John Crowley - Małe, duże
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | John Crowley - Małe, duże |
Rozszerzenie: |
John Crowley - Małe, duże PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd John Crowley - Małe, duże pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. John Crowley - Małe, duże Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
John Crowley - Małe, duże Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
JOHN CROWLEY
MAŁE, DUŻE
przełożyła
Beata Horosiewicz
Strona 2
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału:
Little, Big
Data wydania:
1981
Wydanie polskie
Data wydania:
2008
Wydanie:
II poprawione i uzupełnione
Ilustracja na okładce:
fragmenty obrazów
Sophie Anderson „Take the Fair Face of Woman...”
oraz „The Turtle Dove”
Przełożyła:
Beata Horosiewicz
Wydawca:
Agencja „Solaris”
Małgorzata Piasecka
11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A
Tel./fax 089 5413117
e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-7590-024-8
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Strona 3
Nieco później, pamiętając o ziemskim pochodzeniu człowieka: „Z prochu powstałeś i w proch
się obrócisz”, wyobrażali sobie, że są bańkami powietrza. Kiedy byli sami na polu i nikt ich
nie widział, podskakiwali i brykali, ledwie dotykając ziemi i wołając: „Jesteśmy bańkami
powietrza! Bańkami powietrza! Bańkami powietrza!”
Flora Thompson, Lark Rise to Candleford
Strona 4
KSIĘGA PIERWSZA
EDGEWOOD
Strona 5
I
Mężczyźni są mężczyznami, ale człowiek jest kobietą.
Chesterton
Pewnego czerwcowego dnia roku 19... młody mężczyzna szedł na północ, z wielkiego
Miasta do osady zwanej Edgewood, o której słyszał niegdyś, ale której nigdy nie odwiedził.
Nazywał się Smoky Barnable, a w Edgewood miał się odbyć jego ślub. Fakt, że szedł, a nie
jechał, był jednym z warunków, które musiał spełnić.
Skądś dokądkolwiek
Choć opuścił swój pokój w Mieście wczesnym rankiem, dochodziło już południe, kiedy
mało uczęszczaną ścieżką przeszedł przez ogromny most i wyszedł na ciągnące się bez końca
osiedla po północnej stronie rzeki. Przez całe popołudnie przedzierał się przez miejsca o
indiańskich nazwach i nie był w stanie trzymać się prostego szlaku wyznaczonego przez
nieustanny i dominujący ruch uliczny; spacerował od podwórza do podwórza, zaglądał w
alejki i do sklepików. Dostrzegał niewielu przechodniów, nawet tych miejscowych, choć
dookoła kręciły się dzieciaki na rowerach. Zastanawiał się, jak żyją w tych miejscach, które
wydały mu się tak ponure i prowincjonalne. Dzieci jednak wyglądały całkiem radośnie.
Regularne aleje handlowe i ulice domów mieszkalnych zaczęły stopniowo tracić
symetrię, rzednąć niczym skraj wielkiego lasu. Pojawiły się przesieki pełne chwastów oraz
skarłowaciałe zagajniki i zapuszczone łąki, których wygląd świadczył o tym, że wkrótce rejon
ten zamieni się w przemysłową pustynię. Smoky powtarzał sobie w myślach ten zwrot,
ponieważ rzeczywiście w tym miejscu na świecie właśnie się znajdował – przemysłowa
pustynia, coś pośredniego pomiędzy pustynią a polem uprawnym.
Przystanął obok ławki, na której przesiadywali ludzie czekający na autobusy Skądś
Dokądkolwiek. Usiadł, ściągnął mały plecak i wyjął z niego kanapkę przyrządzoną
własnoręcznie – kolejny warunek, który musiał spełnić – oraz kolorową mapę samochodową.
Nie był pewien, czy posługiwanie się mapą jest dozwolone, ale ponieważ instrukcja dotarcia
Strona 6
do Edgewood wydawała mu się niejasna, jednak otworzył mapę.
Co teraz? Ta błękitna linia przedstawiała najwyraźniej popękany makadam, wzdłuż
którego wznosiły się puste, ceglaste fabryki. Miał okazję oglądać je po drodze. Obrócił mapę
tak, aby linia ta pobiegła równolegle do jego ławki, podobnie jak sama droga (odczytywanie
map nie było jego mocną stroną). Gdzieś daleko, po lewej stronie, odnalazł miejsce, do
którego zmierzał. Samego Edgewood nie było na mapie, ale znajdowało się pośród pięciu
osad oznakowanych mało znaczącymi kółkami. Widniała tam potężna, podwójna czerwona
linia, biegnąca obok, dumna ze swych licznych wjazdów i zjazdów. Wędrowanie tą drogą
było niemożliwe. Gruba linia w kolorze niebieskim (patrząc na ten model systemu
naczyniowego, Smoky wyobrażał sobie, że cały ruch uliczny płynący na południe, w stronę
Miasta, porusza się po linii niebieskiej, zaś w kierunku przeciwnym – po linii czerwonej)
znajdowała się nieco bliżej i rozchodziła się na boki do pozostałych miast i miasteczek.
Zasilała ją cienka linia niebieska; przy niej właśnie siedział. Prawdopodobnie tędy wiódł szlak
handlowy, tu ulokowane było Osiedle Narzędzi, Centrum Spożywcze, Świat Mebli, Wioska
Dywanów. Tak... Ale była tam jeszcze prawie niedostrzegalna, wąska, czarna linia, po której
mógłby się poruszać. W pierwszej chwili pomyślał, że prowadzi donikąd, ale nie – ciągnęła
się dalej, słaba, prawie zapomniana przez kartografa w splocie rysunków, by potem znów
pojawić się na północnym pustkowiu, podchodząc do miasteczka, o którym Smoky wiedział,
że znajduje się blisko Edgewood.
A więc to ta droga. Wyglądało na to, że można ją pokonać pieszo. Kciukiem i palcem
odmierzył na mapie przebyty dystans, a następnie sprawdził, jak długa droga go jeszcze czeka
(o wiele dłuższa). Zarzucił plecak na ramię, nasunął kapelusz na czoło i ruszył w dalszą
wędrówkę.
Długi łyk wody
Choć przez ostatnie dwa lata tej miłości prawie nigdy o niej nie zapominał, podczas swej
wędrówki nie rozmyślał o niej zbyt wiele. Oczyma wyobraźni widział pokój, w którym się
spotkali. Kiedyś w takich chwilach ogarniało go drżenie, teraz – uczucie szczęścia. Widział
też twarz George’a Mouse’a, wyłaniającą się zza szklanki i fajki, oraz jego dwie wysokie
kuzynki: ją i jej nieśmiałą siostrę.
Zdarzyło się to w kamienicy Mouse’a, ostatnim zamieszkanym domu na tej ulicy, w
bibliotece na trzecim piętrze – tam, gdzie okna zdobione kamiennymi kolumnami zatkane
były tekturą, a z ciemnego dywanu, w miejscach między drzwiami, barkiem a oknami,
wychodziły białe strzępy.
Ona była wysoka. Wysoka na sześć stóp, o kilka cali wyższa od Smoky’ego. Jej siostra,
czternastolatka, dorównywała jej wzrostem. Miały na sobie odświętne sukienki, krótkie i
błyszczące, ona – czerwoną, a jej siostra – białą. Ich długie, bardzo długie pończochy lśniły w
blasku światła. To niezwykłe, że choć zostały obdarzone takim wzrostem, wstydziły się
Strona 7
wszystkiego – zwłaszcza młodsza, zawsze uśmiechnięta. Bała się nawet dotknąć dłoni
Smoky’ego i chowała się za siostrę.
Delikatne wielkoludy. Starsza gapiła się na George’a, który udzielał dobrodusznych
porad. Uśmiechała się niepewnie. Miała kręcone włosy w kolorze starego złota. George
powiedział, że na imię jej Daily Alice.
Ujął jej dłoń i podniósł wzrok.
– Długi łyk wody – odezwał się, a ona wybuchnęła śmiechem.
Jej siostra śmiała się również, a George Mouse pochylił się i poklepał po kolanie.
Nie mając pojęcia, dlaczego tak bardzo ich śmieszy dowcip z brodą, Smoky przejechał po
nich wzrokiem z idiotycznym wyrazem twarzy. Nie wypuszczał jej dłoni.
Był to najszczęśliwszy moment jego życia.
Anonimowość
Do chwili spotkania Daily Alice Drinkwater w bibliotece kamienicy Mouse’a nie był zbyt
szczęśliwym człowiekiem. Jednakże jego życie stanowiło jak gdyby przygotowanie do tego
właśnie momentu. Był jedynym dzieckiem z drugiego małżeństwa swego ojca. Zjawił się na
świecie, gdy ojciec dobiegał sześćdziesiątki. Kiedy matka zdała sobie sprawę, że pokaźny
majątek Barnable’ów skurczył się znacznie pod zarządem jego ojca, stwierdziła, że
niepotrzebnie wyszła za mąż za starca i urodziła mu dziecko. Odeszła pełna urazy. Był to
przykry cios dla Smoky’ego, gdyż ze wszystkich krewnych ona jedna wydawała się najmniej
anonimowa. Co więcej, była to jedyna osoba powiązana z nim więzami krwi, której twarz,
nawet w dojrzałym wieku, doskonale pamiętał, mimo że miał zaledwie kilka lat, kiedy matka
ich opuściła. Po swej rodzinie Smoky odziedziczył przede wszystkim dziwną nieokreśloność
postaci i charakteru, od matki przejął odrobinę konkretności. Tak twierdzili ci, którzy go
znali. Jednak cecha odziedziczona po matce roztapiała się w anonimowości Barnable’ów.
Stanowili ogromną rodzinę. Jego ojciec miał pięcioro dzieci – synów i córki z pierwszego
związku. Wszyscy mieszkali na przedmieściach wielkich miast, w stanach, których nazwy
zaczynają się na literę I. Nawet przyjaciele Smoky’ego z Miasta nie potrafili tych miejsc
odróżnić. Od czasu do czasu Smoky gubił się w tym również. Dzieci przypuszczały, że ojciec
ma sporo grosza, a ponieważ nie były pewne, co zamierza zrobić ze swoim majątkiem, często
zapraszały go do siebie. Po odejściu żony postanowił sprzedać dom rodzinny Smoky’ego i
odwiedzić potomstwo. Zabrał ze sobą najmłodszego syna, kilka psów i siedem kufrów
wykonanych na zamówienie, zawierających całą jego bibliotekę. Barnable był człowiekiem
wykształconym, lecz ta wiedza, zdobyta wiele lat temu i nieco przestarzała, wcale nie
pozwoliła mu nabyć ogłady towarzyskiej i nie zmieniła ani trochę wrodzonej nieokreśloności
charakteru. Jego synowie i córki nie przepadali za tymi kuframi pełnymi książek tak samo jak
za praniem jego skarpetek razem z własną bielizną.
(Później Smoky starał się jakoś odróżnić przybrane rodzeństwo oraz ich domy,
Strona 8
przypisując ich odpowiednim miastom i stanom. Oddawał się temu zajęciu, ilekroć siedział na
sedesie. To właśnie w toaletach czuł się najbardziej anonimowy, anonimowy tak bardzo, że aż
niewidzialny. Tak czy owak, musiał spędzać w nich czas i tasował wtedy swoich braci i
siostry oraz ich dzieci niczym talię kart, próbując powiązać twarze z odpowiednimi
werandami i trawnikami. Miał nadzieję, że w jesieni życia dojdzie w tym do perfekcji.
Dawało mu to tę samą nikłą satysfakcję, co rozwiązywanie krzyżówek, wywoływało podobne
wątpliwości – co z tego, że odgadnięte wyrazy pasowały do krzyżówki, jeśli jej twórca miał
na myśli inne słowa? Rozwiązania wydrukowane w następnym tygodniu nigdy nie docierały
do Smoky’ego).
Odejście żony nie pozbawiło Barnable’a radości życia, umocniło tylko jego
anonimowość. Kiedy stawał się coraz bardziej nieokreślony, jego dzieciom zdawało się, że
niknie z dnia na dzień. Jedynie Smoky’emu ofiarował coś konkretnego: swą wiedzę.
Ponieważ często zmieniali miejsce pobytu, Smoky nigdy nie chodził do zwykłej szkoły. Gdy
w jednym ze stanów, którego nazwa zaczynała się na literę I odkryto, co przez te wszystkie
lata ojciec wyczyniał ze Smokym, było już za późno, by posłać chłopca do szkoły. I tak w
wieku lat szesnastu Smoky znał klasyczną i średniowieczną łacinę, grekę oraz arytmetykę;
potrafił też zagrać na skrzypcach. Przeczytał niewiele książek oprócz klasycznych dzieł ojca
w skórzanych okładkach; umiał wyrecytować dwieście wersetów Wergiliusza; miał piękny
charakter pisma.
Właśnie w tym czasie zmarł jego ojciec, przekazując synowi całą swą energię. Przez kilka
następnych lat Smoky kontynuował wędrówkę. Bez dyplomu trudno mu było znaleźć pracę.
W końcu w jakiejś nędznej szkole biznesu poznał tajniki maszynopisania (było to gdzieś w
South Bend) i tak oto został urzędnikiem. Mieszkał na przedmieściach trzech różnych miast,
które w każdym z nich nosiły taką samą nazwę. Jego krewni nazywali go na trzy różne
sposoby – imieniem nadanym mu po urodzeniu, nazwiskiem ojca oraz imieniem Smoky. To
ostatnie tak dobrze pasowało do jego efemeryczności, że postanowił je zachować. Kiedy miał
dwadzieścia jeden lat, otrzymał jakiś zapomniany spadek po ojcu. Wsiadł do autobusu
jadącego do Miasta, zapominając natychmiast o wszystkich miastach, w których mieszkali
jego krewni i również o samych krewnych. Zapomniał o nich do tego stopnia, że po jakimś
czasie, aby przypomnieć sobie ich twarze, musiał odtwarzać najpierw w pamięci trawniki i
werandy, z którymi były powiązane. Gdy dotarł do Miasta, zatopił się w nim z radością i bez
reszty, niczym kropla deszczu w otchłani oceanu.
Nazwisko i numer
Znalazł pokój w budynku dawnego probostwa przy bardzo starym, zrujnowanym
kościele. Z okna widział przykościelny cmentarz, na którym drzemali wygodnie w starych
grobach ludzie o holenderskich nazwiskach. Rano budził go zgiełk wielkiego miasta. Nie
Strona 9
mógł spać, gdyż tuż pod oknem przetaczały się z łomotem pociągi jadące na Środkowy
Zachód. Potem wychodził do pracy.
Pracował w szerokim, białym pokoju. Najmniejsze dźwięki ulatywały tam pod sufit i
odbijały się echem. Gdy ktoś cicho zakaszlał, odgłos ten był zwielokrotniony. Przez cały
dzień Smoky przesuwał szkło powiększające po drobnym druku, kolumna po kolumnie,
sprawdzając dokładnie każde nazwisko, towarzyszący mu adres i numer telefonu. Czerwony
znak stawiał przy tych, które nie zgadzały się z nazwiskiem, adresem i numerem telefonu
wypisanymi na stertach kartek, ustawianych co rano na biurku Smoky’ego.
Początkowo nazwiska, które odczytywał, były dla niego całkowicie pozbawione
znaczenia, tak samo anonimowe jak numery telefoniczne. Jedyne, co je wyróżniało, to
przypadkowe, choć nieuniknione miejsce w porządku alfabetycznym. Smoky otrzymywał
pensję za wykrycie wszystkich idiotycznych błędów popełnionych przez komputer.
(Smoky’ego nie dziwił fakt, że komputer mylił się bardzo rzadko, zdumiewał go raczej jego
przedziwny brak inteligencji; nie wiedział na przykład, że „St.” oznacza „street” oraz „saint” i
rozwijał te skróty, w wyniku czego powstał Bar i Grill Siódmego Świętego oraz Kościół
Wszystkich Ulic).
Mijały tygodnie. Smoky wypełniał puste wieczory, spacerując po ulicach Miasta (nie
wiedząc, że inni ludzie po zmroku nie wychodzą z domów), poznając bliższą i dalszą okolicę,
bary i werandy. Nazwiska, które wyglądały na niego spod szkła powiększającego, zaczęły
przybierać twarze, wiek, postawę; ludzie widywani w autobusach, pociągach i cukierniach,
ludzie pokrzykujący na siebie w podwórzach czynszowych kamienic, gapiący się na wypadki
drogowe, kłócący się z kelnerami i sprzedawczyniami – wszyscy ci ludzie zaczęli przesuwać
się po jego cienkich kartkach. Książka stała się wielkim poematem epickim z życia Miasta, z
jego gwarem, tragediami i farsami, zmiennym i pełnym dramatyzmu. Natrafił na owdowiałe
damy o starych, holenderskich nazwiskach, mieszkające przy wspaniałych alejach, w domach
z wysokimi oknami. Ich mężowie zarządzali kiedyś wielkimi posiadłościami, a ich synowie
nosili imiona Steel lub Eric, byli lekarzami i mieszkali wśród cyganerii artystycznej. Poznał
ogromną rodzinę o dziwacznie brzmiących greckich nazwiskach. Ludzie ci mieszkali w kilku
budynkach przy gwarnej ulicy, którą kiedyś spacerował. Rodzina rozrastała się, a jej
członków odnajdywał pod innymi adresami – doszedł do wniosku, że to Cyganie. Znał
mężczyzn, których żony i nastoletnie córeczki miały prywatne telefony (aby móc gruchać ze
swoimi ukochanymi), podczas gdy oni dzwonili do licznych firm noszących ich nazwiska.
Nie ufał ludziom korzystającym z inicjałów i drugich imion, gdyż najczęściej byli oni
prawnikami bądź komornikami, a adresy ich firm odpowiadały adresom zamieszkania. Mogli
też okazać się urzędnikami miejskimi, handlującymi na boku starymi meblami. Stwierdził, iż
każdy o nazwisku Singleton albo Singletary mieszka w północnej dzielnicy dla czarnych; tam,
gdzie mężczyźni noszą imiona białych prezydentów, a kobiety – imiona brzmiące jak nazwy
szlachetnych kamieni: Pearl, Ruby i Opal, poprzedzone dumnym „Mrs”. Wyobrażał je sobie
Strona 10
jako wyniosłe i ciemne, promieniejące kobiety, krzątające się po mieszkaniu i chuchające na
gromadkę wymytych dzieciaków. Znał tych ludzi: od dumnego kowala, który w nazwie
swego mikroskopijnego warsztatu miał tak wiele liter A, że znalazł się na początku listy, do
Archimedesa Zzzyandottie, znajdującego się na ostatnim miejscu (był to uczony staruszek,
żyjący samotnie, czytający greckie gazety w swym ubogim mieszkanku). Pod jego szkiełkiem
pojawiło się maleńkie nazwisko i numer, by opowiedzieć swoją historię, niczym szczątki
okrętu wyrzucone na plażę przez morskie fale. Smoky natężył słuch, rzucił okiem na kartę,
porównał ją z nazwiskiem i numerem, nie dostrzegł żadnych różnic, odwrócił kartę. Szkiełko
zaczynało już kolejną opowieść. Siedzący obok niego korektor westchnął z przejęciem, a jego
westchnienie odbiło się od sufitu. Rozległ się zwielokrotniony śmiech. Wszyscy podnieśli
wzrok.
To śmiał się młody człowiek, który niedawno rozpoczął pracę.
– Właśnie znalazłem taką oto pozycję: Klub Strzelecki przy Hałaśliwym Moście.
Ledwo był w stanie skończyć, krztusząc się ze śmiechu, a Smoky zdumiał się, że
milczenie pozostałych korektorów nie uciszyło go.
– Nie chwytasz? – młodzieniec zwrócił się do Smoky’ego. – To dopiero był hałaśliwy
most.
Smoky parsknął śmiechem. Ich śmiech wzbił się pod sufit i odbił od niego echem.
Nazywał się George Mouse. Do szerokich spodni nosił szerokie szelki, a po skończonej
pracy owijał się obszernym wełnianym płaszczem, którego kołnierz przygniatał jego długie,
czarne włosy. Musiał więc wyciągać je ręką jak dziewczyna. Miał kapelusz taki sam jak
Svengali i takie same jak on oczy – ciemne, przyciągające i zabawne. Nie minął nawet
tydzień, kiedy wylali go z posady, a wszystkie pary okularów w białym pokoju odetchnęły z
ulgą. A potem on i Smoky stali się serdecznymi przyjaciółmi, o czym tylko Smoky mógł
zaświadczyć z całą powagą.
Mysz miejska1
Mając u boku George’a za przyjaciela, Smoky rozpoczął kurs niewinnej rozpusty,
umiarkowanego picia i zażywania narkotyków. George zmienił jego sposób ubierania i
mówienia, a następnie przedstawił Dziewczynom. Już niebawem anonimowość Smoky’ego
została zamaskowana niczym Niewidzialny Człowiek w swych bandażach; ludzie przestali
wpadać na niego na ulicy i siadać mu w autobusie na kolanach bez przeprosin, co przypisywał
kiedyś swej nieuchwytnej dla większości osób obecności.
Dla rodziny Mouse’ów – mieszkającej w ostatniej kamienicy, którą wybudował pierwszy
Mouse i która wciąż do nich należała – przynajmniej istniał. I bardziej niż za nowy kapelusz i
nowy język podziękował George’owi za tę gromadkę niezwykłych i uczuciowych krewnych.
1
Gra słów, polegająca na tym, że George ma na nazwisko Mouse, czyli Mysz, a równocześnie jest to
odniesienie do bajki o myszy wiejskiej i miejskiej.
Strona 11
Potrafił godzinami siedzieć niezauważony pośród ich kłótni, żartów, przyjęć, codziennych
zajęć, prób samobójczych i hałaśliwych pojednań, aż nagle wujek Ray lub Franz czy też
mamuśka, podnosili zdziwiony wzrok i wykrzykiwali: „Smoky jest tutaj!”. Wtedy się
uśmiechał.
– Czy masz jakieś kuzynki z prowincji? – zapytał Smoky George’a, gdy czekając aż
ustanie śnieżyca, siedzieli w ulubionym barze hotelowym George’a. I rzeczywiście miał.
Od pierwszego wejrzenia
– One są bardzo pobożne – powiedział mu George z przymrużeniem oka, odciągając go
od chichoczących dziewcząt w stronę ich rodziców, doktora Drinkwatera i jego żony.
– Nie prowadzę już praktyki – poinformował doktor, pomarszczony człowieczek o
kędzierzawych włosach i pozbawionej uśmiechu wesołości małego zwierzątka.
Nie dorównywał wzrostem swej żonie, której jedwabny szal o licznych frędzlach falował,
gdy ściskała dłoń Smoky’ego i prosiła, by mówił do niej Sophie. Ona sama nie była tak
wysoka jak jej córki.
– Wszyscy z rodu Dale’ów byli wysocy – stwierdziła, podnosząc wzrok, jakby szukała
ich wszystkich gdzieś w górze.
Dlatego przekazała swe panieńskie nazwisko wyrośniętym córeczkom, Alice Dale i
Sophie Dale Drinkwater. Ale matka była jedyną osobą, która tych imion używała, z jednym
wyjątkiem – w dzieciństwie Alice Dale nazwana została przez jakieś inne dziecko Daily Alice
i tak już zostało, Daily Alice i po prostu Sophie, i nie było w tym nic dziwnego, a każdy, kto
na nie patrzył, z pewnością dostrzegał, że pochodzą z Dale’ów. Teraz wszyscy przenieśli na
nie wzrok. Wyznawana religia nie powstrzymywała ich od pykania fajki z Franzem
Mouse’em, który przysiadł u ich stóp, gdyż obie zajęły całą otomankę; czy też od popijania
ponczu rumowego, podawanego przez matkę, albo od śmiechów z twarzą ukrytą w dłoniach,
śmiechów będących bardziej skutkiem wymienianych szeptów niż głupich uwag Franza, lub
od pokazywania, kiedy tak siedziały ze skrzyżowanymi nogami, długich ud.
Smoky tylko patrzył. Choć George Mouse nauczył go, jak być człowiekiem Miasta i nie
bać się kobiet, niełatwo było pokonać życiowe przyzwyczajenie, więc ciągle patrzył.
Sparaliżowany przez jakiś czas niepewnością, zmusił się, by przejść po dywanie do miejsca,
w którym siedziały. Nie chciał wyjść na ponuraka – „Na Boga, nie bądź takim ponurakiem”,
mawiał George – usiadł więc obok nich na podłodze, z uśmiechem przyklejonym do twarzy, a
jego zachowanie sprawiało, iż wyglądał dziwnie krucho (a był oszołomiony faktem, że kiedy
Daily Alice spojrzała na niego, poczuł, iż jest dla niej widoczny). Miał zwyczaj obracania
kieliszka między kciukiem a palcem wskazującym, wstrząsając kostkami lodu, który
schładzał napój. Zrobił to i teraz, a lód zadzwonił w kieliszku niczym dzwon na trwogę.
Zapadła cisza.
– Często tu przychodzisz? – spytał.
Strona 12
– Nie – odparła spokojnie. – Nie do Miasta. Tylko czasami, kiedy tatuś ma jakąś sprawę,
albo... coś innego.
– Jest lekarzem.
– Właściwie nie. Już nie. Jest pisarzem. – Uśmiechała się, a Sophie chichotała u jej boku,
ale Daily Alice ciągnęła rozmowę, jakby chciała sprawdzić, jak długo uda jej się zachować
powagę.
– Pisze opowieści o zwierzętach, dla dzieci.
– Och.
– Jedną każdego dnia.
Spojrzał w jej śmiejące się oczy, przejrzyste i brązowe jak butelkowe szkło. Poczuł się
bardzo dziwnie.
– Z pewnością nie są zbyt długie – wyjąkał, połykając ślinę.
Co się dzieje? Zakochał się, to oczywiste, od pierwszego wejrzenia, ale i wcześniej bywał
już zakochany, zawsze była to miłość od pierwszego wejrzenia, a jednak nigdy nie czuł się
tak jak teraz – jakby coś w nim rosło nieubłaganie.
– Pisuje pod nazwiskiem Saunders – powiedziała Daily Alice.
Udawał, że szuka w pamięci tego nazwiska, ale w rzeczywistości szukał przyczyn swego
osobliwego samopoczucia. Teraz przeniosło się ono na zewnątrz, na jego dłonie. Zbadał je
dokładnie, kiedy leżały na jego kościstych kolanach, sprawiając wrażenie, jakby były
ogromnie ciężkie. Zaplótł niezgrabne palce.
– Wspaniale – odezwał się, a kiedy dziewczyny parsknęły śmiechem, Smoky zaśmiał się
również. Czuł potrzebę śmiechu. To nie z powodu dymu; dym zawsze wywoływał u niego
poczucie lekkości i przezroczystości. Wprost przeciwnie. Im dłużej na nią patrzył, tym
mocniej to narastało, im dłużej ona patrzyła na niego, tym silniej odczuwał... ale co? Przez
chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, a Smoky, jak rażony piorunem, pojął, zdał sobie
sprawę, co się wydarzyło: nie tylko zakochał się w niej, i to od pierwszego wejrzenia, ale i
ona zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia, i te dwie okoliczności wywarły na niego
taki wpływ, że wyleczył się z anonimowości. Nie musiał się już maskować, jak radził George
Mouse, wyleczył się, od wewnątrz. To było właśnie to uczucie. Jakby zmieszała go z mąką
kukurydzianą. Zaczął gęstnieć.
Młody Święty Mikołaj
Zszedł wąskimi, tylnymi schodami do jedynej toalety w budynku, która jeszcze działała, i
zapatrzył się w szerokie, cętkowane lustro wiszące w tym kamiennym miejscu.
Cóż. I kto by pomyślał. Z lustra spoglądała na niego twarz, już naprawdę nieobca, ale
jakby ujrzana po raz pierwszy. Okrągła, szczera twarz, twarz młodego Świętego Mikołaja,
jakiego znamy z wczesnych fotografii: nieco poważna, z ciemnymi wąsami, okrągłym nosem
i drobnymi zmarszczkami w kącikach oczu, a nie skończył jeszcze dwudziestu trzech lat.
Strona 13
Razem wziąwszy, twarz promienna, choć oczy jeszcze bez wyrazu, niezdecydowane,
wyblakłe i puste, których, jak przypuszczał, nic już nie wypełni. Wystarczy. Prawdę mówiąc,
to jakiś cud. Z uśmiechem pokiwał głową do swego nowego znajomego, spojrzał na niego
przez ramię i wyszedł.
Wracając tylnymi schodami na górę, spotkał na zakręcie Daily Alice, zupełnie
nieoczekiwanie. Idiotyczny grymas zniknął z jego twarzy; dziewczyna nie chichotała.
Zbliżając się do siebie, zwolnili kroku. Kiedy przecisnęła się obok, nie poszła dalej, ale
odwróciła się w jego stronę. Smoky stał o stopień wyżej, a ich głowy znajdowały się w
idealnym położeniu do filmowego pocałunku. Serce waliło mu ze strachu i podniecenia,
głowę rozsadzała niepohamowana pewność tylko jednego – pocałował ją. Nie pozostała
obojętna, jakby i ją ogarnęła taka sama pewność, a w potoku jej włosów, ust i otaczających go
długich rąk Smoky dorzucił ten skarb do swego maleńkiego składu mądrości.
Z góry dobiegł ich jakiś hałas, zadrżeli. Nad nimi pojawiła się Sophie z szeroko
otwartymi oczami, zaciskając usta.
– Muszę siusiu – oznajmiła, przesuwając się obok nich.
– Wkrótce wyjedziesz – odezwał się Smoky.
– Dziś wieczorem.
– Kiedy wrócisz?
– Nie wiem.
Przycisnął ją jeszcze raz. Ten drugi uścisk był łagodny i zdecydowany.
– Bałam się – rzekła.
– Wiem – powiedział, nie posiadając się z radości.
Boże, ależ ona jest duża. Jak miałby ją objąć, gdyby nie te schody?
Morska wyspa
Jak każdy mężczyzna, który dorastał w anonimowości, Smoky zawsze uważał, że kobiety
wybierają lub odrzucają mężczyzn według kryteriów, które są mu obce, kierując się kaprysem
jak władcy, gustem jak krytycy; zawsze zakładał, że wybór kobiety, który padł na niego lub
kogoś innego, jest przesądzony, nieuchronny i nagły. Dlatego usługiwał im jak dworzanin,
czekając, aż któraś zwróci na niego uwagę. Nareszcie, pomyślał, stojąc tej samej nocy na
werandzie George’a, nareszcie jest inaczej; one – a ona z pewnością – wypełniona jest taką
samą pasją i wątpliwościami, podobnie jak ja jest nieśmiała, przepełniona pragnieniem, a w
tym uścisku serce jej waliło tak jak moje, wiem, że tak było.
Długo stał na werandzie, zgłębiając ten klejnot wiedzy, wdychając wiatr, który, jak to się
rzadko zdarza w Mieście, zmienił kierunek i wiał od strony oceanu. Czuł zapach fal i
wybrzeża, i morskich odpadów: kwaśny, słony i słodkogorzki. Zdał sobie nagle sprawę, że
Miasto jest morską wyspą, małą wyspą.
Morska wyspa. Mieszkając tu, tak łatwo można było zapomnieć o tym podstawowym
Strona 14
fakcie. Zadziwiającym, lecz prawdziwym. Zszedł z werandy i ruszył ulicą, sztywny jak posąg,
a na chodniku zastukotały jego kroki.
Korespondencja
Jej adres brzmi „Edgewood, to wszystko”, twierdził George Mouse. Telefonu nie było i
ponieważ Smoky nie miał żadnego wyboru, kochał się z nią w listach z dokładnością, jakiej
już nie spotyka się na świecie. Jego grube listy dostarczano do Edgewood, a on czekał na
odpowiedź. Kiedy już nie mógł się doczekać, pisał kolejny list, wtedy ich listy mijały się w
drodze, jak to zwykle bywa z listami prawdziwych kochanków. Ona zbierała je wszystkie,
wiążąc lawendową kokardą, a wiele lat później jej wnuki znalazły je i przeczytały o tej
niesamowitej pasji dwojga ludzi.
„Odkryłem park – pisał swym czarnym pismem chochlika – na kolumnie przy wejściu
widnieje pamiątkowa płyta z napisem «Mouse Drinkwater Stone 1900». Czy to o was? Jest w
nim mały pawilon Czterech Pór Roku, i posągi, a wszystkie ścieżki są tak kręte, że prostą
drogą trudno dotrzeć do środka. Idziesz, idziesz, aż docierasz do bramy. Lato jest tam bardzo
stare (tego nie widać w Mieście, tylko w parkach), sumiaste, zakurzone, a sam park jest
maleńki. Ale to wszystko przypomina mi ciebie”.
„Znalazłam plik starych gazet – tak zaczynał się jeden z jej listów, który minął się z jego
listem (dwaj kierowcy ciężarówek pomachali sobie ze swych wysokich, niebieskich szoferek,
mijając pewnego mglistego poranka rogatki miasta). – Był tam komiks o chłopcu, który śni.
Ten komiks to jego sen, jego Kraina Snów. Kraina Snów jest przepiękna; pałace i parady
maleją i znikają, to znów rosną do niewyobrażalnych rozmiarów, a kiedy baczniej im się
przyjrzysz, stają się czymś innym – wiesz – tak jak w prawdziwych snach, tylko zawsze są
piękne. Ciotka Cloud mówi, że zachowała je, gdyż człowiek, który je narysował, a nazywał
się Stone, był kiedyś architektem w Mieście, tak jak pradziadek George’a i mój! Byli
architektami w epoce Beaux-Arts. Kraina Snów to właśnie Beaux-Arts. Stone był pijakiem –
tego słowa używa Cloud. Chłopiec w snach zawsze jest senny i zdziwiony. Przypomina mi
ciebie”.
Po tych nieśmiałych początkach ich listy stały się tak bezpośrednie, że gdy w końcu się
spotkali w barze starego hotelu (za którego ołowianymi oknami sypał śnieg), oboje
zastanawiali się, czy nie nastąpiła jakaś pomyłka, czy rzeczywiście nie wysyłali swych listów
do niewłaściwej osoby, tej osoby, obcej, roztrzepanej i zdenerwowanej. Ale to minęło w
jednej chwili, choć przez jakiś czas mówili na przemian, bo tylko tak potrafili. Zaczęła się
zamieć śnieżna, w Café Royal zapanował chłód. Jej zdania napotykały jego słowa, jego
zwroty stykały się z jej słowami, rozmawiali, tak podnieceni, jakby byli pierwszymi, którzy
odkryli tę sztukę.
– Czy nie... hmm... nudzisz się tam, taka sama przez cały czas? – zapytał Smoky, gdy już
trochę poćwiczyli.
Strona 15
– Nudzę się? – zdziwiła się.
Wyglądało na to, że taki stan jest jej obcy.
– Nie. Nie jesteśmy tam sami.
– Nie miałem na myśli... Kim są ci ludzie?
– Jacy ludzie?
– Ludzie... dzięki którym nie jesteś sama.
– Cóż... było tam kiedyś wielu farmerów. Na początku imigranci ze Szkocji: MacDonald,
MacGregor, Brown. Teraz nie ma tak wielu farm. Zostało tylko kilka. Wielu z tych ludzi jest
naszymi krewnymi, w pewnym sensie. Sam wiesz, jak to jest.
Prawdę mówiąc, nie wiedział. Zapadło milczenie, a po chwili odezwali się w tym samym
momencie. I znów cisza. Smoky przemówił pierwszy.
– To duży dom?
Uśmiechnęła się.
– Ogromny. – Jej brązowe oczy topniały w świetle lampy. – Spodoba ci się. Każdemu się
podoba. Nawet George’owi, choć on twierdzi inaczej.
– Dlaczego?
– Bo zawsze się w nim gubi.
Smoky z uśmiechem wyobraził sobie, jak George, tropiciel śladów, przedzierający się
nocą przez ponure ulice, gubi się w zwykłym domu. Próbował przypomnieć sobie, czy w
jednym z listów nie zażartował z myszy miejskich i wiejskich.
– Czy mogę ci coś powiedzieć? – odezwała się.
Serce zabiło mu mocniej, bez wyraźnego powodu.
– Pewnie.
– Znałam cię, kiedy się spotkaliśmy.
– Co masz na myśli?
– To znaczy, rozpoznałam cię. – Opuściła gęste, czerwonozłote rzęsy, rzuciła mu krótkie
spojrzenie, a następnie rozejrzała się po ospałym barze, bojąc się, że ktoś może podsłuchiwać.
– Mówiono mi o tobie.
– George?
– Nie, nie. To było dawno temu. Kiedy byłam mała.
– O mnie?
– No, może nie o tobie. Albo o tobie właśnie, tylko że o tym nie wiedziałam, aż do
momentu, kiedy się spotkaliśmy.
Oparła łokcie na kraciastej serwecie, wsunęła pod nie dłonie i pochyliła się do przodu.
– Miałam dziewięć albo dziesięć lat. Padał deszcz. Pewnego ranka spacerowałam ze
Sparkiem po parku...
– Co takiego?
– Spark był naszym psem. A park, jak wiesz, to teren dookoła. Wiał lekki wiatr i
Strona 16
wyglądało na to, że w końcu przestanie padać. Przemokliśmy do suchej nitki. Spojrzałam na
zachód: zobaczyłam tęczę. Przypomniałam sobie, co powiedziała moja matka: kiedy rano
tęcza na zachodzie, to pogoda zyska na urodzie.
Wyobraził ją sobie bardzo wyraźnie, w żółtym deszczowcu i wysokich kaloszach, z
piękniejszymi i bardziej kręconymi niż teraz włosami. Zastanowił się, skąd wiedziała, gdzie
jest zachód. Ten problem przez jakiś czas nie dawał mu spokoju.
– To była tęcza, ale taka jasna i wydawało się, że jej koniec jest właśnie tam, no wiesz,
niedaleko. Widziałam trawę, lśniącą wszystkimi barwami. Niebo stało się takie wielkie,
wiesz, kiedy w końcu rozjaśnia się po długim, deszczowym dniu, a wszystko było tak blisko.
Miejsce, którego dotykała tęcza, też było w pobliżu. Bardziej niż czegokolwiek pragnęłam w
nim stanąć, spojrzeć w górę i skąpać się w kolorach.
Smoky wybuchnął śmiechem.
– To nie takie proste – stwierdził.
Ona też się roześmiała, przechylając głowę i zasłaniając brzegiem dłoni usta w sposób,
który pobudzał bicie jego serca.
– Oczywiście – przytaknęła. – Trwało to chyba całą wieczność.
– To znaczy, że ty...
– Za każdym razem, kiedy myślałam, że już się zbliżam, to miejsce pozostawało odległe,
gdzie indziej; a gdy się już tam znalazłam, okazywało się, że stamtąd właśnie przyszłam. W
gardle zaschło mi od biegu, a nie posunęłam się ani na krok. Ale ty wiesz, co wtedy trzeba
zrobić...
– Odejść stamtąd – rzekł, zaskoczony własnym głosem, ale w jakiś sposób pewien, że tak
brzmi właściwa odpowiedź.
– Jasne. To nie takie proste, jak się zdaje, ale...
– Nie, myślę, że nie – przerwał ze śmiechem.
– ...ale jeśli zrobisz to we właściwy sposób...
– Nie, zaczekaj – przerwał.
– ...po prostu we właściwy sposób, to wtedy...
– One tak właściwie nie dotykają ziemi – powiedział Smoky. – Z pewnością nie.
– Tutaj nie – oznajmiła. – A teraz słuchaj. Poszłam za Sparkiem. Pozwoliłam mu wybrać,
bo jemu nie zależało, a mnie tak. Wystarczył jeden krok, jeden obrót i zgadnij, co się stało.
– Co tu zgadywać. Zatopiłaś się w kolorach.
– Nie, nie tak. Na zewnątrz widzisz kolory wewnątrz; tak więc wewnątrz...
– Widzisz kolory na zewnątrz.
– Tak. Cały świat zabarwił się, jakby zrobiono go z cukierków. Nie, jakby był z tęczy.
Cały barwny świat, miękki jak światło wokół i w oddali. Chcesz biec, by go zbadać. Ale nie
masz odwagi zrobić najmniejszego kroku, bo może to być błędny krok, a więc tylko patrzysz i
patrzysz. I tak sobie myślisz: „W końcu się udało” – zatopiła się w myślach. – „Nareszcie” –
Strona 17
powtórzyła cicho.
– Jak – zaczął, przełknął ślinę i zaczął od nowa – w jaki sposób ja się tam znalazłem?
Wspomniałaś, że ktoś ci powiedział...
– Spark – szepnęła. – Albo ktoś do niego podobny.
Przyjrzała mu się bacznie, a on próbował przybrać przyjemny wyraz twarzy.
– Spark jest psem – odezwał się.
– Tak – wydawało mu się, że ona nie ma ochoty ciągnąć tej rozmowy.
Podniosła łyżeczkę, zobaczyła w niej własne odbicie, maleńkie, odwrócone do góry
nogami, i odłożyła ją na bok.
– Albo ktoś do niego podobny. Cóż. To nieważne.
– Zaczekaj – poprosił.
– To trwało tylko minutę. Kiedy tam staliśmy, pomyślałam, ostrożnie, nie patrząc na
niego – pomyślałam, że Spark powiedział... – podniosła na niego wzrok. – Czy trudno w to
uwierzyć?
– Cóż, raczej tak. Trudno w to uwierzyć.
– A myślałam, że będzie łatwo. Przynajmniej tobie.
– Dlaczego właśnie mnie?
– Ponieważ – zaczęła, ściskając policzek, twarz miała smutną, nawet rozczarowaną, co
uciszyło go natychmiast – to o tobie mówił Spark.
Udawanka
W tym momencie – a raczej w chwilę po tamtym momencie – tylko dlatego, że nie miał
nic do powiedzenia, wydusił z siebie, w formie dalekiej od perfekcji, to trudne pytanie czy też
delikatną propozycję, którą tłumił w sobie przez cały dzień.
– Tak – odpowiedziała, nie odrywając dłoni od policzka, ale za to z nowym uśmiechem
rozjaśniającym jej twarz jak poranna tęcza na zachodzie.
I tak, kiedy fałszywy świt świateł Miasta ukazał im sterty głębokiego i kruchego śniegu,
nawet na okiennym parapecie, leżeli opatuleni po szyję w głębokiej, kruchej pościeli
(ogrzewanie w hotelu chyba przestało działać) i rozmawiali. Nie spali.
– O czym ty mówisz? – odezwał się.
Zaśmiała się, dotykając go palcami stóp. Poczuł się nieswojo, zakręciło mu się w głowie,
po raz pierwszy od czasu dojrzewania, co było niezwykłe; uczucie całkowitego spełnienia, w
czubkach palców i w głowie poczuł mrowienie, być może nawet promieniał. Wszystko było
możliwe.
– To taka udawanka, prawda? – zapytał, a ona przekręciła się na bok z uśmiechem. Ich
ciała ułożyły się w podwójną literę „s”.
Udawanka. Kiedy był jeszcze dzieckiem i kiedy wraz z innymi znajdował jakiś zakopany
przedmiot – szyjkę od brązowej butelki, zaśniedziałą łyżeczkę, a nawet chropowaty kamień –
Strona 18
przekonywali się wzajemnie o jego pradawnym pochodzeniu. Z pewnością był tam już za
czasów George’a Washingtona. Albo jeszcze wcześniej. Był zabytkiem o ogromnej wartości.
Przekonywali się o tym kolektywnym aktem woli, którą jednocześnie przed sobą skrywali:
mała udawanka, ale inna.
– Teraz rozumiesz? – spytała. – Tak miało być. A ja o tym wiedziałam.
– Ale dlaczego? – zapytał zachwycony, cierpiący. – Dlaczego jesteś tego taka pewna?
– Bo to jest Opowieść. A Opowieści się sprawdzają.
– Ale ja nie wiem, czy to Opowieść.
– Ludzie w opowieściach nie wiedzą, nigdy. Ale w nich są.
Pewnej zimowej nocy, gdy był chłopcem i zamieszkiwał w jednym pokoju ze swym
przyrodnim bratem, umiarkowanie religijnym, po raz pierwszy zobaczył pierścień wokół
księżyca. Gapił się na niego, na ten bezgraniczny lodowy pierścień, prawie tak szeroki jak
nocne niebo, i zapewniał sam siebie, iż zwiastuje on Koniec Świata. Czekał na podwórku
podniecony, aż ta cicha noc rozleci się na kawałki w apokalipsie, wiedząc w głębi ducha, że
tak się nie stanie, że nic takiego nie zdarza się na tym świecie, że nie ma takich
niespodzianek. Tej nocy śnił o Niebie: Niebo było ciemnym lunaparkiem, małym i ponurym,
tylko żelazne Diabelskie Koło kręciło się w wieczności, a posępna arkada zabawiała
wiernych. Obudził się z ulgą i już nigdy potem nie wierzył w swe modlitwy, choć odmawiał
je bez żalu za brata. Odmówiłby i za nią, gdyby go o to poprosiła, z wielką przyjemnością; ale
nie zamówiła żadnej. Zamiast tego poprosiła, by zgodził się na coś tak dziwacznego, tak
niewyobrażalnego we współczesnym świecie, do którego należał, że zaśmiał się, zaskoczony.
– Opowieść – powiedział.
– Tak mi się zdaje – stwierdziła sennym głosem.
Pociągnęła go za rękę i oplotła ją wokół siebie.
– Tak mi się zdaje, jeśli tylko chcesz.
Wiedział, że musi uwierzyć, by udać się tam, gdzie była; wiedział, że jeśli uwierzy,
dotrze tam, nawet jeśli tego miejsca nie ma, jeśli to tylko udawanka. Przesunął dłonią po jej
smukłym ciele, a ona z cichym westchnieniem przytuliła się do niego. W myślach szukał tego
starego życzenia, niestosowanego od dawna. Jeśli się tam udała, nie miał zamiaru zostać z
tyłu; nie chciał być od niej dalej niż teraz.
Życie jest krótkie albo długie
W maju w Edgewood, w mroku lasu, Daily Alice przysiadła na lśniącej skale, która
wystawała nad głębokim stawem, stawem, do którego spadała woda ze szczeliny w wysokiej,
skalistej ścianie. Strumień, lejący się bez końca przez szczelinę i rozbijający się o taflę stawu,
przemawiał ciągle tak samo, ale zawsze ciekawie. Daily Alice słuchała, choć znała to już na
pamięć. Wyglądała jak dziewczynka na butelce wody sodowej, choć nie tak subtelnie, poza
tym brakowało jej skrzydeł.
Strona 19
– Dziadku Pstrągu – rzuciła w stronę stawu. I jeszcze raz: – Dziadku Pstrągu.
Zaczekała chwilę, a kiedy nic się nie wydarzyło, podniosła dwa kamyczki i włożyła je do
wody (zimnej i jedwabistej wody w kamiennym stawie) i zastukała nimi, a w wodzie rozległ
się huk – jakby wystrzał odległych dział – i trwał dłużej niż podobny stukot na powierzchni. I
wtedy, gdzieś z okrytej wodorostami, podwodnej kryjówki przy brzegu, wypłynął wielki,
biały pstrąg, albinos bez najmniejszej cętki lub paska, jego różowe oko było rozwarte i
poważne. Zdawało się, że w drobnych falach mknących od wodospadu cały drży, mruży
potężne oko albo trzęsie się od łez (czy ryby mogą płakać? – zastanowiła się, nie po raz
pierwszy).
Gdy przyciągnęła już jego uwagę, rozpoczęła swą opowieść o wyprawie do Miasta,
jesienią, o tym, jak spotkała tego mężczyznę w domu George’a Mouse’a i jak w mgnieniu oka
zrozumiała (lub przynajmniej bardzo szybko zadecydowała), że to właśnie on, ten jedyny,
obiecany, którego „znajdzie lub wymyśli”, jak to dawno temu powiedział jej Spark.
„Kiedy spałeś przez zimę – zaczęła nieśmiało, wodząc wzrokiem po kwarcowej żyle w
skale, na której siedziała, z uśmiechem, ale nie patrząc na niego (opowiadała przecież o kimś,
kogo kochała) – my, tak, my spotkaliśmy się znowu i złożyliśmy sobie obietnicę, no, wiesz”.
Zauważyła, jak trzepnął swym upiornym ogonem; wiedziała, że to bolesny temat.
Rozciągnęła się na całą długość na chłodnym kamieniu, opierając podbródek na dłoniach, i z
płonącymi oczyma opowiedziała mu o Smokym, tajemniczo i żarliwie, co jednak nie
wzbudziło w rybie entuzjazmu. Nie zauważyła tego. To z pewnością chodziło o Smoky’ego, o
nikogo innego. „Czy myślisz inaczej? Czy się ze mną nie zgadzasz?”. I nieco ostrożniej: „Czy
ich to zadowoli?”.
– Trudno powiedzieć – odezwał się posępnie Dziadek Pstrąg. – Kto może wiedzieć, o
czym myślą?
– Ale powiedziałeś...
– Ja tylko przynoszę od nich wieści, córko. Nie oczekuj ode mnie niczego więcej.
– Cóż – odparła rozgniewana. – Nie będę czekać w nieskończoność. Kocham go. Życie
jest krótkie.
– Życie – wtrącił Dziadek Pstrąg, jakby łzy w gardle go dusiły – jest długie. Zbyt długie.
Zamachał ostrożnie płetwami i poruszając ogonem, popłynął do swej kryjówki.
– Tak czy inaczej, powiedz im, że przyszłam! – zawołała za nim, przekrzykując
wodospad. – Powiedz im, że spełniłam swój obowiązek.
Ale jego już nie było.
Napisała do Smoky’ego: „Mam zamiar wyjść za mąż”, a jego serce zamarło, gdy tak stał
przy skrzynce na listy, aż zorientował się, że to jego miała na myśli. „Ciotka Cloud bardzo
dokładnie odczytała karty, to ma być letni dzień, a oto, co masz zrobić. Proszę, proszę,
zastosuj się do tych wskazówek bardzo dokładnie, w przeciwnym razie nie wiem, co się
stanie”. I dlatego Smoky szedł, a nie jechał, z garniturem ślubnym w plecaku, starym, a nie
Strona 20
nowym, z własnoręcznie przyrządzonym jedzeniem, nie ze sklepu; dlatego zaczął rozglądać
się wokół, szukając noclegu – musiał go znaleźć, wyżebrać, ale nie wolno mu było za niego
zapłacić.
Karty atutowe w Edgewood
Nie miał pojęcia, kiedy skończy się dzielnica przemysłowa, a zacznie prowincja. Było już
późne popołudnie, skierował się na zachód, a droga stawała się coraz gorsza, pokryta
plamami w licznych odcieniach czerni niczym stary but. Po obu stronach pola i farmy
dochodziły do drogi. Maszerował pod opiekuńczymi drzewami, które rzucały na niego raz po
raz wymyślne cienie. Kępy chwastów porastały pobocza, zakurzone, gęste i niechlujne,
przyjacielskie wobec człowieka i ruchu kołowego. Kłaniały się z płotów i rowów
przydrożnych. Coraz rzadziej dobiegał go dźwięk samochodu; warkot wzmagał się
sporadycznie, kiedy samochód przedzierał się przez wzgórza, dochodził do niego z całą mocą,
rykiem, przechodził zdumiony, pełen wigoru, bystry, rozdmuchując na moment chichoczące
gwałtownie chwasty; po chwili ryk równie szybko przemieniał się w odległy warkot i
milknął, pozostawała jedynie orkiestra owadów i człapanie jego własnych stóp.
Przez długi czas wspinał się na wzgórze, ale teraz zbocze stało się bardziej strome.
Obejrzał się na rozległą przestrzeń letniego krajobrazu. Droga, na której stał, biegła w dół,
obok łąk, przez pastwiska i wokół lesistych pagórków; ginęła w dolinie, tuż obok małego
miasteczka, którego strzeliste wieże górowały nad soczystą zielenią, po czym pojawiała się
znowu: wąska, szara wstęga zwijająca się w błękitne góry, w których rozpadlinach słońce
zachodziło pośród pulchnych obłoków.
I właśnie w tym momencie kobieta stojąca na ganku w dalekim Edgewood odwróciła
atutową kartę zwaną Podróżą. Był tam Wędrowiec, z plecakiem na ramieniu, z grubym kijem
w dłoni, a przed nim rozciągała się długa i kręta droga, którą musiał przebyć; i Słońce też, ale
nie wiedziała, czy wschodzące czy już zachodzące. Tuż przy rozłożonych kartach tlił się na
spodeczku brązowy papieros. Ujęła go w palce i położyła Podróż na jej właściwym miejscu, a
następnie odwróciła kolejną kartę. Tym razem był to Gospodarz.
Kiedy Smoky dotarł do podnóża pierwszego, falistego wzgórza przy drodze, zatopił się w
cieniu. Właśnie zaszło słońce.
Rodzina Juniperów
Prawdę mówiąc, wolał sam znaleźć jakieś miejsce do spania niż o nie prosić; miał ze sobą
dwa koce. Pomyślał nawet o stodole, w której mógłby się przespać, jak to zazwyczaj czynią
wędrowcy w powieściach (jego powieściach), ale rzeczywiste stodoły, które mijał, były nie
tylko własnością prywatną, ale funkcjonowały nadal i pełno w nich było ogromnych zwierząt.
Poczuł się nieco samotny, zapadał zmierzch i pola zatopiły się w mroku. Kiedy dotarł do