KFA
Szczegóły |
Tytuł |
KFA |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
KFA PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie KFA PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
KFA - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Dyskutując na temat skłonności przestęp‐
czych, nie wolno nigdy zapominać, że osobo‐
wość człowieka nie składa się z różnych ode‐
rwanych od siebie cech, lecz stanowi jed‐
ność, a w tej jedności należy poszczególne ce‐
chy traktować jako część składową całości.
(PROF. JOHS. ANDENÆS)
Największą i najważniejszą dla nas zagad‐
ką jest sam człowiek. Najwyższym celem ro‐
zumu jest dążyć niezmordowanie do coraz
głębszego poznania psychiki ludzkiej, cho‐
ciaż nie można nawet marzyć, iż da się to
kiedykolwiek osiągnąć.
(C. G. JUNG)
Strona 4
SŁOWO WSTĘPNE
BRAGEGO BRAGESSONA
Strona 5
Promienie kuli świecącego gazu mają dziś wolną
drogę na ziemię, a gdy patrzę na topniejący śnieg,
przychodzi mi na myśl, że jest to kula o średnicy
jednego miliona czterystu tysięcy kilometrów i jej
odległość od śniegu wynosi w tej chwili mniej wię‐
cej sto pięćdziesiąt milionów. Od miliardów lat pa‐
liła się w przestrzeni i jeszcze miliardy lat będzie
się palić, lecz oto pewnego dnia albo pewnej nocy –
cóż to będzie za dzień! cóż za noc! – jej energia wy‐
czerpuje się, kula gaśnie, krzepnie, i z ziemi znów
widać gwiazdy. Nic nie jest niezniszczalne, nawet
słońce. Zamiera, jak moje serce.
Nigdy mnie nie męczy podziwianie słońca.
W największe zdumienie wprawiają mnie jednak
nie dane naukowe o nim, owo minione stadium
w naszej świadomości, lecz fakt, że ono tam jest:
że słońce tam jest!
Nazywam się Brage Bragesson i jestem kozłem
górskim. Czasami czuję się nim całkiem dosłow‐
nie: jak kozioł. Kozioł. Kozioł. Podoba mi się ta na‐
zwa. Zresztą pewna stara wiedźma powiedziała
mi niedawno, że w październiku czy listopadzie
mimo wszystko, mimo wszystko, czeka mnie jakaś
nowa i wielka, wielka miłość.
Strona 6
Coś łagodnego i czułego dla kozła. Niezwykłe.
Niezwykłe.
O, kocham te stare wiedźmy, które rozwiązują
różne moje problemy, lubię potem pogadać sobie
z nimi przy rocznym bilansie: proszę bardzo!
W styczniu nie zainteresowałem się czarnowłosą
dziewczyną. W lutym nie wzbogaciłem się, wręcz
przeciwnie, a na wiosnę wcale mnie nie spotkał
szczęśliwy ożenek, bo moja jasnowłosa ukochana
w Wielką Sobotę zniknęła, a ja wtedy siedziałem
w ciupie. No? Jak? Dostanę forsę z powrotem, czy
nie?
Ale potem w rozmarzeniu stykamy się głowami.
– W październiku albo listopadzie, powiada pani?
Czy to możliwe? I szczęśliwie? A kto to jest, można
wiedzieć? Wampuś? Rzepka? Ruth albo Smokcia,
albo jeszcze coś nowego? Ho, ho, zobacz, czy ma
duże piersi i tęgie uda? Zobacz, stara! Co pani
mówi, widzi to pani? Wielkie nieba, wielkie nieba!
O Jezu, dziękuję pani!
Tak, nazywam się Brage Bragesson i urodziłem
się 15 stycznia 1932. Gdy rozpoczynam to spra‐
wozdanie, mam lat dwadzieścia osiem, nie posia‐
dam stałego miejsca zamieszkania, jestem stanu
wolnego i bezdzietny. Mój tytuł brzmi: były stu‐
dent, były narciarz, były marynarz i były więzień.
Jest majowy dzień roku 1960.
Strona 7
Nie mam pojęcia, dokąd zaprowadzi mnie to
sprawozdanie. Nie mam żadnego innego celu, któ‐
remu mógłbym się poświęcić, i opiszę te wydarze‐
nia, jakie uważam za najważniejsze w swoim ży‐
ciu: proces 1955, późniejsze wypadki i przeżycia
podczas zamieci śnieżnej 1960... historię kilku am‐
pułek szybko działającej insuliny.
To jest moje zadanie. Nie wymaga ono rzeczy
niewykonalnej: żebym był obiektywny. Wymaga
czegoś przeciwnego: żebym w tym opowiadaniu
odbił swój wewnętrzny krajobraz tak, aby stał on
przede mną jak coś w rodzaju lustra. Ale w celu
zachowania pewnej dozy obiektywizmu – który
wprowadzam, bo mnie samego to bawi – mam
przed sobą na biurku dokumenty z rozprawy sądo‐
wej, wycinki prasowe i trochę innych papierów.
Użyję ich wszystkich po to, aby w przybliżeniu po‐
kazać swój obraz widziany oczyma opinii publicz‐
nej. Nie mam jednak zamiaru wiązać się chronolo‐
gią procesu, sam ustalam swój własny porządek:
tu trochę przemówienia, tam trochę przesłucha‐
nia, tu trochę pisaniny z gazet, ówdzie trochę opi‐
nii rzeczoznawców – krótko mówiąc, biorę wszyst‐
ko, co uważam za najważniejsze, w porządku, któ‐
ry wydaje mi się najwłaściwszy, a przy tym tu tro‐
chę opuszczam, a ówdzie trochę dodaję.
Ale sprawozdanie musi się przecież od czegoś
Strona 8
zacząć i wielu ciągle jeszcze uważa, że najmądrzej‐
szą taktyką jest zacząć od dzieciństwa – szczegól‐
nie, jeśli było smutne – tak jakby w nim można
znaleźć przyczyny postępowania dorosłego czło‐
wieka – szczególnie wtedy, gdy było smutne.
Mnie jednak taka taktyka nie interesuje, uwa‐
żam bowiem, że dorosły człowiek w żadnym wy‐
padku nie jest prostym zadaniem arytmetycznym.
Uważam, że najbardziej zasadniczych spraw nie
można określić w związku czasowym i przyczyno‐
wym, ponadto zaś babranie się dorosłego człowie‐
ka w swoim własnym lub cudzym dzieciństwie wy‐
daje mi się nieprzyzwoite. Gdy to się dzieje w imię
nauki, świadczy również o zarozumiałości: czło‐
wiek wyobraża sobie, że udało mu się znaleźć
klucz do zagadki świata, i w zapale rozwiązywa‐
nia, rozwiązywania problemów, rozwiązuje je, lecz
czyni to z punktu widzenia swoich malutkich
i lekkomyślnych założeń, nie może więc zauważyć,
że dziecko w dorosłym człowieku jest tym, czym
nasz system słoneczny we wszechświecie: małą
wielkością w bezmiarze wielkości.
Jeżeli jednak rozpoczynam od sylwetek rodzi‐
ców, robię to nie dlatego, bym widział w nich ja‐
kieś ważne, współdziałające czynniki mego życia,
tak jak ono się układa, lecz dlatego że mgliste
wspomnienie tych dwojga ludzi po prostu mnie
Strona 9
wzrusza.
Mimo wszystko ma się przecież rodziców. Choć
trudno to pojąć, miał ich nawet Führer i deprawa‐
tor Trzeciej Rzeszy. No bo proszę: o godzinie pół do
siódmej wieczorem, dnia 20 kwietnia 1889, w ma‐
łej gospodzie „Gasthof zum Pommer”, w miastecz‐
ku Braunau nad rzeką Inn, pewna kobieta imie‐
niem Klara naprawdę urodziła chłopca, którego
ochrzczono i wpisano do księgi metrykalnej jako
Adolfa Hitlera! Może łatwiej byłoby to wszystko
zrozumieć, gdyby tych dwoje turystów, Alois i Kla‐
ra – o nazwiskach kojarzących się dla Norwega
z czymś w rodzaju pumpernikla i kiełbasy, czyli
Schicklgruber i Pölzl – natknęło się na to stworze‐
nie u stóp jakiegoś świeżo wybuchłego wulkanu,
tak że później można by było uznać, że znajda był
rodem z piekła.
I uwinęli go w pieluszki, i ułożyli go w koszu,
a potem pospieszyli do domu w Braunau nad rze‐
ką Inn nie przewidując, ile nieszczęść spadnie kie‐
dyś przez to na świat.
A więc do dzieła. Mam dość czasu, bo ciągle jesz‐
cze jestem rekonwalescentem po obrażeniach, ja‐
kich doznałem podczas zamieci śnieżnej 25 lutego
tego roku, właśnie w tym czasie, kiedy – według
amatorsko-astrologicznych przepowiedni mojej
wiedźmy – miałem się wygrzewać w gorącym słoń‐
Strona 10
cu Południa.
Strona 11
I
PROCES
Strona 12
Mój ojciec był potężny, ciężki, jakby wyciosany
z granitu, prawie dwumetrowego wzrostu, z wy‐
glądu imponujący, ale – według słów matki – jak
„niedostępne zamczysko”, zamknięty w sobie i mil‐
czący, człowiek, który wszędzie wydawał się nie
na miejscu. Nie na miejscu, ale jak głaz.
Miał ładne oczy, patrzące trochę bojaźliwie,
z wyrazem zdziwienia, a usta zacięte, choć wrażli‐
we. Przedziwna gęba. „Urzekająca”, mawiała moja
matka.
Mówiąc o matce, ojciec rzadko używał jej imie‐
nia, zwykle nazywał ją uroczyście „małżonką” lub
zwracał się do niej „moja droga”. Pod wpływem al‐
koholu miał ją podobno kilka razy nazwać „swoją
kochanką” lub „swoją nieszczęśliwą kochanką”
i powiedzieć, że nie była jego żoną i moją matką,
lecz „tylko małżonką i kochanką”. W ogóle zaś te
kilka razy, kiedy był skłonny do zwierzeń, to zna‐
czy gdy miał w czubie, mówił głównie o niej, krót‐
kie, urywane zdania o tej, która go tak obchodziła.
Była popielatą blondynką, kobietą pełną wigoru,
dobrze zbudowaną i, o ile rozumiem, lubiącą się
podobać. Spojrzenie miała powłóczyste, ale jej oczy
często patrzyły z boku szelmowsko i wyzywająco.
Strona 13
Jak daleko sięgam pamięcią, oboje prowadzili
z sobą ciągłą wojnę, bez głośnych słów i wrogich
czynów, lecz po cichu, zawzięcie i równocześnie nie
bez uczucia. Nic nie wskazywało na to, aby robili
sobie na złość. Ta ich wojna była czymś w rodzaju
atmosfery ciągłego napięcia, które prawdopodob‐
nie rodziło się z tego, że nawzajem żądali od siebie
zawsze czegoś innego, czego nie chcieli lub nie mo‐
gli sobie dać albo nie wiedzieli, jak dać. Może też
nie umieli nigdy wyrazić swoich życzeń słowami.
Zdaje mi się, że oboje bardzo do siebie lgnęli.
O ile sobie przypominam, wybuchy namiętności
następowały zwykle w chwilach pojednania. Do
dziś pamiętam, jakby to się zdarzyło dopiero przed
kilku minutami, że moi zawsze tak poprawni ro‐
dzice tracili opanowanie prawie na moich oczach;
widzę ich obejmujących się czule i szeptających
najbardziej pieszczotliwe słowa, jakie w życiu sły‐
szałem. Jeszcze pamiętam niektóre zdania. Mat‐
ka: – Ty moja kochana, kochana zgryzoto! – Oj‐
ciec: – Nie zasłużyłem na to, aby zawiązać rzemyk
u twego bucika. – Matka: – Ani ja u twego. Ale
wiesz, kochany, oboje musimy na to zasłużyć. –
Ojciec: – To jedyna rzecz, na której mi zależy. –
Matka: – Tak strasznie cię kocham, tak okrop‐
nie... nie mam nawet słów! – Ojciec: – Ciągle za‐
przątasz moje myśli. Cały dzień myślę o tobie.
Strona 14
Przeszkadzasz mi w pracy. Nie, nie przepraszaj
mnie, bo jesteś bardzo kochaną przeszkodą. –
Matka: – Pragnę ciebie, ciągle ciebie pragnę! –
A potem znów przytłumiony głos matki: – Och, ty!
Ty! – Wreszcie niepewne, monotonne pomrukir‐
wanie ojca: – Chcesz, tak bardzo chcesz...
Mogę więc tylko snuć przypuszczenia co do po‐
wodów, dla których przeważnie panowała między
nimi wojna. Z upływem zaś lat doszło do tego, że
żyli osobno, każde w swoim pokoju, a spotkania
były tylko sporadyczne i bolesne.
Ojciec często wyjeżdżał za interesami, a matka
często wracała późno z miasta. Utarło się, że pod
nieobecność ojca przychodził do matki jeden z jej
przyjaciół, który mówił o sobie „wuj Teodor”. Czy‐
tał mi bajki i rysował śmieszne rzeczy, łódki, sa‐
moloty, trolle i wielkie, wielkie słonie. „Teraz się
w coś zabawimy”, mawiał wuj Teodor, a wtedy za‐
mieniałem się cały w ciekawość. Wydawał mi się
miłym człowiekiem, znacznie milszym od ojca.
I oczywiście był milszy.
Ojciec był bardzo: milczący, pracowity, zakocha‐
ny w matce; interesował się literaturą, uprawiał
wędkarstwo i turystykę, lecz rzadko bywał miły.
Gdy wchodził do pokoju, natychmiast powstawała
dziwnie napięta atmosfera, matka zaś znajdywała
sobie zaraz tysiąc różnych zajęć. I jej oczy, te cią‐
Strona 15
gle wędrujące za nim oczy. I jego oczy, które pra‐
wie nigdy nie spotykały jej oczu, choć patrzyły na
nie i patrzyły w nie...
Sceny pojednania zdarzały się aż do końca, oczy‐
wiście coraz rzadziej. O, tacy byli nieszczęśliwi,
tacy nieszczęśliwi ze sobą, że chodziłem prawie sa‐
mopas i mogłem do woli łobuzować. Raz ściąłem
słup telefoniczny. Zjawił się glina. Ojciec wyszedł
ze swej skorupy, ukarze, ukarze przykładnie! Za
wszystkie psoty już popełnione i jeszcze na zapas!
Stanąłem w pozycji obronnej. Matka rozdzieliła
nas i śmiała się z obu. Ojciec prychnął gniewnie
i znów zamknął się w swojej skorupie.
Nie przypominam sobie, abym się martwił z po‐
wodu rodziców. Prawdopodobnie w pełni korzysta‐
łem z wolności, którą dawała mi ta sytuacja.
Świat zaś był nowy, pełen niezbadanych rzeczy
i spraw. Miałem ważniejsze zajęcia niż kłopotać
się cichą wojną swoich rodzicieli. Czasem jednak
przychodziło mi na myśl, że powinni żyć ze sobą
tak, jak inni ojcowie i matki. Wtedy szedłem do
ojca i przekonywałem go, jaka matka jest miła
i dobra. Ojciec nazywał mnie wtedy „maminym ry‐
cerzem”. Z kolei przed matką broniłem ojca. Mat‐
ka wzdychała: byłem za mały, żeby zrozumieć.
Raz nazwała mnie „tatusiowym giermkiem”. Tak
przeszło kilka lat. Parę razy pogodziłem ich,
Strona 16
a wtedy byli tacy wzruszeni, tak się nade mną ser‐
decznie roztkliwiali, nad swoim małym chłopczy‐
kiem.
Ojciec uśmiechał się rzadko, a do mnie już pra‐
wie nigdy. Zrobił to raz czy dwa, przelotnie, mó‐
wiąc przy tym: „No, czego sobie dziś życzy mamin
rycerzyk?”. Na ogół czułem się w jego obecności
kimś niepożądanym; małym stworzeniem, które
przypadkiem znalazło się w jego domu.
Usposobieniami różnili się rodzice tak jak dzień
od nocy. Matka potrafiła wesoło szczebiotać, była
pełna życia, często reagowała bystro i dowcipnie.
W porównaniu z nią ojciec wydawał się na pół sen‐
ny.
Była od stóp do głów kobietą. Jej najmniejszy
nawet ruch odznaczał się wdziękiem, czasami
wprost zaskakiwała gracją. Nawet ja, jej synek,
choć mały, widziałem to i uznawałem. Raz po raz
prawiłem jej komplementy: „Ładnie wyglądasz,
mamusiu”. Ona zaś, doświadczona kobieta, umia‐
ła cenić uznanie ze strony syna. Moje słowa były
dla niej najmilszym, niezaprzeczalnym potwier‐
dzeniem. Jeżeli nawet ja, „mały brzdąc”, to widzia‐
łem...!
Była łasa na pochlebstwa. W późniejszych la‐
tach głęboko nieraz przeżywała spotkanie dawne‐
go wielbiciela, który mówił: „Wprost nieprzyzwo‐
Strona 17
ite! Z roku na rok wyglądasz coraz ładniej!”. Po ta‐
kim spotkaniu wracała do domu promieniejąc
krótkotrwałą radością, z zachwytem opowiadała
o tym ojcu, zawsze z takim samym zachwytem mu
o tym mówiła. On jednak nie mógł dzielić jej rado‐
ści.
Od niego nigdy nie domagała się komplemen‐
tów, obdarzał ją nimi skąpo tylko w chwilach po‐
jednania. Raz powiedział: – Masz taką żywą
twarz. Czuję się jak... jak... – szukał odpowiednie‐
go słowa – jak kawał metalu – wyjąkał wreszcie.
Ciepły, pewny głos matki odpowiedział: – Może
stopię ten metal. – Ojciec przyjął to potwierdzenie
kwaśno. Zamilkł, odsunął się od niej i nie odzywał
się przez wiele, wiele dni.
Kilka razy do roku matka skupiała całe zainte‐
resowanie na mnie. Chciała wtedy hurtem nadro‐
bić zaniedbania. Sypały się na mnie obietnice
wszelkich szczęśliwości: prezentów, kina, piesz‐
czot, spacerów... wszystko w ogłuszającym tempie.
Pewnej nocy dosłyszałem jej przytłumiony głos:
– Nie! Daj spokój. Nie!
Po chwili odezwał się bezbarwny głos ojca:
– No? O co chodzi?
– Nie! Nie!
– Dlaczego? Nie chcesz?
Nastąpiła długa chwila ciszy. Potem znów usły‐
Strona 18
szałem matkę:
– Czy ja chcę! Czy chcę! Człowieku, jak możesz
wątpić? Jak możesz wątpić?
– No więc... o co idzie... nic nie rozumiem.
– O, mój kochany, mój kochany, nie rozumiesz,
nic nie rozumiesz. Widzisz... to tak jak... wszystko
wymaga czasu, kochany, wszystko wymaga czasu.
Tak mniej więcej oni rozmawiali ze sobą tej
nocy, moi rodzice.
Matka umarła w noc świętojańską. Ojciec był
„w podróży”, ona zaś wybierała się na wieś do
przyjaciół. Wyruszyła samochodem dopiero późno
wieczorem. Już wczesnym popołudniem zdradzała
niepokój, bez przerwy kręciła się po całym miesz‐
kaniu. Potem usiadła przy telefonie. Starała się
dodzwonić do ojca. Telefonowała do wielu ludzi.
Czy może ktoś mógłby powiedzieć, gdzie go można
znaleźć? Musi z nim pomówić. Dziś. Tak, koniecz‐
nie dziś. Dziś w nocy, do diabła!
Jedną z tych rozmów pamiętam tak dobrze, że
potrafię ją odtworzyć:
– Nie wiem... nie wiem... a czy ty wiesz, gdzie on
jest? O, Magda, nikt nie ma pojęcia, gdzie on jest.
– Nie wytrzymam tego. – Ale ja go kocham. – Co?
– Ale ja jego właśnie kocham, do licha! Nie mogę
z nim na zawsze zerwać, nie mogę, nie mam odwa‐
gi, nie chcę. – Bo właśnie jego kocham. – Tak. –
Strona 19
Być może. – Magda? Wiesz, ostatnio sama zada‐
wałam sobie pytanie, czy błąd polega na tym, że
nie jestem dla niego dość atrakcyjna. Może nie
dość się o to starałam. Może stać mnie na więcej. –
Ciągle mam nadzieję, Magdo. Nie mogę zrezygno‐
wać. Tak, wiem o tym, on biedak jest okropnie za‐
mknięty w sobie. Kocham go. – Tak, to wszystko
nie ma sensu, tak jak jest teraz. Ale co mam zro‐
bić? Oszaleję! Doprawdy, oszaleję! Oszaleję!
Potem zapanowała długa cisza. Gdy wszedłem
do pokoju, matka siedziała pochylona do przodu,
z głową na kolanach; jej charakterystyczna posta‐
wa podczas nieobecności ojca.
Podniosła ku mnie twarz, uśmiechnęła się przy‐
jaźnie, jakby usprawiedliwiająco, i powiedziała:
– To ty?
Po chwili ciągnęła dalej:
– Wkrótce wszystko się poprawi. Przeprowadzi‐
my się. Do nowego, ładnego mieszkania. Co o tym
myślisz, Brage?
Zawsze żyła nadzieją, że nowe mieszkanie albo
nowy dom znów zbliży ich do siebie. W dzieciń‐
stwie przeżyłem wiele przeprowadzek.
– Muszę z tobą poważnie porozmawiać, synku –
powiedziała nagle z przejęciem. – Powiem ci coś,
czego nie wolno ci zapomnieć. Musisz to sobie
przypomnieć, gdybyś kiedyś poczuł wobec mnie
Strona 20
rozgoryczenie.
Zacząłem zapewniać, że nigdy.
– Jesteś dużym i grzecznym chłopcem. Ale tylko
w domu. Dlaczego poza domem jesteś taki nie‐
grzeczny?
Uśmiechnęła się uwodzicielsko. E! Chyba podo‐
bało jej się to, że ze mnie był kawał urwisa.
Potem znów zaczęła poważnie:
– Tak, to musisz zapamiętać. Ze mną jest tak...
wyobraź sobie, że masz pragnienie, ale nie masz
dość wody... masz tylko odrobinę wody... od czasu
do czasu... tak że ciągle masz pragnienie. O! To
jest nie do zniesienia!
Chwila ciszy.
– Będziesz pamiętał?
Skinąłem głową, ale wiele z tego nie rozumia‐
łem. Matka wstała i mocno pocałowała mnie
w czoło:
– Będziesz kiedyś duży i spotkasz jakąś kobietę,
jakąś miłą dziewczynę, która będzie ci się podo‐
bać. Wtedy musisz od niej żądać wszystkiego! Po‐
wtarzam, wszystkiego!
Nie przemawiała do mnie, lecz do ojca. Toteż ja
jej wtedy nie rozumiałem. Nie pamiętam więc do‐
kładnie reszty, wiem tylko tyle, że był to wybuch.
Ale chyba musiała użyć t a k ich słów:
– Żądaj, żeby ci się oddała bez reszty! Bo tylko