John Fowles - Mag
Szczegóły |
Tytuł |
John Fowles - Mag |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
John Fowles - Mag PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie John Fowles - Mag PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
John Fowles - Mag - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
John Fowles
Mag
(Przełożyła: Ewa Fiszer)
Strona 2
PRZEDMOWA
Nie jest to wprawdzie w sensie tematycznym czy narracyjnym nowa
wersja Maga, stanowi jednak coś więcej niż tylko przeróbkę stylistyczną.
Wiele scen napisałem prawie w całości od nowa, jedną czy dwie dodałem.
Obrałem taką dość niezwykłą drogę wcale nie dlatego – jeżeli listy mogą być
jakimkolwiek sprawdzianem – że książka ta wzbudziła większe
zainteresowanie od poprzednich. Dawno już nauczyłem się godzić z faktem,
że powieść, która mnie jako pisarzowi podobała się najmniej (niezadowolenie
takie wyrażało również wielu pierwszych recenzentów), nadal podoba się
najbardziej większości moich czytelników.
Mag ukazał się w 1965 roku jako trzecia moja książka, ale pominąwszy
datę publikacji jest właściwie pierwszą moją powieścią. Zacząłem ją pisać w
początku lat pięćdziesiątych i zarówno narracja, jak i nastrój uległy licznym
przemianom. W pierwotnej wersji maszynopisu występował czynnik
zdecydowanie ponadnaturalny – próbowałem stworzyć coś w rodzaju
arcydzieła Henry Jamesa W kleszczach lęku. Nie miałem jednak wówczas
żadnego spójnego poglądu na to, do czego zmierzam zarówno w życiu, jak i w
tej książce. Bardziej obiektywna strona mojej natury nie pozwalała mi
wierzyć, że kiedykolwiek będą mnie wydawać, subiektywizm nie pozwalał
porzucić mitu, który tak niezręcznie i pracowicie próbowałem stworzyć; z
owego okresu najlepiej zapamiętałem to, że stale musiałem rezygnować z
kolejnych wersji z powodu nieumiejętności wyrażenia tego, co chciałem
napisać. Zarówno niedostatki techniki, jak i ta dziwna cecha wyobraźni,
która wydaje się raczej niezdolnością zapamiętania tego, co istnieje, a nie
tym, czym jest w rzeczywistości, czyli niemożliwością wywołania nie
istniejącego – w przykry sposób hamowały postępy pracy. Sukces
Kolekcjonera w 1963 roku dodał mi jednak trochę wiary we własne siły i
naturalnie pracę nad tym tekstem, bez końca torturowanym i przerabianym,
uznałem za znacznie pilniejszą niż dokończenie wielu innych powieści
zaczętych w latach pięćdziesiątych, choć podejrzewam, że przynajmniej dwie
Strona 3
z nich bardziej nadawały się do publikacji i mogłyby znacznie lepiej
przysłużyć się mojej reputacji literackiej, w każdym razie w Anglii.
W 1964 roku zabrałem się do pracy, zestawiłem i poprawiłem
wszystkie wcześniejsze szkice. Mimo to Mag pozostawał ciągle powieścią
nowicjusza, spod warstwy fabularnej wyzierał notatnik z wyprawy na
nieznany ląd, często zabłąkanej i źle zaplanowanej. Nawet w ostatecznej,
opublikowanej formie książka ta była dziełem przypadku i naiwnej intuicji w
stopniu znacznie większym, niż mogą to sobie wyobrazić bardziej
wyrafinowani czytelnicy; najcięższym zarzutem, jaki spotkał mnie ze strony
krytyki, było potępienie powieści jako wykalkulowanego na zimno ćwiczenia,
jako gry intelektualnej. A przecież jedną z (nieuleczalnych) wad tekstu była
próba ukrycia nieustannych zmian, jakim ulegał w trakcie pisania.
Poza oczywistym wpływem Junga, którego teorie bardzo mnie w tym
okresie interesowały, dużą rolę w procesie pisania odegrały trzy inne książki.
Byłem do tego stopnia świadom zapożyczeń z Mojego przyjaciela Meaulnes
Alaina Fourniera, że w czasie przygotowywania nowej wersji tekstu
usunąłem kilka zbyt wyraźnych odniesień. Może badaczowi podchodzącemu
formalnie do sprawy nie narzucają się te paralele, ale Mag byłby zupełnie im
książką, gdyby nie istniała jego francuska poprzedniczka. Mocą
oddziaływania Mojego przyjaciela Meaulnes na sfereę pozaliterackich
doświadczeń (przynajmniej niektórych z nas) chciałem nasycić także własną
książkę. Inny błąd Maga, na który również nie mogę już nic poradzić, płynie z
mojej niezdolności zauważenia, że wyraża on charakterystyczną tęsknotę
wieku dojrzewania. Przynajmniej dojrzewanie bohatera Alaina Fourniera jest
wyraźne i określone.
Może się wydać dziwne, że kolejną książką, która wywarła na mnie
wpływ, był niewątpliwie Bevis Richarda Jefferiesa, silnie oddziałujący na mą
dziecięcą wyobraźnię. Jestem przekonany, że powieściopisarz, świadomie
bądź nieświadomie, zostaje ukształtowany w bardzo młodym wieku, a Bevis
ma jedną cechę wspólną z Moim przyjacielem Meaulnes – jest projekcją
świata zupełnie odmiennego niż ten, jaki widzi dziecko zamożnych rodziców,
za które musiałem wówczas uchodzić. Przytaczam to jako przypomnienie, że
Strona 4
wpływy tego rodzaju lektur działają na nas jeszcze długo po tym, kiedy
wyraźnie już z nich wyrośliśmy.
Początkowo nie zdawałem sobie sprawy, że u podstaw Maga leży
jeszcze jedna książka; uświadomiła mi to pewna spostrzegawcza studentka z
Uniwersytetu w Reading, która w wiele lat po jego wydaniu napisała do mnie,
wskazując na liczne podobieństwa z Wielkimi nadziejami. Moja
korespondentka nie mogła wiedzieć o tym, że jest to jedyna powieść
Dickensa, którą zawsze bezkrytycznie podziwiałem i lubiłem (i dzięki której
wybaczam mu tak wiele innych niedociągnięć); że kiedy zacząłem pisać wła-
sną powieść, Wielkie nadzieje były tematem wykładów, w których z ogromną
przyjemnością przedstawiałem je jako książkę wzorcową; że przez długi czas
nosiłem się z zamiarem uczynienia Conchisa kobietą i że pomysł ten
przetrwał w postaci pani de Seitas. W obecnej nowej wersji książki dodałem
jeden niewielki ustęp, składając hołd temu nie dostrzeżonemu wcześniej
wpływowi.
Krótkiego wyjaśnienia wymagają dwie nieco większe zmiany. W dwu
scenach motyw erotyczny został znacznie wzmocniony. Traktuję to po prostu
jako skorygowanie wcześniejszego braku odwagi. Inna zmiana dotyczy
zakończenia. Choć jego ogólny zamysł nigdy nie wydawał mi się tak niejasny
jak niektórym czytelnikom (może dlatego, że nie przywiązywali należytej wagi
do dwuwiersza z Pervigilium Veneris, który zamyka książkę), przyznaję, że
mogłem mniej dwuznacznie oznajmić pożądane następstwa... więc zrobiłem
to teraz.
Żaden pisarz nie wyjawia chętnie głębszych biograficznych
uwarunkowań swojego dzieła, którymi rzadko są konkretne fakty i zajęcia; ja
również nie stanowię pod tym względem wyjątku. Ale moją wyspą Phraxos
(„ogrodzoną” wyspą) była prawdziwa grecka wyspa Spetsai, gdzie w latach
1951—1952 uczyłem w prywatnej szkole z internatem, która jednak nie
bardzo przypominała wtedy, szkołę opisaną w książce. Gdybym próbował
Strona 5
odmalować prawdziwy obraz tej szkoły, musiałbym napisać powieść
komiczną.*
Dobrze znany milioner grecki, który teraz objął w posiadanie część
wyspy Spetsai, nie jest w żaden sposób powiązany z moim fikcyjnym
milionerem; zresztą pan Niarchos przybył na wyspę znacznie później.
Również ówczesny właściciel willi na „Bourani”, której wygląd zewnętrzny i
cudowne położenie opisałem w książce, nie był bynajmniej pierwowzorem dla
mojej postaci, chociaż podobno staje się to teraz jeszcze jedną miejscową
legendą. Widziałem tego pana, który jest przyjacielem starszego Venizelosa,
jedynie dwa razy, i to przelotnie. Zapamiętałem natomiast jego dom.
Nigdy już nie wróciłem na wyspę Spetsai, ale z tego, co słyszę, dziś
trudno byłoby ją sobie wyobrazić taką, jaka była wtedy. Wówczas żyło się
tam w skrajnym osamotnieniu, chociaż w szkole było zawsze dwóch
nauczycieli Anglików, nie jeden jak w książce. Miałem szczęście, że moim
przypadkowym kolegą, dziś już starym przyjacielem, okazał się Denys
Sharrocks. Był wyjątkowo oczytany i znacznie więcej ode mnie wiedział o
Grekach. On pierwszy zaprowadził mnie do willi. Niedługo przedtem posta-
nowił zrezygnować z własnych ambicji literackich. Oświadczył z
wymuszonym uśmiechem, że podczas poprzedniej wizyty w „Bourani”
napisał ostatni wiersz w swoim życiu. W jakiś szczególny sposób rozpaliło to
moją imaginację, ta dziwnie odosobniona willa, jej wspaniałe otoczenie, kres
złudzeń przyjaciela. Kiedy po raz pierwszy zbliżaliśmy się do owej willi
usytuowanej na przylądku, usłyszeliśmy dźwięki naprawdę niezwykłe w tym
klasycznym pejzażu... nie dostojny klawesyn z mojej książki, ale dźwięki
absurdalnie przywołujące na pamięć walijską kaplicę. Mam nadzieję, że ta
fisharmonia jeszcze tam jest. Ona również dała czemuś początek.
Obce twarze na wyspie – nawet twarze greckie – należały wówczas do
rzadkości. Pamiętam, jak pewnego dnia do Denysa i do mnie podbiegł
chłopiec, by oznajmić, że z parowca płynącego z Aten wysiadł Anglik, i jak
puściliśmy się obaj na podobieństwo dwóch Livingstone'ów, aby powitać tego
niesłychanego przybysza na naszej opuszczonej wyspie. Innym razem
*
Istnieje inna, niezwykła powieść o tej szkole: Kennetha Matthewsa Aleko (Peter Davies, 1934). Francuski
pisarz Michel Dèon opublikował autobiograficzny La balcon de Spetsai. (Gallimard, 1961).
Strona 6
spieszyliśmy pokłonić się kolosowi z Maroussi Henry Millera, Katsimbalisowi.
Było wtedy w Grecji coś z wzruszającej atmosfery jednej wioski.
Spetsai, poza granicami jej zamieszkanej części, była naprawdę,
nawiedzona, tyle że przez duchy subtelniejsze i piękniejsze od tych, które ja
stworzyłem. Cisza lasów piniowych miała charakter niezwykły, podobna
wiecznie białej stronicy czekającej na nutę czy słowo; nie doświadczyłem
podobnej ciszy w żadnym miejscu. Dawała dziwne poczucie nieistnienia
czasu i uczestnictwa w narodzinach mitu. Wydawało się nieprawdopodobne,
by w takim miejscu mogło się coś wydarzyć, a jednak przez cały czas za-
powiedź wydarzeń zdawała się unosić w powietrzu. Genius loci bardzo
przypominał najwspanialsze wiersze Mallarmégo o niewidzialnym wzlocie, o
słowach bezradnych wobec tego, co nie da się wyrazić. Trudno mi ocenić
znaczenie tego doświadczenia dla mnie jako pisarza. Przepoiło i naznaczyło
mnie ono o wiele głębiej niż jakiekolwiek towarzyskie czy fizyczne przeżycia i
doznania z wyspy. Wiedziałem już wtedy, że jestem pod wieloma względami
permanentnym wygnańcem z angielskiego społeczeństwa, ale
powieściopisarz musi osiągnąć jeszcze głębsze stadia wygnania.
Zewnętrznie było to na pozór doświadczenie przygnębiające, o czym
przekonało się wielu młodych kandydatów na pisarzy i malarzy, którzy udali
się do Grecji w poszukiwaniu natchnienia. Płynące stąd poczucie nieudol-
ności i duchowego otępienia zwykliśmy nazywać „egejską chandrą”. Trzeba
być bardzo dojrzałym artystą, by stworzyć wartościowe dzieła w otoczeniu
najczystszych i najbardziej harmonijnych pejzaży tej planety, zwłaszcza jeśli
się wie, że ich jedyny ludzki odpowiednik przypada na czasy, do których nie
ma powrotu. Grecja wysp to ciągle jeszcze Circe i jeśli artysta-podróżnik
troszczy się o swoją duszę, nie powinien tam przebywać za długo.
Jednak poza tym podczas mojego pobytu na Spetsai nie wydarzyło się
nic, co miałoby związek z powieścią. Wszelkie powiązania wydarzeń
fikcyjnych z rzeczywistością ujawniły się po moim powrocie do Anglii.
Wymknąłem się Circe, ale następstwa tej ucieczki były poważne. Wówczas
nie zdawałem sobie sprawy, że utrata jest dla powieściopisarza sprawą
zasadniczej wagi, niezwykle owocną dla jego twórczości, choćby była nie
wiem jak bolesna dla niego samego. To nieokreślone poczucie braku,
Strona 7
utraconej okazji pozwoliło mi przeszczepić pewne dylematy mojej sytuacji w
Anglii na grunt wspomnień o wyspie i panującej tam samotności. Wyspa
stawała się dla mnie coraz wyraźniej utraconym Edenem, domaine sans nom
Alaina Fourniera, a nawet być może farmą Bevisa. Stopniowo mój bohater
Nicholas przybrał, jeśli nie prawdziwie reprezentatywną twarz współczesnego
szarego człowieka, to przynajmniej szarego człowieka mojej klasy i
środowiska. Z nazwiskiem, jakie mu nadałem, wiąże się rodzinny kalambur.
Jako dziecko wymawiałem th jak f, toteż Urfe w istocie zastępuje Ziemię
(Earth), a pomysł ten znacznie poprzedza wygodne powiązania z Honoré
d’Urfé i Astreą.
Mam nadzieję, że to, co napisałem powyżej, uwolni mnie od
konieczności wyjaśniania, co ta fabuła „znaczy”. Powieści, nawet
skonstruowane znacznie klarowniej niż ta, nie mają nic wspólnego z
krzyżówkami, gdzie hasłom odpowiada jeden tylko zestaw poprawnych
odpowiedzi. Czasami powątpiewam, czy uda mi się kiedykolwiek wykorzenić
tę analogię („Szanowny Panie Fowles, proszę wytłumaczyć prawdziwe
znaczenie...”) z umysłów współczesnych studentów. Jeżeli Mag w ogóle ma
jakieś „prawdziwe znaczenie”, nie jest ono większe od znaczenia testu
Rorschacha w psychologii. To znaczenie polega na reakcji, jaką wywołuje u
czytelnika, a moim zdaniem nie może tu być mowy o określonej „poprawnej”
reakcji.
Powinienem dodać, że przerabiając tekst nie próbowałem odeprzeć
wielu uzasadnionych zarzutów przesady, zbytniego skomplikowania,
sztuczności i temu podobnych, jakie postawili książce bardziej surowi dorośli
krytycy po ukazaniu się pierwotnej wersji. Teraz wiem, dla jakiego pokolenia
ta książka jest najbardziej pociągająca; wiem również, że musi na zawsze
pozostać powieścią o dojrzewaniu napisaną przez kogoś, u kogo proces
dojrzewania przebiegał z opóźnieniem. Usprawiedliwia mnie jedynie to, że
wszyscy artyści muszą swobodnie obejmować pełny zasięg własnych
życiowych doświadczeń. Reszta świata może cenzurować i pogrzebać
prywatną przeszłość artystów. My tego zrobić nie możemy i dlatego aż do
dnia śmierci musimy pozostać niedojrzali... tą niedojrzałością świeżej zieleni,
Strona 8
w nadziei, że stanie się ona zielenią urodzajną. Nie milknący żal w tej
najbardziej odkrywczej ze współczesnych powieści o powieściopisarzach, w
ostatnim bolesnym utworze Thomasa Hardy'ego The Well-Beloved, wypływa
stąd, że młodsi ciągle rządzą rzekomo „dojrzałymi” i zaawansowanymi w
latach artystami. Można odrzucić tę tyranię, jak zrobił to sam Hardy, ale
przypłaca się to utratą zdolności pisania. Mag był także (choć całkiem
nieświadomie) spontaniczną celebracją oddania się w to jarzmo.
Jeżeli pod tą (bardziej irlandzką niż grecką) mieszaniną domysłów na
temat istoty natury ludzkiego bytu i fikcji krył się jakiś centralny zamysł,
wyrażał się on może w alternatywnym tytule Godgame; jeszcze dziś żałuję
czasami, że z niego zrezygnowałem. Zgodnie z moim zamiarem Conchis miał
zaprezentować szereg masek przedstawiających ludzkie wyobrażenia o Bogu,
od nadnaturalnego do żargonowo-naukowego, to znaczy szereg ludzkich
złudzeń na temat czegoś, co naprawdę nie istnieje – absolutnej wiedzy i
absolutnej władzy. Rozwianie takich iluzji wydaje mi się nadal najbardziej
humanistycznym celem: chciałbym, by jakiś super-Conchis przepuścił
Arabów i Żydów, ulsterskich katolików i protestantów przez taki sam
heurystyczny młyn, przez jaki przeszedł Nicholas.
Nie bronię decyzji Conchisa w chwili egzekucji, bronię realności
dylematu. Bóg i wolność to pojęcia całkowicie niezgodne, a ludzie najczęściej
wierzą w swoich wyimaginowanych bogów, ponieważ boją się wierzyć w
wolność. Jestem na tyle dorosły, by już zdawać sobie sprawę, że robią to
czasami ze słusznych pobudek. Ale trzymam się generalnej zasady, i to
właśnie chciałem umieścić w centrum mojej historii, że prawdziwa wolność
leży zawsze pomiędzy każdą parą, nigdy w samej jednostce, toteż nigdy nie
może być wolnością absolutną. Wszelka wolność, nawet najbardziej
względna, może być fikcją, jednak po dzień dzisiejszy wolę opowiadać się za
tą drugą hipotezą.
1976
John Fowles
Strona 9
Część I
Un debauché de profession est rarement un homme pitoyable
De Sade, Les infortunes de la vertu
Zawodowy rozpustnik rzadko zasługuje na litość
De Sade, Niedole cnoty
Strona 10
1
Urodziłem się w 1927 roku, jako jedyne dziecko mieszczańskich
rodziców; oboje byli Anglikami wychowanymi w groteskowo wydłużonym
cieniu tego potwornego karła, królowej Wiktorii, i nigdy nie udało im się na
tyle wznieść ponad historię, by się z tego cienia wydostać. Posłano mnie do
internatu ekskluzywnej prywatnej szkoły, zmarnowałem dwa lata służąc w
wojsku, wstąpiłem na uniwersytet w Oksfordzie i tam zacząłem rozumieć, że
wcale nie jestem taki, jakim chciałbym być.
Już dużo wcześniej doszedłem do wniosku, że przydaliby mi się
zupełnie inni rodzice i przodkowie. Ojciec mój został generałem, nie tyle z
powodu jakichś specjalnych talentów, lecz po prostu dlatego, że w
odpowiednim czasie był w odpowiednim wieku, a matka stanowiła żywy wzór
tego, jaka powinna być małżonka generała. Nigdy, w żadnej sprawie nie
miała odmiennego zdania niż mąż i zawsze, nawet wówczas, gdy znajdował
się on o tysiące mil od domu, zachowywała się tak, jakby z sąsiedniego
pokoju przysłuchiwał się jej słowom. W czasie wojny rzadko widywałem ojca i
w trakcie tych jego długotrwałych nieobecności idealizowałem go sobie, a on
zazwyczaj w ciągu pierwszych czterdziestu ośmiu godzin urlopu burzył
całkowicie to moje o nim wyobrażenie.
Tak jak wszyscy ludzie, którzy nie całkiem dorastają do swego
stanowiska, czepiał się pozorów i drobiazgów i zamiast posługiwać się
intelektem sprawił sobie pancerz z wielkich słów, a wymawiał je tak, jakby
zaczynały się wielką literą: Dyscyplina, Tradycja, Poczucie Odpo-
wiedzialności. Jeśli czasem – z rzadka – ośmieliłem się mu sprzeciwić, zaraz
sięgał po jedno z tych magicznych słów i walił mnie nim po głowie;
niewątpliwie tak samo traktował w podobnych okolicznościach swych
podwładnych. Jeżeli człowiek zaraz nie zamilkł i nie poddał się, wpadał w
gniew czy też raczej pozwalał sobie wpaść w gniew. A gniew miał zawsze pod
ręką.
W naszej rodzinie przechowywała się tradycja – a właściwie były to
pobożne życzenia – że pochodzimy z Francji, z której nasi przodkowie uciekli
Strona 11
po odwołaniu edyktu nantejskiego, i że byli oni hugonotami ze szlacheckiej
rodziny spowinowaconej z Honore d'Urfé, autorem siedemnastowiecznego
bestsellera Astreo. Co prawda – jeśli wykluczyć równie niepewne
pokrewieństwo z Tomem Durfeyem, przyjacielem Karola II, który niewątpliwie
posługiwał się piórem – to nikt z moich przodków nie wykazał nigdy
najmniejszych skłonności artystycznych: z pokolenia na pokolenie byli to
wojskowi, marynarze, drobni posiadacze ziemscy i kapłani, a odznaczali się
jedynie brakiem indywidualności oraz zamiłowaniem do hazardu, przypra-
wiającym ich o nieustanne straty. Dziadek mój miał czterech synów, dwóch
zginęło podczas pierwszej wojny, trzeci wybrał dość niesmaczny sposób
pozbycia się obciążeń atawistycznych i nie spłaciwszy długów karcianych
uciekł do Ameryki. Mój ojciec, syn najmłodszy, który posiadał te wszystkie
cechy charakteru, jakich oczekuje się od syna najstarszego, nigdy o bracie
nie wspominał i nie mam najmniejszego pojęcia, czy on jeszcze żyje, ani czy
mamy w Ameryce jakichś nieznanych kuzynów.
W ciągu ostatnich lat w szkole zrozumiałem, że mogę oczekiwać od
rodziców tylko pogardy dla tego rodzaju życia, jakie pragnąłbym prowadzić; i
że to jest właśnie w nich najgorsze. Byłem „mocny” w angielskim, w szkol-
nym pisemku drukowałem pod pseudonimem wiersze i uważałem D. H.
Lawrence'a za największego człowieka stulecia; moi rodzice nigdy Lawrence'a
nie czytali, a jeśli w ogóle o nim słyszeli to tylko w związku z Kochankiem
lady Chatterley. Pewne cechy moich rodziców, łagodna uczuciowość matki i
sporadyczne wybuchy wesołości ojca, mogłyby mi ich przybliżyć, ale zawsze
lubiłem ich właśnie za to, do czego oni nie przykładali żadnej wagi. Kiedy
skończyłem osiemnaście lat, a zbiegło się to ze śmiercią Hitlera, rodzice stali
się już dla mnie tylko ludźmi, którzy dostarczają mi środków utrzymania,
więc zasługują wprawdzie na moją wdzięczność, ale nie są w stanie wzbudzić
we mnie innych uczuć.
Prowadziłem podwójne życie. W szkole zdobywałem sobie reputację
cynika i estety czasu wojny. Ale musiałem wstąpić do wojska – żądały tego
Tradycja i Ofiarność. Tyle że ubłagałem, i na szczęście poparł mnie w tym dy-
rektor mojej szkoły, aby potem wolno mi było wstąpić na uniwersytet. W
armii nadal prowadziłem podwójne życie, publicznie odgrywając rolę syna
Strona 12
generała Urfe, czyli „Blezera”, a prywatnie pożerając setki tomików wierszy i
New Writing w seriach Pingwina. I gdy tylko stało się to możliwe, wystąpiłem
z wojska.
Do Oksfordu przyjechałem w 1948 roku. Na drugim roku studiów,
wkrótce po wakacjach, podczas których nader rzadko widywałem mych
rodziców, ojciec musiał polecieć do Indii. Zabrał ze sobą matkę. Ich samolot
rozbił się podczas burzy jakieś czterdzieści mil od Karaczi, wysoki oktanowy
stos pogrzebowy. Kiedy już minął pierwszy szok, ogarnęło mnie uczucie ulgi.
Pozostał mi tylko jeden bliski krewny, brat matki, który miał farmę w
Rodezji, zatem nie groziło mi już stłamszenie przez rodzinę tego, co uważałem
za moje prawdziwe ja. Uczucia rodzinne nie były widać moją mocną stroną,
ale za to byłem obkuty w modnych prądach intelektualnych.
A przynajmniej wraz z całą grupą bratnich dziwaków z college'u
Magdalen za takiego się uważałem. Założyliśmy maleńki klub, który
nazwaliśmy Les Hommes Revoltés*, piliśmy bardzo wytrawne sherry i w
proteście przeciwko rozchełstaniu końca lat czterdziestych wkładaliśmy na
zebrania ciemne garnitury i czarne krawaty. Podczas zebrań dyskutowaliśmy
o bycie i nicości, a pewien rodzaj niekonsekwentnego zachowania
nazywaliśmy egzystencjalistycznym. Ludzie mniej wtajemniczeni uznaliby je
za kapryśne lub wręcz samolubne, ale my nie rozumieliśmy, że bohaterowie,
a raczej antybohaterowie czytanych przez nas francuskich powieści
egzystencjalistycznych nie mają nic wspólnego z realizmem. Staraliśmy się
ich naśladować, mylnie uważając, że metaforyczny opis złożonych stanów
duchowych stanowi gotową receptę postępowania. I oddawaliśmy się kolejno
wszelkim modnym niepokojom. Większość z nas, zgodnie z tradycyjnym
oksfordzkim dandyzmem, chciała się po prostu różnić od innych ludzi.
Naszemu klubowi to się udało.
Nabrałem kosztownych przyzwyczajeń i afektowanych manier. Z
trudem uzyskałem marny dyplom i bez trudu uległem miłym złudzeniom:
zacząłem się uważać za poetę. Choć trudno by było znaleźć coś mniej
poetycznego niż moje nic-mnie-już-nie-jest-w-stanie-zadziwić znudzenie ży-
ciem w ogóle, a w szczególności tym, że na to życie trzeba jednak jakoś
Strona 13
zarobić. Wchłonąłem jednak pewną dawkę Sokratesowej rzetelności – na tym
właśnie polega wkład Oksfordu do cywilizacji. I dzięki temu od czasu do
czasu w przebłysku zdrowego rozsądku zdawałem sobie sprawę, że nie
wystarczy buntować się przeciwko własnej przeszłości. Kiedyś w gronie
przyjaciół wygłosiłem gwałtowną filipikę przeciwko armii; gdy wróciłem do
domu, zrozumiałem nagle, że choć bezkarnie wypowiedziałem głośno wiele
rzeczy, od których mój zmarły ojciec przewraca się chyba w grobie, to i tak
jestem nadal, pod jego wpływem. Nie byłem cynikiem z natury, stałem się
nim z potrzeby buntu. Udało mi się uciec od tego, czego nienawidziłem, ale
nie odnalazłem jeszcze tego, co mógłbym kochać, udawałem więc przed
samym sobą, że nic nie jest godne miłości.
Wkroczyłem w życie szczodrze wyposażony we wszystko, co powinno
skazać mnie na niepowodzenia. Ojciec w swoim arsenale wielkich słów nie
przechowywał Przezorności Finansowej; płacił zawsze śmiesznie wysokie ra-
chunki u Ladbroke'a, a także w kasynie oficerskim, dbał bowiem o
popularność, a z braku osobistego wdzięku musiał się uciekać do alkoholu.
Po zapłaceniu podatku spadkowego i adwokatów pozostało mi z jego
pieniędzy o wiele za mało, by mogło wystarczyć ma utrzymanie. Zacząłem
rozglądać się za pracą, ale ani dyplomacja i służba państwowa, ani też banki,
handel i agencje reklamowe nie pociągały mnie zbytnio. Odbyłem wprawdzie
wiele wstępnych rozmów, ponieważ jednak nie uważałem za stosowne
okazywać entuzjazmu, którego oczekuje się od młodego urzędnika, wszystkie
te rozmowy spełzły na niczym.
W końcu postąpiłem tak samo, jak wielu, wielu absolwentów
Oksfordu: odpowiedziałem na ogłoszenie umieszczone w „Dodatku
Oświatowym Timesa”. Pojechałem do drugorzędnej szkoły prywatnej we
Wschodniej Anglii, zostałem pobieżnie przesłuchany, po czym ofiarowano mi
pracę. Dowiedziałem się później, że prócz mnie zgłosiło się tylko dwóch
kandydatów, obaj z niezbyt szacownych uczelni, a następny semestr
zaczynał się za trzy tygodnie.
Chłopcy, których musiałem uczyć, masowy produkt średnich klas
społecznych, nie mieli w sobie nic, co mogłoby wzbudzić moje
*
Ludzie zbuntowani, od tytułu książki Camusa L’Homme revolté.
Strona 14
zainteresowanie; koszmarne miasteczko mogło przyprawić o klaustrofobię,
ale naprawdę nie do zniesienia był pokój nauczycielski. Ulgą stawał się
powrót do klasy. Nuda i monotonia zawisły nad gronem nauczycielskim jak
czarna chmura. Prawdziwa nuda, nie moja modna ennui. To z niej rodziły się
frazesy, hipokryzja i bezsilny gniew starszych nauczycieli, którzy zdawali
sobie sprawę ze swego bankructwa, i młodszych, którzy czuli, że są na nie
skazani. Starsi nauczyciele przywodzili na myśl kazania pod szubienicą;
patrząc na nich odczuwało się coś w rodzaju zawrotu głowy, zupełnie jakby
człowiek zajrzał do bezdennej studni jałowości ludzkich wysiłków – ja
przynajmniej tak to zacząłem odbierać w ciągu drugiego semestru w szkole.
Nie widziałem powodu, by spędzić życie na tej Saharze i im lepiej
zdawałem sobie z tego sprawę, tym bardziej czułem, że ta skostniała,
zadowolona z siebie szkoła jest miniaturowym modelem całego kraju i że nie
da się uciec od niej nie uciekając także i od niego. A poza tym miałem już
dość dziewczyny, z którą ostatnio byłem.
Moje wymówienie – oczywiście po zakończeniu roku szkolnego – zostało
przyjęte z rezygnacją. Wspomniałem coś niewyraźnie o gnającym mnie
niepokoju i dyrektor chyżo wyciągnął z tego wniosek, że wybieram się do
Ameryki lub do dominiów.
– Nie, panie dyrektorze, nie mam jeszcze konkretnych planów.
– Cóż, Urfe, osobiście uważam, że mógłby być z pana zupełnie niezły
nauczyciel. I że pan także odkryłby z czasem nasze dobre strony. Ale teraz
już za późno.
– Chyba tak.
– Nie jestem pewien, czy pochwalam to wałęsanie się po zagranicach.
Osobiście radziłbym panu nie wyjeżdżać. Cóż... vous l'avez voulu, Georges
Danton*. Vous l'avez voulu.
Bardzo typowe było to błędne przytoczenie cytatu.
W dniu mego wyjazdu lał deszcz. Mnie jednak przepełniało uczucie
podniecenia, dziwne, wspaniałe uczucie, że zrywam się do lotu. Nie
wiedziałem, dokąd trafię, ale wiedziałem, czego mi trzeba. Trzeba mi było
*
Cytat powinien brzmieć: vous l'avez voulu, Georges Dandin
Strona 15
innego kraju, innego życia, innego języka i, choć wtedy nie potrafiłbym tak
tego sformułować, potrzebna mi była nowa tajemnica.
2
Dowiedziałem się, że British Council szuka pracowników, zatem w
początku sierpnia wybrałem się na Davies Street, gdzie wzięła mnie na spytki
ochocza, opętana „kulturą” dama o głosie i słownictwie z Roedean. Strasznie
jest ważne, oznajmiła takim tonem, jakby się zwierzała, żeby reprezentowali
„nas” za granicą właściwi ludzie, ale, głupia sprawa, ogłoszono już wszystkie
wakaty i po przeprowadzeniu rozmów wybrano odpowiednich kandydatów,
zresztą i tak aktualnie zmniejsza się ilość personelu za granicą. Wreszcie
doszła do sedna sprawy: może mi zaoferować tylko nauczanie angielskiego w
zagranicznych szkołach – pewnie uważam to za straszne?
Uważałem.
Pod koniec sierpnia dałem pół żartem ogłoszenie. Na moją zwięzłą
ofertę, że jestem gotów wyjechać dokądkolwiek i robić cokolwiek, otrzymałem
parę odpowiedzi. Oprócz broszurek, które miały mi przypomnieć, że znajduję
się w ręku Boga, nadeszły trzy czarujące listy od zawsze czujnych, a za to
gołych hochsztaplerów. I list, który proponował niecodzienną i zyskowną
posadę w Tangerze – czy aby mówię po włosku? – ale moja odpowiedź
pozostała bez echa.
Na horyzoncie zaczął majaczyć wrzesień: poczułem się bliski rozpaczy.
Widziałem już, jak przyparty do muru sięgam do „Dodatku Oświatowego” i
studiuję nie kończącą się szarą listę szarych propozycji. Zatem któregoś po-
ranku zdecydowałem się powrócić na Davies Street.
Zapytałem, czy nie ma przypadkiem wolnych miejsc nauczycielskich w
okolicach Morza Śródziemnego, i ta nadużywająca słów straszna kobieta
poszła po akta. Usiadłem w poczekalni pod brunatnopomidorowym Mathew
Smithem i zacząłem wyobrażać sobie samego siebie w Madrycie, Rzymie,
Marsylii, Barcelonie... nawet w Lizbonie. Za granicą wszystko będzie inaczej,
nie grozi mi pokój nauczycielski i będę pisał wiersze. Kobieta wróciła. Stra-
Strona 16
sznie jej przykro, ale wszystkie lepsze miejsca zostały już zajęte. Oto czym
dysponuje. I wręczyła mi arkusik zawierający dane o szkole w Mediolanie.
Pokręciłem przecząco głową. Zgodziła się ze mną.
– Więc pozostaje już tylko to. Właśnie daliśmy ogłoszenie. – I podała mi
wycinek z gazety.
Szkoła im. lorda Byrona, Phraxos
Szkoła im. lorda Byrona, Phraxos, Grecja poszukuje nauczyciela języka
angielskiego. Rok szkolny rozpoczyna się w październiku. Kandydaci winni
być kawalerami i mieć dyplom z języka angielskiego. Znajomość współczesnej
greki niekonieczna. Pensja wynosi równowartość 600 funtów rocznie w wa-
lucie wymienialnej. Kontrakt dwuletni z możliwością przedłużenia. Zwrot
kosztów podróży.
Kobieta wręczyła mi prospekt uzupełniający ogłoszenie. Phraxos była
to wyspa na Morzu Egejskim, około stu trzydziestu kilometrów od Aten.
Szkoła im. lorda Byrona jest „jedną z najsłynniejszych greckich szkół z
internatem, prowadzoną na wzór ekskluzywnych szkół angielskich” – stąd
nazwa. Wyposażona była ponoć we wszystko, co taka szkoła mieć powinna.
Nauczyciela obowiązywało maksimum pięć lekcji dziennie.
– Tę szkołę strasznie wychwalają. A wyspa jest wręcz czarowna.
– Była tam pani?
Kobieta miała koło trzydziestki, urodzona stara panna, do tego stopnia
pozbawiona seksu, że szykowny ubiór i zbyt staranny makijaż nadawały jej
żałosny wygląd; przypominała pozbawioną powodzenia gejszę. Nie, nie była
tam, ale wszyscy tak mówią. Jeszcze raz przeczytałem ogłoszenie.
– Dlaczego tak z tym zwlekali?
– O ile nam wiadomo, mieli jakiegoś kandydata. Ale nie od nas. I w
ostatniej chwili coś nie wyszło. —– Zajrzałem do prospektu. – Nigdy dotąd nie
szukaliśmy im kandydatów. Teraz też robimy to tylko przez uprzejmość. –
Obdarzyła mnie wyrozumiałym uśmiechem, jej przednie zęby były o wiele za
duże. Moim najbardziej oksfordzkim głosem zapytałem, czy mogę ją zaprosić
na lunch.
Strona 17
Wróciwszy do domu wypełniłem kwestionariusz, który mi przyniosła do
restauracji i zaraz znów wyszedłem, by go wysłać. Tego samego wieczoru
dziwnym zrządzeniem losu poznałem Alison.
3
Według norm tamtych czasów, które nie były jeszcze czasami łatwego
seksu, miałem chyba jak na mój wiek dość duże doświadczenie. Dziewczyny
– a w każdym razie pewien rodzaj dziewczyn – lubiły mnie, miałem auto,
wówczas nie było to wśród studentów takie częste, i miałem także sporo
pieniędzy. Nie byłem brzydki, i co ważniejsze miałem moją samotność, a jak
każdy podrywacz wie, jest to broń niezawodna. Moja „technika” polegała na
zachowywaniu się cynicznie, obojętnie i w sposób niemożliwy do
przewidzenia. I nagle, jak prestidigitator wyciąga białego królika, ja
wyciągałem z zanadrza samotne serce.
Nie kolekcjonowałem podbojów, ale gdy opuszczałem Oksford tuzin
dziewcząt dzielił mnie od utraty dziewictwa. W równym stopniu sprawiały mi
przyjemność seksualne sukcesy, co wyraźnie efemeryczny charakter miłości.
Tak jakbym gardząc golfem, uprawiał go i to z powodzeniem. W ten sposób
człowiek jest zawsze zabezpieczony, czy wygrywa, czy nie. Większość moich
miłostek przypadała na okres wakacji, z dala od Oksfordu, w ten sposób na
początku semestru opuszczałem bezkonfliktowo miejsce zbrodni. Czasem
następowało parę nudnych tygodni wymiany listów, ale wkrótce odkładałem
na bok samotne serce, gdyż z kolei „nie wolno mi było zaniedbywać
kształcenia swej osobowości” i przybierałem pozę lorda Chesterfielda. Stałem
się ekspertem nie tylko od nawiązywania, ale i od zrywania miłostek.
Brzmi to jak zimna kalkulacja, bo tak zresztą pewnie było, ale
wynikało to nie tyle z prawdziwej oziębłości serca, ile z narcystycznej wiary w
znaczenie stylu życia. Uczucie ulgi, jakie sprawiało mi porzucenie
dziewczyny, uważałem mylnie za umiłowanie wolności. Jedno tylko mogę
chyba powiedzieć na swoją korzyść: rzadko kłamałem i zawsze starałem się,
Strona 18
aby aktualna ofiara wiedziała, zanim zdejmie sukienkę, jaka jest różnica
między pójściem do łóżka a małżeństwem.
Ale wtedy, we Wschodniej Anglii, sprawy się skomplikowały. Zacząłem
chodzić z córką jednego ze starszych nauczycieli. Była ładna w
konwencjonalny angielski sposób, tak samo jak ja nienawidziła prowincji i
robiła wrażenie namiętnej; wkrótce jednak zrozumiałem, że namiętność ta
nie jest bezinteresowna: dziewczyna chce się za mnie wydać. Robiło mi się
niedobrze na myśl, że to, co było tylko zaspokojeniem czysto fizycznej
potrzeby, może mi zwichnąć życie. Był nawet taki wieczór, a może dwa, kiedy
o mało nie uległem Janet, choć wiedziałem, że jest idiotką, że jej nie kocham
i nigdy nie będę w stanie pokochać. Długo nękało mnie wspomnienie
pożegnalnej sceny w aucie nad brzegiem morza, całonocne gorzkie wymówki
i szlochy. Na szczęście wiedziałem, i ona wiedziała, że wiem, iż nie jest w
ciąży. Pojechałem do Londynu z mocnym postanowieniem trzymania się
przez jakiś czas z dala od kobiet.
Mieszkanie pod moim, wynajętym przy Russell Square,, przez niemal
cały sierpień stało puste, ale którejś niedzieli usłyszałem ruch, trzaskanie
drzwiami, muzykę. W poniedziałek minąłem na schodach dwie nieciekawie
wyglądające dziewczyny i usłyszałem, jak rozmawiają spłaszczając
samogłoski. Australijki. Nadszedł wieczór owego dnia, kiedy jadłem lunch z
panną Spencer-Haig, a był to piątek.
Około szóstej usłyszałem stukanie do drzwi, w progu stała tęższa ze
spotkanych przeze mnie dziewczyn.
– Hej! Jestem Margaret. Z dołu. – Uścisnąłem wyciągniętą dłoń. – Miło
mi pana poznać. Urządzamy składkowy bankiecik. Zajrzy pan?
– Hm. Nie wiem, akurat...
– Będzie głośno.
Zwykła sprawa: zapraszają sąsiadów, żeby uniknąć skarg. Zawahałem
się, potem wzruszyłem ramionami:
– Dobra. Dziękuję.
Strona 19
– Fajnie. Koło ósmej, tak? – Już zaczęła schodzić, ale jeszcze zawołała
ze schodów: – Ma pan dziewczynę, którą chciałby pan przyprowadzić?
– Nie, akurat nie.
– Zajmiemy się tym. Hej!
I już jej nie było. A ja zacząłem żałować, że przyjąłem zaproszenie.
Zszedłem na dół, gdy usłyszałem, że przyszło już wiele osób. Miałem
nadzieję, że brzydkie dziewczyny – brzydkie dziewczyny zawsze przychodzą
pierwsze – znalazły już partnerów. Drzwi stały otworem. Przeszedłem przez
maleńki przedpokój i stanąłem na progu trzymając w ręku butelkę
algierskiego burgunda. Rozejrzałem się po zatłoczonym pokoju, próbując
odszukać wzrokiem którąś ze znanych mi dziewczyn. Głośne australijskie
głosy, mężczyzna w szkockiej spódniczce i paru przedstawicieli Zachodnich
Indii. Nie, to nie dla mnie, pomyślałem, i już miałem zamiar się wycofać.
Tymczasem ktoś wszedł i stanął w przedpokoju, tuż za mną.
Była to dziewczyna mniej więcej w moim wieku, w ręku miała ciężką
walizkę, na ramionach mały plecak. Była ubrana w białawy płaszcz
nieprzemakalny, pomięty, noszący ślady podróży, a jej opalenizna była
opalenizną kogoś, kto spędził wiele tygodni na prawdziwym słońcu. Długie
włosy dziewczyny tak pojaśniały od tego słońca, że mogła uchodzić za
blondynkę. Włosy te wyglądały dziwacznie, ówczesna moda bowiem
nakazywała obcinać włosy krótko na sierotkę i upodobniała dziewczyny do
chłopców. Dziewczyna miała w sobie coś germańskiego, może Dunka?
wyglądała dziecinnie, ale i zarazem perwersyjnie. Cofnęła się i przywołała
mnie skinieniem głowy. Uśmiechnęła się przelotnie, blado i nieszczerze.
– Czy mógłby pan odszukać Maggie i poprosić ją, żeby tu przyszła?
– Margaret?
Skinęła głową. Przecisnąłem się przez zatłoczony pokój do kuchni,
gdzie dojrzałem Margaret.
– Hej! Przyszedł pan!
– Ktoś pani szuka. Jakaś dziewczyna z walizką.
– Ach nie! – Odwróciła się do stojącej za nią kobiety. Poczułem, że coś
jest nie w porządku. Wahała się przez chwilę, ale odstawiła butelkę piwa,
którą właśnie otwierała. Poszedłem za nią.
Strona 20
– Alison! Miałaś przyjechać w przyszłym tygodniu.
– Wydałam całą forsę. – Nowo przybyła zrobiła minę zabłąkanego
dziecka i obrzuciła starszą koleżankę wzrokiem, w którym kryły się i
przeprosiny, i wyzwanie: – Czy Pete wrócił?
– Nie. – Margaret zniżyła głos, który zabrzmiał ostrzegawczo: – Ale
Charlie i Bill już są.
– Merde! – Nieznajoma oburzyła się. – Muszę się wykąpać.
– Charlie wstawił do wanny piwo, żeby się ostudziło.
Pod opaloną dziewczyną ugięły się kolana. Wtrąciłem się do rozmowy.
– Proszę skorzystać z mojej łazienki. Mieszkam piętro wyżej.
– Pozwoli pan? Alison, to jest...
– Nicholas.
– Naprawdę? Przed chwilą przyjechałam z Paryża.
Zauważyłem, że mówi dwoma różnymi głosami, jeden brzmiał niemal
po australijsku, drugi niemal po angielsku.
– Jasne. Zaraz panią zaprowadzę.
– Muszę zabrać ekwipunek.
Weszła do pokoju i rozległ się wrzask:
– Hej, Allie! Gdzieś ty się, dziewczyno, podziewała?
Otoczyło ją kilku Australijczyków. Kolejno ich ucałowała. Po chwili
Margaret, jedna z tych tłustych dziewczyn, które lubią matkować
dziewczynom chudym, odepchnęła ich. Alison podeszła do mnie, niosąc w
ręku jakieś szmatki, i poszliśmy na górę.
– Chryste Panie! – powiedziała. – Ci Australijczycy!
– Gdzie pani była?
– Wszędzie. We Francji. W Hiszpanii.
Weszliśmy do mojego mieszkanka.
– Oczyszczę tylko wannę z pająków. Może się pani czegoś napije? Tu
jest barek.
Kiedy wróciłem, stała ze szklanką whisky w ręku. Znów się
uśmiechnęła, ale było widać, że przyszło jej to z trudem, uśmiech
natychmiast zgasł. Pomogłem jej zdjąć płaszcz. Była tak mocno