Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie K.Harry - Ten drugi PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Spis treści
Karta redakcyjna
Dedykacja
Motto
Wstęp
Część I. Z głębi nocy, która mnie spowija
Część II. Przeklęty, lecz nieugięty
Część III. Kapitan duszy swojej
Epilog
Podziękowania
Przypisy
Strona 5
Tytuł oryginału Spare
Przekład
MIŁOSZ BIEDRZYCKI (s. 5–103), ANNA DZIERZGOWSKA (s. 103–206), JAN DZIERZGOW‐
SKI (s. 206–306), MARIUSZ GĄDEK (s. 306–412), AGNIESZKA WYSZOGRODZKA-
GAIK (s. 412–501)
Wydawca KATARZYNA RUDZKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja IDA ŚWIERKOCKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ
Projekt okładki CHRISTOPHER BRAND
Adaptacja projektu okładki ANNA POL
Opracowanie typograficzne, łamanie, korekta ANNA HEGMAN
Koordynatorka produkcji PAULINA KUREK
Zdjęcie otwierające część II © Mod / Newspix International
Zdjęcie na froncie okładki Ramona Rosales
Zdjęcie z tyłu okładki Martin Keene / PA Images
Spare
Copyright © 2023 by Prince Harry, The Duke of Sussex
This translation is published by arrangement with Random House, an imprint and division of Penguin
Random House LLC.
Copyright © for the translation by Miłosz Biedrzycki, Anna Dzierzgowska, Jan Dzierzgowski, Ma‐
riusz Gądek, Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy,
Warszawa 2023
Warszawa 2023
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67510-93-6
Książę Harry pragnie wesprzeć brytyjskie organizacje charytatywne darowizną płynącą z dochodu
z publikacji książki Ten drugi. Książę Sussex przekazał 1,5 miliona dolarów Sentebale, organizacji,
którą założył wraz z księciem Seeiso jako hołd dla ich matek, wspierającej dzieci i młodzież w Leso‐
tho i Botswanie zarażone HIV. Książę Harry przekaże również darowiznę na rzecz organizacji non
profit WellChild w wysokości 300 tysięcy funtów. WellChild, której od piętnastu lat udziela królew‐
skiego patronatu, stara się, by dzieci i młodzież z chorobami przewlekłymi otrzymywały opiekę
w domu zamiast w szpitalu.
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o.
ul. Mierosławskiego 11A
Strona 6
01-527 Warszawa
tel. 48 22 663 02 75
[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Strona 7
DLA MEG, ARCHIEGO I LILI...
I O C Z Y W I Ś C I E D L A M O J E J M AT K I
Strona 8
Przeszłość nigdy nie umiera.
Nie jest nawet przeszłością.
William Faulkner, Requiem dla zakonnicy,
przeł. Wacław Niepokólczycki
Strona 9
Umówiliśmy się na spotkanie kilka godzin po pogrzebie. W ogrodach Frog‐
more, przy starej gotyckiej ruinie. Byłem pierwszy.
Rozejrzałem się; nie zobaczyłem nikogo.
Sprawdziłem komórkę. Żadnego esemesa, żadnej poczty głosowej.
Pewnie się spóźnią, pomyślałem i oparłem się o kamienny murek.
Odłożyłem telefon i powiedziałem sobie: spokojnie.
Pogoda była klasycznie kwietniowa. Ni to zima, ni wiosna. Drzewa były
nagie, ale powietrze – łagodne. Niebo szare, ale tulipany kwitły. Światło
blade, ale meandrujący przez ogrody ciemnoniebieski staw błyszczał.
Jakie to wszystko jest piękne, pomyślałem. I jakie smutne.
Kiedyś zakładałem, że tu będzie mój dom na zawsze. Zamiast tego oka‐
zało się, że to tylko kolejny krótki przystanek.
Gdy moja żona i ja uciekliśmy stąd w obawie o zdrowie psychiczne
i bezpieczeństwo fizyczne, nie byłem pewien, czy kiedykolwiek tu wrócę.
To był styczeń 2020 roku. Teraz, ponad rok później, byłem tu kilka dni po
przebudzeniu się, zobaczeniu na telefonie trzydziestu dwóch nieodebranych
połączeń i odbyciu krótkiej, przyprawiającej o kołatanie serca rozmowy
z babcią:
– Harry... dziadek odszedł.
Zaczęło wiać i zrobiło się chłodniej. Zgarbiłem się, potarłem ramiona,
poczułem, jak cienka jest moja biała koszula. Żałowałem, że nie przebrałem
się po pogrzebie i że nie wziąłem ze sobą płaszcza. Odwróciłem się plecami
do wiatru i mój wzrok padł na gotyckie ruiny, które tak naprawdę nie były
bardziej gotyckie niż karuzela Millennium Wheel. Zmyślna architektura,
scenografia teatralna. Jak tyle innych rzeczy wokół, pomyślałem.
Z kamiennego murka przemieściłem się na drewnianą ławeczkę. Usia‐
dłem, ponownie sprawdziłem telefon, spojrzałem wzdłuż ogrodowej
Strona 10
ścieżki.
Gdzie oni są?
Kolejny podmuch wiatru. Z jakiegoś powodu przypomniał mi się dzia‐
dek. Może to jego chłodny sposób bycia. Albo mrożące poczucie humoru.
Przywołałem w myślach jedno z weekendowych polowań sprzed lat. Ko‐
lega, chcąc nawiązać rozmowę, spytał dziadka, co sądzi o mojej nowej bro‐
dzie, która wzbudzała niepokój w rodzinie i kontrowersje w prasie. „Czy
królowa powinna kazać Harry’emu, żeby się ogolił?” Dziadek spojrzał na
mojego kolegę, na moją brodę i na jego twarzy pojawił się szelmowski
uśmiech.
– TO ma być broda?!
Wszyscy się roześmiali. Być albo nie być brodatym, oto było pytanie, ale
można było liczyć na dziadka, że będzie się domagał wię cej br ody.
– Niech rośnie bujna szczecina cholernego wikinga!
Pomyślałem o zdecydowanych poglądach dziadka, o jego licznych pa‐
sjach: powożeniu bryczką, grillowaniu, strzelectwie, jedzeniu, piwie.
O tym, jak cieszył się ży ciem . Pod pewnymi względami przypominał
moją matkę. Może dlatego był takim jej fanem. Na długo zanim została
księżną Dianą, kiedy była po prostu Dianą Spencer, przedszkolanką, se‐
kretną dziewczyną księcia Karola, mój dziadek był jej najbardziej zdecydo‐
wanym sprzymierzeńcem. Niektórzy twierdzą, że to on wyswatał moich ro‐
dziców. Jeśli to prawda, to można uznać, że dziadek stanowił Pierwotną
Przyczynę mojego świata. Nie byłoby mnie, gdyby nie on.
Ani mojego starszego brata.
Ale może za to nasza matka wciąż by łaby. Gdyby nie wyszła za tatę...
Przypomniałem sobie jedną z ostatnich rozmów, sam na sam z dziad‐
kiem, niedługo po tym, jak skończył dziewięćdziesiąt siedem lat. Myślał
o końcu. Mówił, że nie jest już w stanie realizować swoich pasji. Najbar‐
dziej ze wszystkiego jednak brakowało mu pracy. Bez pracy, mówił,
wszystko się rozłazi. Nie wyglądał na smutnego, bardziej – na gotowego.
– Trzeba wiedzieć, kiedy odejść, Harry.
Strona 11
Popatrzyłem w dal, na małą panoramę krypt i pomników w ogrodach.
Royal Burial Ground, Królewski Cmentarz, miejsce ostatecznego spo‐
czynku tak wielu z nas, w tym królowej Wiktorii. A także osławionej Wallis
Simpson. Również jej podwójnie osławionego męża Edwarda, byłego króla
i mojego praprastryja. Po tym, jak Edward zrezygnował z tronu dla Wallis,
po tym, gdy uciekli z Wielkiej Brytanii, martwili się o swój ostateczny po‐
wrót – oboje mieli obsesję na punkcie pochówku właśnie tutaj. Królowa,
moja babcia, przychyliła się do ich prośby. Ale umieściła ich w pewnej od‐
ległości od wszystkich innych, pod pochylonym platanem. Być może to
było ostatnie pogrożenie palcem. Ostatnie wygnanie. Zastanawiałem się, co
Wallis i Edward myślą teraz o swoim zamartwianiu się. Czy ostatecznie ma
to jakiekolwiek znaczenie? Zastanawiałem się, czy w ogóle o tym myślą.
Czy unoszą się w jakiejś eterycznej przestrzeni, rozpamiętując swoje wy‐
bory, czy też są Nigdzie, myśląc o Niczym? Czy po tym wszystkim na‐
prawdę może być Nic? Czy świadomość, tak jak czas, ma swój kres?
A może, pomyślałem, po prostu są tu teraz, koło fałszywej gotyckiej ruiny,
albo obok mnie i podsłuchują moje myśli. A jeśli tak... m o że m oja
m at ka też?
Myśl o niej, jak zawsze, przyniosła mi zastrzyk nadziei i przypływ ener‐
gii.
I ukłucie smutku.
Tęskniłem za matką codziennie, ale tego dnia, tuż przed tym nerwowym
spotkaniem w Frogmore, zatęskniłem za nią gwałtownie i nie potrafiłem
powiedzieć dlaczego. Jak wiele rzeczy związanych z nią, trudno było to
ująć w słowa. Mimo że moja matka była księżną i nosiła imię bogini, oba te
określenia zawsze wydawały mi się zbyt słabe, nieadekwatne. Ludzie nie‐
ustannie porównywali ją do bohaterów i świętych, od Nelsona Mandeli,
przez Matkę Teresę, po Joannę d’Arc, ale każde takie porównanie, choć
podniosłe i pełne uwielbienia, okazywało się nietrafione. Moja matka – naj‐
bardziej rozpoznawalna kobieta na świecie, jedna z najbardziej kocha‐
nych – była zwyczajnie nie do opisania, tak po prostu było. A jednak: jak
ktoś tak dalece wykraczający poza język potoczny mógł pozostać tak rze‐
Strona 12
czywisty, tak namacalnie obecny, tak wyraziście żywy w moim umyśle? Jak
to możliwe, że widziałem ją, tak dobrze jak łabędzia sunącego w moją
stronę po ciemnoniebieskim stawie? Że wciąż słyszałem jej śmiech, tak gło‐
śno jak śpiew ptaków na nagich drzewach? Tak wielu rzeczy nie pamięta‐
łem, bo byłem zbyt mały, kiedy zginęła, ale większym cudem było to
wszystko, co zapamiętałem. Jej zniewalający uśmiech, jej wrażliwe oczy,
jej dziecięco żarliwe uwielbienie filmów i muzyki, strojów i słodyczy –
i nas. Och, jak ona kochała mojego brata i mnie. Obsesyjnie, wyznała
w którymś z wywiadów.
No cóż, mamo... wzajemnie.
Może jej wszechobecność wynikała z tego samego powodu, dla którego
nie dało jej się opisać – ponieważ była światłem, czystym i promiennym
światłem, a czy można tak naprawdę opisać światło? Nawet Einsteinowi
sprawiało to trudności. Niedawno astronomowie nastawili swoje najwięk‐
sze teleskopy, wycelowali je w maleńką szczelinę w kosmosie i udało im
się dostrzec zapierającą dech w piersiach kulę, którą nazwali Earendel, co
w języku staroangielskim oznacza Gwiazdę Poranną. Earendel położona
jest miliardy lat świetlnych od nas i prawdopodobnie już dawno przestała
istnieć, bardziej zbliżona wiekiem do Wielkiego Wybuchu, momentu Stwo‐
rzenia, niż nasza Droga Mleczna, a mimo to wciąż widoczna dla oczu
śmiertelników, ponieważ jest tak jasna i olśniewająca.
Tak a była moja matka.
To dlatego widziałem ją i wyczuwałem zawsze, ale szczególnie tego
kwietniowego popołudnia w Frogmore.
A także dlatego, że niosłem jej sztandar. Przyszedłem do tych ogrodów,
bo chciałem pokoju. Bardziej niż czegokolwiek innego. Chciałem go dla
dobra mojej rodziny i dla siebie samego – ale też dla niej.
Ludzie zapominają o tym, jak bardzo moja matka dążyła do pokoju. Wie‐
lokrotnie okrążyła kulę ziemską, przemierzała pola minowe, przytulała cho‐
rych na AIDS, pocieszała sieroty wojenne, zawsze próbując zaprowadzić po‐
kój, i w ie działem, jak bardzo chciałaby – chciała! – pokoju między swo‐
imi chłopcami, między nami dwoma i tatą. I w całej rodzinie.
Strona 13
Od wielu miesięcy Windsorowie znajdowali się w stanie wojny. Nasze
szeregi bywały skłócone co jakiś czas, od wieków, ale tym razem wyglą‐
dało to inaczej. To był publiczny rozłam na pełną skalę, grożący niepoweto‐
wanymi stratami. Dlatego, choć przyleciałem do domu wyłącznie na po‐
grzeb dziadka, już na miejscu poprosiłem o poufne spotkanie z moim star‐
szym bratem Willym i ojcem, by porozmawiać o tym, jak się sprawy mają.
By znaleźć wyjście.
Ale teraz spojrzałem jeszcze raz na telefon i wzdłuż ogrodu i pomyśla‐
łem: może zmienili zdanie. Może nie przyjdą.
Przez pół sekundy rozważałem poddanie się, pójście na samotny spacer
po ogrodach albo z powrotem do domu, gdzie wszyscy moi kuzyni pili
i wymieniali się opowieściami o dziadku.
I wtedy, w końcu, zobaczyłem ich. Krocząc w moją stronę ramię w ra‐
mię, wyglądali ponuro, niemal groźnie. Więcej, wyglądali na jednomyśl‐
nych. Serce podeszło mi do gardła. Normalnie kłóciliby się o to czy tamto,
ale teraz wydawali się iść w zgodzie – w szyku.
Zaraz, czy umówiliśmy się na spacer... czy na pojedynek?
Podniosłem się z drewnianej ławki, nieśmiało zrobiłem krok w ich
stronę, niepewnie się uśmiechnąłem. Nie odwzajemnili uśmiechu. Teraz
moje serce naprawdę zaczęło miotać się w piersi. Oddychaj głęboko, po‐
wiedziałam do siebie.
Oprócz strachu czułem nadnaturalnie natężoną świadomość i ogromną
bezbronność, podobnie jak w innych kluczowych momentach mojego ży‐
cia.
Kiedy szedłem za trumną mojej matki.
Kiedy po raz pierwszy brałem udział w bitwie.
Kiedy przemawiałem publicznie podczas ataku paniki.
To samo poczucie, że rozpoczynam misję i nie wiem, czy podołam, ale
wiem, że nie ma już odwrotu. Że Los przejmuje wodze.
No dobrze, mamo – pomyślałem, przyspieszając kroku – do dzieła. Trzy‐
maj za mnie kciuki.
Strona 14
Spotkaliśmy się w połowie ścieżki.
– Willy? Tata? Cześć!
– Haroldzie...
Sztywno do bólu.
Przegrupowaliśmy się, sformowaliśmy tyralierę, ruszyliśmy żwirową
ścieżką przez kamienny mostek obrośnięty bluszczem.
To, jak się do siebie dostroiliśmy, jak bez słowa wyrównaliśmy tempo
marszu i pochyliliśmy głowy, i jeszcze te groby naokoło – trudno, żebym
sobie nie przypomniał o pogrzebie mamy. Zabroniłem sobie o tym myśleć
i próbowałem się skupić na dźwięcznym chrzęście naszych kroków i na
tym, jak nasze słowa ulatywały niczym dym na wietrze.
Jak przystało na Brytyjczyków i na Windsorów, zaczęliśmy pogawędkę
o pogodzie. Wymieniliśmy uwagi o pogrzebie dziadka. Wszystko, w naj‐
drobniejszych szczegółach, zaplanował sam, przypomnieliśmy sobie ze
smutnymi uśmiechami. Pogawędki. Pogaduszki. Poruszyliśmy wszystkie
poboczne tematy, a ja wciąż czekałem, aż przejdziemy do najważniejszego,
zastanawiając się, dlaczego tyle to trwa, a także – jak, u licha, mój ojciec
i brat zachowywali taki spokój.
Spojrzałem wokół siebie. Przeszliśmy już spory kawałek, a teraz docho‐
dziliśmy do samego środka królewskiego cmentarza, po kostki w ciałach
bardziej niż książę Hamlet. Jeśli się zastanowić... czy ja sam nie prosiłem
kiedyś o pochówek tutaj? Kilka godzin przed wyruszeniem na wojnę mój
prywatny sekretarz powiedział, że muszę wybrać miejsce, w którym zo‐
staną złożone moje szczątki.
– Gdyby stało się najgorsze, Wasza Królewska Wysokość... na wojnie ni‐
gdy nie wiadomo...
Było kilka opcji. Kaplica Świętego Jerzego? Królewski skarbiec w Wind‐
sorze, gdzie w tej chwili umieszczono mego dziadka?
Nie, wybrałem to miejsce, bo ogrody były urocze, a okolica zdawała się
spokojna.
Strona 15
Kiedy stanęliśmy niemal nad twarzą Wallis Simpson, tata rozpoczął mi‐
niwykład o tej osobistości tutaj, tamtej królewskiej kuzynce tam, o wszyst‐
kich tych niegdyś wybitnych książętach i księżnych, lordach i damach,
obecnie rezydujących pod trawnikiem. Jako historyk amator z wieloletnim
stażem miał mnóstwo informacji do przekazania i po trochu zacząłem na‐
bierać przekonania, że potrwa to kilka godzin, a całość zwieńczy spraw‐
dzian. Na szczęście skończył, a my ruszyliśmy dalej po trawniku wzdłuż
krawędzi stawu, aż do pięknego małego klombu żonkili.
To właśnie tam w końcu przeszliśmy do rzeczy.
Próbowałem wyłożyć swój punkt widzenia. Nie szło mi najlepiej. Dener‐
wowałem się, próbując utrzymać emocje na wodzy, a jednocześnie starając
się być zwięzłym i precyzyjnym. Przyrzekłem sobie, że nie dopuszczę do
przerodzenia się tego spotkania w kolejną kłótnię. Ale szybko przekonałem
się, że to nie zależy ode mnie. Tata i Willy mieli swoje role do odegrania
i przybyli gotowi do walki. Za każdym razem, gdy przedstawiałem nowe
wyjaśnienie, nowy kierunek myślenia, jeden lub obaj przerywali mi. Szcze‐
gólnie Willy nie chciał o niczym słyszeć. Po tym, jak kilkukrotnie mnie uci‐
szył, zaczęliśmy się kłócić, mówiąc to samo, co mówiliśmy od miesięcy –
od lat. Atmosfera zrobiła się tak gorąca, że tata uniósł ręce.
– Dość tego!
Stanął pomiędzy nami, patrząc w górę na nasze rozpalone twarze.
– Proszę, chłopcy, nie zamieniajcie reszty moich dni w udrękę.
Jego głos brzmiał zgrzytliwie, krucho. Jeśli mam być szczery: staro.
Pomyślałem o dziadku.
W jednej chwili coś się we mnie poruszyło. Spojrzałem na Willy’ego, na‐
prawdę na niego spojrzałem, może po raz pierwszy od czasu, gdy byliśmy
chłopcami. Zobaczyłem wszystko: znajomy grymas, który domyślnie przy‐
bierał w kontaktach ze mną, niepokojącą łysinę, bardziej zaawansowaną niż
moja; jego słynne podobieństwo do mamy, które zmniejszało się z czasem.
Z wiekiem. Pod pewnymi względami był moim odbiciem w lustrze, pod in‐
nymi – przeciwieństwem. Mój ukochany brat, mój prześladowca – jak do
tego doszło?
Strona 16
Poczułem ogromne zmęczenie. Chciałem wrócić do domu i dotarło do
mnie, jak skomplikowanym pojęciem stał się dom. A może zawsze tak
było. Ruchem ręki wskazałem ogrody, miasto za nimi, cały kraj i powie‐
działem:
– Willy, to miał być nasz dom. Mieliśmy tu mieszkać do końca życia.
– Opuściłeś nas, Haroldzie.
– Tak. I wiesz dlaczego.
– Nie wiem.
– Nie wiesz?
– Naprawdę nie wiem.
Odsunąłem się. Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Nie zgadzać
się w kwestii tego, kto zawinił lub jak sprawy mogły się potoczyć – to
jedno, ale jak on może twierdzić, że nie zna powodów, dla których opuści‐
łem kraj, w którym się urodziłem, kraj, za który walczyłem i za który byłem
gotów zginąć – moją ojczyznę? Niełatwo to wypowiedzieć. Jak może twier‐
dzić, że nie wie, dlaczego moja żona i ja podjęliśmy ten drastyczny krok,
zabraliśmy nasze dziecko i uciekli gdzie pieprz rośnie, zostawiając
wszystko: dom, przyjaciół, meble? Serio?
Spojrzałem na korony drzew:
– Nie wiesz?!
– Haroldzie... Naprawdę nie wiem.
Odwróciłem się do taty. Wpatrywał się we mnie z wyrazem twarzy mó‐
wiącym: „Ja też nie”.
Rany, pomyślałem. Może naprawdę nie mają pojęcia.
Niesamowite. Ale może to prawda.
A jeśli nie wiedzieli, dlaczego wyjechałem, to może też o mnie nic nie
wiedzieli.
Może nigdy naprawdę mnie nie znali.
I, jeśli mam być szczery, może ja ich też nie.
Strona 17
Ta myśl sprawiła, że zrobiło mi się zimniej i poczułem się bardziej sa‐
motnie.
Ale też pobudziła mnie do działania. Pomyślałem, że muszę im opowie‐
dzieć.
Jak im to opowiedzieć?
Nie dam rady. Za długo by to trwało.
Poza tym wyraźnie widać, że nie są w odpowiednim nastroju do słucha‐
nia.
W każdym razie nie teraz. Nie dzisiaj.
A zatem:
Tato? Willy?
Świecie?
Proszę bardzo.
Strona 18
CZĘŚĆ I
Z GŁĘBI NOCY,
KTÓRA MNIE SPO‐
WIJA [1]
Strona 19
1
Opowieści krążyły od zawsze.
Ludzie niekiedy szeptali między sobą o tych, którym nie posłużyło Bal‐
moral. Na przykład o jednej z dawnych królowych. Oszalała z żałoby za‐
mknęła się w zamku Balmoral i przysięgła, że nigdy go nie opuści. Albo
o byłym premierze o nienagannych manierach: nazwał to miejsce „surreali‐
stycznym” i „zupełnie dziwacznym”.
Myślę, że usłyszałem te historie dopiero dużo później. A może słuchałem
ich i nie zwracałem na nie uwagi. Dla mnie Balmoral zawsze był po prostu
rajem. Skrzyżowaniem Disneylandu i jakiegoś świętego gaju druidów. Za‐
wsze byłem zbyt zajęty łowieniem ryb, strzelaniem, bieganiem w górę
i w dół wzgórza, by zauważyć cokolwiek niepokojącego w feng shui sta‐
rego zamku.
Chcę przez to powiedzieć, że byłem tam szczęśliwy.
Być może wręcz nigdy nie byłem szczęśliwszy niż tamtego złotego let‐
niego dnia w Balmoral: 30 sierpnia 1997 roku.
Byliśmy w zamku od tygodnia. Mieliśmy zamiar zostać na kolejny. Tak
samo jak poprzedniego roku, tak samo jak rok wcześniej. Balmoral stano‐
wił osobną miniaturową porę roku, dwutygodniowe interludium w górach
Szkocji pomiędzy pełnią lata a początkiem jesieni.
Była tam i babcia. Rzecz jasna. Spędzała w Balmoral większą część każ‐
dego lata. Był dziadek. I Willy. I tata. Cała rodzina, z wyjątkiem mamy, bo
mama nie była już częścią rodziny. Uciekła albo została wyrzucona, w za‐
leżności od tego, kogo spytać, choć ja nigdy nikogo nie pytałem. Tak czy
inaczej, spędzała swoje wakacje gdzie indziej.
Strona 20
W Grecji, powiedział ktoś. Nie, na Sardynii, powiedział ktoś inny. Nie,
nie – ktoś się wtrącał – twoja mama jest w Paryżu! Może to sama mama tak
powiedziała. Kiedy zadzwoniła wcześniej tego samego dnia, żeby pogadać?
Niestety, to wspomnienie jest, wraz z milionem innych, odgrodzone wyso‐
kim murem umysłu. To jednocześnie okropne i nęcące uczucie – wiedzieć,
że są tam, po drugiej stronie, zaledwie kilka centymetrów od nas; ale mur
jest zawsze za wysoki, za gruby. Nie do przejścia.
W sumie podobnie jak wieże Balmoral.
Niezależnie od lokalizacji wiedziałem, że mama była ze swoim nowym
pr zy j a cie l em . Tak go nazywano. Nie chłopak, nie kochanek. Przyjaciel.
Uważałem go za sympatycznego gościa. Willy i ja poznaliśmy go niedługo
przedtem. Ściślej, byliśmy w Saint-Tropez razem z mamą, kiedy go po‐
znała, kilka tygodni wcześniej. Świetnie się bawiliśmy, tylko we trójkę,
w willi jakiegoś starszego dżentelmena. Było dużo śmiechu i zabawy, jak
zawsze, kiedy mama, Willy i ja byliśmy gdzieś razem, ale w te wakacje –
jeszcze bardziej. Cały ten pobyt w Saint-Tropez okazał się rajski. Pogoda
wspaniała, jedzenie smaczne, mama uśmiechnięta.
A co najlepsze – skutery wodne.
Czyje? Nie wiem. Ale pamiętam, że Willy i ja wypływaliśmy nimi na
najgłębszą część kanału, krążąc w oczekiwaniu na duże promy. Na potęż‐
nych falach, które robiły, wzbijaliśmy się w powietrze jak na rampie. Nie
wiem do dziś, jak to się stało, że się nie pozabijaliśmy.
Czy przyjaciel mamy pojawił się po naszym powrocie z szaleństw na
skuterach wodnych? Nie, to było raczej tuż przed nimi.
– Witaj, ty pewnie jesteś Harry.
Kruczoczarne włosy, skóra spalona słońcem, śnieżnobiały uśmiech.
– Jak się masz? Nazywam się bla, bla, bla.
Zagadywał do nas, do mamy. Zwłaszcza do mamy. Zdecydowanie przede
wszystkim do mamy. Jego oczy zamieniały się w czerwone, pulsujące
serca.