Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie John Fowles - Mag PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału
THE MAGUS
Copyright © J.R. Fowles Ltd., 1966, 1977
Copyright © for the Polish translation
by Zysk i S-ka Wydawnictwo, s.j., Poznań 1996, 2006
Przedmowę przełożył
Jacek Wietecki
Redaktor techniczny
Magdalena Piechowiak
ISBN 978-83-7506-415-5
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26
Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90
[email protected]
www.zysk.com.pl
Strona 4
PRZEDMOWA
Nie jest to wprawdzie w sensie tematycznym czy narracyjnym nowa
wersja Maga, stanowi jednak coś więcej niż tylko przeróbkę
stylistyczną. Wiele scen napisałem prawie w całości od nowa, jedną czy
dwie dodałem. Obrałem taką dość niezwykłą drogę wcale nie dlatego -
jeżeli listy mogą być jakimkolwiek sprawdzianem - że książka ta
wzbudziła większe zainteresowanie od poprzednich. Dawno już
nauczyłem się godzić z faktem, że powieść, która mnie jako pisarzowi
podobała się najmniej (niezadowolenie takie wyrażało również wielu
pierwszych recenzentów), nadal podoba się najbardziej większości
moich czytelników.
Mag ukazał się w 1965 roku jako trzecia moja książka, ale
pominąwszy datę publikacji jest właściwie pierwszą moją powieścią.
Zacząłem ją pisać w początku lat pięćdziesiątych i zarówno narracja,
jak i nastrój uległy licznym przemianom. W pierwotnej wersji
maszynopisu występował czynnik zdecydowanie ponadnaturalny -
próbowałem stworzyć coś w rodzaju arcydzieła Henry Jamesa W
kleszczach lęku. Nie miałem jednak wówczas żadnego spójnego
poglądu na to, do czego zmierzam zarówno w życiu, jak i w tej książce.
Bardziej obiektywna strona mojej natury nie pozwalała mi wierzyć, że
kiedykolwiek będą mnie wydawać, subiektywizm nie pozwalał porzucić
mitu, który tak niezręcznie i pracowicie próbowałem stworzyć; z owego
okresu najlepiej zapamiętałem to, że stale musiałem rezygnować z
kolejnych wersji z powodu nieumiejętności wyrażenia tego, co
chciałem napisać. Zarówno niedostatki techniki, jak i ta dziwna cecha
wyobraźni, która wydaje się raczej niezdolnością zapamiętania tego, co
istnieje, a nie tym, czym jest w rzeczywistości, czyli niemożliwością
wywołania nie istniejącego - w przykry sposób hamowały postępy
pracy. Sukces Kolekcjonera w 1963 roku dodał mi jednak trochę wiary
we własne siły i naturalnie pracę nad tym tekstem, bez końca
torturowanym i przerabianym, uznałem za znacznie pilniejszą niż
dokończenie wielu innych powieści zaczętych w latach pięćdziesiątych,
Strona 5
choć podejrzewam, że przynajmniej dwie z nich bardziej nadawały się
do publikacji i mogłyby znacznie lepiej przysłużyć się mojej reputacji
literackiej, w każdym razie w Anglii.
W 1964 roku zabrałem się do pracy, zestawiłem i poprawiłem
wszystkie wcześniejsze szkice. Mimo to Mag pozostawał ciągle
powieścią nowicjusza, spod warstwy fabularnej wyzierał notatnik z
wyprawy na nieznany ląd, często zabłąkanej i źle zaplanowanej. Nawet
w ostatecznej, opublikowanej formie książka ta była dziełem
przypadku i naiwnej intuicji w stopniu znacznie większym, niż mogą to
sobie wyobrazić bardziej wyrafinowani czytelnicy; najcięższym
zarzutem, jaki spotkał mnie ze strony krytyki, było potępienie powieści
jako wykalkulowanego na zimno ćwiczenia, jako gry intelektualnej. A
przecież jedną z (nieuleczalnych) wad tekstu była próba ukrycia
nieustannych zmian, jakim ulegał w trakcie pisania.
Poza oczywistym wpływem Junga, którego teorie bardzo mnie w
tym okresie interesowały, dużą rolę w procesie pisania odegrały trzy
inne książki. Byłem do tego stopnia świadom zapożyczeń z Mojego
przyjaciela Meaulnes Alaina Fourniera, że w czasie przygotowywania
nowej wersji tekstu usunąłem kilka zbyt wyraźnych odniesień. Może
badaczowi podchodzącemu formalnie do sprawy nie narzucają się te
paralele, ale Mag byłby zupełnie im książką, gdyby nie istniała jego
francuska poprzedniczka. Mocą oddziaływania Mojego przyjaciela
Meaulnes na sfereę pozaliterackich doświadczeń (przynajmniej
niektórych z nas) chciałem nasycić także własną książkę. Inny błąd
Maga, na który również nie mogę już nic poradzić, płynie z mojej
niezdolności zauważenia, że wyraża on charakterystyczną tęsknotę
wieku dojrzewania. Przynajmniej dojrzewanie bohatera Alaina
Fourniera jest wyraźne i określone.
Może się wydać dziwne, że kolejną książką, która wywarła na mnie
wpływ, był niewątpliwie Bevis Richarda Jefferiesa, silnie oddziałujący
na mą dziecięcą wyobraźnię. Jestem przekonany, że powieściopisarz,
świadomie bądź nieświadomie, zostaje ukształtowany w bardzo
młodym wieku, a Bevis ma jedną cechę wspólną z Moim przyjacielem
Meaulnes - jest projekcją świata zupełnie odmiennego niż ten, jaki
widzi dziecko zamożnych rodziców, za które musiałem wówczas
uchodzić. Przytaczam to jako przypomnienie, że wpływy tego rodzaju
Strona 6
lektur działają na nas jeszcze długo po tym, kiedy wyraźnie już z nich
wyrośliśmy.
Początkowo nie zdawałem sobie sprawy, że u podstaw Maga leży
jeszcze jedna książka; uświadomiła mi to pewna spostrzegawcza
studentka z Uniwersytetu w Reading, która w wiele lat po jego
wydaniu napisała do mnie, wskazując na liczne podobieństwa z
Wielkimi nadziejami. Moja korespondentka nie mogła wiedzieć o tym,
że jest to jedyna powieść Dickensa, którą zawsze bezkrytycznie
podziwiałem i lubiłem (i dzięki której wybaczam mu tak wiele innych
niedociągnięć); że kiedy zacząłem pisać własną powieść, Wielkie
nadzieje były tematem wykładów, w których z ogromną przyjemnością
przedstawiałem je jako książkę wzorcową; że przez długi czas nosiłem
się z zamiarem uczynienia Conchisa kobietą i że pomysł ten przetrwał
w postaci pani de Seitas. W obecnej nowej wersji książki dodałem
jeden niewielki ustęp, składając hołd temu nie dostrzeżonemu
wcześniej wpływowi.
Krótkiego wyjaśnienia wymagają dwie nieco większe zmiany. W
dwu scenach motyw erotyczny został znacznie wzmocniony. Traktuję
to po prostu jako skorygowanie wcześniejszego braku odwagi. Inna
zmiana dotyczy zakończenia. Choć jego ogólny zamysł nigdy nie
wydawał mi się tak niejasny jak niektórym czytelnikom (może dlatego,
że nie przywiązywali należytej wagi do dwuwiersza z Pervigilium
Veneris, który zamyka książkę), przyznaję, że mogłem mniej
dwuznacznie oznajmić pożądane następstwa... więc zrobiłem to teraz.
Żaden pisarz nie wyjawia chętnie głębszych biograficznych
uwarunkowań swojego dzieła, którymi rzadko są konkretne fakty i
zajęcia; ja również nie stanowię pod tym względem wyjątku. Ale moją
wyspą Phraxos (“ogrodzoną” wyspą) była prawdziwa grecka wyspa
Spetsai, gdzie w latach 1951-1952 uczyłem w prywatnej szkole z
internatem, która jednak nie bardzo przypominała wtedy, szkołę
opisaną w książce. Gdybym próbował odmalować prawdziwy obraz tej
szkoły, musiałbym napisać powieść komiczną.1
Dobrze znany milioner grecki, który teraz objął w posiadanie część
Strona 7
wyspy Spetsai, nie jest w żaden sposób powiązany z moim fikcyjnym
milionerem; zresztą pan Niarchos przybył na wyspę znacznie później.
Również ówczesny właściciel willi na “Bourani”, której wygląd
zewnętrzny i cudowne położenie opisałem w książce, nie był
bynajmniej pierwowzorem dla mojej postaci, chociaż podobno staje się
to teraz jeszcze jedną miejscową legendą. Widziałem tego pana, który
jest przyjacielem starszego Venizelosa, jedynie dwa razy, i to
przelotnie. Zapamiętałem natomiast jego dom.
Nigdy już nie wróciłem na wyspę Spetsai, ale z tego, co słyszę, dziś
trudno byłoby ją sobie wyobrazić taką, jaka była wtedy. Wówczas żyło
się tam w skrajnym osamotnieniu, chociaż w szkole było zawsze dwóch
nauczycieli Anglików, nie jeden jak w książce. Miałem szczęście, że
moim przypadkowym kolegą, dziś już starym przyjacielem, okazał się
Denys Sharrocks. Był wyjątkowo oczytany i znacznie więcej ode mnie
wiedział o Grekach. On pierwszy zaprowadził mnie do willi. Niedługo
przedtem postanowił zrezygnować z własnych ambicji literackich.
Oświadczył z wymuszonym uśmiechem, że podczas poprzedniej wizyty
w “Bourani” napisał ostatni wiersz w swoim życiu. W jakiś szczególny
sposób rozpaliło to moją imaginację, ta dziwnie odosobniona willa, jej
wspaniałe otoczenie, kres złudzeń przyjaciela. Kiedy po raz pierwszy
zbliżaliśmy się do owej willi usytuowanej na przylądku, usłyszeliśmy
dźwięki naprawdę niezwykłe w tym klasycznym pejzażu... nie dostojny
klawesyn z mojej książki, ale dźwięki absurdalnie przywołujące na
pamięć walijską kaplicę. Mam nadzieję, że ta fisharmonia jeszcze tam
jest. Ona również dała czemuś początek.
Obce twarze na wyspie - nawet twarze greckie - należały wówczas
do rzadkości. Pamiętam, jak pewnego dnia do Denysa i do mnie
podbiegł chłopiec, by oznajmić, że z parowca płynącego z Aten wysiadł
Anglik, i jak puściliśmy się obaj na podobieństwo dwóch
Livingstone'ów, aby powitać tego niesłychanego przybysza na naszej
opuszczonej wyspie. Innym razem spieszyliśmy pokłonić się kolosowi z
Maroussi Henry Millera, Katsimbalisowi. Było wtedy w Grecji coś z
wzruszającej atmosfery jednej wioski.
Spetsai, poza granicami jej zamieszkanej części, była naprawdę,
nawiedzona, tyle że przez duchy subtelniejsze i piękniejsze od tych,
które ja stworzyłem. Cisza lasów piniowych miała charakter niezwykły,
Strona 8
podobna wiecznie białej stronicy czekającej na nutę czy słowo; nie
doświadczyłem podobnej ciszy w żadnym miejscu. Dawała dziwne
poczucie nieistnienia czasu i uczestnictwa w narodzinach mitu.
Wydawało się nieprawdopodobne, by w takim miejscu mogło się coś
wydarzyć, a jednak przez cały czas zapowiedź wydarzeń zdawała się
unosić w powietrzu. Genius loci bardzo przypomi-nał najwspanialsze
wiersze Mallarmégo o niewidzialnym wzlocie, o słowach bezradnych
wobec tego, co nie da się wyrazić. Trudno mi ocenić znaczenie tego
doświadczenia dla mnie jako pisarza. Przepoiło i naznaczyło mnie ono
o wiele głębiej niż jakiekolwiek towarzyskie czy fizyczne przeżycia i
doznania z wyspy. Wiedziałem już wtedy, że jestem pod wieloma
względami permanentnym wygnańcem z angielskiego społeczeństwa,
ale powieściopisarz musi osiągnąć jeszcze głębsze stadia wygnania.
Zewnętrznie było to na pozór doświadczenie przygnębiające, o
czym przekonało się wielu młodych kandydatów na pisarzy i malarzy,
którzy udali się do Grecji w poszukiwaniu natchnienia. Płynące stąd
poczucie nieudolności i duchowego otępienia zwykliśmy nazywać
“egejską chandrą”. Trzeba być bardzo dojrzałym artystą, by stworzyć
wartościowe dzieła w otoczeniu najczystszych i najbardziej
harmonijnych pejzaży tej planety, zwłaszcza jeśli się wie, że ich jedyny
ludzki odpowiednik przypada na czasy, do których nie ma powrotu.
Grecja wysp to ciągle jeszcze Circe i jeśli artysta-podróżnik troszczy się
o swoją duszę, nie powinien tam przebywać za długo.
Jednak poza tym podczas mojego pobytu na Spetsai nie wydarzyło
się nic, co miałoby związek z powieścią. Wszelkie powiązania wydarzeń
fikcyjnych z rzeczywistością ujawniły się po moim powrocie do Anglii.
Wymknąłem się Circe, ale następstwa tej ucieczki były poważne.
Wówczas nie zdawałem sobie sprawy, że utrata jest dla
powieściopisarza sprawą zasadniczej wagi, niezwykle owocną dla jego
twórczości, choćby była nie wiem jak bolesna dla niego samego. To
nieokreślone poczucie braku, utraconej okazji pozwoliło mi
przeszczepić pewne dylematy mojej sytuacji w Anglii na grunt
wspomnień o wyspie i panującej tam samotności. Wyspa stawała się
dla mnie coraz wyraźniej utraconym Edenem, domaine sans nom
Alaina Fourniera, a nawet być może farmą Bevisa. Stopniowo mój
bohater Nicholas przybrał, jeśli nie prawdziwie reprezentatywną twarz
Strona 9
współczesnego szarego człowieka, to przynajmniej szarego człowieka
mojej klasy i środowiska. Z nazwiskiem, jakie mu nadałem, wiąże się
rodzinny kalambur. Jako dziecko wymawiałem th jak f, toteż Urfe w
istocie zastępuje Ziemię (Earth), a pomysł ten znacznie poprzedza
wygodne powiązania z Honoré d’Urfé i Astreą.
Mam nadzieję, że to, co napisałem powyżej, uwolni mnie od
konieczności wyjaśniania, co ta fabuła “znaczy”. Powieści, nawet
skonstruowane znacznie klarowniej niż ta, nie mają nic wspólnego z
krzyżówkami, gdzie hasłom odpowiada jeden tylko zestaw poprawnych
odpowiedzi. Czasami powątpiewam, czy uda mi się kiedykolwiek
wykorzenić tę analogię (“Szanowny Panie Fowles, proszę wytłumaczyć
prawdziwe znaczenie...”) z umysłów współczesnych studentów. Jeżeli
Mag w ogóle ma jakieś “prawdziwe znaczenie”, nie jest ono większe od
znaczenia testu Rorschacha w psychologii. To znaczenie polega na
reakcji, jaką wywołuje u czytelnika, a moim zdaniem nie może tu być
mowy o określonej “poprawnej” reakcji.
Powinienem dodać, że przerabiając tekst nie próbowałem odeprzeć
wielu uzasadnionych zarzutów przesady, zbytniego skomplikowania,
sztuczności i temu podobnych, jakie postawili książce bardziej surowi
dorośli krytycy po ukazaniu się pierwotnej wersji. Teraz wiem, dla
jakiego pokolenia ta książka jest najbardziej pociągająca; wiem
również, że musi na zawsze pozostać powieścią o dojrzewaniu
napisaną przez kogoś, u kogo proces dojrzewania przebiegał z
opóźnieniem. Usprawiedliwia mnie jedynie to, że wszyscy artyści
muszą swobodnie obejmować pełny zasięg własnych życiowych
doświadczeń. Reszta świata może cenzurować i pogrzebać prywatną
przeszłość artystów. My tego zrobić nie możemy i dlatego aż do dnia
śmierci musimy pozostać niedojrzali... tą niedojrzałością świeżej
zieleni, w nadziei, że stanie się ona zielenią urodzajną. Nie milknący
żal w tej najbardziej odkrywczej ze współczesnych powieści o
powieściopisarzach, w ostatnim bolesnym utworze Thomasa
Hardy'ego The Well-Beloved, wypływa stąd, że młodsi ciągle rządzą
rzekomo “dojrzałymi” i zaawansowanymi w latach artystami. Można
odrzucić tę tyranię, jak zrobił to sam Hardy, ale przypłaca się to utratą
Strona 10
zdolności pisania. Mag był także (choć całkiem nieświadomie)
spontaniczną celebracją oddania się w to jarzmo.
Jeżeli pod tą (bardziej irlandzką niż grecką) mieszaniną domysłów
na temat istoty natury ludzkiego bytu i fikcji krył się jakiś centralny
zamysł, wyrażał się on może w alternatywnym tytule Godgame; jeszcze
dziś żałuję czasami, że z niego zrezygnowałem. Zgodnie z moim
zamiarem Conchis miał zaprezentować szereg masek
przedstawiających ludzkie wyobrażenia o Bogu, od nadnaturalnego do
żargonowo-naukowego, to znaczy szereg ludzkich złudzeń na temat
czegoś, co naprawdę nie istnieje - absolutnej wiedzy i absolutnej
władzy. Rozwianie takich iluzji wydaje mi się nadal najbardziej
humanistycznym celem: chciałbym, by jakiś super-Conchis przepuścił
Arabów i Żydów, ulsterskich katolików i prote-stantów przez taki sam
heurystyczny młyn, przez jaki przeszedł Nicholas.
Nie bronię decyzji Conchisa w chwili egzekucji, bronię real-ności
dylematu. Bóg i wolność to pojęcia całkowicie niezgodne, a ludzie
najczęściej wierzą w swoich wyimaginowanych bogów, ponieważ boją
się wierzyć w wolność. Jestem na tyle dorosły, by już zdawać sobie
sprawę, że robią to czasami ze słusznych pobudek. Ale trzymam się
generalnej zasady, i to właśnie chciałem umieścić w centrum mojej
historii, że prawdziwa wolność leży zawsze pomiędzy każdą parą, nigdy
w samej jednostce, toteż nigdy nie może być wolnością absolutną.
Wszelka wolność, nawet najbardziej względna, może być fikcją, jednak
po dzień dzisiejszy wolę opowiadać się za tą drugą hipotezą.
1976
John Fowles
Strona 11
Część I
Zawodowy rozpustnik rzadko zasługuje na litość
De Sade, Niedole cnoty
Strona 12
1
Urodziłem się w 1927 roku, jako jedyne dziecko mieszczańskich
rodziców; oboje byli Anglikami wychowanymi w groteskowo
wydłużonym cieniu tego potwornego karła, królowej Wiktorii, i nigdy
nie udało im się na tyle wznieść ponad historię, by się z tego cienia
wydostać. Posłano mnie do internatu ekskluzywnej prywatnej szkoły,
zmarnowałem dwa lata służąc w wojsku, wstąpiłem na uniwersytet w
Oksfordzie i tam zacząłem rozumieć, że wcale nie jestem taki, jakim
chciałbym być.
Już dużo wcześniej doszedłem do wniosku, że przydaliby mi się
zupełnie inni rodzice i przodkowie. Ojciec mój został generałem, nie
tyle z powodu jakichś specjalnych talentów, lecz po prostu dlatego, że
w odpowiednim czasie był w odpowiednim wieku, a matka stanowiła
żywy wzór tego, jaka powinna być małżonka generała. Nigdy, w żadnej
sprawie nie miała odmiennego zdania niż mąż i zawsze, nawet
wówczas, gdy znajdował się on o tysiące mil od domu, zachowywała się
tak, jakby z sąsiedniego pokoju przysłuchiwał się jej słowom. W czasie
wojny rzadko widywałem ojca i w trakcie tych jego długotrwałych
nieobecności idealizowałem go sobie, a on zazwyczaj w ciągu
pierwszych czterdziestu ośmiu godzin urlopu burzył całkowicie to moje
o nim wyobrażenie.
Tak jak wszyscy ludzie, którzy nie całkiem dorastają do swego
stanowiska, czepiał się pozorów i drobiazgów i zamiast posługiwać się
intelektem sprawił sobie pancerz z wielkich słów, a wymawiał je tak,
jakby zaczynały się wielką literą: Dyscyplina, Tradycja, Poczucie
Odpowiedzialności. Jeśli czasem - z rzadka - ośmieliłem się mu
sprzeciwić, zaraz sięgał po jedno z tych magicznych słów i walił mnie
nim po głowie; niewątpliwie tak samo traktował w podobnych
okolicznościach swych podwładnych. Jeżeli człowiek zaraz nie zamilkł
i nie poddał się, wpadał w gniew czy też raczej pozwalał sobie wpaść w
gniew. A gniew miał zawsze pod ręką.
Strona 13
W naszej rodzinie przechowywała się tradycja - a właściwie były to
pobożne życzenia - że pochodzimy z Francji, z której nasi przodkowie
uciekli po odwołaniu edyktu nantejskiego, i że byli oni hugonotami ze
szlacheckiej rodziny spowinowaconej z Honore d'Urfé, autorem
siedemnastowiecznego bestsellera Astreo. Co prawda - jeśli wykluczyć
równie niepewne pokrewieństwo z Tomem Durfeyem, przyjacielem
Karola II, który niewątpliwie posługiwał się piórem - to nikt z moich
przodków nie wykazał nigdy najmniejszych skłonności artystycznych: z
pokolenia na pokolenie byli to wojskowi, marynarze, drobni
posiadacze ziemscy i kapłani, a odznaczali się jedynie brakiem
indywidualności oraz zamiłowaniem do hazardu, przyprawiającym ich
o nieustanne straty. Dziadek mój miał czterech synów, dwóch zginęło
podczas pierwszej wojny, trzeci wybrał dość niesmaczny sposób
pozbycia się obciążeń atawistycznych i nie spłaciwszy długów
karcianych uciekł do Ameryki. Mój ojciec, syn najmłodszy, który
posiadał te wszystkie cechy charakteru, jakich oczekuje się od syna
najstarszego, nigdy o bracie nie wspominał i nie mam najmniejszego
pojęcia, czy on jeszcze żyje, ani czy mamy w Ameryce jakichś
nieznanych kuzynów.
W ciągu ostatnich lat w szkole zrozumiałem, że mogę oczekiwać od
rodziców tylko pogardy dla tego rodzaju życia, jakie pragnąłbym
prowadzić; i że to jest właśnie w nich najgorsze. Byłem “mocny” w
angielskim, w szkolnym pisemku drukowałem pod pseudonimem
wiersze i uważałem D. H. Lawrence'a za największego człowieka
stulecia; moi rodzice nigdy Lawrence'a nie czytali, a jeśli w ogóle o nim
słyszeli to tylko w związku z Kochankiem lady Chatterley. Pewne
cechy moich rodziców, łagodna uczuciowość matki i sporadyczne
wybuchy wesołości ojca, mogłyby mi ich przybliżyć, ale zawsze lubiłem
ich właśnie za to, do czego oni nie przykładali żadnej wagi. Kiedy
skończyłem osiemnaście lat, a zbiegło się to ze śmiercią Hitlera,
rodzice stali się już dla mnie tylko ludźmi, którzy dostarczają mi
środków utrzymania, więc zasługują wprawdzie na moją wdzięczność,
ale nie są w stanie wzbudzić we mnie innych uczuć.
Prowadziłem podwójne życie. W szkole zdobywałem sobie
reputację cynika i estety czasu wojny. Ale musiałem wstąpić do wojska
- żądały tego Tradycja i Ofiarność. Tyle że ubłagałem, i na szczęście
Strona 14
poparł mnie w tym dyrektor mojej szkoły, aby potem wolno mi było
wstąpić na uniwersytet. W armii nadal prowadziłem podwójne życie,
publicznie odgrywając rolę syna generała Urfe, czyli “Blezera”, a
prywatnie pożerając setki tomików wierszy i New Writing w seriach
Pingwina. I gdy tylko stało się to możliwe, wystąpiłem z wojska.
Do Oksfordu przyjechałem w 1948 roku. Na drugim roku studiów,
wkrótce po wakacjach, podczas których nader rzadko widywałem
mych rodziców, ojciec musiał polecieć do Indii. Zabrał ze sobą matkę.
Ich samolot rozbił się podczas burzy jakieś czterdzieści mil od Karaczi,
wysoki oktanowy stos pogrzebowy. Kiedy już minął pierwszy szok,
ogarnęło mnie uczucie ulgi. Pozostał mi tylko jeden bliski krewny, brat
matki, który miał farmę w Rodezji, zatem nie groziło mi już
stłamszenie przez rodzinę tego, co uważałem za moje prawdziwe ja.
Uczucia rodzinne nie były widać moją mocną stroną, ale za to byłem
obkuty w modnych prądach intelektualnych.
A przynajmniej wraz z całą grupą bratnich dziwaków z college'u
Magdalen za takiego się uważałem. Założyliśmy maleńki klub, który
nazwaliśmy Les Hommes Revoltés2 , piliśmy bardzo wytrawne sherry i
w proteście przeciwko rozchełstaniu końca lat czterdziestych
wkładaliśmy na zebrania ciemne garnitury i czarne krawaty. Podczas
zebrań dyskuto-waliśmy o bycie i nicości, a pewien rodzaj
niekonsekwentnego zachowania nazywaliśmy egzystencjalistycznym.
Ludzie mniej wtajemniczeni uznaliby je za kapryśne lub wręcz
samolubne, ale my nie rozumieliśmy, że bohaterowie, a raczej
antybohaterowie czytanych przez nas francuskich powieści
egzystencjalistycznych nie mają nic wspólnego z realizmem.
Staraliśmy się ich naśladować, mylnie uważając, że metaforyczny opis
złożonych stanów duchowych stanowi gotową receptę postępowania. I
oddawaliśmy się kolejno wszelkim modnym niepokojom. Większość z
nas, zgodnie z tradycyjnym oksfordzkim dandyzmem, chciała się po
prostu różnić od innych ludzi. Naszemu klubowi to się udało.
Nabrałem kosztownych przyzwyczajeń i afektowanych manier. Z
trudem uzyskałem marny dyplom i bez trudu uległem miłym
złudzeniom: zacząłem się uważać za poetę. Choć trudno by było
znaleźć coś mniej poetycznego niż moje nic-mnie-już-nie-jest-w-
Strona 15
stanie-zadziwić znudzenie życiem w ogóle, a w szczególności tym, że na
to życie trzeba jednak jakoś zarobić. Wchłonąłem jednak pewną dawkę
Sokratesowej rzetelności - na tym właśnie polega wkład Oksfordu do
cywilizacji. I dzięki temu od czasu do czasu w przebłysku zdrowego
rozsądku zdawałem sobie sprawę, że nie wystarczy buntować się
przeciwko własnej przeszłości. Kiedyś w gronie przyjaciół wygłosiłem
gwałtowną filipikę przeciwko armii; gdy wróciłem do domu,
zrozumiałem nagle, że choć bezkarnie wypowiedziałem głośno wiele
rzeczy, od których mój zmarły ojciec przewraca się chyba w grobie, to i
tak jestem nadal, pod jego wpływem. Nie byłem cynikiem z natury,
stałem się nim z potrzeby buntu. Udało mi się uciec od tego, czego
nienawidziłem, ale nie odnalazłem jeszcze tego, co mógłbym kochać,
udawałem więc przed samym sobą, że nic nie jest godne miłości.
Wkroczyłem w życie szczodrze wyposażony we wszystko, co
powinno skazać mnie na niepowodzenia. Ojciec w swoim arsenale
wielkich słów nie przechowywał Przezorności Finansowej; płacił
zawsze śmiesznie wysokie rachunki u Ladbroke'a, a także w kasynie
oficerskim, dbał bowiem o popularność, a z braku osobistego wdzięku
musiał się uciekać do alkoholu. Po zapłaceniu podatku spadkowego i
adwokatów pozostało mi z jego pieniędzy o wiele za mało, by mogło
wystarczyć ma utrzymanie. Zacząłem rozglądać się za pracą, ale ani
dyplomacja i służba państwowa, ani też banki, handel i agencje
reklamowe nie pociągały mnie zbytnio. Odbyłem wprawdzie wiele
wstępnych rozmów, ponieważ jednak nie uważałem za stosowne
okazywać entuzjazmu, którego oczekuje się od młodego urzędnika,
wszystkie te rozmowy spełzły na niczym.
W końcu postąpiłem tak samo, jak wielu, wielu absolwentów
Oksfordu: odpowiedziałem na ogłoszenie umieszczone w “Dodatku
Oświatowym Timesa”. Pojechałem do drugorzędnej szkoły prywatnej
we Wschodniej Anglii, zostałem pobieżnie przesłuchany, po czym
ofiarowano mi pracę. Dowiedziałem się później, że prócz mnie zgłosiło
się tylko dwóch kandydatów, obaj z niezbyt szacownych uczelni, a
następny semestr zaczynał się za trzy tygodnie.
Chłopcy, których musiałem uczyć, masowy produkt średnich klas
społecznych, nie mieli w sobie nic, co mogłoby wzbudzić moje
zainteresowanie; koszmarne miasteczko mogło przyprawić o
Strona 16
klaustrofobię, ale naprawdę nie do zniesienia był pokój nauczycielski.
Ulgą stawał się powrót do klasy. Nuda i monotonia zawisły nad
gronem nauczycielskim jak czarna chmura. Prawdziwa nuda, nie moja
modna ennui. To z niej rodziły się frazesy, hipokryzja i bezsilny gniew
starszych nauczycieli, którzy zdawali sobie sprawę ze swego
bankructwa, i młodszych, którzy czuli, że są na nie skazani. Starsi
nauczyciele przywodzili na myśl kazania pod szubienicą; patrząc na
nich odczuwało się coś w rodzaju zawrotu głowy, zupełnie jakby
człowiek zajrzał do bezdennej studni jałowości ludzkich wysiłków - ja
przynajmniej tak to zacząłem odbierać w ciągu drugiego semestru w
szkole.
Nie widziałem powodu, by spędzić życie na tej Saharze i im lepiej
zdawałem sobie z tego sprawę, tym bardziej czułem, że ta skostniała,
zadowolona z siebie szkoła jest miniaturowym modelem całego kraju i
że nie da się uciec od niej nie uciekając także i od niego. A poza tym
miałem już dość dziewczyny, z którą ostatnio byłem.
Moje wymówienie - oczywiście po zakończeniu roku szkolnego -
zostało przyjęte z rezygnacją. Wspomniałem coś niewyraźnie o
gnającym mnie niepokoju i dyrektor chyżo wyciągnął z tego wniosek,
że wybieram się do Ameryki lub do dominiów.[L.J]
- Nie, panie dyrektorze, nie mam jeszcze konkretnych planów.
- Cóż, Urfe, osobiście uważam, że mógłby być z pana zupełnie
niezły nauczyciel. I że pan także odkryłby z czasem nasze dobre strony.
Ale teraz już za późno.
- Chyba tak.
- Nie jestem pewien, czy pochwalam to wałęsanie się po
zagranicach. Osobiście radziłbym panu nie wyjeżdżać. Cóż... vous
l'avez voulu, Georges Danton3 . Vous l'avez voulu.
Bardzo typowe było to błędne przytoczenie cytatu.
W dniu mego wyjazdu lał deszcz. Mnie jednak przepełniało uczucie
podniecenia, dziwne, wspaniałe uczucie, że zrywam się do lotu. Nie
wiedziałem, dokąd trafię, ale wiedziałem, czego mi trzeba. Trzeba mi
było innego kraju, innego życia, innego języka i, choć wtedy nie
potrafiłbym tak tego sformułować, potrzebna mi była nowa tajemnica.
Strona 17
Strona 18
2
Dowiedziałem się, że British Council szuka pracowników, zatem w
początku sierpnia wybrałem się na Davies Street, gdzie wzięła mnie na
spytki ochocza, opętana “kulturą” dama o głosie i słownictwie z
Roedean. Strasznie jest ważne, oznajmiła takim tonem, jakby się
zwierzała, żeby reprezentowali “nas” za granicą właściwi ludzie, ale,
głupia sprawa, ogłoszono już wszystkie wakaty i po przeprowadzeniu
rozmów wybrano odpowiednich kandydatów, zresztą i tak aktualnie
zmniejsza się ilość personelu za granicą. Wreszcie doszła do sedna
sprawy: może mi zaoferować tylko nauczanie angielskiego w
zagranicznych szkołach - pewnie uważam to za straszne?
Uważałem.
Pod koniec sierpnia dałem pół żartem ogłoszenie. Na moją zwięzłą
ofertę, że jestem gotów wyjechać dokądkolwiek i robić cokolwiek,
otrzymałem parę odpowiedzi. Oprócz broszurek, które miały mi
przypomnieć, że znajduję się w ręku Boga, nadeszły trzy czarujące listy
od zawsze czujnych, a za to gołych hochsztaplerów. I list, który
proponował niecodzienną i zyskowną posadę w Tangerze - czy aby
mówię po włosku? - ale moja odpowiedź pozostała bez echa.
Na horyzoncie zaczął majaczyć wrzesień: poczułem się bliski
rozpaczy. Widziałem już, jak przyparty do muru sięgam do “Dodatku
Oświatowego” i studiuję nie kończącą się szarą listę szarych
propozycji. Zatem któregoś poranku zdecydowałem się powrócić na
Davies Street.
Zapytałem, czy nie ma przypadkiem wolnych miejsc
nauczycielskich w okolicach Morza Śródziemnego, i ta nadużywająca
słów straszna kobieta poszła po akta. Usiadłem w poczekalni pod
brunatnopomidorowym Mathew Smithem i zacząłem wyobrażać sobie
samego siebie w Madrycie, Rzymie, Marsylii, Barcelonie... nawet w
Lizbonie. Za granicą wszystko będzie inaczej, nie grozi mi pokój
nauczycielski i będę pisał wiersze. Kobieta wróciła. Strasznie jej
Strona 19
przykro, ale wszystkie lepsze miejsca zostały już zajęte. Oto czym
dysponuje. I wrę-czyła mi arkusik zawierający dane o szkole w
Mediolanie. Pokręciłem przecząco głową. Zgodziła się ze mną.
- Więc pozostaje już tylko to. Właśnie daliśmy ogłoszenie. -
I po dała mi wycinek z gazety.
Szkoła im. lorda Byrona, Phraxos
Szkoła im. lorda Byrona, Phraxos, Grecja poszukuje
nauczyciela języka angielskiego. Rok szkolny rozpoczyna się w
październiku. Kandydaci winni być kawalerami i mieć dyplom z
języka angielskiego. Znajomość współczesnej greki niekonieczna.
Pensja wynosi równowartość 600 funtów rocznie w walucie
wymienialnej. Kontrakt dwuletni z możliwością przedłużenia.
Zwrot kosztów podróży.
Kobieta wręczyła mi prospekt uzupełniający ogłoszenie. Phraxos
była to wyspa na Morzu Egejskim, około stu trzydziestu kilometrów od
Aten. Szkoła im. lorda Byrona jest “jedną z najsłynniejszych greckich
szkół z internatem, prowadzoną na wzór ekskluzywnych szkół
angielskich” - stąd nazwa. Wyposażona była ponoć we wszystko, co
taka szkoła mieć powinna. Nauczyciela obowiązywało maksimum pięć
lekcji dziennie.
- Tę szkołę strasznie wychwalają. A wyspa jest wręcz czarowna.
- Była tam pani?
Kobieta miała koło trzydziestki, urodzona stara panna, do tego
stopnia pozbawiona seksu, że szykowny ubiór i zbyt staranny makijaż
nadawały jej żałosny wygląd; przypominała pozbawioną powodzenia
gejszę. Nie, nie była tam, ale wszyscy tak mówią. Jeszcze raz
przeczytałem ogłoszenie.
- Dlaczego tak z tym zwlekali?
- O ile nam wiadomo, mieli jakiegoś kandydata. Ale nie od nas. I w
ostatniej chwili coś nie wyszło. -- Zajrzałem do prospektu. - Nigdy
dotąd nie szukaliśmy im kandydatów. Teraz też robimy to tylko przez
uprzejmość. - Obdarzyła mnie wyrozumiałym uśmiechem, jej przednie
zęby były o wiele za duże. Moim najbardziej oksfordzkim głosem
Strona 20
zapytałem, czy mogę ją zaprosić na lunch.
Wróciwszy do domu wypełniłem kwestionariusz, który mi
przyniosła do restauracji i zaraz znów wyszedłem, by go wysłać. Tego
samego wieczoru dziwnym zrządzeniem losu poznałem Alison.