KFA

Szczegóły
Tytuł KFA
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

KFA PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie KFA PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

KFA - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Dys​ku​tu​jąc na te​mat skłon​no​ści prze​stęp​‐ czych, nie wol​no ni​g​dy za​po​mi​nać, że oso​bo​‐ wość czło​wie​ka nie skła​da się z róż​nych ode​‐ rwa​nych od sie​bie cech, lecz sta​no​wi jed​‐ ność, a w tej jed​no​ści na​le​ży po​szcze​gól​ne ce​‐ chy trak​to​wać jako część skła​do​wą ca​ło​ści. (PROF. JOHS. AN​DE​NÆS) Naj​więk​szą i naj​waż​niej​szą dla nas za​gad​‐ ką jest sam czło​wiek. Naj​wyż​szym ce​lem ro​‐ zu​mu jest dą​żyć nie​zmor​do​wa​nie do co​raz głęb​sze​go po​zna​nia psy​chi​ki ludz​kiej, cho​‐ ciaż nie moż​na na​wet ma​rzyć, iż da się to kie​dy​kol​wiek osią​gnąć. (C. G. JUNG) Strona 4 SŁO​WO WSTĘP​NE BRA​GE​GO BRA​GES​SO​NA Strona 5 Pro​mie​nie kuli świe​cą​ce​go gazu mają dziś wol​ną dro​gę na zie​mię, a gdy pa​trzę na top​nie​ją​cy śnieg, przy​cho​dzi mi na myśl, że jest to kula o śred​ni​cy jed​ne​go mi​lio​na czte​ry​stu ty​się​cy ki​lo​me​trów i jej od​le​głość od śnie​gu wy​no​si w tej chwi​li mniej wię​‐ cej sto pięć​dzie​siąt mi​lio​nów. Od mi​liar​dów lat pa​‐ li​ła się w prze​strze​ni i jesz​cze mi​liar​dy lat bę​dzie się pa​lić, lecz oto pew​ne​go dnia albo pew​nej nocy – cóż to bę​dzie za dzień! cóż za noc! – jej ener​gia wy​‐ czer​pu​je się, kula ga​śnie, krzep​nie, i z zie​mi znów wi​dać gwiaz​dy. Nic nie jest nie​znisz​czal​ne, na​wet słoń​ce. Za​mie​ra, jak moje ser​ce. Ni​g​dy mnie nie mę​czy po​dzi​wia​nie słoń​ca. W naj​więk​sze zdu​mie​nie wpra​wia​ją mnie jed​nak nie dane na​uko​we o nim, owo mi​nio​ne sta​dium w na​szej świa​do​mo​ści, lecz fakt, że ono tam jest: że słoń​ce tam jest! Na​zy​wam się Bra​ge Bra​ges​son i je​stem ko​złem gór​skim. Cza​sa​mi czu​ję się nim cał​kiem do​słow​‐ nie: jak ko​zioł. Ko​zioł. Ko​zioł. Po​do​ba mi się ta na​‐ zwa. Zresz​tą pew​na sta​ra wiedź​ma po​wie​dzia​ła mi nie​daw​no, że w paź​dzier​ni​ku czy li​sto​pa​dzie mimo wszyst​ko, mimo wszyst​ko, cze​ka mnie ja​kaś nowa i wiel​ka, wiel​ka mi​łość. Strona 6 Coś ła​god​ne​go i czu​łe​go dla ko​zła. Nie​zwy​kłe. Nie​zwy​kłe. O, ko​cham te sta​re wiedź​my, któ​re roz​wią​zu​ją róż​ne moje pro​ble​my, lu​bię po​tem po​ga​dać so​bie z nimi przy rocz​nym bi​lan​sie: pro​szę bar​dzo! W stycz​niu nie za​in​te​re​so​wa​łem się czar​no​wło​są dziew​czy​ną. W lu​tym nie wzbo​ga​ci​łem się, wręcz prze​ciw​nie, a na wio​snę wca​le mnie nie spo​tkał szczę​śli​wy oże​nek, bo moja ja​sno​wło​sa uko​cha​na w Wiel​ką So​bo​tę znik​nę​ła, a ja wte​dy sie​dzia​łem w ciu​pie. No? Jak? Do​sta​nę for​sę z po​wro​tem, czy nie? Ale po​tem w roz​ma​rze​niu sty​ka​my się gło​wa​mi. – W paź​dzier​ni​ku albo li​sto​pa​dzie, po​wia​da pani? Czy to moż​li​we? I szczę​śli​wie? A kto to jest, moż​na wie​dzieć? Wam​puś? Rzep​ka? Ruth albo Smok​cia, albo jesz​cze coś no​we​go? Ho, ho, zo​bacz, czy ma duże pier​si i tę​gie uda? Zo​bacz, sta​ra! Co pani mówi, wi​dzi to pani? Wiel​kie nie​ba, wiel​kie nie​ba! O Jezu, dzię​ku​ję pani! Tak, na​zy​wam się Bra​ge Bra​ges​son i uro​dzi​łem się 15 stycz​nia 1932. Gdy roz​po​czy​nam to spra​‐ woz​da​nie, mam lat dwa​dzie​ścia osiem, nie po​sia​‐ dam sta​łe​go miej​sca za​miesz​ka​nia, je​stem sta​nu wol​ne​go i bez​dziet​ny. Mój ty​tuł brzmi: były stu​‐ dent, były nar​ciarz, były ma​ry​narz i były wię​zień. Jest ma​jo​wy dzień roku 1960. Strona 7 Nie mam po​ję​cia, do​kąd za​pro​wa​dzi mnie to spra​woz​da​nie. Nie mam żad​ne​go in​ne​go celu, któ​‐ re​mu mógł​bym się po​świę​cić, i opi​szę te wy​da​rze​‐ nia, ja​kie uwa​żam za naj​waż​niej​sze w swo​im ży​‐ ciu: pro​ces 1955, póź​niej​sze wy​pad​ki i prze​ży​cia pod​czas za​mie​ci śnież​nej 1960... hi​sto​rię kil​ku am​‐ pu​łek szyb​ko dzia​ła​ją​cej in​su​li​ny. To jest moje za​da​nie. Nie wy​ma​ga ono rze​czy nie​wy​ko​nal​nej: że​bym był obiek​tyw​ny. Wy​ma​ga cze​goś prze​ciw​ne​go: że​bym w tym opo​wia​da​niu od​bił swój we​wnętrz​ny kra​jo​braz tak, aby stał on przede mną jak coś w ro​dza​ju lu​stra. Ale w celu za​cho​wa​nia pew​nej dozy obiek​ty​wi​zmu – któ​ry wpro​wa​dzam, bo mnie sa​me​go to bawi – mam przed sobą na biur​ku do​ku​men​ty z roz​pra​wy są​do​‐ wej, wy​cin​ki pra​so​we i tro​chę in​nych pa​pie​rów. Uży​ję ich wszyst​kich po to, aby w przy​bli​że​niu po​‐ ka​zać swój ob​raz wi​dzia​ny oczy​ma opi​nii pu​blicz​‐ nej. Nie mam jed​nak za​mia​ru wią​zać się chro​no​lo​‐ gią pro​ce​su, sam usta​lam swój wła​sny po​rzą​dek: tu tro​chę prze​mó​wie​nia, tam tro​chę prze​słu​cha​‐ nia, tu tro​chę pi​sa​ni​ny z ga​zet, ów​dzie tro​chę opi​‐ nii rze​czo​znaw​ców – krót​ko mó​wiąc, bio​rę wszyst​‐ ko, co uwa​żam za naj​waż​niej​sze, w po​rząd​ku, któ​‐ ry wy​da​je mi się naj​wła​ściw​szy, a przy tym tu tro​‐ chę opusz​czam, a ów​dzie tro​chę do​da​ję. Ale spra​woz​da​nie musi się prze​cież od cze​goś Strona 8 za​cząć i wie​lu cią​gle jesz​cze uwa​ża, że naj​mą​drzej​‐ szą tak​ty​ką jest za​cząć od dzie​ciń​stwa – szcze​gól​‐ nie, je​śli było smut​ne – tak jak​by w nim moż​na zna​leźć przy​czy​ny po​stę​po​wa​nia do​ro​słe​go czło​‐ wie​ka – szcze​gól​nie wte​dy, gdy było smut​ne. Mnie jed​nak taka tak​ty​ka nie in​te​re​su​je, uwa​‐ żam bo​wiem, że do​ro​sły czło​wiek w żad​nym wy​‐ pad​ku nie jest pro​stym za​da​niem aryt​me​tycz​nym. Uwa​żam, że naj​bar​dziej za​sad​ni​czych spraw nie moż​na okre​ślić w związ​ku cza​so​wym i przy​czy​no​‐ wym, po​nad​to zaś ba​bra​nie się do​ro​słe​go czło​wie​‐ ka w swo​im wła​snym lub cu​dzym dzie​ciń​stwie wy​‐ da​je mi się nie​przy​zwo​ite. Gdy to się dzie​je w imię na​uki, świad​czy rów​nież o za​ro​zu​mia​ło​ści: czło​‐ wiek wy​obra​ża so​bie, że uda​ło mu się zna​leźć klucz do za​gad​ki świa​ta, i w za​pa​le roz​wią​zy​wa​‐ nia, roz​wią​zy​wa​nia pro​ble​mów, roz​wią​zu​je je, lecz czy​ni to z punk​tu wi​dze​nia swo​ich ma​lut​kich i lek​ko​myśl​nych za​ło​żeń, nie może więc za​uwa​żyć, że dziec​ko w do​ro​słym czło​wie​ku jest tym, czym nasz sys​tem sło​necz​ny we wszech​świe​cie: małą wiel​ko​ścią w bez​mia​rze wiel​ko​ści. Je​że​li jed​nak roz​po​czy​nam od syl​we​tek ro​dzi​‐ ców, ro​bię to nie dla​te​go, bym wi​dział w nich ja​‐ kieś waż​ne, współ​dzia​ła​ją​ce czyn​ni​ki mego ży​cia, tak jak ono się ukła​da, lecz dla​te​go że mgli​ste wspo​mnie​nie tych dwoj​ga lu​dzi po pro​stu mnie Strona 9 wzru​sza. Mimo wszyst​ko ma się prze​cież ro​dzi​ców. Choć trud​no to po​jąć, miał ich na​wet Füh​rer i de​pra​wa​‐ tor Trze​ciej Rze​szy. No bo pro​szę: o go​dzi​nie pół do siód​mej wie​czo​rem, dnia 20 kwiet​nia 1889, w ma​‐ łej go​spo​dzie „Ga​sthof zum Pom​mer”, w mia​stecz​‐ ku Brau​nau nad rze​ką Inn, pew​na ko​bie​ta imie​‐ niem Kla​ra na​praw​dę uro​dzi​ła chłop​ca, któ​re​go ochrzczo​no i wpi​sa​no do księ​gi me​try​kal​nej jako Adol​fa Hi​tle​ra! Może ła​twiej by​ło​by to wszyst​ko zro​zu​mieć, gdy​by tych dwo​je tu​ry​stów, Alo​is i Kla​‐ ra – o na​zwi​skach ko​ja​rzą​cych się dla Nor​we​ga z czymś w ro​dza​ju pum​per​ni​kla i kieł​ba​sy, czy​li Schic​kl​gru​ber i Pölzl – na​tknę​ło się na to stwo​rze​‐ nie u stóp ja​kie​goś świe​żo wy​bu​chłe​go wul​ka​nu, tak że póź​niej moż​na by było uznać, że znaj​da był ro​dem z pie​kła. I uwi​nę​li go w pie​lusz​ki, i uło​ży​li go w ko​szu, a po​tem po​spie​szy​li do domu w Brau​nau nad rze​‐ ką Inn nie prze​wi​du​jąc, ile nie​szczęść spad​nie kie​‐ dyś przez to na świat. A więc do dzie​ła. Mam dość cza​su, bo cią​gle jesz​‐ cze je​stem re​kon​wa​le​scen​tem po ob​ra​że​niach, ja​‐ kich do​zna​łem pod​czas za​mie​ci śnież​nej 25 lu​te​go tego roku, wła​śnie w tym cza​sie, kie​dy – we​dług ama​tor​sko-astro​lo​gicz​nych prze​po​wied​ni mo​jej wiedź​my – mia​łem się wy​grze​wać w go​rą​cym słoń​‐ Strona 10 cu Po​łu​dnia. Strona 11 I PRO​CES Strona 12 Mój oj​ciec był po​tęż​ny, cięż​ki, jak​by wy​cio​sa​ny z gra​ni​tu, pra​wie dwu​me​tro​we​go wzro​stu, z wy​‐ glą​du im​po​nu​ją​cy, ale – we​dług słów mat​ki – jak „nie​do​stęp​ne za​mczy​sko”, za​mknię​ty w so​bie i mil​‐ czą​cy, czło​wiek, któ​ry wszę​dzie wy​da​wał się nie na miej​scu. Nie na miej​scu, ale jak głaz. Miał ład​ne oczy, pa​trzą​ce tro​chę bo​jaź​li​wie, z wy​ra​zem zdzi​wie​nia, a usta za​cię​te, choć wraż​li​‐ we. Prze​dziw​na gęba. „Urze​ka​ją​ca”, ma​wia​ła moja mat​ka. Mó​wiąc o mat​ce, oj​ciec rzad​ko uży​wał jej imie​‐ nia, zwy​kle na​zy​wał ją uro​czy​ście „mał​żon​ką” lub zwra​cał się do niej „moja dro​ga”. Pod wpły​wem al​‐ ko​ho​lu miał ją po​dob​no kil​ka razy na​zwać „swo​ją ko​chan​ką” lub „swo​ją nie​szczę​śli​wą ko​chan​ką” i po​wie​dzieć, że nie była jego żoną i moją mat​ką, lecz „tyl​ko mał​żon​ką i ko​chan​ką”. W ogó​le zaś te kil​ka razy, kie​dy był skłon​ny do zwie​rzeń, to zna​‐ czy gdy miał w czu​bie, mó​wił głów​nie o niej, krót​‐ kie, ury​wa​ne zda​nia o tej, któ​ra go tak ob​cho​dzi​ła. Była po​pie​la​tą blon​dyn​ką, ko​bie​tą peł​ną wi​go​ru, do​brze zbu​do​wa​ną i, o ile ro​zu​miem, lu​bią​cą się po​do​bać. Spoj​rze​nie mia​ła po​włó​czy​ste, ale jej oczy czę​sto pa​trzy​ły z boku szel​mow​sko i wy​zy​wa​ją​co. Strona 13 Jak da​le​ko się​gam pa​mię​cią, obo​je pro​wa​dzi​li z sobą cią​głą woj​nę, bez gło​śnych słów i wro​gich czy​nów, lecz po ci​chu, za​wzię​cie i rów​no​cze​śnie nie bez uczu​cia. Nic nie wska​zy​wa​ło na to, aby ro​bi​li so​bie na złość. Ta ich woj​na była czymś w ro​dza​ju at​mos​fe​ry cią​głe​go na​pię​cia, któ​re praw​do​po​dob​‐ nie ro​dzi​ło się z tego, że na​wza​jem żą​da​li od sie​bie za​wsze cze​goś in​ne​go, cze​go nie chcie​li lub nie mo​‐ gli so​bie dać albo nie wie​dzie​li, jak dać. Może też nie umie​li ni​g​dy wy​ra​zić swo​ich ży​czeń sło​wa​mi. Zda​je mi się, że obo​je bar​dzo do sie​bie lgnę​li. O ile so​bie przy​po​mi​nam, wy​bu​chy na​mięt​no​ści na​stę​po​wa​ły zwy​kle w chwi​lach po​jed​na​nia. Do dziś pa​mię​tam, jak​by to się zda​rzy​ło do​pie​ro przed kil​ku mi​nu​ta​mi, że moi za​wsze tak po​praw​ni ro​‐ dzi​ce tra​ci​li opa​no​wa​nie pra​wie na mo​ich oczach; wi​dzę ich obej​mu​ją​cych się czu​le i szep​ta​ją​cych naj​bar​dziej piesz​czo​tli​we sło​wa, ja​kie w ży​ciu sły​‐ sza​łem. Jesz​cze pa​mię​tam nie​któ​re zda​nia. Mat​‐ ka: – Ty moja ko​cha​na, ko​cha​na zgry​zo​to! – Oj​‐ ciec: – Nie za​słu​ży​łem na to, aby za​wią​zać rze​myk u twe​go bu​ci​ka. – Mat​ka: – Ani ja u twe​go. Ale wiesz, ko​cha​ny, obo​je mu​si​my na to za​słu​żyć. – Oj​ciec: – To je​dy​na rzecz, na któ​rej mi za​le​ży. – Mat​ka: – Tak strasz​nie cię ko​cham, tak okrop​‐ nie... nie mam na​wet słów! – Oj​ciec: – Cią​gle za​‐ przą​tasz moje my​śli. Cały dzień my​ślę o to​bie. Strona 14 Prze​szka​dzasz mi w pra​cy. Nie, nie prze​pra​szaj mnie, bo je​steś bar​dzo ko​cha​ną prze​szko​dą. – Mat​ka: – Pra​gnę cie​bie, cią​gle cie​bie pra​gnę! – A po​tem znów przy​tłu​mio​ny głos mat​ki: – Och, ty! Ty! – Wresz​cie nie​pew​ne, mo​no​ton​ne po​mru​kir​‐ wa​nie ojca: – Chcesz, tak bar​dzo chcesz... Mogę więc tyl​ko snuć przy​pusz​cze​nia co do po​‐ wo​dów, dla któ​rych prze​waż​nie pa​no​wa​ła mię​dzy nimi woj​na. Z upły​wem zaś lat do​szło do tego, że żyli osob​no, każ​de w swo​im po​ko​ju, a spo​tka​nia były tyl​ko spo​ra​dycz​ne i bo​le​sne. Oj​ciec czę​sto wy​jeż​dżał za in​te​re​sa​mi, a mat​ka czę​sto wra​ca​ła póź​no z mia​sta. Utar​ło się, że pod nie​obec​ność ojca przy​cho​dził do mat​ki je​den z jej przy​ja​ciół, któ​ry mó​wił o so​bie „wuj Teo​dor”. Czy​‐ tał mi baj​ki i ry​so​wał śmiesz​ne rze​czy, łód​ki, sa​‐ mo​lo​ty, trol​le i wiel​kie, wiel​kie sło​nie. „Te​raz się w coś za​ba​wi​my”, ma​wiał wuj Teo​dor, a wte​dy za​‐ mie​nia​łem się cały w cie​ka​wość. Wy​da​wał mi się mi​łym czło​wie​kiem, znacz​nie mil​szym od ojca. I oczy​wi​ście był mil​szy. Oj​ciec był bar​dzo: mil​czą​cy, pra​co​wi​ty, za​ko​cha​‐ ny w mat​ce; in​te​re​so​wał się li​te​ra​tu​rą, upra​wiał węd​kar​stwo i tu​ry​sty​kę, lecz rzad​ko by​wał miły. Gdy wcho​dził do po​ko​ju, na​tych​miast po​wsta​wa​ła dziw​nie na​pię​ta at​mos​fe​ra, mat​ka zaś znaj​dy​wa​ła so​bie za​raz ty​siąc róż​nych za​jęć. I jej oczy, te cią​‐ Strona 15 gle wę​dru​ją​ce za nim oczy. I jego oczy, któ​re pra​‐ wie ni​g​dy nie spo​ty​ka​ły jej oczu, choć pa​trzy​ły na nie i pa​trzy​ły w nie... Sce​ny po​jed​na​nia zda​rza​ły się aż do koń​ca, oczy​‐ wi​ście co​raz rza​dziej. O, tacy byli nie​szczę​śli​wi, tacy nie​szczę​śli​wi ze sobą, że cho​dzi​łem pra​wie sa​‐ mo​pas i mo​głem do woli ło​bu​zo​wać. Raz ścią​łem słup te​le​fo​nicz​ny. Zja​wił się gli​na. Oj​ciec wy​szedł ze swej sko​ru​py, uka​rze, uka​rze przy​kład​nie! Za wszyst​kie pso​ty już po​peł​nio​ne i jesz​cze na za​pas! Sta​ną​łem w po​zy​cji obron​nej. Mat​ka roz​dzie​li​ła nas i śmia​ła się z obu. Oj​ciec prych​nął gniew​nie i znów za​mknął się w swo​jej sko​ru​pie. Nie przy​po​mi​nam so​bie, abym się mar​twił z po​‐ wo​du ro​dzi​ców. Praw​do​po​dob​nie w peł​ni ko​rzy​sta​‐ łem z wol​no​ści, któ​rą da​wa​ła mi ta sy​tu​acja. Świat zaś był nowy, pe​łen nie​zba​da​nych rze​czy i spraw. Mia​łem waż​niej​sze za​ję​cia niż kło​po​tać się ci​chą woj​ną swo​ich ro​dzi​cie​li. Cza​sem jed​nak przy​cho​dzi​ło mi na myśl, że po​win​ni żyć ze sobą tak, jak inni oj​co​wie i mat​ki. Wte​dy sze​dłem do ojca i prze​ko​ny​wa​łem go, jaka mat​ka jest miła i do​bra. Oj​ciec na​zy​wał mnie wte​dy „ma​mi​nym ry​‐ ce​rzem”. Z ko​lei przed mat​ką bro​ni​łem ojca. Mat​‐ ka wzdy​cha​ła: by​łem za mały, żeby zro​zu​mieć. Raz na​zwa​ła mnie „ta​tu​sio​wym gierm​kiem”. Tak prze​szło kil​ka lat. Parę razy po​go​dzi​łem ich, Strona 16 a wte​dy byli tacy wzru​sze​ni, tak się nade mną ser​‐ decz​nie roz​tkli​wia​li, nad swo​im ma​łym chłop​czy​‐ kiem. Oj​ciec uśmie​chał się rzad​ko, a do mnie już pra​‐ wie ni​g​dy. Zro​bił to raz czy dwa, prze​lot​nie, mó​‐ wiąc przy tym: „No, cze​go so​bie dziś ży​czy ma​min ry​ce​rzyk?”. Na ogół czu​łem się w jego obec​no​ści kimś nie​po​żą​da​nym; ma​łym stwo​rze​niem, któ​re przy​pad​kiem zna​la​zło się w jego domu. Uspo​so​bie​nia​mi róż​ni​li się ro​dzi​ce tak jak dzień od nocy. Mat​ka po​tra​fi​ła we​so​ło szcze​bio​tać, była peł​na ży​cia, czę​sto re​ago​wa​ła by​stro i dow​cip​nie. W po​rów​na​niu z nią oj​ciec wy​da​wał się na pół sen​‐ ny. Była od stóp do głów ko​bie​tą. Jej naj​mniej​szy na​wet ruch od​zna​czał się wdzię​kiem, cza​sa​mi wprost za​ska​ki​wa​ła gra​cją. Na​wet ja, jej sy​nek, choć mały, wi​dzia​łem to i uzna​wa​łem. Raz po raz pra​wi​łem jej kom​ple​men​ty: „Ład​nie wy​glą​dasz, ma​mu​siu”. Ona zaś, do​świad​czo​na ko​bie​ta, umia​‐ ła ce​nić uzna​nie ze stro​ny syna. Moje sło​wa były dla niej naj​mil​szym, nie​za​prze​czal​nym po​twier​‐ dze​niem. Je​że​li na​wet ja, „mały brzdąc”, to wi​dzia​‐ łem...! Była łasa na po​chleb​stwa. W póź​niej​szych la​‐ tach głę​bo​ko nie​raz prze​ży​wa​ła spo​tka​nie daw​ne​‐ go wiel​bi​cie​la, któ​ry mó​wił: „Wprost nie​przy​zwo​‐ Strona 17 ite! Z roku na rok wy​glą​dasz co​raz ład​niej!”. Po ta​‐ kim spo​tka​niu wra​ca​ła do domu pro​mie​nie​jąc krót​ko​trwa​łą ra​do​ścią, z za​chwy​tem opo​wia​da​ła o tym ojcu, za​wsze z ta​kim sa​mym za​chwy​tem mu o tym mó​wi​ła. On jed​nak nie mógł dzie​lić jej ra​do​‐ ści. Od nie​go ni​g​dy nie do​ma​ga​ła się kom​ple​men​‐ tów, ob​da​rzał ją nimi ską​po tyl​ko w chwi​lach po​‐ jed​na​nia. Raz po​wie​dział: – Masz taką żywą twarz. Czu​ję się jak... jak... – szu​kał od​po​wied​nie​‐ go sło​wa – jak ka​wał me​ta​lu – wy​ją​kał wresz​cie. Cie​pły, pew​ny głos mat​ki od​po​wie​dział: – Może sto​pię ten me​tal. – Oj​ciec przy​jął to po​twier​dze​nie kwa​śno. Za​milkł, od​su​nął się od niej i nie od​zy​wał się przez wie​le, wie​le dni. Kil​ka razy do roku mat​ka sku​pia​ła całe za​in​te​‐ re​so​wa​nie na mnie. Chcia​ła wte​dy hur​tem nad​ro​‐ bić za​nie​dba​nia. Sy​pa​ły się na mnie obiet​ni​ce wszel​kich szczę​śli​wo​ści: pre​zen​tów, kina, piesz​‐ czot, spa​ce​rów... wszyst​ko w ogłu​sza​ją​cym tem​pie. Pew​nej nocy do​sły​sza​łem jej przy​tłu​mio​ny głos: – Nie! Daj spo​kój. Nie! Po chwi​li ode​zwał się bez​barw​ny głos ojca: – No? O co cho​dzi? – Nie! Nie! – Dla​cze​go? Nie chcesz? Na​stą​pi​ła dłu​ga chwi​la ci​szy. Po​tem znów usły​‐ Strona 18 sza​łem mat​kę: – Czy ja chcę! Czy chcę! Czło​wie​ku, jak mo​żesz wąt​pić? Jak mo​żesz wąt​pić? – No więc... o co idzie... nic nie ro​zu​miem. – O, mój ko​cha​ny, mój ko​cha​ny, nie ro​zu​miesz, nic nie ro​zu​miesz. Wi​dzisz... to tak jak... wszyst​ko wy​ma​ga cza​su, ko​cha​ny, wszyst​ko wy​ma​ga cza​su. Tak mniej wię​cej oni roz​ma​wia​li ze sobą tej nocy, moi ro​dzi​ce. Mat​ka umar​ła w noc świę​to​jań​ską. Oj​ciec był „w po​dró​ży”, ona zaś wy​bie​ra​ła się na wieś do przy​ja​ciół. Wy​ru​szy​ła sa​mo​cho​dem do​pie​ro póź​no wie​czo​rem. Już wcze​snym po​po​łu​dniem zdra​dza​ła nie​po​kój, bez prze​rwy krę​ci​ła się po ca​łym miesz​‐ ka​niu. Po​tem usia​dła przy te​le​fo​nie. Sta​ra​ła się do​dzwo​nić do ojca. Te​le​fo​no​wa​ła do wie​lu lu​dzi. Czy może ktoś mógł​by po​wie​dzieć, gdzie go moż​na zna​leźć? Musi z nim po​mó​wić. Dziś. Tak, ko​niecz​‐ nie dziś. Dziś w nocy, do dia​bła! Jed​ną z tych roz​mów pa​mię​tam tak do​brze, że po​tra​fię ją od​two​rzyć: – Nie wiem... nie wiem... a czy ty wiesz, gdzie on jest? O, Mag​da, nikt nie ma po​ję​cia, gdzie on jest. – Nie wy​trzy​mam tego. – Ale ja go ko​cham. – Co? – Ale ja jego wła​śnie ko​cham, do li​cha! Nie mogę z nim na za​wsze ze​rwać, nie mogę, nie mam od​wa​‐ gi, nie chcę. – Bo wła​śnie jego ko​cham. – Tak. – Strona 19 Być może. – Mag​da? Wiesz, ostat​nio sama za​da​‐ wa​łam so​bie py​ta​nie, czy błąd po​le​ga na tym, że nie je​stem dla nie​go dość atrak​cyj​na. Może nie dość się o to sta​ra​łam. Może stać mnie na wię​cej. – Cią​gle mam na​dzie​ję, Mag​do. Nie mogę zre​zy​gno​‐ wać. Tak, wiem o tym, on bie​dak jest okrop​nie za​‐ mknię​ty w so​bie. Ko​cham go. – Tak, to wszyst​ko nie ma sen​su, tak jak jest te​raz. Ale co mam zro​‐ bić? Osza​le​ję! Do​praw​dy, osza​le​ję! Osza​le​ję! Po​tem za​pa​no​wa​ła dłu​ga ci​sza. Gdy wsze​dłem do po​ko​ju, mat​ka sie​dzia​ła po​chy​lo​na do przo​du, z gło​wą na ko​la​nach; jej cha​rak​te​ry​stycz​na po​sta​‐ wa pod​czas nie​obec​no​ści ojca. Pod​nio​sła ku mnie twarz, uśmiech​nę​ła się przy​‐ jaź​nie, jak​by uspra​wie​dli​wia​ją​co, i po​wie​dzia​ła: – To ty? Po chwi​li cią​gnę​ła da​lej: – Wkrót​ce wszyst​ko się po​pra​wi. Prze​pro​wa​dzi​‐ my się. Do no​we​go, ład​ne​go miesz​ka​nia. Co o tym my​ślisz, Bra​ge? Za​wsze żyła na​dzie​ją, że nowe miesz​ka​nie albo nowy dom znów zbli​ży ich do sie​bie. W dzie​ciń​‐ stwie prze​ży​łem wie​le prze​pro​wa​dzek. – Mu​szę z tobą po​waż​nie po​roz​ma​wiać, syn​ku – po​wie​dzia​ła na​gle z prze​ję​ciem. – Po​wiem ci coś, cze​go nie wol​no ci za​po​mnieć. Mu​sisz to so​bie przy​po​mnieć, gdy​byś kie​dyś po​czuł wo​bec mnie Strona 20 roz​go​ry​cze​nie. Za​czą​łem za​pew​niać, że ni​g​dy. – Je​steś du​żym i grzecz​nym chłop​cem. Ale tyl​ko w domu. Dla​cze​go poza do​mem je​steś taki nie​‐ grzecz​ny? Uśmiech​nę​ła się uwo​dzi​ciel​sko. E! Chy​ba po​do​‐ ba​ło jej się to, że ze mnie był ka​wał urwi​sa. Po​tem znów za​czę​ła po​waż​nie: – Tak, to mu​sisz za​pa​mię​tać. Ze mną jest tak... wy​obraź so​bie, że masz pra​gnie​nie, ale nie masz dość wody... masz tyl​ko odro​bi​nę wody... od cza​su do cza​su... tak że cią​gle masz pra​gnie​nie. O! To jest nie do znie​sie​nia! Chwi​la ci​szy. – Bę​dziesz pa​mię​tał? Ski​ną​łem gło​wą, ale wie​le z tego nie ro​zu​mia​‐ łem. Mat​ka wsta​ła i moc​no po​ca​ło​wa​ła mnie w czo​ło: – Bę​dziesz kie​dyś duży i spo​tkasz ja​kąś ko​bie​tę, ja​kąś miłą dziew​czy​nę, któ​ra bę​dzie ci się po​do​‐ bać. Wte​dy mu​sisz od niej żą​dać wszyst​kie​go! Po​‐ wta​rzam, wszyst​kie​go! Nie prze​ma​wia​ła do mnie, lecz do ojca. To​też ja jej wte​dy nie ro​zu​mia​łem. Nie pa​mię​tam więc do​‐ kład​nie resz​ty, wiem tyl​ko tyle, że był to wy​buch. Ale chy​ba mu​sia​ła użyć t a k ich słów: – Żą​daj, żeby ci się od​da​ła bez resz​ty! Bo tyl​ko