Józefowicz Mateusz - Power flower

Szczegóły
Tytuł Józefowicz Mateusz - Power flower
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Józefowicz Mateusz - Power flower PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Józefowicz Mateusz - Power flower PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Józefowicz Mateusz - Power flower - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MATEUSZ JÓZEFOWICZ Power flower REKRUTEM JESTEŚ MIMO WOLI Zaczęło się na Matce Ziemi, całkiem dawno, gdy Apenx był świeżym żołnierzem. Któregoś dnia stał na warcie i zastanawiał się nad sensem życia. Było ciepło, lecz nie ospale, więc szło mu to całkiem sprawnie. Gdy już sens życia odnalazł, zaczął myśleć, czego dociekać w następnej kolejności. Podniósł opuszczoną wcześniej w zadumie głowę i jego wzrok padł na miasto widoczne pomiędzy pełgającymi snopami siłowego ogrodzenia. Zobaczył wszystkie krapacze, dezdygramy, trawany i inne przedmioty wypełniające codzienne życie. Potem spojrzał na siebie, na swój kompozytowy pancerz, impulsowy rozpylacz, zezował łapiąc cień hauby infohełmu, zogniskował wzrok na stojącym w wylocie hangaru bezpłacie, po czym zadumał się. Dumał tak i dumał i nic wydumać nie zdołał. Wreszcie gdy nadeszła zmiana warty i mógł opuścić posterunek, postanowił udać się do kompanijnego psychologa i podzielić się z nim wątpliwościami. - Dlaczego - spytał - bić się mamy i ginąć za cały otaczający nas świat, ze wszystkimi jego dezdygramami, trofoflitami i Bogoid wie, czym jeszcze? Wszak do końca dni naszych nie poznamy nawet jednej trzeciej tego, co nas otacza. Im więcej zaś czasu upływa, tym większy dzielił nas będzie od tego dystans. Podobnie jest z tymi ludźmi za ogrodzeniem. Przecież dziewięćdziesiąt procent z nich nie zna nawet terminu "żołnierz"! Nie zdołali go wyłowić z natłoku informacji. Cóż więc mamy z nimi wspólnego? Dlaczego mamy poświęcać się dla nich? - To nie tak - odparł kompanijny psycholog. - Zaraz wam wytłumaczę. Nikt nie każe wam przecież walczyć, poświęcać się i ginąć. Jednak weźmy choćby wspomniane przez was trofoflity i dezdygramy. Czy wiecie, jak działają? Jak ich używać? Czy przynajmniej wiecie, do czego służą? Też nie! Gdzieś może wpadły wam w ucho ich nazwy, a i to tylko dlatego, że znajdowały się przedmioty owe najbliżej ogrodzenia. A to tylko wierzchołek plastgóry lodowej. Innych rzeczy nawet sobie nie wyobrażamy... Nadążacie za mną? Apenx kiwnął głową, w której kłębiły się sprzeczne myśli. Psycholog kontynuował: - A teraz spójrzcie na ten oto impulsowy rozpylacz. Wiecie, do czego służy? - Rozpylacz impulsowy, typ Rp 20 Ryper, służy do roz... - Dobrze, dobrze - przerwał psycholog. - W tym rzecz. Wiecie też, jak pilotuje się bezpłat, jak zakłada się i konfiguruje infohełm. Wiecie też wiele innych rzeczy tego rodzaju. Właściwie wiecie niemal wyłącznie rzeczy tego rodzaju. Więc teraz proponuję wam rzucić to wszystko, wystąpić z armii i nająć się jako krowodnik! Oczywiście Apenx nie zrobił tego, a wkrótce został awansowany na sierżanta. Świat wydał mu się od razu bardziej uporządkowany i spójny. POWER FLOWER - Jestem Yan Apenx. - Miło mi. Czym się zajmujesz? - Jestem żołnierzem. - Żołnierz? A co to takiego? - Widzisz, żołnierze to ci, z którymi macie mało kontaktu, bo najczęściej działają poza zasiedlonymi obszarami. I całe wasze szczęście. Jednak właśnie żołnierze bronią was, nieświadomych niebezpieczeństwa. Mężczyzna uśmiechnął się z niedowierzaniem, nie chciał być jednak nieuprzejmy. W końcu nie wytrzymał i zapytał: - Bronicie nas? W jaki sposób? - Tak, bronimy - odparł Apenx, stawiając na barze opróżniony piwopoj. - A jak? No cóż, najczęściej rozwalając coś w drobne kawałki. Wiadomo, iż są ludzie, którzy nie znają terminu "rozwalić". Stanowią przeważającą większość społeczeństwa. Z całą pewnością nie należał do nich nikt z podopiecznych Apenxa. Zebrał wszystkich w sali odpraw i spojrzał na nich groźnie. - Słuchajcie, cyberpsiajuchy! Zanim wylądujemy na tym kawałku skały, musicie wiedzieć, co i jak obrócić na nim w fafuł! I co ewentualnie oszczędzić! Zaraz przemówi do was porucznix May! - Ba-aczność! - dodał na koniec, bo właśnie syknęły cicho rozsuwane drzwi i dziarskim krokiem wmaszerowała przez nie pani oficer. - Spo-ocznij! - krzyknął Apenx i żołnierze spoczęli. W tym czasie May zdążyła włączyć holo, a w jej ręku pojawił się świetlny wskaźnik. - Naszym celem - rozpoczęła opowieść - jest księżyc ABL- 17. Prowadzone są tu nielegalne badania w oparciu o tajne, wojskowe technologie. Zadanie: zająć stację badawczą i zabezpieczyć dokumentację. Zadania dodatkowe: ująć personel naukowy i zabezpieczyć stację i sprzęt. W przypadku niepowodzenia zniszczyć obiekt z orbity. Spodziewamy się małego oporu. Działamy z zaskoczenia, a ochrona składa się tylko z około dwudziestu osób, plus automaty bojowe. Lądujemy w trzech grupach. Pierwszą prowadzę ja, drugą Apenx, trzecią Groed. Wchodzimy pierwsza i trzecia tu, druga tu, od strony lądowiska - wskaźnik błądził chwilę po kolorowych nitkach holograficznej projekcji. - Przewidziany czas rozpoczęcia akcji 0512. Szczegółowe dane są już przesłane do infohełmów. Pytania? Nie? No to marsz do promów! I pognali. Usiedli w kokonach, przypięli się pasami, ścisnęli rozpylacze i granamioty. Na infohełmy nasunęli polaryzujące osłony. Zatrzęśli się cali i zawibrowali, gdy piloci włączyli silniki. Potem trzy ogniste ptaki spadały w kierunku powierzchni księżyca. Pikowały przez grube warstwy zielonych chmur, aż znalazły się nad skalnym miastem pełnym wąwozów, bulgocących kraterów i sterczących kamiennych iglic. Anioły zemsty. Dopadły drzemiącą w ocienionej kotlince ofiarę. Obsiadły ją z trzech stron i wypluły swój śmiercionośny ładunek. Żołnierze wybiegli na płyty lądowisk, zajęli pozycje, wysadzili, co trzeba i wdarli się do środka. Apenx biegł korytarzem, w którym błyskały alarmowe światła. Infohełm sygnalizował obecność przeciwnika. Wskazywał drogę, skanując najbliższe otoczenie. W słuchawkach kłębiły się głosy walczących. Gdzieś w północnym skrzydle obrońcy stawiali zaciekły opór. Byli zabici. Tutaj nie. Panował względny spokój. Bez przeszkód przeszli przez strefę magazynów i wchodzili właśnie do bloku energetycznego. Dopadli samotnego, zdesperowanego strażnika. Ranny, zupełnie nie spodziewał się zagrożenia z tej strony. Gdy ich usłyszał, było już za późno. - Uśpić! - krzyknął Apenx i pobiegł dalej. Jeden z jego podwładnych wstrzelił tamtemu kapsułkę. - Apenx! - rozległ się w słuchawkach głos porucznix May - odetnijcie wreszcie to zasilanie! - Robi się! - odpowiedział Yan. - Dochodzimy do dyspozytorni. Wbiegli do wielkiego, pustego pomieszczenia kontroli. Podeszli do mrugających zapraszająco konsolet sterowania. - Ktoś tu był jeszcze przed chwilą - odezwał się żołnierz Vijck. Pochylał się nad terminalem, a jego palce wystukiwały skomplikowane rytmy na klawiapłycie. Holo błyskało rzędami wyrzucanych danych. - Nie dokończył kasowania kodów. Musiał nas usłyszeć. Rozejrzeli się wokół. Infohełmy przeskanowały otoczenie, ale bliskość reaktora niemal całkowicie je oślepiła. - Cholerny, źle ekranowany reaktor! To karygodne zaniedbanie - mruknął zafrasowany Apenx. Po chwili odezwał się do Vijcka: - Umiesz to wyłączyć? Bez kodów? - Wzrok Apenxa błądził po ciemnych zakamarkach hali. W ślad za nim błądziła lufa rozpylacza. - Podrzucę mu wirusa - odparł Vijck. - Chwilę to potrwa. Muszę dostroić swojego holopada do tego systemu. - No to do roboty, klonku! - Apenx klepnął żołnierza w plecy i skinąwszy na dwóch najbliższych, ruszył powoli w drugi koniec sali. - Jest tam! - wykrzyknął nagle któryś z żołnierzy, wskazując do góry. - Dwóch! Unieśli wzrok akurat, by zobaczyć plecy biegnącego, zanim skryły się za zakrętem wysokiej galeryjki. Padły dwa strzały. Niecelne. - Nie strzelać! - wrzasnął Apenx. - Za nimi! Vijck, Maic i Lesko, zostajecie tutaj. Pobiegli w ośmioro. Dopadli schodów prowadzących na galeryjkę. Kratownice stopni złowrogą symfonią zadudniły pod ciężkimi buciorami. Za załomem, za którym zniknął nieprzyjaciel, okazało się, że do przebycia mają trzydzieści metrów zawieszonego nad pustką pomostu. Na jego końcu, w małej wnęce znajdowały się ciężkie, zatrzaśnięte drzwi. Gdyby ktoś chciał się tam zaczaić, mieliby poważne kłopoty. Zawahali się. - Naprzód! - ryknął Apenx i pierwszy ruszył w stronę groźnie milczącego wejścia. A chociaż gnał na złamanie karku, cel zdawał się zbliżać bardzo, bardzo powoli. Drzwi nie drgnęły do momentu, w którym sami je otworzyli. Co za nimi? Według tabliczki informacyjnej - "strefa laboratoryjna". A w rzeczywistości - jatka. Po przejściu kilku korytarzy wpadli do wielkiej, jasno oświetlonej hali przeznaczonej na eksperymentalne uprawy. Zagłębili się w gąszcz dziwnych roślin sięgających do wysokości barków. Szli schyleni, bowiem obudzone, choć nie całkiem jeszcze przytomne, infohełmy sygnalizowały zagrożenie. Wtedy zaatakowały bojowe automaty. Kilka z nich zaczaiło się na wysokim gzymsie i stamtąd od razu zastrzeliło dwóch ludzi. Reszta ruszyła tyralierą, niczym cyberpsy tropiące zwierzynę. Apenx i jego żołnierze zrozumieli, że wpadli w pułapkę. Ci, którzy jeszcze przed chwilą uciekali, teraz czaili się w pobliżu wydając polecenia złowrogim maszynom. A te reagowały na ruch. Rozpoczęły się śmiertelne podchody trwające wiele niekończących się minut. Najstraszniejszych minut w życiu Apenxa. Jęki. Cisza. Krzyk, błysk, krótka seria i znowu cisza. Próbował powoli przesuwać się w stronę któregoś w trzech wyjść. Nie chciał pokonywać jednorazowo zbyt dużego dystansu, aby nie dać się namierzyć. Automaty skutecznie zakłócały skan-wiązkę infohełmu, więc nie znał ich pozycji. Po drodze minął zwęglone ciało jednego z towarzyszy. Obok rozbity automat. Wiedział, że jest jeszcze kilka wraków, a miejsca ich spoczynku znaczyły unoszące się w górę smużki dymu. Nie miał jednak odwagi, by podnieść głowę ponad powierzchnię pola. Nawoływania przez radio. Znowu strzały, jęki. W końcu jego infohełm zlokalizował czterech pozostałych przy życiu. Apenx usłyszał trzask łamanych łodyg i puścił w tym kierunku serię, rozbijając kolejnego robota. "Głupia, ślepa bestia" - pomyślał z satysfakcją, oglądając dzieło zniszczenia. Nagle zgasło światło. To Vijck wyłączył w końcu zasilanie. Infohełmy w jednej chwili odzyskały wszystkie swoje elektroniczne zmysły dając pełny obraz sytuacji. Jednocześnie na linię włączyła się porucznix May. - Skrzydło północne zabezpieczone. Kończ tę robotę i zwijamy się! - Właśnie kończę! - ryknął Apenx i poderwał ludzi do desperackiego ataku. Hala wypełniła się kanonadą i łoskotem. Gdy wreszcie zapaliło się awaryjne oświetlenie, okazało się, że zostało ich tylko trzech, czujnie rozglądających się z dymiącą bronią w dłoniach. Byli sami. Pobojowisko. Walka rozegrała się na polu, jak w opowieściach o wojnach toczonych niegdyś namiętnie na Matce Ziemi. Poletko było jednak trochę inne. Dokładniej przyjrzeli się wytworom nielegalnych eksperymentów, za których zdobycie przyszło im zapłacić życiem kolegów. Czy to były rośliny? Rosnące sobie tu, za reaktorem, niby za wielkim opiekuńczym piecem? - Ściervol...- wyszeptał Apenx, patrząc z nienawiścią na chore twory. Właściwie nie miały łodyg. Ich funkcję spełniały rury z tworzywa, wbite głęboko w błotnistą glebę. Te niby-łodygi wyposażone były w stawy, przypominające owadzie i pozwalające odpowiednio ustawić górną część - obrzydliwy kwiat. Tworzyły go rozpięte na plastykowej siatce kłębowiska bladoszarych pęcherzy. Z daleka przypominały słoneczniki. Jednak z bliska - płatki sztuczne, zaś środek... "Grzyb" byłby zbyt łagodnym określeniem. Każdy z pęcherzy był innej wielkości. Najmniejsze - najmłodsze - rosły wokół ukwiałowatego otworu. Ten paskudnie rozchylał się, łapiąc drobiny aerozolu, który jakiś czas temu rozpylać poczęły nieuszkodzone spryskiwacze. Pęcherze zaś, im bliżej znajdowały się krawędzi kolonii, tym były większe. Rozrastały się jednak tylko te najsilniejsze. Puchły, pchały się do życiodajnego ciepła, a im więcej go miały, tym bardziej mogły rosnąć i zabierać ciepło innym. Pozostałe zaś, zgniecione, zeschnięte gniły wewnątrz plastykowego kielicha, aż zmieniały się w wypełniającą jego dno pożywkę. Selekcja odbywała się tu na najniższym poziomie - w obrębie jednego organizmu. Te jego składowe, które przetrwały, były rozdęte i dorodne, niezaprzeczalnie posiadały wielkie wartości odżywcze i energetyczne. Wydzielały ledwie wyczuwalny, mdły zapach, który mieszał się ze słodką wonią zgnilizny. Któż zaś pozna ich smak? Może były farmaceutykiem? Może trucizną? Jeszcze czymś innym? A może pełniły rolę, której nikt przy zdrowych zmysłach nie przeznaczyłby kwiatom. Kwiatom? - Ściervol...- powtórzył Apenx i odbezpieczył zbiornik z zapalającym sprayem. Jego towarzysze uczynili podobnie i po chwili cały chory ogród kąpał się w płomieniach. Pęcherze pękały z głośnymi mlaśnięciami, rozchlapując na wszystkie strony rozgrzaną zawartość. Łodygi gięły się i łamały w stawach. Po chwili włączyła się instalacja przeciwpożarowa, ale nic już nie mogło uratować płonącej uprawy. Wciągnęli ostatniego zabitego do korytarza i zatrzasnęli za sobą pancerne drzwi. Otoczył ich oczyszczający chłód. - Porucznixie! - powiedział Apenx włączając komunikator. - Skończyliśmy! Zadanie wykonano. Baza została zdobyta. Niektórzy byli martwi, inni nie. Apenx lepki od aerozolu, krwi i spalenizny, czuł się szczęśliwy, że tym razem się udało. Nade wszystko zaś dokumentacja była zabezpieczona. Nic więc nie stało na drodze ku świetlanej przyszłości. THE MUSIC OF POWER FLOWER Było to kolejne jesienne popołudnie, które Apenx spędzał na wysokim, barowym stołku. Przez wszystkie tygodnie i miesiące stołek ten zdążył już chyba przyjąć kształt negatywu Apenxowego siedzenia. Łokieć naszego bohatera spoczywał w wyżłobionym przezeń dołku w blacie kontuaru, zaś wzrok błądził po mrugających reklamach piwa. Tych samych od wielu dziesięcioleci. W barowaniu Apenx stał się prawdziwym mistrzem, uczynił je swym podstawowym zajęciem w czasie wolnym od służby. W barze było prawie pusto. Zapewne ze względu na paskudną pogodę nikomu nie chciało się wychodzić na Zewnątrz. Bar urządzono bowiem na starą modłę; znajdował się na powierzchni w otoczeniu zabytkowych drapaczy chmur, które pamiętały jeszcze czasy pierwszych kolonizatorów. W tym chyba tkwił cały jego niedostępny urok. W każdym razie tego popołudnia siedziało tu tylko kilku starych bywalców. Apenx nie miał już o czym z nimi rozmawiać, a nie przyjaźnił się wystarczająco blisko, by rozmawiać o niczym. Wyjątkiem był barman Franzc, niestety akurat zajęty nalewaniem drinków na drugim końcu baru. Dlatego osobnika, który wszedł nagle i zdejmował mokry płaszczak, Apenx natychmiast namierzył i sklasyfikował jako potencjalną ofiarę swej chwilowej samotności. Samotność barowa należy do najgorszych! Tamten zaś, niczego nie podejrzewając, podszedł do kontuaru i usiadł kilka stołków od Apenxa. Wystarczająco jednak blisko, by można go było zagadnąć. Apenx taktycznie nie uczynił tego od razu, przez chwilę przyglądał się gościowi. Nigdy go tu przedtem nie widział. W ogóle przybysz różnił się nieco od ludzi zazwyczaj przychodzących w to miejsce. Sierżantem nie zostaje osoba bez inicjatywy. Apenx po dokładnym wzrokowym zbadaniu osobnika wykorzystał tę swą cechę i zaatakował: - Musisz być, kolego, z daleka. Na pewno nietutejszy. Matka-Ziemia? Ariola? Tamten popatrzył badawczo. Jego dłoń trzymająca smokorost nie przerywała powolnego ruchu w kierunku ust. W głębokim spojrzeniu dało się zauważyć zmęczenie, ale i ognik ambicji. I inteligencję. Pewno był zdolny. Wędrujący artysta, pomyślał Apenx. Ciekawe, która z trzystu jedenastu muz była jego? - Z Bailee - rzucił w końcu obcy, zapalając używkę. - Ho, ho! - odparł Apenx szczerze zdziwiony. - Kawał drogi! Co słychać na Wysokiej Peryferii? - Nie wiem. Dawno nie byłem. - Apenx - wyciągnął rękę i przesiadł się na bliższy stołek. - Mów mi Zeb - powiedział nieznajomy po chwili wahania. Po kilku piwach Apenx wiedział o rozmówcy tyle, ile wypada wiedzieć o towarzyszu z baru. A że Zeb z Bailee kiepsko znosił alkohol, wywnioskował iż dłuższy czas musiał przebywać z dala od barów. Przerwali konwersację. Obaj zdawali się wsłuchiwać w dźwięki leniwie unoszące się pod sufitem. Apenx domyślał się, że są muzyką. Niewiele znał miejsc, gdzie można się z nią spotkać. Podobno jedynie elita potrafi ją zrozumieć i docenić. - Wiesz, co to jest? - zapytał. - Pewno uważasz to za muzykę - odparł Zeb z szerokim uśmiechem. - Ale to nie jest prawdziwa muzyka... Po chwili dodał: - Dane mi było słuchać i próbować tworzenia rzeczy niesamowitych. Przy nich to - pokazał do góry, choć nie można było określić dokładnie, skąd dźwięki wypływały - to coś jest tylko żałosnym miauczeniem. Popadł w zadumę, zaś Apenx przydzielił sobie w myślach punkt za trafną ocenę. Znał się na ludziach. Nie rozumiał wprawdzie muzyki, ale te tajemnicze słowa zaintrygowały go. Postanowił dowiedzieć się więcej. - Na ogół nie chwalę się nikomu swoimi przeżyciami - powiedział muzyk, uprzedzając Apenxowy zamiar pociągnięcia go za język tak, by sięgał aż do Strangeholes. Po chwili jednak sam zaczął: - Leciałem kiedyś starym liniowcem. Tak starym, że ze względu na ryzyko cena biletu była śmiesznie niska. - Uśmiechnął się. - Oczywiście nastąpiła awaria i rdzeń napędowy rozpadł się. Akurat na najstraszniejszym pustkowiu, daleko na frontierze. Część ludzi uratowała się. Nie byłem jedynym szczęśliwcem, chociaż w tej kapsule, której w ostatniej chwili dopadłem, okazałem się jedynym pasażerem. Dryfowałem wiele dni, aż w końcu wpłynąłem na obszar nieznanego układu planetarnego. Komputer kapsuły rzucił mnie na jeden z czterech globów, najbardziej odpowiadający typowi ziemskiemu. Jeszcze zanim wylądowałem, Sup-kom kapsuły odebrał sygnał potwierdzenia od patrolującej jednostki ratunkowej. Nareszcie, chociaż wiedziałem, że i tak nieprędko zdołają do mnie dotrzeć. Systemy kapsuły były poważnie uszkodzone, a poza nią równie dobrze mógłbym nie przeżyć pięciu minut. Część obaw spełniła się. Ratunek nie nadchodził przez wiele dni. Mieli kłopoty z dokładnym zlokalizowaniem mnie. Musiałem wyjść na zewnątrz. Powietrze w kapsule stało się niezdatne do oddychania, a woda... Sam wiesz. Dzień, w którym zdecydowałem się opuścić moją zatęchłą norę, należał do najstraszniejszych w życiu. Wprawdzie komputer informował o obecności atmosfery umożliwiającej oddychanie i o braku rozpoznanych substancji toksycznych, ale tylko tych znanych. Na pół uduszony biłem się z myślami, siedziałem w kapsule wiele godzin i trzęsąc się ze strachu obserwowałem przez kamery pusty, górzysty krajobraz, zastanawiając się, czy ten świat da mi schronienie, czy też zabije mnie. W końcu otworzyłem śluzy i po chwili wciągnąłem do płuc łyk Nieznanego. Żyłem dość długo, by wziąć jeszcze jeden, po nim następny i następny. Rozluźniłem się nieco. Wraz ze świeżym powietrzem do wnętrza kapsuły wsączać się zaczęły głosy tego świata. Gdy posłuchałem ich uważniej, coś mnie w nich tknęło, tak że niemal zahipnotyzowany, zapomniawszy o strachu, wyszedłem powoli na zewnątrz. Był w tych dźwiękach cichy rytm. Subtelny, wybijany odgłosami spadających skalnych odłamów, gdzieś daleko. Potem przyszła melodia. Dzień z najstraszniejszego stał się najpiękniejszy. Wyobraź sobie, że traktujesz całą planetę jako instrument. Gromy przetaczają się na twoje skinienie, pulsują basowo, podczas gdy porywisty wiatr świszcze w głębokich wąwozach i wyje przeraźliwie dzikim wirem, spadając w głąb kamienistych rozpadlin. Deszcz szumi w tle, to narastając, to słabnąc, wyżej, niżej. Były tam jeszcze inne dźwięki. Szum morza. Wybuchy gazowych wulkanów. Muzyka trwała przez wiele dni, stając się powoli coraz głośniejszą. Trafiłem na sam początek wielkiej planetarnej symfonii. Nie miałem co do tego wątpliwości, bowiem muzyka, chociaż obca, nieludzka, brzmiała zbyt wyraźnie, by mogła być jedynie przypadkowym, chaotycznym echem przyrody. Nie było w niej chaosu. Wsłuchiwałem się w nią całymi godzinami i nauczyłem się rozumieć jej zawiłe harmonie i rytmy. Wszystko wokół zdawało się być jej podporządkowane. Ziemia pod stopami wibrowała zgodnie z nią, tak samo jak zgodnie z nią szumiało źródełko, które znalazłem opodal. Uratowało mi życie, chociaż i tak nie bałem się już śmierci, bo byłem jak w transie. Każda część mojego ciała zdawała się poddawać muzyce. Czułem dziwną jedność nawet z otaczającymi mnie nielicznymi miejscowymi roślinami i zwierzętami. Stanowiliśmy wszyscy część dzieła. A potem Ich zobaczyłem. To znaczy jednego z nich. Niezwykłą istotę w pojeździe sunącym nisko nad powierzchnią ziemi, ciągnącą za sobą świetlistą kulę Talentu. Wybrał ten skrawek kontynentu na partię solową, podobnie jak jego towarzysze w innych częściach globu, pozostając jednak cały czas w granicach przewodniego tematu. Leciał przed siebie, grając na wszystkim, co napotkał. Każda struktura geologiczna, każde meteorologiczne zjawisko, którego tknął, stawało mu się posłuszne; każde wydając inny, niepowtarzalny dźwięk, na jedno skinienie zajmując odpowiednie miejsce w lejącym się bezustannie strumieniu improwizacji. Istota spojrzała na mnie, po czym poleciała dalej, jakbym nie istniał. Mimo to poczułem się szczęśliwy, bowiem zrozumiałem, że jestem jedynym, przypadkowym słuchaczem, chociaż ta symfonia nie była stworzona dla nikogo poza nią samą. Gdy odnalazła mnie ekipa ratunkowa, muzyka już milkła. Straszliwym dysonansem wdarł się w nią ryk silników lądownika. Żaden z ratowników nie wyłowił jej spośród naturalnych odgłosów planety. Ja zaś nie mówiłem nic. Ponoć potulnego zaprowadzono mnie do statku i odlecieliśmy do kliniki na Suesse, gdzie jeszcze przez wiele tygodni nie mogłem odzyskać kontaktu z rzeczywistością. Nie postradałem jednak zmysłów. Wydobrzałem. Po paru latach zaś udało mi się kupić własny, mały prom i wróciłem w to miejsce. Wciąż tam byli i przyjęli mnie. Stanowiłem dla nich swoistą ciekawostkę. Myślę, że trochę ich bawiłem. Pewnie dlatego zdecydowali się przekazać mi cząstkę swych umiejętności, którą potrafiłem zrozumieć. Są duzi. Znacznie potężniejsi od nas. I znacznie starsi. Potrafią też nieporównanie mocniej odczuwać i przeżywać muzykę. Dopiero później uświadomiłem sobie, że to, co słyszałem, było zaledwie fragmentem tego, co naprawdę tworzą, choćby dlatego, że moje ludzkie ucho odbierało niewielki zakres ich dzieła. Pojęcie "słuchu absolutnego" nabiera przy nich nowego znaczenia... To rasa prawdziwych artystów. Z urodzenia. Dlatego rozumieli moje tęsknoty i pozwolili mi przebywać wśród siebie. Podobnie jak ja, wędrują przez kosmos, ciągnąc za sobą bagaż wypływających z głębi jestestwa melodii. Oni jednak odwiedzają tylko nie zamieszkane planety i grają wyłącznie dla własnej satysfakcji. Świat, który wybiorą, staje się ich domem na wiele stuleci, dopóki nie znudzą im się jego głosy. Jest ich niewielu, dlatego nie kolonizują planet, zakładają jedynie konieczne do przetrwania instalacje. To właśnie one są źródłem mocy pozwalającej im dyrygować przyrodą. Dysponują naprawdę niesamowitą technologią. Jednak wielką część energii czerpią też z innego źródła, z tego, co chcąc mi to jak najprościej opisać, określili jako "talent". Nie jest to jednak definicja. Nie ma w naszym języku słowa, które byłoby tu odpowiednie, choćby w przybliżeniu. Ich "talent" to czysta, rzeczywista twórcza moc, która płynie z ich wnętrza, a którą rozwijali przez milenia. Jest tak wielka, że potrafi się wizualizować, przybierać widzialną dla nas formę. Wygląda wtedy jak małe słońce... Bardzo bym chciał jeszcze kiedyś usłyszeć, jak grają. Tu zamilkł, jakby zawstydzony, że tak się otworzył przed obcym. Apenx też przez chwilę nic nie mówił, tylko siedział zadumany. - Piękna opowieść - powiedział w końcu, szczerze poruszony, chociaż nie do końca pewny, czy wierzy obcemu, czy nie. - Opowieść? - Zeb popatrzył na niego z tajemniczym uśmiechem. - Tak, opowieść. Ale prawdziwa. Przywiozłem ze sobą pewną cząstkę ich wiedzy i zamierzam obdarować nią ludzi. Chcę ich uczynić tak szczęśliwymi, jak ja się poczułem. - Obawiam się, że nikt nie będzie chciał cię słuchać. Ja owszem, lecz w barze panują inne prawa niż tam, za drzwiami. Myślę, że nikt ci nie uwierzy. Nie będziesz traktowany serio. Znasz ludzi... Przybysz niespodziewanie się obruszył. Chyba wytrzeźwiał, bowiem schował się ponownie pod pancerzem prywatności, rzucając nieprzyjazne spojrzenie. Apenx zrozumiał, że był świadkiem chwili słabości człowieka, który teraz wyczuwał w nim zagrożenie. - Znam ludzi - powiedział Zeb, podnosząc się z miejsca. - Wiem o nich parę rzeczy, których sami sobie nie uświadamiają. Mylisz się twierdząc, że nie będą mnie słuchać. Bardzo się mylisz. Założył płaszczak i wyszedł. Apenx zobaczył, że w barze nie ma już żadnych gości. Przez otchłanie ciszy dryfowała cicha melodia z niewidocznych głośników. Kilka dni po tym spotkaniu, gdy Apenx wrócił już do swojej jednostki, niespodziewanie nocą rozjazgotały się dzwonki i syreny. Postawiono ich w stan pogotowia, wyrywając z ciepłych otchłani snu. Gdy wbiegli do sali odpraw, rojenia, że może to tylko próbny alarm, rozwiały się. Na całej planecie wybuchła prawdziwa panika spowodowana nie wyjaśnionym, niesamowitym zjawiskiem. Najpierw wysiadło zasilanie wszystkich trzech aglomeracji. Zupełnie jakby coś wyssało z sieci całą energię, chociaż nie było na tym globie żadnego urządzenia, które zużywałoby choćby dziesiątą część jej zasobów. Potem przyszedł złowieszczy pomruk i powoli począł przeradzać się w coraz silniejsze fale dźwięków. Zdawały się płynąć zewsząd i znikąd. Otaczały ze wszystkich stron coraz bardziej przerażonych ludzi, a ci zaczynając odchodzić od zmysłów, kręcili się w kółko, próbowali uciec poza zasięg przytłaczającego fenomenu. Nie było ucieczki. Nawet tutaj, w najgłębszym bunkrze, chociaż początkowo nie zdawali sobie z tego sprawy, żołnierze odczuwali niepokojące wibracje. Nie panikowali jednak. To oni mieli opanować panikę. Przejąć kontrolę nad strumieniem przerażonych ludzkich istnień, które zaczęły umykać z planety, czymkolwiek się dało, powodując katastrofy na niskich orbitach. Tysiące szturmowały bramy lotnisk i kosmoportów, tłumy ścierały się na ulicach, tratując nawzajem. Już w tej chwili była to największa katastrofa w historii tego układu planetarnego. Nic nie było w stanie przemówić do oszalałych ze strachu gromad. W dodatku władze nie miały ludziom nic do powiedzenia. Natężenie histerii rosło, nawet perswazja uzbrojonych oddziałów nie była skuteczna. Lecz Apenx już wiedział. Leciał promem ze swymi ludźmi i usilnie wypatrywał celu. Nie stanowili przecież zwykłej jednostki liniowej. Byli szturmowcami, wyznaczono ich do patrolowania kontynentu i niszczenia ewentualnych źródeł zagrożenia. Ich rozpylacze miały służyć nie do popychania ludzkich stad, ale do obrócenia w fafuł tego, co przerażało i powodowało zamęt. Efekt psychologiczny był straszny. Większości mieszkańców planety dźwięki jawiły się jako coś nienaturalnego i groźnego. Chociaż stanowili społeczeństwo, które wobec każdej nowości przechodzi obojętnie, traktując jej pojawienie się jako normę, teraz przerazili się! Dlaczego? Czyżby obudziły się w nich skrywane tęsknoty i pragnienia, których odkrycie raziło ich niczym grom? Uciekali, gdyż uświadamiali sobie jakąś stratę, wewnętrzną pustkę, o której zapomnieli, a która pojawiła się znowu i zabolała? Apenx dumał nad tym w kabinie ze słuchawkami na uszach, wsłuchując się w niesamowity utwór. Muzyka robiła wrażenie. Była zapewne szatańska. Szalona i - według ludzkich miar - bliska doskonałości. Już sam ten fakt przerażał. Muzyka całkowicie odmienna od tej, którą wyszperać można w sterylnych otchłaniach molekularnych bibliotek. Zdawała się bardziej pierwotna i przez to może bardziej ludzka? Czy to właśnie było w niej najbardziej zatrważające? Świadectwo, jak daleko człowiek odszedł od siebie samego? "Nieźle" - pomyślał Apenx ściągając słuchawki. "Ale nie dość dobrze jak na mesjasza. Ach, ci mesjasze. Wszyscy kończą podobnie, niech ich..." Okazało się, że straty moralne to jeszcze nie wszystko. Jedyny, mały i niestabilny geologicznie kontynent planety też nie wytrzymał szoku. Liczne na nim aktywne sejsmicznie obszary teraz rozbudziły się i siać zaczęły nowym typem zniszczenia. Apenx widział z wysokości pojazdu rozwierające się z głuchym łoskotem szczeliny w ziemi - źródła nieprzewidzianych fałszów. - Partacz - skomentował pod nosem. Nabrał ochoty, by porządnie skląć owego artystę, lecz nie zdążył. Rozważania przerwał mu koordynator Mirca podpływając na przeciwprzeciążeniowym fotelu. - Co jest? - spytał Apenx, odwracając się w jego stronę. Mirca zapalił holo przedstawiające powierzchnię globu. - Proszę spojrzeć na to - powiedział tonem wyjaśnienia. - Te czerwone plamki to ogniska, z których rozchodzą się wibracje. Jest ich piętnaście rozmieszczonych równomiernie na całym kontynencie oraz dodatkowo dwie na Południowym Archipelagu. Wszystkie powoli przemieszczają się w różnych kierunkach. - To już coś, Mirca. - Apenx w zamyśleniu drapał się w podbródek. - Czemu jednak Dowództwo nie namierzyło ich od razu i nie wysłało tam ludzi? - Ja też nie znalazłem ich od razu. Są sprytnie wkomponowane w dźwiękowe tło. Żadne filtry nie mogły ich wyłuskać... Apenx spojrzał pytająco. Mirca niespeszony przebiegł palcami po terminalu. - To mi pomogło - powiedział z uśmiechem. - Znalazłem to w GalacNecie. Program edukacyjny "Muzyka wielu wymiarów, jak słuchać rozumieć i komponować". To straszny zabytex. Używano go jeszcze w czasach powszechnej edukacji. W każdym razie pozwolił mi wyłowić poszczególne, hm... instrumenty. - Co nam to daje? - Moment. To nie wszystko. Ogniska obejmują dość duże obszary. A ich środek nie dał się dokładnie wyznaczyć. Ze zdjęć satelitarnych - tu wyświetlił je nad hologramem - widać, że są to różne typy krajobrazu, bardziej lub mniej zurbanizowane, ale nigdy dzikie. Poleciłem komputerowi, by przeanalizował zarówno zdjęcia, jak i dane tych obszarów z CentInfoBanku i znalazł elementy wspólne. Oto, co się okazało, wszędzie w ogniskach znajdują się mobfarmy. Niby nic niezwykłego, jednak tempo przemieszczania się ognisk odpowiada średniej roboczej prędkości mobilnej stacji rolno- produkcyjnej, czyli jakieś 5 milijednostek velocytności... Czy nie powinniśmy powiadomić Dowództwa? - Nie. Podjęcie odpowiedniej decyzji zajmie im zbyt dużo czasu. - Tyle samo czasu zajmie nam neutralizowanie wszystkich farm po kolei. - Musimy znaleźć tylko tę jedną. Nasz przeciwnik jest sam... Do kogo należą farmy? Mirca powtórzył to pytanie komputerowi, a ten grzebnąwszy w przepastnych zasobach planetarnych danych wnet pospieszył z odpowiedzią. Mirca przeczytał. - Wszystkie należą do spółki F-Ind Brracae. Wszystkie zakupione zostały niedawno, najdalej trzy tygodnie temu. I wszystkie należą do klasy M-12, używane, pochodzą z różnych źródeł. Apenx słuchał jednym uchem, na drugie ponownie naciągnął słuchawkę. Po chwili zapytał: - Gdzie według ciebie znajduje się nasz Maestro? Jaką partię wybrał? Przecież nie może grać równocześnie na wszystkich instrumentach... - Może, jak to się mówi - degerować... Nie! Dyrygować. Może stoi gdzieś z boku, niesłyszalny. - Aha! - podchwycił Apenx. - Sprawdźmy, czy spółka Brracae posiada inne obiekty na tej planecie. - To informacje poufne... Ciężko mi do nich dotrzeć. Chociaż... O już! - Mirca znowu uśmiechnął się z dumą. - Oczywiście jest jeszcze jedna farma M-12. Jednak jej lokalizacja jest nieznana. Brak śladów. Obawiam się, że jednak Dowództwo będzie musiało zniszczyć cele z orbity. - Mają strzelać do cywilów? Przecież nie wiadomo, kto jest w pobliżu. Dajmy naszemu przeciwnikowi jeszcze chwilę. Czy myślisz, że jest próżny? - Nie rozumiem. - Posłuchaj. Obaj włożyli słuchawki. Symfonia rozwinęła się już i wiele wskazywało, że zmierza w kierunku szalonego apogeum. - Czy myślisz, że odmówi sobie przyjemności osobistego odegrania partii solowej? - zapytał Apenx. - Zobaczmy. I zobaczyli. A także usłyszeli, gdy tylko to do nich dotarło. Apenx rzucił szybki rozkaz i prom wykonawszy piękny, płynny zwrot pomknął w kierunku tego, co na hologramie Mircy objawiło się jako osiemnasta czerwona plamka. - Maestro, przybywamy! - krzyknął Apenx, uaktywniając terminal uzbrojenia. - Sęporóg 4! - zaśpiewał komunikator. - Dlaczego wychodzicie z korytarza patrolowego? Podać przyczyny! - Mamy awarię.. hę.. systemu nawigacyjnego! - Mirca dobrze znał swoje zadania. Nim kontrola lotów zdążyła odpowiedzieć, dodał: - Chyba. Bo kontrolery nie wykazują żadnych uszkodzeń. Dlatego nie macie odczytu. A nam siadają po kolei wszystkie systemy... Co? Centrala! Nie słyszę was! Nie słyszę w... Tu Mirca zaserwował przygotowaną specjalnie na takie okazje wiązankę zakłóceń i przerwań. Jednocześnie odłączył od sieci komputer pokładowy, żeby uniemożliwić kontroli wtargnięcie do jego pamięci i odkrycie podstępu. Przynajmniej chwilowe, tylko żeby zyskać kilka cennych minut. Tyle wystarczało. Kiedy dolecieli na miejsce, okazało się, że przeciwnik w grze o planetę był przygotowany na podobne nieprzyjemności. Wezwania do poddania nie przynosiły rezultatów. Gdy po wylądowaniu spróbowali wkroczyć na teren farmy, ostrzelały ich automaty bojowe. Cała chmara ruszyła bez osłony, niczym oszalałe, ranne zwierzęta, nie dbając o to, że jest to ich ostatnia szarża. - Dajcie nam osłonę! - wrzasnął w komunikator Apenx. Prom leniwie unosił się nad farmą, pojedynczymi strzałami rozbijając samobójcze maszyny. Te wciąż nacierały, niezrażone widokiem pogiętych korpusów poprzedników. Apenx wściekle przynaglał pilotów. - Rozwalcie te puszki! Wszędzie ich pełno! - Nie możemy użyć ciężkiego uzbrojenia. Jesteście za blisko. Właściwie w samym środku stada. - Głos Mircy był jak zwykle spokojny. Apenxa wprawiło to w jeszcze większą złość. - Aaaargh! - krzyknął, odbezpieczając rozpylacz. - Za mną klonki regenerowane! Pokażemy temu bydlaxowi prawdziwą sztukę! Wybiegł zza rogu i władował serię w najbliższy automat. Żołnierze wysypali się tuż za nim. - Tak się gra, Maestro! Cóż za staccato! - ryczał biegnąc w kierunku centralnych zabudowań platformy. - My tutaj mamy własną muzykę, graną od pokoleń i niemniej niszczycielską! Nie potrzebujemy twojej! Wtedy zza jednego z silosów dał się słyszeć szum silników i w chwilę potem zobaczyli mknący w górę kształt małego pojazdu. Mistrz uciekał, zostawiając muzyków i instrumenty. Jeśli zaś zabierał ze sobą swój Talent, musiał on być bardzo mały, bo wcale go nie było widać. Ostatnim dźwiękiem cichnącej symfonii była eksplozja budynków farmy. Artyści wszak zawsze zazdrośnie strzegą swoich sekretów. Tak kończy się ostatnia część trylogii o Yanie Apenxie, gwiezdnym knechcie o filozoficznych ciągotach. Znowu zwyciężył, chociaż ilekroć tak się dzieje, on zawsze zastanawia się, co mu to właściwie dało. Oczywiście, poza awansem i orderem, który tym razem dostanie - jak mówi - "za niszczenie dóbr kultury". W ostatnich scenach widzimy go stojącego wśród zgliszczy, z dymiącym rozpylaczem w ręce. Patrzy w górę, gdzie znika w przestworzach jeszcze jedna tragiczna postać, tak mało per saldo ważna w skali kosmicznej. Apenx zaś stoi twardo na uspokajającym się gruncie i salutuje, mówiąc w myślach: "Idź grać gdzie indziej. Masz talent, chociaż pewnie mieścisz go w kieszeni. Masz talent, ale, powiedzmy sobie szczerze... hm... nie pasujesz tutaj."