznurek, na którym miałem zawieszony nóż, przesuwa mi się po szyi. Sięgnąłem do niego i... jednym ruchem odrzuciłem w ciemność coś gładkiego i wijącego się. Chciałem to zlekceważyć jako senny koszmar, lecz przekleństwo rzucone przez Trurana parę sekund później sugerowało, że nie był to sen. Na jego moskitierę spadło coś ciemnego i ruchliwego. Za dnia zobaczyliśmy dwa węże, czarne z żółtymi plamami, które Bzdak zidentyfikował jako jadowite. Mówiono, że w okolicy znajdują się również groźnice nieme i jadowite węże zwane koralowymi. Była to ostatnia noc, kiedy spałem poza namiotem. Obawialiśmy się, że po opuszczeniu obozu w Cachorze już nie będziemy mogli uzupełnić zapasów przed wejściem w zamkniętą Czerwoną Strefę. Z naszych map wynikało, że na tym odcinku - o długości dwustu czterdziestu kilometrów - jedynym miejscem z dostępem do rzeki była wioska Triunfo. Ocenialiśmy, że przepłynięcie całego dystansu zajmie nam dziesięć dni, a do Triunfo możemy dotrzeć za pięć dni. Tam też umówiliśmy się z Leonem, który zabrał muły i poszedł z powrotem do góry. Van Heerden udał się razem z nim. Durrant miała zająć jego miejsce, jeśli ponton pozostałby na rzece. Biggs zamierzał kontynuować spływ tylko pod warunkiem, że Chmieliński podpisze oświadczenie, uznające Odendaala za szefa wyprawy, i nie będzie dążył do podziału grupy. Swoje stanowisko opierał na zasadzie prawie tak starej jak ludzkość i pływanie: woda nie jest miejscem dla demokracji. Jeśli zapisałeś się na wyprawę, to zgodziłeś się przyjmować decyzje kierownictwa bez zastrzeżeń. Chmieliński oczywiście odmówił podpisania czegokolwiek, i on, Odendaal, Biggs i Jourgensen spędzili prawie całe popołudnie na kłótni, siedząc między ciernistymi krzewami około stu metrów od nas. W tym czasie Durrant, Bzdak, Truran i ja we własnym gronie omawialiśmy zaistniały kryzys. Bzdak zaparzył garnek kawy, a my z Truranem rozpaliliśmy ognisko, choć i tak prażyliśmy się już w południowym tropikalnym upale. Mieliśmy nadzieję, że dym odstraszy nieznośne komary - lecz na próżno. Było dla nas oczywiste, że jeśli teraz oddział B - jak Durrant nazywała Bzdaka, mnie i siebie - zostanie zmuszony do opuszczenia kanionu, to potem nie będzie szans, abyśmy dołączyli do zespołu rzecznego. W efekcie zostaniemy wykluczeni z wyprawy. - Jeśli Piotr mówi serio o zabraniu pontonu i kontynuowaniu podróży na własną rękę, jestem zdecydowana przejść na ponton - powiedziała Durrant. Obaj z Bzdakiem byliśmy gotowi zrobić to samo. Ku naszej uldze Truran zgadzał się towarzyszyć nam, jeśliby zespół się rozdzielił. Bez kajakarza badającego sytuację przed nami i gotowego przyjść nam z pomocą w razie wypadku Apurimac byłby nawet groźniejszy niż dotychczas. Truranowi nie było łatwo podjąć taką decyzję. Miałby współzawodniczyć z jednym z najbliższych przyjaciół, a jak to sam ujął: "Tim nie ma zwyczaju być na mecie drugi". Za tą decyzją krył się konflikt wewnętrzny. Mimo że Truran odrzucał dogmatyczną wiarę Biggsa, szanował go jako człowieka zasad i kogoś, kto bardzo niewiele dba o korzyści osobiste. Lecz Truran miał odmienne zdanie niż Biggs w sprawie Fran~coisa Odendaala i ta różnica poglądów była równie głęboka, jak więzy ich przyjaźni. Biggs wierzył, że Odendaal jest zdolny do kierowania wyprawą aż do jej ukończenia. Uważał jednak, że byłoby lepiej dla niego, gdyby nie miał wokół siebie "ludzi, którzy znali jego przeszłość". A właśnie Truran znał wcześniej Odendaala i nie miał wątpliwości, że Afrykaner po prostu nie jest w stanie prowadzić wyprawy na rzece. - Frans dawno temu stracił kolegę i od tamtego czasu nie może się z tym pogodzić - powiedział Truran. Kiedy przed dziesięcioma laty obaj z Biggsem byli członkami klubu kajakarskiego na uniwersytecie w Natalu, Odendaal przyszedł do nich, poszukując ludzi na wyprawę od źródła do ujścia rzeki Limpopo w Afryce. Już raz próbował spłynąć tę rzekę, lecz po trzech tygodniach cały zespół oprócz jednego człowieka, Johana Smita, opuścił go. Odendaal i Smit jednak kontynuowali spływ i wpadli w lej. Odendaal stracił przytomność, a kiedy ją odzyskał, Smit już nie żył. Odendaal porzucił wtedy Limpopo. - Kiedy Frans proponował mi, abym wrócił tam z nim - ciągnął Truran - powiedział, że jego kolega zginął, próbując go ratować, i że on musi pokonać tę rzekę. Odendaal nigdy w rozmowie ze mną nie wspomniał o tym wypadku. Jednak po kilku miesiącach, czytając jego nie opublikowaną relację z wyprawy na Urubambę, znalazłem ustęp, opisujący stan jego umysłu, kiedy myślał, że umiera w wyniku komplikacji spowodowanych chorobą wysokościową: "To szaleństwo - pomyślałem. Doświadczyłem już czegoś takiego przedtem. Znalazłem się wtedy w leju z Johanem Smitem. Z chwilą gdy uświadomiłem sobie, że nie ma dla mnie ratunku, że tonę i cały świat nie znaczy już dla mnie nic, zacząłem się śmiać - tam pod wodą. Kiedy rzeka mnie uwolniła, byłem nieprzytomny, a on nie żył. Teraz czułem się znowu tak jak wtedy, lecz byłem zupełnie sam". Truran z Biggsem i jeszcze kilku innych ludzi wyruszyli nad Limpopo z Odendaalem. Jak twierdził Truran, po przebyciu dwóch trzecich długości rzeki, tuż przed najgorszą kataraktą, Odendaal wdał się z nimi w gwałtowną sprzeczkę i opuścił wyprawę. Reszta zespołu ją kontynuowała. Chcieli dokonać pierwszego zarejestrowanego spływu najtrudniejszym odcinkiem rzeki, zostali jednak zatrzymani na granicy z Mozambikiem. Nie wspominając o rozdzieleniu się, Odendaal napisał później, że wydarzenia polityczne w Mozambiku uniemożliwiły ekspedycji dotarcie do ujścia rzeki Limpopo, lecz jemu samemu się to udało. Truran uważał to za wysoce nieuczciwe i nigdy tego Odendaalowi nie wybaczył. Truran przyjechał do Ameryki Południowej ze względu na przyjaźń z Biggsem. Poza tym kochał górskie rzeki. W stosunku do Odendaala był jednak tylko człowiekiem wynajętym do wykonania określonego zadania. Nie miał wątpliwości, dlaczego Odendaal był na Amazonce - egzorcyzmował duchy i walczył ze wspomnieniem śmierci Smita. - On nie jest kajakarzem - stwierdził Truran. - Panicznie boi się wody. Ale ciągle musi coś udowadniać. Oczywiście ma do tego prawo, lecz tylko wtedy, gdy jego zachowanie nie zagraża integralności ekspedycji, jak to się dzieje w tej chwili. Durrant zwróciła uwagę na inny problem: - Fran~cois zamierza usunąć ponton z rzeki, ponieważ chce wyeliminować ciebie - powiedziała do mnie. - Jego postawa jest okropna i nie chce, abyś o tym pisał. Uświadomił sobie, że ściągając cię tutaj, popełnił błąd. W końcu został osiągnięty rozejm. Odendaal - mimo że nie przyjmował do wiadomości istnienia buntu - zgodził się włączyć ponton do dalszego etapu wyprawy. Chmieliński podpisał ugodę z Odendaalem przede wszystkim dlatego, że uważał plan filmowania za wart zachodu. Kiedy jednak następnego dnia ładowaliśmy ponton i przygotowywaliśmy się na kolejne spotkanie z Wielkim Mówcą, powiedział mi: - Fran~cois jest moim wrogiem. Konflikt w Cachorze spowodował przynajmniej jedną nieoczekiwaną, lecz korzystną zmianę: zespół na pontonie zjednoczył się. Jourgensen pozostał na nim, co stanowiło jego przywilej. Był już jednak zmęczony i w związku z tym zadowolony, że większość czasu mógł teraz spędzać jako pasażer i nie musiał wiosłować; poza tym potrzebował przyjaciół. Durrant zajęła miejsce Van Heerdena z przodu po prawej stronie. Mimo że fizycznie nie była tak mocna jak jej poprzednik, czuła się pewnie. Umiała pływać i woda nie była dla niej groźna. Kiedy Chmieliński krzyczał: "Naprzód!", wiosłowała energicznie. Przeszliśmy zgrabnie przez pierwsze katarakty, potem wzięliśmy poprawnie trzy ostre zakręty, a w końcu na dole dostaliśmy zimny prysznic. I wtedy pojęliśmy: ta rzeka jest w gruncie rzeczy właściwym miejscem dla pontonu. W ciągu następnych trzech godzin pokonywaliśmy kataraktę za kataraktą, manewrując jak wytrawna załoga i skacząc jak piłka w slalomie ciasnych zakrętów. Kierowaliśmy pontonem, przechylając się do przodu, do tyłu lub na boki - przez wysokie spadki i toczące się fale. Śmialiśmy się i krzyczeliśmy w uniesieniu. To zapomniane miejsce należało teraz do nas i tylko do nas. Nie było tu miast ani mostów, ani dróg, ani chałup, ani poszukiwaczy złota, ani wieśniaków pracujących na poletkach, które wielkością przypominają znaczek pocztowy. Była tylko dzika rzeka. - Ale ona pędzi - powiedział Chmieliński, a my pędziliśmy razem z nią. W pewnym momencie kanion zwężał się; jego ściany znowu zrobiły się pionowe i gładkie. Z lewej strony do Apurimacu wpadała rzeka bez nazwy i zawalała go głazami; jednak pokonywaliśmy je bez problemów. Durrant wskazała biało_brązowe szczyty nad wschodnią krawędzią kanionu; był to łańcuch Cordillera Vilcabamba. Zakończyliśmy dzień, przepływając przez ciąg spienionych katarakt: trzysta metrów uskoków i fal. Dotarliśmy na dół mokrzy, ale szczęśliwi jak kaczki, które właśnie wytaplały się w błocie. Na dole w swoich kajakach czekali na nas Truran z Biggsem. Machaliśmy do nich, kiedy nagle Biggs krzyknął i wskazał coś za nami. Był to kajak Odendaala - pusty i odwrócony do góry dnem. Jego właściciel wyłonił się z wody, krztusząc się, cały pokrwawiony. Uczepił się głazu na samym środku rzeki, a Biggs spieszył teraz do niego pod prąd. Wciągnął Odendaala na tył swojego kajaka i dopłynął z nim bezpiecznie do brzegu. Wypadek ten przyćmił nieco nasz wspaniały dzień. Jednak z wyjątkiem Biggsa i może Jourgensena pozostali patrzyli na cierpienia Afrykanera obojętnie. Rozbiliśmy obóz na małej sympatycznej plaży u podnóża kamiennego urwiska. Tego dnia obiad gotował Chmieliński. Był najlepiej zorganizowanym kucharzem na wyprawie. Zadawał sobie trud urządzania kuchni, jak nikt z nas: robił półki z drewna i kamieni, budował "piec" z kominem, układał przybory w równym rządku i nakrywał obrusem wodoszczelny kontener z żywnością, który służył jako stół. Kiedy Chmieliński brał się do gotowania, jego filozofią było - jak to sam określił - "poświęcenie się temu, co robił". Każdemu osobiście podawał naczynie, poruszając się sprawnie pomiędzy nami, dolewając kawy i herbaty do kubków, rozdając dokładki, jeśli były. Przygotowywał najbardziej wyszukane obiady na wyprawie. Tego dnia przyrządził garnek zupy grzybowej z proszku, gęsty gulasz z paczkowanej wołowiny uzupełnionej świeżą cebulą i marchewką, które przynieśli Leon i Durrant. Były też dwa desery - świeże banany z kawałkami czekolady oraz budyń ze spreparowanego ryżu, rodzynków, cynamonu i zagęszczonego mleka. Po obiedzie, kiedy wszyscy odpoczywali, zapakowałem skrzynie z żywnością, a Chmieliński pozmywał naczynia. - Mieliśmy dziś dobry dzień - powiedział. - Tak powinien wyglądać spływ na rzece. - Odzyskaliśmy trochę wiary w siebie - odrzekłem. - A Kate radzi sobie bardzo dobrze z wiosłem. - Pewność siebie jest ważna. Musimy być przygotowani na to, aby dawać sobie radę, mając tylko sam ponton. - Myślisz, że do tego dojdzie? - Nie wiem. Ale musimy być gotowi. Następnego dnia rano kajakarze spłynęli dużą kataraktą i sygnalizowali nam, abyśmy poszli w ich ślady. Zrobiliśmy to bez żadnego rozpoznania. Byliśmy przecież coraz lepsi. Nikt z nas nie zauważył potężnego "odwoju". Ponton podskoczył i wyrzucił nas obu z Chmielińskim do przodu jak kamyki z procy. Kiedy przelatywałem nad Bzdakiem, zderzyliśmy się kaskami, a potem poszedłem pod wodę. Wydostałem się może dziesięć sekund później, obity i oszołomiony, około czterdziestu metrów poniżej progu. Najgorzej było z Jourgensenem. On i Bzdak utknęli w "odwoju" i Jourgensena wciągnęło trzy razy pod wodę, zanim Polak zdołał go wyłowić. Później, z oczami martwymi jak głaz, Jourgensen powiedział: - Myślałem, że zostanę tam już na zawsze. Błędem było, że nie zbadaliśmy wcześniej katarakty. Nie mogliśmy sobie przecież pozwolić teraz na wypadek. Mijaliśmy nie zamieszkane i niedostępne tereny. Ściany kanionu były gorące, wysuszone, bez żadnych oznak życia. Nie było nawet pojedynczego skrawka uprawnej ziemi ani śladu ścieżki. W ciągu następnych dwóch dni płynęliśmy prawie bez przerwy przez katarakty i byliśmy już okropnie wymęczeni. Po tym paskudnym wypadku Jourgensen wyglądał jak zombi i ciągle jeszcze nie mógł dojść do siebie. Paradoksalnie zarozumiałość Odendaala okazała się teraz jego najbardziej godną podziwu cechą. Kilkakrotnie wpadł do wody i miał głęboką szramę na prawym policzku. Kolejny raz przewoziliśmy go na pontonie przez kataraktę, której nie mógł ani przepłynąć, ani ominąć, co go rozgniewało. Biggs był wyczerpany morderczą walką, a Bzdak, którego heroizm objawiał się teraz na każdym kroku, miał poważną kontuzję - uszkodzone lewe kolano. Było spuchnięte i zesztywniałe. Chmieliński podczas upadku skręcił prawą rękę i prawie nie mógł nią ruszać. Bolała go też stopa, co - jak podejrzewała Durrant - było wynikiem pęknięcia kości; on jednak uparcie utrzymywał, że jest to zwykłe podrażnienie nerwu. Ja z kolei nie mogłem zapanować nad własnymi nerwami. Każda katarakta przerażała mnie. Miałem zdarte dwa paznokcie u prawej ręki, otartą skórę na większości palców i mocno stłuczoną dłoń, co powodowało ostry ból przy wiosłowaniu. Rozpoznając katarakty, przedzierałem się przez mokre, śliskie głazy; potykałem się przy tym i upadałem tak często, że teraz wyglądało to już na normalny sposób chodzenia. Golenie miałem potłuczone do krwi. Ku mojemu zdumieniu Durrant okazała się twarda. "Odwój", w którym Jourgensen o mało nie zginął, był dla niej "w pewnym sensie emocjonujący". Truran - jak zawsze - przedzierał się przez wszystko, co tylko stawiała na jego drodze rzeka. On jedyny nie wpadł jeszcze do wody, ratował tych z nas, którym się to przytrafiło, i jeśli kiedykolwiek bał się czegoś, nigdy tego po sobie nie pokazał. Był jak anioł stróż zesłany nam do pomocy przez Apu Rimaca. Jego obecność ogromnie podbudowywała wiarę we własne siły w całym zespole na pontonie; podczas akcji, które w tak wielkim stopniu zależą od wspólnego, skoordynowanego działania, wahanie i wątpliwości mogą być zgubne. Tymczasem rozłam wśród członków ekspedycji pogłębiał się. Odendaal przestał odzywać się do Durrant, Bzdaka i do mnie. Z Truranem i Chmielińskim rozmawiał tylko w razie konieczności, natomiast długie godziny spędzał w towarzystwie Jourgensena i Biggsa. Chmieliński wciskał się na ich spotkania, kiedy tylko mógł. Jourgensen czuł się u kresu sił i postanowił opuścić rzekę, gdy tylko dotrzemy do Triunfo. W swoim dzienniku napisał: "Dwa razy ledwie uniknąłem nieszczęścia [...] mam dość górskich rzek do końca życia". Ten, komu da pieniądze, uzyska kontrolę nad wyprawą. Dla dobra przyszłych podróżników Chmieliński ślęczał każdego wieczoru nad swoim notatnikiem z papierem milimetrowym. Szkicował w nim odcinek rzeki, jaki przepłynęliśmy w danym dniu, konsultował to z Truranem, aby sprawdzić swoją pamięć, zaznaczał skręty i katarakty, i ich stopień trudności, określając najgorsze nazwami, które brzmiały złowieszczo mimo swojej prostoty: "Tutaj Złamałem Nos", "Tu Jack Prawie Utonął". Peruwiańska mapa wojskowa, jaką mieliśmy, była rażąco niedokładna; jednak z braku czegoś lepszego stała się przekonującą uwodzicielką. Powagą druku potwierdzała istnienie Triunfo. Ktoś łatwowierny mógł odczytać czarną kropkę poniżej nazwy jako gwarancję gorącego jedzenia, zimnego piwa i knajpianej atmosfery. Czwartego dnia po opuszczeniu Cachory Biggs wypatrzył późnym popołudniem ledwo widoczny szlak, pnący się stromym lewym brzegiem rzeki. Triunfo (czyli Triumf) było odległe o trzy kilometry. Niestety, nie znaleźliśmy tam niczego oprócz zrujnowanych urządzeń do produkcji cukru z trzciny cukrowej. Zostały one porzucone ponad dziesięć lat wcześniej w odpowiedzi na reformy rolne wprowadzone przez radykalnego generała Juana Velasca Alvarada, który przejął władzę w wyniku przewrotu wojskowego w 1968 roku (został odsunięty w 1975). Zamiast zimnego piwa i partnerek do tańca zobaczyliśmy tylko rozsypujące się ściany z nie wypalonej cegły i kawałki skorodowanego metalu. Jedynie łożyska prasy z wyszczerbionymi, lecz błyszczącymi bieżniami z nierdzewnej stali sugerowały, że Triunfo było kiedyś czymś więcej niż żartem na mapie. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko wspiąć się do góry poza kanion i udać się na poszukiwanie Leona i Van Heerdena. Jourgensen chciał opuścić rzekę, a my musieliśmy uzupełnić zapasy przed wejściem w Czerwoną Strefę. Następnego dnia zostawiliśmy Bzdaka i Durrant na straży obozu, a sami ruszyliśmy o świcie do góry. Chmieliński, Biggs, Truran i ja przedzieraliśmy się przez niesforne skupiska drzew mangowych i bananowych, zostawiając w tyle wolniejszych Odendaala i Jourgensena. Około południa zatrzymaliśmy się na krótko przy chałupie nie większej od naszego pontonu. Siedziała w niej Keczuanka z niemowlęciem u brązowej piersi i uśmiechała się do nas. Dała nam smażone platanos - owoce, które przypominają banany, lecz są od nich pulchniejsze i nie tak słodkie. Odpoczęliśmy chwilę przy drzwiach jej chaty, zajadając owoce i podziwiając roztaczający się przed nami widok. Po czterech tygodniach spędzonych w głębokim, ciemnym kanionie intensywne andyjskie światło, bezmierne błękitne niebo, pasmo brązowych pagórków nad krawędzią kanionu i białe szczyty Cordillera Vilcabamba, które w oddali wyglądały jak fale oceanu, robiły szokujące wrażenie. Czułem się, jakbym został wypuszczony z więzienia. Gdzieś w dole, o setki metrów od nas, płynęła rzeka, lecz wszystko, co mogłem dojrzeć, to była srebrnoszara zakładka w miejscu, gdzie ściany kanionu prawie schodziły się ze sobą. Byłem zaskoczony izolacją Apurimacu. Nie miał on nic wspólnego z życiem w tych górach. Istniał sam dla siebie. Minęliśmy osadę Marabamba, nie dowiedziawszy się niczego o Leonie i Van Heerdenie. Na krótko przed zmierzchem doszliśmy do wioski Karquique, leżącej w połowie drogi z dna kanionu do góry. Pośród sieci starannie udeptanych ścieżek stało sześćdziesiąt chałup; gdzieniegdzie blaszany dach odbijał światło zachodzącego słońca. Nauczyciel w wiosce powiedział nam, że nie widział żadnych obcych ani nie słyszał, aby ktokolwiek ich spotkał na górskich ścieżkach. Skierował nas do skrzyżowania odległego o trzy dni drogi. Być może tam będą nasi przyjaciele. Kiedy szykowaliśmy się do odejścia, zobaczyliśmy dziewczynkę, która biegła w naszym kierunku. - Gringo! - krzyczała i wskazywała na zbocze dalekiej góry. Szlakiem schodziły dwa muły, prowadzone przez mężczyznę zbyt wysokiego, aby był Peruwiańczykiem. Gdybyśmy opuścili Karquique godzinę wcześniej, mogliśmy się rozminąć z Van Heerdenem i Leonem. Van Heerden przyniósł niepokojącą wiadomość. Dowiedział się z krótkofalowej stacji radiowej Bbc, że w Capetown w Afryce Południowej zaczęły się rozruchy. Były to najpoważniejsze zamieszki w ciągu ostatnich lat, z wieloma ofiarami śmiertelnymi. Biggs i Truran wpadli w panikę. Uspokoili się trochę, kiedy nauczyciel namówił Leona, aby dokonał pierwszych postrzyżyn jego pięcioletniej córki, stając się tym samym jej ojcem chrzestnym. Z tej okazji ugotował zupę z kurczaka i świnki morskiej i pozwolił nam spać w szkole. Jourgensen z Odendaalem dotarli do nas następnego dnia, po spędzeniu nocy w Marabambie. Jourgensen zamierzał pójść z Leonem, Van Heerdenem i mułami do Cuzco i stamtąd wrócić do Stanów Zjednoczonych. - Jaki sens ma wyprawa, na której jeden drugiemu nie wierzy? - zmęczonym głosem pytał Chmielińskiego i Odendaala. Jourgensen uważał, że wyprawa musi mieć jednego lidera, i ostatecznie poparł Odendaala, który był przecież jego wspólnikiem w produkcji filmu. "W ciągu tych paru tygodni serdecznie zaprzyjaźniliśmy się z Fransem" - napisał wieczorem w swoim dzienniku. "Mamy zbliżone poglądy na wiele spraw i dość podobne usposobienia. Frans w głębi serca jest filozofem, podobnie jak ja. Ludzie, którzy kochają przygodę, kochają też życie. [...] Frans jest WIKINGIEM!" Chmieliński czuł się tym głęboko dotknięty. Przyjaźnili się z Jourgensenem przez całe lata, a tutaj, na Apurimacu, to właśnie Bzdak, emigrant bez grosza przy duszy, dwa razy ryzykował swoje życie, aby uratować Jourgensena. Chmieliński powiedział mu, że jest "zdruzgotany" jego stanowiskiem. Potem daliśmy zmaltretowanemu bogatemu człowiekowi nasze listy do wysłania, pożegnaliśmy się z nim i zeszliśmy z powrotem do ciemnego kanionu. Za Triunfo rzeka z każdym kilometrem stawała się szersza i głębsza; wraz z nią "rosły" też i katarakty. Płynęliśmy przez nie zupełnie dobrze, zważywszy na to, że ponton załadowany był zapasami żywności na trzy tygodnie. Dorobiliśmy się jednak niemożliwej do zreperowania dziury w jednym z elementów podłogi, przez co sflaczała i była niestabilna. W miarę zbliżania się do każdej katarakty - co wyglądało dokładnie tak, jakby to katarakty nacierały na nas - zastanawiałem się, czy to jest właśnie ta, której nie doceniliśmy, ta, która pochłonie nas bez ratunku. Na największych progach bezwstydnie dawałem nura na siatkę. Za nic w świecie nie chciałem ponownie wpaść do wody. Trzeciego dnia po opuszczeniu Triunfo dopłynęliśmy do ujścia rzeki Pachachaca i zrobiliśmy postój, aby wykąpać się w jej przejrzystej zielonkawej wodzie. Kilka kilometrów dalej dołączała się rzeka Pampas. Oczekiwaliśmy szalejącego żywiołu, jako że jest to jeden z największych dopływów Apurimacu; jednak napotkaliśmy tylko łagodnego olbrzyma. I nagle - dokładnie tuż za jego ujściem - przerażający wąwóz kończył się, przechodząc w dolinę wypełnioną światłem. Było to jak wydostanie się z jaskini. Tego wieczoru słońce wisiało na nieboskłonie znacznie dłużej, niż się tego spodziewaliśmy; mimo że byliśmy ciągle jeszcze o półtora kilometra powyżej poziomu morza, nasze rzeczy wyschły szybko w pustynnym upale. Rozbiliśmy obóz na skrawku brzegu, pokrytym drobnym białym piaskiem. Chmieliński i Bzdak rozpalili wielkie ognisko z kawałków drewna, które wyrzuciła rzeka. Rankiem usłyszeliśmy coś, co przypominało niewielkie wybuchy lub odgłos spadających skał. Dźwięki te dochodziły skądś po przeciwnej stronie rzeki. Przez parę dni nie docierało do nas, że były to strzały z broni. Dolny Apurimac - Czerwona Strefa Po opuszczeniu Triunfo i wejściu w dolny odcinek rzeki czuliśmy się tak, jakbyśmy uciekli z ciemnych zaświatów Apurimacu. Następnego dnia jednak już się tak bardzo nie cieszyliśmy. W szerszym kanionie było jaśniej, lecz widziało się jedynie strome ściany pozbawione roślinności, pokryte spaloną żółtoczerwoną ziemią, która sprawiała wrażenie, jakby trzymała się tylko w powietrzu i gotowa była w każdej chwili runąć do wody. Prawa krawędź kanionu majaczyła trzy kilometry nad poziomem rzeki, a lewa - prawie jej dorównywała. Było to znowu miejsce pełne grozy, a rzeka pędziła na oślep. Pampas zwiększa ilość wód Apurimacu o mniej więcej dwadzieścia pięć procent; jego nieokiełznaną siłę można przyrównać do diabelskiego młyna, który rozpędza się, do czasu aż rzeka stanie się białą kipielą. Odgłos tego wodnego żywiołu zagłusza w kanionie wszelkie inne dźwięki. Musieliśmy krzyczeć na pontonie, aby być słyszanym na odległość metra. Następnego dnia po południu zrobiliśmy sobie przerwę w miejscu, gdzie pomiędzy brzegami rzeki rozciągnięta była gruba stalowa lina długości około siedemdziesięciu pięciu metrów. Na odcinku między mostem w Cunyac a garnizonem piechoty morskiej w Lechemayo, które znajduje się tuż poniżej ostatniej dużej katarakty, są trzy takie liny, zwane oroyas. Na dystansie 250 kilometrów jest to jedyny sposób (oprócz przeprawy tratwą), aby dostać się z jednej strony rzeki na drugą. Kiedy obozowaliśmy w Cachorze, gdzie też była taka lina, przyglądałem się ze zdumieniem Keczuaninowi, który właśnie przedostawał się na drugi brzeg; przeciągał się ręka za ręką na malutkim siodełku, a nogi zwisały mu wysoko nad szalejącą rzeką. Za sobą holował żonę i dziecko, a wreszcie przerażoną krowę, przyczepioną do liny za pomocą powrozów i dwóch kabłąków wyciętych z drzewa. Na prawym brzegu, od głazu, przy którym zatrzymaliśmy się i do którego umocowana była lina, prowadzi do góry słabo widoczna ścieżka. Jak dowiedzieliśmy się jeszcze w Karquique, wiedzie ona do przełęczy na wysokości 3600 metrów, a stamtąd do rejonu znanego jako Vilcabamba. To właśnie tam, w dzikiej, odosobnionej krainie, pośród śnieżnych wierzchołków, bagien i stromych wąwozów - a nie w Machu Picchu, jak często się utrzymuje - Inkowie znaleźli legendarne "ostatnie schronienie", w którym ponownie rozkwitła ich cywilizacja. Wkrótce po zajęciu Cuzco w 1533 roku Hiszpanie zrobili młodego i uległego księcia Inków - Manca - marionetkowym władcą. Po trzech latach, po tym, jak konkwistadorzy zakuli go w łańcuchy, nazwali psem, nasikali na niego, zgwałcili mu żony i zrabowali złoto oraz inne kosztowności, Manco zbuntował się. Przez osiem miesięcy oblegał Cuzco, zanim został zmuszony do odwrotu. Zbiegł wówczas na północ, potem na zachód i w 1539 roku osiedlił się w pustej dolinie Concevidayoc blisko wschodniej krawędzi kanionu Apurimacu. Tam właśnie przekształcił senną wioskę Espiritu Pampa w stolicę godną Inków, budując pałace i świątynie, skwery i fontanny, kanały i mosty. Nazwał to miasto_państwo Vilcabamba. Trzydzieści pięć lat zajęło Hiszpanom podbicie Vilcabamby. W tym czasie Manco umarł, a państwem rządził jego syn Felipe Tupac Amaru. Hiszpanie wyprowadzili Felipe'a z Vilcabamby na złotym łańcuchu. Końcowy rozdział historii imperium Inków dokonał się na rynku w Cuzco, gdzie Felipe najpierw został powieszony, a potem jego ciało poćwiartowano. Hiszpanie osiedlili się w Vilcabambie i korzystali z jej bogactw przez blisko dwieście lat. Kiedy zasoby srebra, trzciny cukrowej i koki wyczerpały się, opuścili dolinę. W 1911 roku amerykański archeolog Hiram Bingham odkrył Machu Picchu, najsłynniejsze ruiny w Ameryce Południowej. W swoich poszukiwaniach kilkakrotnie przemierzył teren Vilcabamby, lecz nie zauważył pogrzebanego tam miasta. Umarł w przekonaniu, że to Machu Picchu jest legendarnym zaginionym państwem Inków. I tak było aż do 1964-1965 roku, kiedy to w wyniku ekspedycji, poprowadzonych w ten rejon przez Amerykanina Gene'a Savoya, Vilcabamba została zidentyfikowana jako ostatnia stolica Inków. Pomimo to ruiny nie budzą zainteresowania, a cała okolica jest prawie zupełnie nie zamieszkana. Pozostaje jedynie upiornym dodatkiem do budzącego grozę kanionu dolnego Apurimacu. Jak twierdzi Amerykanin Gregory Deyermenjian - który zwiedzał ten teren w 1986 roku - w Espiritu Pampa stoi tylko jedna kryta strzechą chałupa, a pobliskie ruiny są tak zarośnięte, że on również by je przeoczył, gdyby nie pokazał mu ich miejscowy człowiek. Kiedy ruszyliśmy w dalszą drogę, znowu usłyszeliśmy trzy głośne wybuchy. Uznaliśmy je za odgłos upadającej skały, oderwanej przez silny południowo_zachodni wiatr; dął tak gwałtownie, że zmuszeni byliśmy klęczeć na pontonie i wiosłowaliśmy z pochylonymi głowami na komendę Chmielińskiego. Po półgodzinie tej pokuty spojrzałem do góry i zobaczyłem, że ściany kanionu przesuwają się wolno, lecz w przeciwnym kierunku, niż powinny. Wiatr pchał nas pod prąd. Kiedy Bzdak i Durrant spostrzegli to samo, zaczęli się pokładać ze śmiechu. Chmieliński nie miał innego wyjścia, jak tylko się zatrzymać. Kajakarze też tak uważali, toteż rozbiliśmy obóz; Chmieliński oznajmił, że nazajutrz wstaniemy o trzeciej trzydzieści i przed świtem ruszymy na rzekę. Wszystko szło zgodnie z planem, dopóki patrzyliśmy na to zaspanymi oczami. Światło poranka zaczynało właśnie przedostawać się do kanionu, kiedy załadowawszy ponton, przygotowywaliśmy się do spuszczenia go na wodę tuż przed dość dużą kataraktą. Nagle usłyszeliśmy kilka świszczących odgłosów, po których nastąpiła seria znanych nam już wybuchów. Biggs krzyknął i wskazał na ścianę kanionu po drugiej stronie rzeki. Z wysokości kilkuset metrów schodziło sześciu mężczyzn. Jeden z nich uklęknął i przyłożył do ramienia karabin. Kula rąbnęła ze świstem w wodę o pół metra od Trurana, który właśnie poprawiał fartuch u kajaka. - Naprzód! - wrzasnął Chmieliński. Nigdy jeszcze tak ochoczo nie wchodziłem w kataraktę. Na początku nie tyle byłem przestraszony, ile zaskoczony. Jak dotąd nikt jeszcze do mnie nie strzelał ani nie próbował mnie zabić w żaden inny sposób. Upłynęło trochę czasu, zanim dotarło do mnie, co się dzieje. Dopiero wtedy przeraziłem się, ale byliśmy już pod osłoną katarakty i pędziliśmy na oślep do przodu. Po półgodzinie, kiedy płynęliśmy szybko prawą stroną rzeki, usłyszeliśmy przed nami głośny huk. Zbliżyliśmy się do lewego brzegu i zobaczyliśmy dziesiątki olbrzymich głazów i mniejszych kamieni, walących się z pluskiem do wody. Ku niebu unosił się obłok złocistego pyłu. Czy była to naturalna lawina? Czy też wywołana rozmyślnie? Puste dotąd, brązowe ściany miały teraz oczy. Były pełne życia - niewidzialnego, lecz łatwego do wyobrażenia. Płynąc, rozglądaliśmy się wokół i próbowaliśmy dojrzeć ścieżkę lub jakikolwiek ślad obecności człowieka. Nie dostrzegliśmy niczego, lecz rozkojarzeni, nie zrobiliśmy rozeznania przed kolejnym progiem; podpłynęliśmy teraz bokiem do spadku. Ponton przekoziołkował i wszyscy wpadliśmy do wody. Szamocząc się wśród podwodnych wirów, myślałem jedynie: "Nie puść wiosła", ponieważ mieliśmy jeszcze tylko dwa w zapasie. Kiedy jednak przestało mną miotać i zacząłem się unosić do góry, zastanawiałem się z kolei, czy aby nie dostanę kulką w głowę. Nade mną zamajaczył cień. Wyciągnąłem rękę i złapałem za siatkę na pontonie odwróconym do góry dnem; dostałem się do ciemnej, wypełnionej powietrzem wnęki pomiędzy wodą i podłogą. Ponton ciągnął mnie szybko z prądem i nogami uderzałem o podwodne skały. Usłyszałem kaszel - własny i Bzdaka. Dźwięki odbijały się dziwnie od gumowej powierzchni pontonu i w pierwszej chwili nie uzmysłowiłem sobie, że Bzdak znajduje się tuż obok mnie. - Nic ci nie jest? - spytałem go. - Nie, nie - wybełkotał. Odkaszlnął dwa razy, starając się usunąć wodę z tchawicy. Potem ochrypłym i natarczywym głosem zapytał: - Gdzie jest Kate? - Nie wiem. - Muszę się stąd natychmiast wydostać. Sięgnąłem na zewnątrz pontonu i po omacku szukałem linki ratowniczej. Kiedy ją znalazłem, wzdrygając się poszedłem z powrotem pod wodę, wydostałem się spod pontonu i wyskoczyłem do światła, ryku katarakt i pędzących ścian kanionu. - Szybko na ponton! - wrzeszczał Chmieliński, trzymając się na nim u góry. Bzdak wyłonił się obok mnie. - Gdzie jest Kate? - krzyknął. - Na ponton! - wrzeszczał Chmieliński. Najpierw wciągnął do góry mnie, a potem Bzdaka. Kiedy wdrapaliśmy się na wierzch, Bzdak zapytał jeszcze natarczywiej: - Gdzie jest Kate? - Tam - powiedział Chmieliński. Wskazał na środek katarakty, gdzie wokół leja kręcił się mały okrągły przedmiot. Była to głowa Durrant. Truran, który podpłynął w górę rzeki spokojniejszą wodą bliżej prawego brzegu, wszedł w środek kipieli, wyrwał stamtąd Durrant, nawrócił kajak i pospieszył do nas. Schroniwszy się za głazem, nerwowo ciągnęliśmy i szarpaliśmy ponton za linę, aż udało nam się go odwrócić. Biggs z Odendaalem dogonili nas po kilku minutach. - Czujecie się wszyscy dobrze? - zapytał Biggs. W naszych zgodnych pomrukach nie było entuzjazmu. - Wobec tego najlepiej ruszajmy szybko do przodu - powiedział. Odendaal nic nie mówił, tylko uśmiechał się zarozumiale. Na następnym progu wypadł z kajaka i wciągnęło go dość głęboko pod wodę; wtedy obaj z Truranem uśmiechaliśmy się podobnie. Mimo że na rzece było pełno katarakt czwartego i piątego stopnia trudności, pokonaliśmy ich tego dnia więcej niż zazwyczaj. Przez kilka z nich musieliśmy przeciągać ponton na linie i robiliśmy to z największym pośpiechem. Lunch jedliśmy chyłkiem, ukryci w skalnych zakamarkach, zastanawiając się, czy uciekliśmy już naszym prześladowcom, czy ciągle jeszcze grozi nam niebezpieczeństwo. - Wiem, że za każdym razem, kiedy płynę kajakiem, ryzykuję życie - powiedział Truran, zajadając szybko tuńczyka z puszki. - Ale przynajmniej w jakimś stopniu panuję nad sytuacją. Rzeka nie jest napastnikiem. Kiedy zostaliśmy zaatakowani po wejściu w Czerwoną Strefę, nie było wątpliwości, że mamy do czynienia z Sendero Luminoso. Jeszcze w Cuzco żartowaliśmy sobie przy piwie na temat wojny pomiędzy rządem a senderystami - jak nazywani są członkowie tego ruchu - i nikt z nas nie traktował sprawy zbyt poważnie. W notatkach komentowałem tylko "symboliczne podobieństwo" wydarzeń politycznych, jakie rozgrywały się na historycznej scenie kanionu Apurimacu. Jego urwiste naturalne granice chroniły kiedyś nowo powstałe państwo Inków, później stanowiły najważniejsze skrzydło obronne Vilcabamby, wydały na świat Tupaca Amaru II, a teraz były miejscem najkrwawszych rozruchów od czasu wyzwolenia Peru spod panowania Hiszpanii w 1824 roku. W naszej ignorancji nie byliśmy osamotnieni. Rewolucjoniści ujawnili się w 1980 roku. Na znak protestu przeciwko sposobowi traktowania Bandy Czworga przez Chiny powiesili wtedy zdechłe psy na lampach ulicznych w Limie. Twórcą ruchu był Abimael Guzman Reynoso, który od 1962 roku pracował na Narodowym Uniwersytecie św. Krzysztofa w Ayacucho jako asystent na wydziale filozofii (jak na ironię Ayacucho oznacza w języku keczua "miejsce składania zwłok"). Podobno w latach sześćdziesiątych Guzman spędził jakiś czas w Chinach i wrócił do Ayacucho przekonany, że rewolucja Mao może być przeprowadzona w Peru. Uważany za człowieka wielkiego umysłu, zgromadził wokół siebie na uniwersytecie wielu zwolenników i założył Sendero Luminoso. Do 1968 roku senderyści opanowali administrację uczelni. Guzman, który został dyrektorem do spraw personalnych, instruował swoich stronników, aby uczyli się języka keczua i rozpowszechniali doktrynę Mao wśród ludności wiejskiej zamieszkałej na terenach górskich. W 1978 roku zszedł do podziemia i odtąd go nie widziano.»* W ciągu blisko sześciu lat rząd Peru nie zdołał przeniknąć tego ugrupowania. Ze swej strony rewolucjoniści nie ujawnili prawie żadnych informacji. Opublikowali w tym czasie zaledwie trzy zwięzłe komunikaty. Senderyści uważani są za najzagorzalszą i najbardziej bezkompromisową organizację spośród niezliczonych rewolucyjnych partii, działających w Ameryce Południowej. W 1985 roku peruwiański wywiad oceniał liczbę rewolucjonistów na dwa do czterech tysięcy uzbrojonych żołnierzy i piętnaście tysięcy zwolenników, szczególnie Keczuan w rolniczych wysokogórskich okręgach Ayacucho i Apurimac. Do tego czasu co najmniej sześć tysięcy ludzi poniosło śmierć w wyniku bezpośrednich starć. Czerwona Strefa, w której panował stan wojenny, obejmowała większą część kanionu Apurimacu poniżej ujścia rzeki Pampas. Pod koniec lata 1985 roku, na krótko przed rozpoczęciem naszego spływu, minister wojny oznajmił, że osiemdziesiąt procent terenu Czerwonej Strefy spacyfikowano, a senderyści zostali osaczeni. Prawie nikt, z kim rozmawialiśmy w Peru, nie wierzył w to. Powszechnie uważano, że konflikt nabrzmiewa i że rewolucjoniści mają poparcie w całym kraju. Szczególnie jaskrawo było to widać w Limie, która tylko w ciągu poprzedniego roku przeżyła ponad tysiąc ataków bombowych. (Dane rządowe ujawnione później mówiły o ponad trzech tysiącach ofiar, będących skutkiem działań wojennych tylko w jednym roku). Zdaniem władz, rewolucjoniści byli bandytami i do swoich szeregów werbowali głównie zastraszaniem i terrorem. Jednak - jak donosiła gazeta "New York Times" - z tajnego raportu policji głównej wynikało, że jedną trzecią ofiar konfliktu można było określić jako "komunistycznych terrorystów", a dwie trzecie jako "cywilów". I ucierpiało tylko niewielu żołnierzy lub członków policji. Stąd brała się sugestia, że wiele zbrodni popełniali nie rewolucjoniści, lecz agenci rządowi. Według tego raportu, krewni ofiar, którzy byli świadkami mordów, istotnie przypisywali je państwowym służbom bezpieczeństwa. W kilku masowych grobach odkrytych w Andach w 1984 roku znajdowały się ciała osób zatrzymanych wcześniej przez policję lub wojsko. Według doniesień Organizacji Narodów Zjednoczonych, w Peru w latach 1983-1984 "zniknęło" więcej ludzi niż w Chile podczas pierwszych sześciu lat rządów Pinocheta. Największe nadużycia miały miejsce na terenach wiejskich, które patrolowane były przez peruwiańską piechotę morską. Należała do nich także Czerwona Strefa. Senderyści ze swej strony w 1986 roku w jednym z rzadko wydawanych publicznych oświadczeń przyznawali się do "ponad trzydziestu tysięcy akcji zbrojnych w ciągu sześciu lat wojny ludowej. Jest to pięć tysięcy akcji rocznie, czyli ponad trzynaście dziennie. Co dwie godziny gdzieś w Peru dochodzi do ataku z użyciem broni". Po lunchu kontynuowaliśmy naszą podróż w szalonym tempie, do czasu aż napotkaliśmy kataraktę, której spłynięcie bez rozeznania Chmieliński uważał za niebezpieczne. Wciągnęliśmy więc ponton na małą plażę na prawym brzegu rzeki. Zostawiwszy Bzdaka i Durrant na miejscu, obaj z Chmielińskim popędziliśmy naprzód przez kaktusy rosnące wśród kamieni. Kiedy wspięliśmy się na duży głaz, zobaczyliśmy kajakarzy, którzy czekali na nas poniżej katarakty i dawali nam gwałtowne znaki, abyśmy natychmiast płynęli. Coś było nie w porządku. Zawróciłem i pobiegłem w kierunku pontonu. Wskoczyłem na niego i wtedy z krzaków padły dwa strzały. Potem pokazali się dwaj mężczyźni. Jeden miał pistolet maszynowy, a drugi coś, co na moje niewprawne oko wyglądało jak staroświecki karabin. "Maszynowy" nie odzywał się, natomiast "Ręczny" okropnie wrzeszczał; przyłożył Bzdakowi broń do głowy i zażądał, aby mu podać linkę holowniczą od pontonu. W tym momencie zza skały wyszedł Chmieliński i wyciągnął ręce jak do powitania. "Maszynowy" wymierzył w niego broń, a "Ręczny" zabrał mu zegarek i nóż myśliwski. - Jesteśmy ze Świetlistego Szlaku - wrzasnął "Ręczny", jakby rzucając nam wyzwanie. Obaj mężczyźni byli bosi; mieli na sobie obszarpane robocze mundury wojskowe, dziurawe podkoszulki podwinięte do góry i odsłaniające nieowłosione klatki piersiowe, a na głowach czapki podobne do baseballowych. Wyglądali bardziej na campesinos pracujących w polu niż na żołnierzy. Z krzaków wyłoniło się teraz około tuzina mężczyzn ubranych w podobne łachmany; kilku miało przy sobie broń. "Maszynowy" odezwał się po raz pierwszy, pytając: - Słyszałeś kiedyś o nas? - Tak - odrzekł Chmieliński. "Maszynowy" uśmiechnął się i skinął porozumiewawczo do "Ręcznego". Potem znowu zwrócił się do Chmielińskiego. - Nasz kapitan zaatakował dziś rano wasz obóz. Chmieliński spokojnie odpowiedział po hiszpańsku: - Nie jesteśmy wojskowymi. Nie przyszliśmy tutaj, aby was skrzywdzić. Powiedział też, że w sensie propagandowym żywi możemy im przynieść znacznie więcej korzyści i że powinien pozwolić nam odejść. "Maszynowy", do którego pozostali mężczyźni odnosili się z wyraźnym szacunkiem, wydawał się skłonny do zgody. Wraz z "Ręcznym" i Chmielińskim wspięli się do góry i usiedli poza zasięgiem naszego słuchu. Durrant, Bzdak i ja pozostaliśmy w pontonie, którego przód wyciągnięty był na brzeg. Siedziałem z tyłu po lewej stronie, a Durrant i Bzdak z przodu. Jeden z rewolucjonistów trzymał linkę od pontonu. Bzdak zapytał go, czy słyszał, jaki jest wynik meczu piłki nożnej pomiędzy Peru i Chile, który odbywał się tego dnia w ramach rozgrywek o Puchar Świata. - Piłka nożna jest kapitalistycznym amerykańskim wymysłem - odpowiedział. Z krzaków wyszły trzy młode kobiety i sześcioro dzieci. Chichocząc i krygując się, kobiety podeszły do pontonu. W odróżnieniu od mężczyzn ubrane były w tradycyjne keczuańskie stroje - ręcznie tkane spódnice i bluzki - i nosiły kolorowe plastikowe kolczyki. Jedna z nich miała tranzystorowe radio, nastawione na stację w Cuzco, która nadawała ludową muzykę andyjską. Nieśmiało podsunęła radio Durrant. Kiedy ta dała do zrozumienia, że podoba jej się muzyka, zaczęły pertraktować w sprawie wymiany kolczyków. Ośmielone transakcją dwie kobiety zaczęły obmacywać piersi Durrant. ("Chciały sprawdzić, czy jestem zrobiona według tego samego modelu" - powiedziała Durrant później). Z poważną miną przyglądał nam się stojący na brzegu dziesięcioletni chłopiec. Bawił się nożem bez rękojeści i patrzył na mnie wyzywająco oczami wojownika. Po paru minutach z krzaków wyszło kilka starszych kobiet. Nagle doznałem wrażenia, jakbym widział wszystko w krzywym zwierciadle. Z jednej strony trudno było wyobrazić sobie, żeby ci mężczyźni zarżnęli nas na oczach swoich matek, żon i dzieci. Lecz z drugiej strony - dlaczego miałoby to być nie do pomyślenia? Cała historia tego kraju przesiąknięta była niepotrzebnie rozlaną krwią. W pewnej chwili usłyszałem kogoś wykrzykującego z trudem po hiszpańsku: - Jestem komunistą! Ja jestem komunistą! Obejrzałem się i zobaczyłem Odendaala stojącego o dwadzieścia metrów od nas z rękami podniesionymi do góry. "Ręczny" dał mu znać nerwowym gestem, aby usiadł naprzeciw Chmielińskiego. Niedługo potem Chmieliński przybiegł do pontonu po dokumenty, aby udowodnić, że obaj z Bzdakiem są polskimi obywatelami. - Co się dzieje? - spytałem go szeptem. - Zostań na pontonie - odpowiedział mi równie cicho. - Jeśli się zorientują, że jest wśród nas Amerykanin, znajdziemy się w opałach. Chmieliński powrócił do negocjacji. Tymczasem chłopiec z nożem wdrapał się do nas na ponton. Podałem mu wiosło, aby spróbował, jak się go używa. Z szeroko otwartymi oczami, wbitymi we mnie, i z zaciśniętymi gniewnie ustami zaczął manipulować pontonem utrzymywanym przy brzegu liną. Wreszcie podziękował mi i odszedł zadowolony z siebie, z miną nieustraszonego człowieka, który stanął twarzą w twarz z wrogiem, w dodatku na jego własnym gruncie. Nagle "Ręczny" przyskoczył do Chmielińskiego i wymachując bronią, zaczął na niego krzyczeć. - Czuję się, jakbym czytała powieść o samej sobie - wyszeptała Durrant. Chmieliński wyjaśnił nam później, że kiedy podał "Maszynowemu" dokumenty, powiedział, że jest z tego samego kraju co papież. Zwykle wywierało to wprost magiczne wrażenie w Peru, ale tym razem był to duży błąd. "Ręczny" należał do ugrupowania, które planowało dokonanie zamachu na El Papę, kiedy przyjechał z wizytą do Peru. Kiedy "Ręczny" uspokoił się, Chmieliński zaczął swój wywód od nowa. Od czasu do czasu Odendaal też coś mówił. Dyskusja trwała około godziny. W końcu Chmieliński przyprowadził "Maszynowego" i "Ręcznego" do pontonu, a Odendaal przyszedł za nimi. "Maszynowy" powiedział, że pozwolą nam odpłynąć, lecz chce, abyśmy dali im prezent. "Ręczny" zażądał od Durrant jej solidnego wodoszczelnego zegarka, który miał wskazówki, lecz na tarczy nie zaznaczono godzin. Bzdak wyjaśnił mu, że aby z niego korzystać, trzeba ocenić w przybliżeniu czas, podzielić przez cztery, dodać iloraz do... "Ręczny" stracił ochotę na zegarek. Rozwiązaliśmy worki. Chmieliński wyciągnął sieć do łowienia ryb, która nie pomogła nam złapać nawet jednego pstrąga. "Maszynowy" skinął głową z uznaniem i zaakceptował podarunek. Kiedy potem Chmieliński wyjął mikrofon z wysięgnikiem, należący do zespołu filmowego, "Maszynowemu" oczy wyszły z orbit, a "Ręczny" podniósł broń. Powoli, spokojnie Chmieliński pokazał na migi, do czego to służy. Obaj mężczyźni odprężyli się. - Jeszcze ryby - powiedział "Ręczny". Chmieliński zgodził się dać im pięć puszek z naszych zapasów. Wyjąłem je teraz ze skrzynki z żywnością. - Sześć puszek - zażądał "Ręczny". - Pięć - odparował gwałtownie Chmieliński. - Sześć. - Zgodziliśmy się wspólnie na pięć. I to jest dokładnie tyle, ile wam dam. - Daj im sześć! - syknęła Durrant. Chmieliński obstawał przy swoim, a ja myślałem, że zemdleję. Nie widziałem powodu, żeby oddać życie za puszkę tuńczyka. "Ręczny" w końcu przystał na pięć puszek i uśmiechnął się. "Maszynowy" też się uśmiechnął. Wreszcie i myśmy się uśmiechnęli. Wszyscy wokół zaczęli sobie ściskać dłonie, a "Maszynowy" dał Odendaalowi plakat ze swoim kandydatem na prezydenta. Potem zawiązaliśmy worki, umocowaliśmy je pod siatką, wskoczyliśmy do pontonu i wiosłowaliśmy jak wszyscy diabli, aby tylko szybciej do tej wielkiej katarakty, której nie zdążyliśmy zbadać. Kiedy byliśmy już na dole, nadal machaliśmy wiosłami z całych sił, nie oglądając się za siebie. Za kataraktą rzeka skręcała gwałtownie w lewo i nagle wpadliśmy w lekką, przezroczystą mgiełkę. Po dwudziestu minutach mgiełka uniosła się, odsłaniając po obu stronach zbocza pokryte tropikalnym lasem. Powietrze, jeszcze przed godziną suche i ostre, było teraz gęste, wilgotne i pachnące balsamem. Z góry dobiegał głos papug, a na niebie krążyły dwa jastrzębie. Brązowe kulki, z daleka wyglądające jak duże orzechy kokosowe, okazały się małpami, które skakały wśród rozłożystych drzew i wijących się pnączy. Opuściliśmy krainę śmierci. Na tym odcinku rzeki Odendaal znacznie nas wyprzedził i godzinę po zachodzie słońca znaleźliśmy jego, Trurana i Biggsa ukrytych za załomem skały. W świetle wschodzącego księżyca zaczęliśmy dryfować bezgłośnie, do czasu aż Biggs wypatrzył strumyk osłonięty skalistą ścianą. Rozbiliśmy tam obóz na wysokiej łasze piasku, blisko groty zarośniętej tropikalnymi paprociami. Chmieliński ugotował obiad, lecz kiedy zaczął go podawać przy świetle świec, uznaliśmy, że trzeba je zgasić. Już lepiej było rozlać gulasz, niż stać się łatwym celem dla jakiegoś strzelca. W czasie obiadu Odendaal przedstawił nam swoją wersję spotkania z senderystami. Otóż polecił Biggsowi i Truranowi, aby płynęli w poszukiwaniu pomocy, a sam, narażając się na niebezpieczeństwo, udał się z powrotem do obozu rewolucjonistów. Chciał oddać się w ich ręce jako zakładnik, aby pozwolili pozostałym uczestnikom wyprawy odpłynąć wolno. Był przekonany, że nas uratował. Chmieliński oczywiście zapamiętał to inaczej. Powiedział mi później, że rewolucjoniści wyrażali się o Odendaalu "ten pomyleniec". Jakkolwiek było, powrót Odendaala do ich obozu - mimo że stanowił akt odwagi - był niepotrzebny. On sam nie rozumiał powagi sytuacji. Wiedział, że ci, którzy nas zatrzymali, należeli do Sendero Luminoso, lecz nie wiązał ich obecności tutaj z "przemocą, która panowała w innych częściach Peru". Truran tłumaczył to w sposób bardziej odpowiadający charakterowi Odendaala: nie mogąc zapomnieć o tragicznej śmierci swego towarzysza na Limpopo, szukał zadośćuczynienia w zuchwałym wyczynie, który w jego pojęciu był bohaterski. Po obiedzie trzymaliśmy nocną wartę, zmieniając się co godzinę. Przekazywaliśmy sobie gwizdek Chmielińskiego, którego należało użyć w przypadku jakichkolwiek niepokojących oznak. Na odgłos gwizdka Biggs i Truran mieli się wymknąć chyłkiem i szukać pomocy; spali przy swoich kajakach w pobliżu rzeki, w miejscu oddalonym od głównego obozu. Bzdak wraz z Durrant trzymali wartę razem, przez dwie godziny, i obudzili mnie o jedenastej. - Kate uważa, że każdy cień to Sendero - wyszeptał Bzdak. - W każdym razie na samą myśl cierpnie człowiekowi skóra - odrzekła Durrant. Zająłem pozycję na skalnej półce u góry. Za mną bulgotała rzeka, a z przodu robaczki świętojańskie rozświetlały pochylone krzaki, rzucające cienie na zbocze. Wpatrując się w te migocące kropki, zastanawiałem się: czy to coś tam - to też robaczek, czy zapałka? A może świeczka? Albo latarka? Czemu to ciągle świeci w tym samym miejscu? O północy udałem się do namiotu Odendaala. - Fran~cois - wyszeptałem. Skoczył na równe nogi i krzyknął: - Dobrze, dobrze! Wszystko w porządku! Tylko spokojnie! Kiedy się wreszcie rozbudził i ochłonął, oznajmiłem, że teraz jego kolej. Poszedłem spać. O czwartej rano Chmieliński szepnął cicho: - Joe - i zostawił w moim namiocie kubek gorącej kawy. Nazajutrz około południa zatrzymaliśmy się w Lechemayo, przy posterunku piechoty morskiej, który znajdował się po drugiej stronie rzeki, naprzeciwko wypalonych ruin. Kiedyś była to osada zwana Villa Virgen. Z brzegu przyglądało nam się ze dwudziestu młodych chłopaków ostrzyżonych do gołej skóry i ubranych tylko w spodnie khaki, bez koszul. Kiedy wyciągnęliśmy ponton z wody, przynieśli nam banany, ananasy i piwo. Dowódca garnizonu, starszy poważny człowiek, nie był uszczęśliwiony naszym widokiem. Znajdowaliśmy się w Czerwonej Strefie bez pozwolenia, a poza tym nie bardzo dawał wiarę temu, co Chmieliński opowiadał o naszym spływie rzeką. Nie widział jeszcze takiej łodzi, która byłaby w stanie przepłynąć katarakty na Apurimacu powyżej Lechemayo. Kiedy mu powiedzieliśmy, że nie spotkaliśmy po drodze żadnych rewolucjonistów, był z początku nieufny, lecz potem skrzywił twarz w ponurym uśmiechu i oznajmił: - Mieliście szczęście. W zeszłym tygodniu powiesili tam pięcioro ludzi. Za Lechemayo co kilometr lub półtora uchodziły do Apurimacu nowe rzeki. Wielki Mówca potężniał i nabierał szybkości, lecz płynął spokojnie i szeroko. Jego głos zmienił się z ryku w szept. Co kilka kilometrów po obu stronach znad gęstego zielonego sklepienia wyłaniały się wieże strażnicze, zbudowane z surowego drewna. Nieregularne wiejskie oddziały wojskowe używały ich w kampaniach przeciwko rewolucjonistom, lecz jestem pewien, że były równie przydatne dla właścicieli licznych poletek obsadzonych koką, które zaczynaliśmy dostrzegać wszędzie wokół. Zupełnie jawnie uprawiano kokę na wykrojonych z lasu płachetkach gruntu o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych. Jej lśniące oleiste liście połyskiwały w słońcu jak małe zielone monety. Następnego dnia dopłynęliśmy do Luisiany. Dziś jest to mała wioska, lecz Luisiana znana była kiedyś szeroko z plantacji kakao i z powodu popularnego kompleksu hotelowego. Całością zarządzał patr~on, czyli jakby ojciec chrzestny, który nazywał się Pepe Parodi. Kiedy tam dotarliśmy, wszystko było w stanie zupełnego rozkładu. Rewolucjoniści wypruli wnętrzności z Luisiany. Na terenie ogrodów, patia i basenu zastaliśmy zgliszcza i leje po bombach, a teren hotelu porastała dżungla. Pepe Parodi zdążył uciec do Limy. Jedynym reliktem dawnej świetności była mała gorzelnia, prowadzona przez krzywookiego Metysa, który chciał nam sprzedać butelkę czegoś, co naklejka określała jako "Luisiana Brandy", a co smakowało jak tani alkohol z trzciny cukrowej. Pozwolił nam też rozbić obóz na skrawku błota blisko strumyka, który odprowadzał brudy z wioski do Apurimacu. Niebo było bezchmurne, lecz wilgotne powietrze dżungli pozbawiało gwiazdy blasku, jaki miały wysoko w Andach. Rozpaliliśmy ognisko, a Odendaal zwołał zebranie. W miejscowości Atalaya, położonej około czterystu kilometrów stąd, powinny na nas czekać cztery kajaki morskie. Leon miał je tam dostarczyć samolotem. Trzy z nich były przeznaczone dla Odendaala, Biggsa i Chmielińskiego. Z powodu znacznego opóźnienia w stosunku do planu (co najmniej o dwa miesiące) Truran był zmuszony opuścić wyprawę i powrócić do Anglii, aby - prawdopodobnie po raz ostatni - wystartować w brytyjskim zespole narodowym. Nie miał też wielkiej ochoty płynąć nizinną rzeką. Istniała cicha umowa, że ode mnie zależało, czy popłynę czwartym kajakiem. Poza tym Chmieliński nie chciał zostać na rzece sam z Biggsem i Odendaalem i usilnie nalegał, abym płynął z nimi. Wtórowali mu Truran, Bzdak i Durrant. Jednak tu, na błotach Luisiany, Odendaal oznajmił, że właśnie zmienił plan. Nie zgadzał się, abym popłynął pierwszym odcinkiem rzeki z Atalai. Zamiast tego miałem razem z Bzdakiem, Durrant i Leonem (kiedy do nas dołączy) utworzyć zespół "wolnych strzelców", jak to określił. Mieliśmy podróżować na własną rękę. Gdybyśmy jednak zabrali ze sobą czwarty kajak i dostali się z nim do odległej o 650 kilometrów Pucallpy w odpowiednim czasie, aby spotkać się tam z zespołem rzecznym - wtedy pozwolono by mi stamtąd popłynąć dalej. Odendaal uzasadniał swoje stanowisko tym, że na pierwszym odcinku rzeki zwolniłbym tempo zespołu. - Ale dlaczego nie chcesz dać Joe'emu szansy? - spytał Odendaala Truran. - Niech popłynie do Pucallpy. Jeśli dotrzyma tempa, pozwolisz mu płynąć dalej. Natomiast jeśli nie będzie w stanie wam dorównać, zdejmiesz go z rzeki w Pucallpie. - Nie - odrzekł Odendaal. - Popatrz, Joe ma szansę być pierwszym Amerykaninem, który pokona całą długość Amazonki o własnych siłach - powiedział Truran. - Podniosłoby to rangę ekspedycji. - Działam w najlepiej pojętym interesie tej ekspedycji - stwierdził Odendaal. - Szybkość nie ma tu nic do rzeczy, Fran~cois - odezwała się Durrant. - Ty jesteś najwolniejszym uczestnikiem wyprawy i to dotyczy wszystkiego, co robisz. A teraz powoduje tobą osobista uraza. Nie chcesz mieć na rzece nikogo oprócz siebie i Tima. - Tego wymaga dobro ekspedycji - powtórzył Odendaal podniesionym głosem. - Nie ma to nic wspólnego z osobistymi odczuciami. - Pomogliśmy ci przedostać się przez najtrudniejszy etap rzeki - powiedział Bzdak. - A teraz zamierzasz nas odsunąć. Odendaal zaprzeczył temu. - Twój plan ma na celu dobro Fran~coisa Odendaala - stwierdził Truran - a nie dobro tej wyprawy. - To jest moja wyprawa! - wybuchnął Odendaal. - Ta wyprawa jest nasza wspólna! - rzucił Chmieliński. - Wszyscy bierzemy w niej udział i wszyscy na nią pracujemy. Ty, ja, każdy z nas. Atmosfera była tak napięta, że nie zauważyliśmy świateł, które nagle przecięły ciemność nocy. Drzwi dżipa otworzyły się i zamknęły, i zostaliśmy otoczeni przez żołnierzy peruwiańskiej piechoty morskiej, trzymających nas na muszce. Młody kapitan zażądał naszych paszportów. Oglądał je przez kilka minut, a w tym czasie jego ludzie przeszukiwali namioty. Potem, usatysfakcjonowany, powiedział z uśmiechem: - Od godziny szóstej obowiązuje godzina policyjna. Opuszczenie obozu w tym czasie grozi wam zastrzeleniem bez ostrzeżenia. Po czym, życząc nam bezpiecznej podróży, opuścił obóz wraz ze swoim oddziałem. Po odejściu żołnierzy Durrant spytała Odendaala: - Czy chcesz nam powiedzieć, że możesz wyeliminować kogoś z wyprawy, bo masz taki kaprys? Zupełnie bez racjonalnego powodu, a tylko dlatego, że akurat tak ci się podoba? - Tak! - odrzekł Odendaal. Spojrzał na nią z nienawiścią. - A jeśli mi się spodoba, usunę nawet dwoje ludzi! - A więc najpierw poleci Joe - rzucił Truran - potem Kate i Zbyszek, a na końcu Piotr. I wtedy już zostaniesz tylko ty i Tim. Odendaal nie odrzekł nic, a Truran ciągnął dalej: - Nie sądzę, aby problem leżał w tym, jak szybko ktoś potrafi płynąć. Ważne, czy Fran~cois Odendaal nadaje się na szefa tej wyprawy. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że nie masz do mnie zaufania? - zapytał ze złością Odendaal. - Tak - odrzekł Truran. Odendaal skoczył na równe nogi. - A więc o to chodzi! - Spojrzał na pozostałych. Oświetlona płomieniami ogniska broda rzucała cień na jego twarz. - Czy inni zgadzają się z Jerome'em? - zapytał z naciskiem. - Ty też? Ty też? - Czego ty właściwie chcesz, Fran~cois? - spytała Durrant. - Żądam głosowania! Chcę dokładnie wiedzieć, co każdy z was o mnie myśli! - A zatem domagasz się, abyśmy się zadeklarowali, czy jesteśmy z tobą, czy przeciwko tobie - powiedziała. - Nie ruszę się stąd jutro bez głosowania! - Nawet jeśli zagłosujemy przeciwko tobie, i tak będziesz próbował się nas pozbyć wszelkimi sposobami - wtrącił Bzdak. - Przyrzekam uroczyście, że jeśli wynik głosowania będzie dla mnie niepomyślny, zrezygnuję z prowadzenia tej wyprawy i oddam wszystkie należące do niej zasoby temu, kogo wybierzecie na moje miejsce. Tim Biggs w milczeniu doglądał ogniska i starał się zachować spokój. - Fran~cois - odezwał się Chmieliński - czy zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz? - Jerome! - krzyknął Odendaal. - Frans - rzekł Biggs - może to nie jest najlepszy czas na takie decyzje. - Za nic w świecie nie popłynę dalej z ludźmi, którzy nie chcą, abym prowadził tę wyprawę! - Jak uważasz - powiedział Biggs. Z jego głosu przebijało zmęczenie i rezygnacja wobec tego, co było nie do uniknięcia. - Jerome! - krzyknął ponownie Odendaal, wskazując palcem Trurana. - Zgłaszam wotum nieufności - odkrzyknął Truran. - Joe! - Ja też! - Tim! - Jestem z tobą. - Zbyszek! - Głosuję na nie. - Kate. - To jest naprawdę dziecinada, Fran~cois - odrzekła. - Bądź rozsądny. - Jak głosujesz! - Nie zmuszaj mnie do tego. Jesteśmy na tej wyprawie razem. I nikogo nie chcemy z niej usuwać. - Głosujesz na tak czy na nie? - Więc dobrze. Jeśli zamierzasz wyeliminować Joe'ego, jestem na nie. - Piotr! - Frans! - krzyknął Biggs. - Piotr! - Posłuchaj, Fran~cois - odezwał się Chmieliński - zupełnie nie pojmujesz, do czego doprowadziłeś. Wyglądało na to, że miał rację. Odendaal spoglądał na nas po kolei pustym wzrokiem. Albo istotnie nie rozumiał tego, co się właśnie stało ("Nie przeliczył swoich akcji" - powiedział później Truran), albo był wstrząśnięty efektem, jaki przyniosło jego wyzwanie. Nawet bez Chmielińskiego wynik był cztery do jednego. Odendaal został wyeliminowany. Biggs podniósł się znad ogniska i stanął przy swoim przyjacielu, jakby chciał go zasłonić przed nami. - Posłuchaj, może zostawmy to do rana - powiedział. Uśmiechnął się nerwowo. - Jak sądzicie, moi drodzy? Skończymy to jutro, co? I poprowadził Odendaala w ciemność. Następnego dnia Biggs pełnił dyżur przy śniadaniu. Zanim zabraliśmy się do jedzenia, poprosił, abyśmy się pomodlili. - Dziś jest niedziela - zaczął - dzień, w którym rozmawiamy z Bogiem. To właśnie dziś najbardziej potrzebujemy jego pomocy. - Tim - odezwał się Truran - dziś jest sobota. Bez względu na to Biggs odmówił modlitwę, a potem jedliśmy w milczeniu - drapiąc się jedynie z powodu komarów - do czasu aż Odendaal zabrał głos. - Nie będzie głosowania - oznajmił. - Wczorajszego wieczoru działałem bez porozumienia ze współorganizatorami wyprawy. Narażając się na utratę pozycji lidera, naruszyłem zawartą z nimi umowę. Jeśli ktokolwiek ma zastrzeżenia do mojego przywództwa na tej wyprawie, może rozmawiać ze mną o tym w Atalai. Zgadzam się, aby Joe popłynął stamtąd kajakiem. Po dotarciu do Pucallpy zdecydujemy, czy będzie kontynuował spływ. - Kto będzie decydował? - spytał Truran. - Ja - odrzekł Odendaal. Potem wstał i odszedł, mówiąc, że Metys przyrzekł mu butelkę brandy. Błotnistym brzegiem udał się w kierunku zrujnowanych zabudowań. Po jego odejściu Biggs powiedział: - To, co Frans zrobił wczoraj, to był rzeczywiście akt odwagi. On istotnie postawił wszystko na jedną kartę. - Odwagi? - zapytała Durrant. - Ty to nazywasz odwagą? On nam rzucił wyzwanie, a kiedy przegrał, nie dotrzymał słowa. To jest szczyt tchórzostwa. - Głosowaliśmy, Zulu - powiedział Bzdak. - Odendaal przegrał i jest wyeliminowany. - Tak to wygląda, Tim - stwierdził Truran. Biggs był bardzo poważny: - Jeśli wyrzucicie Odendaala, wokół całej tej wyprawy wytworzy się atmosfera skandalu. Nie chcę w tym uczestniczyć. - To już jest skandaliczne - powiedziała Durrant. - I trzeba coś zmienić. Biggs zobaczył, że Odendaal wraca, pobiegł więc do niego i zatrzymał go, zanim ten doszedł do obozu. Dołączył do nich Truran. Powiedział Odendaalowi, że będziemy obstawać przy wyniku głosowania. Kiedy Odendaal usiadł, wzrok miał nieprzytomny, a twarz szarą. Zaczął mówić powoli, nie patrząc na nikogo. - To oczywiste, że nikt mi tu już nie wierzy - powiedział. - Rozumiem, że zamierzacie odsunąć mnie od prowadzenia wyprawy i że moje słowa nie znaczą już nic. Nie chcę przerywać tej ekspedycji i nie wiem, w jaki sposób możemy się rozdzielić. Przepraszam Joe'ego i wszystkich, którzy sądzą, że knułem przeciwko nim. Powiedział, że jeśli zgodzimy się, aby pozostał liderem, on zobowiązuje się "nie przedkładać osobistych celów ponad cele ekspedycji". Nikt się nie odzywał. Po chwili uświadomiłem sobie, że wszyscy patrzą na mnie, jakby chcieli mi dać do zrozumienia, że to właśnie ja mam teraz najwięcej do stracenia i w związku z tym powinienem się wypowiedzieć. Ich spojrzenia były wymowne. Nikt nie miał już siły na dalsze utarczki na tym skrawku błota, z żołnierzami na karku i po tym, przez co przeszliśmy w ciągu ostatnich kilku dni. - Osobiście nie mam nic przeciwko temu, abyś kierował wyprawą - powiedziałem Odendaalowi - pod warunkiem, że zgodzisz się, aby twoje decyzje można było zawetować zwykłą większością głosów. - Zgadzam się na wszystko. - W moim odczuciu jest to zupełnie uczciwe - orzekł Biggs i wszyscy przyznali mu rację. Na żądanie Odendaala spisaliśmy umowę. Kiedy skończyliśmy, Odendaal podszedł do mnie i uścisnął mi dłoń. Zdumiało mnie to. Myślę, że był to znaczący gest dla tak wyniosłego człowieka jak on. - Pewnego dnia będziemy się śmiać z naszej głupoty - powiedział. - Też mam taką nadzieję - odparłem. Godzinę później, stojąc w błocie i upale dżungli, rozstawaliśmy się z Odendaalem i Biggsem. Obaj nie mieli jeszcze brazylijskich wiz; płynęli teraz do miasteczka Atalaya, odległego o czterysta kilometrów, skąd zamierzali skontaktować się z konsulatem w Limie. Mieliśmy spotkać się z nimi za siedem do dziesięciu dni. Życzyliśmy im szczęścia. Spuścili kajaki na wodę i skręcili w sam środek nurtu - Biggs napięty i czujny, a Odendaal apatyczny, z oczami bez wyrazu. Po dwóch godzinach odbiliśmy od brzegu załadowanym pontonem, z kajakiem Trurana przywiązanym z tyłu. Powrót na rzekę przypominał mi przyjazd do domu z nieudanych wakacji. Wprawdzie dokuczał nam upał tropiku i dusząca wilgotność, lecz po awanturze w Luisianie dryfowanie przez serce dzikiego kraju było wspaniałym relaksem. Tego wieczoru obozowaliśmy na długiej czystej plaży o lśniącym białym piasku, który utrzymał ciepło aż do późnej nocy. Na przeciwległym brzegu rzeki wyrastała zielona ściana lasu, po której spływały w dół delikatne dźwięki ptasich szczebiotów i brzęczenie cykad. Szerokie liście i wijące się pnącza rosły tak gęsto, jakby były jedną ogromną rośliną. Za nami na tle chmur wznosiło się wysoko pasmo bujnie porośniętych gór. Nad ich krawędzią wisiały kłęby białych obłoków, a kiedy zza nich wyjrzało słońce, niebo zapaliło się purpurą, fioletem i złotem. Był to pierwszy prawdziwy zachód słońca, jaki oglądaliśmy od sześciu tygodni. W obozie panował teraz pogodny nastrój. Truran gotował obiad, Bzdak czytał, a Durrant i ja kąpaliśmy się w chłodnym Apurimacu; był on tu szeroki na pięćdziesiąt metrów i miał szmaragdowozielony kolor. Płynął równo, lecz tak wartko, że chcąc się utrzymać na wysokości obozu, musiałem mocować się z prądem. Chmieliński, który przeglądał swoje ręcznie wykreślone mapy, w pewnym momencie podniósł wzrok znad papierów i rzekł: - Coś tu nie gra. - Przerwał, po czym stwierdził: - Ach tak, brakuje Fran~coisa. Nikt nie patrzy, z kim rozmawiam. Siedząc później wokół ogniska, rozważaliśmy to, co stało się w Luisianie, i zastanawialiśmy się, co nas jeszcze czeka. Przed sobą mieliśmy prawie 6000 kilometrów rzeki i nikt się nie łudził, że była to nasza ostatnia konfrontacja z Odendaalem. Zgadzaliśmy się, że jednym z powodów takiego, a nie innego zachowania Odendaala była jego niepewność zarówno co do roli lidera wyprawy, jak i co do samej rzeki. - On nienawidzi rzeki - stwierdził Truran. - Chce ją zaliczyć, ale równocześnie boi się jej. Powiedział też, że byłoby błędem z naszej strony uwierzyć Odendaalowi. - Jest Afrykanerem, a oni niszczą wszystko, co nie idzie po ich myśli. Chmieliński poparł go i dodał, że kiedyś uważał Odendaala za mądrego człowieka, którego główną wadą jest to, że nie umie panować nad nerwami. Obecnie jednak miał go po prostu za "głupiego". Najlepiej by było, stwierdził, abyśmy ustępowali Odendaalowi, do czasu aż uzyskamy kontrolę nad pozostałymi zasobami ekspedycji. Durrant uznała, że Odendaal w jakimś stopniu skorzystał z naszego "formalnego poparcia", a przecież rozpoczął tę podróż, mając lepszą pozycję niż ktokolwiek z nas, i zamiast na tym budować, marnował tę przewagę na każdym kroku. Bzdak skomentował to krótko i zwięźle: - Rzeka go złamała. Jeśli chodzi o mnie, nie ufałem już Odendaalowi. Zastanawiałem się jednak nad moją własną niepewnością, przypominającą jego obawy. Tamtego popołudnia, tuż przed opuszczeniem Luisiany, usiedliśmy obaj na osobności i odbyliśmy krótką rozmowę, próbując zakopać topór wojenny. Wtedy zgadzał się z moją opinią, że jesteśmy podobni do siebie, że obaj przybyliśmy do Peru niepewni własnych poczynań. On z niepokojem myślał wówczas o prowadzeniu tak dużej ekspedycji, a ja wątpiłem, czy potrafię włączyć się do grupy obcych ludzi, płynąć z nimi i jeszcze o tym pisać. Gdzieś głęboko tkwiło we mnie przekonanie, że to, czym gardziłem u innych, było tym, czego obawiałem się u siebie. Przeglądając później notatki, znalazłem ustęp pisany w czasie spływu z Cachory do Triunfo, po tym, kiedy Odendaal tak paskudnie wpadł do wody: "Przyznaj, że ohydne jest przyglądanie się pokrwawionemu F.O. z pewnym rodzajem satysfakcji". Byłem więc zdolny dokładnie do tego, czego najbardziej nie cierpiałem w Odendaalu - odczuwania przyjemności z cierpień współtowarzyszy. Jak powiada stary, mądry francuski oficer w "Lordzie Jimie": "Człowiek mówi i mówi [...]; ale koniec końców nie jest się bardziej mądrym od innych ani odważniejszym".»* Ene Chmieliński i Truran nalegali, abym odcinek rzeki z Luisiany do Atalai wykorzystał na oswojenie się z kajakiem. Radzili mi, żebym płynął górskim kajakiem Trurana pierwszego dnia przez godzinę, drugiego - dwie godziny, trzeciego - trzy i tak dalej. Po dziesięciu dniach takich ćwiczeń teoretycznie nie powinienem mieć już problemu z podróżą całodniową. Oni natomiast wraz z Bzdakiem i Durrant płynęli pontonem i zabawiali się moim kosztem; kpili z mojego strachu i co jakiś czas wyławiali mnie z chłodnego brunatnego Apurimacu. Kajak przerażał mnie; był niewiele dłuższy ode mnie i w porównaniu z ciężkim pontonem sprawiał wrażenie drżącego, płochliwego owada. Ponton płynął po powierzchni wody, natomiast kajak zanurzał się w niej, a grzmoty odległych katarakt wprawiały go w wibrację na długo, zanim mogłem je zobaczyć. Odkryłem, że zupełnie nie potrafię oceniać siły ogromnej ilości prądów, pojawiających się na rzece. Spadki były tu mniejsze niż na górnym Apurimacu, lecz roiło się od białych kipiących remolinos, czyli wirów o średnicy ponad dziesięciu metrów i głębokości około metra. Czujnik w moim pęcherzu wskazywał, że mogły z łatwością pochłonąć kajak. Przede wszystkim bałem się, że utonę. Ale groziły mi też inne rzeczy. Zdaniem Durrant i Trurana, najpoważniejszym problemem dla mnie na trasie z Atalai do oceanu miało być zmęczenie kręgosłupa i niebezpieczeństwo bolesnego zapalenia pochewek ścięgnowych w nadgarstkach. Zaradzić temu może tylko zupełny odpoczynek przez sześć tygodni lub zabieg chirurgiczny. Aby temu zapobiec, trzeba się nauczyć prawidłowo trzymać wiosło; podobnie jednak jak na pontonie, właściwa technika jest sprzeczna z tym, co dyktuje instynkt. Aby wykonać pociągnięcie wiosłem o dwóch piórach, które są skręcone względem siebie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, należy używać rąk jako punktów podparcia. Na przykład pociągnięcie wiosłem z lewej nie oznacza wcale, że powinno się ciągnąć jego pióro do siebie lewą ręką. Zamiast tego należy wyciągnąć lewą rękę i, trzymając nią zupełnie luźno trzonek wiosła, prawą ręką popchnąć go do przodu, a na samym końcu cofnąć lewą rękę. Stale łapałem się na tym, że koncentrując się na technice, zapominam rozglądać się wokół siebie. Nagle stwierdzałem, że właśnie wpadam prosto w lej albo na głaz, albo dobijam do brzegu. Po czym cała nauka szła w las i zaczynałem znowu machać wiosłem na oślep. Często moje usiłowania przypominały mi pierwsze wyjście z łyżwami na lodowisko, kiedy to nie potrafiłem za nic oderwać przerażonych oczu od ściany, nawet po tym, jak już w nią uderzyłem. Jedna mokra przygoda goniła drugą i wciągając się kolejny raz na kajak, nie mogłem uwolnić się od myśli: "I ma być jeszcze 5600 kilometrów czegoś takiego?". - Musisz nauczyć się dwóch rzeczy - powtarzał mi w kółko zirytowany Truran. - Nie ściskaj kurczowo wiosła i nie ciągnij go, lecz pchaj. - Będziesz miał dużo czasu, aby dojść do wprawy - wykrzykiwał Bzdak ze swojego bezpiecznego miejsca na pontonie i śmiał się piskliwym głosem. Bawiły go niezmiernie moje zmagania z wiosłem i bezlitośnie kpił sobie ze mnie, do czasu aż odgryzłem się, nazywając go gadającymi pierogami (jadłem kiedyś takie danie w polskiej restauracji). Zgłupiał na chwilę, po czym zapytał: - Gdzie słyszałeś coś takiego? Późnym popołudniem w dniu, w którym opuściliśmy Luisianę, usłyszałem nagle wołanie Chmielińskiego. Oderwałem wzrok od wiosła i zobaczyłem ponton o jakieś sto metrów przede mną. Chmieliński stał na nim z rękami zwiniętymi w trąbkę, abym go mógł lepiej słyszeć. - Co tam jest, Joe? - zapytał i wskazał coś, co wynurzało się z wody pomiędzy trzcinami przy lewym brzegu rzeki. Z daleka wyglądało to jak głaz. Skręciłem w lewo i popłynąłem tam. Na głazie siedział sęp, lecz odfrunął, zanim zdążyłem uderzyć go wiosłem. Miałem przy tym wrażenie, jakbym dotknął kupy mokrych szmat. Dopiero wtedy dostrzegłem z przerażeniem nabrzmiałą siną stopę obutą w sandał; zaraz potem zobaczyłem szare spuchnięte uda, ziejący otwór w miejscu, gdzie znajdował się brzuch, podarty sweter w złocistym kolorze, purpurową klatkę piersiową i wydziobaną twarz w obramowaniu czarnych włosów. Powstrzymując wymioty, zawróciłem i popłynąłem szybko za pontonem. - To są zwłoki - powiedziałem, kiedy zrównałem się z nimi. - Ktoś znajomy? - spytał Truran. - Nie sądzę. Wyglądał na Peruwiańczyka. Trzęsącymi się rękami przywiązałem kajak do pontonu, wdrapałem się na niego i wcisnąłem pomiędzy worki z żywnością. Położyłem się i zamknąłem oczy. Po kilku godzinach zatrzymaliśmy się przy posterunku wojskowym; porucznik, którego tam zastaliśmy, przyjął wiadomość o znalezionym ciele z zainteresowaniem nie większym, niż gdyby chodziło o zdechłego psa. Nawet nie zapytał, gdzie je widzieliśmy. Największą osadą nad Apurimakiem jest San Francisco. Składa się ono z kilkudziesięciu parterowych budynków z drewna i betonu, które przypominają baraki, oraz koszar kwatery głównej piechoty morskiej. Gdyby San Francisco leżało w górach, może byłoby jakimś ciekawym miastem z białą architekturą z czasów kolonialnych i brukowanymi ulicami. Dżungla niszczy jednak każdy przejaw oryginalności; dlatego San Francisco w istocie nie jest miastem, lecz skupiskiem zawilgoconych i zapleśniałych ruder. Biegną przez nie tylko dwie błotniste ulice. Kiedy tam przybyliśmy, wokół pontonu zgromadziło się około pięćdziesięciu mieszkańców osady. Zachowywali się głośno, jakby ten hałas mógł powstrzymać wdzierającą się wszędzie dżunglę. Wyglądali jednak bardziej na znudzonych niż złych; w ich oczach była ospałość i zmęczenie niepewnością losu. San Francisco znajduje się w obrębie Czerwonej Strefy i leży na końcu nierównej drogi gruntowej, która wije się w dół z Ayacucho odległego o osiemdziesiąt kilometrów na południowy zachód. - Hej, białasie, nie chcesz kupić marihuany? - wykrzyknął jakiś siwy Metys, ubrany w koszulkę Kalifornijskiego Klubu Jachtowego (sic!). Inny mężczyzna nakłaniał nas, abyśmy spróbowali jego oro blanco - białego złota, czyli kokainy. Pozostawiwszy resztę zespołu na straży pontonu, Chmieliński udał się do komendanta bazy, aby się zameldować, a ja poszedłem wybadać miejscowy rynek. Od miesiąca, od czasu kiedy opuściliśmy Cuzco, nie miałem okazji kupić świeżego jedzenia. Ta prozaiczna czynność ogłupiła mnie teraz. Na ślepo, bez targowania się kupiłem soczewicę, pomidory, cebulę, czosnek, marchew, pietruszkę, banany, imbir, ostrą paprykę, zagęszczone mleko, olej do smażenia, płatki owsiane firmy Quaker, cynamon, plastikowy pojemnik na wodę i drugi do przechowywania lunchu, maczetę oraz trzy butelki pisca i skrzynkę piwa - z myślą o pierwszym oficerze Bzdaku. Wrzuciłem moje skarby na plecy i wyszedłem zmęczony na ulicę. Nagle usłyszałem głośny epitet i kiedy się odwróciłem, zobaczyłem wymierzony we mnie tuzin luf karabinowych; okazało się, że wpakowałem się w sam środek ceremonii wciągania flagi na maszt. Poszedłem jedną przecznicę dalej i usiadłem w cieniu. Zatrzymał się przy mnie osioł, wytrzeszczył oczy i oddał ogromną ilość moczu, po czym pogalopował ulicą do góry, roztrącając po drodze kobiety i dzieci. Ścigali go jakiś karzeł i chłopiec ze zdeformowaną nogą. Kiwając się jak kręgiel, chłopiec biegł, aż się pośliznął i upadł w kałużę oślich sików. Kiedy dotarł do mnie Chmieliński, zabraliśmy razem zapasy na ponton. Tłum gapiów podwoił się w tym czasie i napierał teraz na nas. Jakiś pijak próbował rzucić się na Durrant, która w obronie zdzieliła go wiosłem; żołnierze odciągnęli go do tyłu. Odpłynęliśmy stamtąd w największym pośpiechu. Droga prowadząca z Ayacucho do San Francisco przechodzi przez most - pierwszy na tej rzece od Cunyac i ostatni aż do Atlantyku - i kończy się w błocie. W tej sytuacji jedyną możliwość transportu stanowi rzeka, na której wszelki ruch obsługiwany jest przez flotę wyszczerbionych łodzi; są one często nazywane yonsin lub "Johnson", od nazwiska szwedzkiego producenta przyczepnych silników do łodzi - jedynych, jakich używa się na tym terenie. Nie byliśmy już wyłącznymi panami rzeki. Płaskodenne łodzie Johnsona przystosowane są do pokonywania rozległych lejów i niewysokich, lecz nieprawdopodobnie trudnych progów na dolnym Apurimacu i na rzece Ene, która zaczyna się o pięćdziesiąt pięć kilometrów za San Francisco. Typowa łódź ma około dwunastu metrów długości i tylko z metr szerokości; jej niskie burty sięgają zaledwie do bioder zawsze ciężko przerażonym pasażerom. Płytko zanurzony "Johnson" wygląda z daleka jak olbrzymi zmotoryzowany ołówek. Blisko prawego brzegu, gdzie prąd był najsłabszy, posuwał się właśnie w górę rzeki "Johnson", który w pewnym momencie skręcił w naszym kierunku. Na samym końcu dzioba balansował ciemnoskóry mężczyzna bez koszuli. Ustawiając się pod wiatr, trzymał w rękach cienki drążek o długości około trzech i pół metra i bacznie rozglądał się wokół. Za nim, rozmieszczeni pojedynczo, siedzieli ludzie ze swoimi bagażami, podobnie jak to się widzi w peruwiańskich autobusach: niscy ciemni mężczyźni w jasnych słomkowych kapeluszach, tęgie kobiety ubrane w świeże kościelne suknie z białej bawełny, z kurczakami trzymanymi wygodnie na kolanach, półnagie dzieci, kozy na sznurkach, beczki z naftą i benzyną, pęczki bananów i stosy ananasów. "Johnson", sapiąc, przepłynął powoli obok nas; na rufie siedział drugi mężczyzna rozebrany do pasa - obsługiwał przyczepione do niej dwa silniki o mocy czterdziestu koni. Jego nonszalancka mina głęboko kontrastowała z wyrazem ponurej determinacji na twarzach pasażerów, którzy nie byli zachwyceni obijaniem się o głazy na samym środku rzeki. Ponieważ była niedziela, zdążali do kościoła, lecz nie mieli żadnej pewności, że tam dotrą. Na łodzi nie było kamizelek ratunkowych z powodów ekonomicznych, a nie dlatego, że wszyscy czuli się bezpiecznie. - Dokąd płyniecie? - wykrzyknął "Dziobnik". - Do Brazylii - odparł Chmieliński. - Tam, gdzie kończy się rzeka. Wywołało to wybuch radości na "Johnsonie" i strach na twarzach ustąpił miejsca grymasom, które mówiły: "Tam to dopiero jest łódź szaleńców". Nosy i policzki mieliśmy pokryte grubą warstwą maści cynkowej dla ochrony od słońca, a przeciw atakom owadów wkładaliśmy bieliznę; jedyna, jaką mieliśmy, była w czarne i popielate paski, co upodobniało nas do grupy aresztantów. Bzdak wyglądał jak Cygan w jaskrawoczerwonej chustce zawiązanej na czubku głowy, a Truran miał na nosie osłonę z kawałka tektury i srebrzystej taśmy klejącej. Durrant ubrana była w kostium kąpielowy - rzecz, o której nikt na rzece nie słyszał - a wszyscy czterej mieliśmy szczeciniaste brody. Stanowiliśmy błazeńską, jeśli nie budzącą odrazę załogę, lecz miejscowi machali do nas i życzyli nam szczęścia. Życzyliśmy im tego samego w głębokim przeświadczeniu, że w tym momencie potrzebowali go bardziej. "Johnson" zaczął się właśnie wspinać na próg, który dopiero co spłynęliśmy. Mężczyźni przycisnęli mocniej kapelusze, kobiety - kurczaki, i ich twarze przybrały wyraz beznadziejnej rezygnacji. Sternik zaatakował próg od czoła. Woda trysnęła w górę i wlała się do środka poprzez niskie burty. Śruby napędowe wyskoczyły na powierzchnię i sternik przyłożył całe osiemdziesiąt caballos nadaremnie - łopatki przecięły tylko powietrze i pianę. Łódź znieruchomiała i woda zaczęła wdzierać się przez dziób. "Dziobnik" wetknął drążek do rzeki i usiłował pchnąć łódź do przodu. Nie udało mu się. Sternik próbował zapamiętale utrzymać dziób łodzi pod prąd (gdyby poszła bokiem, natychmiast wywróciłaby się do góry dnem), a pasażerowie wrzeszczeli. Po chwili śruby dotknęły wody i łódź zaczęła odzyskiwać równowagę - nie poddawała się rzece. "Dziobnik" wyprężył się władczo. "Johnson" posunął się pół metra do przodu, potem metr, potem trzy metry. Wreszcie pokonał próg i podniosły się kolejne okrzyki, tym razem radości. Łódź popędziła w kierunku San Francisco z "Dziobnikiem" odważnie stawiającym czoło wiatrowi. Świadomość, że takie zmagania należą do codzienności na rzece, powinna była nadać moim wysiłkom w maleńkim kajaku właściwe proporcje. Jednak ból w jakiś sposób zawsze skrzywia perspektywę. W dniu, w którym opuściliśmy San Francisco, zdołałem wytrzymać dwie godziny w moim piekielnym pudełku i opuściłem je z wyjątkowo złym samopoczuciem. W kajaku nie było oparcia na plecy, a ponadto mając nogi wtłoczone w kadłub, zupełnie nie mogłem się ruszać. Kiedy więc Durrant oznajmiła, że nie czuje się dobrze, i umościła sobie legowisko na workach z prowiantem, z radością przywiązałem kajak do rufy pontonu i zająłem jej miejsce w lewym przednim narożniku. Pierwszy raz siedziałem po tej stronie pontonu i poprosiłem Bzdaka o radę. - Najważniejsze to nie spieszyć się - wyszeptał ten długodystansowy wioślarz_weteran. On sam udoskonalił wspaniałą, nieefektywną technikę wiosłowania: nie wymaga ona prawie żadnego trudu, a sprawia wrażenie nadzwyczajnego wysiłku w oczach zawsze czujnego kapitana Chmielińskiego. Po godzinie miałem opanowane "pociągnięcie wiosłem według Bzdaka" i siedziałem uszczęśliwiony, patrząc na przesuwającą się w tył dżunglę. W miarę oddalania się od zakopconych ponurych baraków San Francisco gęstniała coraz bardziej. Intensywnie zielona ściana ciągnęła się nieprzerwanie wzdłuż brzegów, a dalej za nią, na zboczach wzgórz, znajdowały się starannie utrzymane prostokąty spokojniejszej, matowej zieleni. Były to uprawy koki, pastwiska i sady bananowe. Aby odpocząć przez chwilę od tropikalnego słońca, wskakiwaliśmy co pół godziny do chłodnego Apurimacu, szerokiego teraz na sto metrów i płynącego z szybkością około czterech węzłów. W samo południe (Chmieliński zawsze podawał dokładną godzinę) wciągnęliśmy wiosła na ponton i z plastikowego pojemnika, przechowywanego na chłodnej podłodze, wyjęliśmy awocado, ser i ananasa. Po lunchu pracowaliśmy na zmianę; najpierw obaj z Chmielińskim wiosłowaliśmy z tyłu, a Bzdak z Truranem spali, czytali albo przekomarzali się z Durrant. Po dwóch godzinach zamieniliśmy się miejscami i Chmieliński natychmiast położył się spać. Ja również zacząłem odpływać w sen w takt uderzeń Trurana i Bzdaka, którzy wiosłowali z tyłu; każde mocne pchnięcie dostosowane było do taktu Truranowego zdecydowanego "raz!". Po jednym takim szczególnie wytężonym "razie" wyjrzałem spod kapelusza i zobaczyłem, że ich wiosła leżą na podłodze pontonu. Oni sami siedzieli z piwem w rękach i przy każdej komendzie unosili się lekko na komorach, co sprawiało wrażenie pociągnięcia wiosłem - wystarczające, aby zapewnić Chmielińskiemu spokojny sen. Około czwartej znaleźliśmy się w miejscu, gdzie z lewej, czyli zachodniej strony wpadała do Apurimacu spokojna zielona Mantaro, zaznaczając początek rzeki Ene. W wieczornym świetle, najpiękniejszym w ciągu całego dnia, pożegnaliśmy Apurimac, który był naszym domem przez ostatnie dwa miesiące. Kłębiaste chmury zapaliły się nad nami złotem i purpurą, a słońce, schodząc w dół po swoim łuku, odbijało się łagodnie od ściany dżungli. W środku dnia była jednobarwną, nieprzeniknioną masą, lecz o zmierzchu każde drzewo, każde pnącze, każdy liść połyskiwał swoim unikalnym odcieniem zieleni. Rzeka natomiast, w miarę jak toczyła się przez tę szczęśliwą krainę listowia, po raz pierwszy sprawiała wrażenie łagodnej. Punktualnie o piątej rozejrzeliśmy się za miejscem na obóz; wkrótce znaleźliśmy rozległą piaszczystą wyspę i przystąpiliśmy do rutynowych czynności: rozładowaliśmy ponton, rozbiliśmy namioty, zgromadziliśmy drzewo na ognisko. Poszedłem się wykąpać, w co włączone było tym razem mycie głowy, przypadające dwa razy na tydzień. Stałem potem w świetle zachodzącego słońca, aby wyschnąć, i podziwiałem przepych dżungli. Kiedy pojawiły się komary i czarne muchy, wskoczyłem w bawełniane spodnie i koszulę i udałem się w stronę ogniska; tu z kolei podziwiałem wzorową kuchnię Chmielińskiego, który miał tego dnia dyżur. Wszystkie potrzebne sprzęty znajdowały się w zasięgu ręki, miski i łyżki ułożone były starannie w rzędach, na każdego czekała kawa rozlana do kubków, obiad gotował się w garnku. - Piotrze, czy ty zawsze jesteś taki... pedantyczny? - spytał Truran, kiedy popijaliśmy kawę. Chmieliński zastanawiał się nad tym, krojąc marchewkę do gulaszu. W końcu odrzekł: - Tak. Nie było innego wyjścia. Wychowywał się w rodzinie z dziewięciorgiem dzieci i gdyby nie porządek, przepadliby wszyscy. Dodał, że ma identycznego brata bliźniaka i że nie widział się z nikim z rodziny od opuszczenia Polski w 1979 roku. Po tym zamilkł na chwilę. - Gdzież ten Zbyszek się zapodział? - zapytał znienacka. - On jeszcze nigdy nie przegapił kawy. W nocy padało; była to prawdziwa, ciężka, tropikalna ulewa, a rankiem opary unosiły się do góry miękkimi obłokami. Nad wodą wisiała delikatna mgiełka, która później przemieniła się w deszcz. Późnym popołudniem dopłynęliśmy do pongo,»* którego skalne ściany zwężały Ene, jednocześnie zwiększając jej szybkość do około sześciu węzłów. Rzeka falowała i kotłowała się; tubylcy nazywali to miejsce Przejściem Siedmiu Diabłów z powodu siedmiu olbrzymich lejów, o których mówiono, że są w stanie pochłonąć "Johnsona". W zdenerwowaniu zmagałem się z kajakiem, aby opanować go przed spotkaniem z demonami. Ale strach ma wielkie oczy i wyszedłem z tego bez szwanku. Wkroczyliśmy teraz na terytorium Indian Campa. Po lewej, czyli północno_zachodniej stronie rzeki wznosiły się strome góry, mające wysokość około półtora tysiąca metrów. Były one pokryte zwartym tropikalnym lasem i rozległą falującą sawanną. Te bezdrożne wzniesienia, noszące nazwę Gran Pajonal, są najmniej spenetrowanym obszarem Peru. Na blisko czterystu tysiącach hektarów mieszka tu około czterech tysięcy Ashaninkan, jak nazywają siebie Indianie posługujący się językiem kampa. Są oni jednymi z ostatnich przedstawicieli rdzennej ludności w dorzeczu górnej Amazonki, którzy w dużym stopniu zachowali swoje tradycyjne obyczaje. Nie bez znaczenia jest to, że przez długi czas uważano ich za wyjątkowo okrutnych. W przeciwieństwie do wielu sąsiadów byli na tyle przewidujący, że od razu wymordowali pierwszych, francuskich misjonarzy. Potem w 1740 roku, pod przewodnictwem Metysa Juana Santosa de Atahuallpy, całkowicie wypędzili misjonarzy z tej części Peru. Przez następne sto pięćdziesiąt lat zła sława i trudne warunki terenowe utrzymywały obcych z dala od ich terytorium. Jednak na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku koniunktura na kauczuk spowodowała napływ poszukiwaczy tego surowca w rejon Amazonki. Tym razem byli oni uzbrojeni w nowoczesną broń. Do 1935 roku na terenie Gran Pajonal franciszkanie utworzyli trzy ośrodki misyjne i wybudowali lądowisko, torując drogę kolonizacji - szczególnie Europejczykom po drugiej wojnie światowej. Przybysze osiedlali się wzdłuż rzeki, gdzie znajdowały się najlepsze obszary rolnicze. (Urodzajność Gran Pajonal jest pozorna, pod uprawę nadaje się tu mniej niż jeden procent ziemi). Od tamtych czasów wielu Ashaninkan zamieszkujących nizinne tereny skupiło się wokół kolonii białej ludności i ośrodków misyjnych. Na zewnątrz często manifestują oni oznaki swoich tradycji: noszą cushmas - długie koszule z ciemnej bawełny, malują twarze jaskrawopomarańczowym barwnikiem z nasion achiote i kreślą ciemne linie koło oczu, policzków i czoła na kształt kocich wąsów. Jednak ich życie to żebranina, dorywcze zajęcia, puszkowe mleko, biały ryż i chrześcijański Bóg. Wykorzystywani są jako siła robocza na farmach kolonistów. Zdaniem duńskiego antropologa badającego ten teren, kwitnie tu handel dziećmi Ashaninkan, a wobec buntujących się Indian wcale nierzadkim procederem jest stosowanie kary chłosty z użyciem suszonego byczego penisa. Zawiłości przepisów prawnych, ustanowionych przez białych ludzi, często uniemożliwiają Indianom nabywanie ziemi na własność. Z powodu olbrzymich długów na skalę międzynarodową rząd Peru zamierza rozpocząć w dorzeczu Amazonki eksploatację ropy naftowej, zasobów drewna i innych bogactw naturalnych. W ramach tego ambitnego programu kolonizacyjnego zachęca się różne grupy misjonarskie - rzymskokatolickie, baptystyczne i protestanckie - do "nauczania" rdzennej ludności, między innymi Ashaninkan. Wysiłki te, jakkolwiek podejmowane z dobrymi intencjami, są zdradzieckie i przynoszą negatywne skutki. Ashaninkanie niegdyś żyli w małych skupiskach rodzinnych. Misjonarze gromadzą ich w większych osadach, w wyniku czego wśród mieszkańców rozprzestrzeniają się choroby zakaźne. Powstają co prawda kliniki; pracują w nich jednak ludzie, którym bliskie jest słowo Pańskie, lecz nie wiedza medyczna. Jeszcze do niedawna gęste lasy Gran Pajonal stanowiły schronienie dla Ashaninkan, którzy przetrwali tam, polując na zwierzynę, zbierając płody leśne, paląc i wycinając las pod swoje uprawy. W miarę wypierania ich przez kolonistów w oczywisty sposób zaczynają narastać konflikty. Jest mało prawdopodobne, aby Ashaninkanie pozostali "nie ucywilizowani" przez dłużej niż jedno lub dwa następne pokolenia. Rzeka Ene uważana jest za "granicę cywilizacji"; tu właśnie, w wiosce Puerto Prado, składającej się z sześciu chałup, rząd wybudował rodzaj przyczółka, czyli sklep i dom publiczny. Wioska leży na południowym krańcu Gran Pajonal, w pobliżu miejsca, gdzie Ene łączy się z rzeką Peren~e. Rozmawialiśmy z kilkoma Metysami, którzy się tu osiedlili. Uciekli oni z okropnych dużych miast. Pracowali teraz bardzo ciężko, dosłownie wyrąbując życie z dziewiczej dżungli, i nie stać ich było na oglądanie się za siebie. Dwudziestosześcioletni Luis, pochodzący z Huancayo, mieszkał w chałupie krytej strzechą i ozdobionej plakatem Beatlesów. Pokazał nam z dumą świeżo założony gaj z sadzonkami drzew awocado, które miały owocować najwcześniej za cztery lata (jeśli powodzie, robactwo i słaba ziemia nie zniszczyłby ich wcześniej). - W mieście miałem więcej wolnego czasu - powiedział nam - lecz tutaj mam przed sobą przyszłość. Po rozbiciu obozu na lewym błotnistym brzegu Ene poszedłem się wykąpać w pobliskim strumyku. Woda była przejrzysta i zacząłem brodzić w niej pod prąd. W pewnym momencie spotkałem trzech kąpiących się mężczyzn; ich ciała pokryte były mydlinami. Poprosiłem ich po hiszpańsku o mydło, co uznali za wyjątkowo zabawne, i zaczęli się śmiać, poszturchiwać nawzajem i pokazywać na mnie palcami. W końcu dali mi je. Namydliłem się mocno, tak że wyglądaliśmy wszyscy jednakowo. Mężczyźni byli ciemnoskórzy, niscy, o mocnej budowie ciała; mieli szerokie torsy, muskularne ramiona i krótkie, odrobinę krzywe nogi. Ich ciała były zupełnie pozbawione owłosienia z wyjątkiem gęstych czarnych włosów na głowie i w okolicy genitaliów. Jeden z nich pociągnął mnie za włosy na klatce piersiowej. Zaskoczony, zachłysnąłem się powietrzem, a oni ponownie wybuchnęli śmiechem. Ten, który mnie pociągnął, przedstawił się jako Mikele. Dwóch pozostałych, wyglądających na ten sam wiek, było jego synami. Powiedzieli, że są Ashaninkanami i że mają farmę trochę wyżej przy strumyku. Ubraliśmy się - cała trójka nosiła bawełniane spodnie obcięte na wysokości kolan - i poszliśmy razem do ich obejścia. Gospodarstwo Mikele'a i jego synów wyglądało kwitnąco. Trzy rodziny wspólnymi siłami oczyściły ten teren z dżungli i obsadziły około dwóch hektarów drzewkami bananowymi, cytrynowymi, papai, awocado, gujawy, mango oraz ananasami i juką (juka, czyli słodki maniok jest dla Ashaninkan tym, czym ziemniak dla Keczuan). Po podwórku biegały kury i świnia przeznaczona na rzeź. Główny budynek, będący wielką solidną platformą wykonaną z drewna, wyglądał jak scena na wolnym powietrzu. W jej tylnej części znajdowało się poddasze, pokryte strzechą i osłonięte siatką przeciw komarom. Najmłodszy syn Mikele'a, dziesięcioletni Jesus, uczył się we franciszkańskim ośrodku misyjnym w Puerto Ocopa. - Jak się pan ma? - zapytał mnie po angielsku. - Wykąpał się pan? Mikele sprzedał mi tuzin owoców mango, trzy korzenie juki, długie na pół ręki, i dziesięć jajek. Za uzyskane pieniądze kupi sól i naftę w Satipo odległym o ponad sto kilometrów; podróż w obie strony czółnem z silnikiem o mocy siedmiu koni zajmie mu trzy dni. Będzie musiał ją odbyć w ciągu najbliższego tygodnia, gdyż woda na Ene podnosi się ciągle. Za miesiąc poziom rzeki będzie za wysoki, aby dało się popłynąć. Zostaną odcięci od świata na trzy miesiące. Zapytałem Mikele'a o colonos.»* - Nasi ludzie zawsze żyli w pobliżu rzeki - odrzekł. - Nie ma tu dużo zwierzyny, lecz ziemia jest dobra. Powodzi nam się nieźle. Nasza farma jest duża i nie głodujemy. - Ale jak wam się układają stosunki z białymi osadnikami? Mikele uśmiechnął się. - To również jest nasza ziemia. Pozwolimy im tu zostać tak długo, jak będzie to dla nas wygodne. Jak to jest w ich zwyczaju, nie pomachał mi ręką ani nie powiedział "do widzenia", kiedy go opuszczałem. Wracając do obozu zastanawiałem się, jak by zareagował na widok śniegu lub oceanu. Po dwóch i pół miesiącach spędzonych na rzece znaleźliśmy się wreszcie na poziomie morza. Mieliśmy uczucie, jakbyśmy wrócili do domu. Poszycie dżungli było mokre, mówiąc zwięźle. Błoto gromadziło się wszędzie; w każdej mrocznej dziurze i szczelinie. Drzewo nie chciało się palić, pot nie wysychał, rany się nie goiły. W gęstej wilgoci wisiał drażniący smród gnijącej dżungli, a odzież rozpadała się. W jedzeniu, wodzie pitnej i namiotach - wszędzie był piasek. Wycierał on dziury na gumowej powierzchni pontonu i ocierał nam skórę, tak że tworzyły się na niej bąble. Wszędzie też było robactwo: pająki, karaluchy, ćmy, pszczoły, osy, mrówki, roztocza, kleszcze i oczywiście komary. Wszystko to brzęczało i buczało nam wokół oczu i uszu, gryzło w stopy i kostki, wbijało swoje zachłanne małe ryjki w skórę, która natychmiast pokrywała się zaognionymi wrzodami. Nawet motyle, jeszcze najsympatyczniejsze z tej zgrai, zbierały się w takie roje, że stawały się nieznośne. Osiadały setkami na pontonie jak ogromne trzepocące chmury i zwisały do góry nogami u daszka mojej czapki. W dziwny sposób problemy, z którymi stykaliśmy się prawie codziennie w górach - zimno, wysokość, śmiertelnie niebezpieczne rzeki, rewolucjoniści - pomagały nam w posuwaniu się do przodu. Pokonywanie kolejnych odcinków trasy było sposobem przezwyciężania bezpośrednich i często zagrażających życiu przeszkód. To właśnie te niebezpieczeństwa zmuszały nas do koncentracji. Dżungla była zupełnie inna. Prawem dżungli jest chaos; wchodzi się w nią i powoli się grzęźnie. W jej rozmokłej stęchliźnie robiliśmy się leniwi i niemrawi. Kłóciliśmy się i narzekaliśmy na błahostki: kto ma przynieść drzewo na ognisko, co ugotować na obiad, kiedy zrobić pobudkę, jak szybko płynąć wolno toczącą się rzeką, gdzie rozbić obóz. Groziła nam bezsensowna samozagłada. Trzeciego dnia na Ene, po jakiejś niemądrej sprzeczce, Chmieliński oznajmił: - Słuchajcie, do czego to prowadzi? Możemy się kłócić i obrażać, ale możemy też nabrać dobrych manier. Wyprawa przebiega gładko, kiedy każdy czuje się dobrze. Ale gdy komuś nie dopisuje forma, to właśnie dobre maniery muszą mu podpowiedzieć, jak ma się zachować. Jeśli jest moja kolej na gotowanie, to nie ma znaczenia, czy mi się to podoba, czy nie. Nie jestem tu sam. - Musisz jednak wziąć pod uwagę to, że ktoś może mieć zły dzień - powiedziała Durrant. - Dobry czy zły dzień nie ma tu znaczenia. To, że drzewo jest mokre albo że nie wystarcza jedzenia, lub piecyk nie chce się zapalić - to nie odgrywa żadnej roli. Bez względu na okoliczności musisz robić, co do ciebie należy. Był to kodeks, który Chmieliński przywiózł ze sobą ze Starego Świata. Kierował się nim przez sześć lat pełnych przygód w Ameryce Południowej. Teraz te zasady uwidaczniały się w pieczołowitości, z jaką wykonywał każdą czynność. Jak powiedział Chmieliński, w jego Polsce każdy miał określoną funkcję, miejsce i szczegółowo sprecyzowane obowiązki, zarówno w rodzinie, jak i w społeczeństwie. W ich wypełnianiu wyrażała się ludzka godność mieszkańców tego biednego i udręczonego kraju. To, co mówił, nie wynikało ze złego nastawienia, jak pierwotnie sądziłem. Żyjąc w Nowym Świecie, przyzwyczajony do rozrzutnego używania jego zasobów, nie przejmowałem się obowiązkami, formami czy sztywnymi rolami społecznymi. Uważałem, że odwoływanie się do tajemniczych zasad jest bronią służącą kontrolowaniu innych przez grupę sprawującą władzę. Musiałem jednak przyznać, że życie w dżungli, jak je teraz widziałem, przynajmniej w moim wewnętrznym odczuciu potwierdzało słuszność poglądów Chmielińskiego. Domostwa Keczuan w górach były brudnymi zadymionymi chałupami, w których pod nogami plątały się zwierzęta, na ścianach suszyły się ich wnętrzności, a wokół porozrzucane były garnki, patelnie i łuski kukurydzy. Ład panował na zewnątrz, na bezkresnej punie, która rozciągała się pusta i niezmienna, daleko jak sięgnąć okiem i wyobraźnią. W dżungli natomiast życie domowe polegało na absolutnym minimalizmie. Dom stanowiła platforma, cztery słupy, strzecha, hamak i siatka przeciw komarom, a wszystko to otaczał drapieżny zielony chaos. Dżungla musiała być każdego dnia ponownie wyrąbywana, utrzymywana w ryzach, naginana do woli człowieka, lub może tylko do jej pozorów. Tambo Czwartego dnia, płynąc powolną zieloną Ene, zaczęliśmy się po południu rozglądać za Puerto Prado. W jego okolicy Ene łączy się z Peren~e, tworząc rzekę Tambo. Ponton popłynął naprzód, a ja odbiłem około stu metrów od środka rzeki w stronę lewego brzegu, gdzie dwóch mężczyzn łowiło ryby na linę grubości ołówka. - Są tu duże ryby? - zapytałem jednego. - Takie jak on - odpowiedział, wskazując na sąsiada. Próbowali złapać zungaro, czyli zębacza, który osiąga wagę do pięćdziesięciu kilogramów. - Wczoraj spotkaliśmy tu dwóch obcych w plastikowych kajakach - powiedział drugi. Mówili o Biggsie i Odendaalu. - Gdzie jest Puerto Prado? - zapytałem. - Tu jest Puerto Prado - odrzekli. Pospieszyłem za pontonem i dogoniłem go tuż przed tym, jak Ene skręca ostro w prawo dokładnie na wschód. Dopłynęliśmy do małej wyspy, pokrytej piaszczystymi wydmami, i wyciągnęliśmy łódki na brzeg. Stojąc na wydmach i spoglądając w dół, ujrzeliśmy rzekę, która była absolutnym potworem; zasilana opadami pory deszczowej z terenu środkowych Andów, Peren~e szarżowała z szybkością przynajmniej dziesięciu węzłów, wypełniając powietrze rykiem, który przypominał łoskot żwiru wysypywanego przez wywrotkę. Była mętna, brudnobrązowa, z wieloma pieniącymi się lejami i pełnymi zawirowań prądami; unosiły się na niej olbrzymie, wyrwane z korzeniami drzewa. Na przeciwległym brzegu, oddalonym może o czterysta metrów, oberwał się właśnie kawał ziemi blisko trzydziestometrowej długości i wpadł do rzeki z odgłosem stłumionego wybuchu. Wraz z nim poleciały drzewa o wysokości piętnastu metrów. Rozbiliśmy namioty na wydmie u samej góry. Chmieliński był zaskoczony wiadomością, że miejscowi rybacy widzieli poprzedniego dnia Biggsa i Odendaala. - Powinni byli płynąć szybciej - powiedział. - Coś jest nie w porządku. Ryk Peren~e utrudniał sen. W nocy słyszałem, że oberwał się pobliski brzeg rzeki, która i do nas podchodziła coraz bliżej. Do rana wyspa zmalała do około dwudziestu metrów kwadratowych, czyli jednej dziesiątej jej poprzedniej wielkości. W ucieczce przed powodzią wszystko, co żyło, wspinało się do góry. Pod spodniami, które zostawiłem poprzedniego wieczoru na piasku, znalazłem żabę otoczoną tuzinem potomstwa; w pontonie drzemał wąż, a pomiędzy workami z żywnością pełzały jaszczurki. W pewnej chwili Durrant wypadła z krzykiem z namiotu, zaciskając kurczowo ręcznik na piersiach. - Zbyszek, wychodź szybko! Tam jest olbrzymi pająk! - Tak, zobacz - mamrotał ze środka niezupełnie obudzony Bzdak. - I dużo małych też. Wydaje mi się... wydaje mi się, że on się tu na mnie rozmnożył! Durrant wetknęła głowę z powrotem do namiotu i wykrzyknęła: - Faktycznie! O cholera! Teraz są ich tysiące! - Niezła reprodukcja. Po jednej stronie wyspy Peren~e wylała i dochodził stamtąd nieustanny grzmot obsuwającego się do rzeki lądu. Po drugiej stronie nasza przyjacielska i spokojna dotąd Ene przemieniła się w ciągu nocy w szalejącego brązowego olbrzyma, który ryczał teraz i rwał z szybkością dwu_ lub trzykrotnie większą. Szybko załadowaliśmy ponton i, przywiązawszy do niego pusty kajak, spuściliśmy go na wodę. W pierwszej chwili nowa wartko płynąca rzeka budziła przerażenie. Mimo że Tambo uważa się za "górny" dopływ Amazonki, jest ona dwa razy większa od Sacramento, największej rzeki w stanie Kalifornia. Można ją porównać z potężną Kolumbią w Ameryce Północnej. Przez następne pół kilometra Tambo toczyła swe wody szybko, ale spokojnie; bębniła wesoło o dno pontonu, zaledwie dając pojęcie o siłach zmagających się pod spodem. Potem wzięła zakręt i ocknęliśmy się nagle wśród potężnych zawirowań i olbrzymich lejów, które wyłaniały się i znikały jak jakieś żarłoczne wodne bestie. Obroniliśmy się przed nimi tylko dzięki wytężonemu wiosłowaniu w takt donośnych komend Chmielińskiego. Wyrwane z korzeniami drzewa płynęły do i od kipiących brązowych demonów; niektóre z nich były dla nas nieszkodliwe, lecz inne groziły przebiciem pontonu ostrymi gałęziami. Odpychało się je wiosłem, jakby odparowując ataki łupieżczych piratów. Około południa dostroiliśmy się już do zwariowanego rytmu Tambo; nauczyliśmy się rozpoznawać szybkie prądy rzeki i przepływać przez jej złowrogie leje. Dryfując tylko z prądem, poruszaliśmy się teraz szybciej niż kiedykolwiek dotąd, od czasu kiedy opuściliśmy autobus w Arequipie, i dwa razy szybciej niż na Ene. Chmieliński przymocował wiosło z tyłu pontonu i jeden z nas używał go jako steru; pozostali w tym czasie pili piwo i odpoczywali. Ja bazgrałem w notatniku, Durrant usadowiła się na workach z żywnością i czytała, Bzdak robił zdjęcia lub spał, natomiast Chmieliński uczył się języka portugalskiego z "Berlitza".»* Truran zanurkował do rzeki, po czym zbliżył się do pustej tratwy zbitej z pni, która unosiła się na wodzie. Było do niej przywiązane drewniane, ręcznie ociosane wiosło. Już po chwili płynął na niej dwadzieścia metrów od nas, igrając z wirami. - Świetna rzecz - powiedział, wróciwszy na ponton po godzinie zabawy. - Gdyby mi ktoś dał trochę pieniędzy na jedzenie i taką tratwę, mógłbym tu zostać na kilka miesięcy. W tym samym dniu Tambo skręciła ostro w lewo i płynęła teraz prosto na północ. Wierzchołki Andów zbladły za nami, przybierając postać małych szarych konturów; nisko wiszące chmury skryły wzgórza Gran Pajonal. Zająłem miejsce przy sterze, mając wokół siebie zielony gąszcz, brązową wodę i jasny błękit nieba. Czasami na wąskiej polanie po jednej lub po drugiej stronie rzeki pojawiał się Ashaninkanin, odziany w długą cushmę. Kiedy zbliżaliśmy się do niego, stał nieporuszony jak posąg; potem machał nam ręką coraz bardziej zapamiętale, w miarę jak oddalaliśmy się, nie ingerując w jego życie. Tu i ówdzie można było zobaczyć chatę albo dym z ogniska. Czasem wydrążone z jednego pnia czółno leżało na mulistym brzegu przy ścieżce, która prowadziła do ciemnej dżungli. Mimo powodzi, mimo że na tym bezdrożu rzeki stanowią jedyny sposób transportu, nigdzie nie widziałem śmieci, butelek, puszek, plastikowych czy styropianowych opakowań. Nie było tu linii elektrycznych, tablic z ogłoszeniami ani neonowych napisów i świateł. Nie docierały żadne dźwięki oprócz głosów moich przyjaciół - "proszę o cervezę,»* Joe" - i nieustannego pluskania wody o gumowy ponton. Co jakiś czas tylko dochodził do tego bolesny krzyk drzewa skazanego na śmierć przez siły natury. W ciągu półtora dnia przepłynęliśmy sto dziesięć kilometrów. Około południa Chmieliński wypatrzył na prawym brzegu biały oszalowany dom, który stał na wzgórzu porośniętym trawą; dołem płynął czysty strumyk, a powyżej rozciągały się hektary falistych pastwisk. Widać też było bielony budynek szkoły, pomieszczenie z pompami, młyn zbożowy, stado utuczonych cieląt, zadbane boisko do gry w piłkę nożną i tuzin chałup skleconych z bambusa. Wszystko to, otoczone dżunglą, wyglądało jak obrazy Andrew Wyetha, tylko ulokowane w niewłaściwym miejscu. Chmieliński oceniał, że znajdowaliśmy się około piętnastu kilometrów od Atalai, którą wyobrażaliśmy sobie teraz jako przedsionek cywilizowanego świata. Postanowiliśmy więc zatrzymać się przy sielankowo wyglądającej hacjendzie, umyć siebie i nasz zaniedbany sprzęt w potoku i już czyści i odświeżeni udać się do miasteczka. Lecz w tym dobrze utrzymanym białym domu spotkało nas osobliwe przyjęcie. Szczupły nerwowy Kreol rzucił tylko okiem na dokumenty, które mu pokazał Chmieliński, powiedział, że możemy rozbić namioty obok boiska, i zatrzasnął drzwi. Rozłożyliśmy się tam i przystąpiliśmy do generalnego czyszczenia, a Bzdak zrobił koktajle z pisca i napoju owocowego w proszku. Chmieliński zamienił parę słów z dwiema dziewczynami - nauczycielką z miejscowej szkoły i jej siostrą. Nie widzieliśmy nikogo więcej, do czasu aż trochę później przyszedł krępy barczysty Indianin z piłką. Kiedy zaczęliśmy ją kopać, jak spod ziemi pojawiło się jeszcze sześciu Indian i wkrótce zaczęliśmy mecz - silni, wysocy gringos przeciwko niskim, szybko biegającym Indianom. Nasi przeciwnicy nie odzywali się ani słowem, lecz grali bardzo żywiołowo, wybuchając piskliwym śmiechem przy każdym niecelnym strzale, golu, nieprawidłowym przejściu czy zatrzymaniu przeciwnika. Gra skończyła się nagle, kiedy strzeliło mi w kolanie; bolało, jakby mi ktoś wbił gwóźdź do środka. Indianie zniknęli równie tajemniczo, jak się pojawili. Durrant z Bzdakiem przycięli kij, abym mógł się podpierać, i kulejąc, w świetle zachodzącego słońca udałem się do namiotu. Zapaliłem świeczkę i zacząłem czytać Conrada. Coś jednak rozpraszało moją uwagę; ta hacjenda była dziwna. Wszędzie, gdziekolwiek się pojawiliśmy, natychmiast przyciągaliśmy tłumy ciekawskiej miejscowej ludności, natomiast tu, w środku dość dużej kolonii, byliśmy zupełnie sami. Ot, zagadka. Kiedy rankiem szykowaliśmy się do drogi, Truran i Durrant doszli do tego samego wniosku. - Wygląda to tak, jakbyśmy dostali się do jakiegoś ośrodka rekolekcyjnego - powiedział Truran. - Wiesz, to takie miejsce, w którym ci mówią, kiedy możesz jeść, rozmawiać albo się wysikać. Skóra mi cierpnie na samą myśl. Kiedy odpływaliśmy małym strumykiem, nie spotkaliśmy nikogo; skręciliśmy na mętną Tambo. Atalayę czuć było na wiele kilometrów, zanim się ją dojrzało. Unoszący się nad Tambo powiew mieszał smród odchodów, nafty i paliwa do silników ze słodko-kwaśnym zapachem rozkładającej się dżungli; był to pierwszy znak, że zbliżaliśmy się do cywilizowanego świata. Potem zobaczyliśmy pofałdowane blaszane dachy, połyskujące pośród zielonej dżungli na lewym brzegu rzeki, flotylle tratw, czółen i przeciekających płaskodennych aluminiowych łodzi. Kryte strzechą chałupy, sprawiające z daleka wrażenie małych ciemnych narośli, odsłoniły później pale, na których stały; z bliska okazały się rozklekotanymi ruderami z desek, sznurka, skóry i tektury. Z nie osłoniętych rur wyciekały do rzeki nieczystości. Mazały się w nich szczury i świnie, biegające po brzegu. Z lasu wypadły postacie o ciemnych twarzach i zatrzymały się na pojedynczej betonowej rampie, która stanowi tutaj port. Atalaya położona jest półtora kilometra powyżej miejsca, gdzie Tambo łączy się z inną rzeką dżungli - Urubambą. Po zachodniej stronie wznoszą się zwarte szarozielone wzgórza Gran Pajonal, a za nimi - Andy, które odgradzają miasteczko od Limy. Od strony północnej i wschodniej otoczone jest rzeką. Z Atalai nie wychodzą żadne drogi. Łączność ze światem utrzymywana jest tylko dzięki środkom transportu rzecznego i powietrznej taksówce, czyli awionetce, która pojawia się na rozmokłym trawiastym lądowisku średnio raz w tygodniu. Poza maleńkim Satipo, położonym o sto kilometrów w linii prostej na południowy zachód, samotna i odcięta od świata Atalaya jest jedynym prawdziwym miastem w promieniu setek kilometrów. Ma około tysiąca mieszkańców, tonący w błocie rynek i takież ulice, oraz centrum handlowe złożone z baraków i przybudówek, a wszystko sprawia wrażenie, jakby było sklecone wczoraj albo jakby przeszła nad nim solidna burza. Tak wyglądała nasza "zaczarowana kraina Oz". Sześć tygodni temu spuściliśmy ponton na rzekę przy moście wojskowym w pobliżu Cuzco, marząc o dopłynięciu tutaj. I oto spełniły się nasze pragnienia - tarzaliśmy się teraz w błocie Atalai. Ku naszemu zdumieniu w miasteczku znajdował się hotel. Był to czysty jednopiętrowy budynek z pustaków, w którym za dolara za noc dostawało się pokój z łóżkiem, prysznicem, umywalką, wentylatorem i lodówką. Prąd włączano tylko od szóstej do dziesiątej wieczorem, lecz wentylatory były i tak zepsute, a lodówka, która chłodzi jedynie przez cztery godziny na dzień, jest typowo peruwiańskim wynalazkiem. Jednak łóżka i prześcieradła były czyste, a po odrobinie twórczej gimnastyki pod dziurą w ścianie łazienki, z której kapała woda, wziąłem prysznic lub coś w tym rodzaju. Wieczorem, po złożeniu pontonu i kajaka na hotelowym podwórku, udaliśmy się wszyscy na ulice Atalai. Powietrze było wilgotne, lecz chłodne, a ze wzgórz za ostatnią chałupą spływał zapach jaśminu, który unosił się delikatnie nad błotem. Młodzi ludzie spacerowali parami, trzymając się pod ręce, omijając kałuże i płosząc kurczaki i świnie. Obok nas przemykały motocykle bez tłumików, z trójkami pasażerów. W kościele przy rynku dudnił generator. Zajrzałem przez boczne okno i zobaczyłem około stu pięćdziesięciu ludzi, którzy na stojąco oglądali Johnny'ego Weismullera w filmie "Tarzan - król małp". Z daleka zobaczyliśmy niskiego brodacza, który szedł powoli w naszym kierunku. Był to Tim Biggs. Ucieszył się na nasz widok, lecz był dziwnie roztargniony. Okazało się, że do Atalai dotarli dwa dni temu. Frans był po drodze dość poważnie chory i miał trudności z płynięciem. Przez większość czasu dryfował tylko z prądem. Ich wizy nie zostały więc przedłużone i nie mogąc tego uzyskać drogą radiową, Odendaal wynajął awionetkę i poleciał do Limy. Biggs nie miał pojęcia, kiedy Odendaal wróci, lecz przyjmował to zamieszanie z pewną ulgą. - Nawet jeśli dostaniemy teraz wizy, i tak pojadę do domu - stwierdził. - Nie mam zbyt wielkiej ochoty na spędzenie kolejnych trzech miesięcy bez Margie. Gdyby Biggs opuścił wyprawę, w zespole kajakarskim zostalibyśmy tylko Odendaal, Chmieliński i ja. Był to co najmniej zaskakujący pomysł, który wymagał głębszego rozważenia; postanowiliśmy jednak na jakiś czas zaprzestać rozmów o wyprawie i uczcić nadarzającą się okazję: trzydzieste czwarte urodziny Biggsa. Pożyczyliśmy od niego pieniądze, ponieważ sami byliśmy spłukani, i znaleźliśmy bar. Pieniądze wydaliśmy na piwo. Zajęliśmy Biggsa rozmową, a Bzdak tymczasem zwędził klucze od jego pokoju i porwał z niego ubranie w kolorze khaki, które pożyczyłem Biggsowi w Arequipie; stało się ono jego uniformem na rzece. Owinęliśmy je w ręcznik i daliśmy mu jako prezent urodzinowy. Wyglądał na ucieszonego tym podarunkiem. Kiedy dotarliśmy z powrotem do hotelu, kierownik wręczył Chmielińskiemu list, który zapomniał mu dać przedtem. Obaj z Truranem poszliśmy za nim do pokoju i czekaliśmy, aż przeczyta go przy świetle świecy. List był od Odendaala. Chociaż ciągle miał szansę na otrzymanie wizy, zdecydował, że rezygnuje ze swojego marzenia o spłynięciu Amazonki kajakiem. Napisał, że powinniśmy kontynuować wyprawę bez niego. Po przeczytaniu listu siedzieliśmy przez chwilę bez słowa. Potem Truran uścisnął mnie, następnie podał rękę Chmielińskiemu i powiedział: - Powodzenia, panowie. Wygląda na to, że teraz wszystko zależy tylko od was. Od nas? Chyba od Chmielińskiego. Krótki odcinek, kiedy płynąłem górskim kajakiem, przekonał mnie, że byłoby absurdem próbować przebyć w ten sposób pięć i pół tysiąca kilometrów. Zdecydowałem już, że będę podróżował "Johnsonem" z Bzdakiem i Durrant, transportując zaopatrzenie dla Chmielińskiego i spotykając się z nim, kiedy to będzie możliwe. Nie mówiłem jednak o tym głośno; nie spieszyliśmy się na razie. Odendaal miał wrócić do Atalai, aby ukończyć filmowanie, lecz zapomniał poinformować nas, co stało się z pozostałymi aktywami ekspedycji, którymi dysponował i bez których nie mogliśmy mieć nawet nadziei na kontynuowanie naszej podróży. Pieniądze, jakie pożyczyliśmy od Biggsa, pozwalały nam na wydawanie dwóch dolarów na osobę dziennie przez okres tygodnia. Postanowiliśmy poczekać na Odendaala. Następnego dnia po południu niebo się otwarło i spadła straszna ulewa, zapowiadając porę deszczową, która z całą siłą miała zaatakować nas w ciągu paru tygodni. Ulice były zupełnie zalane i kiedy przyglądałem się potopionym kurczakom, cieszyłem się, że nie jesteśmy w tej chwili na Tambo. Po dwóch godzinach burzy rzeka wyglądała jak gęsty gulasz, zarzucona pniami drzew, bezpańskimi tratwami, na wpół zatopionymi czółnami, strzechami zerwanymi z dachów i przedziwnym rumowiskiem dżungli; wszystko to pędziło na oślep. Gdybym został złapany w kajaku w czasie tego rozgardiaszu, zgniotłoby mnie jak wodnego owada. Dwie dziewczyny z tajemniczej hacjendy - nauczycielka i jej siostra - wytropiły nas w Atalai, gdzie, jak się okazało, mieszkały. Nazywały się Wendoly i Rosa Torres. Zaprosiły naszą piątkę do domu i przedstawiły swojemu ojcu Alejandrowi, który był woźnym w wiejskiej szkole, a także ojcem jeszcze czterech innych córek i dwóch synów. Piętrowy dom, który Alejandro wybudował na obrzeżu miasteczka z cegieł wypalonych we własnej cegielni, był najwyższym budynkiem, jaki widzieliśmy od czasu opuszczenia Cuzco. - Czy któryś z was chciałby się ożenić z jedną z moich córek? - spytał, kiedy byliśmy u niego. - Sam mu wybuduję tutaj dom. Usiedliśmy wraz z nim w cieniu drzewa mangowego blisko strumyka, który płynął za domem. Wendoly i Rosa roznosiły nieśmiało tace z owocami papai, pigwicy (jakby skrzyżowanie jabłka ze śliwką) i małego, wyjątkowo słodkiego mango. Była to odmiana wyhodowana przez Torresa, bez włóknistej tkanki wbijającej się między zęby, która sprawia, że jedzenie tego owocu jest męką. Bzdak zapytał se~nora Torresa o szczególne niebezpieczeństwa, czyhające w selvie, czyli dżungli. Sami widzieliśmy, czym skończyło się zaatakowanie człowieka przez shushupe, czyli groźnicę niemą, która jest największym wężem jadowitym na świecie. (Groźnica niema i fer_de_lance»* uważane są za najgroźniejsze węże w rejonie Amazonki). Do maleńkiej poradni lekarskiej w Atalai przyszedł z gór Ashaninkanin ukąszony przez groźnicę. Poradnia, która należała do fundacji Save the Children (Ratować dzieci), nie miała elektryczności ani bieżącej wody; była mimo to jedynym miejscem w obrębie kilkuset kilometrów kwadratowych, które mogło uchodzić za punkt medyczny. Durrant asystowała dwóm sanitariuszom w trzygodzinnej, lecz bezowocnej próbie uratowania Indianinowi zaatakowanej gangreną lewej nogi; od czasu ukąszenia minęło trzydzieści sześć godzin i noga wyglądała teraz jak baleron; sączyła się z niej żółta maź, przypominająca smar do podwozi. Czekano na powrót taksówki rzecznej, aby odesłać chorego do Pucallpy, gdzie miała się odbyć amputacja. Torres rozwiał nasze obawy. - Mówicie, jak ludzie z Limy - powiedział nam. - Oni zawsze spodziewają się, że opadną ich tu dzikie zwierzęta, węże i owady. Zapytajcie Rosę. Ma dwadzieścia cztery lata, spędziła w dżungli całe życie, a jeszcze nigdy nie widziała jaguara. Nigdy nie ukąsił jej wąż. Dzieci codziennie muszą płynąć przez rzekę do szkoły i piranie ich też nie atakują. Natomiast znacznie bardziej niebezpieczni są narcotraficantes.»* Głównym artykułem eksportowym dżungli jest koka w postaci pasty, na ogół wysyłana samolotem lub łodziami do Kolumbii w celu oczyszczenia i przetworzenia na czystą kokainę. Atalaya znajduje się w samym centrum tej działalności i rzeczywiście wyczuwa się to w atmosferze miasta. Pewnego wieczoru piłem piwo z Amerykaninem, który zatrzymał się w tym samym hotelu. Był to młody blondyn z bogatego domu w Południowej Kalifornii (jak sobie później uświadomiłem z lekkim zdziwieniem, był pierwszym Amerykaninem, jakiego spotkałem od trzech miesięcy). Powiedział mi, że został aresztowany, kiedy próbował przeszmuglować z Peru pięć kilogramów przetworzonej kokainy; skazano go na dziesięć lat pobytu w obozie pracy nad rzeką Urubamba. Po odbyciu kilku lat kary uzyskał zawieszenie reszty wyroku i pozwolono mu zakupić sześćdziesięciohektarowe gospodarstwo w sąsiedztwie więzienia. Składało się ono z domu, dwóch łodzi motorowych i radia krótkofalowego. Odbywając resztę kary, mieszkał tam i uprawiał warzywa, których brakuje w dżungli. Był szczególnie dumny ze swoich pomidorów. Ożenił się z Peruwianką i wolno mu było co parę tygodni udać się do Atalai - "taki skok w bok". Uważał, że nie jest to wcale złe życie, tyle tylko, że nie mógł opuścić Peru. Jego pokój znajdował się dokładnie pod moim. Co noc po powrocie do hotelu bardzo głośno i aż do wczesnych godzin rannych słuchał taśm z amerykańskim rock and rollem. Dwaj mężczyźni, którzy zajmowali pokój na parterze obok Biggsa, przedstawili się jako funkcjonariusze specjalnej policji do walki z narkotykami. Drzwi ich pokoju były szeroko otwarte, tak że każdy, kto przechodził obok, mógł zobaczyć pół tuzina pistoletów leżących na ich łóżkach. Na pierwszym piętrze w pokoju z pojedynczym łóżkiem mieszkało czterech peonów, w których rozpoznaliśmy z Truranem naszych przeciwników z meczu koło hacjendy. To z ich powodu zostaliśmy zaproszeni do domu Torresa przez Rosę i Wendoly. Zdradziły nam, że hacjenda była w istocie przetwórnią koki i że przypadkiem znaleźliśmy się tam godzinę po tym, jak samolot z ładunkiem pięciuset kilogramów koncentratu, startując na pasie trawy schowanym za budynkiem szkoły, potrącił krowę i odbił się od drzewa, tracąc skrzydło. Jeśli było to prawdą - a nie mieliśmy powodu, aby im nie wierzyć - właśnie w momencie, kiedy my, obcy, w błogiej nieświadomości dobijaliśmy do brzegu w naszej dziwnej niebieskiej łodzi, robotnicy pracowali zapamiętale, rozładowując samolot. Nerwowy człowiek, który otworzył nam drzwi, był właścicielem tego ładnego domu i nie wiedział, co o nas myśleć czy byliśmy z Dea,»* czy z Cia? On i pilot samolotu trzymali nas na muszce, podczas gdy kilku jego ludzi odciągało naszą uwagę grą w piłkę nożną. W tym czasie pozostali zdemontowali samolot, wyrzucili go do rzeki i wysłali ładunek motorówką. Czterech mężczyzn w hotelu wyznaczono do pilnowania nas w Atalai. Wiadomość ta zaniepokoiła nas z kilku powodów, z których wcale nie najbłahszym było to, że widzieliśmy ich grających z policjantami w bilard w jedynej obskurnej sali w Atalai. - Bądźcie ostrożni - powiedział nam Torres, kiedy opuszczaliśmy jego dom, udając się z powrotem do hotelu. - W dżungli wszystko wygląda inaczej, niż się wydaje. A co się tyczy jego córek: - Ten gangster może sobie znaleźć inną nauczycielkę do swojej szkoły. Następne sześć dni spędziliśmy wymieniając groźne spojrzenia z naszymi stróżami. Śledzili nas wszędzie, lecz nie wyrządzali krzywdy; kiedy jednak pewnego wieczoru szliśmy z Truranem na piwo, jeden z nich wyskoczył nagle z ciemności, przeciągnął palcem po szyi i syknął nazwę naszego hotelu. W końcu powrócił Odendaal wraz z Van Heerdenem i Leonem. Na sobie miał świeżo zakupioną odzież, a przy sobie - rolkę studolarowych banknotów. Mieliśmy więc teraz około pięciu tysięcy dolarów dzięki uprzejmości Jacka Jourgensena. Zła wiadomość została ujawniona podczas zebrania w hotelu, kiedy to Odendaal, wyposażony w mapy i wykresy, wyjaśniał, dlaczego przekazuje tylko jedną trzecią pieniędzy naszej czwórce, mającej kontynuować podróż. Zamknął spotkanie oświadczeniem, że wraz z Van Heerdenem będzie jeszcze przez jakiś czas kręcić film w Peru, a kiedy skończą, poleci z powrotem do Stanów Zjednoczonych. Potem uda się do Londynu, aby zdać relację ze swojego spływu Apurimakiem Królewskiemu Towarzystwu Geograficznemu, i wróci do Afryki Południowej na święta Bożego Narodzenia. Powiedział, że bez względu na obecne okoliczności pozostaje w dalszym ciągu liderem wyprawy i że Chmieliński, Bzdak, Durrant i ja mamy kontynuować spływ w jego imieniu. Kiedy wróci do Stanów po przerwie świątecznej, porozumie się z nami w Brazylii i udzieli nam instrukcji co do sposobu zakończenia podróży. Nie było sensu kłócić się z Odendaalem. Wciąż miał pieniądze i mógł z nimi zrobić, co mu się podobało; pomysł kierowania wyprawą z odległości tysięcy kilometrów - w istocie z innego kontynentu - był zupełnie zgodny z jego logiką. Następnego dnia Odendaal opuścił Atalayę w towarzystwie Biggsa. Tuż przed odpłynięciem wynajętą motorówką Biggs przybiegł do hotelu, gdzie właśnie pakowaliśmy kajaki. - Nie macie do mnie żalu, przyjaciele? - zapytał, po czym uścisnął nam dłonie i życzył szczęścia. Sergio Leon udał się z Odendaalem, aby służyć mu za tłumacza, a także pomagać w organizowaniu zaopatrzenia na czas filmowania. Był zmęczony - obaj z Van Heerdenem mieli trudności z transportem naszych morskich kajaków z Limy do Pucallpy. Natknęli się na rewolucjonistów, lecz nie spotkało ich nic złego. Współczułem mu; nasza wędrówka przez Andy cieszyła go, ale w gruncie rzeczy odszedł z pracy i wszystkie pieniądze przeznaczył na badanie tropikalnych lasów Amazonki, a teraz wyglądało na to, że nie będzie mógł zrealizować swoich planów. Nie okazywał jednak smutku czy zawodu. Pozostał w mej pamięci z szerokim uśmiechem na twarzy. Tego samego dnia pożegnaliśmy się też z Truranem, który czekał na awionetkę. Do ostatniej chwili zastanawiał się, czy nie wyruszyć z nami, lecz w końcu uznał, że nie podobałby mu się spływ płaską rzeką bez żadnych spadków. Poza tym właśnie dobiegł trzydziestki - co jest poważnym wiekiem dla kajakarza - i chciał po raz ostatni wystartować w światowych zawodach. Wobec tego konieczne było natychmiastowe rozpoczęcie treningu. Było mi nieswojo, nie mogłem we właściwy sposób wyrazić wdzięczności Truranowi, rozstając się z nim w dżungli. Niejeden raz uratował mi życie, blokował próby Odendaala zmierzające do usunięcia mnie z rzeki, a przede wszystkim jego odwaga dodawała mi otuchy. Lecz Truran nie chciał słuchać żadnych podziękowań. Ostatnią godzinę spędził ze mną na wodzie, ucząc mnie prawidłowej techniki wiosłowania. - Nie ciągnij, lecz pchaj. Powiedział mi też, że jeśli Chmieliński będzie próbował płynąć za szybko, co nastąpi z całą pewnością, muszę się sprzeciwić. Jeśli tego nie zrobię, ręce w przegubach odmówią mi posłuszeństwa i będę musiał zejść z rzeki. Potem z wesołym okrzykiem i uśmiechem na ustach wsiadł do maleńkiego samolotu i odleciał. Ja i Chmieliński mieliśmy popłynąć do Pucallpy, odległej o 650 kilometrów, górskimi kajakami, które Biggs z Odendaalem zostawili w Atalai. Jak na ironię, przeznaczono dla mnie kajak Odendaala. Chmieliński oceniał, że powinniśmy pokonać ten dystans w ciągu dziesięciu dni. Durrant i Bzdak mieli czekać w Atalai, aż poziom rzeki się obniży i transport rzeczny zostanie wznowiony - dopiero wtedy mogli zacząć pertraktacje w sprawie podróży do Pucallpy. Nikt w Atalai nie był w stanie powiedzieć, kiedy to nastąpi. Umyliśmy kajaki za hotelem, przyciągnęliśmy je do hallu i zaczęliśmy się pakować. Z mojej strony było to udawanie. Nie powiedziałem jeszcze Chmielińskiemu, że popłynie sam. Ponieważ nie zdołałem znaleźć eleganckiego usprawiedliwienia mojego tchórzostwa, kontynuowałem pakowanie kajaka, jakby była to jedyna rzecz na świecie, której teraz pragnąłem. Z boku na podłodze usiadł blondyn w wieku około czterdziestu lat i przyglądał się nam. Zatrzymał się w hotelu poprzedniego dnia. Był Włochem, lecz mówił po hiszpańsku. Powiedział nam, że był w Atalai rok temu z żoną i synem. - Zachciało się nam przygody. Kupiliśmy drewniane czółno, trochę żywności i sprzęt i udaliśmy się na Ukajali. Po dwóch dniach dostaliśmy się w wir i łódź się wywróciła. - Przerwał i zapalił papierosa "Inca". - Miotało mną w koło przez długi czas, a potem zostałem nagle wyrzucony. Nie wiem, jak długo płynąłem... może dziesięć minut, a może godzinę. Kiedy dotarłem na brzeg, nie miałem na sobie nawet skrawka odzieży. Kilku Indian łowiło w tym miejscu ryby. Zabrali mnie do swojej wioski, a po paru dniach zaprowadzili do ośrodka misyjnego, gdzie znajdowało się lądowisko. Odtransportowano mnie stamtąd aż do Limy za darmo, lecz konsul włoski nie udzielił mi żadnej pomocy i musiałem żebrać na ulicy na bilet do domu. Po trzech miesiącach byłem z powrotem we Włoszech, lecz przecież straciłem wszystko. - Co się stało z twoją żoną i synem? - zapytałem i pożałowałem tego natychmiast. Zaczął płakać cicho i powiedział tylko: - Wszystko straciłem. Wszystko oprócz wspomnienia, które przywiodło go z powrotem do Peru. To mi wystarczyło. Po odejściu Włocha przerwałem pakowanie. Nadszedł właściwy czas. Widziałem góry i dżunglę i byłem o włos od nieszczęścia więcej razy, niż mogłem sobie przypomnieć. - Wiesz co, Piotrze - zacząłem - tak się zastanawiam. - Tak? Nad czym się zastanawiasz? - zapytał i spojrzał prosto na mnie swoimi spokojnymi, lodowatoniebieskimi oczami. Jego przeszywający wzrok nie wyrażał żadnych uczuć - ani nie ponaglał, ani nie onieśmielał - a jedynie badał stan ducha i pytał: "Co właściwie w tobie siedzi?". Na moją odpowiedź składały się wątpliwości, wahanie, słabość. Byłem owładnięty ślepym, nieprzepartym pragnieniem znalezienia się we własnym kraju, własnym domu, własnym łóżku; chciałem przytulić się do mojej dziewczyny i mieć obfitość żarcia, pewność dnia dzisiejszego i nadzieje na lepsze jutro, a Amazonkę i tego polskiego kaprala w bezpiecznej odległości o tysiące kilometrów ode mnie. Chmieliński nie spuszczał ze mnie wzroku. Odrzekłem: - Myślałem, jakie to będzie pasjonujące. Ty i ja, i nasze dwa małe kajaki na tej wielkiej rzece. Nieznane miejsca, i tak dalej. - Doskonale, Joe - powiedział. - Masz rację. To jest wspaniała sprawa. W 1994 roku Guzman został ujęty i osadzony w więzieniu. Przekład Anieli Zagórskiej. Pongo - (hiszp.) na dużej nizinnej rzece gwałtowne przewężenie, połączone ze znacznym spadkiem; rodzaj katarakty. Colono - (hiszp.) - kolonista, osadnik. Nazwa popularnych podręczników do nauki języków obcych. Cerveza (hiszp.) - piwo. Inaczej żararaka kajsaka. Narcotraficantes - (hiszp.) - handlarze narkotyków. Drug Enforcement Administration - urząd USA do zwalczania nielegalnego handlu narkotykami. `tt Część trzecia - Rzeka_morze Część trzecia RZEKa_morze Górna Ukajali Krótko po południu opuściliśmy senne miasteczko Atalaya, żegnani przez Bzdaka, Durrant, Wendoly i Rosę. Podniecony entuzjastycznymi okrzykami sióstr Torres, Chmieliński rozpoczął naszą podróż - liczącą 5500 kilometrów - serią szybkich, mocnych pociągnięć wiosłem. Próby naśladowania jego ruchów świadczyły o mojej naiwności. Bolał mnie żołądek i czułem pierwsze objawy grypy. Słońce grzało niemiłosiernie, wilgotność dusiła, a Tambo była pełna wirów. Skręciliśmy na środek nurtu i pozwoliliśmy się porwać silnemu prądowi. Po kilku minutach znowu otoczyła nas dżungla. Zielone ściany ciągnęły się po obu stronach rzeki, schodząc do samej wody. Rozlana Tambo podmywała muliste brzegi i drzewa o wysokości dziesięciu metrów waliły się do niej jedno za drugim. Ich korony były zanurzone w wodzie jak głowy topielców, a pnie, ciągle jeszcze wrośnięte w ziemię, chybotały się smagane prądem rzeki. Co jakiś czas któreś z nich podnosiło się gwałtownie, tnąc z hukiem powierzchnię wody i strząsając kaskadę kropel z drżących gałęzi. O bezwzględności dżungli decydowała jej anonimowa i groźna masa. Wysokie Andy też były niebezpieczne, lecz równocześnie przejrzyste, uwidaczniające się na odległość wielu kilometrów w każdym kierunku. Natomiast w dżungli wszystko było schowane za zdradziecką zieloną barykadą. Wydawała się ona jedną olbrzymią bestią o wielu splątanych mackach. Tropikalne niebo dla odmiany prezentowało się wyraziście. Temperatura i wilgoć komponowały na nim coraz to nowe sceny. Znajdowaliśmy się teraz o dziesięć stopni na południe od równika i posuwaliśmy się na północ. Słońce stało dokładnie na środku błękitnego nieba. Pomimo okularów przeciwsłonecznych i kapelusza przed oczyma latały mi ciemne plamy, a głowę miałem rozpaloną. W oddali kłębowisko fioletowosinych burzowych chmur zesłało zwartą kolumnę deszczu, której kształt przypominał trąbę powietrzną. Po lewej stronie nad dżunglą zgromadziły się pierzaste chmury o krwistym kolorze, a za nimi ciemne grzbiety Gran Pajonal zbladły już za grubą powłoką nisko wiszącej mgły. Półtora kilometra za Atalayą Tambo łączy się z Urubambą, dopływającą z prawej strony. Te dwie wielkie rzeki tworzą razem Ukajali, która w miejscu połączenia ma około 800 metrów szerokości. Mieliśmy nią płynąć 1900 kilometrów, co stanowiło ponad dwa razy dłuższy dystans niż ten, który pokonaliśmy w ciągu trzech miesięcy, wyruszywszy od źródła. Droga ta miała nas jednak doprowadzić tylko do miejsca, gdzie Ukajali zbiega się z rzeką Mara~n~on koło Iquitos. Stamtąd jest jeszcze 640 kilometrów do granicy z Brazylią, a potem 3200 kilometrów do Atlantyku. Wezbrana na skutek lejącego od tygodnia deszczu i naszpikowana pniami drzew, Ukajali rwała przez dżunglę z zastraszającą siłą. Kipiący żywioł tworzył na powierzchni prądy wirowe przypominające kapelusze wielkich grzybów. Porywały one kajak i popychały go w różne strony lub kręciły nim w kółko, a z góry nacierały na niego pnie drzew. Ramiona i ręce miałem obolałe od wiosłowania. Nigdzie nie było ani śladu człowieka. Dopiero o zmroku zobaczyliśmy grubą bosonogą kobietę w brudnych szmatach, która kiwała na nas ręką z brzegu blisko ujścia wąskiej rzeczki Unine. Wyśmiała nas, kiedy niezgrabnie wspinaliśmy się na rozmokły lewy brzeg rzeki o wysokości czterech metrów. Chmieliński podążył za nią do lasu, ciągnąc za sobą kajak, a ja udałem się w jego ślady. Szliśmy gęsiego ścieżką, która wychodziła wprost na równe rzędy krzewów kawowych, kukurydzy, orzeszków ziemnych i tytoniu. Na bambusowych palach stała schludna chata kryta strzechą. W środku siedział niski Metys z zadowoloną miną; jego maleńkie ciemne oczy błyszczały jak u pantery. Był boso i bez koszuli, lecz z jego postawy biło dostojeństwo. Miał gęste siwe włosy, brzuch twardy i płaski, a ramiona i barki nabite muskułami. Przedstawił się jako don Rafael Machelena, właściciel plantacji w Unine (don oznacza władzę i szacunek). Postukał w kajak Chmielińskiego, odrzucił głowę do tyłu i parsknął śmiechem. - Dokąd zmierzacie w tych przyrządach? - Do Oceanu Atlantyckiego - odrzekł Chmieliński. - W tym? Jesteście szaleni. Nawet do Pucallpy tym nie dopłyniecie. - Ponownie się roześmiał. - Napijecie się kawy? Może to być wasza ostatnia. W samym sercu dżungli don Rafael podał nam mocną, świetnie zaparzoną kawę w eleganckich porcelanowych filiżankach; była to pierwsza prawdziwa kawa, jaką mieliśmy w ustach od miesięcy. Podobnie jak wiele innych biednych krajów produkujących tę używkę, Peru eksportuje najlepsze gatunki, a na rynku wewnętrznym dostępna jest tylko kawa rozpuszczalna. Z laski wyglądającej jak zielone salami don Rafael uciął trochę tytoniu i zrobił nam mocne skręty. - Uprawiam to - powiedział. - I kawę też. Kobieta miała na imię Elsa i była jego żoną. Ugotowała nam jedzenie, składające się z ryżu, jajek, juki i smażonych bananów z dodatkiem pikantnej pasty zrobionej z orzeszków ziemnych i ostrej papryki. - To wszystko też uprawiam - powiedział, kiedy jego żona podawała obiad. - I czekoladę również! Sprzedaję ją Rosjanom. Te głupki tego potrzebują. Tam u nich jest zimno! Chmieliński podgrzał opakowanie naszej wołowiny w sosie burgundzkim. Don Rafael pokręcił nosem i powiedział: - Co za paskudztwo! Nigdy w życiu nie był poza Peru, a do Limy wybrał się tylko raz. - Jak mógłbym sobie na to pozwolić? To jest tylko dla bogaczy - stwierdził. Mimo to, w miarę jak płynął czas, paląc jednego skręta za drugim, dyskutowaliśmy o Lechu Wałęsie, Ronaldzie Reaganie, Fran~coisie Mitterandzie, Dalaj Lamie i o tym, czy szwajcarskie zegarki są rzeczywiście tak dobre, jak się powszechnie uważa. Don Rafael przeczytał nam list od człowieka, którego spotkał na rzece, a który teraz mieszkał w Nepalu. - Kawał świata - powiedział, kiedy skończył, a my zgodziliśmy się z nim. Do tego czasu rozbolało mnie już gardło i głowa. Przeprosiłem towarzystwo, rozłożyłem dmuchany materac i leżąc, przysłuchiwałem się rozmowie don Rafaela i Chmielińskiego. Cieszyłem się, że zatrzymaliśmy się w Unine. Zadowolony i samowystarczalny don Rafael nadał anonimowej dżungli rozumne oblicze. Rankiem zaparzył nam znowu kawy, a Chmieliński ugotował kurczaka po myśliwsku. - To jest wariactwo - stwierdził don Rafael, poczęstowany tym daniem. - Plastikowe jedzenie. Po śniadaniu dał nam pęczek bananów i dwie laski tytoniu. - Jeśli go nie będziecie palić, to przynajmniej jakiemuś włóczędze przyrżnijcie tym w łeb! Radził nam, abyśmy się spieszyli, gdyż powódź nastąpi w ciągu paru tygodni. Potem z maczetą w ręce udał się do lasu, a my zsunęliśmy się po gładkim brzegu na dół, w objęcia zimnej mgły. Nigdy nie kojarzyłem Amazonki z mgłą, a przecież była ona i tutaj - dokładnie taka sama jak gdziekolwiek indziej: zimna i lepka. Wiosłowanie we mgle było niesamowite. Wydawała się wygładzać powierzchnię wody, tak że wyglądała ona jak szklana tafla. Płynęliśmy z Chmielińskim obok siebie w odległości może półtora metra. Co kilka minut słyszałem głośny dźwięk przypominający prychanie, a potem chlupot. Po godzinie mgła się rozwiała. Nagle Chmieliński syknął na mnie i wskazał miejsce, gdzie do rzeki uchodził jakiś strumyk. Coś się wynurzyło, usłyszałem znane już prychnięcie, po czym zniknęło. Zacząłem odliczać; po czterdziestu jeden sekundach ponownie wyłoniło się z wody. Ostrożnie popłynąłem w tamtym kierunku, aby zbadać sprawę. Fontanna wody z tyłu przestraszyła mnie tak, że o mało nie wypadłem z kajaka. Zawróciłem i czekałem. Po jakiejś minucie różowoszara plama zabulgotała i odsłoniła nozdrze o średnicy dużej kulki do gry. Upłynęło kilka dni, zanim doszliśmy do przekonania, że te nadęte smoki to w istocie delfiny, których nie spodziewaliśmy się zobaczyć w odległości tysięcy kilometrów od Atlantyku. Faktem jest, że słodkowodne delfiny, równie prymitywne jak te z gatunku różowych", czyli Inia geoffrensis, można znaleźć tylko w jednym jeziorze w Chinach, w Gangesie i w trzech rzekach Ameryki Południowej: La Placie, Orinoko i Amazonce. Z garbem na grzbiecie, grubymi wydłużonymi pyskami i nalanymi kształtami przypominają bardziej wieloryby białuchy niż powszechnie znane butelkonose delfiny żyjące w oceanie. W Amazonce spotyka się też słodkowodne "czarne" delfiny, czyli Sotalia fluviatilis, spokrewnione z butelkonosymi. Jak sam widziałem, różowe i czarne żyją w tym samym środowisku (niektórzy biolodzy nie zgadzają się z tym poglądem). Różnią się one jednak zachowaniem. Dokładnie tam, gdzie różowy zrobił mi prysznic, bryknął nagle czarny delfin. Wyskakując kilkakrotnie z wody dość wysokim pięknym łukiem, sprawiał wrażenie krótszego o około metra od różowego kuzyna. Gracją swojego popisu wydawał się kpić z niezdarności tamtego, który zaledwie wysuwał z wody nozdrze. Żaden ze słodkowodnych delfinów nie posiada jakichś nadzwyczajnych cech (różowe lubią ocierać się jeden o drugiego i łączyć w wielkie gromady), lecz oba gatunki zajmują dość znaczące miejsce w folklorze rejonu Amazonki. Ususzone i starte na proszek oko delfina dodane do jedzenia powoduje u kobiety szał pożądania. Jeśli mężczyzna spojrzy na kobietę przez krążek wysuszonego oczodołu różowego delfina, nie będzie ona w stanie mu się oprzeć. Ucho delfina noszone wokół nadgarstka gwarantuje przedłużenie aktywności seksualnej. Stosunek z samicą delfina jest tak intensywnym doznaniem, że mężczyzna może w trakcie niego umrzeć. Według najbardziej rozpowszechnionego przekonania, samiec delfina może przybrać wygląd młodego mężczyzny. Ubrany cały na biało, w kapeluszu przykrywającym mu nozdrze (którym wydmuchuje wodę), pojawia się w nadrzecznych wioskach i uwodzi dziewice. Różowe delfiny są giętkie jak gumby;»* potrafią wykonać pełny obrót w przestrzeni o wymiarach ich ciała. Ta umiejętność pozwala im poruszać się w płytkich wodach zalewających poszycie dżungli oraz manewrować wokół rumowisk wypełniających rzekę w sezonie powodziowym. Niemniej stanowi to tylko niewielką obronę przeciw jedynemu wrogowi inii, jakim jest Homo sapiens. Różowe delfiny są prawie zupełnie wytrzebione w dolnej części Amazonki i coraz rzadziej spotyka się je w części górnej. Przyzwyczaiłem się do ich prychania, które podobnie jak spotkanie z don Rafaelem, przywracało mi zaufanie we własne siły. Sądziłem, że jeśli coś tak niemrawego jest w stanie poradzić sobie na Amazonce, to może istnieje też i jakaś nadzieja dla mnie. Bieg górnej Ukajali można bez przesady przyrównać do układu wnętrzności w jamie brzusznej. Rzeka wije się i kręci we wszystkie strony bardziej niż jakakolwiek inna z większych rzek na półkuli zachodniej. Odległość z Atalai do Pucallpy wynosi około stu pięćdziesięciu kilometrów w linii prostej; natomiast łodzią, z biegiem Ukajali, wydłuża się ona czterokrotnie. Nie istnieją wiarygodne mapy tej rzeki - wylewa każdego roku, zmienia bieg na przestrzeni wielu kilometrów i zmywa z powierzchni całe wioski jednym uderzeniem powodziowej fali. Ci, którzy to przeżyją, ruszają w drogę i po roku wioska pojawia się w zupełnie innym miejscu, skupiając gromadę nowych chałup tam, gdzie dotychczas był tylko las i goły brzeg. - Gdzie jest Tabacoas? - pyta ktoś w Iparii. - Tabacoas? - zastanawia się zapytany. - Kiedyś była o jeden dzień drogi stąd, lecz teraz jest gdzieś znacznie dalej. Rzeka ma tuzin koryt i zupełnie nie wiadomo, którym z nich należy płynąć. Słońce też nie pomaga w orientacji. W jednej chwili świeci prosto w twarz, w następnej jest z tyłu, a kiedy rzeka zakręci dwa razy, jest znowu przed nami. Płynie się na ślepo do przodu, zawierzając kierunkowi prądu. Pomimo tego szaleństwa Ukajali jest niezwykle piękna, zwłaszcza w zwężeniach i tak już wąskich koryt bocznych, do których często się zapędzaliśmy. W tych kanałach o szerokości rzadko przekraczającej dziesięć metrów podpływaliśmy z łatwością do wielkich ptaków podobnych do wron, lecz o jaskrawoniebieskim zabarwieniu piór, do różnych gatunków papug i szybkich szczygłów. W miejscu gdzie schodziły się dwa kanały, powierzchnię wody przecinały delfiny i latające ryby, a kilka metrów dalej pojawiały się pokryte mułem kłody, unoszące się na krótkich łapach - były to kajmany o ciężkich powiekach. W miarę jak zbliżaliśmy się do nich, ześlizgiwały się z brzegu i znikały pod wodą. W swej naiwności wierzyłem, że obierają kierunek przeciwny niż my. Górna Ukajali jest rzeką samotników. Kilku siwowłosych Metysów w typie don Rafaela ma tu małe plantacje, wokół których skupiają się osady Indian. Najczęściej jednak rejon rzeki zamieszkują Ashaninkanie, którzy żyją, zgodnie z tradycją, w małych odosobnionych skupiskach rodzinnych. Drugiego dnia na Ukajali spotkaliśmy tylko jedno czółno; płynął nim młody Ashaninkanin. Posuwał się ukradkiem płytką wodą przy brzegu około stu metrów za nami. Po trzech godzinach tej zabawy schowaliśmy się w zatoczce i zaskoczyliśmy go. Nie przestraszył się jednak. Chciał z nami ubić interes. - Wam potrzebny jest żółw - stwierdził i wyciągnął w naszą stronę zwierzę wielkości dłoni, z dziurą w skorupie i kawałkiem sznurka przewleczonym przez nią. Trzymając sznurek jak smycz, postawił żółwia na dnie łódki i zagwizdał. Żółw ruszył do przodu, zakołysał się na brzegu czółna i stanął. Chłopiec zagwizdał ponownie i żółw zawrócił. - Wam potrzebny jest żółw - powtórzył. Chmieliński wytłumaczył mu, że jeśli zabierzemy żółwia ze sobą, to z pewnością zdechnie. Chłopiec westchnął i powiedział: - Wtedy go zjecie. Chmieliński zapłacił mu za żółwia, lecz go nie wziął. Sam czułem się jak ten żółw - kołyszący się na granicy ucieczki, lecz trzymany na smyczy. Aby pokonać strach, wskakiwałem co kilka godzin do ciepłej, mulistej Lkajali; pływanie w niej zaczynało mi się podobać. Musieliśmy się jednak spieszyć, chcąc dostać się na dół, zanim przyjdzie powódź; aby tego dokonać, Chmieliński wprowadził żelazny rygor. Wstawaliśmy codziennie przed świtem i płynęliśmy aż do południa, dzieląc każdą godzinę na pięćdziesiąt pięć minut wiosłowania i pięć minut dryfowania. Chmieliński nazywał te chwile wytchnienia "five minutek". Około południa robiliśmy półgodzinną przerwę. Przez dwa dni próbowaliśmy jeść na brzegu rzeki, lecz komary zmusiły nas do powrotu na kajaki. Po lunchu wiosłowaliśmy znowu w rytmie pięćdziesiąt pięć minut na godzinę aż do zachodu słońca, po czym rozbijaliśmy obóz. Dwanaście godzin w kajakach przez siedem dni w tygodniu. 50 pociągnięć wiosłem na minutę, 36.000 uderzeń na dzień, 2.500.000 - do Atlantyku. Czasami egzystencjalna jałowość pojedynczego ruchu wiosłem paraliżowała mnie. Odkładałem je wtedy i dryfowałem, do czasu aż Chmieliński zauważył, że mnie nie ma w pobliżu; zawracał wtedy i sprowadzał mnie do rzeczywistości. Po trzech dniach na Ukajali nie mogłem dotknąć nadgarstków z bólu; wywiązało się zapalenie, przed którym ostrzegali mnie Durrant i Truran. Miałem też grypę i komplikacje żołądkowo_jelitowe z powodu czegoś, co złapałem w Atalai. ("Sto procent ludności ma tutaj pasożyty" - powiedział nam miejscowy sanitariusz). Mój żołądek nie przyjmował jedzenia, a z wyczerpania nie mogłem nawet spać. Temperatura i wilgotność były ponad moją wytrzymałość, a słońce raziło tak bezlitośnie, że ciągle miałem plamy przed oczami. Na dodatek nie byłem samotny. A właściwie nie mogłem schronić się w mojej samotności. I to prawdopodobnie ciążyło mi najbardziej. Na pontonie stanowiliśmy pięcioosobową wspólnotę, dni wypełnione były żartami, rozmową, panowała koleżeńska atmosfera. W tłumie łatwiej jest się schować i dlatego czujemy się w nim dobrze. Teraz płynęliśmy tylko dwaj - Chmieliński i ja. Nie chodziło o to, że byliśmy dla siebie obcymi ludźmi. W istocie to mi odpowiadało. Jestem egoistą i lubię być sam. Problem polegał na czymś całkiem innym: nie da się żyć z kimś dzień po dniu przez wiele miesięcy, zachowując dystans i spodziewając się, że ten drugi nie będzie uczestniczył w chwilach naszych największych słabości. Nie można przez cały czas rozmawiać o baseballu (z Chmielińskim w ogóle nie mogłem rozmawiać o baseballu). Nie będąc w stanie nigdzie się ukryć, stwierdziłem z przerażeniem, że ten obcy człowiek przejrzy mnie na wylot. Tu muszę jednak oddać Chmielińskiemu sprawiedliwość. Do naszego przedsięwzięcia podszedł z nastawieniem zupełnie innym niż moje. Zachowywał się tak, jakby pragnął mojego towarzystwa, i robił wszystko, aby zatrzymać mnie na rzece. To on transportował cały nasz ekwipunek - puszki z jedzeniem, puszki z paliwem, palnik naftowy, pojemniki z wodą. To on wtłoczył znacznie więcej zapasów, niż na niego przypadało, do swojego kajaka, umocował je na pokładzie i przywiązał do kadłuba elastycznymi sznurami. Jego łódka wyglądała jak pływający skład z rupieciami. Cały ten ciężar powodował, że jego kajak był głębiej zanurzony w wodzie, co zwiększało opór i Chmieliński zmuszony był wiosłować o wiele mocniej. Kiedy powiał południowy wiatr, woda wlewała mu się przez kokpit. Czwartego dnia dotarło do mnie, jak niewiele rzeczy mam w kajaku, i poczułem się z tego powodu zażenowany. - Daj mi coś - powiedziałem. - Dostaniesz, Joeski. Kiedy dopłyniemy do Pucallpy, postawię ci największe lody, jakie potrafisz zjeść. To on wyszukiwał miejsce na obóz, tłumaczył Ashaninkanom, że należymy do tego samego gatunku i nie chcemy im zrobić krzywdy, on przygotowywał śniadanie, robił obiad i pilnował, abym brał tabletki przeciw malarii. Pewnego razu zemdlałem w kajaku, zmożony gorączką. Kiedy oprzytomniałem, stwierdziłem, że mnie holuje. Śpiewał piosenki, głównie polskie marszowe, i najdonośniej robił to o świcie. Jego głos unosił się nad wodą i rozchodził wśród drzew, płosząc stada papug i prowokując małpy do wycia. - Joe, teraz ty zaśpiewaj - powiedział pewnego popołudnia. - Nie umiem śpiewać. - Zaśpiewaj cokolwiek. Nie było wyjścia. - "Poniedziałek straszył burzą - zacząłem - lecz wtorek był taki sa_a_a_a_a_m"... Przerwał mi. - Ja będę śpiewał - powiedział. - Ty tylko pisz. Tej nocy obozowaliśmy u rodziny Ashaninkan, składającej się z dwóch młodych mężczyzn, ubranych w długie dziurawe koszule, i starej kobiety, która miała na sobie tylko podartą spódnicę. Mieszkali w chacie wzniesionej na trzymetrowych palach. Na ich majątek składały się: dwa blaszane garnki, maczeta, kilka haczyków na ryby, łuk i różne rodzaje strzał; było też pod dostatkiem komarów i pcheł. Gospodyni powiedziała nam, że możemy spać w zagrodzie dla kur. Jeden z mężczyzn pokazał nam strzały. Ich drzewca zrobione były z trzciny, lotki z papuzich piór, a groty z twardego drewna zahartowanego w ogniu. Jeden grot był zaokrąglony, gruszkowaty i służył do strącania z drzew wyjątkowo głupich - moim zdaniem - ptaków podobnych do indyków. Inny - na ryby - miał haczykowate nacięcia, a trzeci - o szerokości ręki i wystarczająco ostry, aby przebić skórę, kiedy się nim ugodzi - przeznaczony był na sachavacę, czyli tapira. Indianin powiedział nam, że pięć lat temu można było codziennie zobaczyć ponad setkę tych zwierząt przepływających przez rzekę (to samo mówił Alejandro Torres w Atalai), lecz teraz trzeba mieć szczęście, aby spotkać dwa lub trzy. Nie wiadomo, co się stało, lecz polowania zrobiły się okropnie trudne. Na środku mulistej, szerokiej na piętnaście metrów polany tliły się trzy pnie. Dym powinien odstraszyć komary, podobnie jak preparaty, którymi się nacieraliśmy. Jednak bąble na twarzy, szyi, rękach i nogach świadczyły o czymś wręcz przeciwnym. Natarłem rękę środkiem przeciw komarom i wyciągnąłem ją przed siebie nad ogniskiem. W ciągu pół minuty obsiadły ją zupełnie, a jedna czwarta z nich miała uniesione skrzydła - były to sancudos, czyli nosiciele malarii. Nasi gospodarze przyrządzali swój wodnisty posiłek, składający się z gotowanej ryby i platanos, ale nie mieli go tyle, aby się z nami podzielić; mogliśmy jednak użyć ich drugiego garnka. Chmieliński przygotował porcję naszego "plastikowego jedzenia" (tu zaryzykowałbym twierdzenie, że był to pierwszy boeuf Strogonow widziany przez Ashaninkan) i przyłączyliśmy się do swego rodzaju medytacji w stylu zen, uprawianej przez rodzinę Indian; krążyli oni wokół ogniska, próbując przechytrzyć komary. Kiedy to nie pomogło, Ashaninkanie po stoicku dawali się kąsać, lecz my obaj porzuciliśmy miski i rozpoczął się szał zabijania. Kiedy Chmieliński poszedł nad rzekę, aby umyć garnek, próbowałem otworzyć butelkę z wodą, gdyż gorączka wzmagała pragnienie. Miałem jednak zbyt obolałe nadgarstki, aby sobie poradzić z jej odkręceniem. Stara kobieta, widząc moje daremne usiłowania, wzięła butelkę i przyciskając ją do swoich sflaczałych piersi, poluzowała nakrętkę. Rozwiązało to tylko chwilowo mój problem. Kiedy późno w nocy obudziłem się, aby wyjść za potrzebą, miałem tak spuchnięte ręce, że nie byłem w stanie otworzyć suwaka przy wejściu do namiotu. To już był nie tylko ból, ale i upokorzenie - czułem się bezradny jak niemowlę. Nadszedł czas, aby przestać się okłamywać. To Chmieliński był odkrywcą, ja byłem tylko masochistą. Zdecydowałem, że kiedy dotrzemy do Pucallpy, opuszczę rzekę raz na zawsze i wrócę do domu - tam gdzie jest moje miejsce. Straciłem poczucie czasu. Chmieliński budził mnie rano,. płynąłem w ślad za kiwającym się tyłem jego kajaka, wieczorem padałem z nóg. W wiosce Bolognesi, gdzie były tylko chałupy, kury, świnie, owady i błoto, Chmieliński udał się na poszukiwanie owoców. Wczołgałem się w tym czasie na pagórek porośnięty trawą i zwymiotowałem; kiedy odwróciłem się na plecy, aby spojrzeć na rozpalone południowym słońcem niebo, zobaczyłem pięć starszych kobiet, patrzących na mnie z góry. - Dokąd płyniesz? - spytała jedna z nich. - Do Brazylii. - Powinieneś polecieć samolotem. Aby dotrzeć do Iparii, płynęliśmy cuchnącymi moczarami, spodziewając się zobaczyć "to wszystko, w co nie można uwierzyć" - jak kiedyś John Steinbeck napisał o nurkowaniu. W pewnym miejscu za pomocą liny wyciągnęliśmy kajaki na krawędź dziesięciometrowego urwiska i zobaczyliśmy tam sześć chałup zbitych z desek oraz drobną kobietę w średnim wieku; była Metyską i wyglądała na bardzo wątłą - z wyjątkiem mocnych dłoni. Miała na imię Flora; mieszkała tu ze swoim na wpół niewidomym ojcem Guillermem i wnukiem Elvisem Presleyem, spokojnym dorastającym chłopcem. Skąd takie imię? Wzruszył ramionami i wykonał ruch, jakby grał na gitarze. Nie był wcale dumny z tego imienia. Zaprowadził nas na kryte strzechą patio i pomógł rozbić namioty. Marzył, aby zostać prawnikiem: "To są sprytni ludzie" - powiedział. Późnym wieczorem słyszeliśmy, jak czytał na głos babce i pradziadkowi. Flora ugotowała nam pożywną zupę z liści kolendry i ryżu na dwupalnikowej kuchence naftowej, która stanowiła ich cenny dobytek. Wraz z Elvisem i Guillermem uprawiała ryż na moczarach. Przez wiele lat prowadzili gospodarstwo koło Quitos, lecz rok po roku powódź zabierała im wszystko. W Iparii mieszkali od dwóch lat. Tu teren był wyższy, a życie łatwiejsze, jak powiedziała Flora, a Guillermo to potwierdził: - Mamy rzekę, srebrny księżyc i dość jedzenia. Czasem brakuje pieniędzy, ale ludzie są tu dobrzy. Nie tacy jak te próżniaki w Limie. Mąż Flory wybrał się do Iquitos trzy miesiące temu i dotąd nie wrócił. Nie wiedziała też, co się stało z rodzicami Elvisa - upłynęło już wiele lat, odkąd ich nie ma. Rano zwierzyła się nam, że chciałby mieć maszynę do zbioru ryżu: "Żeby na starość moje ręce mogły odpocząć". Elvis i Guillermo pomogli nam znieść kajaki z powrotem na moczary. Kiedy odpływaliśmy, Flora wykrzyknęła: - Ależ wy się męczycie! Listopad dobiegał końca. Wylała już Pachitea i była tak zawalona pniami drzew w miejscu, gdzie wpadała do Ukajali, że dało się po nich przejść na drugi brzeg. U jej ujścia położona była wioska - również Pachitea - która stanowiła najliczniejsze skupisko Indian Shipibo nad Ukajali. Julio Caesar Gomez - rządowy nauczyciel w wiejskiej szkole - oceniał, że w osadzie mieszkało około dwustu rodzin z tego plemienia, lecz nie było to całkiem pewne, jako że Indianie Shipibo nieustannie przychodzili i odchodzili. Usytuowaną w sąsiedztwie Pucallpy Pachiteę odwiedzają przedstawiciele Letniego Instytutu Językowego. Jest to stowarzyszenie misjonarzy ewangelickich (bez dominacji określonego wyznania), oddanych dziełu przetłumaczenia Pisma Świętego na języki miejscowe. Gomez powiedział nam, że w tym czasie, kiedy byli tu misjonarze i rozdawali prezenty, Indianie Shipibo nie opuszczali wioski. Bardzo nabożnie uczestniczyli w obrządkach religijnych, a szczególnie lubili śpiewać pieśni. Gdy jednak misjonarze powrócili do Pucallpy, Indianie o wszystkim zapomnieli. Zdaniem Gomeza, większość z nich nie nawróciła się na żadną religię; fascynowały ich jedynie plastikowa biżuteria i puszkowe mleko. Tylko dzieci zostały przy okazji wystraszone. Rodzice powiedzieli im, że jeśli nie będą grzeczne, biali ludzie ściągną z nich skórę i "zmniejszą im głowy". Misjonarze z Letniego Instytutu, znani jako ling~u~isticos, mają bazę w Pucallpie od 1947 roku. Wpływ, jaki wywierają na ludność zamieszkującą dorzecze górnej Amazonki, jest zarówno znaczący, jak i kontrowersyjny. Ich zwolennicy słusznie wskazują na to, że przez dziesiątki lat lingwiści byli jedynymi obcymi, oprócz misjonarzy rzymskokatolickich, którzy mieli na względzie dobro Indian, i że ucząc ich czytania i pisania, pomagali im przygotować się na nieuniknione spotkanie z siłami tak zwanego postępu. Ich przeciwnicy - również słusznie - twierdzą, że praca z tubylcami, a w szczególności przekłady Biblii na ich języki, zmierza do zastąpienia miejscowych wierzeń takimi chrześcijańskimi pojęciami, jak wina i piekło. Jedynym misjonarzem, jakiego spotkałem nad Amazonką, był baptysta z Południowoamerykańskiego Ośrodka Misyjnego, mającego siedzibę w USA. Twierdził, że jest członkiem Letniego Instytutu. O Indianach wyrażał się "dzikusy", a w Atalai na początku ceremonii przygotowanej na naszą cześć zmusił głodnego i onieśmielonego, lecz "zbawionego" ashaninkańskiego chłopca, aby zaśpiewał "Bliżej Ciebie, Boże" w jego plemiennym języku, zanim pozwolił mu jeść. Indianie Shipibo mówią językiem czama. Jest to jeden z trzydziestu języków tubylczej ludności, które przetrwały do dzisiejszych czasów w rejonie peruwiańskiej dżungli. Mężczyźni mają włosy obcięte "pod garnek", a kobiety - długie do pasa; noszą dużo ozdób, które wpinają szczególnie w nos i uszy. Kobiety ubierają się w tradycyjne ręcznie tkane spódnice i bluzki, natomiast większość mężczyzn upodobała sobie spodnie i koszulki bawełniane, które są też typowym ubiorem Metysów przymierających głodem w Limie. Indianie ci byli napastliwie wścibscy; tłoczyli się wokół kajaków, chichotali, szturchali się nawzajem i pokazywali sobie nas palcami. Większość z nich uśmiechała się z miną wszystkowiedzących mądrali, którzy w każdej chwili mogą zabłysnąć jakimś wyszukanym dowcipem. Oglądaliśmy też mecz piłki nożnej pomiędzy dwiema drużynami dorastających dziewcząt. Boisko było ogromne, większe od normalnego, lecz biegały po nim ze zdumiewającą szybkością. Z dzikim zacięciem grały na bosaka piłką, z której uszło powietrze; jedna z dziewcząt posłała kopniakiem piłkę jak pocisk. Nie była to fair play - często przytrzymywały przeciwniczki i wtedy słychać było chrzęst kości, jakby ktoś rozrywał skrzydła kurczakom. Tego wieczoru byliśmy gośćmi Gomeza (który palił jednego papierosa za drugim) i jego młodej żony. Nie przepadali oni zbytnio ani za misjonarzami, ani za Indianami, i najchętniej uciekliby do Pucallpy przy pierwszej nadarzającej się sposobności. Gomez miał jednak rządowy nakaz pracy, który obowiązywał jeszcze przez jeden rok; potem zamierzali podróżować. Księżyc wschodził w pełni, rzeka płynęła wartko, a ja wracałem do zdrowia, choć ciągle nie wiedziałem, co było powodem mojej choroby. Następnego dnia - dziesiątego od opuszczenia Atalai - zdecydowaliśmy, że będziemy płynąć długo w nocy, aż dotrzemy do Pucallpy. Płynęliśmy cały dzień bez przerwy i późnym popołudniem dołączyliśmy do tratwy zbitej z dwustu pni drzewa mahoniowego. Na tratwie znajdowało się sześciu obszarpanych wspólników z wioski odległej o setki kilometrów, leżącej w pobliżu granicy brazylijskiej. Byli na wodzie od prawie trzech tygodni i wyglądali, jakby przeżyli katastrofę na morzu. Zamierzali sprzedać swój ładunek w Pucallpie. Ponieważ w najbardziej dostępnych miejscach w dorzeczu górnej Amazonki twarde drzewo zostało wycięte dawno temu, mieli szansę zarobić dość pieniędzy, aby przeżyć do następnego roku. W czasie gdy dryfowaliśmy, zaparzyłem kawę na naszej kuchence, a jeden z mężczyzn rozpalił ognisko na tratwie i upiekł kurczaka, nadziewając go na patyk. Zajadaliśmy, popijaliśmy i patrzyliśmy na księżyc, który zaczął się powoli wspinać do góry. Usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałem księżyc w pełni. Było to w Otchłani Acobamba - o mało wtedy nie utonąłem. Kiedy Chmieliński powiedział, że jest Polakiem, kapitan tratwy, wielki chłop, na którego wołano Gordo, czyli Grubas, zapytał, czy to on spłynął Colcę. Gdy Chmieliński to potwierdził, wszyscy zebrali się wokół niego i zasypali pytaniami o Lecha Wałęsę. Chmieliński podziwiał Wałęsę i chętnie opowiadał o "Solidarności", co zajęło mu następne dwadzieścia minut. Kiedy skończył, Gordo powiedział: - Ale w końcu wsadzili go do więzienia. - Komuniści to zrobili - odrzekł Chmieliński. - I słusznie - odezwał się inny. - Chciał obalić rząd. Tak nie można postępować. - A dlaczego nie? - zapytał trzeci. - Spójrz na nas. Co mamy do stracenia? Te pnie? - Nie sądzę, żeby komunizm był taki zły - powiedział Gordo. - Dla Peru mogłaby to być korzystna zmiana. Jak dotąd należy ono do generałów i handlarzy narkotykami. - Komunizm wydaje się dobry, dopóki komuniści nie przejmą władzy - powiedział Chmieliński. - Potem wszystko się zmienia. Ludzie znikają, brakuje towarów na rynku. Wszyscy cierpią. - My to wszystko już mamy - odparł drugi mężczyzna. - Trudno sobie wyobrazić, aby mogło być jeszcze gorzej, bez względu na to, kto by rządził krajem. Gordo rozkroił papaję i rozdzielił ją pomiędzy nami. Była w sam raz dojrzała, o miąższu barwy czerwonopomarańczowej, jak słońce zachodzące za ścianę dżungli. Inny mężczyzna dał nam trzciny cukrowej na dalszą drogę. - Spotkamy się w mieście - powiedział Gordo. - Znam tam jedno miejsce - tu wymienił nazwę knajpy - gdzie kobiety mają takie melony jak ten - i przyłożył dwie papaje do piersi. Reszta się zaśmiała. Spuściliśmy kajaki na wodę i pożegnaliśmy mężczyzn płynących po swoją fortunę. Słońce zaszło i brzeg stopił się w jedno z wodą. Księżyc w pełni rzucał wystarczająco dużo światła, aby nam pokazać, że podróżujemy przez obcy świat. Słyszałem skoki i parskanie delfinów. W ciemności dźwięk powstających i zanikających lejów wydawał się znacznie głośniejszy niż za dnia. Atakowały nas niewidzialne komary. Staraliśmy się trzymać środka rzeki, na ile mogliśmy go znaleźć, a Chmieliński wymyślił system sygnałów świetlnych na wypadek, gdybyśmy się rozdzielili. Nagle usłyszałem plusk wioseł i - omal nie za późno - zobaczyłem dwadzieścia metrów za mną zbliżający się cień. Zawołałem - odpowiedziała mi cisza. - Naprzód! - krzyknął Chmieliński. Uciekliśmy, ale kiedy po godzinie zatrzymaliśmy się, serce waliło mi młotem, a ręce bolały tak, jakby mi je ktoś przetrącił w przegubach. Kiedy złapałem oddech, poczułem ohydny zapach, usłyszałem przytłumiony hurkot i zauważyłem, że woda kapiąca mi z wiosła na uda zostawia oleistą powłokę. Opłynęliśmy zakręt i oślepiły nas przemysłowe światła portu Pucallpy. O Pucallpie mogę powiedzieć tylko jedną dobrą rzecz: jest tu bardzo mało komarów. Nie są w stanie przeżyć w cuchnącym powietrzu. Większość miasteczek w dżungli ma odrażający zapach, lecz do zwykłej mieszanki woni odchodów, moczu, świń, zdechłych psów, gnijących owoców, ryb, nafty i spalin z diesli dochodzą tu jeszcze wyziewy z tartaku i rafinerii ropy naftowej oraz wszystko, co wydziela z siebie pazernie rozwijające się miasto. Do 1960 roku Pucallpa była sennym miasteczkiem w dżungli z kilkoma tysiącami ludzi mieszkających w chałupach krytych strzechą. Dziś jest nie tylko stolicą administracyjnego okręgu Ucayali, utworzonego w 1982 roku, lecz w istocie głównym miastem nad peruwiańską Amazonką. Pucallpa, która ma połączenie lądowe z Limą, przejęła to miano od Iquitos odległego o 1300 kilometrów stąd, mimo że liczba mieszkańców tego ostatniego jest dwukrotnie większa. Aż do 1970 roku droga była rozmywana w porze deszczowej i z dżungli do Limy można było się dostać tylko na piechotę przez Andy lub małym samolotem, albo też statkiem w dół Amazonki i przez Kanał Panamski; w tym ostatnim przypadku trzeba było pokonać 11.000 kilometrów. Później droga została przeniesiona znacznie wyżej, a obecnie pozwala ona transportować ciężki sprzęt do ujarzmiania dżungli i szybko wywozić naturalne zasoby - od ropy naftowej i drzew do rzadkich okazów ptaków i zwierzęcych skór. W centrum miasta na obszarze może dwu i pół kilometra kwadratowego znajduje się parę ulic o nawierzchni asfaltowej, kilka klimatyzowanych drogich hoteli, pizzerie, kino (gdzie w czasie naszego pobytu wyświetlano "Błękitny Grom") i solidne nowoczesne banki, zarządzane przez młodych ludzi z Limy, którzy na pamięć znają codziennie zmieniający się kurs dolara. Większość budynków wykonanych z betonu i stali przypomina parterowe bunkry. Na obrzeżach miasta w pobliżu rzeki kończy się asfalt i ulica zamienia się w polną drogę z wyżłobionymi koleinami, która prowadzi pomiędzy chałupami oświetlonymi blaskiem świec. Żyje tam biedota, która stanowi przeważającą część stałych mieszkańców Pucallpy. W Pucallpie często spotykaliśmy Indian, głównie z plemienia Shipibo, jednak tu, podobnie jak w Cuzco, ich głównym zajęciem było sprzedawanie ozdób na ulicach. Cuzco słynie z murów wzniesionych przez Inków i z hiszpańskich kościołów; Lima ma swoje łuszczące się budowle z czasów kolonialnych, Arequipa - wulkany i atmosferę odosobnienia. Pucallpa niczym takim się nie wyróżnia. Rozrosła się w zbyt szybkim tempie i nie zachowała więzi z otaczającym ją terenem, oprócz więzów zwykłej zachłanności. Miasto jest apoteozą współczesnego prawa dżungli: wszystkie chwyty dozwolone. To, na czym zdołasz położyć łapę - gołą lub uzbrojoną w maszynę - należy do ciebie. W każdym razie ja tak widziałem Pucallpę. Jednak podobnie jak w Cuzco, to moje spojrzenie było w pewnym stopniu efektem zmęczenia. Straciłem osiem kilogramów, byłem potłuczony i zamroczony, a ścięgna rąk trzeszczały mi boleśnie. Dlatego też przesypiałem całe dnie w tanim schronisku turystycznym, próbując odzyskać siły. W tym czasie Chmieliński zgłębiał tajniki peruwiańskiego systemu komunikacji telefonicznej, usiłując dodzwonić się do Stanów Zjednoczonych, aby zdobyć więcej funduszy, lecz niestety bez powodzenia. Po trzech dniach odzyskałem formę na tyle, aby spędzić trochę czasu w kawiarni, znajdującej się obok schroniska. Prowadzona była przez transwestytę z Limy o imieniu Roberto, który naprawdę znał się na kuchni. Jego jedzenie nie groziło zatruciem. Lecz Roberto pragnął czego innego - marzył o śpiewaniu. - Se~nor Czo, zaśpiewam panu peelings - rzekł do mnie - czy chce pan posłuchać moich peelings! I gdy Barry Manilow beczał przez głośniki ("Feeeelings..."), Roberto usiłował go naśladować; jednak śpiewał w zupełnie innej tonacji, nic dziwnego, nosił przecież sukienkę ozdobioną cekinami. Popijałem kawę i bez entuzjazmu przysłuchiwałem się jego żałosnym próbom. Wszystko w Pucallpie brzmiało mi fałszywie i w takim stanie ducha mój zamiar, aby pozostać na rzece, wydał mi się też nierealny. Podróż od źródła do ujścia Amazonki o własnych siłach okazała się ponad moje możliwości. Samo płynięcie kajakiem zajmowało moją uwagę do tego stopnia, że w ogóle nie widziałem niczego na rzece. Postanowiłem zrezygnować z wyprawy. Trzy rzeczy wpłynęły na to, że zmieniłem zdanie. Po pierwsze - osobowość Chmielińskiego. Był człowiekiem z żelaza. Nie potrzebował mnie na rzece. Ale kiedy zasugerowałem, że tylko mu zawadzam - co było prawdą - że wręcz powinienem się wycofać, oburzył się. Nie chciał o tym słyszeć. Zamierzał kontynuować podróż bez względu na to, co ja zrobię, ale wolałby, abym płynął z nim. Powiedział to tak szczerze, że mu uwierzyłem. Po drugie - obecność Bzdaka i Durrant. Czekali blisko tydzień w Atalai na "Johnsona" i do Pucallpy dotarli parę dni przed nami. Kiedy ich zobaczyłem, nie posiadałem się z radości, i to nie tylko dlatego, że mieli dla nas jedzenie i lekarstwa. Stanowiliśmy już jedną rodzinę. To była nasza wspólna wyprawa. I wreszcie - stanąłem nagle w obliczu trudnej decyzji. Na podróż z Pucallpy do Iquitos Bzdak i Durrant zarezerwowali miejsca na "Jhulianie" - eleganckim statku pasażerskim z przełomu XIX i XX wieku. Tym samym, którym Werner Herzog kursował po Urubambie, kręcąc film "Fitzcarraldo". Z pięknymi boazerami z twardego drewna, lśniącymi okuciami i czysto utrzymanymi kabinami "Jhuliana" błyszczała jak diament w przypominającym ściek porcie Pucallpy. Przynajmniej tak to wyglądało na dolnym pokładzie. Pokład górny przypominał bardziej samą Pucallpę. Najpierw uderzył mnie w nozdrza unoszący się od brzegu smród. Potem zobaczyłem, jak na rufie zniszczonej motorówki, przycumowanej w pobliżu "Jhuliany", jakiś człowiek rozpiął rozporek i sikał prosto w gromadę pływających tam dzieci. Jedno z nich wyszło kołyszącym się krokiem na brzeg pokryte od szyi w dół rzecznym błotem. Znad psiego ścierwa spojrzał na nie sęp - których były tu setki - wahał się przez chwilę, po czym wrócił do swej zdobyczy. Nad Amazonką człowiek spodziewa się zobaczyć papugi różnych odmian, tukany i inne barwne ptaki. Ale to właśnie sęp jest ptakiem, który przetrwa nad tą rzeką - jedyny gatunek, który odnosi korzyści z niszczycielskiej działalności człowieka. Ten widok mi wystarczył. Podróż w stronę Atlantyku łodzią motorową, czy nawet tak wspaniałym statkiem jak "Jhuliana", byłaby jak skakanie o tyczce pogo»* z jednego gniazda sępów do drugiego, z jednej Pucallpy do innej. A płynąc kajakiem, miałem szansę zobaczenia również miejsc, które znajdowały się pomiędzy nimi, szansę odkrycia prawdziwej Amazonki. Tego wieczoru spakowaliśmy się i rankiem wypłynęliśmy do Iquitos, odległego o 1300 kilometrów. Dolna Ukajali Bip_bip_bip, cholera jasna! Dokładnie o czwartej rano, jak wskazywał piszczący japoński budzik, który Chmieliński kupił w Pucallpie, zerwałem się ze snu i zobaczyłem ciemną plamę na moskitierze. Coś siedziało mi prawie na twarzy, kryjąc się tam, gdzie nie padało światło księżyca. Szturchnąłem to coś. Usłyszałem cricri, ponieważ tak żaby "mówią" po hiszpańsku. Nie ruszała się. Uderzyłem więc pięścią w miękki brzuch, odrzucając ją w ciemność. Wyłączyłem budzik i wyczołgałem się z namiotu. Tuż nad piaskiem unosiła się mgła, sięgająca mi do kolan. Na porośnięty trawą występ powyżej plaży wczesne wody powodziowe naniosły błotnisty osad, który wydawał mdły zapach, przypominający ludzki pot. Pucallpę opuściliśmy poprzedniego dnia. Wyruszając w drogę, obiecałem sobie podtrzymywać pozytywne nastawienie do naszego przedsięwzięcia. Nazwałem to metodą Chmielińskiego. Skupienie się na powszednich czynnościach i sumiennym spełnianiu obowiązków miało nam ułatwić osiągnięcie celu, czyli dotarcie do oceanu. Ponieważ byłem tego dnia kucharzem, przystąpiłem natychmiast do porannych prac, które na zmianę mieliśmy wykonywać codziennie na dystansie 4800 kilometrów; taką w każdym razie żywiliśmy nadzieję. Umyłem się w Ukajali, przegotowałem wodę do picia, obudziłem Chmielińskiego, zaparzyłem kawę, przyrządziłem śniadanie, zapakowałem lunch, zagotowałem jeszcze trochę wody, popatrzyłem na słońce nieśmiało wschodzące ponad trawą i spakowałem cały sprzęt. O piątej trzydzieści temperatura powietrza wynosiła około trzydziestu stopni Celsjusza i ciągle wzrastała. Klnąc komary i ponaglając Chmielińskiego, zaciągnąłem kajak nad rzekę i spuściłem go na wodę. Po trzech kilometrach rzeka i horyzont zlały się w świetle poranka w jedno srebrnobłękitne tło i miałem teraz wrażenie, że płynę przez sam środek chmury. Nie mógłbym uczciwie powiedzieć, że mnie to cieszyło, jako że błękit nieba oznaczał długi upalny dzień, ale też nie mordowałem się tak jak dotąd. Miałem coś, co powinno mi ułatwić przebycie następnego etapu podróży - był to mój nowy kajak. W Pucallpie Chmieliński sprzedał górskie kajaki i teraz kontynuowaliśmy spływ w zostawionych przez Sergia Leona kajakach morskich marki Aquaterra "Chinook", mających cztery metry osiemdziesiąt centymetrów długości. Nowy sprzęt stanowił dla nas wyzwolenie. Kajaki górskie były bardzo zwrotne, lecz teraz płynęliśmy rzeką, która z dnia na dzień coraz bardziej przypominała morze. Do przeszkód, jakie mogliśmy tu napotkać, należały tropikalne burze, silne wiatry, fale o przewalających się grzbietach i niesłychane odległości. Kajaki morskie - dłuższe i szersze niż górskie - były mocne i szybkie. Utrzymywały kierunek na wszystkich prądach z wyjątkiem bardzo silnych i były wyposażone w nożny ster, co w ogromnym stopniu odciążało moje obolałe nadgarstki i ramiona. Przede wszystkim jednak był to mój kajak. W przeciwieństwie do górskiego tego nie używał nikt przede mną. Byłem dumny jak kapitan statku z nowej jednostki pływającej. Chmieliński wypisał na nim S8S Elyse na cześć mojej dziewczyny (jego łódka nazywała się S8S Joanna). Mój wspaniały kajak był tak wygodny, jak tylko można sobie tego życzyć, jeśli ma się w nim spędzać dwanaście godzin dziennie. Szeroki otwarty kokpit pozwalał mi zgiąć nogi w kolanach, a do plastikowego siedzenia przykleiłem podkładkę z gumowej pianki. Z przodu i z tyłu na pokładzie znajdowały się elastyczne paski do mocowania dodatkowych rzeczy, a w kokpicie były też schowki. Kiedy rankiem opuściliśmy plażę, miałem w zasięgu ręki nóż szwajcarski, butelkę z wodą, ananasa, tuzin bananów, dwie papaje, olejek ochronny, balsam do ust, koszulkę bawełnianą, pelerynę przeciwdeszczową, czapkę baseballową i wodoszczelną aktówkę z długopisem i notatnikami. Po raz pierwszy od długiego czasu czułem się wygodnie i miałem wrażenie, że panuję nad sytuacją. W nowych szybkich kajakach przepłynęliśmy sto dziewięćdziesiąt kilometrów z Pucallpy do Contamany w ciągu dwóch dni. Conta w języku czama oznacza drzewo palmowe, a mana - wzgórze. W Contamanie nie widziałem jednak ani palm, ani Indian, za to było wzgórze; wysokie na sto pięćdziesiąt metrów urwisko z piaskowca było ostatnim takim wzniesieniem na całej trasie aż do oceanu. Contamana jest miastem tej samej wielkości co Atalaya, lecz znacznie bogatszym. Okolica obfituje w drewno i złoto (w pobliskich strumykach); rozwija się produkcja ryżu. Nie opodal znajduje się też należąca do rządu rafineria ropy naftowej PetroPeru. Podobno jedenaście tysięcy pracowników rafinerii zarabia tyle, co sto siedemdziesiąt pięć tysięcy nauczycieli. Lampy elektryczne łagodnie oświetlały schludną drewnianą promenadę wzdłuż nabrzeża; spacerowali nią uśmiechnięci mężczyźni w czystych koszulach, prowadząc pod rękę piękne kobiety w długich bawełnianych sukienkach. Ulice z ubitej ziemi były wyprofilowane i wydrenowane. Wzdłuż nich biegły chodniki z desek, przy których stały solidne drewniane domy. W lodziarni wszystkie neonówki były sprawne, a trzy stoły w sali bilardowej pokrywał nowy gładki filc. Contamana jest nowoczesnym miastem: ma antenę satelitarną, sklep z telewizorami i kościół zbudowany ze stali i szkła. To właśnie w kościele rozłożyliśmy namioty, choć włoski ksiądz niechętnie pozwolił Polakowi spać w przedsionku. Niestety jedyny hotel w mieście zajęli hodowcy i pośrednicy handlu ryżem, gdyż był to sezon jego sprzedaży. Poszliśmy do nadbrzeżnej restauracji i zamówiliśmy opiekane kurczaki, sałatkę z miąższu palmy i ryż. Tu spotkaliśmy się z Raoulem. Nasz wspólny znajomy, pilot z Pucallpy, porozumiał się z nim drogą radiową i prosił, aby miał na nas oko. Raoul był wielkim mężczyzną o śniadej cerze, czarnych włosach i koziej bródce. Miał pięćdziesiąt sześć lat, lecz wyglądał znacznie młodziej. Był inżynierem; przyjechał z Limy do Contamany dziesięć lat temu, aby pracować przy budowie ujęcia wody pitnej. W tym czasie fundusze na to przedsięwzięcie gdzieś się zapodziały, lecz Raoul został w Contamanie i pracował przy budowie systemów irygacyjnych oraz pośredniczył w handlu ryżem. Zastanawiał się teraz, jak będzie rozwijał się kraj pod przewodnictwem "Alana". Tak Peruwiańczycy nazywali nowego prezydenta Alana Garcię. Akcentowali drugą sylabę jego imienia, nadając mu optymistyczne brzmienie: A_Lan. Dziewięćdziesiąt dwa procent uprawnionych do głosowania brało udział w wyborach, które Garcia wygrał, otrzymując więcej głosów niż ośmiu pozostałych kandydatów razem wziętych. Po dwunastu latach dyktatury wojskowej i sześciu latach rządów konserwatywnego prezydenta Fernanda Bela~unde Terry'ego wybór Garcii oznaczał dla Peru pokojową rewolucję. Nowy prezydent był młody - zaledwie kilka lat przed wyborami zarabiał na życie śpiewając w kawiarniach Paryża - i reprezentował poglądy centrolewicowe. W swoim przemówieniu inauguracyjnym ogłosił ustalenie górnego limitu odsetek, jakie Peru miało płacić od oszałamiającego długu czternastu miliardów dolarów. Było to zuchwałym posunięciem bez precedensu, krokiem, który wstrząsnął międzynarodowym środowiskiem finansowym i sprawił, że Peru stało się liderem we współczesnej Ameryce Południowej. (Wkrótce potem zarówno Brazylia, jak i Ekwador stały się niewypłacalne). Peruwiańczycy, przyzwyczajeni od dawna do tego, że wszyscy wokół śmiali się z nich, byli teraz dumni z Alana, a Raoul szczególnie. Należał on do Alianza Popular Revolucionaria Americana, która była polityczną partią Garcii i która nigdy wcześniej w ciągu sześćdziesięciu jeden lat istnienia nie wygrała wyborów prezydenckich. - Martwi mnie nasze zadłużenie - stwierdził Raoul. - Uważam, że należy je spłacić, a wiem, że nie możemy tego zrobić, bo nie mamy czym. Wy, Amerykanie, powinniście kupować nasze wyroby, zamiast kraść nam surowce. - Peruwiańskie produkty są niskiej jakości - powiedział Chmieliński. - Nie ma na nie zbytu, bo są wadliwe. - Co do tego masz rację - przyznał Raoul. - A jeśli napłynęłyby tu amerykańskie pieniądze - wtrąciłem - Alan nie byłby zbyt długo prezydentem. - Chyba tak - odrzekł Raoul. - Byłoby to samo, co w Gwatemali lub Salwadorze. Zjedliśmy obiad i zamówiliśmy kolejne danie. - Jest taki kawał, który sobie tu opowiadamy - powiedział Raoul, napełniając szklanki piwem. Wy w Ameryce macie różne automaty. Naciskacie czarny guzik i leci kawa, naciskacie biały - leci mleko, pociągacie za uchwyt - wyskakuje ciastko z jabłkami. A u nas w Peru - z czarnego wymienia leci kawa, z białego mleko, a spod ogona wyskakuje krowi placek. Kawę i mleko wysyłamy do was, a sami jemy gówno. Rano Raoul przyniósł nam świeży chleb z piekarni i znalazł grupę chłopców, którzy zaciągnęli nasze kajaki nad rzekę. Kiedy odpływaliśmy z doku, nachylił się ku nam i wyszeptał; - Chciałbym was o coś zapytać. - Rozejrzał się wokół, czy ktoś nie podsłuchuje. - Jak wy sobie radzicie bez kobiet? Ja jestem żonaty od dwudziestu pięciu lat i gdyby moje kochanie nie było w nocy ze mną... - Po dwunastu godzinach na rzece - odrzekł Chmieliński - mogłyby stanąć przed nami najpiękniejsze dziewczyny z Contamany, a my byśmy i tak zasnęli. Była to prawda. Dwie godziny później niebo zrobiło się nagle szare, potem czarne i powiał silny wiatr; usłyszałem trzask po lewej stronie i zobaczyłem, że połać trzciny rosnącej przy brzegu prawie leżała już płasko na wodzie. Po kilku sekundach rzeka pokryła się białymi grzywami piany i wzburzyła falami ponadpółmetrowej wysokości. Mój kajak zaczął dziko brykać, a widoczność ograniczyła się do trzech metrów. Nawałnica przeszła po paru minutach, a ja przemoknięty, dygocący z zimna i ze strachu zatęskniłem za czystą i bezpieczną Contamaną. Contamana była jednak wyjątkiem. Często wyobrażałem sobie rejon Amazonki jako miejsce ciemne i lepkie, a w rzeczywistości - przynajmniej na rzece - światło jest tu bardzo intensywne i jeśli do słońca można mieć o coś pretensje, to tylko o to, że świeci za długo. Jak okiem sięgnąć, na horyzoncie nie ma gór ani pagórków, żadnej możliwości ucieczki. Nic, tylko płaski, zapomniany, duszny kraj, brudne rozlewisko z wielkimi obszarami błota, piasku i powalonych drzew. A w samotnych małych miasteczkach nad rzeką panuje mrok innego rodzaju - mrok ducha, rezygnacja, poczucie całkowitego poddania się rządowi, pogodzie, owadom, wreszcie samej rzece. Płynęliśmy do późnej nocy, aż dotarliśmy do Orellany - miasteczka wielkości Contamany, ale nawet w przybliżeniu nie tak bogatego. Raoul dał nam swoją wizytówkę i nazwisko przyjaciela, u którego mieliśmy się zatrzymać. Przyjaciela nie było w domu, lecz jego siostra z ręką na temblaku pozwoliła nam spać na tylnym ganku swojej kolebiącej się chałupy o jednej izbie. Wisiał on nad samą rzeką, wsparty na czterech cienkich palach. W calowych szparach między deskami podłogi widać było wodę płynącą pięć metrów pod nami. Kiedy ustawialiśmy namioty, na ciasny ganek wepchnęło się około dwudziestu mężczyzn o sczerniałych zębach i wyrostków z otwartymi gębami. - Zobaczysz, jak tylko zaczną się deszcze - wykrzyknął jeden z nich. A inny mu zawtórował: - Jak pierwsza fala w ciebie uderzy, to zaraz wypadniesz z tego durnego kajaka i rzeka cię pochłonie! Nie przerywając swego zajęcia, Chmieliński zapytał: - A co waszym zdaniem jako ekspertów powinniśmy zrobić? - Wyskoczyć z łódki - wykrzyknął trzeci. - Tak zrobił ten osioł w zeszłym tygodniu! - i wskazał na pierwszego mężczyznę. - Wypadł z łódki i teraz boi się wody! Pozostali roześmiali się nerwowo, po czym zamilkli i przyglądali się, jak ustawialiśmy namioty i wycieraliśmy kajaki. Nikt nie kwapił się z pomocą. Nikt o nic nie pytał. Miałem nieprzyjemne uczucie, że nasza determinacja złościła ich. Chmieliński bawił się z nimi w zgaduj_zgadulę. Żaden z nich nie słyszał o Franciscu de Orellanie, od którego wioska wzięła nazwę; nikt nie wiedział, gdzie kończy się rzeka, i nikt nie był w stanie nam powiedzieć, jaka jest odległość do następnej wioski, chociaż to ostatnie pytanie wywołało przynajmniej dyskusję. - Dzień drogi - powiedział ktoś. - Cztery godziny - rzekł inny. - Półtora dnia. - Pół godziny. - Dziesięć godzin. - Dwanaście godzin. - Dwa dni. Ta irytująca różnica zdań niezupełnie była wynikiem ich niewiedzy. Odległość między dwoma punktami w linii prostej nie ma w tym rejonie żadnego znaczenia. Drogę mierzy się tu ilością czasu i liczbą zakrętów rzeki, zwanych vueltas. Dużo zależy od siły wioślarza lub motoru łódki, albo od tego, gdzie w danym momencie znajduje się cel podróży. Według relacji tych ludzi zaledwie kilka lat temu Orellana znajdowała się na przeciwległym brzegu rzeki, a na rzece pełno było wysp. Mężczyźni nie odstępowali nas do czasu, aż zasunęliśmy namioty i zgasiliśmy świece. O brzasku powrócili. Ten, który wypadł z łódki, poradził nam, abyśmy opuścili główne koryto Ukajali i popłynęli długim kanałem o nazwie Puinahua, który miał prowadzić na skróty do Iquitos. Pozostali to potwierdzili, a my popełniliśmy olbrzymi błąd, zawierzając im. Spędziliśmy cztery dni zagubieni na kanale Puinahua i w wioskach jeszcze bardziej beznadziejnych niż nędzna Orellana. W Victorii nie pozwolono nam nawet opuścić kajaków. Osada składała się z chałup krytych strzechą i szkoły o jednym pomieszczeniu. Mężczyźni byli tu wychudzeni i zastraszeni, a kiedy dobijaliśmy do brzegu, nieufne kobiety zagarnęły do domów swoje wymizerowane dzieci z głowami w strupach. Nauczyciela nie było; jego zdenerwowany asystent oznajmił, że po okolicy krążą jacyś terroryści, po czym pobiegł do szkoły i zatrzasnął drzwi. W Juancito grupa mężczyzn milczących i złowrogich jak sępy szła za nami krok w krok, kiedy wlekliśmy kajaki pod walące się zadaszenie, które służyło za kuchnię polową i które wraz z tuzinem chałup, prawie już leżących na ziemi, stanowiło całą wioskę. Niezdarny, ręcznie malowany szyld głosił, że jest to hotel Sheraton. Wielka kobieta przycinała papier pergaminowy na serwetki. Podciągnęła majtki i wrzasnęła na mężczyzn, aby się rozeszli, ale żaden się nawet nie ruszył. Podała nam do jedzenia stęchły ryż i rybę usmażoną na zjełczałym oleju. Gdy jedliśmy, nadeszła burza i mężczyźni pouciekali. Tak bardzo chcieliśmy opuścić Juancito, że zrobiliśmy to samo; pociągnęliśmy kajaki, spuściliśmy je na wodę w największym pośpiechu i popłynęliśmy w sam środek ponurej nawałnicy. W tej ulewie wkrótce straciłem z oczu zarówno Chmielińskiego jak i oba brzegi kanału. Poprzednie doświadczenia podczas deszczu na rzece nauczyły mnie już kilku rzeczy. Rozpostarłem teraz wokół siebie fartuch, ściągnąłem mocno wiatrówkę i skierowałem przód kajaka w stronę przewalających się fal. Byłem suchy, było mi ciepło i czułem się znacznie lepiej niż w hotelu Sheraton. Burza trwała około dwudziestu minut, lecz fale napierały na kajaki jeszcze przez dwie godziny, co oczywiście ograniczało naszą szybkość. Po drodze spotkaliśmy rzeczny statek, który ugrzązł w ławicy piasku na środku kanału i tkwił tak od dwóch dni. Na pokładzie znajdował się kapitan, sześć osób załogi oraz ich żony i dzieci; szperały one wśród skrzynek z wodą sodową, krakersami, piwem, puszkami rybnymi i owocami przeznaczonymi na handel z mieszkańcami wiosek rozrzuconych wzdłuż brzegów kanału. Kapitan, dobrze zbudowany mężczyzna, przechylił się przez nadburcie i podał nam po puszce inca coli. - Gdzie jesteśmy? - spytał go Chmieliński. - Zgubiliście się - odrzekł kapitan. - Tak samo jak my. Nie miał pojęcia, kiedy podniesie się woda i uwolni jego statek. Popłynęliśmy dalej. Jedyną osobą, jaką spotkaliśmy tego popołudnia, był człowiek w garniturze, posuwający się w górę rzeki czółnem z przyczepionym do niego silnikiem. Przez trzymany w ręku megafon rozgłaszał coś wzdłuż brzegów kanału, które zupełnie nie wyglądały na zamieszkane. Usłyszałem tylko: ... "dzisiejszego wieczoru wyświetlany będzie fantastyczny film "Tarzan)..."; gdy Chmieliński skierował się w jego stronę, aby porozmawiać, mężczyzna opuścił megafon i oddalił się w pośpiechu. Tej nocy biwakowaliśmy w błocie, a następnego dnia dotarliśmy do wioski Breta~na, w której oprócz zwykłego tuzina chałup znajdowała się "winiarnia". Jej właściciel, Emilio Rios Lozano, pozwolił nam rozbić namioty w środku, na drewnianej podłodze. Ściany jego lokalu były wylepione zdjęciami blondynek w różnych stadiach rozbierania się. Tu też posępni, apatyczni mężczyźni wtłoczyli się do środka, stanęli pod ścianą i patrzyli, jak Lozano otwierał dla nas dwie litrowe butelki ciepłego piwa. Przez dziewięć lat służył w peruwiańskiej marynarce wojennej i wtedy zobaczył Kalifornię - w pewnym sensie; ich statek tkwił w porcie przez trzy tygodnie, lecz on nie miał pozwolenia, aby zejść na brzeg. Rozgoryczony opuścił marynarkę i osiedlił się właśnie tu. Obecnie był zbyt zadłużony, aby stąd wyjechać. - Cholerna marynarka - powiedział. Milczący mężczyźni gapili się bez przerwy i tłukli bezmyślnie komary. Lozano wykazywał przy tym więcej wyrafinowania. Kiedy chciał coś podkreślić - a robił to co parę sekund - przerywał swój monolog i przyglądał się tnącemu owadowi tak długo, aż oczy wszystkich zwróciły się na niego. Wtedy zabijał go gwałtownym uderzeniem, oglądał trupa i wracał do tematu. - O czym to ja mówiłem? Aha, dlaczego tu nie ma żołnierzy? Są w górach, na wybrzeżu, na granicy z Ekwadorem. - Pac. - Tylko tu ich nie ma. Zdecydowanymi ruchami podzielił wierzch mojego namiotu na poszczególne regiony Peru: góry, wybrzeże i rejon graniczący z Ekwadorem. Wszędzie było pełno żołnierzy. Tylko dorzecze Amazonki gdzieś w dolnej części namiotu pozostało opuszczone i zapomniane. Pac. - Po co ci tu żołnierze? - spytał Chmieliński. - Na wypadek, gdybyście okazali się bandytami. - Ale nie jesteśmy bandytami. - Ale moglibyście być. Pozostali mężczyźni skinęli potakująco głowami i kontynuowali zabijanie komarów. - A na dodatek powodzie - ciągnął Lozano. - Przez nie to wszystko. Przychodzą albo za wcześnie, albo za późno. Nie można tu uprawiać niczego oprócz juki. Juka - tutaj! W tej ogromnej dżungli! Rzygam na jukę. Powodzie gnębiły tych ludzi, ale jednocześnie utrzymywały ich przy życiu, wzbogacając ubogą glebę dżungli iłami z Andów. Oczywiście jeśli przychodziły nie w porę - co zdarzało się dość często - zbiory kukurydzy, ryżu i bananów były zatapiane albo niszczały na skutek suszy. Żona Lozana przyniosła nam talerz smażonych rybich głów i syknęła z wymówką pod adresem męża. Zerkałem w talerz i nie miałem ochoty zabrać się do jedzenia; wydawało mi się, że ryby patrzą na mnie. Rozpoznawałem to spojrzenie - było takie samo jak mężczyzn stojących pod ścianą. Lozano zdjął z półki kolejne trzy litrowe butelki z piwem. Jego żona znowu syknęła i zniknęła za kotarą na zapleczu. - Przynajmniej mam swoje kobiety - powiedział. - Kobiety? - Dziewięć. Mam dziewięć kobiet. - I - policzył na palcach - czterdzieścioro siedmioro dzieci. Nie, czterdzieścioro ośmioro. Jedno doszło w zeszłym tygodniu. Powiedział to z takim przekonaniem, że mu uwierzyłem. Opuściliśmy wioskę o świcie. Chmieliński rozłożył na pokładzie kajaka międzynarodowe wydanie "Time'a" sprzed czterech miesięcy, które kupił w Pucallpie, i czytał je teraz, jednocześnie wiosłując. - Co znaczy mob connections?»* - krzyknął do mnie. Czytał artykuł o Franku Sinatrze. Był tam też wywiad z Paulem Mccartneyem o Johnie Lennonie. - Co to jest maneuvering swine?»* W trakcie czytania miał pochyloną głowę i nie zwracał uwagi na to, że jego kajak kręci się we wszystkie strony i płynie raz do przodu, a raz do tyłu, przemierzając faktycznie dystans o jedną trzecią dłuższy, niż było to konieczne; w ten sposób prawie zrównaliśmy się ze sobą. Stan moich przegubów poprawiał się, ale jeszcze nie czułem się w pełni sił. W nocy palce mi puchły i zginały się, i musiałem spać na brzuchu z rękami rozłożonymi na boki. Chmielińskiemu nie przeszkadzało moje wolne tempo, co przyjmowałem z wdzięcznością. Wioski pomiędzy Pucallpą i Iquitos były wprawdzie okropne, ale chciałem mieć trochę czasu na podziwianie długich cudownych odcinków pomiędzy nimi. Zielona ściana dżungli pozbawiona była wyrazu, ale za to pełna dźwięków. Płynąc, podsłuchiwaliśmy ją. Ptaki szczebiotały, gromady małp_wyjców ryczały jak silniki odrzutowe, delfiny wyskakiwały z wody i wydmuchiwały białe fontanny, a co jakiś czas powietrze przeszywało rżenie przypominające głos muła. W dniu, w którym opuściliśmy wioskę Breta~na, zapytałem jakiegoś człowieka, który płynął czółnem, co to za rżenia. Powiedział mi, że to ronsoso, zwierzę podobne do dzikiej świni. Prosiłem trzy razy, żeby powtórzył to słowo, bo sądziłem, że może miał na myśli ronsoco, czyli kapibarę - największego gryzonia na świecie, czasami nazywanego świnią wodną. Co jakiś czas ściana dżungli otwierała się i odsłaniała wspaniałe plaże o białym piasku. Wyrastały z nich podobne do szkieletów stojaki zrobione z drzewa i sznurka; drzewo było sękate i wybielone - przypominało kości. Na stojakach wisiały ryby pokryte warstwą soli i schnące na marmur. Poniżej rozciągnięte były kawałki plastiku, a pod nimi chowali się rybacy, chcąc uniknąć losu swojej zdobyczy. Tego popołudnia, kiedy słońce paliło tak, że po dotknięciu kajaka wyskoczyły mi na rękach pęcherze, zatrzymaliśmy się i wczołgali do takiego plastikowego namiotu, w którym siedział spokojny człowiek o imieniu Rogelio. Jego lancha»* leżała na brzegu. Powiedział nam, że tego dnia połów był marny i zdecydował zamiast tego poczytać sobie fotografię, czyli rodzaj komiksu z czarno_białymi zdjęciami, przedstawiającymi na ogół mężczyznę i kobietę w namiętnych uściskach; na zdjęcia nałożone były białe dymki z dialogami. Przynieśliśmy z kajaków krakersy i konserwy rybne i zaczęliśmy czytać z Rogeliem. - Co oznacza to słowo? - spytałem go, wskazując jakąś scenkę. - Tak się nazywa rzecz, w której kobieta trzyma swoje melony - odrzekł Rogelio. - A to? - Tak się mówi, kiedy mężczyzna pożąda kobiety jak pies. - To? - Jeśli jakiś mężczyzna cię zrani, a ty go zranisz jeszcze bardziej. Dowiedzieliśmy się, że Rogelio obozuje na plaży od tygodnia i że jedną część swojego połowu zostawi sobie, a drugą sprzeda w Pucallpie, gdzie mieszka. Nie spieszył się jednak z powrotem. To było jego sekretne miejsce; miał zapas żywności, piękną plażę i tuzin komiksów. Kiedy słońce zniżyło się nieco, udaliśmy się w dalszą drogę. Jak większość ludzi rzeki, Rogelio uznał nasze kajaki za dziwaczne, lecz podobały mu się. Poddał je uniwersalnemu testowi - stuknął w kadłub - i pokiwał głową z aprobatą. Czwartego dnia przed zmierzchem dotarliśmy do końca smutnego kanału Puinahua i przez cały wieczór wpatrywaliśmy się w odległe światła Requeny. Ich blask zapowiadał jedzenie, prysznic i łóżko. Kiedy jednak utknęliśmy na moczarach, a burzowe chmury zasłoniły gwiazdy, poddaliśmy się z rezygnacją i zdecydowaliśmy przespać noc na siedząco w deszczu, z nadzieją, że nie spotka nas "to wszystko, w co nie można uwierzyć". Potem usłyszeliśmy warkot motoru; Chmieliński zawołał i w ciemności rozbłysnęło światło latarki. Okazało się, że to rybacka łódź, która osiadła na mieliźnie. Weszliśmy po biodra w lepkie błoto, pomogliśmy kapitanowi uwolnić łódź i popłynęliśmy za nią do miasta ledwo widocznym korytem. Requena cuchnęła paliwem i ściekami, wszędzie w porcie natykaliśmy się na wynędzniałych mężczyzn o ponurym wejrzeniu i porozrzucane łodzie, a do tego nawet w środku nocy, kiedy próbowaliśmy zasnąć w chacie kapitana, powietrze było duszne od wilgoci. Zaklinaliśmy się, że od następnego dnia będziemy się zatrzymywać na noc na widok pierwszego przycumowanego czółna, jakie zobaczymy po godzinie piątej po południu. Nazajutrz dokładnie o piątej dziewiętnaście Chmieliński oznajmił: - Tutaj! Wyciągnęliśmy kajaki na brzeg i zamierzaliśmy udać się do góry ścieżką prowadzącą do miejsca, gdzie - jak mieliśmy nadzieję - ktoś mieszkał; w tym momencie podpłynęła do nas jakaś starsza kobieta; poszperała na dnie łódki i wręczyła nam dwie papaje. - Prezent - rzuciła tylko i odpłynęła w swoją stronę. Chmieliński wspiął się zamulonym brzegiem, zniknął w gąszczu i, tak jak się spodziewaliśmy, znalazł chałupę. - Wiedzieliśmy, że tu płyniecie - powiedział nam jej właściciel, Antonio Severiano Luna, pomagając mi zaciągnąć kajak do obejścia. Choć ten niski spokojny człowiek musiał być stary, nie było tego po nim widać, podobnie jak po większości ludzi rzeki, w których żyłach płynie dużo indiańskiej krwi. Prawie nie mają zmarszczek na twarzach i schodzą z tego świata bez jednego siwego włosa. - Skąd wiedzieliście? - spytałem. Wzruszył ramionami. - Przyjaciel przyjaciela mojego brata widział was na rzece dwa dni temu. Wepchnął kajak pod platformę krytą strzechą i wspięliśmy się obaj do góry po drabinie. Chmieliński zdążył w tym czasie ustawić kuchenkę. Wbiłem paliki pomiędzy deski podłogi i rozpiąłem namioty. Z boku przyglądała nam się młoda kobieta z uczepioną u spódnicy czwórką dzieci o ogromnych oczach. Antonio przedstawił ją jako swoją synową. Druga kobieta, najwyraźniej znacznie starsza od niego, pochylona i bez zębów, była jego żoną. Antonio usiadł na podłodze i przyglądał się Chmielińskiemu, który gotował w garnku chili. Chmieliński lubił gotować. Robił z tego całe przedstawienie, rozdzielając wśród obecnych porcje jedzenia, zadając wiele pytań, opowiadając o Polsce i świecie poza Peru. Zazwyczaj odpływał z większą ilością jedzenia, niż rozdał (kiedy następnego dnia opuszczaliśmy dom Antonia, nasze kajaki były załadowane ananasami, papajami i bananami). Wygrzebałem z kajaka butelkę wina, którą Durrant i Bzdak dali mi w Pucallpie. Nalałem do plastikowego kubka porcję na wysokość dwóch palców i podałem Antoniowi. Wlał ją w siebie jak kieliszek wódki i powiedział "dziękuję". Nalałem następną porcję. Wlał ją tak samo - prosto do gardła. Powtarzaliśmy tę czynność, do czasu aż opróżniliśmy butelkę. Potem młoda kobieta, która miała na imię Eravita, wzięła mnie na stronę. - Mamy tu taki obyczaj - powiedziała - że kiedy śpisz u kogoś w domu, wtedy gospodarz może ci dać swoją żonę na noc. Nie odpowiedziałem nic. - Co o tym myślisz - spytała. Pomyślałem, że gdybym z nią spał, jej mąż zabiłby mnie po powrocie. Myślałem też o jej pięknych brązowych oczach. - To jest dość ciekawy obyczaj - odrzekłem. - Chciałbyś tego, prawda? Poddałem się: - Oczywiście. - To ja zapytam Antonia. - Antonia? - Ziemia należy do niego. - A więc... - A więc będziesz spał z jego żoną. A to stara wiedźma! - Poczekaj! - powiedziałem. - Właściwie to jestem bardzo zmęczony. Spędziliśmy cały dzień na rzece, a jutro też czeka nas daleka droga... Spoza zasłony oddzielającej kuchenną część od głównego pomieszczenia rozległ się chichot. Potem Eravita wybuchnęła śmiechem i wreszcie Antonio. Zrobili obcemu kawał. Na strzechę spadł deszcz, stoczył się po niej i rozbryznął w glinie wokół domu; do środka jednak nie przeciekła ani kropla. Kiedy skończyliśmy jeść, weszliśmy do namiotów; zabrałem się do pisania dziennika. Kobiety i dzieci wczołgały się pod pojedynczą moskitierę, pod którą spała cała rodzina. Deszcz przestał padać. Znad rzeki niosły się dźwięki przypominające cmokanie, przerywane dmuchaniem delfinów. Zauważyłem, że w nocy następuje po nich niski, jakby ludzki jęk. Chmieliński zdmuchnął świecę; kiedy skończyłem pisanie, zrobiłem to samo. Dopiero wtedy Antonio wstał, przeszedł przez pokój i wśliznął się pod siatkę. Usłyszałem chichoty, szepty i droczenia. "Wiedzieliśmy, że tu płyniecie". Nie przemykaliśmy się niepostrzeżenie i samotnie przez dżunglę. Byliśmy tu gośćmi. Mara~n~on Po dwunastu dniach od opuszczenia Pucallpy dopłynęliśmy do miejsca, gdzie Ukajali wpada do Mara~n~onu z południowej strony. I właśnie tu rzeka staje się Amazonką, jeśli jeszcze nie z nazwy, to na pewno w sensie wielkości. Na odcinku sześciuset pięćdziesięciu kilometrów, czyli stąd do granicy z Brazylią, używa się obu nazw - Mara~n~on i Amazon (Brazylijczycy nazywają rzekę Solim~es). W miejscu połączenia ma ona trzy kilometry szerokości, czyli trzy razy więcej niż Ukajali. Dopłynięcie do łachy na środku rzeki zajęło mi trzydzieści pięć minut. Chmieliński, dotarłszy tam dziesięć minut wcześniej, biegał w tę i z powrotem po piasku o barwie kości słoniowej i wywijał wiosłem jak włócznią, krzycząc: "Amazonka! Amazonka!", choć oprócz mnie nikt go nie słuchał. Na lewym brzegu rzeki, kilka kilometrów poniżej ujścia Ukajali, na niewysokim urwisku z piaskowca i gliny znajduje się mała wioska Puerto Franco. Kiedy tam dopłynęliśmy, oczekiwał nas tuzin Indian gołych do pasa. Sądzę, że byli to Yaguasi, chociaż różnice pomiędzy Metysami i Indianami, nie mówiąc już o poszczególnych plemionach Indian, zacierają się tak bardzo od tego miejsca w dół rzeki, że stają się bez znaczenia. Z góry zeszła do nas jedna z kobiet. Chmieliński podał jej swoje wiosło; usiadła w drewnianym czółnie, zaczęła wymachiwać wiosłem i pokrzykiwać wesoło. W tym czasie wspięliśmy się na urwisko. - Skąd płyniecie? - spytał nas krępy muskularny mężczyzna. Miał szerokie ramiona, wąskie biodra i twarz o ostrych rysach bez zarostu. - Stamtąd, gdzie zaczyna się rzeka - odrzekł Chmieliński (po hiszpańsku brzmi to dosłownie: "Stamtąd, gdzie rodzi się rzeka"). - Z Pucallpy? - Dalej. Mężczyzna naradził się z przyjaciółmi. - Z Atalai? - Z Arequipy - powiedział Chmieliński. Nikt nie wiedział, gdzie jest Arequipa, ani co to jest, i nasza rozmowa utknęła. Przyglądaliśmy się kobiecie w czółnie, która teraz już sprawnie poruszała zmyślnym plastikowym wiosłem. Wiatr pomarszczył brunatną rzekę, pokrywając ją grzywiastymi falami, i musiałem dobrze wytężyć wzrok, aby zobaczyć drugi brzeg, który wyglądał jak cienka zielona linia pomiędzy wodą i niebem. Tej ledwie widocznej nitki równie dobrze mogłem wypatrywać na oceanie. Amazonka nie bez powodu nazywana jest El Rio Mar, czyli rzeką_morzem. - Od jak dawna jesteście na rzece? - spytał mężczyzna. - Od trzech i pół miesiąca. Szeroko otworzył usta, odsłaniając pełne i zdrowe uzębienie, a wszyscy zaczęli podskakiwać i wykrzykiwać wesoło, podobnie jak kobieta w czółnie. Z początku myślałem, że się z nas śmieją, lecz zaraz potem zaczęli z radością poklepywać nas po plecach. Mieszkali tu od zawsze, a rzeka przychodziła i odchodziła. To, że zaczynała się tak daleko i że któregoś dnia zobaczymy, gdzie się kończy, wyraźnie ich uszczęśliwiało. Zeszliśmy z powrotem do kajaków. Kiedy odpływaliśmy, minęliśmy dwie kobiety, które stały na końcu wioski. W odległości metra od nich odłamał się kawał ziemi wielkości małego domu i wpadł do rzeki. Ich chałupy też położone były około metra od krawędzi urwiska, lecz kobiety zareagowały na zniknięcie swojego podwórka tylko obojętnym spojrzeniem. Rzeka przychodziła i odchodziła, i zabierała ze sobą ich domy. Wkrótce chałupy przepadną jak ten zlepek piasku i gliny, który dopiero co zniknął. Niedługo potem reszta wioski też runie do rzeki i rodziny ruszą w drogę, aby zacząć wszystko od nowa. I Peru nie będzie wiedziało, gdzie podziało się Puerto Franco. W bezdrożnej dżungli Mara~n~on jest czymś w rodzaju regionalnej drogi, zatłoczonej najrozmaitszymi środkami transportu wodnego, z których tylko pewna część zasługuje na miano łodzi. Na Ukajali spotykaliśmy może jedną łódź dziennie, natomiast na Mara~n~onie nigdy nie widzieliśmy mniej niż trzy naraz, z tego większość napędzana była przyczepionymi do rufy motorami. Miały one półtorametrowe wały napędowe ze śrubą na końcu, które służyły też jako stery; z powodu dźwięków, jakie wydawały, nazywano te łodzie "pykawkami". Na wszystkich tych jednostkach tylko motory były typowe. Natomiast kadłuby stanowiły przypadkową zbieraninę nie ostruganych desek, a kabiny pokryte były plastikiem, tekturą, arkuszami blachy, a nawet strzechą. Tym ostatnim groziło zapalenie się od kopcących pod spodem motorów. W każdej łodzi bez wyjątku przynajmniej jeden mężczyzna, o nagim torsie i śniadej twarzy zlanej potem, ruchem wahadłowym wyczerpywał wodę; wiaderko szło do góry i woda wylewała się z niego na zewnątrz w tak stałym rytmie, jakby było podłączone do samego silnika. Pasażerowie wraz ze swoimi świniami, kurami i skrzynkami powiązanymi sznurkami byli stłoczeni pod pokładami tych niebezpiecznych taksówek wodnych i nawet w południe tkwili pogrążeni w ciemnościach, jak na statkach przewożących więźniów. Były one przeładowane ponad miarę i kiedy nasilał się wiatr i nadciągała burza, a łodziami zaczynało kołysać, bezradni ludzie, złapani jak w potrzask, wrzeszczeli ze strachu. W takich chwilach byłem zadowolony, że siedzę w kajaku i jestem zupełnie niezależny. Obawiałem się tylko o Bzdaka i Durrant. Mimo że "Jhuliana" wydawała się wystarczająco solidna jak na Ukajali, mogła się okazać za słaba na potężnym Mara~n~onie. Jak dotąd na rzece nikt o niej nie słyszał. Po Mara~n~onie płynęły też tratwy, unoszone prądem rzeki z szybkością około jednego węzła. Całe rodziny dryfowały na nich powoli do Iquitos ze zbiorami ostatniego sezonu; na jednej tratwie znajdowała się tona pomarańczy, na innej - stos orzechów kokosowych, a na kolejnej - banany, szybko dojrzewające jeszcze przed dotarciem na rynek. Po południu dołączyliśmy do tratwy, która zrobiła na mnie wrażenie szczytu techniki wśród sprzętu wodnego. Wykonana była z dwóch tuzinów pni topa o długości czterech i pół metra, związanych razem lianami; topa jest mocnym, lecz lekkim pławnym drzewem spokrewnionym z balsą. Na wierzchu znajdowała się bambusowa klatka kryta strzechą. W klatce było sześć krów - co stanowiło zdumiewający widok. Dwa olbrzymie wiosła - każde długości około sześciu metrów - były przymocowane jedno z przodu i jedno z tyłu tratwy; przywiązane do trzonków pióra o powierzchni jednej czwartej metra kwadratowego zrobiono z drewna mahoniowca. Wioseł nie używano jako siły napędowej, lecz służyły one do sterowania, pozwalając omijać leje i wiry. Obok klatki leżało trzech młodych mężczyzn, ich skóra połyskiwała w słońcu. Wciągnęliśmy kajaki na tratwę i obudziliśmy ich; pochodzili z wioski położonej daleko w górze Mara~n~onu. - Dryfujemy od trzech tygodni - powiedział najwyższy. Podobnie jak pozostali, miał na sobie tylko obcisłe bawełniane szorty. Tratwa sprawiała wrażenie, jakby znajdowało się na niej niewiele więcej niż ci mężczyźni, ich szorty i krowy, które zamierzali sprzedać w Iquitos. - Wygląda na to, że straciły na wadze - stwierdził Chmieliński. - Tak - odrzekł mężczyzna. - Ale co można na to poradzić? Drzewo też było na sprzedaż. Topa osiągała wysoką cenę. - Ile lat mają te krowy? - spytałem. - Trzy. - Ile możecie za nie dostać? Podał szacunkową wartość w solach. Po przeliczeniu wynosiło to około stu pięćdziesięciu dolarów za sztukę. Tych trzech mężczyzn po trzech latach hodowania zwierząt przyglądało się od trzech tygodni, jak marnieją owoce ich pracy. - To jest ogrom roboty za niezbyt wielkie pieniądze - powiedział Chmieliński. Mężczyzna wzruszył ramionami i ponownie odrzekł: - Co można na to poradzić? Iquitos leży na lewym brzegu Mara~n~onu, na zewnętrznym łuku szerokiego łagodnego zakrętu, jaki rzeka bierze, zanim ostatecznie skieruje się w stronę Atlantyku, płynąc prosto na wschód przez 3700 kilometrów. Gdy przybywa się do Iquitos statkiem lub łodzią, a nawet tylko kajakiem, trzeba się wspiąć do góry chwiejnymi drewnianymi schodami, które wychodzą na niezupełnie nową, lecz przyzwoitą promenadę. Biegnie ona na północ wzdłuż brzegu rzeki przez około półtora kilometra, co stanowi jedną trzecią długości miasta. Z promenady widać było oceaniczne frachtowce przycumowane do pływających betonowych doków; podnosiły się one i opadały wraz z rzeką, której poziom zmieniał się nawet o dziesięć metrów. Z miejsca wyczuwa się, że Iquitos to portowe miasto. Z trzech stron otaczają je rzeki - od północy Nanay, od wschodu Mara~n~on i od południa Itaya; tylko na zachód biegnie z niego droga, która kończy się nagle w zwartej dżungli po około trzydziestu kilometrach. W rezultacie Iquitos jest zupełnie odizolowane od reszty kraju, w przeciwieństwie od Pucallpy, i dzięki temu zachowało swoisty wdzięk. Jego życie pulsuje powolnym tętnem; jest tu zbyt gorąco, aby poruszać się szybko, a poza tym nie ma dokąd pójść. To nie ruch samochodowy nadaje rytm miastu; uprzywilejowanym środkiem transportu jest motorower. Nie dziwi więc widok pięciu lub sześciu takich pojazdów sunących w jednym rzędzie, a na każdym trójka ludzi. Często z przodu siedzi córka, z tyłu matka, a pomiędzy nimi - wciśnięta wygodnie babunia ze srogą miną; wszystkie trzy ubrane w sukienki i buty na wysokich obcasach pędzą o zmierzchu jedną z sześciu głównych ulic miasta lub wzdłuż nabrzeża. Iquitos jest niezbyt starym miastem średniej wielkości. Mimo że zostało założone w połowie ubiegłego wieku, zupełnie się nie rozwijało, do czasu aż na przełomie stuleci pojawiła się koniunktura na kauczuk. Centrum miasta zachowało do dziś kolonialny charakter o widocznych wpływach śródziemnomorskich. W tym stylu utrzymany jest budynek o konstrukcji z lanego żelaza, zaprojektowany przez Alexandre'a Gustave'a Eiffela, przysłany w częściach z Europy. Aż do czasów komunikacji lotniczej Iquitos znajdowało się bliżej Europy niż Limy. Usytuowane w korzystnej odległości od dwóch wielkich dróg wodnych - rzeki Napo o blisko 90 kilometrów na wschód i górnego Mara~n~onu o 145 kilometrów na południe - Iquitos stało się handlową stolicą peruwiańskiej dżungli. Ponieważ było faktycznie odizolowane od władzy zewnętrznej, zyskało skandaliczną reputację, na którą nie w pełni zasłużyło. W 1970 roku zaczęto tu wydobywać ropę naftową, lecz jej zasoby szybko się wyczerpały i spółki naftowe skierowały swoją uwagę w głąb dżungli. Obecnie ogromny wpływ na życie miasta mają produkcja kokainy i przemyt. Prawie w każdym barze, do którego się wejdzie, można spotkać jakiegoś wygnańca o splamionej przeszłości lub miejscowego wyrzutka społeczeństwa, który pisarzowi_podróżnikowi chętnie pomoże coś załatwić za koktajl. Pewnego razu jadłem lunch w towarzystwie se~nora Merekike, który grał rolę kucharza_pijaka w filmie "Fitzcarraldo". W życiu prywatnym Merekike też jest kucharzem i pijakiem, który chwali się, że spał w łóżku pani Herzogowej! Pomimo złej sławy Iquitos nie jest zdeprawowanym miastem, odwrotnie niż Pucallpa. Po prostu żyje swoim własnym rytmem, który jest niemożliwy do przewidzenia, jak rytm samej rzeki. W dniu, w którym przybyliśmy do Iquitos, pracownicy komunalni rozpoczęli strajk. Demonstrowali na głównym placu miasta, aż wezwano służby ochrony porządku publicznego i powietrze szybko wypełniło się gazem łzawiącym i głosami nawołującymi przez głośniki. Według doniesień prasy dwóch ludzi odniosło rany w wyniku użycia broni. Zanim jednak padł pierwszy strzał, zdążyłem schronić się za róg ulicy, a tam dochodziły już tylko słabe odgłosy rozruchów i było spokojnie. Mimo to biegłem dalej na wschód kolejne dziesięć przecznic, aż znalazłem się na nabrzeżnej promenadzie, którą udałem się na północ w poszukiwaniu biura kapitana portu. Chmieliński uznał, że nie możemy bezpiecznie kontynuować podróży bez map nawigacyjnych lub jakichkolwiek innych. Szedłem dalej około pół godziny. Odrapane fasady kolonialnych domów ustąpiły miejsca niskim chałupom z drewna i gipsu, a ulice zapełniły się ludźmi o twarzach zdumiewająco kosmopolitycznych: czarnych, śniadych, czerwonych i żółtych. Zatrzymałem się na lunch u Chińczyka, którego dziadek przybył do Iquitos w okresie kauczukowego boomu. Pięć przecznic dalej znalazłem ogrodzony zespół budynków portowych, lecz strażnik powiedział mi, że nic nie wskóram - nie mieli map. Zatrzymałem się tam i patrzyłem przez płot z siatki, jak oficer marynarki wojennej o dziobatej twarzy uczył oddział rekrutów alfabetu flagowego. Po zakończeniu instruktażu wciągnął na maszt flagę narodową. Była odwrócona do góry nogami, a wiatr momentalnie owinął ją wokół słupa. Obok mnie stanął tęgawy mężczyzna i przyglądał się pokazowi, paląc papierosa i pocąc się obficie. Miał na sobie wykrochmaloną białą koszulę, starannie wyprasowane bawełniane spodnie i wypolerowane buty. - Biedne to Peru - stwierdził po hiszpańsku i skinął głową w kierunku flagi. - Robimy krzywdę sami sobie. - Peru nie umie odnaleźć własnej tożsamości - odrzekłem. - Co przez to rozumiesz? Opowiedziałem mu o problemach, jakie mieliśmy na rzece, o trudnościach ze znalezieniem drogi, o znikających wioskach. - Potrzebna wam jest mapa - odrzekł. - Ale skąd ją wziąć? - Znikąd. Map nie ma. - To czym posługują się statki? Albo marynarka wojenna? - Liczą na szczęście albo się modlą, albo płyną na wyczucie. Tylko że oni nigdy nie ważyliby się na coś tak absurdalnego jak wasza wyprawa. Po co wy to robicie? Nie miałem na to właściwej odpowiedzi. Tu, w Iquitos, brzmiałoby banalnie, gdybym powiedział, że dla przygody. Bez większego namysłu odparłem więc, że pracuję nad podróżniczą opowieścią dla czasopisma, i wymieniłem jedno, dla którego często pisałem. Otworzył oczy ze zdumienia. Powiedział, że jest zawodowym przewodnikiem i spędził kiedyś trzy tygodnie w towarzystwie pisarza z tego samego magazynu. Nie uwierzyłem mu, aż podał znane mi nazwisko. - Może i tobie będę mógł pomóc - powiedział. Poprowadził mnie ulicą w dół. Weszliśmy do baru, gdzie kazał mi czekać. Sam udał się w kierunku zabudowań portowych. W barze niewiele większym od chałupy było zimne piwo i odtwarzacz wideo. Sześciu wieśniaków o pustych spojrzeniach, ubranych w podarte drelichy i sandały, siedziało przed ekranem i oglądało przygody Indiany Jonesa. Prawdopodobnie był to jedyny bohater, który mógł konkurować z Tarzanem, filmowym królem dżungli. Kaseta nie miała dźwięku, lecz mężczyźni i tak nie zareagowali, kiedy się do nich przysiadłem. Mój znajomy wrócił akurat w czasie, kiedy Harrison Ford został zawieszony nad dołem z wężami. - Chodź - powiedział. Było już ciemno. Potykając się, szedłem za nim ulicą, potem weszliśmy przez drzwi na podwórko. Siedziały tam na wiklinowych krzesłach trzy starsze kobiety i wachlowały się. Uśmiechnęły się, kiedy minęliśmy je i weszliśmy do jakiegoś pokoju. Mężczyzna zamknął za sobą i zaryglował drzwi, zaciągnął zasłony i zapalił świecę, którą umieścił na podłodze. W pokoju nie było mebli. Spod marynarki wyciągnął coś, co wyglądało jak zwój, i rozciągnął jego część na podłodze. Była to rolka pergaminu szerokiego na pół metra. Ktoś wykreślił na nim ołówkiem mapę nawigacyjną w skali 1 /#100.000. Zaznaczono na niej wsie, wyspy i boczne koryta rzeki, a linia strzałek wskazywała precyzyjnie, w którym miejscu prąd płynie najszybciej. Na skraju mapy widniało Iquitos. - Jaki odcinek ona obejmuje? - zapytałem. - Do Manaus - odrzekł mężczyzna. - To nowa mapa i jedyna jej kopia. Rzeka zmienia bieg tak często, że jakakolwiek mapa wykonana wcześniej niż miesiąc temu jest nieaktualna. Co kilka tygodni marynarka wojenna wysyła na rzekę statek z zespołem mierniczym. Na tym statku pracuje mój przyjaciel. W czasie ostatniej wyprawy odrysował mapę z oryginału. Chcesz ją? Jeśli mapa okazałaby się choćby w połowie tak dokładna, jak się wydawało, była i tak - przynajmniej dla nas - bezcenna. - Ile chcesz za nią? - zapytałem. - Dwadzieścia dolarów. Otworzyłem portfel i zacząłem liczyć sole. - Dolarów - powiedział. - Amerykańskich. Wyciągnąłem mojego zaskórniaka: amerykańską dwudziestkę schowaną w bucie - i dałem mu ją. - W porządku - powiedział. - Bądź ostrożny. Marynarka wojenna uważa tę mapę za tajny dokument. Jeśli znajdą ją przy tobie, będą kłopoty. Wsunąłem mapę pod koszulę, lecz sterczała przez nią. - Jeszcze jedno - powiedział mężczyzna. - Jeśli znasz kogoś, kto potrzebuje mojej pomocy, przyślij go do mnie. Tylko nie mów nikomu o mapie. - Dał mi swoją wizytówkę, którą bez oglądania schowałem do kieszeni koszuli. Otworzył mi drzwi i wyszedłem. Na ciemnej ulicy sprawdzałem co chwilę, czy ktoś mnie nie śledzi, każdy pykający silnik motoroweru brzmiał jak strzały z automatu, a półgodzinna droga z powrotem do naszego hotelu wydawała się nie mieć końca. Durrant i Bzdak przybyli do Iquitos pięć dni przed nami. Podróż "Jhulianą" uprzyjemniała im całodobowa gra w pokera i głośna muzyka dyskotekowa. Mieli dla mnie plik poczty - mój pierwszy kontakt ze Stanami od dwóch i pół miesiąca, od czasu opuszczenia Cuzco. Usiedliśmy w barze z wodą sodową. Oni oglądali telewizję (oczywiście "Tarzana", chociaż tym razem nie rozpoznałem kolorowej wersji z późnych lat pięćdziesiątych), a ja piłem koktajle mleczne i czytałem listy. Dowiedziałem się, że zmarł mój wujek, najmilsza ciotka ma raka, moja dziewczyna ciągle mnie kocha, lecz czuje się coraz bardziej samotna, a pies nie reaguje już na dźwięk mojego imienia. Po powrocie do hotelu Durrant włożyła do mojej torby z lekarstwami tabletki przeciw malarii, sterylne opatrunki, opakowanie proszku na odwodnienie organizmu, płyn przeciw komarom, surowicę przeciw jadowi żmii, strzykawki i szyny do unieruchamiania kończyn. Oprócz tego znalazła w Iquitos sangre de grados, co dosłownie oznacza "krew drzewa grado". Jest to rodzaj żywicy, która po nałożeniu na zranione miejsce tworzy elastyczną powłokę. Wyposażyła nas też w olejek cedrowy, uważany za dokonały środek do smarowania bolących stawów i mięśni (okazał się szczególnie skuteczny w połączeniu z pół litrem pisca). Do tego razem z Bzdakiem uszyła dla nas śpiwory z prześcieradeł, w sam raz na tropikalne noce. Nazajutrz, kiedy pakowałem te wszystkie rzeczy do kajaka na hotelowym podwórku, podszedł do mnie jakiś nieznajomy. Wyglądał na Peruwiańczyka - niski i śniady - ale miał też w sobie coś z rajfura; nosił lustrzane okulary przeciwsłoneczne i drogi zegarek z paskiem za szerokim na jego szczupłą rękę. Jak większość ludzi, których tu spotykałem, zainteresował go mój kajak. Kiedy mu wytłumaczyłem działanie steru i pokazałem schowki w środku, zapytał znienacka: - Czy macie jakieś trudności z wizami? - Nie - odrzekłem, lecz było to kłamstwo. Termin ważności brazylijskich wiz całej naszej czwórki już upłynął i mieliśmy kłopoty z ich przedłużeniem. W dodatku brazylijski konsul, któremu kiedyś w Miami nie uznano paszportu dyplomatycznego, mścił się na mnie. Trzy razy zachodziłem do jego biura i za każdym razem kazano mi przyjść następnego dnia. Ale uważałem, że jest to tylko i wyłącznie nasza sprawa. - Czy jest tu Piotr Chmieliński? - zapytał wtedy. Zdziwiła mnie bezbłędna wymowa trudnego dla mnie, polskiego nazwiska. - Nie - odrzekłem znowu. Tym razem była to prawda. Faktycznie Chmieliński biegał w tym czasie pomiędzy biurami peruwiańskich i brazylijskich dyplomatów, próbując wynegocjować przedłużenie naszych wiz. Nieznajomy odszedł, lecz powrócił po południu, w czasie kiedy obaj z Chmielińskim robiliśmy ostatnie reperacje w kajakach. Rozmawiali po polsku, przy czym wyraz twarzy Chmielińskiego mówił: "Zejdź mi z oczu!". Mężczyzna podszedł potem do mnie i oglądał sprzęt leżący wokół kajaka. - Amerykański namiot - powiedział po hiszpańsku. - Nie jest zbyt dobry. Wygląda jak zabawka. Ja mam mocny polski namiot. - Spojrzał na Chmielińskiego, jakby szukając potwierdzenia, lecz napotkał tylko jego surowy wzrok. - Mocny jak te kajaki - kontynuował. - Dobra polska robota. Chmieliński odezwał się: - To są amerykańskie kajaki. - Nie wierzę - powiedział mężczyzna. - To zobacz - odrzekł Chmieliński - najlepsze, jakie można dostać. Mężczyzna chciał jeszcze coś dodać, jednak rozmyślił się, odwrócił na pięcie i odszedł. W bramie podwórka powiedział: - Jestem w sąsiednim budynku, gdybyście mnie potrzebowali. Po jego odejściu Chmieliński nie odzywał się. Pracowaliśmy w milczeniu, aż skończyłem przyklejać nową gąbkę do siedzenia w moim kajaku. Wtedy zacząłem delikatnie go podpytywać. Powiedział, że mężczyzna działał w Peru jako nieoficjalny pracownik polskiej ambasady. Kiedy ekspedycja Chmielińskiego przybyła do Peru po raz pierwszy, on pilotował ich po kraju. - Potem dowiedzieliśmy się, że nas szpiegował. Wyciągał z nas różne informacje i kontakty, a potem straszył naszych peruwiańskich przyjaciół. Zerwaliśmy z nim. A po rozwiązaniu "Solidarności" zorganizowaliśmy dużą demonstrację w Limie. Teraz nas ciągle obserwuje. Nie chciał powiedzieć nic więcej. Jest polskim zwyczajem trzymanie bożonarodzeniowej choinki aż do lutego i na ten czas Chmieliński przykleił dwa ośmiocentymetrowe drzewka skręcone z drutu do dziobów naszych kajaków. - Joe, może któregoś dnia znajdziesz pod nim prezent! - powiedział po zakończeniu pracy. Cztery dni przed Bożym Narodzeniem opuściliśmy Iquitos, umawiając się na spotkanie z Bzdakiem i Durrant na granicy z Brazylią. Zaciągnęliśmy kajaki na promenadę, potem w dół po drewnianych stopniach; przeszliśmy w błocie po kolana i ruszyliśmy w kierunku Brazylii - 530 kilometrów na wschód. Silny prąd poniósł nas wzdłuż wybrzeża, dalej pośród floty rzecznych statków o łuszczącej się farbie, "pykawek" pełnych wody i rdzewiejących frachtowców. Minęliśmy północny kraniec miasta i znaleźliśmy się w sąsiedztwie bagien i pól ryżowych, na których ludzie o smutnych twarzach stali po kolana w wodzie i patrzyli na nas, jakby nie mieli nic lepszego do roboty. Pola kończyły się nagle dżunglą, która wyrastała jak gigantyczne główki brokułów. Po piętnastu kilometrach pojawiło się na ich tle jakieś zagubione ranczo, wyglądające jak jaskrawozielony dywan, lecz poza tym płaski rozległy Mara~n~on sprawiał wrażenie opuszczonego. Las gęstniał ciągle, upodabniając się w końcu do czarnej satynowej wstęgi; w pewnej chwili usłyszeliśmy stłumiony dźwięk trąbki i bębna, i czyjś krzyk, lecz nikogo nie mogliśmy dojrzeć. W porównaniu z wypełnionymi tłumem ulicami Iquitos rzeka była zupełnie odludnym miejscem. Drugiego dnia po południu minęliśmy ujście rzeki Napo. W 1542 roku Hiszpan Francisco de Orellana przepłynął trasę od Andów do Atlantyku, zaczynając właśnie od tej rzeki w Ekwadorze. Uznano to za pierwszą zarejestrowaną podróż Amazonką. Plądrowanie kraju i masakrowanie tubylczej ludności, jakie towarzyszyło jego podróży, dało początek późniejszym podbojom całego dorzecza. Kronikarz de Orellany, mnich Carvajal, nadał wielkiej rzece nazwę Amazonki z powodu raczej zmyślonego starcia z jakimiś wojowniczymi kobietami, które dziwnie przypominały Amazonki z greckich mitów. Były one "wysokie, silne i prawie nagie - zakrywały tylko wstydliwe części ciała; miały bardzo jasną skórę i długie włosy splecione w warkocze i zakręcone wokół głowy; z łukami w rękach walczyły jak dziesięciu Indian" - pisał Carvajal. Rozbiliśmy obóz w pobliżu ujścia Napo na terenie caserio, czyli gospodarstwa se~nora Fausta Ramireza, który mieszkał tu nad rzeką wraz z żoną i trzynaściorgiem dzieci. Na naszą cześć rodzina Ramirezów zawiesiła nam radio dokładnie nad namiotami. Jak większość peruwiańskich odbiorników, ten też miał trzy zakresy natężenia dźwięku: głośny, głośniejszy i ten dla amigos norteamericanos. Zanim udaliśmy się na spoczynek, zostaliśmy jeszcze uhonorowani walką psów. Na oczach zgromadzonej wokół rodziny dwa psy, czarny i biały, zwarły się w krwawym pojedynku; wreszcie czarny zatopił kły w gardle białego. Ten padł na ziemię z przeraźliwym rzężeniem. W czasie walki nikt nie odezwał się ani słowem, a i po jej finale wszyscy rozeszli się w milczeniu. Została tylko zawstydzona żona Fausta, która na pytania "Jak masz na imię?", "Jaka będzie jutro pogoda?", "Ile masz dzieci?" odpowiadała tylko: si, se~nor albo no, se~nor. Teraz rozpaczała po cichu, bo biały pies należał do niej. - Jak miał na imię? - zapytał Chmieliński. Wymamrotała coś cichym głosem. Przybliżyliśmy się, a wtedy powtórzyła: - Gringo. Pod wieczór trzeciego dnia od opuszczenia Iquitos znajdowaliśmy się ciągle jeszcze o 270 kilometrów od granicy i byliśmy w opałach. Chmielińskiemu nie udało się przedłużyć terminu ważności peruwiańskiej wizy, który upływał następnego dnia o północy. Jeśli do tego czasu nie dopłynęlibyśmy do granicy, ryzykował więzienie. Mając to na uwadze, wiosłowaliśmy ciężko przez wiele godzin i zmęczenie wprawiło mnie w zły humor. Kiedy więc Chmieliński właśnie tego trzeciego dnia o zmierzchu oznajmił, że będziemy płynąć całą noc, nie byłem wcale szczęśliwy. Przy akompaniamencie kumkających żab wzeszedł księżyc w trzeciej kwadrze, a my tymczasem natknęliśmy się na plażę i zatrzymaliśmy się, aby trochę odpocząć i zjeść jakiś posiłek. Rozdrażniony i milczący, zostawiłem Chmielińskiemu gotowanie. Godzinę później byliśmy z powrotem na rzece. Zapadła noc i księżyc oświetlił sklepienie dżungli, lecz w dole, na poziomie wody, las i rzeka stapiały się w jedną czarną bezgłośną wstęgę. Po dwóch godzinach wiosłowania - prawie bez słowa - zrobiliśmy przerwę i pozwoliliśmy unosić się prądowi. Przysnąłem w tym czasie, a kiedy się obudziłem, Chmieliński gwizdał "Cichą noc" i holował mój kajak. - Sam mogę wiosłować - powiedziałem i ciągle nadąsany, zacząłem powoli płynąć. Marzyłem o plaży, gdzie mógłbym się wykąpać i wyciągnąć w namiocie, patrząc na księżyc. Pragnąłem spokoju i odpoczynku. Niezmiennie dobry nastrój Chmielińskiego jeszcze bardziej mnie złościł. Zostałem kilka metrów za nim i starałem się zająć czymś myśli - kiedyś mówiono mi, że to pomaga w podobnych stanach ducha. Najpierw usiłowałem sobie przypomnieć wszystkie przeboje z mojej ulubionej płyty. Kiedy jednak zatrzymałem się na "Chwyciłem płaszcz, złapałem kapelusz, wskoczyłem w pędzie do autobusu"..., bo nie pamiętałem dalszego ciągu, zdecydowałem, że zamiast tego spróbuję gruntownie przemeblować moje mieszkanie: "Te podwójne oszklone drzwi będą tu świetnie pasować". Potem myślałem o samochodach (których nie cierpię), obliczałem, ile wyniosłyby miesięczne raty za nowego porsche'a. A potem już zadowoliłem się wsłuchiwaniem w uderzenia wiosła o wodę, plum... plum... plum... Kiedy się obudziłem, Chmielińskiego nie było przede mną. Zobaczyłem światła - jedno po lewej, drugie po prawej stronie. Popłynąłem w lewo i krzyknąłem. Nikt mi nie odpowiedział. Popłynąłem w prawo, lecz światło nagle zniknęło. Wpadłem w panikę. Próbowałem sobie przypomnieć położenie rzeki na mapie, którą czytaliśmy z Chmielińskim na plaży, a którą on miał teraz przy sobie. Powinna tu być w pobliżu wyspa, a główny prąd miał się utrzymywać po jej prawej stronie. Zmierzałem w kierunku prawego brzegu rzeki - jak sądziłem - i wiosłowałem ciężko, aż usłyszałem muzykę i krzyki, i nagle zdałem sobie sprawę, jak jestem osamotniony i słaby. Wycofałem się na środek rzeki - tak mi się przynajmniej wydawało. - Piotr, do jasnej cholery! - krzyknąłem i wstrzymałem oddech. Coś zatrzepotało obok mojej głowy. W świetle księżyca dostrzegłem zarys czegoś, co wyglądało jak wyspa. Odetchnąłem z ulgą. Oczywiście Chmieliński będzie tam czekał. Ale im ciężej wiosłowałem, tym bardziej wyspa się oddalała, jakby uciekała ode mnie. Potem chmura zakryła księżyc i wyspa zniknęła. W ciemnościach nie byłem w stanie się zorientować, czy płynę z prądem czy pod prąd, i to mnie przerażało. Bałem się odwrócić głowę, aby nie stracić tej odrobiny poczucia kierunku, jaką ciągle jeszcze miałem. Odłożyłem wiosło i tylko dryfowałem. "To nie dla mnie" - myślałem. "Moje miejsce jest w domu, w barze, na spacerze z psem, kiedy uczę go mojego imienia. Moje miejsce jest gdzieś, gdzie jest ŚWIATŁO". Niestety, tkwiłem w najciemniejszej porze nocnej w najciemniejszej części tej ciemnej półkuli i tylko warstwa zimnego plastiku dzieliła mnie od... Kajak uderzył w coś i zatrzymał się. Szturchnąłem wiosłem, żeby sprawdzić, co to jest. Piasek. Wyszedłem z kajaka i ugrzązłem do pół łydki, lecz po dwóch krokach poczułem już grunt pod nogami. Wpatrywałem się w ciemność, ale noc odbijała tylko moje spojrzenie - czarna przestrzeń rozpływała się w bezlitosnej ciszy. Nie byłem w stanie powiedzieć, gdzie się piasek zaczynał, a gdzie kończył. Pogrzebałem w kajaku i znalazłem latarkę; baterie były wyczerpane. Ostrożnie przemierzyłem kawałek lądu, wystarczający, aby rozstawić namiot i położyć kajak. Po omacku znalazłem namiot i świeczkę, która była w nim schowana, i rozbiłem obóz. Byłem na rzece od co najmniej piętnastu godzin i powinienem momentalnie zasnąć, ale zamiast tego leżałem i ze strachem myślałem, że rzeka może wylać albo może przyjść burza, albo że ktoś mnie śledzi. Wstałem i przywiązałem kajak do namiotu. Wyciągnąłem scyzoryk, otwarłem go i przywiązałem sobie do ręki. Dopiero wtedy zasnąłem mocno. Obudziłem się, kiedy słońce spiekło mnie prawie na raka. Bolała mnie głowa, w gardle zaschło i nie byłem w stanie przełknąć śliny. Nie mogłem ruszać prawą ręką, a dłonie ścierpły mi i spuchły, przybierając kształt rogalików o obwodzie drążka wiosła. Wyśliznąłem się z namiotu, przypominającego teraz łaźnię parową, i próbowałem określić swoje położenie. Znajdowałem się na skrawku piasku o rozmiarach dziesięć metrów na pięć, dokładnie w samym środku rzeki, w odległości prawie dwóch kilometrów od obu brzegów. Na niebie nie było ani jednej chmury. Zanosiło się na długi, bezlitośnie upalny dzień. W górze pojawił się sęp, który zniżył swój lot, przyjrzał mi się i usiadł na skraju wyspy. Złapałem wiosło i przegnałem go z krzykiem: "Niedoczekanie twoje, ty ścierwo!". Uniósł się w powietrze i zaczął krążyć powoli, niezbyt wysoko ponad moją głową. Ze strachu ściskało mnie w dołku. "Tylko szaleńcy tak postępują" - pomyślałem i próbowałem się uspokoić. "Muszę się wziąć w garść. Muszę się doprowadzić do ładu". Wypakowałem wszystko z kajaka, koncentrując się z wysiłkiem na każdej czynności, jakby to miało pomóc w opanowaniu paniki; ręce mi się trzęsły. Rozłożyłem rzeczy do wyschnięcia, wytarłem kajak, wyczyściłem kokpit, sprawdziłem zawartość pojemnika z wodą; był prawie pełny. Wmusiłem w siebie około litra płynu. Wskoczyłem do rzeki, umyłem się i wysuszyłem na słońcu. Sprawdziłem swój stan posiadania. W pojemniku na lunch znajdowały się dwie puszki gotowanego ryżu, trzy tabliczki czekolady i puszka sardynek. W przód kajaka wciśnięte były trzy opakowania "plastikowego jedzenia". Otworzyłem jedno - wieprzowinę w sosie słodko-kwaśnym - zmieszałem zawartość z ryżem i zmusiłem się do zjedzenia tego na zimno. W dniu, w którym opuściliśmy Iquitos, przepłynęliśmy 65 kilometrów, drugiego i trzeciego dnia po 95 i ostatniej nocy - około 50, według mojej oceny. Do granicy pozostało 225 kilometrów. Przy odrobinie szczęścia można taki dystans przepłynąć w ciągu dwóch dni. Spakowałem kajak i udałem się w dalszą drogę, ale stwierdziłem, że wiosłuję z pewnym lękiem, jakbym nie był w pełni zaangażowany w to, co robię. Poprawiło mi się krążenie w dłoniach, lecz nadal nie mogłem podnieść rąk powyżej klatki piersiowej, a w przegubach mi trzaskało. Przytłaczająco błękitne upalne niebo nie zwiastowało śladu ulgi. Tęskniłem do rozkosznej szarości chmur i deszczu. Intuicja mi mówiła, że Chmielińskiemu nie stało się nic złego, i tym bardziej czułem się jak dureń. Wybrałem się na wyprawę, aby prowadzić jej kronikę, i teraz oto znalazłem się na rzece sam. Mimo że wyobrażałem sobie tę podróż na wiele różnych sposobów, nigdy nie myślałem o takim jej wariancie. Przestałem wiosłować i dryfowałem przez jakiś czas, po czym zdrzemnąłem się. Obudziło mnie gwałtowne kołysanie kajaka, który o mało co się nie wywrócił. Uderzały o niego półtorametrowe fale, a niebo pociemniało jak w nocy. Nadciągała właśnie burza, za którą niedawno tęskniłem. Byłem nieprzytomny ze strachu. Włożyłem wiatrówkę i ściągnąłem fartuch wokół pasa i kokpitu. Kołysząca się na horyzoncie trzcina świadczyła o mieliźnie, a przy odrobinie szczęścia może znalazłbym tam i plażę. Pospieszyłem w jej kierunku, przebijając się na wprost przez fale, i natrafiłem na piasek w momencie, kiedy niebo się otwarło. Wyciągnąłem kajak z wody, usiadłem w nim, a burza bezlitośnie przewalała się nade mną. Kiedy przeszła, usłyszałem za sobą głosy: odwróciłem się i zobaczyłem człowieka o znużonej twarzy, któremu towarzyszył mały chłopiec. Oglądali mnie, jakbym był kawałkiem drewna, wyrzuconym przez rzekę na brzeg. - Gdzie on ma nogi? - spytał chłopiec. - Nie ma nóg - odrzekł mężczyzna. - Dzień dobry - powiedziałem. Siedząc w kajaku, pokazałem im przymocowany do pokładu kompas. - Zawsze wskazuje północ - powiedział mężczyzna. - Nieprawdopodobne. - Jak daleko jest stąd do Brazylii? - spytałem. - Dwie godziny - odrzekł chłopak. - Dwa dni - powiedział mężczyzna. - Ale musisz być bardzo ostrożny. Trzymaj się peruwiańskiej strony. Wszyscy Kolumbijczycy są gangsterami i zajmują się przemytem narkotyków. Zabiją cię, jeśli nie będziesz uważał na siebie. Przed przyjazdem do Peru słyszałem dokładnie to samo o Peruwiańczykach. Podziękowałem im i ruszyłem w dalszą drogę; rzeczywiście nie dało się zaprzeczyć, że wkraczam na teren nowego, nieznanego kraju. Za Iquitos rzeka płynęła prosto. Brała tylko kilka ostrych zakrętów, które przypominały te na Ukajali, za to usiana była tak długimi wyspami, że przepłynięcie obok nich zajmowało często wiele godzin. Czasem zapominałem, że ląd, na który patrzyłem, jest wyspą. Aż tu nagle kończył się i widziałem prawdziwy brzeg, odległy o dwa do trzech kilometrów. W takich chwilach granice znanego mi świata gwałtownie się zmieniały i znowu miałem uczucie, jakby mnie ktoś oszukał. Przed wieczorem koryto rzeki zwęziło się i przeszło w długą gardziel o szerokości około półtora kilometra. Szybkość prądu wzrosła z jednego do jakichś trzech węzłów. Wyspy zniknęły i mknąłem teraz przez "ziemię niczyją". Po prawej stronie, czyli na południu, znajdowało się Peru z gęstą, nieprzebytą dżunglą, na której tle sporadycznie pojawiała się chałupa z leżącym obok niej drewnianym czółnem. Natomiast na północnym brzegu przeważnie nie było dżungli - zaczynało się tu terytorium Kolumbii. Widziałem mnóstwo lśniących motorówek, jedno za drugim pokazywały się rancza z okazałymi białymi domami i stadami utuczonego bydła. Były one zupełnym przeciwieństwem peruwiańskich zwierząt, którym żebra sterczały przez skórę. Przed każdą hacjendą znajdowała się duża przystań. Gdybym pisał powieść o przemytnikach narkotyków, wybrałbym właśnie to miejsce na ich kwaterę główną. Dlatego też byłem zupełnie zaskoczony, kiedy ze strony peruwiańskiej padły strzały. Na samym początku usłyszałem tylko huk wystrzału. Potem zobaczyłem pół tuzina postaci, które podskakiwały i wymachiwały rękami na brzegu kilkaset metrów ode mnie. "Do widzenia, chłopcy". Nie miałem ochoty wykonywać rozkazów gromady Peruwiańczyków zabawiających się cynglem. Wiosłowałem na południe najszybciej, jak potrafiłem, ale w istocie wcale nie tak szybko. Następna kula gwizdnęła tuż obok kajaka. Zdawałem sobie sprawę, że nie celują w moją śliczną małą choinkę. Ponieważ byłem ciągle w ich zasięgu, skręciłem pod prąd i podniosłem ręce do góry. - Nie strzelaj! - wykrzyknąłem. Strzelili ponownie. Przestali strzelać, kiedy opuściłem ręce i zacząłem płynąć w ich kierunku. Gdy dotarłem do brzegu, okazało się, że to marynarze, sami młodzi chłopcy. Sierżant - jedyny, który trzymał w rękach karabin - miał najwyżej dziewiętnaście lat. - Wesołych świąt - powiedział. Zaprowadził mnie do strażnicy. W środku było biurko, koło niego stał mężczyzna; na jego ramieniu siedziała papuga, która właśnie narobiła mu na koszulę. Kiedy wszedłem, mężczyzna odwrócił się w moją stronę. Miał oficerskie szlify, lustrzane okulary przeciwsłoneczne, wąsik cienki jak ołówek i tłuste czarne włosy zaczesane prosto do tyłu. - Twój przyjaciel zostawił to dla ciebie - powiedział, podając mi papierową torebkę z połówką czerstwego chleba, świeczką, ręcznie naszkicowaną mapą i kartką: "Joe - do zobaczenia na granicy - Piotr". Miałem się też zgłosić do innych służb: straży cywilnej, urzędu celnego i kapitana portu. Każda z nich mieściła się w osobnej rozklekotanej chałupie. Zapukałem do drzwi, na których napisane było: "Guardia Civil". Nikt nie odpowiadał. Z boku przyglądała mi się mała dziewczynka. - Czy wiesz, gdzie oni są? - spytałem ją. - W środku, pijani - odrzekła. - Musisz walić głośniej. Zacząłem pukać ponownie, mocniej, do czasu aż jakiś młody mężczyzna otworzył mi drzwi, zasuwając jednocześnie rozporek. W środku pół tuzina ciał obu płci rozwalone było na składanych łóżkach, a podłogę zaśmiecały puste butelki po piwie. - Przybył kajak numer dwa! - zawołał głośno i wszyscy po kolei podeszli do drzwi, aby mi uścisnąć rękę. Ktoś dał mi wykaz łodzi, które przeszły przez punkt odprawy. Ostatni zapis na liście zrobiony był ręką Chmielińskiego: "Kayaka Dos". Podpisałem się obok, dostałem na pożegnanie papaję i wyszedłem. Zastukałem do celników i do biura kapitana portu, ale nikt nie odpowiedział, więc wróciłem na brzeg. Chłopak, który do mnie strzelał, nie pytał o dokumenty, lecz życzył mi szczęścia. - Dlaczego do mnie strzelałeś? - zapytałem go, odwiązując "Kayaka Dos". - Popatrz - powiedział i wskazał na brzeg, na dok i jeszcze dalej, gdzie leżały dwa drewniane czółna. - W czym rzecz? - spytałem. - Nie mamy łodzi. Więc to tak wyglądało. Dwa czółna i ani jednej łodzi. Marynarka wojenna, straż cywilna, kapitan portu przy granicy, w samym środku kokainowego imperium - i nikt nie miał łodzi. Mieli za to broń. Dopiero kiedy znalazłem się na środku rzeki, przestałem dygotać ze strachu. O zachodzie słońca zatrzymałem się na plaży przy olbrzymim przewróconym drzewie mangrowym. Skoczyłem na nie kilka razy, aby wypłoszyć węże (nie mając pewności, czy to nie jest tylko przesąd), po czym wyciągnąłem kajak na brzeg i postawiłem namiot. Nie rozpalałem ogniska. Później, po zapadnięciu nocy, słyszałem głosy i wolne obroty motoru, lecz oddaliły się po jakimś czasie. Kilkakrotnie słyszałem też strzały, ale uznałem to za radosne obchody świąt Bożego Narodzenia. Zdrzemnąłem się; dwa razy obudziło mnie głośne skrobanie pod podłogą namiotu, jednak cokolwiek to było, nie zostawiło żadnego śladu. Rankiem poczułem się silny i rześki, i płynąłem nie robiąc przerwy. Rzeka nieznacznie się poszerzyła. Mijałem dzikie bezludne wyspy, skąd dochodziły wycia małp. Trzymałem się peruwiańskiej strony, do czasu aż źle oceniłem nurt, który w pobliżu wyspy wciągnął mnie w coś, co nazwałem Strefą Ojca Chrzestnego, na odległość strzału od kolumbijskiej hacjendy. Zobaczyłem dok z trzema dużymi łodziami motorowymi, kilku mężczyzn i usłyszałem ich śmiech. Wydawało mi się, że jeden z nich pokazywał na mnie. Nagle jakaś płaskodenna drewniana motorówka skręciła pod prąd, płynąc od kolumbijskiego brzegu prosto na mnie. Zamarłem ze strachu, lecz było to tylko kilku Indian, którzy pomachali mi i przemknęli obok. Po dotarciu do drugiego końca wyspy - myślałem, że nigdy się tam nie dostanę - zbliżyłem się znowu do peruwiańskiej strony. Moje Peru! Wiatr się wzmógł, a rzeka wzburzyła. Obok mnie pojawiło się czółno z trzema mężczyznami. Ucieszyłem się na ich widok, bo mapa Chmielińskiego okazała się bezużyteczna. Znajdujący się na przedzie mężczyzna złapał za mój kajak. - Dzień dobry panu - powiedział po angielsku. - Jak się miewasz, przyjacielu. - Wesołych świąt - odpowiedziałem po hiszpańsku. - Masz może brandy? - zapytał w tym samym języku. - Nie. - Skąd jesteś? - Ze Stanów Zjednoczonych. - Dokąd płyniesz? - Do Brazylii. - Po co? Opowiadając im o mojej podróży, zdałem sobie sprawę, jak pusto to brzmi. Wiedziałem, że ci wieśniacy widzą w tym kaprys bogatego człowieka. Kiedy im powiedziałem, że jestem na rzece od czterech miesięcy, mężczyzna odwrócił się do swoich przyjaciół i gwizdnął cicho. Lecz nie puścił mojego kajaka. - Jesteś z Cia - powiedział. - Nie. - Z Dea. - Też nie. To, że akronimy rządowych agencji Usa były mu tak dobrze znane, zdziwiło mnie, lecz niesłusznie. W 1982 roku pod wielkim naciskiem ze strony administracji Reagana i pod wpływem amerykańskich doradców rząd Bela~unde Terry'ego zaczął zwalczać produkcję kokainy. Jednak zarówno kokainowi bonzowie, jak i wieśniacy przeciwstawili się temu z łatwym do przewidzenia skutkiem; dziewiętnastu pracowników zatrudnionych do walki z przemysłem kokainowym zostało zamordowanych podczas snu. To, że kampania rządowa ostatecznie okazała się w równym stopniu bezskuteczna co niepopularna, było wynikiem prostego rachunku. W 1985 roku Peru było zadłużone poza granicami kraju na czternaście miliardów dolarów; legalny eksport wynosił poniżej trzech miliardów, a eksport koki osiemset milionów dolarów. Wieśniak, zbierając liście koki, był w stanie zarobić cztery i pół dolara na dzień, czyli trzy do czterech razy więcej, niż zarobiłby w jakikolwiek inny sposób, zakładając, że znalazłby inną pracę. Rolnik uprawiający kokę zarabiał pięć razy tyle, ile by dostał za kakao, które po koce przynosiło największe dochody. A byli to ludzie stojący na samym dole narkotykowej piramidy. Zarobki samych przemytników były oczywiście ogromne. - Nie jestem ani z Dea, ani z Cia - powiedziałem. - Co sądzisz o Alanie? - zapytał. - Myślę, że jest inteligentny i odważny. Mężczyzna uśmiechnął się. Nagle złapał mnie mocno za nadgarstek. Zesztywniałem, a on powiedział: - Powodzenia. Po czym zawrócili swoją łódź pod prąd i odpłynęli. Przez następnych kilka godzin trzymałem się ciągle peruwiańskiego brzegu, ale nie spotkałem już nikogo aż do popołudnia, kiedy gąszcz rozstąpił się nagle i odsłonił skupisko chałup. Zapytałem kilkoro dzieci, jak daleko stąd do Puerto Alegria, ostatniego wojskowego punktu odprawy przed granicą. Nie chciałem go przegapić. Dostałem już raz nauczkę. - Tu jest Puerto Alegria - powiedziało jedno z nich. - Joe! Chmieliński przybiegł na brzeg i wyciągnął z wody mój kajak, zanim zdołałem się z niego wydostać. Dał mi butelkę zimnego piwa i zatrzymał się wreszcie, aby pozwolić mi wyjść z kokpitu. Zaczął mi opowiadać wszystko po kolei, gubiąc się chwilami w angielskim, co mu się zdarzało, kiedy był podekscytowany. - Tamtej nocy wiedziałem, że nie czujesz się dobrze. Dlatego chciałem zostawić cię w spokoju. Śpiewałeś - tu zanucił moją piosenkę "Chwyciłem płaszcz, złapałem kapelusz" - więc odpłynąłem trochę od ciebie. Potem zasnąłem. Kiedy się obudziłem, rozejrzałem się za tobą. "Gdzie jest ten Joe", pomyślałem. Zaświeciłem latarkę, lecz nigdzie nie mogłem cię dostrzec. Zobaczyłem jakieś światła i dopłynąłem do tego miejsca, gdzie mieszkają ludzie z łuszczącą się skórą. - Do kolonii trędowatych? - Tak, właśnie. Do trędowatych! Czekałem tam trzy godziny. Potem popłynąłem z powrotem w górę rzeki, znowu zawróciłem, lecz ciebie ani śladu. Następnie spotkałem człowieka w czółnie i zapytałem go, czy cię nie widział, a ten głupi facet łapie za mój kajak. Starałem się zachować spokój i utrzymać czółno wiosłem na dystans. Wreszcie ten głupek mówi, że on chce ode mnie prezent i żeby mu dać dinero.»* A ja na to, że nie dam. Wtedy dostrzegłem drugie czółno. Płynęło szybko w moim kierunku. Chciałem odepchnąć tego pierwszego durnia, ale on mi nie pozwalał odpłynąć. Wtedy chwyciłem za wiosło i - tu Chmieliński wykonał ruch, jakby rąbał drzewo - złamałem mu rękę. Darł się jak opętany! W tym momencie podpłynęło to drugie czółno, a ja pchnąłem mocno wiosło i wbiłem się między nich. Ten pierwszy wrzeszczał: "Łap go! Łap tego faceta!". Znalazłem się dokładnie przed tą drugą łódką i facet w niej myślał, że jego też chcę uderzyć. A ja wtedy - ha! - nacisnąłem na pedał steru i momentalnie skręciłem w lewo. Zacząłem wiosłować i płynąłem w takim tempie, że oni nie wiedzieli, co się dzieje. Potem miałem już nad nimi przewagę dwudziestu metrów i przez godzinę prułem tak szybko, że nie byli w stanie mnie dogonić. Ha! Kiedy poczułem się bezpieczny, zacząłem znowu myśleć o tobie. Uznałem, że niewiele mogę ci pomóc w tej sytuacji. Zostawiłem ci więc mapę i chleb i "poszedłem na całość". Czy to brzmi poprawnie? - Tak. Płynął przez czterdzieści godzin, ucinając sobie tylko krótkie drzemki w kajaku, kiedy już oczy same mu się zamykały, i pokonał w tym czasie około trzystu siedemdziesięciu kilometrów. Do granicy dotarł o jedenastej w nocy, na godzinę przed upływem terminu ważności jego wizy. Tempo miał straszliwe. Bez wątpienia mój finisz w Peru był bardziej szczęśliwy. - Gdybyś nie dotarł tutaj dziś, wynająłbym motorówkę, aby cię szukać. Nie popłynąłbym do Brazylii bez ciebie! W Puerto Alegria wybudowano zespół baraków na platformach i palach, które mogły pomieścić pięciuset lokatorów. Cały kompleks tworzy pośród lasu jakby labirynt, gdyż baraki są ze sobą połączone chodnikiem z desek. Obecnie miał tylko dwudziestu rezydentów i wszyscy chcieli go opuścić. Większość personelu pochodziła z Limy i odbywała służbę w tym odosobnieniu, zmieniając się co miesiąc. Święta Bożego Narodzenia uczciliśmy tu gorącą zupą, zimnym piwem, zdjęciami i toastami. Nagle spadła ulewa. Kiedy się skończyła, żołnierze zaciągnęli nasze kajaki do rzeki i machali nam, gdy odpływaliśmy w stronę granicy. - Powodzenia w Brazylii - wykrzyknął do nas dowódca bazy na pożegnanie. - Oni tam tylko tańczą i pieprzą się na okrągło! Solim~oes Nadchodziła noc. Płynąc z Puerto Alegria, trzymaliśmy się ciemnej ściany dżungli po lewej stronie. Porastała ona wyspę Rondina, która ciągnęła się przez dziesięć kilometrów i oddzielała nas od Leticii - jedynego kolumbijskiego portu nad Amazonką. Według powszechnej opinii mieszkańcy tego miasta zajmują się wyłącznie przemytem. Głównym przedmiotem tej działalności jest oczywiście koncentrat peruwiańskiej koki (import) i oczyszczona kokaina (eksport), ale poza tym również biżuteria, fałszywe pieniądze, skóry rzadko spotykanych zwierząt i niemal wszystko, co nadaje się do transportu łodzią - z prądem lub pod prąd - Amazonką i setkami miejscowych dopływów i strumyków, na których wykrycie przemytu i pościg są prawie zupełnie niemożliwe. Półtora kilometra za Rondiną zmieniliśmy kurs i skierowaliśmy się w stronę migocących świateł Tabatingi, brazylijskiego garnizonowego miasteczka, które graniczy z Leticią. Czekała nas tam niespodzianka. Najlepszy hotel w Tabatindze (jeden z trzech) prowadzi wojsko, a Bzdak z Durrant, którzy przybyli tu z Iquitos dwa dni wcześniej, zdążyli się zaprzyjaźnić z generałem. Pozwolił im korzystać z hotelowej kuchni, dzięki czemu o północy usiadłem do świątecznego obiadu, na który składała się polska kiełbasa, pieczone kurczaki, barszcz, sałatka z ziemniaków, świeże pomidory, brazylijskie wino i polska wódka. Wcześniej wziąłem gorący prysznic, pierwszy od pięciu miesięcy; kiedy za długo pod nim stałem, Chmieliński irytował się, czekając na swoją kolejkę: - Joe, utopiłeś się tam, czy co? Rankiem całą czwórką pomaszerowaliśmy przez zakurzoną Tabatingę, która wyglądała jak każde inne małe miasteczko w rejonie dżungli, i udaliśmy się przez granicę do Leticii. Znaleźliśmy się od razu w zupełnie innym świecie. W eleganckich butikach sprzedawano francuską odzież i włoskie buty; w innych sklepach - whiskey marki "Jack Daniels", japońskie aparaty fotograficzne i amerykańskie batony czekoladowe. "Snickersy! Moje ulubione!" - wykrzyknął Chmieliński i zakupił całe dwa kartony. Mężczyźni w jedwabnych koszulach, najmodniejszych dżinsach, pachnący wodą kolońską przechadzali się bitą drogą wzdłuż brzegu albo pokazywali się w chevroletach i dżipach z napędem na cztery koła. W dole, na nabrzeżu, znacznie więcej było połyskujących motorówek z włókna szklanego niż "pykawek" i "Johnsonów". Ceny w Anacondzie, jedynym hotelu w miasteczku (wybudowanym przez amerykańskiego poszukiwacza przygód, którego Dea podejrzewała o handel narkotykami), przewyższały pięciokrotnie te w Tabatindze. W drodze powrotnej weszliśmy na piwo do baru na nabrzeżu. Prowadził go młody Brazylijczyk Jo~ao, który wychował się w sierocińcu w Manaus, 1500 kilometrów stąd. Kiedy miał trzynaście lat, powiedziano mu, że jego matka jest w Tabatindze, i przyjechał jej tu szukać. - To wszystko, co tu znalazłem - powiedział po angielsku, wskazując pogięte ściany baraku z tektury. - Muszę się stąd wyrwać. - Dlaczego? - Za dużo tu matando»* - odrzekł, wykonując ruch, jakby strzelał. Następnego dnia Chmieliński ubił korzystny, choć nielegalny interes z brazylijskim generałem, który za psie pieniądze w amerykańskiej walucie "zapomniał", że zatrzymaliśmy się w prowadzonym przez niego hotelu. Pozwolił też Chmielińskiemu skorzystać z telefonu, dzięki czemu dowiedzieliśmy się, że mieszkańcy miasta Casper w stanie Wyoming - w którym Polacy osiedlili się po przybyciu do USA - zbierają pieniądze, aby nam pomóc ukończyć ekspedycję. Mając w perspektywie taką gratkę, zdecydowaliśmy się zainwestować przeważającą część funduszy, jakie nam pozostały, w wynajęcie małej łodzi dla Durrant i Bzdaka, aby mogli nam przez kilka dni towarzyszyć na rzece. W ostatnim miesiącu widzieli niewiele oprócz miasteczek i wiosek. Bzdak chciał robić zdjęcia nie zamieszkanych odcinków rzeki, toteż szybko wyszukał "Johnsona", którego wynajął od sprytnego wąsatego mężczyzny o imieniu Felix. Sprytnego, gdyż dopiero kiedy znaleźliśmy się około trzydziestu kilometrów od miasta, Felix przyznał się, że jego czteroipółmetrowa łódź jest "pożyczona". Za część pieniędzy z naszej zapłaty Felix zatrudnił mechanika i sternika w jednej osobie, Ram~ona. Był to spokojny chłopak ubrany w łachmany. Potrafił w ciągu godziny rozebrać i złożyć silnik o mocy siedmiu koni mechanicznych. Jeśli chodzi o Felixa, to spędzał on większość czasu na doskonaleniu umiejętności szczególnie przydatnych na rzece - obejmowały one picie, palenie i spanie. "Johnson" wypływał daleko do przodu, po czym zatrzymywał się i dryfował; dopływaliśmy do niego, mijaliśmy go, po czym znowu on nas mijał i czekał. W ten szarpano_rwany sposób kontynuowaliśmy naszą wyprawę przez dwa dni. Drugiego dnia po południu Felix stwierdził: - Wynajęliście mnie, a sami płyniecie tymi rzeczami - wskazał na kajaki i pokręcił głową - podczas gdy ja popijam piwo. Zupełnie tego nie rozumiem. Co rzekłszy, zaczął szperać, szukając czegoś pilnie na dnie łodzi. - Felix, czy tu można bezpiecznie pływać? - spytałem go. Wyrzucił papierosa do rzeki i przechylił się przez burtę, patrząc nie wiem na co, gdyż woda była zbyt brudna, aby cokolwiek zobaczyć. - Oczywiście - powiedział i otworzył kolejne piwo. - Tu można pływać. - Popływasz ze mną? Pociągnął duży łyk i zastanawiał się przez chwilę. - Nie, dziękuję - odrzekł. - Kto wie, co za diabelstwo tam może być. - Oparł się o rufę i znowu pociągnął z butelki. - Po co szukać kłopotów. W ciągu tych dwóch dni powróciła rodzinna atmosfera, w której tak dobrze czuliśmy się przedtem na pontonie. Drugiego dnia wypadały moje urodziny. Wieczorem za około dolara kupiliśmy od miejscowego rybaka pięciokilogramowego zębacza, rozbiliśmy obóz na pięknej plaży i ugotowaliśmy rybę. Później Durrant i Bzdak podarowali mi maczetę i bardzo ładnie wykonany skórzany futerał, kupione w Leticii. Był to prezent równie piękny, jak i praktyczny. Po przeżyciach w święta Bożego Narodzenia uznaliśmy z Chmielińskim, że powinniśmy mieć przy sobie jakąś broń. Następnego dnia dopłynęliśmy do S~ao Paulo de Oliven~ca, małego miasteczka położonego mniej więcej dwieście kilometrów od granicy. Felix wrócił do Tabatingi, a Durrant i Bzdak zatrzymali się w hotelu za dwa dolary za noc, aby poczekać na pasażerski statek. Umówiliśmy się na spotkanie w Coari, gdzie zamierzaliśmy dotrzeć w jakieś dwa tygodnie. Po południu, zanim odpłynęliśmy, Durrant wzięła mnie na bok na rozmowę. - Nie pozwól się zbytnio popędzać Piotrowi - powiedziała. - On narzuca zbyt szybkie tempo. Obawiam się, że obaj się wykończycie. - Powinnaś to powiedzieć jemu. - On nie posłucha. Dlatego sam musisz dbać o siebie, dobrze? I uważaj na niego. Myślę, że jest bardziej zmęczony, niż to po nim widać. Przyrzekłem, że będę się starał, i obaj z Chmielińskim ruszyliśmy w drogę. Nazajutrz rano budzik wyrwał mnie ze snu o trzeciej trzydzieści; śniło mi się, że zostałem skazany na karę więzienia wraz z jednym z moich braci. Kiedy później chciałem zrobić śniadanie, nie mogłem zapalić ognia na zabrudzonej kuchence. Nie zauważyłem też kałuży paliwa, które zebrało się u podstawy palnika; skończyło się to wybuchem. Najpierw leciała ognista kula, za nią moje przekleństwa, skrzeki przestraszonych ptaków i wreszcie Chmieliński wypadł z namiotu z dzikim wzrokiem, krzycząc: - Joe, nie zabij się właśnie teraz! Od miejsca, w którym schodzą się granice Brazylii, Peru i Kolumbii, rzeka nosi nazwę Solim~oes. Stąd płynie ona zygzakami na wschód blisko 2000 kilometrów przez stan Amazonia. Brazylijczycy uważają Amazonię za swój Dziki Zachód. Obejmuje ona dwadzieścia procent powierzchni, lecz zamieszkuje ją mniej niż jeden procent populacji kraju. Oprócz dużych miast, jak Manaus i Tef~e, oraz kilku małych miasteczek, jak Tabatinga, S~ao Paulo i Coari, Amazonia jest prawie nie zamieszkana. To, a także niezbyt duża odległość od Iquitos (które jest bezcłowym portem), wpływ Leticii i ciężkie podatki, jakie Brazylia nakłada na towary importowane, sprawiają, że zyski z przemytu, który kwitnie na Solim~oes, mogą zapewnić zupełnie wygodny styl życia. Przemyca się tu silniki do łodzi, odbiorniki radiowe i wieże stereofoniczne, narzędzia ręczne, telewizory, odzież, motocykle i płody rolne. Życiem na rzece rządzi kodeks przemytników. Tego ranka, chcąc zapytać o drogę, Chmieliński skierował się w stronę mijanego czółna. Jego właściciel pospieszył do brzegu i złapał karabin. Kiedy Chmieliński wytłumaczył mu, o co chodzi, rozluźnił się, a kiedy odpływaliśmy, wykrzyknął: - Bądźcie ostrożni. Na rzece jest pełno bandytów! Po tym incydencie, kiedy tylko spotykaliśmy kogoś, zostawałem w tyle, mocowałem wiosło do kajaka i wkładałem ręce pod pokład. Jeśli Chmieliński czuł, że coś nam może grozić, ostrzegał, że mam broń, i wskazywał głową w moją stronę - był to znak, abym skierował się w stronę lasu, jakby szukając pozycji dogodnej do strzelania. Podczas tych parodii, choć byłem zdenerwowany, musiałem się czasami powstrzymywać, aby nie wybuchnąć śmiechem. Nie miałem broni w rękach, odkąd wyrosłem z dziecięcych zabawek. Las w rejonie Solim~oes jest chyba najbujniejszy w całym dorzeczu Amazonki. Drzewa są tu wysokie, na dobrze ponad piętnaście metrów, a gąszcz bardziej zwarty niż gdziekolwiek w Peru. Drugiego dnia po opuszczeniu S~ao Paulo płynęliśmy aż do zmierzchu, nie widząc nawet jednej chałupy. Sama rzeka była zdumiewająca. W żargonie Amazonki Solim~oes jest "białą" rzeką, zamuloną andyjskimi iłami, które nadają jej kolor kawy z mlekiem. Rozlewisko Amazonki nazywa się v~arzea, a osady iłów tworzą mozaikę naturalnych grobli i kanałów, czyli furo, paran~a lub canal. Utrudniają one orientację i niewiele jest wśród nich miejsc nadających się pod namioty. W ostatni dzień starego roku płynęliśmy aż do zapadnięcia ciemności. Zobaczyliśmy światła rancza, ale przestraszony właściciel nie pozwolił nam wejść na swój teren. Zatrzymaliśmy się więc na brzegu, w cuchnącej kałuży błota i gliny. Powietrze śmierdziało gnojem, a glina kleiła się do wszystkiego, jak farba. Czarne muchy walczyły zawzięcie z komarami o kawałek żywego ciała. Szukaliśmy jakiejś pociechy w samej czynności rozbijania obozu. Postawiliśmy namioty, rozciągnęliśmy pomiędzy nimi linę, powiesiliśmy na niej kamizelki ratunkowe i kurtki przeciwdeszczowe do wyschnięcia, wyjęliśmy pojemnik z wodą, zaparzyliśmy herbatę i wytarliśmy kajaki. Chmieliński ugotował chili, usiedliśmy na zabłoconym pniu i zaczęliśmy jeść. - W Polsce jest dziś wesoło - powiedział Chmieliński. - W Krakowie wszyscy tańczą. Rodziny i przyjaciele spotykają się razem na przyjęciach i zabawach. Ale najważniejszym dniem w roku jest Wigilia. W każdym domu w tym dniu rodziny zbierają się na kolacji. Oczywiście nie jedzą wtedy chili. - Tęsknisz za nimi? - Tak. I oni tęsknią za mną. Co roku od sześciu lat kładą pusty talerz na stole. - Dla ciebie. - Tak. - Może któregoś dnia nie będzie pusty? - To jest coś, o czym staram się nie myśleć, bobym zwariował. - Czy oni mogą tu przyjechać i odwiedzić cię? - Nie, ale pamiętają o mnie. - Oczywiście, że pamiętają. - Szczęśliwego Nowego Roku, Joe. - Szczęśliwego Nowego Roku, Piotrze. Po obiedzie słyszeliśmy odległe strzały i tej nocy spaliśmy z maczetami pod ręką, mimo że nie miałem pojęcia, co bym zrobił, gdybyśmy musieli ich użyć. Wokoło rechotały żaby, skrzeczały nocne ptaki i furkotały nietoperze (Durrant dała mi serię trzech szczepionek przeciwko wściekliźnie wywoływanej przez ich ukąszenie). Choć wskoczyłem do namiotu w największym pośpiechu i zostawiłem odsuniętą moskitierę może tylko na piętnaście sekund, zdążyło mi się pod sufitem zgromadzić całe owadzie zoo. W świetle świecy dojrzałem dwie olbrzymie czerwone mrówki, jedną skrzydlatą, która wyglądała jak termit, eskadrę małych muszek, dwie czarne ćmy i trzy tłuste komary; na pięćdziesiątej trzeciej stronie mojego trzeciego notatnika zostały po nich czerwone plamy, przypominające kleksy z testu Rorschacha.»* Późno w nocy blisko brzegu słychać było pracujący na wolnych obrotach motor, a nasze obozowisko przeszyło ostre światło. Słyszeliśmy też czyjąś głośną kłótnię, lecz łódź szybko odpłynęła, kiedy Chmieliński zbiegł brzegiem na dół. Jeszcze później, wyglądając przez moskitierę, Chmieliński spostrzegł dwa cienie skradające się przez błoto tuż obok obozu. Złapał maczetę, wymknął się bezszelestnie z namiotu i skoczył, unosząc swoją broń do góry i równocześnie zapalając latarkę, aby oślepić napastników. Jak się okazało: - ...to były kamizelki ratunkowe, Joe! Wiatr miotał nimi na linie, a ja myślałem, że ktoś próbuje nas dopaść. Do ósmej rano gwałtowny wiatr, wiejący nam w twarz, wzburzył rzekę, pokrywając ją falami; zmniejszyło to naszą szybkość o około jedną trzecią. Pogrążony w myślach, straciłem z oczu Chmielińskiego, mimo że płynął tylko parę metrów przede mną. Nie potrafiłem dostosować ruchów wiosłem do dużych fal. Kiedy pchałem z całych sił, oczekując, że dotknie ono wody, młóciłem tylko powietrze. Potem, kiedy przyspieszałem, wiosło uderzało w wodę ni w pięć, ni w dziewięć. Każde takie pociągnięcie szarpało mną od nadgarstka aż po kark i kończyło się przekleństwem, wyrażającym kolejny zawód. Wykonanie kilku tysięcy takich ruchów wyczerpało mnie zupełnie. W ciągu pięciu dni w Amazonii na odcinku czterystu kilometrów tylko czasami widzieliśmy na gliniastych brzegach niskie urwiska z piaskowca, a gdzieniegdzie nad samą rzeką stał wyzywająco na palach mocny drewniany dom. U ujścia I~cy minęliśmy wioskę Santo Ant~onio, która ciągnęła się przez półtora kilometra. Pomiędzy domami z cegły i drewna prowadziła droga, która kończyła się po obu stronach wioski. Kiedy przepływaliśmy obok, przyglądałem się, jak volkswagen "garbus" jechał powoli w jedną stronę, zawracał, jechał z powrotem, znowu zawracał i tak w koło, jak plastikowa kaczuszka na strzelnicy. Na dystansie tysiąca kilometrów rzeki pomiędzy S~ao Paulo i Coari rozrzuconych jest może tuzin kolonii. Większość z nich ukryta jest na moczarach i przy małych dopływach Amazonki, a wszystkie są ubogie. Australijczyk Alan Holman, który w 1982 roku samotnie spłynął nizinny odcinek Amazonki, szacował zasobność wioski według liczby jajek, jakie mógł w niej kupić. Sześciojajkowa wioska była oazą dobrobytu. W Porto Alfonso, gdzie w ogóle nie było jajek, trzech mężczyzn opierało się o puste półki w sklepie, pijąc prosto z butelek bimber z trzciny cukrowej, nazywany tu cacha~ca. Jeden z nich zapytał Chmielińskiego, dokąd płyniemy. - Do Bel~em - odrzekł Chmieliński. - A gdzie sypiacie? - chciał wiedzieć drugi. - U ludzi w domach lub na plażach. Trzeci mężczyzna, nie odrywając wzroku od swej butelki, zapytał: - A gdzie będziecie spać dzisiaj? - Być może w Fonte Boa. - Nie dotrzecie tam przed nocą. - Wobec tego będziemy spać na plaży. - To może być niebezpieczne. - Mamy ze sobą dobrą broń - odparł Chmieliński - i jest nas dwunastu. - A gdzie są pozostali? - Z wojskiem. - Z wojskiem? - Tak. W samolocie. W tym, który leci za nami. - A skąd oni wiedzą, gdzie jesteście - zapytał pierwszy. - Porozumiewamy się przez radio. Po opuszczeniu baraku spotkaliśmy mężczyznę, który wyróżniał się spośród innych, ponieważ nosił obuwie. Był inżynierem i pochodził z Kolumbii; robił pomiary pobliskich dopływów rzeki pod budowę zapory. - Trzy tygodnie bez jajek - powiedział po angielsku. - Bez żadnego jedzenia. Żywił się preparowanym ryżem. Trędowaci, którzy mieszkali na Ilha do Jardim, Wyspie Ogrodów, mówili, że z powodu suszy nie mają dość jedzenia, lecz dali nam sześć papai i trzy pęczki bananów. Banany były smakowite (zresztą przy upałach banany stanowiły często jedyny posiłek, jaki przyjmował mój żołądek). Później próbowałem zjeść dojrzałą soczystą papaję, lecz pomyślałem o tych ludziach, którym skóra odpada z twarzy, i wyrzuciłem owoc do rzeki, mimo że napawało mnie to poczuciem winy. Czwartego dnia od wyruszenia z S~ao Paulo płynęliśmy osiem godzin i z mapy wynikało, że przebyliśmy 115 kilometrów. Następnego dnia płynęliśmy dwanaście godzin - a mapa wskazywała, że pokonaliśmy 65 kilometrów. Szóstego dnia pracowaliśmy ciężko wiosłami, brzegi tylko przemykały obok nas, a według mapy nie posunęliśmy się ani o krok do przodu. Zacząłem odczuwać piekący ból w ramionach, jakby mi ktoś przykładał rozżarzone do białości żelazo, i każdy ruch powodował trzeszczenie kości. Czekolada nam się roztopiła, a chleb spleśniał. Odkryliśmy też, że nasze "plastikowe jedzenie", które w pośpiechu wybrałem ze skrzynki z żywnością przywiezionej do S~ao Paulo przez Bzdaka i Durrant, to wyłącznie chili. Po sześciu dniach jedzenia go dwa razy dziennie żaden z nas nie był w stanie przełknąć nawet łyżki więcej. Wiosłowaliśmy w milczeniu długimi godzinami, mijając unoszące się na wodzie trawiaste wyspy i czasami węża, który sunął z głową wystającą z wody jak peryskop. Życie przyrody toczyło się w ukryciu: nocne szmery w lesie, gałąź zgięta pod ciężarem gniazda szerszeni, skrzeczenia wśród wierzchołków drzew, skoki delfinów, posuwający się zygzakiem trójkąt płetwy rekina (kilka gatunków rekinów, które rozmnażają się w Atlantyku, udaje się w górę rzeki aż do Iquitos w poszukiwaniu pożywienia). Pogoda zmieniała się radykalnie - albo była ciężka ulewa, albo słońce paliło tak niemiłosiernie, że w południe nurkowaliśmy w rzece, chwytaliśmy się kajaków i dryfowaliśmy z prądem z prędkością około jednego węzła. Było to znacznie bezpieczniejsze, niż może się wydawać. Według opinii lekarza z Iquitos - z którym Durrant się konsultowała - większość węży wodnych w rejonie Amazonki pływa pod powierzchnią wody, lecz nie są one jadowite. Natomiast węże lądowe bywają jadowite, ale pływają po powierzchni i łatwo je zauważyć. Lęk przed piraniami jest przesadzony - nie spotkaliśmy na rzece nikogo, kto by był świadkiem ich ataku ani tym bardziej śmiertelnego wypadku; osławiony candiru, o którym pisałem na początku książki, był niegroźny, jeżeli pływało się w kąpielówkach. Kilku rybaków upierało się, że piraruc~u może zjeść człowieka. Według wszystkich dostępnych naukowych źródeł ten gatunek jest niezdolny do takiego wyczynu, lecz po zobaczeniu kilku potworów na własne oczy nie dziwię się opinii rybaków. Piraruc~u (lub paiche, jak nazywają ją w Peru) jest jedną z największych ryb słodkowodnych na świecie. Jej długość może dochodzić do trzech metrów, a waga - do stu dziesięciu kilogramów. Oprócz skrzeli ma ona jedno płuco, które potrzebuje powietrza; dlatego co kilka minut ryba wyskakuje z wody z głośnym hukiem i wygląda wtedy jak wielki łuskowaty pień drzewa o czerwono_zielonych barwach. Będąc kilkakrotnie świadkiem takiego popisu z bliska - kiedy to za każdym razem zostałem śmiertelnie przestraszony - dopuszczałem do siebie myśl, że taka ryba może zjeść nie tylko człowieka, lecz wręcz konia. Siódmego dnia w Amazonii zatrzymaliśmy się na cyplu pagórkowatej wyspy Acarara. Z jej środka przypłynął do nas wielki mężczyzna o imieniu Luis. Zapytaliśmy go o pozwolenie na rozbicie obozu. - Ależ oczywiście - odrzekł - czujcie się jak u siebie. Luis był caboclo, czyli potomkiem Europejczyków i Indian. Żył, podobnie jak większość wieśniaków, którzy mieszkali w rejonie Solim~oes, z dnia na dzień; uzależnieni oni byli głównie od stanu pogody i tradycyjnych form rybołówstwa, handlu i rolnictwa na ziemi, którą wydzierali dżungli ogniem i toporem. Po kilku minutach dotarł do nas pieszo inny caboclo, Mauricio, na czele stada kóz; ten również udzielił nam pozwolenia na obozowanie, tyle że bardziej władczo, jako że ziemia w istocie należała do niego. Caboclos mówią językiem portugalskim. Jest on na tyle podobny do hiszpańskiego, że mogliśmy się ze sobą porozumieć. Obserwując nadciągającą burzę, gotowałem obiad, a oni uczyli mnie słów oznaczających: nóż, ogień, deszcz i grzmot. Ich angielskie odpowiedniki wywoływały u nich lawinę śmiechu; rain (deszcz) budził wesołość, fire (ogień) - nieomal histerię, a wymawiając thunder (grzmot) jako "sunder" Luis pokładał się ze śmiechu. Później, kiedy już odpływał od nas, jego głos niósł się nad wodą aż do naszego urwiska. Słyszałem "sunder!" i jego nieustający śmiech; natomiast ja ćwiczyłem nowe słowa: faca, fogo, chuva i trov~ao, obracając je w ustach jak egzotyczny owoc. Burza uderzyła w nas późnym wieczorem z szaloną siłą. Bez wątpienia zmyłaby mnie z wyspy, gdyby Chmieliński nie postawił mojego kajaka tuż obok namiotu w charakterze osłony. Po pewnym czasie usłyszałem jakiś ruch na zewnątrz; zaświeciłem latarkę, wystawiłem głowę z namiotu i zobaczyłem Chmielińskiego biegającego wokół na golasa. Kiedy go zawołałem, odkrzyknął: - Uwielbiam tak moknąć na deszczu! Dziecięca zabawka, mały zielony manekin z masy plastycznej z drutami w środku; można go wyginać bez ograniczeń. Rodzaj zabawki, szczudło z pedałami i sprężyną do poruszania się w podskokach. Mob connections - (ang.) powiązania ze światem przestępczym. Maneuvering swine - (ang.) niepochlebne określenie człowieka często zmieniającego zdanie. Lancha - (hiszp.) łódź. Dinero - (hiszp.) pieniądze. Matando - (portug.) zabijanie. Herman Rorschach (1884_#1922) - szwajcarski psychiatra; jego imieniem nazywa się test polegający na ocenie skojarzeń, jakie wywołują u pacjenta obrazy plam o różnorodnych kształtach i kolorach. `tt Część trzecia - Rzeka-morze (cd.) Część trzecia Rzeka-morze (cd.) Solim~oes (cd.) Następnego dnia naszym gospodarzem był inny caboclo - Francisco Gomez. Wraz z rodziną mieszkał w domu z drewna palmowego i trzciny, położonym w znacznej odległości od rzeki. Za domem był dół na ogień, a obok niego wisiało kilka obtłuczonych blaszanych garnków. W sąsiedztwie stało pięć chat, których jedynym umeblowaniem były siatki przeciw komarom. Sam dom miał tylko jedną izbę. Stał w niej stół przy jednej ścianie, na drugiej wisiała drewniana półka, na której znajdowały się: dwa laminowane obrazki błękitnookiej Najświętszej Panny, młotek, zepsuty zegar z kukułką i dwie butelki surowicy przeciw jadowi żmii. Pod półką leżało pięć maczet i trzy wytarte tekturowe walizki. Wyglądało na to, że był to cały dobytek rodziny. Postawiliśmy namioty w środku, przyglądając się kurom biegającym pod podłogą. Francisco przedstawił nam swoją sędziwą żonę Fatimę, potem młodą kobietę z niemowlęciem, a wreszcie jeszcze inną młodą kobietę niezwykłej urody. Nosiła krótką spódniczkę i naszyjnik z zębów jaguara, a powieki miała pomalowane kolorowymi cieniami. Fatima przegnała ją z izby. Po chwili do środka weszło trzech chłopców i dwóch młodych mężczyzn. - Francisco - zapytałem - ilu ludzi tu mieszka? Zastanawiał się przez chwilę. - Trzynaścioro - odrzekł wreszcie. Tymczasem doszło jeszcze dwóch chłopców, jedna dziewczynka i młoda kobieta z dzieckiem. Po chwili zjawił się starszy mężczyzna, Antonio, któremu towarzyszył mały chłopczyk. - Doliczyłem się już siedemnastu osób - powiedziałem do Francisca. Znowu się zastanawiał przez chwilę, po czym odrzekł: - Tak. Siedemnaście. - Wszyscy mieszkają w tym domu? - Wszyscy. - I są jedną rodziną? Uśmiechnął się i powiedział: - Dwie rodziny. - Trzy - odezwał się Antonio. - Ale ja nie jestem tu przez cały czas. Mam dzieci jeszcze w innych miejscach. - Ile masz dzieci? - zapytał Chmieliński. - Czterdzieścioro czworo - odrzekł Antonio. - Czterdzieścioro czworo? - Tak. Mam czterdzieścioro czworo dzieci z dziesięcioma kobietami. - Pokiwał głową z powagą, a ja pomyślałem o Emiliu Lozanie znad opuszczonego kanału Puinahua w Peru. - A gdzie są twoje dzieci? - spytał Chmieliński. - Wszędzie - powiedział Antonio. - Dlatego przychodzę tu do domu Francisca. Tu mieszka tylko dwoje z nich. Po godzinie izbę wypełniła cała siedemnastka mieszkańców domu. Kobiety i dzieci usiadły pod ścianami, a mężczyźni zgromadzili się wokół Chmielińskiego, który rozłożył na stole mapę. Kiedy pokazał im ich dom zaznaczony kwadracikiem, wydali okrzyk zdziwienia. Na mapę naniesiono też kanał, który biegł blisko domu Francisca, lecz nie było wiadomo, czy przecinał zakręt rzeki, czy też znikał gdzieś po drodze. Płynąc nim, mogliśmy zyskać dzień, lecz jeśli kończył się za wcześnie, stracilibyśmy dwa dni na drogę powrotną. Chmieliński zapytał, czy którykolwiek z mężczyzn wie coś o tym kanale. - Tak - powiedział Francisco. Ze znajomością rzeczy wskazał na mapę. - On jest tutaj. Chmieliński westchnął. - Ale czy on istnieje w rzeczywistości? Czy gdzieś tu płynie? Francisco wzruszył ramionami. Antonio jednak powiedział, że kanał istnieje, i pozostali mężczyźni potwierdzili to energicznie. - On jest o sześć godzin drogi stąd - powiedział Antonio. - Cztery godziny - odezwał się jeden z młodszych mężczyzn. - Cały dzień - powiedział Francisco. Chmieliński znał to już z praktyki. Zrezygnowany, zajął się kuchnią. Ugotował całą resztę chili, jaką mieliśmy w zapasie, a Fatima przyniosła miski i farinę, czyli kluskowatą mączkę zrobioną z opiekanego manioku, który - jak to już wiedzieliśmy z doświadczenia - miał doskonały orzechowy smak. Rozdała wokoło miski, a my rozdzieliliśmy nasze chili. Wszyscy usiedli na podłodze i zajęli się jedzeniem. Fatima udzieliła mi też lekcji portugalskiego, ucząc mnie słów: nóż, łyżka, piec, deszcz, wczoraj, dziś, jutro. Potem czytałem im na głos z mojego portugalskiego, "Berlitza": "Kelner, moja ryba jest zimna". - Twoja ryba jest zimna - odezwał się Francisco. - Ale przecież ty nie masz ryby. - Moja ryba nigdy nie jest zimna - powiedział Antonio. Młodzi mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Czytałem dalej: "Czy jesteś sama dziś w nocy?". - Głupie pytanie - stwierdził Antonio. Po obiedzie Chmieliński został jeszcze przy mapie, lecz ja byłem zmęczony i życzyłem wszystkim dobrej nocy. Wczołgałem się do namiotu i zacząłem pisać. Ocknąłem się z nosem na zeszycie. Kiedy odwróciłem się na plecy, ujrzałem cztery małe twarzyczki, które zaglądały do mnie przez siatkę. Trochę później obudziła mnie kłótnia Antonia i Francisca; szło im o cielę. Po chwili w sprzeczkę wdali się młodzi mężczyźni i kobiety, i w izbie się zakotłowało. Wreszcie Chmieliński odezwał się z namiotu po hiszpańsku: - Bardzo was przepraszam. Ja wiem, że to jest wasz dom, ale zaprosiliście nas tu w gości, a mamy jutro dużo pracy. Mogę was więc prosić o spokój? Gomezowie ucichli. Zasnąłem, a kiedy się obudziłem ponownie na godzinę przed świtem, wszyscy siedzieli pod ścianami. Cały następny dzień spędziliśmy na poszukiwaniu kanału, a kolejne dwa dni zajął nam powrót. Możliwe, że źle zrozumieliśmy Gomezów albo umknęło nam coś z powodu niuansów pomiędzy hiszpańskim i portugalskim. A może po prostu kanał wysechł. Niewykluczone też, że w swojej wielkoduszności Gomezowie udzielili nam zupełnie błędnej informacji, bo myśleli, że właśnie to chcieliśmy usłyszeć. Następnego dnia - był to już nasz dziesiąty na Solim~oes - zatrzymaliśmy się wieczorem u trzydziestodwuletniego caboclo o imieniu Eduardo. Miał on kanciaste rysy twarzy, a oczy w kolorze srebra zmieszanego z błękitem. Mieszkał w chałupie na palach, nad rzeką u wylotu jeziora, które miało kolor jego oczu. W sąsiedztwie znajdowało się jeszcze sześć chat, które razem stanowiły Cabo Azul, czyli Błękitny Przylądek. Żona Eduarda poszła sobie gdzieś, a on z tej okazji, a także z żalu - popijał rum. Gromada chłopców wepchnęła nasze kajaki do domu Eduarda. Potem przynieśli wodę z rzeki, podczas gdy gospodarz zajął się przyrządzaniem bod~o, czyli ryby o pancerzu podobnym do homara. Po ugotowaniu wyjął z garnka kawał mięsa pachnącego papryką. Kiedy skończyliśmy jeść, chłopcy poszli umyć talerze w rzece, a potem jednym głosem zażądali: - A teraz zaśpiewaj! Eduardo spod sterty szmat wyciągnął gitarę i fałszywie, ale za to głośno grał na czterech strunach ballady romantyczne, pijackie i rybackie. Rozpakowaliśmy kajaki, a chłopcy odwrócili je do góry dnem i zaczęli wściekle bębnić. Po sześciu przy każdym kajaku tworzyli razem coś, co było zaprzeczeniem słodkiej, łagodnie synkopowanej muzyki. Eduardo szarpał struny tak intensywnie, że od samego patrzenia rozbolały mnie palce, lecz chłopcy ciągle prosili o jeszcze. Po godzinie wyszedłem na zewnątrz, aby umyć się w Solim~oes, a potem przechadzałem się drewnianym chodnikiem, łączącym pozostałe chaty. Bębnienie i zawodzący głos Eduarda wypełniały chłodne nocne powietrze. "To jest właśnie Brazylia" - pomyślałem. Wróciłem do środka. Chłopcy zrobili mi miejsce przy kajaku i bębniłem razem z nimi w tym kabarecie, i piłem rum, aż rzekę ubarwił brzask. Później, kiedy zbieraliśmy się do drogi, zobaczyliśmy dwóch mężczyzn płynących długim czółnem w górę rzeki; jeden z nich miał ze sobą karabin. Na dnie czółna leżały skąpane we krwi dwa martwe kajmany: jeden, zielony i łuskowaty, miał cztery i pół metra długości, a drugi, krótszy, był jeszcze bardzo młody. Przedstawiały przykry widok, lecz stanowiły zapas żywności dla wszystkich mieszkańców Błękitnego Przylądka. Patrzyłem w ich otwarte oczy, zastygłe w przerażeniu. Nie mogłem się pozbyć myśli: "Tak wygląda mój kac". Minęliśmy ujście rzeki Tef~e. O kilka kilometrów dalej leży nad nią miejscowość o tej samej nazwie. Zdążaliśmy teraz do Coari, które po dwunastu dniach spędzonych na Solim~oes wydało nam się Paryżem. Miasteczko położone jest nad czarnym, nie zamulonym jeziorem, w którego chłodnej wodzie świetnie się pływa. Jezioro jest tak olbrzymie, że opłynięcie go wkoło motorówką zajęłoby cały dzień. Jest jednak puste - można tam zobaczyć najwyżej jednego rybaka albo kobietę robiącą pranie. Brzeg jeziora pokrywa biały piasek, za którym rozciąga się zielona dżungla. W porcie znajdowały się dwa tuziny małych łodzi, a kilka błotnistych ulic miasteczka zapełniali piesi i rowerzyści. Ze sklepów i z domów wylewała się zmysłowa muzyka forro, a powietrze pełne było zapachu pieczonego mięsa. Durrant i Bzdaka odnaleźliśmy w czystym, spokojnym i prawie pustym hotelu "Pałacowym". Rozpakowaliśmy kajaki i usiedliśmy w churrascarii»* do kurczaków z rożna i batidas, czyli zdradliwego rumu z sokiem z limony. Coari było sympatycznym miejscem, z atmosferą wpływającą korzystnie na ludzi załamanych nerwowo. Pomimo ostrzeżeń Durrant nie uświadamiałem sobie, jak bardzo Chmieliński był wyczerpany; nie rozumiałem, że reagował na stres zupełnie inaczej niż ja. Ja po prostu padałem bez wdzięku, a on im bardziej był zmęczony, tym ciężej pracował. Spał niewiele, ślęcząc do późna w nocy nad swoimi mapami lub instalując jakieś nowe przyrządy przy kajakach. Zajmował mnie też nieustannym gadaniem; w ciągu dwunastu dni na trasie z Tabatingi poznałem ze szczegółami historię Polski od czasów Hunów. Chmieliński nie odpoczywał też w Coari. Pomimo odosobnienia była w miasteczku antena radiowa i publiczny telefon; spędził przy nim dwa długie dni, próbując bezowocnie połączyć się z obsługą międzynarodowych central w Rio de Janeiro i S~ao Paulo. Wyprawa na Amazonkę była ogromnym ryzykiem - rzucił dla niej pracę, zainwestował w nią większość oszczędności, wystawił na próbę swoje małżeństwo; poczynił też zobowiązania wobec pół tuzina sponsorów, którzy zaopatrzyli nas w żywność, sprzęt i pieniądze. Jeśli nasza podróż zostanie ukończona, a relacja - opublikowana, zobowiązania te zostaną wypełnione. Będzie to też reklama dla spółki turystycznej, którą Chmieliński założył rok wcześniej w Nowym Jorku z dwoma innymi Polakami. Durrant i Bzdak również zdradzali oznaki zmęczenia pięciomiesięczną podróżą. Byli ograniczeni naszymi planami, zmuszeni do przemieszczania się z portu do portu dusznymi, często niebezpiecznymi statkami rzecznymi i do znajdowania sposobów na "rozciągnięcie" naszego niewielkiego budżetu. Najgorsze z wszystkiego było to, co Durrant powiedziała nam, kiedy wdrapaliśmy się na dach hotelu i usiedliśmy pod czarnym nocnym niebem pokrytym chmurami. Stwierdziła, że obaj z Chmielińskim wykluczyliśmy ich z wyprawy, zachowując się tak, jakby składała się ona tylko z nas dwóch. Miała rację. Na swoje usprawiedliwienie mogłem powiedzieć tylko jedno: byłem tak zmęczony, że kiedy spotykaliśmy się z nimi, chciałem jedynie jeść i spać. Z przykrością usłyszałem, że odbierali to jako próbę usunięcia ich poza nawias. Mimo że kiedy przyjechałem do Peru, zarówno Durrant, Bzdak jak i Chmieliński byli zupełnie obcymi mi ludźmi, w ciągu pięciu miesięcy przeżyliśmy wspólnie coś, co stanowiło najgłębsze doświadczenie zarazem mojego, jak i - z tego, co wiedziałem - ich życia. Dotąd zawsze działaliśmy solidarnie i nie miałem wątpliwości, że jeśli kiedykolwiek wyrosną przed naszymi oczami zarysy Bel~em, będziemy je oglądać razem. Powiedziałem to im obojgu najlepiej, jak potrafiłem. Dla Chmielińskiego było to jednak trudniejsze, bo on stanowił naszą siłę napędową. Jednak aby działać w takim tempie, jak on to robił, była mu potrzebna całkowita lojalność Bzdaka. Ta cecha i ogromne wzajemne zaufanie, które szło z nią w parze, w dramatyczny sposób sprawdziły się na Apurimacu. Jeśli Chmieliński oczekiwał teraz od Bzdaka wykonywania bardziej zwyczajnych czynności, jak szukanie zaopatrzenia, wymiana pieniędzy, załatwianie noclegów przed naszym przybyciem - to nadal wynikało z potrzeby oparcia się na kimś. Chmieliński nie mógł funkcjonować bez Bzdaka, lecz ten zakochał się. W tej sytuacji istniało tylko jedno właściwe rozwiązanie. Chmieliński był zmuszony zaufać Durrant w takim samym stopniu jak Bzdakowi. I ona zasługiwała na to zaufanie. Dowiodła swojej odwagi ponad wszelką wątpliwość, a jej praca była bez zarzutu. - Słuchajcie - powiedział im Chmieliński. - Przykro mi, że tak to widzicie. W tej chwili jest nam najtrudniej. Nie możemy niczego zrobić bez was. My płyniemy kajakami, a wy łodziami, ale to jest ciągle to samo. Gdyby was tu nie było, nie byłoby i nas. Miał jeszcze na dodatek niespodziankę. Dodzwonił się do Casper i dowiedział się, że komitet "Na ratunek wyprawie na Amazonkę" zebrał wystarczającą ilość funduszy, abyśmy mogli ukończyć podróż. Pieniądze miały czekać na nas w Manaus. Mogliśmy więc wykorzystać to, co nam zostało, na wynajęcie łodzi, aby trzydniową podróż do Manaus odbyć razem jako zespół. Po tej wiadomości padliśmy sobie wszyscy w ramiona. Bzdak poszedł do hotelowej kuchni i wrócił z tranzystorowym radiem, które nastawił na stację w Tef~e, nadającą zaraźliwą muzykę forro. A potem zaczęliśmy tańczyć na pogrążonym w ciemnościach dachu, w samym środku dzikiej Amazonii. O świcie Bzdak i Durrant poszli do portu, aby wynająć łódź i kupić zapas żywności. My z Chmielińskim opuściliśmy Coari na wpół śpiąc, umówiwszy się na spotkanie z nimi gdzieś po drodze. Około południa ciągle sennie płynąłem rzeką, która łagodnie toczyła swoje wody pod rozpalonym błękitnym niebem. Potem zerwał się lekki wiatr i zaczęły podnosić się fale, lecz tak wolno, że ledwie je zauważałem. Nagle uświadomiłem sobie, że przelewają mi się nad głową. Spojrzałem do góry i zobaczyłem, że niebo zmienia kolor na jaskrawoczerwony, potem fioletowy, a wreszcie tak ciemny, że rzeka, cała wzburzona, jaśnieje na jego tle. Znienacka z prawej strony zawyła syrena i dostrzegłem mały statek handlowy, miotający się gwałtownie po rozkołysanej wodzie około sześciu metrów ode mnie. Był to "Coronel Brand~ao", jak głosił napis na kadłubie. Śródokręcie miał osłonięte niebieskim brezentem. Ktoś go odciągnął i zobaczyłem Bzdaka, który wysunął głowę i machał do mnie. Starałem się zrobić to samo, a on znowu mi pomachał. Tylko że to nie było machanie - on mi zapamiętale dawał znak, abym płynął do brzegu, który dojrzałem o półtora kilometra w lewo, kiedy uniosła mnie kolejna fala. Bzdak zniknął za brezentem, a "Brand~ao" z trudem zakręcił i popłynął w stronę lądu, chowając się za grzywaczami. Wyniesiony na grzbiecie następnej fali, rozejrzałem się za Chmielińskim i spostrzegłem jego długi biały kajak daleko ode mnie, w pobliżu brzegu. Patrzyłem na nadciągający sztorm jak zahipnotyzowany. Z lewej strony wierzchołki drzew kładły się pochylone na tle czarnego nieba, a po kilku sekundach brzeg zniknął za spienioną białą ścianą. Potem burza uderzyła we mnie - poczułem, jakby użądlił mnie w twarz cały rój pszczół - i wiatr zaczął dąć tak mocno, że musiałem z całych sił trzymać wiosło, aby mi go nie wyrwał. Wszystko wokół mnie najpierw zbielało, a potem zszarzało. Nieustannie mrużąc oczy przed deszczem, koncentrowałem wzrok na dziobie kajaka. Moje małe drzewko z drutu było teraz tak samo pochylone, jak drzewa na brzegu. Próbowałem pójść w ślady "Brand~ao" i skręciłem w lewo, ustawiając się bokiem do fali, a wtedy poczułem, że kajak się przewraca. Ze strachu ścisnęło mnie w dołku. Zareagowałem jednak tak, jak mnie uczył Chmieliński. Wystawiłem wiosło w lewo, podobnie jak się wystawia pływak w wodolocie, i odchyliłem się nisko od jej czoła. Kiedy przeszła pod spodem, wyprostowałem się w dolinie i płynąłem w kierunku brzegu do chwili, aż kolejna fala zmusiła mnie do powtórzenia manewru. Do góry i prosto, do góry i prosto. Powtarzałem to przez dwadzieścia minut, jakbym był zaprogramowany. Kiedy przetaczałem się przez grzbiety fal, wydawało mi się, że słyszę kogoś krzyczącego: "nie... Nie... NIE!" - lecz był to mój własny drżący głos. Nagle w odległości zaledwie półtora metra zobaczyłem jakiś statek, który omal mnie nie zagarnął pod siebie. Ustawiłem się jednak tyłem do fali i zjechałem po jej grzbiecie. Byłem dumny z tego manewru, do czasu aż zostałem złapany przez następną - za kilem, prostopadłą do fal sztormowych. Rzuciła mnie na bok i po kolejnej fali ześliznąłem się bokiem kajaka, przewieszając się na prawą stronę i podpierając wiosłem. Mimo że byłem wystraszony, zdołałem w ciągu godziny dopłynąć do miejsca, skąd widać było lewy brzeg rzeki. Fale waliły o niego, długie kawałki ziemi obrywały się i wpadały do wody wraz z drzewami. W pobliżu kołysało się pięć lub sześć statków. Jeden z nich wyglądał jak "Brand~ao". Odbiłem z powrotem, ustawiłem się prosto w kierunku prądu i trwałem tak chyba przez następną godzinę, wytrzymując napór fal rozbijających się przede mną - aż sztorm się uciszył. Po upływie kolejnej godziny zobaczyłem sylwetkę Chmielińskiego, rysującą się na tle nieba. Wymachiwał do mnie wiosłem. - Hej! - wykrzyknął, kiedy do niego dotarłem. - Zrobił się z ciebie wielki kajakarz! Tego bym nie powiedział, lecz miałem uczucie, jakbym przeszedł swego rodzaju chrzest bojowy. Nabrałem zaufania do mojej łódki. Opierała się dzielnie falom i wichrom i ani przez chwilę nie miałem wrażenia, że się z nią mocowałem, jak to było z kajakiem górskim. Teraz stanowiliśmy jedną całość. Chmieliński krzyknął i wskazał coś z tyłu za mną. Odwróciłem się i zobaczyłem nie jedną, lecz dwie wspaniałe tęcze, rozjaśniające południowy brzeg Solim~oes na długości kilku kilometrów. "Coronel Brand~ao" znalazł nas o zachodzie słońca. Popłynęliśmy za nim i po przywiązaniu statku do mocnego drzewa na prawym brzegu weszliśmy na jego pokład. Kapitan Edison i pierwszy oficer Miguel byli wielkimi smagłymi caboclos w średnim wieku, spokojnymi i pewnymi siebie, jak większość tych, których tu spotykałem. Pod nogami tych olbrzymów plątała się trójka chłopców, wycierając pokład, czyszcząc kambuz i oliwiąc motor. Kiedy skończyli, Edison uruchomił generator, który huczał tak głośno, że nawet krzycząc, nie słyszeliśmy się nawzajem. Jedyną jego funkcją było zasilanie telewizora. Mimo że znajdowaliśmy się zbyt daleko, aby złapać jakąkolwiek stację, chłopcy siedzieli przed niemym odbiornikiem, jakby samo pragnienie mogło wywołać jakiś obraz na śnieżnobiałym ekranie. Ostatnim członkiem załogi "Brand~ao" i jej klejnotem była Maria - ciemnoskóra piękność, która utrzymywała, że ma osiemnaście lat, lecz wyglądała na piętnaście. Na niewielkiej półce na rufie miała starannie ułożoną kolekcję taniej biżuterii, lalek, buteleczek z perfumami, parę butów na co dzień i parę błyszczących kobaltowoniebieskich czółenek, a pod spodem stał kosz ze spódniczkami i bluzkami. Sądziłem, że jest córką Edisona, do czasu aż odgłosy dochodzące wieczorem z kabiny na rufie - którą z nim dzieliła - zasugerowały coś innego. Podobne pomruki wydostawały się spod moskitiery, którą Miguel dzielił z trzema chłopcami. Trzydniowa podróż do Manaus była dla nas swego rodzaju świętem, choć Chmieliński trwał przy swej decyzji, że mamy płynąć wyłącznie o własnych siłach, i nie pozwalał mi postawić nogi na "Brand~ao", dopóki statek nie stanął w miejscu. W nocy spaliśmy jednak na jego pokładzie. Uwolnieni od konieczności rozbijania obozu, spędzaliśmy teraz więcej czasu na rzece - godzinę przed wschodem słońca i godzinę po zachodzie. Bolały mnie ramiona, a poza tym Durrant musiała wyposażyć mnie w elastyczne opaski na nadgarstki, za to co wieczór jedliśmy świeżą rybę i piliśmy zimne piwo. Trzeciego dnia spotkaliśmy się z "Brand~ao" w Manacapuru już po zmroku. Było to ostatnie miasteczko przed metropolią Manaus. Edison dzięki wielkości swojego statku utorował sobie drogę pomiędzy dwiema łodziami, z których jedna była pusta, a na drugiej znajdowała się wątła starsza kobieta; wokół twarzy zwisały jej fałdy skóry. Jej łódź nie pływała chyba po rzece od lat - kadłub miała pokryty błotem, tak że nie było spod niego widać ani kawałka drewna. Kobieta obrzuciła nas tylko spojrzeniem, zanim wdrapała się na hamak, targany podmuchem z generatora. Chłopcy złapali stację telewizyjną z Manaus i byli teraz pochłonięci przygodami "Os Flintstones". Ponieważ był to niedzielny wieczór, Edison i Miguel ubrali się do kościoła. Włożyli czyste koszule polo ozdobione symbolami gadów ("Caiman!" - zapiszczała Maria), białe spodnie, takież tenisówki i jaskrawe żeglarskie czapki. Maria też ubrała się odświętnie, w białą bawełnianą sukienkę i niebieskie czółenka, lecz Edison nie pozwolił jej opuścić statku. Tupała nogami i dąsała się, lecz w końcu została z chłopcami oraz Fredem i Wilmą. Nasza czwórka udała się za Edisonem i Miguelem, przechodząc bez słowa przez łódź starej kobiety obok jej hamaka. Potem zeszliśmy kładką na nabrzeże i wspięliśmy się schodami do miasta. Dziesiątki młodych par spacerowało po małym rynku Manacapuru. W świetle jedynej ulicznej lampy dwa starodawne chevrolety okrążały rynek, ścigane przez kilka nowych volkswagenów "garbusów", które ciągle jeszcze są produkowane w Brazylii. Pobożni poszli szukać swojego Boga, a my - na piwo. Znaleźliśmy bar z widokiem na rzekę, lecz ponieważ jakiś zespół grał głośną muzykę dyskotekową, zdecydowałem się wrócić na statek. Maria, ciągle elegancko ubrana, stała na dziobie ze wzrokiem utkwionym w bar. Muzykę słyszało się tak wyraźnie, jak widać było gwiazdy błyszczące na niebie. - Ty w ogóle nie tańczysz? - spytała mnie. Nie zrozumiałem jej pytania, aż położyła jedną rękę na brzuchu, a drugą wyciągnęła w górę i zakręciła się w koło, poruszając biodrami. - Tańczę - odrzekłem - ale teraz jestem zbyt zmęczony. Westchnęła ze smutkiem. Pobyt w Manacapuru był dla niej dużym wydarzeniem, lecz przecież - mimo iż niechętnie - wyrosła już z okresu tańców i umizgów. Jej partner był w kościele, a ona została w domu, gdzie było jej miejsce. Rozłożyłem namiot na pokładzie. Ku mojemu zdziwieniu i wdzięczności chłopcy wyłączyli telewizor i uciszyli generator. Maria zapaliła świeczkę. Rozmawiałem przez chwilę z chłopcami. Nie chodzili do szkoły i nie umieli czytać ani pisać. Dobrze znali natomiast telewizyjny serial "Dallas", którego ja nigdy nie oglądałem. Nie mogąc odpowiedzieć na ich pytania o J.R., czułem się, jakbym złamał jakiś układ, o którego istnieniu nie wiedziałem. Wczołgałem się do namiotu; z baru ciągle dobiegała pulsująca muzyka. Gdy uznali, że już śpię, Maria i chłopcy zaczęli tańczyć. Następnego dnia wśliznęliśmy się w kanał na północ od Solim~oes; mieliśmy nadzieję, że doprowadzi nas do rzeki Negro, kilka kilometrów poniżej Manaus. "Brand~ao" popłynął przodem, Chmieliński za nim, a ja za Chmielińskim. Wejście w kanał przypominało zjazd z autostrady w zieloną aleję. Przez wiele tygodni ściana dżungli wydawała się masywna i lita, lecz teraz, kiedy oglądaliśmy ją po obu stronach z odległości mniejszej niż trzy metry, ujawniła zupełnie inne oblicze. Tu i ówdzie dostrzegłem nędzne pochylone chałupy o dziurawych strzechach, stojące na popękanych, walących się palach. Raz dojrzałem parę błyszczących oczu, a kiedy podpłynąłem bliżej, zobaczyłem ciemnoskórego nagiego mężczyznę, który stał w miejscu jak posąg. - Bom dia»* - powiedziałem, ale nie odrzekł nic. Kiedy podpłynąłem jeszcze bliżej, odwrócił się i zniknął w dżungli. Nagle wydało mi się, że kanał jest ślepy. U jego końca wyrastała jednolita szara ściana, jak tama. Kiedy jednak nasza niewielka flota opuściła kanał i wpłynęła na szeroką i czarną jak atrament rzekę Negro, ściana okazała się kadłubem superzbiornikowca "Evros", zakotwiczonego w odległości 1600 kilometrów od Atlantyku. Był najwyższą konstrukcją, jaką widziałem od opuszczenia Limy. Obok nas przepłynęła duża lśniąca łódź. W kokpicie siedziało trzech otyłych, starannie ogolonych mężczyzn ze szklankami w rękach, a na pokładzie cztery młode kobiety w skąpych bikini zażywały kąpieli słonecznej. Jedna z nich posłała Chmielińskiemu całusa. Mężczyzna za sterem popatrzył na nas spode łba i łódź odpłynęła. Przez chwilę nie było widać nic oprócz obłoku białej piany, która przesłoniła kontury Manaus, rysujące się na tle nieba. Amazonka Nabrzeże Manaus różni się od nabrzeży innych miast w strefie tropikalnej tylko tym, że jest większe. Więcej tu błota i śmieci, więcej ścieków spływa brzegiem, a czasem po czyichś bosych stopach, głośniej ryczą motory bez tłumików i więcej tu nędznych bud, serwujących porcje gęstego gulaszu, którego składu lepiej nie dochodzić. Nie zatrzymaliśmy się długo w tym miejscu. Ciągnąc za sobą kajaki, wyszliśmy po schodach do miasta, wdychając chłodne nocne powietrze. Pachniało płodami ziemi, które miały pojawić się na rynku nazajutrz o świcie. Ułożone w nieregularne stosy - kolendra, czosnek, cebula, cytryny - leżały pomiędzy innymi stosami, które z bliska okazały się śpiącymi caboclos. Chmieliński obudził jednego z nich, a ten z kolei obudził kilku innych. Ubiliśmy interes; zabrali nasze kajaki na ramiona i poszli przodem ciemnymi szarymi ulicami, a my udaliśmy się za nimi. Po półgodzinie znaleźliśmy się w hallu hotelu "Tropikalnego" w centrum Manaus, który był tak elegancki, że równie dobrze mógł się znajdować przy Alei Rodeo w Los Angeles lub Piątej Alei w Nowym Jorku. Stojąc na wytwornym czerwonym dywanie i ociekając rzecznym szlamem, zastanawialiśmy się, ile może kosztować pokój. Potem wyszliśmy na ulicę i porozmawialiśmy z naszymi tragarzami, którzy zaprowadzili nas do hotelu blisko nabrzeża, gdzie w ogóle nie było dywanów. Podziękowaliśmy im za pomoc i radę i udaliśmy się do naszych pokoi, ciągnąc za sobą kajaki. Wziąłem zimny prysznic, namydlając się kilkakrotnie i oglądając wysypkę w kroczu, na nogach i ramionach; środkowy palec u lewej ręki miałem spuchnięty od artretyzmu, a twarz spaloną słońcem. Zastanawiało mnie też ciągłe odrętwienie pięt i palców u nóg. Następnie włożyłem czystą odzież, którą troskliwie przechowywałem na tę okazję na przedzie kajaka, i poszedłem z powrotem do "Tropikalnego". Usiadłem przy stoliku ustawionym przed wejściem i zamówiłem piwo, potem drugie. Przy sąsiednim stoliku siedziała młoda kobieta o skórze czarnej jak węgiel. Ubrana była w kombinezon w lamparcie cętki, opinający ciasno jej ciało od stóp do głów. Wielkie oczy miała nabiegłe krwią. Towarzyszył jej elegancko wyglądający mężczyzna o srebrnych włosach, ubrany w garnitur z białego lnu. W pewnej chwili kobieta obrzuciła go jakimś bełkotliwym przekleństwem; mężczyzna wstał bez słowa i opuścił stolik. Kobieta zaczęła płakać, a potem podeszła do mnie i zaoferowała mi "coś z Boliwii lub Peru". Odmówiłem. Przywołałem taksówkę, jedną z ciągu żółtych volkswagenów "garbusów", które obracają się po mieście jak kulki w łożysku, i pojechałem na południowy zachód wzdłuż brzegu Negro. Próbowałem dopatrzyć się sensu w architektonicznej mieszaninie wieżowców, chałup i domów w podmiejskim stylu, prefabrykowanych magazynów i wiktoriańskich rezydencji, dworków i pałacyków, na początku tego stulecia uchodzących za najpiękniejsze na świecie. Próbowałem wyobrazić sobie Manaus w 1910 roku, w samym szczycie koniunktury kauczuku. Było trzecim miastem na półkuli zachodniej, które miało elektryczność. Jego mieszkańcy w liczbie dziewięćdziesięciu tysięcy wydawali rocznie osiem milionów dolarów na biżuterię. Pranie wysyłali statkami do praczek w Londynie, a dzieci - do szkół we Francji. W 1912 roku na Dalekim Wschodzie zaczęły rosnąć drzewa kauczukowe przemycone tam z Brazylii przez angielskiego botanika. Manaus upadło, lecz później podniosło się znowu w 1966 roku, kiedy rząd Brazylii ogłosił to miasto portem wolnocłowym. Zagraniczni przemysłowcy zaczęli sprowadzać do Manaus półprodukty wolne od wysokich podatków i montować je na miejscu. Wkrótce miasto zostało otoczone fabrykami, które mieściły się w setkach baraków, skleconych na poczekaniu. Głównymi towarami eksportowymi "stolicy dżungli" stały się odbiorniki stereofoniczne, telewizory i motocykle produkowane przez firmy Sony, Sharp i Honda. Z całej Brazylii ludzie przylatywali samolotami do dżungli na zakupy. Manaus stało się gigantycznym bazarem. W ciągu dziesięciu lat liczba jego mieszkańców wzrosła czterokrotnie, dochodząc do ośmiuset tysięcy. Taksówkarz nie zwracał uwagi na licznik, lecz wyciągnął ze schowka tabelę opłat. Przy stopie inflacji wynoszącej dwieście procent rocznie ciągłe przeskalowywanie liczników nie miało sensu. Nowe tabele opłat wydawane były co tydzień. Następnego dnia postanowiłem zakosztować niebezpieczeństwa i rano udałem się na zakupy; szukałem butów. "Wolna strefa" kojarzyła się z tłumami na Manhattanie w Nowym Jorku. Ulica za ulicą wypełniona była straganami, przy których tłoczyli się ludzie, szarpiąc za opakowania tanich towarów. Nie chciałem w tym uczestniczyć. Nie chciałem tracić czasu na porównywanie i przebieranie. Stwierdziłem, że pocę się tu bardziej niż kiedykolwiek na rzece; wpadłem w popłoch i kupiłem pierwszą parę butów, jaką zobaczyłem. Dopiero kiedy stamtąd uciekłem, przekonałem się, że to wcale nie buty, lecz kapcie, podobne do tych, które mój dziadek nosił po domu. Byłem tak roztargniony, że dałem się wepchnąć do innego straganu, gdzie oferowano niemieckie rakiety do tenisa, chińskie obuwie, francuskie koszule, amerykańskie komputery, japońskie motocykle i włoskie ekspresy do kawy. Sprzedawca próbował namówić mnie na plastikowy kapelusz z wbudowanym radiem, zasilanym bateriami słonecznymi. W pierwszej chwili sądziłem, że to wspaniała rzecz na długie dni w kajaku - mogłaby mi pomóc w nauce portugalskiego - ale jedyna stacja, jaką zdołałem złapać, nadawała tylko piosenki Lionela Richiego. Po wyjściu na ulicę znalazłem się znowu w tłumie, który teraz oglądał telewizję. Na ekranie Mojżesz mówił coś do indiańskiej dziewczyny ubranej w sukienkę z sarniej skóry z frędzlami i perukę z czarnymi długimi włosami. Dziewczyna miała niebieskie oczy. Ktoś z tłumu krzyknął: "To Ronald Reagan", wskazując na Mojżesza, ale mężczyzną na ekranie był Charlton Heston, który grał tu indiańskiego wojownika, a nie Mojżesza. Młodą Indianką w jego ramionach była Donna Reed, popularna filmowa amerykańska gospodyni. Wokół nich szalała bitwa. Indianin o jasnych włosach, pędząc na koniu, przeszył Mojżesza strzałą. Stojący obok mnie mężczyzna wykrzyknął po portugalsku: "Pieprzony Indianin". Ot, życie dżungli. Kupiłem buty, ponieważ proszono mnie, abym wystąpił w radiu. Najpopularniejsza stacja w Manaus mieściła się na ostatnim piętrze najwyższego wieżowca w mieście. Idąc tam, minąłem po drodze sławny budynek opery, wzniesiony w 1896 roku. Stanowi on świadectwo wspaniałej przeszłości miasta. Jego kopuła pokryta jest złotą folią, a fasady wykonano z włoskiego kamienia w renesansowym florenckim stylu. W środku ma pozłacane kolumny, ściany ozdobione freskami, pełne ornamentów balkony, loże obite aksamitem i fotele obłożone pluszem. "Wygląda jak duże włoskie pudełko na sucharki" - określiła go trafnie pisarka Catherine Caufield. Stacja radiowa dla odmiany wyglądała, jakby ją budowano w pośpiechu: gołe ściany, podłogi bez wykładzin, popękane szyby w oknach. Z wysokości dwudziestego piętra Manaus zdawało się zatopione w oparach żółtego dymu i mgły. Technikiem radiowym była bardzo piękna młoda dziewczyna, ubrana od szyi do kostek w obcisły elastyczny trykot, co - zdaje się - było uniwersalnym ubiorem pięknych młodych kobiet w Manaus. Zaprowadziła mnie do studia nadawczego, posłała pocałunek prezenterowi i zamknęła za mną drzwi. Prezenter okazał się człowiekiem w średnim wieku - raczej zaawansowanym - miał wielki brzuch i łysą głowę, za to nosił długie siwe bokobrody. Płyty zgromadzone przed nim były przeważnie amerykańskie (Willie Nelson, Beach Boys, Michael Jackson), lecz na samej górze znajdowała się jedna brazylijska. Kiedy zaczęła się obracać, rozpoznałem melodię "Sunny", przebój popularny w Stanach przed dwudziestu laty. Ta wersja nosiła tytuł "Sonia" i słowa były portugalskie. Prezenter zaczął mi tłumaczyć tekst: Soniu, chciałbym mieć z tobą stosunek analny,@ Soniu, uszczęśliw mnie masturbowaniem,@ Soniu, dotknij językiem mojego odbytu.@ I tak dalej. Podobno "Sonia" była piosenką, o którą najczęściej proszono w Manaus, i to miało być dowodem, że po rządach wojskowych rodzi się "nowa" Brazylia. Rozmawiałem z prezenterem do czasu, aż w studiu pojawiła się inna dziewczyna ubrana w obcisły strój. Pochyliła się nad nim i wsunęła mu język do ucha. Nadszedł czas się pożegnać. Kiedy odchodziłem, piękna pani technik zapytała mnie, kim jestem. Chciałem powiedzieć: "Jestem muzykiem rockowym na trasie koncertowej i kocham cię". Jednak zamiast tego próbowałem nieskładnie po portugalsku wytłumaczyć jej, że płynę kajakiem po Amazonce. Wyglądała na rozczarowaną i niezadowoloną, a ja doznałem nagle bolesnego objawienia. Tygodniami, a nawet miesiącami upajałem się rolą mędrca. Przynosiłem wiadomości o współczesnym świecie prymitywnym ludziom, którzy otwierali szeroko oczy ze zdumienia. Lecz tu, w Manaus, na ostatnim piętrze wieżowca, ubrany byle jak i w tych przeklętych dziadziowych butach zrozumiałem, że moje miejsce jest na rzece, z którą Manaus ma niewiele wspólnego. Właściwa Amazonka zaczyna się w miejscu, gdzie Solim~oes łączy się z Negro, czyli około ośmiu kilometrów poniżej Manaus. Negro jest jej największym dopływem. Niosąc cztery razy tyle wody co Missisipi. Jest szóstą co do wielkości rzeką na świecie. Tam gdzie schodzi się z Solim~oes, woda kipi od lejów i zderzających się fal. Solim~oes jest brązowa od iłów, a Negro - czarna jak smoła. Obie rzeki toczą swe wody obok siebie przez blisko dziesięć kilometrów, zanim zmieszają się i przybiorą jedną barwę. Owo zjawisko, znane jako "spotkanie wód", jest chyba najwspanialszym cudem natury w dorzeczu Amazonki. Niestety ostatnio na lewym brzegu rzeki rząd Brazylii rozpoczął budowę cementowni - to tylko jedna z wielu tego rodzaju inwestycji nad Amazonką. Podobnie jak Solim~oes, płynie ona rozlewiskiem, czyli v~arzeą. Jednak roślinność wzdłuż brzegów Amazonki jest bardziej trawiasta, niższa i rzadsza. W dużym stopniu decydują o tym warunki naturalne, ale też nie można pominąć skutków działalności człowieka. Na dystansie ponad 1600 kilometrów pomiędzy Manaus a ujściem rzeki do oceanu nie istnieje już dziewicza dżungla. Każdy metr roślinności po obu stronach rzeki został wycięty lub wypalony przynajmniej raz. Las, który widzi się obecnie, jest czymś, co botanicy nazywają "zmodyfikowanym" przyrostem. Stanowi on już około dwudziestu pięciu procent całego dorzecza Amazonki; największej dewastacji dokonano w pobliżu rzek. Dewastacja to odpowiednie słowo, ponieważ "zmodyfikowany" las jest siedliskiem tylko części gatunków, jakie znajdowały się w pierwotnej dżungli. Rozmiary tych strat są wstrząsające. Mimo że człowiek zidentyfikował około półtora miliona gatunków roślin i zwierząt żyjących na całej planecie, prawdopodobnie w samym tylko dorzeczu Amazonki jest ich trzy razy tyle - nie odkrytych. Na proces destrukcji składa się wiele czynników, lecz głównym z nich stała się w ostatnich latach hodowla bydła, która osiągnęła status najważniejszej gałęzi rolnictwa w dorzeczu. Przekształcenie tropikalnego lasu w pastwiska okazało się jednak zdradliwą i zgubną praktyką. Urodzajność lasu zależy od jego poszycia i użyźniających je powodzi, a nie od gleby, która sama w sobie jest uboga. Kiedy gleba zostaje pozbawiona roślinności, w szybkim tempie ulega erozji. Wszystkie gospodarstwa hodowlane założone w dorzeczu Amazonki przed 1978 rokiem zostały opuszczone w ciągu kolejnych pięciu lat. We wschodniej części stanu Par~a, który zaczyna się w odległości około pięciuset kilometrów za Manaus, tysiące hektarów ziemi - która była kiedyś pokryta bujnym lasem tropikalnym - zamieniło się teraz w pustynię, nie nadającą się do zamieszkania. Trudno określić, jaki obszar amazońskiego lasu został już zniszczony, lecz uważa się, że w ciągu tylko ostatnich dwudziestu lat zniknęło go piętnaście do dwudziestu procent, z szybkością rosnącą wykładniczo. Urodzony w Usa ekolog Philip Fearnside - który z bazy w pobliżu Manaus badał dorzecze Amazonki od wczesnych lat siedemdziesiątych - przepowiedział, że jeśli tempo destrukcji nie ulegnie zahamowaniu, las tropikalny przestanie istnieć z końcem dwudziestego wieku. W drodze z Manaus doświadczyliśmy czegoś, co zakrawa na ironię. W samym środku Amazonki, w której dorzeczu - jak się ocenia - żyje około pięciu tysięcy gatunków ryb (w całej Ameryce Północnej jest ich mniej niż dwieście), często trudno było kupić rybę nadającą się do jedzenia. Za to wołowina była wszędzie. Może się to wydawać błogosławieństwem dla mocno wyeksploatowanych miejscowych łowisk, ale jest i druga strona medalu. Weźmy jako przykład tylko jeden gatunek ryby - tambaqui, która ze względu na słodkie mięso stanowiła prawie połowę ryb sprzedawanych w Manaus i jego okolicy w latach siedemdziesiątych. Ryba ta, podobnie jak większość gatunków łowionych tu w celach handlowych, nie żywi się owadami i robactwem, lecz owocami i nasionami samego lasu. Według biologa terenów Amazonki, Michaela Gouldinga, głównym źródłem pożywienia tambaqui jest drzewo kauczukowe Spruce'a. Jego nasiona mają otoczki przypominające kapsułki i dojrzewają na początku pory deszczowej. Parę tygodni później w upalne dni kapsułki zaczynają pękać, rozsiewając nasiona na odległość dwudziestu metrów. Wpadają one do rzeki zalewającej dżunglę i są zjadane przez żarłoczne tambaĂqui. Trwa to przez dwa do trzech miesięcy. W tym czasie w żołądku szesnastokilogramowego okazu tej ryby można znaleźć do siedemdziesięciu dekagramów nasion. Jednak w miarę znikania lasu tropikalnego zamienionego na pastwiska (które z kolei są porzucane, gdy wyschną do szczętu w ciągu kilku krótkich lat) znika też drzewo kauczukowe. Jeśli ginie drzewo kauczukowe, ginie również tambaqui. Nie jest wcale przesadą stwierdzenie, że w rejonie Amazonki na talerzu z wołowiną widzi się martwą rybę. Niestety maleją szanse na odrodzenie się samego lasu; nad Amazonką nasiona roślin przenoszone są głównie przez ryby, a nie przez ptaki. W dniu, w którym opuściliśmy Manaus, problem wycinania amazońskiej dżungli istniał dla mnie raczej w teorii niż w praktyce. Las wyglądał inaczej niż dotychczas - było go mniej i rósł niżej - lecz wkrótce zniknął nam z oczu wraz z lądem. Z trudem bowiem mogłem teraz dojrzeć brzegi. W miejscu, w którym przekroczyliśmy "spotkanie wód" i skręciliśmy na wschód, rzeka ma osiem kilometrów szerokości; kajaki mocno kołysały się na wzburzonej wodzie i spływ przypominał jazdę na tarze do prania, a fale sięgały mi na wysokość głowy i najczęściej pogrążony byłem w ich dolinach. Nagle złapały mnie dreszcze i wymioty. Przypomniałem sobie mapę dorzecza Amazonki, którą widziałem w gabinecie lekarskim w Manaus. Kolorowymi pluskiewkami zaznaczono na niej ogniska chorób, których dziesiątki skupione były wzdłuż samej rzeki. Wymiotując do wody, wyobrażałem sobie pluskiewki w postaci stoperów w automacie do gry, a nas obu - mnie i Chmielińskiego - obijających się pomiędzy nimi jak kulki. Choroby zapewne zawsze bardzo łatwo szerzyły się w dorzeczu Amazonki, lecz od wycięcia lasu proces ten się jeszcze nasilił. Olbrzymia ilość owadów, które kiedyś żyły tylko w lesie, ma teraz bliższy kontakt z człowiekiem, a stojąca woda, zatrzymana przez nowe zapory, zapewnia znacznie korzystniejsze warunki ich wylęgania. Malaria stała się epidemią. Kolejną najbardziej rozpowszechnioną chorobą jest leiszmanioza, która podobnie jak trąd powoduje oszpecenia - jej ofiary tracą nosy i uszy - lub prowadzi do śmierci. Może być utrzymywana pod kontrolą za pomocą antybiotyków, lecz nie ma na nią skutecznego lekarstwa. W 1982 roku w Brazylii zanotowano pierwszy przypadek gorączki tropikalnej (dungi); od tego czasu wirus przedostał się do ośrodków miejskich, podobnie jak żółta febra, której kiedyś można było się nabawić tylko w głębi dżungli. Przed rokiem nastąpił gwałtowny wybuch tej choroby w miasteczku Tef~e. W latach 1980-1984 ponad ćwierć miliona ludzi zaraziło się gorączką Oropouche'a, o której w gruncie rzeczy nikt nie słyszał aż do 1980 roku. Inna choroba, zwana gorączką Mayara - odkryta dopiero w ostatnim czasie - zebrała ogromne żniwo wśród ludności indiańskiej, powodując śmierć sześćdziesięciu procent tych, którzy się nią zarazili. W ostatnich dziesięciu latach nastąpił ogromny wzrost zachorowań na zakaźne zapalenie wątroby; jedna z jego form prowadzi często do marskości wątroby wśród dzieci i młodzieży. Gzy składają larwy w skórze człowieka i po kilku miesiącach wylęgają się z nich poczwarki o długości dwóch i pół centymetra. Komary przenoszą pasożyty, które przedostają się do oczu, powodując ślepotę. Choroba Chagasa, roznoszona przez chrząszcze, powoduje zanik organów wewnętrznych ofiary, lecz tak wolny, że można żyć przez dwadzieścia lat, nie wiedząc o niej; potem nagle następuje śmierć. Na pytanie o zwykłe glisty jelitowe lekarz w Manaus powiedział nam: "Nawet się nie starajcie ich uniknąć. Nie jesteście w stanie. Są wszędzie". Nazajutrz już po zapadnięciu ciemności przybyliśmy do Itacoatiary. Była to smutna wioska, w której chałupy skupiły się wokół prasy do juty. Przysnąłem w kajaku, a Chmieliński przekonywał w tym czasie łysego zezowatego człowieka o czarnej jak smoła skórze, aby pozwolił nam spać na swojej drewnianej łodzi rybackiej; około stu podobnych do niej stłoczonych było wokół przystani. Kiedy mu się to udało, rozbił namioty, a mężczyzna pospieszył do wioski i przyniósł patelnię smażonych jaj, cebulę i chleb. Obaj z Chmielińskim niepokoili się o mnie i nakłaniali mnie do jedzenia. Mój żołądek jednak nie był w stanie niczego przyjąć. Zasnąłem przy kuchennym stole na łodzi. Rankiem Chmieliński spakował mój kajak i aby nie tracić czasu, zepchnął mnie na rzekę, a sam udał się do wioski, żeby zrobić zakupy. Dopłynąłem do jednej z trawiastych wysp, które unosząc się na wodzie, zapełniają rzekę poniżej Manaus; miałem nadzieję, że pociągnie mnie ona za sobą szybciej, niż sam byłem w stanie dryfować pod wiatr. Przyczepiwszy się do niej, oparłem nogi na pokładzie i spojrzałem w kierunku Itacoatiary. Zobaczyłem rytmicznie błyskające wiosło Chmielińskiego. Białe plamy piór podnosiły się i opadały szybko - spieszył się, aby mnie dogonić. Po chwili znalazł się w zasięgu głosu, czterdzieści metrów ode mnie po lewej stronie, lecz ciągle mnie nie widział. Chciałem krzyknąć, ale w tym momencie zwymiotowałem. Przez trzy do czterech minut szarpały mną torsje nie do opanowania. W tym czasie Chmieliński przemknął obok mnie i kiedy odzyskałem głos, był już prawie niewidoczny. O tym, by go dogonić, nie było nawet sensu myśleć. W tym momencie zauważyłem rybacką łódź. Odłączyłem się od mojej wyspy i próbowałem przywołać właściciela łodzi, ale spojrzał tylko na mnie i odpłynął, dodając gazu. - Zatrzymaj się, ty cholerny draniu! - wykrzyknąłem, lecz nie dało to żadnego efektu, a tylko gardło zaczęło mnie palić jeszcze bardziej. Patrzyłem bezsilnie na malejące wiosło Chmielińskiego. Nie wiedziałem, co robić. Zrozpaczony spróbowałem telepatii. Ułożyłem w myśli jedno zdanie i skupiłem na nim całą uwagę: "Piotrze, słuchaj mnie - to ja, Joe; jeśli nie widzisz mnie z przodu, to znaczy, że jestem za tobą. Piotrze, słuchaj mnie - to ja, Joe; jeśli nie widzisz mnie z przodu, to znaczy, że jestem za tobą. Piotrze słuchaj mnie - to ja; Joe; jeśli nie widzisz mnie z przodu, to znaczy, że jestem"... Po dwóch albo trzech minutach tego eksperymentu zobaczyłem, że biało błyskające wiosło zwolniło, a potem znieruchomiało. "Piotrze, słuchaj mnie - to ja, Joe; jeśli nie widzisz mnie z przodu, to znaczy, że jestem za tobą"... Potem pojawiła się żółta linia poniżej miejsca, w którym ostatni raz widziałem wiosło. Kajak ustawił się do mnie bokiem; linia zniknęła - zawrócił w moją stronę. Wiosło znowu się poruszyło. Wkrótce pióra zaczęły rosnąć. Następne dwa dni trwała huśtawka: dreszcze, poty i bóle głowy do zaćmienia. Chmieliński płynął obok i cały czas do mnie mówił. Słyszałem jego głos, ale niewiele słów docierało do mojej świadomości. Wiem, że mnie pytał, czy chcę się zatrzymać, i wiem, że mu odpowiedziałem, że nie chcę. Miałem już obsesję dopłynięcia do Atlantyku. W pewnym sensie gorączka pomogła mi - byłem zbyt chory, aby myśleć. Codziennie, przez cały boży dzień, albo słońce oświetlało rzekę, wypalało nam oczy i przypalało skórę, albo na zmianę zimne przetaczające się burze przesłaniały je, odcinając zupełnie światło. Rzeka_morze wyprostowała swój bieg i pędziła teraz na wschód, nie zatrzymywana przez żadne wyspy ani zakręty, jakby w pasji dosięgnięcia Atlantyku chciała zmieść ostatnie przeszkody na swojej drodze. Na otwartej przestrzeni wiatr hulał po niej i burzył ją, tworząc bezładne fale. Wokół nie było żadnego miejsca, aby się schronić. Nasz świat składał się teraz tylko z wody, nieba i cienkiego paska zieleni, który je łączył ze sobą. Trzeciego dnia po południu przyglądałem się, jak fale rzucały bezradnym statkiem pasażerskim o rozmiarach oceanicznego liniowca. W tym miejscu roiło się już od takich kolosów i każdy z nich bardzo chciał nas zatopić. Niektóre skręcały ostro w naszym kierunku, powodując półtorametrowe fale, a pasażerowie wychylali się przez nadburcie i krzyczeli do nas. Kiedy statki przepływały obok, a my rozpaczliwie ześlizgiwaliśmy się po falach, jak z wizji Blake'a»* wyłaniały się nazwy w języku portugalskim: "Pod Bożą Ochroną", "Ufność w Bogu", "Statek Aniołów". Godzinami wydawało się, że wiatr nigdy nie ustanie, albo odwrotnie, że słońce nigdy nie zajdzie. Rytmiczne ruchy wiosłem hipnotyzowały mnie. Raz obudził mnie ostry ból za uchem; walnąłem ręką i okazało się, że zabiłem pszczołę. Ucho piekło jak wszyscy diabli, ale odczułem też ulgę, bo zaatakował mnie tylko pojedynczy okaz. Pszczoły jadowite zwykle latają rojami. Późnym popołudniem ocknąłem się i stwierdziłem ze zdumieniem, że jestem zajęty rozmową z Chmielińskim; ja gadałem i on gadał. Kilka minut zajęło mi uzmysłowienie sobie, gdzie jestem; tak bardzo wsłuchany byłem w odgłosy uderzeń wiosła o wodę, że miałem wrażenie, jakby to ktoś zupełnie inny je powodował. Kolejny raz zostałem zmuszony do stawienia czoła brązowej rzece nie mającej końca. Dojrzałem na brzegu jakąś chałupę. Kiedy tam płynęliśmy godzinami, wydawało mi się, że nigdy do niej nie dotrzemy. Słońce już zaszło, kiedy zatrzymaliśmy się w Urucuritubie. Kropka na mapie zapowiadała miasteczko; w rzeczywistości Urucurituba to nędzna dziura, która zasłużyła na swoją kropkę tylko tym, że na przestrzeni wielu kilometrów nie było innych kandydatów. U błotnistego brzegu zgromadził się tłum obdartych ludzi - starsi przygarbieni mężczyźni, trzech młodych gniewnych w wysokich skórzanych butach ze szpicami, tuzin dzieci o wzdętych brzuchach. Chmieliński wspiął się na skarpę i poszedł szukać miejsca na nocleg. Kiedy przepychał się przez tłum, nikt się nie odezwał, lecz gdy zniknął, trzech łobuzów zsunęło się z wysokiego brzegu i stanęło nade mną. Jeden z nich przejechał papierosem po powierzchni kajaka. Pozostałych dwóch roześmiało się. Nie wiedziałem, co robić. Było ciemno, zimno i zaczął padać ulewny deszcz. Wreszcie podałem wiosło temu palącemu papierosa i zapytałem: - Chcesz spróbować? Poruszył nogą w błocie. Ludzie na brzegu patrzyli, czekając, co zrobi. Wtedy ktoś z góry huknął tubalnym głosem: - Przynieście te łódki tutaj! Głos należał do wysokiego barczystego mężczyzny o gęstych siwych włosach ostrzyżonych krótko i zaczesanych do góry. Łobuzy nie zastanawiały się ani przez chwilę. Wciągnęły kajaki śliskim brzegiem, a potem jedyną błotnistą uliczką do betonowej rudery, która kiedyś musiała być domem. Rudera stanowiła własność siwowłosego mężczyzny. Patrząc, jak się rozpakowywaliśmy, powiedział, że dobrze, iż mamy własną żywność, bo w wiosce brakuje jedzenia; potem powrócił do baru. Chmury rozwiały się i księżyc oświetlił tę prawdziwie nędzną wioskę, nawet jak na amazońskie warunki. Nie było tu samochodów ani prasy do juty lub do trzciny cukrowej, ani przystani. Czółna i łodzie po prostu przywiązywano do brzegu i sztorm rozbijał je w drzazgi. Deszcz ciągle padał, lecz dzieci z wielkimi brzuchami stały na zewnątrz rudery, zaglądając do nas przez szpary. O świcie, zanim ktokolwiek się obudził, przemknęliśmy ulicą i spuściliśmy kajaki na wodę. Ciągle ta sama melodia wioseł: plum... plum... plum. Nazajutrz wciąż widziałem świat jak przez mgłę. Zapomniałem, że jestem na Amazonce. Pogrążyłem się w urojeniach. Kiedy znowu ocknąłem się późnym popołudniem, Chmieliński powiedział, że w stosunku do planu jesteśmy o około 150 kilometrów do tyłu. Wobec tego wiosłowaliśmy dalej nocą w świetle przybierającego księżyca, z nadzieją, że rzeka będzie płynąć szybciej i zaniesie nas do Parintins, odległego o jakieś 500 kilometrów od Manaus. Mieliśmy się tam spotkać z Durrant i Bzdakiem. Zamiast tego zgubiliśmy się pośród bagien i zostaliśmy wyrzuceni na czystą plażę, bez komarów, za to pełną cicho kumkających żab. Rozpakowaliśmy i wyczyściliśmy kajaki, Piotr zaparzył herbatę. Usiadłem pod pniem i próbowałem coś pisać. - Joe, o czym myślałeś dzisiaj? - zapytał, podając mi kubek. - Nie wiem - odrzekłem. - Nic nie pamiętam. Rzeczywiście nie mogłem sobie niczego przypomnieć z całego dnia. Mój notatnik był pusty. Chmieliński wziął się do gotowania obiadu. Odłożyłem notes i przyniosłem wiaderko wody, po czym zacząłem słuchać kumkania żab. - Myślałem o samochodach - powiedziałem wreszcie. - O samochodach i motocyklach. Zamieszał w garnku. Mieliśmy właśnie zjeść ostatnie opakowanie "plastikowego jedzenia", jakie transportowaliśmy ze sobą aż z Arequipy. Nałożył do dwóch małych misek kurczaka w sosie myśliwskim. - A o czym ty myślałeś, Piotrze? - O tej wielkiej dziurze na Apurimacu. O tej, z której Zbyszek wyciągnął Jacka. Pamiętasz to? Miałem wrażenie, że to było bardzo dawno, jakby na zupełnie innej rzece. Jakże długą drogę przebyliśmy od tamtej pory. Przepłynęliśmy dolny Apurimac, Ene, Tambo, Ukajali, Mara~n~on, Solim~oes. Prawie 5000 kilometrów rzeki. Mimo że pokonałem każdy jej metr, nie wydawało mi się to całkiem realne. A jednocześnie - choć minęły trzy miesiące, odkąd zostawiliśmy za sobą Otchłań Acobamba - wracało to do mnie ciągle w koszmarnych snach. Zielony potwór ogarniał mnie, zrzucał na łeb na szyję i nie chciał uwolnić. Osobliwe, że ani nie byłem mokry, ani nie mogłem uciec. To znaczy, do czasu aż się budziłem zlany zimnym potem, co nieczęsto zdarza się w tropiku. - Mieliśmy szczęście, że wydostaliśmy się z tamtego miejsca - stwierdził Chmieliński. - Myślę, że to, iż jesteśmy tutaj, to też jest szczęście. - Chyba masz rację - powiedziałem, ale sam nie odczuwałem tego w ten sposób. Kiedy następnego dnia po południu dopływaliśmy do Parintins, brzegi Amazonki zbliżyły się do siebie i skrępowana rzeka buntowała się z taką siłą, że urwała mi ster. Łódka dokazywała teraz, brykając jak spłoszony koń. Wcale mnie nie zdziwiło, że Parintins miało falochron, osłoniętą przystań i betonową rampę, która wyglądała jak zwodzony most pod bramami zamku. Pomimo tak odstraszającego pierwszego wrażenia miasto okazało się we wdzięczny sposób skromne, z atmosferą harmonii, jakiej nabywa się z wiekiem. Ogromny kościół z czerwonej cegły, zbudowany tu w osiemnastym wieku, jest najstarszy w stanie Amazonia. Równolegle do rzeki biegnie wysadzana drzewami promenada, a rynek otoczony jest rozłożystymi palmami. Na pobliskiej ulicy naliczyłem siedem mułów (z których trzy ciągnęły wozy), dziewięć rozklekotanych trzybiegowych rowerów, cztery volkswageny "garbusy" i jednego zakurzonego czterodrzwiowego mercedesa benza. To w zarysie wydaje się dobrze charakteryzować nie tylko Parintins, lecz i samą Amazonkę. W jedynym hotelu w mieście było chłodno; wybudowano go z pustaków i otoczono ogrodem. Czekali tam na nas Bzdak i Durrant, a wraz z nimi nowy członek naszego zespołu - Jacek Bogucki. Bogucki opuścił Polskę w 1979 roku wraz z Chmielińskim i Bzdakiem. Mieszkał teraz w Casper w stanie Wyoming ze swoją żoną Peruwianką. Przywiózł nam polską kiełbasę, czekoladę i kamerę filmową, a za to, co mu zostało z pożyczki bankowej, kupił bilet na samolot. Przywiózł też pieniądze, które zebrano, abyśmy mogli wynająć statek i razem dotrzeć do oceanu. W porcie stały setki statków handlowych; wszystkie - z wyjątkiem jednego - wykonane z drewna. Zanim tam dotarliśmy, Durrant, Bzdak i Bogucki wynajęli osiemnastometrowego "Roberta II". Jego kapitanem był wysoki, barczysty, spokojny caboclo o imieniu Deomedio. Miał sześćdziesiąt lat i mógł uchodzić za Indianina, Portugalczyka lub Azjatę, w zależności od natężenia światła. Bzdak natychmiast nazwał go Capitan_Almirante, czyli Kapitanem_Admirałem naszej floty. Do czasu aż uścisnęliśmy sobie dłonie. Kapitan nigdy jeszcze nie spotkał nikogo z Ameryki Północnej. Podróż z Parintins do Bel~em, 2600 kilometrów w obie strony, odbył tylko raz w swoim życiu, w 1951 roku. Funkcję pierwszego i jedynego oficera na jego statku pełnił Afrain, szczupły wstydliwy piętnastoletni chłopak. Afrain był najmłodszym z dwadzieściorga jeden wnucząt Kapitana i jeszcze nigdy nie wypuścił się dalej niż piętnaście kilometrów poza Parintins. Chcieliśmy opuścić port jeszcze tego samego dnia, lecz Kapitan podejrzewał, że ma przeciek na statku. Wyciągnął łódź na brzeg i spędził cały dzień na reperacji; okazało się, że dziura była dokładnie pod sterem. Kiedy Kapitan zajmował się naprawą, Chmieliński dyskutował z nim o rejsie do Bel~em. Kapitan powiedział, że zna rzekę tylko do Santar~em, a potem będzie musiał polegać już tylko na swoim nosie i oczach. Chmieliński wręczył mu mapę nawigacyjną, którą kupił w Manaus, mówiąc: - To ci pomoże. Kapitan pilnie przyglądał się mapie, kiwając głową i chrząkając, po czym zwrócił ją Chmielińskiemu. - Nie mogę tego odczytać - oznajmił. - Dlaczego? - zapytał Chmieliński. - Bo nie umiem czytać - odparł. - Ale to nieważne. Pilot, któremu potrzebna jest taka rzecz, nie ma czego szukać na Amazonce. Wieczorem członkowie "ekspedycji od źródła do ujścia Amazonki" byli honorowymi gośćmi na zabawie tanecznej z okazji zaczynającego się karnawału. Odbywała się ona w "Klubie Knappa", który miał patio i bar z widokiem na rzekę. Kwartet (saksofon, conga,»* bębny i bas) specjalizował się w muzyce forro. W Parintins tańczy się, trzymając sztywno tułów i dziko kręcąc biodrami, a partnerzy są tak mocno zwarci, jakby byli "związani w pachwinach", jak to określiła Durrant. Każdą następną melodię tańczono w coraz szybszym, bardziej szalonym tempie i trwało to nawet do godziny. Ku radości tłumu Durrant okazała się najlepszą "forroistką" spośród nas. Bzdak nadrabiał entuzjazmem brak gracji, a wytworny Chmieliński był ulubieńcom kobiet z Parintins; wychowany jednak na walcach i menuetach, uważał forro za taniec zbyt frywolny. - Co oni wyprawiają? - pytał mnie w czasie przerwy, kręcąc biodrami. Ze swej strony robiłem, co mogłem. Gorączka już przeszła i byłem teraz gotowy na wszystko. Śniada hoża Isabella - o głowę wyższa ode mnie - chciała, abym jej udzielił lekcji angielskiego w zamian za lekcje tańca. Miała nadzieję przenieść się do Manaus. Chciała zostać przewodniczką amerykańskich turystów: "Ci, którzy znają hiszpański, dostają więcej ludzi, ale ci, którzy znają angielski, dostają więcej pieniędzy!". Kilka pierwszych tańców wyszło nam sprawnie, ale podczas jednego szczególnie długiego kawałka stwierdziłem, że duszę się na sporym dekolcie Isabelli. Odciągnęło to moją uwagę od delikatnego złączenia naszych bioder, co - ze względu na ogromną szybkość, z jaką tańczy się forro - stało się u mnie przyczyną nagłego silnego bólu. Powoli odprowadziłem Isabellę do stolika i zamówiliśmy po piwie. Uśmiechnęła się i powiedziała kilka słów łamaną angielszczyzną: "Ludzie w Amazonii jedzą przeważnie ryby i maniok. W styczniu rzeka wylewa i zatapia wyspę. Podoba mi się ford escort z ręczną skrzynią biegów". Przeprosiłem ją i poszedłem w kierunku rzeki. Znalazłem Chmielińskiego, który siedział na ławce, przyglądając się wodzie. Po raz szósty w czasie naszej podróży księżyc dochodził pełni. Zaznaczał na rzece złocistą falującą smugę, która roztapiała się w ciemności. Nawet w świetle księżyca nie było widać przeciwległego brzegu. W złocistej czerni Amazonka była równie piękna, jak potężna, lecz Chmieliński wydawał się smutny, co nie zdarzało się często. Zapytałem, czy wszystko w porządku. - To miłe miasteczko - odrzekł - ale nie czuję się tu dobrze. - Dlaczego? - Tylko jeden dzień spędzony poza rzeką i już robię się jakiś nieswój. Tam jest mój dom - wskazał na rzekę. - Wydaje mi się, że już poznałem Amazonkę, i chcę być blisko niej. Ku własnemu zdumieniu stwierdziłem, że ze mną dzieje się to samo. Nazajutrz Kapitan za wszystkie pieniądze, które mu daliśmy jako pierwszą ratę, kupił nowy lśniący laminatem stół do kuchni. Kiedy nowy mebel znalazł się na miejscu, obaj z Chmielińskim wyruszyliśmy kajakami w drogę, a Durrant i towarzyszący jej Polacy weszli na statek. Afrain odwiązał cumy i Capitan_Almirante wyprowadził naszą flotyllę z przystani. Zbadał, z której strony wieje wiatr, i wziął kurs na Atlantyk, ciągle jeszcze odległy o 1300 kilometrów na wschód. "Roberto II" trzymał się blisko prawego brzegu, a my popłynęliśmy na środek Amazonki, gdzie prąd był najszybszy. Mimo bezchmurnego nieba musiałem wytężać wzrok, aby dojrzeć cienki zielony szlaczek lądu oddalony o trzy kilometry od środka rzeki w obie strony. Potem niebo zaciągnęło się mgłą, która osiadła na rzece, i już zupełnie nie widziałem lądu. Przez cały dzień nie spotkaliśmy nikogo. Dopiero wieczorem "Roberto II", kołysząc się jak na wzburzonym morzu, wbił się nagle w szarą mgłę, która spowijała nas jak kokon. Panującą cały dzień ciszę przerwały ludzkie głosy, a z wysokiego białego kadłuba pomachali do nas przyjaciele. Kiedy statek zrównał się z nami, spadła mi na kolana puszka zimnego piwa. Nagle rozległ się krzyk Afraina - dojrzał on jadowitego węża, zwanego tu surucuc~u, posuwającego się w kierunku mojego kajaka. Afrain zeskoczył na kajak, złapał wiosło, wsunął je pod gada i wciągnął go z wody. Miał około pół metra długości, czyli niewiele jak na groźnicę. Bogucki - zapalony kolekcjoner - opróżnił słój majonezu i nalał do środka cacha~cy, licząc na to, że alkohol zarówno utopi, jak i zakonserwuje węża. Afrain chwycił groźnicę tuż za głową i wrzucił ją do słoja, który Bogucki szybko zakręcił. - To śmieszne - powiedział Kapitan, otrząsając się ze wstrętem. - U nas w Brazylii nie jada się węży z majonezem. Zachód słońca, który nastąpił godzinę później, był jednym z tych widoków na Amazonce, jakie nie zawsze w pełni doceniałem. Kiedy odwróciłem się, aby rzucić okiem na horyzont, zobaczyłem żółtą kulę słońca na równikowym niebie. Była mała i odległa, i wymykała się spod pasma purpurowych chmur. Oświetlała spokojną teraz rzekę, wyglądającą jak smuga srebra; po chwili zaczęła płonąć szkarłatem na tle czarnej burzy na północy i powlekła bagniste rozlewisko ciemną musztardową zielenią. Zerwał się lekki wiatr i zaraz ucichł, lecz zdążył wywołać maleńkie fale, które zmarszczyły srebrną taflę, znacząc ją brązowymi plamkami. Przede mną po stronie południowo_wschodniej wyłonił się żółty okrągły księżyc, który potem, kiedy wspiął się powyżej zalegającego pasma wilgoci, stał się oślepiająco biały. Przy założeniu, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, miała to być nasza ostatnia pełnia na Amazonce. Spodziewaliśmy się dotrzeć do oceanu przed upływem miesiąca. Pierwszy księżyc w pełni na południe od równika, ten który wzeszedł nad zmarzniętą puną tamtej nocy, kiedy schodziliśmy od źródła Amazonki, był - przynajmniej w mojej pamięci - dwa razy większy od tego tu, w tropiku. Ale wtedy byłem samotny i pozbawiony nadziei. Teraz płynąłem przy blasku księżyca zmęczony, ale spokojny i szczęśliwy. Po raz pierwszy w ciągu długich sześciu miesięcy, od czasu kiedy przybyłem do Peru, naprawdę uwierzyłem, że damy radę przepłynąć całą drogę do Atlantyku. "Roberto II" płynął obok mnie; jego potężny diesel szumiał na niskim biegu i był zaledwie dosłyszalny. Na dziobie, rysującym się wyraźnie w srebrzystej poświacie, siedział Bzdak, trzymając w ramionach Durrant. Wynajmując Kapitana i jego statek, w pewnym sensie odarliśmy naszą podróż z przygody - nie pukaliśmy już do drzwi obcych ludzi w poszukiwaniu schronienia na noc. Ale była to niewielka strata w porównaniu z ogromną radością, którą dawało podróżowanie w tak doborowym gronie, jakie stanowili fotograf i lekarz. Kapitan wprowadził nas na lagunę o ciemnej wodzie, która schowana była za wysokim pustym urwiskiem. Otaczał ją gęsty las. Słychać było brzęczenie owadów, odgłosy nocnych ptaków i pluskanie ryb. Zamierzałem przywiązać kajak do drzewa kapokowego i stojąc w kokpicie, nachyliłem się w jego stronę. Usłyszałem trzask i poczułem, jak na prawe ramię spada mi gałąź. Kiedy skończyłem mocowanie kajaka, sięgnąłem lewą ręką, aby ją odciągnąć, i wtedy zobaczyłem parę maleńkich oczu, usiłujących zajrzeć w moje. Wstrząsnąłem się mimo woli i odrzuciłem węża daleko w ciemność nocy. I wtedy wypadłem z kajaka do płytkiej wody, co wystraszyło mnie jeszcze bardziej. Kapitan przyglądał się moim zmaganiom od początku do końca. - Ej! - krzyknął do mnie, kiedy wychodziłem z rzeki. - Chcesz majonezu? Par~a Pięćdziesiąt kilometrów za Parintins zaczyna się stan Par~a. Od tego miejsca Amazonka z każdym dniem stawała się bardziej morzem niż rzeką. Mimo że między Manaus i Bel~em kursowała po niej ogromna liczba frachtowców, rzadko mogliśmy dojrzeć coś więcej niż sylwetkę jednego z nich, zawieszoną na szarym tle rzeki i deszczowego nieba zlanych w jedno. Pojawiły się już mewy - ptaki morza; zauważyłem też dziwną zmianę pływu, dochodzącą do około trzech metrów w ciągu dnia, mimo że ciągle byliśmy mniej więcej 1300 kilometrów od Atlantyku. Dziwne wydawało mi się to, że pływ nie miał kierunku. Rzeka podnosiła się i opadała jak wanna napełniająca się wodą; albo też jak wąż wypełniający i opróżniający powoli swoje pęcherzyki powietrzne. Na dystansie 350 kilometrów z Parintins do Santar~em podróżowaliśmy z "Robertem II" tak jak z "Coronelem Brand~ao" z Coari do Manaus. Wyruszaliśmy przed świtem z termosami kawy przymocowanymi do kajaków i płynęliśmy samotnie przez cały dzień. Tylko w czasie burzy Kapitan przemierzał rzekę wzdłuż i wszerz, aby nas odnaleźć; płynął potem obok, do czasu aż nawałnica przeszła. Było to znacznie bardziej niebezpieczne dla niego niż dla nas. Nasze małe kajaki znosiły dzielnie sztormy, lecz "Roberto II" ze swoją niską stępką zapadał się gwałtownie w fale i kilka razy groziło mu wywrócenie. Wieczorem, po zacumowaniu statku w lagunie lub u brzegu jakiegoś strumyka, myliśmy się i zasiadaliśmy do obiadu. Kapitan przewodził przy nowym lśniącym stole w kuchni, mówiąc wolno, lecz bez przerwy w monotonnym języku portugalskim. Nie przeszkadzało mu, że tylko w połowie rozumieliśmy jego opowieści, gdyż sam zachwycał się nimi nieustannie. Co wieczór powtarzał to samo. Uwielbiał portugalskie dowcipy. "Po skończeniu obiadu caboclo mówi "dziękuję"; kiedy Portugalczyk kończy obiad, mówi "więcej"." Snuł też budzące grozę historie i był tym bardziej zadowolony, im bardziej nie chcieliśmy w nie wierzyć. Powiedział nam na przykład, że przed miesiącem wynurzyła się z rzeki anakonda, która zgniotła statek podobnej wielkości jak "Roberto II". Po obiedzie rozkładaliśmy namioty i hamaki, a Kapitan pociągał wino ze szklanki i rozmawiał z Afrainem, wprowadzając go w arkana żeglugi. Afrain słuchał, kiwał głową i mówił niewiele. Kapitan nigdy nie podnosił na niego głosu. Pewnego dnia, kiedy chłopak klęczał na rufie, szorując stertę wyjątkowo brudnych naczyń, woda zabrała mu dwa przypalone garnki za burtę. Powiedział o tym dziadkowi, a ten nie odezwał się wtedy słowem. Po jakimś czasie jednak, gdy przepływali obok rzędu nędznych chałup stojących na południowym brzegu rzeki, Kapitan zwrócił dziób statku w ich kierunku i wskazując przed siebie, powiedział spokojnie do Afraina: - Pracuj ciężko albo skończysz w takim miejscu jak to. Afrain nie chodził do szkoły. Był jednak bystrym i inteligentnym chłopcem. Rozśmieszyło go, że w moim "Berlitzu" nie było słów "seks", "penis", "pochwa" i "piersi", i nauczył mnie kilku sposobów ich wyrażania. Świetnie wyczuwał nastroje rzeki, ale miał też inny bardzo ważny dla początkującego przewodnika na rzece talent: potrafił zreperować absolutnie wszystko na statku, mając do dyspozycji niewiele ponad własną ślinę, pot i nędzny zestaw narzędzi; w jego przypadku były to dwa śrubokręty i jeden płaski klucz. Na szesnaste urodziny Durrant podarowała mu rzecz na wagę złota - swój nóż szwajcarski. Afrain naostrzył go i naoliwił, po czym przywiązał do niego sznurek i zawiesił sobie na szyi. Przez resztę podróży nie rozstawał się z nim. Patrząc z zazdrością na prezent, Kapitan powiedział: - Za cztery dni są moje urodziny. Bzdak odrzekł: - Udowodnij to. Bogucki dał mu jednak swoje zapasowe okulary przeciwsłoneczne, a ja podarowałem moją baseballową czapkę z emblematem zespołu San Francisco Giants. To, że przebyła ona ze mną całą drogę od źródła Amazonki, znaczyło dla Kapitana tyle samo, co cały baseball, czyli absolutnie nic. Czapka i okulary dawały mu jednak jakąś szczególną władzę w stosunkach z miejscowymi ludźmi na rzece i nosił je bez przerwy, kiedy tylko słońce było na niebie. W zamian Kapitan chciał dać Bzdakowi swój zegarek. Jednak do tego czasu wiedzieliśmy już o nim wszystko. - Która godzina, Capitan_almirante? - pytał go Bzdak każdego wieczoru w czasie obiadu. Kapitan z namaszczeniem spoglądał na wielką srebrzystą tarczę na ręce i czekał na ciszę, zanim zakomunikował, co tam odkrył. Jego raporty, chociaż zgodne z tym, co pokazywały wskazówki zegarka, przeważnie różniły się od aktualnego czasu o więcej niż dwie godziny. Kiedy Bzdak wytykał mu to, a nigdy nie omieszkał tego zrobić, Kapitan wzruszał tylko ramionami i mówił: - Portugalskie zegarki... Następnie ostrożnie nakręcał go, jakby potwierdzając, że w tej części świata nasze pojmowanie czasu i tak nie ma sensu. Czwartego dnia po opuszczeniu Parintins Chmieliński obudził mnie przed świtem. Usłyszałem deszcz bębniący o dach statku; była to taka rzęsista ulewa, która zacina w oczy i powoduje tworzenie się olbrzymich fal na rzece. Na dodatek poprzedniego dnia po południu coś mi strzeliło w plecach. Kiedy przekręciłem się teraz, aby wziąć kubek kawy, z lewej strony przeszył mnie ostry ból. Nie chciało mi się nawet wchodzić do kajaka. Ociągając się, powiedziałem: - Jakiż to dzień nam dziś wstaje? - Piękny dzień - odrzekł Chmieliński. - To jest polskie pieprzenie. - Więc od tego dziś zaczynasz, od znieważania mojej narodowości. Wskoczył natychmiast do kajaka i odpłynął beze mnie. Udałem się za nim w największym pośpiechu, ale nie pozwolił mi się dogonić. Nie rozmawialiśmy przez cały dzień. O zachodzie słońca zwolnił i wtedy dopłynąłem do niego. Milczeliśmy przez kilka minut, wreszcie zapytał: - Dlaczego tak powiedziałeś? - Jak powiedziałem? - poranny incydent uleciał mi z pamięci. - "Polskie pieprzenie" - powtórzył, doskonale naśladując mój mędrkowaty ton. - Przepraszam cię. Myślałem, że żartowałeś sobie ze mnie, mówiąc o pięknym dniu. Przecież lało. - Nie żartowałem. Przez cały dzień byłem wściekły. Może jestem przewrażliwiony. Ale taki już jestem. Przeprosiłem go ponownie i przyrzekłem, że będę uważniej dobierał słowa. Czułem się okropnie z powodu gafy, jaką popełniłem, ale zaniepokoiła mnie też jego reakcja. Nie zawsze i nie we wszystkim zgadzaliśmy się z Chmielińskim, lecz większość naszych sporów dotyczyła strategii - jak daleko powinniśmy się starać dopłynąć w danym dniu albo ile żywności zabrać ze sobą. Nigdy nie wchodziły w grę sprawy osobiste. Chociaż spędziliśmy razem długie miesiące, tak naprawdę nigdy o nic się nie kłóciliśmy. Zazwyczaj polegałem po prostu na jego opinii. Jego reakcja, moim zdaniem, świadczyła o istnieniu znacznie głębszego problemu. Przez sześć miesięcy on, Bzdak, Durrant i ja podróżowaliśmy razem i mimo że mieliśmy jeszcze przynajmniej trzy tygodnie drogi do Atlantyku, wszyscy żyliśmy w napięciu, w oczekiwaniu wstrząsu psychicznego, jaki z całą pewnością wywoła u nas osiągnięcie celu. Rzeka co dzień wymagała od nas tak wiele, że zupełnie nie byliśmy już w stanie wyobrazić sobie, jak wygląda świat poza nią. Najsilniej odczuwał to Chmieliński. To on był najbardziej obciążony - nie tylko rolą szefa ekspedycji, ale i jej rzecznika. Ten swój szczególny talent ujawnił dobitnie podczas pobytu w Manaus. Wkroczyliśmy do miasta bez grosza przy duszy, oblepieni błotem, z jedną parą butów na nas czworo. W ciągu kilku dni w kraju, którego językiem władał z trudem, Chmieliński zorganizował burzliwą kampanię, grając kolejno na ambicjach i uczuciach pracowników ministerstwa turystyki, jej stanowego wydziału, lokalnych środków przekazu i miejscowych władz. Opuściliśmy Manaus nie tylko jako honorowi goście miasta, lecz mając też zapewnione bezpłatne hotele i posiłki w Santar~em, Bel~em i Rio de Janeiro oraz bezpłatny powrót do domu. W naszej sytuacji finansowej, która była ciągle niepewna pomimo pomocy z Casper, miało to ogromne znaczenie. Lecz ten wysiłek wyczerpał Chmielińskiego. Równocześnie robił wszystko, aby zdążyć na spotkanie z żoną. Upłynęło sześć miesięcy, od czasu kiedy rozmawiał z nią przez telefon. Z tego, co wiedział, Joanna miała przybyć do Stanów Zjednoczonych za kilka tygodni. Powinien nie tylko spotkać się z nią, ale też znaleźć sposób utrzymania ich obojga. Joanna miała dyplom magistra farmacji i chemii klinicznej, ale mogło upłynąć co najmniej kilka miesięcy, zanim znalazłaby pracę w Stanach. W miarę jak zbliżaliśmy się do Atlantyku, Chmieliński zwiększał tempo i od nas oczekiwał tego samego. Nie zawsze godziliśmy się na jego propozycje. Teraz, kiedy podróżowaliśmy razem, było znacznie trudniej rozładować napięcia pomiędzy nami. Mnie chyba było najłatwiej. Gdybyśmy obaj z Chmielińskim nie nauczyli się do tego czasu wybaczać sobie wzajemnych uraz, dawno musielibyśmy się rozstać. Dlatego też potraktowaliśmy ten ostatni wybuch jako zwyczajne nieporozumienie. Jednak dla Durrant i Bzdaka życie w obrębie ekspedycji stawało się coraz trudniejsze. Dla nich koniec wyprawy oznaczał niepewność. Po dopłynięciu do oceanu Bzdak nie miał innego wyjścia, jak tylko powrócić do Casper. Miał tam pracę i - podobnie jak Chmieliński - musiał czekać jeszcze rok, by móc ubiegać się o obywatelstwo Stanów Zjednoczonych. Wyjazd z USA na Amazonkę był ryzykowny, lecz przeniesienie się do Londynu byłoby nie mniej zuchwałym krokiem, jak kiedyś opuszczenie Polski. Sytuacja Durrant nie była łatwiejsza. Co za życie mogło ją czekać w Casper. Aby otrzymać w Stanach pozwolenie na wykonywanie zawodu lekarza, musiałaby studiować jeszcze rok. Poza tym Casper, które było miastem nafty, przeżywało kryzys ekonomiczny po spadku światowych cen ropy. Wszystko więc wskazywało na to, że będzie zmuszona powrócić do Londynu. Następnego dnia przekroczyliśmy wyraźną linię na wodzie, prawie tak efektowną jak ta w pobliżu Manaus. Tym razem przezroczyście niebieskie wody rzeki Tapaj~os spotykały się za zamuloną brązową Amazonką. Zaledwie zawinęliśmy do Santar~em i znaleźliśmy się w hotelu, Chmieliński zaczął domagać się od Bzdaka zdjęć, aby je rozprowadzić wśród miejscowych redakcji prasowych. Dał mu też instrukcje co do zakupu map, żywności i innych artykułów. (Kapitan i Afrain nie chcieli opuścić statku i zdecydowali się spać na jego pokładzie). Nie było w tym nic nowego. Zaskoczył nas tylko szorstki ton Chmielińskiego, który ponadto oznajmił Bzdakowi, że chce go wysłać wcześniej do Bel~em, aby poczynił przygotowania na nasze przybycie. (Poprzednio ustalił, że dotrzemy tam wszyscy razem). Bzdak, który był zazwyczaj spokojny, tym razem wybuchnął. Jego gniew zdziwił i oburzył Chmielińskiego. Durrant próbowała uniknąć konfliktu, lecz w końcu też zaatakowała Chmielińskiego, mówiąc, że jego żądza sławy doprowadzi nas do katastrofy. Nie mieszałem się do tego, choć był to nasz najpoważniejszy kryzys od czasu Luisiany. Zajmowałem się notatkami, podczas gdy oni się kłócili. Miałem z tego powodu wyrzuty sumienia, bo dopiero wtedy zacząłem pojmować, czym był dla nich koniec wyprawy. Następnego dnia opuściliśmy Santar~em. Nad głowami mieliśmy upalne błękitne niebo. Znacznie wyprzedzając "Roberta II", udaliśmy się z Chmielińskim na północ wzdłuż brzegu Tapaj~os i wpadliśmy do Amazonki przez encontro das ~aguas,»* biorąc kurs na Bel~em odległe o 800 kilometrów. - To wszystko przez nią - powiedział Chmieliński. - Nie mieliśmy jeszcze takiego problemu na wyprawie. Nigdy kobieta nie stanęła między Zbyszkiem a mną w taki sposób. Próbowałem mu wytłumaczyć, że powodem konfliktu - moim zdaniem - było napięcie, jakie każdy z nas odczuwał. Chmieliński słuchał i nie oponował, lecz tego wieczoru i nazajutrz nie odzywał się ani do Durrant, ani do Bzdaka. Bogucki powiedział mi, że jeszcze nigdy nie widział takich animozji pomiędzy nimi. Bzdak był apatyczny, a Durrant siedziała samotnie przez długie godziny u góry na pokładzie statku. Drugiego dnia wieczorem w Chmielińskim jakby się coś załamało; dostał gorączki, ostrych ataków dreszczy i ciężkich wymiotów. Osłabiły go one do tego stopnia, że nie mógł się wyczołgać z namiotu. Rankiem był blady i półprzytomny. Według wstępnej diagnozy Durrant była to malaria, jednak nie można mieć pewności do czasu, aż pojawią się typowe objawy. Chmieliński chciał płynąć dalej. Spuściliśmy kajaki na wodę i ruszyliśmy. Trzymałem się blisko niego, aby go pilnować. Oczy miał nabiegłe krwią i nie mógł usiedzieć prosto w kajaku, kręcącym się we wszystkie strony. Po dwudziestu minutach przekonałem go, aby powrócił na statek. Kapitan zacumował w lagunie i wsadziliśmy Chmielińskiego do hamaka, w którym szybko zasnął. Obudził się po lunchu i znowu nalegał, żeby płynąć dalej, lecz skończyło się tak jak poprzednio - poszedł spać. Wiedzieliśmy, że jeśli to rzeczywiście malaria albo jakaś inna choroba o tych samych objawach, będziemy musieli wkrótce odstawić go do szpitala. Na powrót do Santar~em było już tego dnia za późno. Ponieważ zmierzch jest ulubioną porą fotografów, zgodziłem się towarzyszyć Bzdakowi w eksploracji laguny kajakiem. Miał nadzieję zrobić zdjęcia roślin w dżungli, ale natrafiliśmy tylko na szuwary, niskie krzaki i gdzieniegdzie drzewo kapokowe. Na drugim końcu laguny po brzuchy w wodzie stało stado bawołów. Za nimi widzieliśmy sześć wychudzonych białych zebu, stłoczonych na niedużym wzniesieniu. Powoli zdychały z głodu, w miarę jak rzeka zatapiała ich pastwisko. Podpłynęliśmy do chałupy o rozmiarach trzy metry na trzy, która stała na cienkich palach na środku laguny. Wysypało się z niej czworo bezzębnych dorosłych i ośmioro wychudzonych dzieci. Ubrani byli w łachmany, a ich twarze wyrażały pustkę. Powiedzieli, że nie mają ani owoców, ani ryb na sprzedaż i że zwierzęta oraz ziemia należą do człowieka, który mieszka w Santar~em. Kiedy wróciliśmy na statek, Chmieliński jeszcze spał, a Kapitan się martwił. Nie znał Amazonki poniżej Santar~em i liczył na to, że Chmieliński pomoże mu rozszyfrować rzekę. W dodatku sam też cierpiał. Poświęciliśmy z Bzdakiem kilka godzin i butelkę wina, zanim przekonaliśmy go, aby pozwolił Durrant się zbadać. Zrozumieliśmy jego powściągliwość, kiedy się wreszcie zgodził: nie chciał, aby kobieta oglądała jego spuchnięte i obolałe jądra. Po zaaplikowaniu Kapitanowi serii antybiotyków Durrant zabrała się do mnie. Miałem coś dziwnego na nogach, na brodzie i z tyłu za prawym uchem. Durrant podejrzewała, że to larwy gzów. Przecięła wrzody i oczyściła je. Po operacji rozłożyłem namiot i poszedłem spać. W środku nocy obudziłem się. Miałem wrażenie, że statek się kołysze, ale w zupełnie inny sposób niż zwykle. Wyszedłem na pokład. Powietrze wypełniało granie świerszczy i zapach piżma. Zobaczyłem cienie, ocierające się o kadłub statku; otaczały nas bawoły. Czułem, że ich kołysanie nie jest przyjazne. Był to obcy, nierówny rytm i każde uderzenie wywoływało niepokój. Dobry nastrój, który miałem pierwszej nocy po opuszczeniu Parintins, został już zmącony kłótnią i chorobą. Teraz w tej smutnej lagunie Atlantyk wydał mi się znowu tak odległy i nierealny, jak pięć miesięcy temu, kiedy znajdowałem się na bezkresnej punie. Świt przyniósł poprawę. Mimo że Chmieliński nie czuł się jeszcze dobrze, był już silniejszy; zanim słońce zdążyło wzejść, zebrał nas wokół stołu w kuchni i rozłożył mapy kupione w Santar~em. Mieliśmy podjąć przełomową decyzję. U ujścia Amazonki znajduje się wyspa Maraj~o o powierzchni większej od terytorium Szwajcarii. Rozdziela ona rzekę w taki sposób, że około siedmiu ósmych masy wód płynie na północ, a jedna ósma opływa wyspę od strony południowej. Zdaniem wielu hydrografów tylko północna odnoga może być uważana za Amazonkę. System wodny płynący na południe nazywa się kanałem Gurup~a. Łączy się on z rzeką Tocantins i wraz z kilkoma jeszcze mniejszymi tworzy Parę. Jednak zdaniem innych hydrografów - szczególnie brazylijskich - to też jest Amazonka. Musieliśmy teraz dokonać wyboru. Amazonka mierzona z uwzględnieniem północnej odnogi jest drugą rzeką na kuli ziemskiej pod względem długości, krótszą od Nilu o 110 kilometrów. Jeśli jednak weźmie się pod uwagę południowe odgałęzienie, jest ona od niego o 80 kilometrów dłuższa. A przy tym, jak podkreślają Brazylijczycy, w obu przypadkach niesie dziesięć razy więcej wody niż Nil. Którą drogę powinniśmy wybrać? Wobec labiryntu kanałów i prądów pływowych w części południowej trasa północna mogła nas doprowadzić do oceanu o dwa tygodnie wcześniej. Roztrząsaliśmy ten problem mniej więcej przez godzinę i w końcu doszliśmy do tego, co - jak podejrzewałem - wiedzieliśmy z góry. Skoro zaczęliśmy od najdalszego źródła rzeki, rzeczą jedynie słuszną było płynąć najdłuższym korytem do jej ujścia. Mimo że zgadzałem się z tą decyzją, nie cieszyła mnie perspektywa spędzenia dodatkowo dwóch lub trzech tygodni na rzece. Mięśnie miałem wyćwiczone, ale bolały mnie stawy. Pomimo zapewnień Durrant, że nie mam żadnego trwałego uszkodzenia, niepokoiło mnie strzykanie w ramionach przy każdym ruchu wiosłem. Martwiła mnie też zatoka Maraj~o. Z niewielkiej ilości informacji, jakie zdołaliśmy wciągnąć od rybaków, wynikało, że możemy się tam spodziewać silnych sztormów, wysokich fal i porywistych wiatrów wiejących od Atlantyku bezpośrednio w szeroki, niczym nie osłonięty rejon ujścia. Następnego dnia, kiedy posuwaliśmy się najpierw na południe, a potem na północny wschód do Gurupy, spotkała nas niespodzianka. Gurup~a była pierwszym z sieci kanałów wijących się przez zupełnie nowy dla nas rodzaj rozlewiska. Zaczynała się tam bowiem v~arzea, której stan w większym stopniu zależy od morskich pływów niż od opadów deszczu. Odmiennie od koryta głównego, które wylewa przez pięć miesięcy w roku, rzeka w rejonie ujścia "wylewa" dwa razy dziennie wraz z przypływem oceanu odległego o 500 kilometrów. Zamiast płynąć łożyskiem, zatapia poszycie lasu, powodując jego bujny rozrost. Roślinność jest tu gęstsza niż gdziekolwiek indziej na przestrzeni 1300 kilometrów poniżej Manaus. Przeważają drzewa palmowe, których w obrębie sieci kanałów rośnie przynajmniej tuzin gatunków. Wyglądają one jak gromady olbrzymich roślin doniczkowych. Od dawna nie słyszane odgłosy - ryki małp i skrzeczenia papug - brzmiały teraz w dżungli jak pozdrowienia starych przyjaciół. Stan zdrowia Chmielińskiego poprawiał się wraz ze zmianą krajobrazu. Na krótko przed wpłynięciem do Gurupy zaczął rozmawiać z Bzdakiem. Wymiana słów nastąpiła po polsku i Bogucki powiedział mi później, że Chmieliński poprosił, aby Bzdak zrobił serię zdjęć. To wystarczyło: Bzdak zabrał się zaraz do pstrykania, rozbijając się po całym statku. W tym czasie Chmieliński popłynął do jakiejś odnogi kanału i wrócił stamtąd z girlandami orchidei, dzbaneczników i irysów, które podarował Durrant wraz z nieśmiałymi przeprosinami. Tego wieczoru kwiaty umieszczone w plastikowym wazonie były wspaniałą ozdobą stołu. Zagłębiając się w wilgotne rozlewisko, minęliśmy kilka małych wiosek zupełnie podobnych do siebie. Wokół niewielkiego tartaku, wyposażonego w silnik spalinowy i piłę taśmową, znajdowało się dziesięć lub dwadzieścia nędznych bud. Ich mieszkańcy zajmowali się obróbką drewna. W wioskach brakowało żywności; czasem tylko udawało się znaleźć farinę, ale przeważnie nie było niczego do jedzenia. Zjedliśmy już naszą ostatnią owsiankę i opróżniliśmy ostatnią zardzewiałą puszkę peruwiańskich sardynek. Trzeciego dnia na kilka kilometrów przed dopłynięciem do Pary spotkaliśmy grupę drewnianych czółen oraz kilka pływających wraków z motorami u ruf; te ostatnie były nie tyle łodziami, co zlepkami butwiejącej sklejki, kawałków blachy, skrawków skóry, tkaniny i sznurka. Na każdym takim wraku jeden człowiek siedział u steru, a drugi wybierał nieustannie wodę. Pomiędzy nimi znajdował się tuzin czarnowłosych zatrwożonych głów albo ładunek drewna palmowego, albo kupa czerwonej gliny. Na tych dziurawych kadłubach wymalowane były ozdobnie nazwy najdumniejsze z dumnych: Królowa Bel~em, Łaska Boża, Księżniczka Morza; słowo "księżniczka" było jedynym, którego nie okopciły spaliny uchodzące z motoru. Czółna miały teraz proste trójkątne żagle, przystosowane do silnych wiatrów w zatoce Maraj~o. Chmieliński zatrzymał jednego z nieustraszonych żeglarzy, aby go zapytać, jak jego łódka utrzymuje się na wodzie przy osławionych wiatrach, nie mając stępki ani miecza. Mężczyzna wzruszył ramionami i odrzekł: - Jeśli czółno się przewróci, to wypadnę z niego, a jak wiatr ustanie, wdrapię się z powrotem. Dla Kapitana były to zupełnie obce rejony i czuł się zbity z tropu nie tylko przypływami i kanałami, lecz też i tym, że Chmieliński zawsze wiedział, kiedy zbliżaliśmy się do jakiegoś miasteczka. Gdy jednak przekonał się, że to, co widział na papierze, odpowiadało temu, co później zobaczył w terenie, podjął energiczne kroki, aby nauczyć się czytania map. Jego niewiedza w tym zakresie była łatwa do wytłumaczenia - dziesięć map zakupionych przez Chmielińskiego w Santar~em kosztowało tyle, ile wynosił miesięczny zarobek Kapitana. Przypiął więc teraz mapy nad kołem sterowym i godzinami wpatrywał się w nie. Pewnego dnia dałem mu mój kompas. Trzymał go w ręce i obracał powoli, ze wzrokiem wbitym w tarczę. Kiedy zakończył doświadczenie, poważnie skinął głową i powiedział: - Działa. Po krótkiej lekcji posługiwania się przyrządem, jakiej mu udzieliłem, umocował go obok map. Nigdy nie widziałem, aby używał kompasu, lecz kilka razy zauważyłem, że przyglądał mu się bacznie, jakby się dziwił, co za niezwykły demon nim kieruje. Mieliśmy nadzieję, że w ciągu trzech dni przepłyniemy sieć kanałów na obszarze rozlewiska, dotrzemy do Pary i dalej do zatoki Maraj~o, a potem przez nią do Bel~em. Niestety nie uwzględniliśmy przypływu, którego prędkość w tym miejscu - o trzysta kilometrów od Atlantyku - dochodziła nawet do czterech węzłów. Przy tym nigdy nie natrafiliśmy na ten sam kierunek nurtu, płynąc z jednego kanału do następnego. Jeśli w pierwszym poruszaliśmy się z prądem, to w drugim pod prąd, a w trzecim woda stała niezmącenie. Mimo że mieliśmy pokonywać osiemdziesiąt kilometrów dziennie, byliśmy zadowoleni, jeśli udało nam się zrobić trzydzieści. Po dziesięciu dniach od opuszczenia Santar~em skończyło się jedzenie, byliśmy w kiepskich nastrojach i znowu wydawało się, że nigdy nie dopłyniemy do oceanu. W największym miasteczku na tym obszarze - Breves - zdołaliśmy znaleźć tylko jednego chudego kurczaka. Jeszcze gorzej nam się wiodło, kiedy opuściliśmy kanały i wpłynęliśmy na Parę, która miała osiem kilometrów szerokości. Pierwszej nocy zatrzymaliśmy się w Curralinho. Stał tam solidny kościół z czerwonej cegły, lecz poza tym było to nędzne miasteczko z dziesiątkami walących się chałup krytych strzechą, smutnym, ale głośnym barem, portem pełnym śmieci i przetwórnią, w której marynowano rdzenie palm. Nie znaleźliśmy tu niczego do jedzenia. Ponieważ był to akurat pierwszy weekend karnawału, wieczorem poszliśmy wszyscy (oprócz Kapitana) do miasta i próbowaliśmy zapomnieć o pustych żołądkach. Na środku równego gliniastego rynku paliły się śmieci. Szczupły mężczyzna bez koszuli walił zawzięcie w bęben. Spodnie miał rozerwane na udzie, a prawą stopę bosą, za to na lewą protezę włożył zupełnie nową pomarańczową skarpetę i jaskrawoniebieską tenisówkę. Był to jedyny but, jaki widziałem, od czasu kiedy wpłynęliśmy na Gurupę. Mężczyznę otaczało kilku innych perkusistów, grających na tamburynach i congach. Ludzie ci ciągle się zmieniali. Ktoś przychodził z bębnem, siadał, grał przez godzinę i odchodził. Dwie zwinne roztańczone dziewczyny w spódnicach rozerwanych do pół uda "ciągle jeszcze miały czym potrząsać w miejscu, w którym nie było już niczego", jak powiedziała Durrant. Głośne bębny i spocone, pełne energii dziewczyny sprawiły, że zapomniałem o głodzie. I przecież o to chodziło - stwierdziłem później, po kilku dniach, kiedy byłem już najedzony. Opuściliśmy Curralinho i płynęliśmy teraz lewą stroną Pary, która biegła na wschód. Pokonawszy przez dwa dni sześćdziesiąt pięć kilometrów, dotarliśmy do miejsca, gdzie od południa dołącza się szeroka Tocantins. Rzeka poszerza się tu gwałtownie do około szesnastu kilometrów i trochę dalej przyjmuje nazwę zatoki Maraj~o. Rozstaliśmy się na krótko z "Robertem II", który nie radził sobie ze wzburzonymi falami zatoki i nagłymi sztormami. Kapitan popłynął z powrotem kanałami wzdłuż prawego brzegu do portu Abaetetuba, schowanego bezpiecznie za osłoną wyspy. Późnym popołudniem, kiedy na wschodzie zawisły sztormowe chmury, obaj z Chmielińskim przepłynęliśmy szybko przez zatokę Maraj~o. Mieliśmy szczęście. Przewalały się po niej wysokie fale, ale nie załamywały się; niebo pociemniało, lecz burza nie nadciągnęła. Kiedy jednak dotarliśmy do Abaetetuby, poczułem, że bolą mnie szczęki; przez cały czas przeprawy przez zatokę zaciskałem zęby ze strachu. Zgodnie z planem spotkaliśmy się w porcie z "Robertem II". Wkrótce po zapadnięciu zmroku z miasteczka zaczęły dobiegać odgłosy bębna. Dla Afraina karnawał był najważniejszym wydarzeniem w roku. Wziął teraz swój gwizdek i pospieszył na rynek, lecz po godzinie wrócił głęboko rozczarowany. Spotkał tam tylko jednego człowieka grającego na bębnie, pijaków leżących na ulicy i kilku zawianych mieszkańców miasteczka, którzy dreptali w kółko. Większość ludzi siedziała w barze i oglądała telewizyjne sprawozdanie z obchodów karnawału w Rio de Janeiro. Na ciemnym niebie widać było tej nocy światła Bel~em. Potem zobaczyłem światełka przelatującego samolotu. W nocy z pokładu statku ukradziono wiatrówkę Durrant, która wisiała na sznurku do suszenia. Była to pierwsza kradzież, jaka przydarzyła nam się w Brazylii. Następnego dnia pokonaliśmy trzydzieści kilometrów prawą stroną zatoki i wpłynęliśmy do kanału o nazwie Furo do Arrozal dokładnie w chwili, kiedy zaczął się sztorm. Kapitan nie chciał ryzykować i zamiast płynąć przez zatokę, udał się w górę rzeki Tocantins, a potem małymi rzekami na wschód, planując spotkać się z nami w Bel~em. Gdybym nie wiedział z mapy, że znajdujemy się o dwadzieścia pięć kilometrów od największego i, jak sądziłem, najbardziej cywilizowanego miasta w rejonie Amazonki, nie mógłbym się tego domyślić, obserwując okolice Furo do Arrozal. Twarze, które wyglądały co jakiś czas zza drzewa palmowego lub mangrowego, wyrażały rozpacz i przerażenie. Przypuszczam, że tak nastrajało życie w tropikalnym lesie na rozlewisku, które było ciemnym, wilgotnym i dusznym miejscem. Światło docierało na dół jedynie przez wąską szczelinę w sklepieniu dżungli, znajdującą się dokładnie nad kanałem, i nawet w środku dnia słońce nie dochodziło bezpośrednio do poszycia lasu. Raz widzieliśmy czterech mężczyzn odcinających kawałki gliny z brzegu odsłoniętego przez odpływ. Zaalarmowani uderzeniem wioseł odwrócili się, aby spojrzeć na nas. Mieli szerokie, muskularne plecy, lecz ich oczy były pozbawione życia. Patrzyli na nas, ale nie odzywali się ani słowem. Skręciliśmy do kanału Furo do Cavado, który był tak wąski, że musieliśmy płynąć jeden za drugim. Chałupy przypominały butwiejącą stertę śmieci. Z rzadka tylko spotykaliśmy przygaszonych ludzi. Nie było słychać śpiewu ptaków ani widać ryb wyskakujących z wody. Od czasu do czasu gromady matowożółtych gadów podobnych do salamander wyskakiwały nagle z cienia jak zjawy, nadymając się i unosząc przez chwilę na powierzchni, po czym znikały pod wodą. Ten piętnastokilometrowy odcinek zrobił na mnie wrażenie najbardziej prymitywnego rejonu na całej trasie naszej podróży. Jedyną rzeczą, która świadczyła, że jesteśmy w dwudziestym wieku, był rdzewiejący żółty volkswagen "garbus", który stał na małym rozwalającym się pomoście. Tyle tylko, że nie miał on ani opon, ani drzwi, ani silnika. Kanał skręcił nagle i zwęził się na długość wiosła. Stał się jeszcze ciemniejszy i bardziej ponury. Opłynęliśmy zakręt i nagle ukazały się przed nami wieżowce Bel~em, stojące po przeciwnej stronie lekko wzburzonego Canal da Das Oncas; były oddalone tylko o trzy kilometry i - o całe wieki. Atlantyk 16 lutego Bel~em znaczy po portugalsku Betlejem. Nie wierząc własnym oczom, docieramy do miejsca, które było naszym celem przez sześć miesięcy. Aby znaleźć się tu, przepłynęliśmy 6400 kilometrów i wykonaliśmy trzy miliony pociągnięć wiosłem. "Dokąd płyniesz?" - setki razy pytali mnie ludzie, którzy nigdy nie zobaczą tego, na co teraz patrzyłem. Moja odpowiedź brzmiała niezmiennie: "Do Bel~em!". Spowszedniało od ciągłego używania, słowa te straciły już swoje znaczenie. W porcie czeka na nas "Roberto II". Kapitan zapełnia właśnie ładownię cebulą (którą sprzeda w drodze powrotnej w spragnionych jarzyn wioskach), a my w tym czasie zabieramy Afraina do miasta. Idziemy z nim na obiad i kupujemy mu wyzywające okulary przeciwsłoneczne. Afrain jest zdumiony wielkością miasta, podobnie jak ja sam. Półtoramilionowa populacja Bel~em prawdopodobnie dziesięć razy przewyższa liczbę ludności zamieszkującej brzegi rzeki na dystansie ponad 3000 kilometrów, czyli stąd do granicy z Peru. (Wyłączając z tego Manaus, które w istocie leży nad rzeką Negro). Po obiedzie wracamy z butelką brazylijskiej namiastki szampana. Pod jego wpływem oraz - co sobie uświadomię dopiero po kilku dniach - z powodu cebuli zmagazynowanej w ładowni w oczach Kapitana pojawiają się łzy. Z początku obawiamy się, że może go czymś obraziliśmy, chociaż zapłaciliśmy mu znacznie więcej, niż było uzgodnione (a on zrobił dla nas znacznie więcej, niż obiecał). Okazuje się jednak, że jest tylko przygnębiony tym, iż nie może nam towarzyszyć do oceanu - ciągle jeszcze odległego o 110 kilometrów trudnej drogi na północ i wschód. Niestety, "Roberto II", tak potężny w maleńkim Parintins, jest karłem nawet przy najmniejszych statkach rybackich w Bel~em; każdy z nich ma wysoki, wyzywający dziób, którym tnie fale. Kończymy szampana i żegnamy się z załogą "Roberta II". Poczciwy statek bierze kurs na zachód i wraca tam, gdzie jest jego miejsce. Odczujemy brak Kapitana i jego wnuka, ale będziemy ich mile wspominać. Idziemy z powrotem do miasta. Bogucki już odleciał samolotem do mroźnej zimy w stanie ŃWyoming i martwiącej się o niego żony. Durrant i Bzdak ulokowali się w pokojach pięciogwiazdkowego hotelu, zarezerwowanych dla nas przez brazylijskie biuro turystyczne Embratur. Ja i Chmieliński mamy jeszcze przed sobą drogę do przebycia. Idę teraz do mojego pokoju, ściskając w ręce butelkę zimnego piwa. Do oczu napływają mi łzy. Swojego stanu nie mogę wytłumaczyć niczym innym, jak tylko tęsknotą za domem wywołaną przez piosenkę Franka Sinatry, którą usłyszałem w hotelowej saunie. Nie cieszy mnie ten ostatni odcinek naszej wyprawy - podróż przez zatokę Maraj~o do Atlantyku. Nie wierzę, że poradzę sobie na otwartym morzu; mój strach rośnie jeszcze bardziej, kiedy patrzę na rozmiary statków w tutejszym porcie. Ale oczywiście nie ma mowy o tym, abym teraz zrezygnował. Jutro popłynę po prostu w ślad za moim przyjacielem Piotrem Chmielińskim, tak jak to robiłem całymi miesiącami. 17 lutego Kiedy tylko zaświtało, schodzimy do portu. Wśród przekrzykiwań rybaków i zapachu świeżej kawy spuszczamy nasze małe plastikowe łódki na spokojną szarą wodę Das Oncas i płyniemy na północ. Bzdak i Durrant towarzyszą nam małą motorówką, która należy do brazylijskiej marynarki wojennej; Bzdak pstryka ostatnie z siedmiu tysięcy przezroczy, jakie zrobił w czasie tej podróży. Odwracam się na dźwięk jego głosu i tracę okulary przeciwsłoneczne, które bezszelestnie wpadają w otchłań wody. Tylko w ciągu ostatniego tygodnia rzeka porwała mi nóż, termos, kapelusz, dwa pióra i moje idiotyczne pantofle, tak jakby chciała mnie oczyścić, wysłać do morza odartego z wszystkiego oprócz myśli, pamięci i więzów przyjaźni. - Kiedy po raz pierwszy udajemy się na rzekę - mówi mi Bzdak - dowiadujemy się, że chce ona okupu. Lepiej, gdy zabiera coś, a nie kogoś. Wkrótce potem połowa naszego zespołu wraca do Bel~em, życząc nam szczęścia i obiecując szampana i muita festa za trzy dni. A my skręcamy na wschód do zatoki Maraj~o. Powierzchnia wody jest gładka, a horyzont czysty. Aby wykorzystać silny prąd odpływu, kierujemy się daleko w zatokę, aż otaczający ląd ginie nam z oczu. W tym miejscu zatoka albo rzeka - właściwie wychodzi na to samo - ma blisko dwadzieścia pięć kilometrów szerokości. W pewnym sensie delta Amazonki przypomina wysokie Andy; jej ogrom pomaga ludziom zbliżyć się do siebie. Jakże często w czasie tej podróży cały mój świat ograniczał się do przyjaciela Polaka, który zatrzymuje się właśnie teraz, aby wypić ze mną kawę, kiedy robię te notatki. Pamiętam, jak w Atalai - kiedy po raz pierwszy wyruszyliśmy w drogę dwoma kajakami - obawiałem się zażyłości, do jakiej rzeka nas zmusi. Trudno jest wyobrazić sobie gorsze stany niż te, w których Chmieliński widział mnie od tamtego czasu; bałem się, byłem chory, doprowadzony do rozpaczy. Mimo to nie zostawił mnie. Mam nadzieję, że byłem dla niego chociaż w połowie tak dobrym kompanem. Wprawdzie nasze dni upływają w milczeniu, ale jest to milczenie braterskie (on jest jednym z dziewięciorga dzieci w rodzinie, ja jednym z sześciorga). Po tym wszystkim, co przeszliśmy, entuzjazm Chmielińskiego nie osłabł. Kiedy znowu ruszamy do przodu, rozpoczyna pełną piersią jedną ze swoich marszowych piosenek. Znam już słowa i śpiewam razem z nim, chociaż nie mam pojęcia, co one oznaczają, i jakoś nie palę się, aby go o to zapytać. Droga jest łatwiejsza, niż przewidywaliśmy. Kołyszemy się na łagodnych falach zatoki i do wieczora przepływamy prawie 65 kilometrów. Moja pewność siebie wzrasta, dając początek ostrożnemu optymizmowi - niedługo opuszczę moją małą łódkę. Na początku sezonu rozgrywek baseballu znajdę się w Kalifornii. Będę spał w tym samym miejscu dłużej niż dwie noce z rzędu. I wezmę w ramiona dziewczynę, którą kocham. Chcemy zatrzymać się na nocleg w małym porcie Vigia. Z wysokiego wału przygląda nam się grupa siwowłosych, bezzębnych drani; mają bicepsy jak komiksowy Popeye. Taksując tę galerię antypatycznych twarzy, z przyjemnością stwierdzam, że nie onieśmielają mnie. Uważam, że jestem tak samo człowiekiem rzeki jak każdy z nich. Na ich oczach stosuję jeden z chwytów Chmielińskiego. Robię pięć mocnych pociągnięć wiosłem i ląduję kajakiem w piasku u samej podstawy wału. Jest to oczywiście popis zarozumialstwa; jeden z tych, które świadczą, że jestem albo brutalnym homem,»* albo skończonym idiotą. W obu przypadkach lepiej ze mną nie zaczynać. Moja pyszałkowatość jest jednak niepotrzebna. Te gałgany są rybakami, ludźmi rzeki. Kiedy Chmieliński wyjaśnił im naszą misję, biorą kajaki na ramiona i maszerują długim szeregiem do jedynego hotelu w Vigii, gdzie jesteśmy podejmowani fasolą, smażoną rybą i zimnym piwem. Po opuszczeniu kajaka ciągle czuję kołysanie rzeki. Kiedy zasypiam na chłodnym patio obok kuchni, moje ciało porusza się w rytmie oceanicznych fal. 18 lutego Zatoka Maraj~o daje mi dziś nauczkę - pozbawia mnie całej wczorajszej zarozumiałości. Późnym rankiem niebo ciemnieje i nadciąga sztorm, miotając fale, które się podnoszą, załamują i wreszcie rozbijają nad naszymi głowami. Mimo że płyniemy półtora kilometra od prawego brzegu, nie miałoby sensu szukać tam schronienia. Fale, które tłuką o drzewa mangrowe, jakie rosną na tamtejszych bagnach, rozbiłyby nas o ich cuchnące korzenie. Idąc więc za przykładem Chmielińskiego, ustawiam się przodem do fal i opieram się im aż do popołudnia. Wtedy sztorm w końcu ustaje i morze się uspokaja. Po kilkugodzinnej walce z nawałnicą, w czasie której pracowaliśmy ciężko wiosłami, aby się tylko utrzymać na falach, nie ruszając nawet z miejsca, jesteśmy kompletnie wyczerpani. Jednak nie ma gdzie rozbić obozu, gdyż brzeg jest tu tylko plątaniną gęstej roślinności. Płyniemy więc dalej. Po dwóch godzinach zauważamy trzcinę poruszającą się na horyzoncie, co oznacza mieliznę. Przeciągamy kajaki przez błoto do kolan, a potem wychodzimy na piaszczystą polanę. Dwóch śniadych wychudzonych mężczyzn stoi wokół żarzących się węgli. Świnia obwąchuje porzuconą puszkę po mięsie, a parszywy pies i dwa koty - pierwsze zwierzęta domowe, które widzę w Brazylii - walczą o rybią głowę. Jeden z mężczyzn skręca papierosa i zapala go od węgla. Obserwując nas spod oka, zaprasza, abyśmy rozłożyli namioty na jego platformie do spania. Składa się ona z dwunastu wypaczonych desek i czterech pali, które trzymają się razem - z tego, co widać w gasnącym świetle dnia - wyłącznie dzięki gra~ca de Deus. Wszędzie panuje wilgoć i w powietrzu unosi się smród świni. Sześcioro sąsiadów, którzy wyrośli nagle jak spod ziemi, przykucnęło wokół nas; wśród nich jest młoda dziewczyna w ciąży. Wygląda, jakby miała wodogłowie. Przyglądają się nam w milczeniu, nie mogąc zrozumieć celu naszej podróży, kiedy Chmieliński próbuje im to wytłumaczyć. Co sprawia, że jestem zawiedziony takim przyjęciem? Po przepłynięciu 6680 kilometrów powinienem już wiedzieć, że dotarcie tu od źródła Amazonki jest jak przybycie z Marsa. Nie mogę liczyć na nic więcej niż ta świnia, która ryje i chrząka pod platformą przez całą noc. Kiedy się budzimy rano, nie ma jej już, a cała polana jest zatopiona. Odpływamy prosto z platformy, nie budząc jej właściciela, zwiniętego w kącie na kawałku tektury. 19 lutego Zatoka Maraj~o jest dzisiaj zupełnie inna niż wczoraj i faluje łagodnie jak spokojne szare jezioro. Płyniemy z prądem odpływu. Niedługo po południu, kiedy przypływ zaczyna się zwracać przeciwko nam, jesteśmy półtora kilometra od Taipu ŃPoint. Wody zatoki (która ciągle jeszcze jest rzeką) płyną prawie dokładnie na północny wschód i jej północny brzeg dochodzi do Atlantyku na przylądku Maguari. Brzeg południowy kończy się mniej więcej na wyspie dos Guar~as, która znajduje się o 56 kilometrów na południowy wschód od przylądka Maguari i 16 kilometrów na północny wschód od Taipu. Jeśli popłyniemy z Taipu 20 kilometrów dokładnie na północ, przetniemy umowną linię pomiędzy Maguari i dos Guar~as, która odgranicza rzekę od oceanu. Zatrzymujemy się w pobliskiej lagunie i zastajemy tam zakotwiczony mały szkuner o nazwie "Bóg Cię Osądzi". Jest to siedmioipółmetrowa drewniana łódź bez motoru, za to wyposażona w żagiel, oszczep do polowania na ryby i siłę mięśni sennej załogi. Stanowią ją trzy osoby: szczupły kapitan Juarez, pierwszy oficer Edinor i Manol, który - waląc się w chudą nie owłosioną klatkę piersiową - mówi o sobie: "Marinheiro!".»* Stoją na kotwicy od dwóch dni, przeczekując wczorajszą burzę. Wprawdzie sztorm już się skończył, ale zapas cacha~cy jeszcze nie; w związku z tym przez pewien czas ryby w zatoce Maraj~o mogą się czuć bezpiecznie. Ta laguna jest rzeczywiście doskonałym miejscem, aby się zatrzymać i coś wypić. Otacza ją gęsta ściana drzew palmowych i mangrowych, a na odsłoniętej ławicy piasku stoi teraz rząd długonogich wyniosłych ibisów. Wraz z odpływem posuwamy się w ich kierunku, lecz one wzbijają się pod szare niebo, przypominając pomarańczową chmurę. Żegnamy załogę szkunera; Chmieliński bierze kurs dokładnie na północ i opuszczamy lagunę, udając się na poszukiwanie Atlantyku. Nad zatoką zbierają się lekkie opary, przechodzące powoli w mgłę. Źródło Amazonki też spowijała mgła, lecz w mojej pamięci był to zupełnie inny świat. Tak długo już jestem w upalnym tropiku, że z trudem mogę sobie przypomnieć, czym jest zimno. Co to my obaj - ten obcy Polak i ja - powiedzieliśmy wówczas, kiedy czołgaliśmy się przez kontynentalny dział wód? "Stąd już tylko z góry". Przez sześć miesięcy ścigałem ideę, która - co dotarło do mnie teraz - była tylko pretekstem, aby ruszyć w drogę. Po upływie trzech godzin zaczynamy odczuwać delikatne kołysanie fal, które napływają wolno długimi seriami. Z każdym pociągnięciem wiosła, z każdym metrem mętna woda przybiera przezroczystozielony kolor. Sto metrów przed nami przebija się przez mgłę jakiś cień. Kiedy podpływamy bliżej, stopniowo wyłaniają się kształty starego kutra z postrzępionymi żaglami; nosi nazwę "Jezus z Galilei". Ma surowy takielunek z juty i całe drewno spękane; nie widać na nim niczego z mosiądzu ani z plastiku - na pewno nie pochodzi z tego wieku. Wciągamy wiosła i Chmieliński wykrzykuje w kierunku kutra. Nikt nie odpowiada. Mgła gęstnieje, owijając nas i wymarły kuter w szarą powłokę. Siedzimy cicho i wsłuchujemy się w uderzenia takielunku o drewniany kadłub. Patrzymy, jak stary statek kołysze się lekko, płynąc donikąd. Chmieliński wychyla się i nabiera wody w dłoń; podnosi ją do ust i mówi: - Słona. Epilog Epilog Po jedenastu latach od zakończenia wyprawy na Amazonkę i ośmiu, jakie upłynęły od pierwszego wydania tej książki, ludzie ciągle zadają mi pytania. Najczęściej powtarzają się dwa. Jedno z nich dotyczy dalszych losów uczestników ekspedycji. No cóż, Kate i Zbyszek rozstali się. Po prostu różnice pomiędzy nimi były zbyt duże i było ich za wiele. Kate wróciła do Londynu, do pracy w National Health Service. Wytrzymała w Anglii rok, po czym śmiertelnie znudzona, zapaliła się ponownie do wyjazdu do Ameryki Południowej. Tym razem udała się w boliwijskie Andy, gdzie spędziła trzy lata wśród Indian Aymara, kierując programem opieki zdrowotnej i edukacji. Odwiedziłem ją tam w 1990 roku. Okazało się, że były to ostatnie dni jej pobytu w tym kraju. Dokładnie w tym samym tygodniu zaatakował ją wirus podobny do tyfusu i stawy spuchły jej jak banie. Wróciła więc do Londynu, gdzie prowadzi prywatną praktykę lekarską. Jeśli chodzi o Zbyszka, to uzyskał obywatelstwo USA i ożenił się z dziewczyną ze stanu Wyoming, której rodzina zadomowiona jest tam od czterech pokoleń. Mieszkają na przedmieściach Chicago, gdzie Zbyszek pracuje jako fotograf w miejscowym dzienniku, a jego żona Lauren prowadzi własny zakład graficzny. Rozmawiam z nimi przez telefon raz na tydzień, ponieważ kontynuujemy współpracę i wyjeżdżamy razem w podróże służbowe - ostatnio w związku z moją drugą książką pt. "Savages" o najbardziej wojowniczym plemieniu na świecie, żyjącym w dżungli ekwadorskiej Amazonii (polski przekład tej książki ukaże się wkrótce nakładem wydawnictwa Prószyński i S_ka - przyp. red.). Zbyszek wydał dwa albumy ze zdjęciami, a poza tym często zamieszcza swoje zdjęcia w poważnych czasopismach. Z Piotrem też utrzymuję bliskie kontakty. Po "Amazonce" jego żonie Joannie udało się dotrzeć do Stanów i oboje uzyskali obywatelstwo amerykańskie. Obecnie mieszkają w pobliżu Waszyngtonu. Piotr jest właścicielem firmy Hp Environmental, która specjalizuje się w ochronie środowiska i jest pod każdym względem jedną z najlepszych w kraju. Wystarczy powiedzieć, że w godzinę po zamachu terrorystów na World Trade Center (Światowe Centrum Handlu) w Nowym Jorku Piotr został przewieziony helikopterem na miejsce wybuchu, aby je zabezpieczyć i określić stopień skażenia środowiska. Joanna kończy doktorat w zakresie mikrobiologii i immunologii. Mają dwóch synów - sześcioletniego Maximiliana i jednomiesięcznego Alexandra, którzy, jak mówią, spłynęli na świat. Jerome Truran wziął udział w swoich ostatnich międzynarodowych mistrzostwach kajakowych, tak jak planował. Nie wygrał ich, ale wypadł bardzo dobrze; potem wycofał się z czynnego sportu i ożenił z Kanadyjką Morną Fraser, która należała do najlepszych kajakarek na świecie. Prowadzą spokojne życie w Vancouver w Kanadzie i wiele czasu spędzają na wodzie. Spotykamy się przeważnie raz do roku. W 1991 roku Jerome i Morna byli prowadzącymi kajakarzami na wyprawie do kanionu Colki w Peru, zorganizowanej na zlecenie "National Geographic". Na swój sposób wyprawa ta obrazowała silne więzy przyjaźni, jakie połączyły nas na Amazonce - Piotr ponownie był liderem, Zbyszek fotografem, a ja autorem artykułu opublikowanego w styczniu 1993 roku w "National Geographic". Nie mam kontaktu z pozostałymi bohaterami tej książki. Słyszałem, że Jack Jourgensen rozstał się z Fran~coisem Odendaalem w przykrych okolicznościach, a później wpadł w jakieś tarapaty związane z interesami. Jeśli chodzi o Odendaala, to nie widziałem go ani nie rozmawiałem z nim od czasu, gdy uciekł z Amazonki. Wiem, że mniej więcej wtedy, gdy w Londynie opowiadał Królewskiemu Towarzystwu Geograficznemu o tym, jak prowadził pierwszy spływ Amazonką od źródła do ujścia, obaj z Piotrem staraliśmy się uniknąć kul wymierzonych w nas z peruwiańskiego brzegu tej rzeki, w miejscu oddalonym od Atlantyku o około 3500 kilometrów. Tim Biggs mieszka w Południowej Afryce, gdzie zajmuje się wychowywaniem swoich dzieci. Sergio Leon powrócił do Kostaryki. Czas spędzony w jego towarzystwie wspominam bardzo mile i mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy. Ja natomiast ożeniłem się z Elyse Axell, dziewczyną, która wtedy czekała na mnie, i mamy dwie córki: Clare i Sophie. Spływ Amazonką był przerażający, ale tak naprawdę nie wiedziałem, co to strach, do czasu aż zostałem ojcem. Po urodzeniu się Clare mieszkaliśmy jakiś czas w Ekwadorze, gdzie pracowałem dla magazynu "The New Yorker", zbierając materiały do książki "Savages". Po powrocie do Kalifornii wdałem się w kolejną przygodę, tym razem związaną z ogrodnictwem - hoduję "zabójcze" pomidory olbrzymy. Drugie pytanie, które mi wciąż zadają, brzmi: czy zrobiłbyś to jeszcze raz? Chciałbym odpowiedzieć na nie zupełnie jednoznacznie. Tak. Może. Kto wie? Spływ Amazonką był bez wątpienia najbardziej ryzykownym wyczynem, jakiego kiedykolwiek dokonałem. To, że przeżyłem, zawdzięczam w równym stopniu szczęściu, jak i bardzo wielu innym czynnikom. Kiedy dotarliśmy wreszcie do Atlantyku, poczułem wielką ulgę i radość, że mogę powrócić do domu. Jestem właścicielem domu i samochodu, lubię książki i filmy, dobre jedzenie i zimne piwo. Krótko mówiąc, cenię sobie wygody współczesnego życia i wdzięczny jestem losowi za to, że należę do cywilizacji, która mi je daje. Amazonka uzmysłowiła mi jednak prawdziwą cenę takiego luksusu: w istocie rzeczy jest nią izolacja. Wiemy, że doświadczenie jest najlepszą szkołą życia, ale często chcemy go uniknąć, bo bywa bolesne. Dążymy więc do komfortu, rezygnując z poznania świata, a przez to samych siebie. Z własnej perspektywy mogę stwierdzić jedno: Amazonka uwolniła mnie z kokonu, w jakim byłem spowity, i moje życie stało się dzięki temu lepsze. Tym zaś, którzy marzą o skoku w nieznane, powiem krótko: zróbcie go. Joe Kane Waszyngton Marzec 1997 Podziękowania Książka ta wykorzystuje doświadczenia, które były udziałem członków wyprawy od źródła do ujścia Amazonki, a mianowicie: Tima Biggsa, Zbyszka Bzdaka, Piotra Chmielińskiego, Kate Durrant, Jacka Jourgensena, Sergia Leona, Fran~coisa Odendaala, Jerome'a Trurana, Faniego Van der Merwe'a i Pierre'a Van Heerdena. Nie tylko wzięli oni udział w spływie Amazonką, ale też zgodzili się, abym ja, osoba zupełnie im obca, pisał o nich z pozycji obserwatora, co świadczy o ich wielkiej odwadze, z której nieustannie czerpię natchnienie. Najserdeczniejsze podziękowania wyrażam mojemu agentowi Joe'emu Spielerowi. Bez jego zachęty, porad, ciężkiej pracy i przyjaźni nie miałbym ani środków, aby wyruszyć z taką ekspedycją, ani odwagi, aby o niej pisać. Pisanie pierwszej książki jest jak podróż do ziemi obiecanej i droga do niej wiedzie przez krainę katastrof. Moim cierpliwym przewodnikiem był wydawca Ashbel Green, bez którego pomocy ta historia nie zostałaby opowiedziana. Spośród wielu ludzi, którzy czytali i komentowali rękopis, chciałbym szczególnie podziękować K. Patrickowi Connerowi i Danielowi Ben_horinowi. Przebrnęli oni przez kilka pobieżnych szkiców, nie szczędząc bystrych oczu i ostrych ołówków. Na zawsze pozostanę ich dłużnikiem. Do sukcesu samej wyprawy przyczynili się ludzie, którzy wspierali nas materialnie i duchowo. Pomogli nam: Bryce Anderson, Patricia Moore, Jim Allison, Jacek i Teresa Boguccy, Kaye Reed i mieszkańcy miasta Casper w stanie Wyoming; spółka Canoandes, Inc.; Michael i Selma Kon, Jerzy Majcherczyk i Andrzej Piętowski z organizacji Canoandes Expeditions; Jerzy Dylski i Polonia z Nowego Jorku; Bolesław Wierzbiański z "Nowego Dziennika" w Nowym Jorku; John Tichenor, Wilbur E. Garrett i "National Geographic Magazine"; Mark ŃBryant i "Outside Magazine", i South American Explorers Club. Szczególne podziękowania należą się też Marcowi Reisnerowi, Jimowi Kellerowi, Randallowi Hayesowi i agencji Rainforest Action Network, a także Manuelowi Lizarralde'owi. We wspaniały sprzęt i prowiant zaopatrzyli nas: Bill Masters z firmy Perception and Aquaterra - z ich kajakami zżyliśmy się aż za dobrze; Sally Mccoy i firma The North Face, której namioty były przez sześć miesięcy naszym domem; Jeanette Smith z firmy Yurika, która była naszym głównym dostawcą żywności, i Jim Stohlquist z firmy Kolorado Kayak Supply, która wyposażyła nas w sprzęt na górski etap rzeki. Spośród setek sprzymierzeńców w Ameryce Południowej, którzy pomogli nam na trasie, chciałbym podziękować chociaż niektórym. Są to: Luis E. Muga z Limy; Antonio Vellutino z rodziną, rodzina Aranów, Jos~e Domingo Paz i jego rodzina, Mauricio de Roma~na z rodziną, właściciele hotelu "Turistas" i właściciele restauracji "La Pizza Nostra" z Arequipy; Edwin Goycochea i spółka Rio Bravo oraz Chando Gonzalez i organizacja Mayuc Expeditions z Cuzco; Enrique "Kike" Toledo z Iquitos; peruwiańska agencja turystyczna Foptur i linie lotnicze Aero Peru. Ivano F. Cardeiro z biura turystycznego Ematur z Brazylii ustrzegł nas przed zagubieniem się w Manaus, a Maria Severa z biura Par~atur i personel hotelu "Equatorial Palace" w Bel~em pomagali nam łagodnie powrócić do współczesnego świata, podobnie jak Mateusz Feldhuzen z "Nowego Dziennika" w Rio de Janeiro. Podziękowania należą się też twórcom programu "Good Morning America" w stacji telewizyjnej Abc i liniom lotniczym Pan American za sprowadzenie nas do domu. W czasie mej podróży widziałem wiele rzeczy, których na początku nie rozumiałem i nie mogłem zbadać tak, jak bym tego pragnął. Wiele prac napisanych przez innych autorów pomogło mi później uporządkować moje wrażenia. Jeśli chodzi o złożoną i absolutnie fascynującą kulturę Indian Keczua, jestem przede wszystkim dłużnikiem następujących autorów i prac: Ronalda Wrighta "Cut stones and crossroads", Billie Jean Isbell "To defend ourselves" i Johna Hemminga "The conquest of the Incas". Klasyczne prace Alfreda Russela Wallace'a, Henry'ego Batesa, Richarda Spruce'a i Williama Lewisa Herndona o rejonie dolnej Amazonki - wszystkie pochodzące z XIX wieku - pozostają zadziwiająco i w pełni trafne. I wreszcie na samym końcu: w czasie pisania tej pierwszej książki - co można porównać do płynięcia długą rzeką - było mi dane doznać miłości, opieki, porady i mądrej krytyki oraz pomocy w momentach "dołków" psychicznych. Zawdzięczam to Elyse Axell, która zgodziła się zostać moją żoną. Dla niej jest ta książka. Posłowie Piotra Chmielińskiego Pamiętam, jak pod koniec drugiego roku studiów - a studiowałem w Krakowie, na wydziale mechanicznym Akademii Górniczo_Hutniczej - przechodząc w upalne popołudnie przez most na Wiśle, zobaczyłem jakichś młodych ludzi pływających na kajakach. Pomyślałem, że ten sport mógłby być równie atrakcyjny dla mnie. Z tej spontanicznej chęci ochłodzenia się wzięła się późniejsza pasja do pływania. Powstała wtenczas sekcja kajakowa przy międzyuczelnianym Akademickim Związku Sportowym. Byłem nawet jej współzałożycielem. Potem jednak przeniosłem się do Akademickiego Klubu Turystyki Kajakowej "Bystrze", organizacji rozwijającej się prężnie przy Agh. W 1973 roku zaczęliśmy sami robić kajaki z plastiku i na międzynarodowym spływie kajakowym na Dunajcu nasz klub zajął bardzo wysoką lokatę, zarówno w klasyfikacji drużynowej, jak indywidualnej. Było to dla nas ogromnie ważne wydarzenie, które dodało nam skrzydeł. Nasz entuzjazm, sprawność organizacyjna i doskonała atmosfera przyciągały coraz więcej studentów. Z mojego rocznika dołączyli do klubu "Bystrze": Marek Gruszczyński "Dziki", Piotr Chrupczalski "Karol", Ryszard Biegański, Józek Łabędź, Janusz Szwaracki, Józef Milewski, Jerzy Majcherczyk, a później Andrzej Piętowski "Prezes", Jurek Bubula, Józek Woch, Włodek Herman, Majka Nadolska, Ryszard Ćwik, Mirek Sikora i Tomek Jakubiec. Koledzy ci nadali wysoki status klubowi, który do dziś działa bardzo dynamicznie. Wakacyjne wyprawy kajakowe do Czechosłowacji, Rumunii, Jugosławii, Grecji, Włoch czy na Węgry otworzyły nam okno na świat. Kiedy zbliżał się ku końcowi okres studenckiej beztroski, ktoś powiedział: "A może byśmy jeszcze gdzieś pojechali na kajaki, gdzieś daleko, żeby wykorzystać tę ostatnią szansę przed rozpoczęciem dorosłego życia?". Chyba Janusz Szwaracki rzucił hasło: Argentyna! Ktoś znalazł mapę tego kraju z jego rzekami. Powstał plan, został przedstawiony zarządowi klubu, a ponieważ my sami byliśmy wtedy zarządem, więc... Zaczęły się intensywne przygotowania do ekspedycji "CaŃnoandes .79". Wiadomo, jak to się odbywało w tamtych czasach: trzeba było wystarać się o zgodę u rozmaitych władz studenckich i państwowych, o paszporty, akceptację programu, wizy do zdecydowanie antykomunistycznych krajów, walutę wymienialną, sprzęt, ciężarówkę, żywność. "Wyjazd do Argentyny? Koledzy, przyjdźcie z czymś poważnym" - powiedział Stanisław Pisko, wypraszając naszą delegację ze swego gabinetu w biurze "Almaturu". Kiedy jednak przyszliśmy po raz trzeci, przeczytał nasz plan, zapalił się do niego i pozyskaliśmy w jego osobie naszego wiernego sojusznika. Pamiętam jak dziś suszące się w akademiku zwoje kabanosów, góry wojskowego chleba w puszkach, konserwy, worki fasoli i suszonych śliwek - mieliśmy przecież na sześciomiesięczny wyjazd po sto pięćdziesiąt dolarów na głowę! W skład jedenastoosobowego zespołu oprócz mnie weszli: Marek Byliński, wybrany na kierownika wyprawy, Andrzej Piętowski, Włodek Herman, Józek Woch, Jurek Majcherczyk, fotograf Zbyszek Bzdak i kamerzysta Jacek Bogucki, lekarze Tomasz Jaroszewski i Staszek Grodecki oraz kierowca Jan Kasprzyk. Gdy odebrałem ze Starachowic nowego stara 266, zakupionego dla nas przez "Almatur", i podjechałem nim pod akademik, wciąż nie mogłem uwierzyć, że nasze chłopięce marzenia stają się rzeczywistością. Wypełniliśmy ekwipunkiem ciężarówkę i zrobioną przez nas przyczepę na kajaki. W śnieżnej burzy, przy dwudziestopięciostopniowym mrozie dotarliśmy w grudniu 1978 roku do portu w Gdyni, aby zdążyć na statek do Argentyny. Na Wybrzeżu zastała nas wiadomość, że Argentyna i Chile szykują się do wojny i wysyłają swoje armie na granicę w Andach - właśnie tam, gdzie zamierzaliśmy pływać po górskich rzekach. Argentyńskie wizy unieważniono, a paszporty wróciły do sejfu w "Almaturze". My jednak nie mogliśmy się pogodzić z porażką. "Tam się uspokoi, dlaczego nie pojechać do Argentyny przez Peru?" - upieraliśmy się przy swoim. Dostaliśmy wizy do Peru. Stara załadowano na inny statek, ale zima nie ustępowała i statek utknął w porcie na kilka tygodni. Kiedy lody puściły, na ulice Limy wyjechały czołgi i zaczęły się walki, wprowadzono stan wojenny. Plan wyjazdu do Peru upadł. Byliśmy załamani. Pożegnaliśmy się z rodzinami już dwukrotnie, wstyd było wracać do domu. W trakcie którejś z narad Andrzej Piętowski zaproponował: "Jak nie z Peru, to dojedziemy do Argentyny z Meksyku". Polskim ambasadorem w Meksyku był wówczas Józef Klasa. Wiedzieliśmy, że lubi studentów i popiera ambitne pomysły. W ciągu dosłownie kilku godzin po tym, jak przesłaliśmy mu teleksem dwadzieścia trzy strony programu, teleks w "Almaturze" wydrukował nasze oficjalne zaproszenia od rządu meksykańskiego. Tak naprawdę to nie wiedzieliśmy nic o rzekach w Meksyku. Zdobyliśmy mapy i stwierdziliśmy, że większości albo jeszcze nikt nimi nie spłynął, albo są mało znane i trudno dociec, czy w ogóle nadają się do kajakowania. Na miejscu okazało się jednak, że znakomicie pasowały do naszych planów. W okresie deszczów niosły ogromną ilość wody i w rozlicznych kanionach tworzyły wspaniałe warunki do pływania, niejednokrotnie przewyższające stopniem trudności wszelkie poprzednie doświadczenia kajakarzy z Polski. Przepłynęliśmy Amacuzac, Rio Grande de Santiago, Balsas, Mixteco, Atoyac, Moctezumę i dwie najtrudniejsze rzeki: Rio Santa Maria (21 "przenosek") oraz kaniony Rio Pescados (Antigua) w stanie Veracruz (pierwsze przepłynięcie). Prezes Narodowego Instytutu Sportu, brat prezydenta kraju, Guillermo Lopez Portillo, będąc pod wrażeniem naszych dokonań i naszej młodzieńczej werwy, pokrył wszystkie koszty, jakie ponieśliśmy w Meksyku, a także wypłacił nam około dziesięciu tysięcy dolarów za dostarczone opracowania hydrograficzne, materiały filmowe i fotograficzne. To była dla nas prawdziwa fortuna! W porze suchej w Meksyku kajakarze niewiele mają do zrobienia. Rzeki praktycznie wysychają albo poziom wody tak znacznie spada, że można przeskoczyć po kamieniach z brzegu na brzeg. Postanowiliśmy więc odwiedzić jednego z naszych kolegów "bystrzaków", Krzysztofa Chmurę, który osiedlił się w USA, gdzie pracował jako inżynier górnik. Przeładowanym starem, rozwijającym w porywach zawrotną szybkość pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, przejechaliśmy z gorącego Meksyku trzy tysiące kilometrów na północ do zasypanego śniegiem i skutego lodem stanu Wyoming. W tamtejszym mieście Casper wzbudziliśmy niemałą sensację i poznaliśmy wielu wpływowych ludzi. Niektórzy z nich, zamożni biznesmeni, oddali nam do remontu swoje domy, abyśmy mogli zarobić na kupno nowego sprzętu pływającego i na długi przejazd do Argentyny. Pracowaliśmy przez kilka miesięcy, przepłynęliśmy wśród lodu i padającego śniegu Wind River Canion w indiańskim rezerwacie Szoszonów, a wieczorami wyświetlaliśmy przezrocza z Meksyku w domach wielu ciekawych ludzi, którzy nie mieli już czasu na zrealizowanie swoich młodzieńczych marzeń. Wróciliśmy do Meksyku w marcu 1980 roku z nowiutkim pontonem, wiosłami, kamerami i innym sprzętem. Tymczasem do polskiej ambasady przyszedł teleks z "Almaturu": "Wyprawa "CaŃnoandes .79" powinna wrócić do kraju najbliższym statkiem Plo"... Doszło do burzliwej dyskusji i rozłamu w grupie. Marek Byliński i wszyscy żonaci koledzy zdecydowali się powrócić do Polski. Piątka kawalerów postanowiła kontynuować wyprawę aż do Ziemi Ognistej. Oprócz mnie byli to: Andrzej Piętowski - nowy kierownik ekspedycji, Jacek Bogucki, Zbyszek Bzdak i Jurek Majcherczyk. Ambasador Klasa załatwił nam pozwolenie władz studenckich i przedłużenie paszportów. Z wielkim bólem odwieźliśmy stara z przyczepą na statek w Veracruz. Przez dziewięć miesięcy zdążyliśmy się przyzwyczaić do tego ociężałego domu na kołach. Na szczęście grupa polskich akrobatów Jerzego Jabczyńskiego z Las Vegas podarowała nam swoją półciężarówkę marki Chevrolet Cheyenne, abyśmy mieli czym dojechać do wymarzonej Argentyny. Zbudowaliśmy nową przyczepkę i wyruszyliśmy na podbój dalszych rzek w Meksyku. Stamtąd zaś - do rozdartej wojnami, skłóconej Ameryki Środkowej. Nasz przejazd przez Jukatan, Gwatemalę, Honduras, Nikaraguę, Kostarykę i Panamę zasługuje na odrębną książkę przygodową albo scenariusz filmowy. W każdym z tych krajów, z wyjątkiem Hondurasu, przepłynęliśmy jakąś górską rzekę. W Kostaryce jako pierwsi pokonaliśmy Pacuarę, która wraz z Rio Reventazon jest obecnie wielką atrakcją dla wodniaków z całego świata. Przez Kanał Panamski przedostaliśmy się do Ekwadoru. Spłynęliśmy tam kilka rzek, w tym historyczną Napo, którą w 1539 roku Francisco de Orellana podróżował aż do Amazonki i Atlantyku, eksplorując dżunglę amazońską. Dotarliśmy do inkaskiego Peru. Nie wiedząc, że w górach padają deszcze, spuściliśmy kajaki na rzekę Mara~n~on, która w ciągu nocy wezbrała dziesięciokrotnie, i następnego dnia, mając odcięty odwrót, popłynęliśmy z szaloną prędkością przez nieznany kanion. Pięciometrowe fale zalały nas i przewróciły jak łupinkę orzecha. Ledwie uszliśmy z życiem, gdy woda wyrzuciła dryfujący ponton na piaszczystą wysepkę. Kiedy doszliśmy do siebie, odkryliśmy w piachu duże ilości złotych okruchów, które natychmiast zaczęliśmy zbierać. Szalonemu kanionowi nadaliśmy nazwę Somosierra. W przededniu zejścia do najgłębszego na ziemi, mrocznego, nie pokonanego jeszcze przez nikogo kanionu rzeki Colca dotarła do nas wiadomość o zamachu na życie papieża Jana Pawła II. Byliśmy w szoku, ale zamiast rozpaczać, rzuciliśmy się do kanionu, żeby zrobić coś na przekór wariactwu współczesnego świata. Po trzydziestu dwóch dniach kanion Colki został zdobyty, sfilmowany i otwarty dla światowej turystyki. Jakaż była nasza ulga i radość, gdy ze starej gazety dowiedzieliśmy się, że papież przeżył i powraca do zdrowia. Znad Colki dotarliśmy do źródeł Amazonki i przepłynęliśmy jej dziewicze pierwsze sto kilometrów do mostu Santo Domingo. Następnie spłynęliśmy najwyższą partię świętej rzeki Inków, Urubamby. Tymczasem wieść o zdobyciu kanionu Colki rozeszła się po Peru szerokim echem. Wszędzie przyjmowano nas jak bohaterów. Kulminacyjnym momentem pobytu w Peru stała się audiencja u prezydenta kraju, Fernanda Bela~unde Terry'ego. Ponieważ udzieliliśmy niezliczonych wywiadów dla stacji telewizyjnych i radiowych, na ulicach ludzie z łatwością nas rozpoznawali i z podziwem wymawiali słowa: son los famosos canoistas polacos. Z Peru pojechaliśmy przez Chile do Argentyny. U schyłku lata 1981 roku dotarliśmy do Ziemi Ognistej i końca panamerykańskiej autostrady numer»1 na południu kontynentu. Przepłynęliśmy odcinek Rio Gallegos w Patagonii, co było raczej nieprzyjemnym doświadczeniem, bo słynne patagońskie wiatry porwały nasze kajaki, zanim zdołaliśmy do nich wsiąść, i z dużą szybkością potoczyły plastikowe łupinki po trawie i kamieniach. Gdy je odzyskaliśmy, wiatr potrafił zatrzymać nas na rzece pomimo mocnego wiosłowania. No cóż, w takim to stylu "zdobyliśmy" najbardziej wysuniętą na południe rzekę na ziemi. Nasz plan sprzed lat został do końca ambitnie zrealizowany! W ciągu dwóch i pół roku przepłynęliśmy dwadzieścia trzy rzeki obu Ameryk, w tym trzynaście po raz pierwszy. A przy okazji nauczyliśmy się biegle języka hiszpańskiego. Wróciliśmy do Peru, gdzie ukazała się nasza książka "In Kayak Thorugh Peru" "Deporte Y Aventura En Rios Del Peru" ("Kajakiem przez Peru"). Znowu konferencje prasowe, pokaz filmu z kanionu Colki, przyjęcia, toasty... Pieniądze się kończyły, nadeszła więc pora powrotu do kraju na Boże Narodzenie 1981 roku. Załadowaliśmy na polski statek sprzęt i trofea dla klubu "Bystrze". Mój brat Staszek miał mnie odebrać z lotniska Okęcie 22 grudnia. Cieszyłem się już na spotkanie z bliskimi w podrzeszowskiej rodzinnej Słocinie. 13 grudnia jechaliśmy z Andrzejem Piętowskim ulicami Arequipy do przyjaciela, który miał przechować naszego chevroleta - zamierzaliśmy powrócić za rok, aby spróbować przepłynąć górną część Amazonki_Apurimacu. Nagle z okien samochodu zobaczyliśmy na pierwszych stronach gazet ogromne tytuły, krzyczące: "Guerra en Polonia". Z początku nie dotarł do nas ładunek tych słów. Potem był szok, łzy, bezsilna złość i straszny zawód po tylu miesiącach wyrzeczeń, ryzyka i marzeń o powrocie do rodzinnego domu na święta. Nie wiedzieliśmy, co robić. Nie przechodziło mi nawet przez myśl, że będę musiał pozostać gdzieś daleko, że nie wrócę do Polski. Miałem właśnie pobrać się z Joanną, która czekała na mnie w Krakowie. Kontakt z Polską został przerwany. Moje rzeczy odpłynęły do Gdyni. Zawróciłem samochód i pognaliśmy "panamericaną" tysiąc kilometrów na północ do Limy, żeby naradzić się z pozostałymi kolegami. Już od dłuższego czasu odczuwałem ogromne rozterki: w czasie gdy w Polsce każdego dnia miały miejsce historyczne wydarzenia, ja pływałem dość beztrosko po egzotycznych rzekach. W momencie ogłoszenia stanu wojennego nie mogliśmy biernie siedzieć i przyglądać się temu bestialstwu rozpętanemu na ulicach naszego kraju. Chcieliśmy krzyczeć, iść gdzieś, protestować, walczyć, zatrzymać całe to zło i powiedzieć światu, że Polska jest lepsza, że chcemy żyć jak wolni ludzie, że zdobyliśmy tyle trudnych rzek, że możemy zrobić jeszcze więcej... Poszliśmy do ambasady Prl_u po wyjaśnienia. Przyniesiono nam arogancki propagandowy faks, podpisany przez WRON, a konsul powiedział: "Żadnych wypowiedzi dla prasy czy telewizji. Ambasada reprezentuje Polskę. Wy nie macie nic do gadania". Mieliśmy lecieć do kraju najbliższym czarterem przez... Moskwę. Zerwaliśmy się oburzeni z krzeseł i wybiegliśmy przed ambasadę, aby tam już więcej nie powrócić. Zdecydowaliśmy, że wypowiemy publicznie to, co czujemy. Była to dla nas w tamtej chwili jedyna dostępna forma protestu. Dla peruwiańskich dziennikarzy stanowiliśmy nie lada atrakcję już jako polscy kajakarze, a w tym dniu wszyscy chcieli z nami rozmawiać o Polsce. Udzieliliśmy wielu wywiadów. Założyliśmy Komitet Pomocy "Solidarności" w Limie. Naszym przedstawicielem został znany peruwiański pisarz Mario Vargas Llosa. Wraz z Llosą i innymi intelektualistami przygotowaliśmy list otwarty do narodu peruwiańskiego i listy do ambasad Prl_u i Zsrr. 26 grudnia poprowadziliśmy ulicami Limy pięciotysięczny pochód solidarności z Polską. Po tych i wielu innych wydarzeniach powrót do spacyfikowanej Polski był dla nas definitywnie zamknięty. Co z sobą począć? Przypomnieliśmy sobie, że przyjaciele z Casper zawsze nam powtarzali, iż możemy na nich liczyć i ich domy będą dla nas otwarte. Tropieni przez komunistyczne bojówki w Limie, musieliśmy opuścić ten jakże przyjazny Polsce kraj. W maju 1982 roku rozpocząłem moje "normalne" amerykańskie życie w Wyoming. Stan ten i jego mieszkańcy nie zawiedli nas. Dla naszej piątki stał się nową szkołą życia i bazą wypadową dla kolejnych wypraw. Jacek Bogucki, żonaty z Peruwianką, mieszka tam dotychczas i jest głównym kamerzystą miejscowej stacji telewizyjnej. Produkuje też własne filmy na potrzeby miejscowych przedsiębiorstw. Zbyszek Bzdak po kilku latach pobytu w Casper przeniósł się do Chicago i pracuje jako fotograf w miejscowej gazecie, a ponadto opublikował kilka książek i albumów ze swoimi zdjęciami. Andrzej Piętowski ukończył wydział matematyki na Uniwersytecie Stanowym Bowling Green w Ohio i pracuje jako nauczyciel w szkole średniej w Nowym Jorku. Latem przyjeżdża do Polski z ramienia Fundacji Kościuszkowskiej i Polskiego Oddziału Unesco, aby na obozach językowych uczyć polską młodzież angielskiego. Jurek Majcherczyk pracuje dla przedsiębiorstwa turystycznego w stanie New Jersey. Jacek, Zbyszek, Andrzej i inni polscy kajakarze, mieszkający w USA, przyjeżdżają do Wirginii - gdzie z kolei ja osiedliłem się na stałe - na coroczne polskie spotkania kajakowe na rzece Potomac. Tak więc w pierwszy weekend września Potomac "mówi" po polsku. Zanim jednak zamieszkałem w Wirginii, postanowiłem, że muszę przepłynąć całą Amazonkę. To było jedno z tych marzeń, jakie każdy z nas nosi w sobie całymi latami po przeczytaniu książki, obejrzeniu filmu czy albumu ze zdjęciami. Mnie zafascynowała relacja Francisca de Orellany. W gruncie rzeczy jednak o tym, żeby spłynąć całą długością tej monstrualnej rzeki, po raz pierwszy pomyślałem w 1981 roku, kiedy pokonaliśmy jej początkowy odcinek. Następnym razem znalazłem się nad Amazonką w 1983 roku, gdy po dwukrotnym przepłynięciu kanionu Colki dla National Geographic Society, wyposażeni w nowoczesny sprzęt, dotarliśmy do mostu, gdzie dwa lata wcześniej zakończyliśmy spływ. Pokonaliśmy kolejne sto kilometrów do miasteczka Pillpinto. To już było dwieście kilometrów, niewiele wobec siedmiu tysięcy, ale ugryzłem już tę rzekę i odtąd iskierka nadziei tliła się we mnie jeszcze mocniej. Na wyprawę "Colca .83" zaprosiliśmy kajakarza Tima Biggsa z Afryki Południowej. To on i Andrzej Piętowski spłynęli ze mną drugą część górnego Apurimacu. To właśnie od Tima wyszła inicjatywa przepłynięcia całej Amazonki. W 1985 roku zadzwonił z pytaniem, czy byłbym zainteresowany w poprowadzeniu organizacyjnych przygotowań do tego przedsięwzięcia. Początkowo nie dałem mu odpowiedzi, bo jak każdy inny człowiek miałem swoją pracę, zajęcia i plany. Mieszkałem w tym czasie w Casper i zaczynałem zdobywać pierwsze uprawnienia w dziedzinie ochrony środowiska. Czekałem też wtedy na Joannę, która miała przyjechać do Stanów po tylu latach niewidzenia się. Niemniej propozycja Tima w połączeniu z magią map zrobiły swoje. Zdecydowałem się. Niestety wkrótce wycofali się sponsorzy. Wyglądało na to, że ta kosztowna sześciomiesięczna wyprawa nie dojdzie do skutku. Już jednak nauczyłem się nie poddawać. Na własną rękę razem z Jackiem Boguckim, Zbyszkiem Bzdakiem i Andrzejem Piętowskim zaczęliśmy szukać nowych sponsorów. Występowaliśmy pod nazwą założonej przeze mnie fundacji Canoandes Incorporated, propagującej wyprawy eksploracyjne. Miasto Casper pomogło nam po raz kolejny, wyrażając w ten sposób swoją aprobatę dla naszego pomysłu i dumę ze swoich obywateli_podróżników. W sierpniu 1985 roku dotarliśmy z kajakami do zamarzniętych źródeł Amazonki. Ustaliliśmy, że źródła znajdują się w miejscu, gdzie zaczyna płynąć Apacheta. Zrobiliśmy to na podstawie szczegółowych map z Instituto Geografico_Militar del Peru. W dobie zdjęć lotniczych i satelitarnych źródła rzeki można znaleźć na dobrej mapie bez potrzeby wykonywania pomiarów w terenie. O tym, co było dalej, opowiedział już Joe Kane. Po powrocie z Amazonki połączyliśmy się z Joanną i przenieśliśmy się na stałe do Wirginii, gdzie całkowicie pochłonęła mnie praca zawodowa. Rozwijam własne przedsiębiorstwo Hp Environmental, które specjalizuje się w ochronie środowiska naturalnego. Jest to laboratorium zajmujące się szacowaniem zanieczyszczeń chemicznych i mikrobiologicznych w powietrzu, wodzie, glebie. Pływanie i odkrywanie nowych rzek było dla mnie wielkim przeżyciem osobistym, ale też zawsze staraliśmy się podzielić wrażeniami i informacjami z innymi. Od samego początku działalności w "Bystrzu" robienie zdjęć, filmów i pisanie stanowiło niejako nasz obowiązek i formę podziękowania innym za umożliwienie nam wyjazdów. Tę dobrą tradycję podtrzymywaliśmy podczas wyprawy "Canoandes .79", jak i podczas następnych ekspedycji, nad którymi patronat sprawował "National Geographic Magazine". Przepłynięcie kanionu Colki oraz całej Amazonki odbiło się szerokim echem w prasie światowej. Do najważniejszych publikacji należy mój artykuł z 1987 roku pt. "Kayaking the Amazon" oraz artykuł Joe'ego Kane'a z 1993 roku pt. "Roaring through the Colca Canyon" - obydwa wydrukowane w "National Geographic" i obydwa ilustrowane zdjęciami Zbyszka Bzdaka. Dwa razy wpisano mnie do "Księgi rekordów Guinnessa": w 1981 wraz z grupą "Canoandes" za przepłynięcie kanionu Colki i w 1987 indywidualnie za pokonanie Amazonki. Amerykańskie fachowe pismo "Outside Magazine" wymieniło przepłynięcie Amazonki wśród pięciu najważniejszych osiągnięć w dziedzinie eksploracji ostatnich piętnastu lat. "New York Times" zaliczył to samo osiągnięcie do dwudziestu największych wyczynów ostatniego stulecia, porównując je ze zdobyciem bieguna północnego przez Roberta Peary'ego, zdobyciem Everestu przez sir Edmunda Hillary'ego czy postawieniem stopy na Księżycu przez Neila Armstronga. Pomimo takiego wyeksponowania mojej osoby przez media, zawsze podkreślam, że sukcesy, które odnosiłem, są sukcesami całej naszej grupy. Bez takich przyjaciół jak Jacek Bogucki, Zbyszek Bzdak, Andrzej Piętowski, Tim Biggs czy Joe Kane nie mógłbym osiągnąć niczego. Praca w grupie była zawsze dla mnie dodatkowym dopingiem. Kajakarstwo górskie nie jest przecież sportem indywidualistów, ale zespołową przygodą, w której znalazłem wiele satysfakcji. Dotąd jest to moja najpiękniejsza pasja. W ostatnich latach w tej mojej pasji uczestniczy też moja rodzina. Mamy z Joanną dwóch synów - Maximiliana i Alexandra. Starszego, sześcioletniego Maximiliana biorę od czasu do czasu na Potomac, gdzie kajakujemy wspólnie na spokojniejszych odcinkach rzeki. Mało kto wie, że w odległości dwudziestu kilometrów od Białego Domu można znaleźć na Potomacu miejsca o wysokim stopniu trudności, do "szóstki" włącznie. A to jest tylko piętnaście minut od mojego domu. Mam nadzieję, że za jakieś osiem lat wezmę Maximiliana na Amazonkę i przepłyniemy w kajakach tysiąc lub dwa tysiące kilometrów jej dolnego biegu. Chciałbym, aby za kolejnych kilka lat dołączył do nas również Alexander. Churrascaria - (portug.) smażalnia mięsa, bar. Bom dia (portug.) - dzień dobry. William Blake (1757-1827) - angielski malarz i poeta mistyczny. Wysoki bęben basowy o małej membranie uderzanej dłońmi. Encontro das aguas - (portug.) spotkanie wód. homem - (portug.) człowiek. "Marinheiro" - (portug.) marynarz.