Jasiński S.Dariusz - Wielki odlot
Szczegóły |
Tytuł |
Jasiński S.Dariusz - Wielki odlot |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Jasiński S.Dariusz - Wielki odlot PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Jasiński S.Dariusz - Wielki odlot PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Jasiński S.Dariusz - Wielki odlot - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dariusz S. Jasiński
Wielki odlot
1.
Ciemności powoli, lecz zdecydowanie ustępowały miejsca znanemu obrazowi. Wokół
dominowała biel. Białe ściany, białe okna, drzwi. Białe łóżko, pościel, a pod
nią rażący kontrastem, ciemniejszy od wszystkiego tu, kształt. Powoli wyostrzał
mi się wzrok. Mogłem już bez kłopotów rozpoznać, czym jest ta plama, zakłócająca
harmonię otoczenia, niczym rysa na szkle. Najgorsze było to, że nie byłem
zaskoczony tym, co ujrzałem. To byłem ja, choć nie do końca... Pod pościelą
leżała tylko bezduszna kukła, podłączona do całej masy urządzeń, podtrzymujących
życie. To uświadomiło mi, że moje ciało wciąż jeszcze żyło.
Kim więc, lub czym byłem właściwie teraz? Ten stojący z boku? Duchem? A może to
tylko senna mara, koszmar, z którego zaraz się obudzę, zapominając o wszystkim w
natłoku codziennych, nic nie znaczących spraw? Jednak tego jednego byłem
najzupełniej pewien - to nie był sen...
Tymczasem moje ciało najwyraźniej umierało, a to, czymkolwiek teraz byłem,
patrzyło na konającą powłokę, nic nie mogąc poradzić. Bezsilność była bardzo
bolesna. Przyjmując to z pokorą nagle zadałem sobie pytanie: co sprawiło, że
byłem w tym stanie?
Postanowiłem zanurzyć się w odmęty wspomnień. Powoli wyłączyłem obraz sali
szpitalnej, a przede mną, jak na ekranie pojawił się tamten dzień, ostatni
dzień...
2.
Poranek był cudownie upalny, tak było zresztą już od dłuższego czasu. Kochałem
słońce, ono zawsze dawało mi nadzieję na przyszłość. Wiarę, że będzie lepiej, że
stagnacja i marazm są tylko przystankiem, do czegoś lepszego.
Na pierwszy rzut oka nie różniłem się od innych ludzi, dochodząc przez lata do
perfekcji w zachowywaniu pozorów rozkoszowania się beznadziejnością egzystencji.
Wyszedłem na zakurzoną, szarą ulicę. Znałem ją tak dobrze, niczym nie mogła
nigdy zaskoczyć. Te same twarze osób biegających zawsze w te same miejsca z tym
samym pustym wzrokiem.
Szedłem bez celu, nie mając aktualnie żadnych obowiązków. Były wakacje, więc
mogłem pozwolić sobie na luksus nicnierobienia. Skierowałem się do parku, by tam
rozkoszować się doskonałością aury.
Usiadłem na ławce, była gorąca od oślepiających promieni złocistej gwiazdy,
jeszcze tak niedawno czczonej, jako bóg. To akurat według mnie nie było aż tak
błędne. Przecież to w końcu wokół niej kręci się cały nasz układ planetarny, a
przede wszystkim dzięki tej ognistej kuli istnieje życie na Ziemi. Coś więc w
tym było.
Przerwałem na chwilę moje teologiczno - filozoficzne rozmyślania, bo nagle
ujrzałem ją. Kim była? Właściwie nikim szczególnym. Zwykłą szarą myszką, nawet
nie wyjątkowo piękną, czy zgrabną, ale dla mnie była doskonała. Znałem ją
jeszcze ze szkoły, chodziła w liceum do równorzędnej klasy, ale tylko raz
zdobyłem się na odwagę, by do niej podejść i zagaić rozmowę. Jeśli cokolwiek do
niej czułem, to był to wzorcowy przykład miłości platonicznej, o ile tak
bezgranicznie egoistyczna osoba, jak ja, potrafiła kogokolwiek kochać. Miałem
powody, by w to wątpić. Całe moje życie było nie kończącą się walką o
przetrwanie w stworzonym z całą pewnością nie dla mnie świecie. Nie. Nie mogłem
powiedzieć, że szedłem po trupach do celu, nigdy nie starałem się nikomu
zaszkodzić, bo i po co? Ludzie mają swój świat, który jest dla nich wszystkim.
Ja byłem czegoś takiego pozbawiony. Nie zazdrościłem jednak tego nikomu...
Byłem ateistą. Brak wiary w jakiegokolwiek Boga nie ułatwiał mi mojej marnej
egzystencji, chyba miałem coś z bohatera romantycznego.
Znów otrząsnąłem się z natłoku banalnych myśli. Patrzyłem na jej oddalającą się
postać. To chyba ona wprowadziła mnie w nienaturalny dla mnie nastrój, a może to
tylko ten upał? Z ulgą przyjąłem powrót do władzy faworyzowanego przeze mnie
chłodnego intelektu. Rozważałem różne warianty przyszłości, neurony pracowały
wolnym rytmem, mogłem tak siedzieć godzinami.
3.
Postanowiłem coś zjeść. To była jedna z niewielu czynności, którą ceniłem.
Piękna pogoda wcześnie wygnała mnie z domu, więc nie zdołałem przygotować sobie
żadnego solidnego posiłku. Zresztą nie chciało mi się ślęczeć w kuchni.
Nieopodal znajdował się całkiem niezły bar. Drogi, ale wart wydawanych w nim
pieniędzy, a te są w końcu po to.
Podniosłem się leniwie z miejsca i ruszyłem w stronę ulicy. Jej asfaltowa
nawierzchnia musiała być miękka. Temperatura dziś z całą pewnością przekraczała
30 stopni. Lekko zamyślony podążałem we wcześniej upatrzonym kierunku. Doszedłem
do jezdni. Ulica była ruchliwa, toteż znalazłem się w kilkunastoosobowej grupce
ludzi, jak i ja czekających na możliwość przejścia. Wreszcie nadarzyła się ku
temu okazja. Cóż, o łódzkich kierowcach mawiało się, że są najgorsi w Polsce. W
tych nielicznych przypadkach, kiedy auta zatrzymywały się przed przejściem,
przepuszczając pieszych, były to auta z rejestracjami innych regionów.
Na odcinku między jezdniami znów się zatrzymałem. Nadjeżdżał tramwaj. Nie
śpieszyłem się specjalnie, więc nawet nie drażniło mnie takie mozolne
pokonywanie kilkudziesięciu metrów miasta.
Jednak ktoś postanowił przebiec przez tory. Był jeszcze czas, nim pojazd
Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji zablokuje przejście. Zacząłem rozglądać
się po tłumie, stojących na przystanku, ludzi.
Poruszyły mnie jednak pełne przerażenia słowa, stojącej obok mnie, kobieciny w
podeszłym wieku.
- Matko przenajświętsza!!!
Do tego doszedł gniewny pomruk sygnału ostrzegającego, pochodzącego z
nadjeżdżającego tramwaju. To kazało mi spojrzeć w kierunku przejazdu. Dopiero
teraz poznałem, kim była postać stojąca bezradnie, dokładnie w miejscu, przez
które zamierzała przejechać ostro hamująca maszyna. To była ona! Nie mogła
uwolnić obcasa, który zaklinował się w jednym z torów. Nie mogła zdążyć odpiąć
paska...
To, co nastąpiło potem było zaskoczeniem nawet dla mnie samego. Zerwałem się z
miejsca i bijąc chyba rekord w skoku w dal, siłą mojego rozpędu, mimo oporu,
jaki stawiało jej uwięzione obuwie, pchnąłem dziewczynę przed siebie. Wytrąciłem
ją dosłownie w ostatniej chwili, samemu tracąc impet. Docierał do mnie krzyk
ludzi i dźwięk wciąż hamującego kolosa. Wciąż byłem w powietrzu, zastanawiając
się, jak upaść, by nie zrobić sobie krzywdy. "Egoista w każdym calu",
przeleciało mi przez głowę. Trwało to wszystko ułamki sekund. Potem poczułem
BÓL. Potworny, rozdzierający, tłamszący myśli ból.
Ciemność, cisza, pustka.
Pierwsze, co do mnie dotarło, to potworny zgiełk. Głosy; setki, tysiące, może
miliony głosów kotłowało się wokół. Nigdy dotąd nie odczuwałem czegoś tak
niepojętego.
Następnie zobaczyłem ciemność. Nie był to mrok bezksiężycowej nocy, to było
niezmierzone morze czerni.
Teraz z kolei zaczynały do mnie docierać zapachy. Te miłe, jak świeżego
wiosennego poranka, ale i te, które dotąd uznawałem za nieznośne. Te ostatnie
jednak w najmniejszym stopniu mnie nie drażniły.
Zawsze ceniłem swoją zdolność chłodnego rozumowania. Surowe, logiczne myślenie
niejednokrotnie pomogło mi wybrnąć z trudnych sytuacji. W tej chwili nie byłem
jednak w stanie skupić myśli, rozpierzchniętych niczym gwiazdy w bezmiarze
kosmicznej pustki.
Mijał czas, lecz nie wiedziałem, czy były to sekundy, czy wieki? Byłem bardzo
samotny, lecz nie sam. Głosy dookoła raz nasilały się, a raz milkły prawie
zupełnie. Chyba się bałem.
Nagle poczułem, jak atmosfera gęstnieje. Przestałem słyszeć cokolwiek. I wtedy
TO wytrysnęło. Z mrocznych czeluści wystrzeliła miażdżąca fala światła, idąc
wprost na mnie. Uderzyła, przenikając przeze mnie, jak wiatr wdzierający się
między liście drzew. Ogarnęło mnie cudownie upojne uczucie błogości. Chciałem
tak trwać na zawsze. Byłem wolny, pozbawiony trosk, zła, które we mnie dotąd
tkwiło. Moja świadomość pojmowała naraz miliony uczuć, wypełniających teraz
całego mnie. Nikt nigdy dotąd nie mógł ogarnąć naraz tyle szczęścia, miłości i
wzruszeń, ile ja w tej jednej chwili. Chwili? A może wieczności?...
W mgnieniu oka wszystko znikło, a ja zostałem porwany, nie wiedząc, dokąd i
przez jaką potężną siłę? Moje myśli pomknęły za mną i dopiero teraz mogłem
poskładać je w mozaikę mojej osobowości.
Siła zaczęła słabnąć. Rozumiałem, że zbliżał się kres podróży. Znów zacząłem
przyjmować na siebie mieszające się gorącą falę miłości i lodowatą nienawiści;
przytłaczającą niemocy i wzniosłą pożądania. Wystarczyło jednak, bym tego
zapragnął, a stonowane nagle uczucia przestały być dokuczliwe. Wyrwałem się z
chaosu, jaki panował wokół i zacząłem myśleć, starać się zrozumieć to wszystko,
czego byłem świadkiem i uczestnikiem...
4.
Co to było? Nie miałem pojęcia. Moje przeżycia nie dawały się porównać z niczym,
czego kiedykolwiek doświadczyłem.
Widmo przeszłości rozwiało się na dobre. Znów wrócił obraz szpitala.
Monotonia upajającego spokoju została nagle przerwana otwarciem się drzwi.
Pojawił się w nich człowiek ubrany w niebieski kitel. Nie on jednak pierwszy
przekroczył próg sali. Wymownym ruchem ręki wprowadził moją najbliższą rodzinę.
Matka miała zaczerwienione i zapuchnięte oczy. Ojciec zachowywał pozorny spokój,
choć na jego kamiennym obliczu widać było cierpienie. Moja młodsza siostra,
niebrzydka szesnastolatka, jako jedyna zachowywała się spokojnie. Zawsze była
optymistką. Wyznawała zasadę, że jeśli czegoś bardzo się pragnie, to zawsze się
to otrzymuje. Ta dziewczyna była uosobieniem dobra, była mi bardzo bliska.
Zawsze szczera, zawsze uśmiechnięta, dawno nie widziałem jej aż tak skupionej.
Mimo to bił od niej optymizm, jak zwykle zresztą. Będzie mi jej brakowało, gdy
już odejdę...
Lekarz wszedł za tą trójką, zamykając za sobą drzwi.
- Jest w bardzo ciężkim stanie. Od tygodnia nic się nie zmieniło, wciąż nie
widać oznak poprawy. Jeśli taki stan się przedłuży będziemy musieli...
- Rozumiemy to. - wtrącił stanowczym tonem ojciec.
- ... jednak jesteśmy dobrej myśli, jego szanse oceniamy na czterdzieści
procent. - dokończył lekarz, po którego wystąpieniu zapanowała nienaturalna
cisza.
- Mogę na chwilę do niego podejść? - zapytała Ania - Tylko coś mu szepnę,
dobrze?
Medyk skinął przyzwalająco głową. Mój mocno wyostrzony słuch skupił się na
siostrze.
- Braciszku... - szepnęła - Trzymaj się... - pocałowała mnie przy tym w polik.
Łza zakręciłaby mi się w oku, gdybym tylko mógł płakać. Odkąd skończyłem trzy
lata nie płakałem nigdy, tak przynajmniej twierdzili rodzice. A w tej chwili tak
bardzo tego pragnąłem. Pragnąłem być z nimi, powiedzieć im, że jestem, że...
- Lepiej już chodźmy. - stwierdził stanowczo lekarz.
Powoli opuszczali pomieszczenie. Bardzo chciałem pobiec za nimi. Tuż po
uzmysłowieniu sobie tego pragnienia popłynąłem. Zrozumiałem metodę poruszania
się. Wystarczyło tylko tego chcieć. Płynąłem więc wolno.
Na korytarzu do mojego lekarza podszedł inny.
- Kazik, mogę cię na chwilę prosić? - zapytał.
- Przepraszam na chwilę. - obaj odeszli kilka kroków - Co jest?
- To ci od tego chłopaka?
- No...
- Nic z niego nie będzie, to złom.
- Wiem, potrzymamy go jeszcze trzy, cztery dni i zwalniamy łóżko. Napomknąłem im
o tym i raczej ze zgodą nie będzie problemów.
- Mhm. - przytaknął rozmówca - Słuchaj, jedziemy jutro z Ewą...
Nie interesowała mnie dalsza część rozmowy, nie dotyczyła bowiem mnie. Mój
egoizm pozwalał mi zajmować się tylko samym sobą. Zresztą wiedziałem już
wszystko. Za kilka dni będę gnił w jakimś ciemnym grobie. Trudno.
Byłem pewien, że wraz ze śmiercią wszystko się kończy. Teraz też, mimo mojej
mistycznej postaci. Uważałem ją za zwykły wybryk natury.
Jednak skoro wciąż jeszcze trwałem w tej formie, postanowiłem po raz ostatni
obejrzeć sobie świat, który zostawiałem bez żalu. Kogo chciałem zobaczyć? Dom,
przyjaciół i ją. Zacząłem od niej.
5.
Zapragnąłem być przy niej i znów zostałem uniesiony. Wrażenie, jakie odnosiłem
podczas podróży nie dało się porównać z żadnym cielesnym przemieszczaniem się.
Najbardziej chyba przypominało sunięcie wraz z prądem rzeki, niosącej swą
powierzchnią łagodnie, lecz zdecydowanie.
Znalazłem się w zamkniętej przestrzeni jej pokoju. Nigdy wcześniej tu nie byłem,
rozglądałem się więc ciekawie, nie wiem dlaczego pragnąc zapamiętać jak
najwięcej szczegółów. Ściany były oklejone fototapetą, rzeczą raczej niemodną,
ale prezentującą się bajecznie. Otaczała nas delikatna zieleń lasu nad małym,
niewinnym strumykiem. Zieleń liści, brąz smukłych drzew, oraz błękit
odbijającego się w płynącej gdzieś przed siebie wodzie nieba upajały swą
doskonałością. Słońce z trudem wdzierało się do tej oazy spokoju, symbolicznie,
lecz stanowczo ukazując swą dominację nad światem.
Meble, dywan, książki, wszystko, co powinno znajdować się w pomieszczeniu stało,
lub leżało uzupełniając wystrój wnętrza.
Głęboko w fotelu, wsłuchana w dźwięki nastrojowej muzyki, muskana przez jej
łagodne brzmienie, siedziała ona. Była odwrócona tyłem do okna, przez które
wpadał orzeźwiający blask. Jej oczy utkwione były w ścianie, żyjącej swoim
monotonnym rytmem.
Ta piękna dwudziestolatka była smutna. Jej pierś unosiła się miarowo, lecz
oddech drżał. Nie chciałem zapamiętać jej takiej, pragnąłem, by się uśmiechnęła.
Jeden mały uśmiech i mogłem odpłynąć gdzie indziej. Lecz nic nie wskazywało, bym
szybko doczekał się upragnionego widoku. Postanowiłem poczekać na ten drobny
gest z jej strony.
Usłyszałem pukanie do drzwi. Dziewczyna też wyrwała się z apatii, odwracając
głowę w kierunku, skąd dochodziło ciche, kilkukrotne uderzanie w szybę.
- Proszę - powiedziała niezbyt głośno.
Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła czterdziestokilkuletnia kobieta.
- Może wreszcie coś zjesz? - spytała ostro, choć wyczułem w jej głosie nutkę
zatroskania.
- Nie. Dziękuję - odparła zdawkowo dziewczyna, znów odwracając wzrok ku ścianie.
- Marta! Nie możesz się tak ciągle zamartwiać, to nie twoja wina!
- A czyja, co? - rzuciła gniewnie.
Chciała coś jeszcze dodać, lecz zamilkła.
- Tak widać musiało być. - matka zmieniła ton na delikatniejszy - Musimy się
cieszyć, że ty jesteś cała, że znalazł się ktoś taki i, że ty nie... Boże, nie
przeżyłabym twojej śmierci - rozpłakała się.
- Nie płacz, mamo. Wiem, że masz rację, ale zrozum, trudno mi jest dojść do
siebie. Nie wiesz, jak bym chciała, żeby to się nigdy nie zdarzyło. Nie wiesz,
jak ja się wtedy bałam. Chciałam się uwolnić, ale nie mogłam. I ten tramwaj, on
tak szybko się zbliżał. Wtedy poczułam, jak coś we mnie uderza, wyrwałam nogę,
poleciałam do przodu, a potem ta krew. Myślałam, że jest moja, ale to była jego
krew. Zobacz, chodziliśmy razem do szkoły, a ja nawet nie miałabym ochoty z nim
porozmawiać, tylko dlatego, że był trochę dziwny. Ale to ci normalni stali i
patrzyli jak... To takie straszne. Jaka ja jestem małostkowa. On teraz umiera, a
ja użalam się nad sobą. Masz rację, powinnam coś zjeść...
Matka podeszła do Marty i przytuliła jej głowę. Trwały tak chwilę, po czym
starsza z nich wyszła z pokoju, zamykając drzwi. Spokojna muzyka nadal tańczyła
wśród konarów drzew, kołysząc je do snu...
6.
Nie doczekawszy się uśmiechu na twarzy Marty, skierowałem się do mieszkania
jednego z przyjaciół. Siedzieli tam obaj. Wszyscy, którym nawet ufałem, a nie
należeli do najbliższej rodziny. Na stole stała butelka "Wyborowej", opróżniona
już w połowie. Były też dwa puste kieliszki, chleb i parówki. Panowało
milczenie.
Lubiłem ich towarzystwo. Byli wesołymi ludźmi, potrafiącymi bawić się każdą
chwilą. Przy moim podejściu do życia stanowili odskocznię od nudnych reguł gry o
byt.
- Polej! - rzucił Pepsi.
- Poczekaj, skończę - rzucił niewyraźnie Muniek, szybko przeżuwając posiłek.
Pepsi tylko chrząknął i sam wziął się za wypełnianie dwóch pustych
"pięćdziesiątek". Muniek tymczasem otworzył szeroko usta, by wepchnąć w nie dość
dużą końcówkę kromki. Intensywnie ruszał żuchwą, by w końcu przełknąć wszystko.
Zawsze lubił jeść... Wziął głęboki oddech, sapnął z ulgą i złapał za kieliszek.
- Za co pijemy? Znów za tego gamonia? - spytał Pepsi.
- Trzeba, on też by pił za nasze. Anka jest przekonana, że będzie żył, może ma
rację? To był dobry kumpel, ale żeby skończyć w tak głupi sposób...
- Bo był głupi. Po jaką cholerę się tam pchał.
- Wiesz, kto to był. To o niej zawsze mówił, jako o swoim ideale kobiety. Zawsze
mu mówiłem, żeby podszedł, zagadał, raz nawet z nią zatańczył w szkole na
jakiejś imprze. Chyba go zlała, tak mi się coś zdaje. No i odpieprzył numer. Ja
bym tego nigdy nie zrobił, tylko jego było stać na taki numer. Zawsze wszystko
miał w dupie, nawet swoje życie. No... - Muniek uniósł w górę dłoń z trunkiem.
Przełknęli krzywiąc się z niesmakiem.
- Obrzydliwa, za ciepła. Weź no ją wstaw do lodówki, bo następnym razem jeszcze
haftnę. - Pepsi był wyraźnie w złym humorze.
- Anka twierdzi, że nawet jej nie chcą wpuścić na salę. Cały czas siedzi na
korytarzu. Do domu wpada tylko na żarcie. Wiesz, że ona tam nawet śpi?
- Co ty z tą Anką? Przecież to szczeniara.
- Wiem, ale fajna z niej psiutka.
- Zaszumiało ci w łepetynie? No co ty?
- Niepotrzebnie dzisiaj pijemy. Powinniśmy iść do szpitala. - Muniek odrobinę
zmienił temat.
- Po cholerę? Siedzieć pod drzwiami? I tak mu nie pomożemy.
- Jutro pójdę...
- Tylko po trzeciej, bo do drugiej robię... - Pepsi zamyślił się, spojrzał
smętnie na podłogę, nagle o czymś sobie przypomniał, podniósł wzrok - No kurde,
jak już nie zaniosłeś tej flaszki, to się nie bierz znów za żarcie, tylko polej!
7.
Ania siedziała sama w pustym korytarzu, tylko czasami pojawiała się tu jakaś
pielęgniarka. Przybliżyłem się do siostry, czytała jakiś skrypt. Jej wewnętrzny
spokój nadal był widoczny. Miała naprawdę wielkie serce, szkoda, że postanowiła
zmarnować wakacje przeze mnie. To było niepotrzebne, ale wzniosłe.
Od strony wejścia na oddział usłyszałem kroki. Nie musiałem się odwracać, by tam
spojrzeć, to niesamowite uczucie.
Trochę byłem zaskoczony, gdyż osobą, która zakłóciła atmosferę ciszy, była
Marta. Wyglądała lepiej, niż w domu, delikatny makijaż podkreślał jej urodę.
- Przepraszam, cię. Ty jesteś jego siostrą, tak? - spytała.
Ania oderwana od ciekawej, zapewne, lektury spojrzała na przybyłą spode łba.
- Tak, a co? - odparła chłodnym głosem.
- Wiesz, to ja jestem...
- Wiem. I co z tego? - Ania była na kogoś zła! Nie za bardzo mogłem w to
uwierzyć.
- Można wejść do środka? - Marta wskazała na salę, w której leżały moje przyszłe
zwłoki.
- Jak by było można, to myślisz, że siedziałabym tu, a nie tam? - z coraz
większym zainteresowaniem przyglądałem się atakom siostry.
- Rozumiem, że jesteś na mnie wściekła, ale stało się i już nic na to nie mogę
poradzić. I skłamałabym mówiąc, że wolałabym być na jego miejscu. Wierzę, że z
tego wyjdzie i będę się mu mogła jakoś odwdzięczyć. Tyle, że nie wiem, czy będę
w stanie spłacić taki dług.
- Ja też rozumiem, ale ciesz się, że nie spotkałaś tu rodziców. Jakby mogli, to
spaliliby cię żywcem na stosie. Chyba, że wymyśliliby coś okrutniejszego.
- To nie jesteśmy wrogami? - zapytał powód mojej nienajlepszej dyspozycji.
- Nie, choć oczywiście jestem na ciebie wściekła.- wiedziałem, że to nie prawda,
najwyraźniej chciała tylko wymusić na Marcie poczucie winy - Ale to była jego
decyzja. Zaryzykował i przegrał.
- Jeśli masz może chwilkę, to czy mogłabyś mi o nim coś opowiedzieć?
- Już myślałam, że o to nie poprosisz...
Ania od dziecka chciała zostać pisarką. W wieku czterech lat czytała, potem sama
zaczęła tworzyć. Wychodziło jej to nieźle. Natomiast jej drugim hobby było
mówienie. Sama powtarzała, że z tym "przegina", lecz lubiłem jej słuchać.
- Jest w twoim wieku, zresztą pewnie wiesz, bo byliście w równorzędnych klasach.
Podobno od dziecka zachowywał się inaczej niż inni. Był bardzo skryty, jeśli
miał jakiś problem, to rozwiązywał go sam. Dzielił się nim ze mną dopiero po
fakcie. Zresztą ubzdurał sobie, że nie nadaje się do tego świata. Znalazłam
kiedyś jedną z jego notatek. Zapisywał je na kartkach, a potem darł, albo palił.
No napisał tam takie coś: "Samotnie idę przez pustynię obojętności, samemu też
nie potrafiąc kochać". Zaczęłam baczniej mu się przyglądać. No i doszłam do
wniosku, że kto, jak kto, ale on ma w sobie więcej uczuć niż wszyscy, których
znam. Próbowałam z nim o tym porozmawiać, ale on nie chciał mnie słuchać. Nie
lubił, gdy się o nim mówiło inaczej, niż on uważał. Zresztą ty jesteś najlepszym
dowodem na to, że to ja miałam rację. On cię kochał... - zatrzymała się na
chwilę, obserwując reakcję Marty - Często rozmawialiśmy, był moim prawdziwym
przyjacielem, no i kiedyś przypadkowo się wygadał. Pamiętam, jak był wtedy na
siebie zły!
Marta przyjęła to ze spokojem.
- Pamiętam, - ciągnęła Ania - że gdy zrobiłam coś naprawdę głupiego, za co
mogła mnie spotkać jakaś kara, to on mnie zawsze bronił, niejednokrotnie biorąc
winę na siebie. Aniołem nie jestem, ale dzięki niemu zawsze w domu miałam
prosto. Dostawałam tylko od niego poważną burę, ale to było wszystko. Może
właśnie dzięki temu starałam się zmienić na lepsze... Uznawał się za egoistę. -
zmieniła temat - Podkreślał to na każdym kroku. Dowodził to tym, że lubił być na
firmamencie. No, a kto nie lubi? Chyba ktoś uginający się pod ciężarem
kompleksów. On ich nie miał. No, może kilka. Ale powiedz, jaki egoista rzuci się
dla kogoś pod tramwaj, co? Był... Jest moim bratem, przyjacielem. Najlepszym,
jakiego miałam. Czuję wewnętrzną potrzebę bycia tutaj. Zasłużył na więcej, ale
nie wiem, co jeszcze mogłabym dla niego zrobić. To tyle, jeśli chodzi o skrót.
- Odniosłam wrażenie, że nie miał wad.
- Może trochę przesłodziłam. Miał. Całą masę, jak wszyscy. Był paskudnie uparty,
to najbardziej mnie drażniło. Ale nie wyobrażam sobie naszego domu bez niego...
W skupieniu słuchałem jej wywodu. Nie mogłem zrozumieć, o czym mówiła. Ale być
może byłem tak wielkim egoistą, że nie dostrzegałem nawet samego siebie? To mnie
uspokoiło.
- Gdybym mogła w czymś pomóc... - rzuciła sloganem Marta.
- Chcesz pomóc?! - zawołała uradowana Ania.
- Jak?
- Zaraz ci powiem... Albo nie, potem sama się dowiesz. Braciszku! - rzuciła w
przestrzeń akurat w kierunku, z którego patrzyłem - Wybacz, że cię opuszczam,
ale mam powody.
Nie zamierzałem się gniewać, zamierzałem za nią podążyć.
8.
Przez całą drogę Marta próbowała wyciągnąć od Ani, gdzie też ta ją ciągnęła.
Bezskutecznie, a szkoda, bo sam byłem ciekaw, co tym razem wymyśliła siostra?
Dojechały taksówką do ogrodzenia jakiejś posiadłości, znajdującej się na
rogatkach miasta. Na środku przepięknego ogrodu stał nie mniej okazały dom. Ta
wyprawa coraz bardziej mnie intrygowała.
Ania przycisnęła dzwonek domofonu. Po jakiejś minucie dopiero usłyszeliśmy męski
głos.
- Słucham?
- Dzień dobry. - przywitała się siostra - Moje nazwisko Sarnecka, byłam z panem
umówiona, przez pana wnuczkę.
- Ach, prawda. Proszę, wejdź dziecko.
- Nie jestem sama, jestem z... przyjaciółką.
- Więc zapraszam was obie.
Zadźwięczał dzwonek, uprawniający do pociągnięcia za klamkę furtki. Weszliśmy na
teren. Rozglądaliśmy się podziwiając urodę ogrodowej flory. Ogrodnik musiał być
prawdziwym artystą.
Doszliśmy do drzwi, otwartych zresztą. W środku znalazłem się pierwszy. Nie
lubiłem przenikania przez przeszkody, to było zbyt banalne.
Gospodarz był starszym panem, którego zarówno głos, jak i wygląd musiał wzbudzać
szacunek. Zaprosił "przyjaciółki" do salonu. Stała w nim kanapa i dwa fotele,
wszystko wyściełane czarną skórą. Na środku znajdował się stolik ze szklanym
blatem. Wyglądało to skromnie, ale ze smakiem.
Mężczyzna stał, dopóki dziewczęta nie usiadły. Zajęły miejsca na kanapie, on zaś
rozparł się wygodnie w fotelu, naprzeciw swych gości.
- Czy Agnieszka wspominała panu, z czym przychodzę?
- Tak, z tego, co wiem, twój brat jest w stanie agonalnym, a ty chcesz... Może
sama mi powiesz o tym?
- Wiem, że też był pan w śpiączce i wtedy coś pan widział...
- Przeszedłem śmierć kliniczną, to pewna różnica. Jednak, jak rozumiem, chcesz
ulżyć swojemu cierpieniu, upewniając się, że coś jest po śmierci?
- Właśnie...
- Dobrze, wiem, kim jesteś, ale kim jest twoja przyjaciółka?
- Nie jestem przyjaciółką, raczej tolerowanym nieszczęściem. To przeze mnie jej
brat jest w takim stanie.
- To wszystko jasne. Opowiem wam coś, w co nie musicie wierzyć, ale
przynajmniej, gdy stąd wyjdziecie, poświęćcie tej historii troszkę czasu.
Zapalił fajkę.
- Nie będzie wam przeszkadzał dym?
- Nie. - odparły obie.
Pyknął dwa razy, założył nogę na nogę i zaczął.
9.
- Kim jestem? Pytanie zgoła banalne, lecz niezmiernie ważne. Należę do
liczącego 42 osoby klubu, w którym jej członków łączą dwie rzeczy. Pierwsza, to
wyższe wykształcenie. Mamy wśród nas fizyków, chemików, biologów, socjologów,
czy też jak ja - filozofów. Drugą wspólną cechą, jest to, że każdy z nas był po
"tamtej stronie".
Nasza organizacja powstała przed 17-stoma laty z inicjatywy kilku angielskich
uczonych. Nazywamy ją "Brotherhood of Light". Jestem jedynym Polakiem, który
dołączył do poszukiwaczy Prawdy. Każdy z nas ma własne przeżycia, każdy wie, że
istnieje coś po śmierci. Postawiliśmy przed sobą zadanie poznania tej wielkiej
tajemnicy. Zebraliśmy materiały wszystkich udokumentowanych przejść w stan
ezoteryczny, poparliśmy je własnymi doświadczeniami, a lata pracy przyniosły nam
ciekawe rezultaty.
Otóż po śmierci następuje przejście w inny, nie znany nam wymiar. Prawa tam
panujące są odmienne od naszych. Pozornie rządzi nimi chaos, lecz tak naprawdę
wszystko jest doskonale zorganizowane. Ludzie, którzy tam byli, generalnie mają
podobny schemat przeżyć. Najpierw czuje się pustkę i mrok, następnie pojawia się
światło, przynoszące ulgę i ukojenie. To właśnie ono jest najmilej wspominane
przez tych, którzy wrócili. Inaczej jednak mają się rzeczy z osobami, które
popełniły za życia przestępstwa, oni nigdy nie widzieli światła... Dlaczego? Tym
problemem zajęliśmy się dogłębniej. Prześledziliśmy jeszcze raz wszystkie dane,
analizowaliśmy życiorysy tych, którym nie było dane ujrzeć światła. I dzięki tym
badaniom, nam, humanistom udało się ustalić definicję grzechu. Jest to krzywda
uczyniona drugiej osobie, bez znaczenia, czy fizyczna, czy psychiczna. Nie
ważne, czy zamierzona, czy też przypadkowa. Jeśli ktoś przez was cierpi, to
jesteście obarczone grzechem. Nie ma więc ludzi bez grzechu, życie samo
prowokuje takie sytuacje i nie jesteśmy w stanie ich ominąć. To, co jest nad
nami, nazywamy to Siłą, wciąż testuje nas, niczym dobry psycholog.
Pochodną grzechu jest pokuta. To ona oczyszcza nas z winy, jaką ponosimy za
nasze postępki. Najważniejsza jest spowiedź przed samym sobą, zrozumienie
własnych błędów, szczere żałowanie za nie i w miarę naszych możliwości
zadośćuczynienie poszkodowanym. Religia katolicka mówi, że kto za życia niesie
swój krzyż po śmierci będzie zbawiony. Tu na ziemi naszym "krzyżem" jest nasze
sumienie. To ona często nie daje nam spokojnie zasnąć. Mam nadzieję, że znacie
to uczucie...
Odejdźmy jednak o filozofii i wróćmy do życia po śmierci. Jesteście zapewne
ciekawe, czy jest możliwy kontakt ze zmarłymi? Zanim odpowiem na to, zdefiniuję
pojęcie "duch". Jest on czystą energią naszych myśli. Nazywamy go zwykle Jaźnią.
Zawiera wszystkie nasze uczucia i pragnienia i to z nich będziemy się kiedyś
składać.
Niektórzy ludzie już za życia potrafią okiełznać swoją Jaźń. Telepaci potrafią
odbierać myśli innych. Znam kilka takich przypadków. Są to jednostki, które
otrzymały ten dar, jako kredyt zaufania od Siły.
No i są oczywiście też media parapsychologiczne. Ci ludzie potrafią odbierać
myśli tych, którzy już ciała nie posiadają i w swoim mózgu przetwarzają je na
słowa lub czyny. Jest jeszcze telekineza, umożliwiająca poruszanie przedmiotami,
zginanie ich bez użycia ciała, jedynie siłą umysłu. Zobaczcie, jaka potężna moc
w nas drzemie. Tym będziemy po śmierci.
Znów się zapędziłem, ale to o czym mówiłem pozwoli wam zrozumieć ciąg dalszy.
Kontakty ze zmarłymi są praktycznie niemożliwe. Trzeba być wyjątkowo potężnym
medium, aby móc ściągnąć Jaźń stamtąd. W tej chwili na świecie żyje tylko jedna
taka osoba, o której wiemy. Czasami korzystamy z jej usług, ale nie częściej niż
co pół roku. Nasz przyjaciel co najmniej przez miesiąc dochodzi do siebie po
takim seansie, jest po nim krańcowo wyczerpany psychicznie. Znacznie łatwiej
jest natomiast o kontakt z człowiekiem w śpiączce. Jego Jaźń nie jest bowiem po
"drugiej stronie" tylko tu z nami. Zresztą nie zdziwiłbym się, gdyby na przykład
był teraz w tym pokoju... Najłatwiej skontaktować się za pomocą talerzyka.
Należy położyć go z narysowanymi nań w czterech kierunkach strzałkami na
uprzednio przygotowanej planszy. Teraz już dwie, tylko dwie osoby kładą palce na
rancie odwróconego do góry dnem talerzyka. Dłonie stykają się kciukami i małymi
palcami w taki sposób, by powstał obieg energii. Tworzy się mocy pole
magnetyczne i jeśli jest ono wystarczająco silne, porusza talerzykiem.
Przywołanie samej Jaźni, to już prosta sprawa, wystarczy tego bardzo chcieć. Z
doświadczenia wiem, że z Jaźnią najlepiej rozmawiać na głos, chyba, że
poinformuje was o umiejętności czytania w myślach. Nie każda zdaje sobie sprawę,
że jest w stanie to robić. Dam wam zresztą książkę na ten temat. Teraz chętnie
odpowiem na wasze pytania.
- Myśli pan, że on tu gdzieś może być? - spytała Ania.
- Jeśli tylko potrafi się samodzielnie poruszać, a nie jest chorobliwie
przywiązany do swojego ciała, to czemu nie?
- Tą książkę, o której pan wspomniał już mi pożyczyła Agnieszka. Nie
chciałybyśmy przeszkadzać, dziękujemy za poświęcenie nam swego czasu.
- Cóż, widzę drogie dziecko, że śpieszno ci do spotkania z bratem. To ja
dziękuję, dawno nie miałem tak wdzięcznych słuchaczy.
10.
Ania była podekscytowana, Marta odnosiła się bardziej sceptycznie do całej
sprawy. Ja zaś chyba skłonny byłem przyznać rację siostrze. To, co mówił o byciu
Tam staruszek, do złudzenia przypominało moje własne odczucia. I najważniejsze
było to, że widziałem Światło, byłem Go godzien. Musiałem też przyznać przed
sobą, że przez te wszystkie lata bardzo się myliłem. Było coś jeszcze po
śmierci, a ciało było rzeczywiście jedynie powłoką. Ten wykład wreszcie pozwolił
mi to zrozumieć.
Teraz zaś byłem podekscytowany możliwością rozmowy z ludźmi, po tak długim
okresie samotności.
Znaleźliśmy się w domu Marty. Ania oszczędziła jej spotkania z rodzicami.
Sprawnie przygotowały planszę, przenosząc dokładnie wzór z książki, położyły na
niej talerzyk i rozpoczęły seans.
Obie były bardzo skoncentrowane, a Ania spokojnym głosem przywoływała mnie.
Początkowo nie wiedziałem, co robić, ale to przyszło samo. Otoczenie zawirowało,
straciłem kontakt wizualny, a słyszałem już tylko dźwięk głosu mojej siostry. To
było tak, jakbym z zamkniętymi oczyma słyszał ją w słuchawkach. Nic innego do
mnie nie docierało.
Po raz kolejny usłyszałem pytanie:
- Czy jesteś z nami?
Starałem się odpowiedzieć. Nagle doszedł do mnie drugi głos - Marty.
- Boże, to się rusza!
- To ty braciszku?
Usiłowałem potwierdzić.
- Jeśli to ty braciszku, to powiedz, co najbardziej lubię jeść. Wybacz, ale chcę
mieć pewność.
Skoncentrowałem się, by przekazać jej odpowiedź.
- Jedzie! Czytam... Em... Er... Es... Mrs? Nie rozumiem - skwitowała Marta.
- Mars! Uwielbiam te batoniki. On o tym wiedział. Jadałem je rzadko, bo są
tuczące. - Ania wyraźnie się ożywiła - To chyba rzeczywiście on. Jak ci tam
jest?
- Poczekaj, jedzie... O... i Ka.... Ok.
- Nie byłem w stanie przekazać bardziej skomplikowanej odpowiedzi, a i tak byłem
już bardzo zmęczony. Starałem się ograniczyć do skrótów.
- Cieszę się braciszku.
- Może go nie męczmy, bo... Jedzie?...
- I co wychodzi?
- To nie twja wna, Marta... Boże...
- Widzisz, on nie ma do ciebie żalu, to dobry chłopak, mówiłam ci.
Byłem wyczerpany, nie mogłem zebrać myśli, lecz dopóki trzymały palce na
talerzyku byłem ich niewolnikiem. Zawisłem gdzieś między dwoma światami -
materialnym i astralnym, to nie było nic przyjemnego.
- Trzeba go odwołać. - zgodziła się z Martą Ania - Nie żegnam się, braciszku, bo
wiem, że do nas wrócisz. Musisz, będziemy czekać!
Ogromny chaos, szum zgiełk, gwar, jak na bazarze. Wszystko wirowało, ciskało
mną. Czułem się jak brudne ubranie w pralce automatycznej. I nagle znów wszystko
ucichło. Nadal byłem w pokoju Marty, była noc, dziewczyna spała. Musiałem więc
trwać w tym stanie dobrych kilka godzin. Ponad pięć, o czym poinformowała mnie
tarcza zegara wiszącego na ścianie.
Przypomniałem sobie ostatnie słowa Ani. Musiałem walczyć o życie. Tak bardzo
teraz tego pragnąłem.
11.
Biel sali okryta była mrokiem przygaszonego, bezchmurnego nieba. Przez okno
wdzierała się jedynie delikatna poświata gwiazd. Księżyc zasłaniały mury
budynku. Słychać było dźwięki pracującej aparatury, a gdzieś daleko cichł
odjeżdżający samochód.
Jak miałem sobie pomóc?
Postanowiłem wreszcie spojrzeć na wiszącą przy łóżku kartę choroby.. Mimo
panujących ciemności bez trudu odczytałem łaciński tekst. Teraz doceniłem
wykształcenie, jakie dała mi szkoła średnia. W mojej klasie o profilu
biologiczno - chemicznym łacina była obowiązkowa. Sam zresztą byłem
olimpijczykiem w tej dziedzinie. Na szczęście zawsze kochałem języki obce, toteż
zrozumiałem wszystko doskonale. Znajdowałem się w stanie krytycznym.
Kiedyś też zdawałem egzaminy na Akademię Medyczną, więc teraz postanowiłem
wykorzystać te strzępki wiedzy, jakie jeszcze mi pozostały.
Okazało się, że pamiętałem nawet najdrobniejsze szczegóły, o których
kiedykolwiek czytałem. Całą mocą mojego umysłu starałem się naprawić swoją
dotkliwie zrujnowaną powłokę. Poświęciłem się temu bez reszty, zapominając o
całym świecie...
12.
Otrząsnąłem się z tego stanu, nie wiedząc nawet, ile minęło czasu. Moją żmudną
pracę przerwał mi wchodzący do pomieszczenia lekarz. Z napięciem oczekiwałem
jego reakcji. Nie chciałem, by mnie odłączył. Zresztą minął dopiero jeden dzień,
a on dał mi co najmniej trzy.
- Przykro mi, kolego, ale nic się już z tobą nie da zrobić, próbowaliśmy
długo... Twoi rodzice słusznie zrobili podpisując dokument, mam nadzieję, że za
to co zrobiłeś trafisz do swojego nieba... - pokiwał głową w geście bezsilności
i wyszedł.
"Niemożliwe!!!" zawołałem w myślach rozgoryczony. Rozbieżność w czasie była
niepokojąca. A więc od seansu do mojego powrotu minęło więcej czasu, niż
przypuszczałem. Wszystko stracone, cały wysiłek poszedł na marne. I to właśnie
teraz, gdy już chciałem żyć, kiedy zrozumiałem, że warto, bo mam dla kogo. Dla
rodziny, przyjaciół, dla samego siebie też. Wiedziałem już, jakim darem jest
życie, byłem głupcem nie doceniając jego wartości, nie zostawiając po sobie
niczego. Ale dlaczego, żeby to pojąć musiałem wcześniej zginąć?! Kilka dni temu,
gdy miałem jeszcze czas na niczym mi nie zależało, a teraz... Teraz mój koniec
się zbliżał, a życie po śmierci było marną pociechą.
Drzwi otworzyły się ponownie. Tym razem pojawiło się dwóch lekarzy i
pielęgniarka. Nie dali mi zbyt wiele czasu. Mimo wszystko byłem gotów odejść z
godnością.
- Co jest do cholery? Widzisz to?! - krzyknął Kazik - Spójrz na odczyty!
- W normie?!
- To niemożliwe, nie w jego stanie!
- Nie podoba mi się to. Zróbmy mu prześwietlenie.
- Wiesz, że nie wierzę w cuda...
- Może wreszcie czas, byś uwierzył!
Zostałem przewieziony w błyskawicznym tempie, patrzyłem, jak przez moje ciało
przenikają promienie odkryte przez znakomitego fizyka. Widziałem je!
Po kilku minutach z ciemni wyszedł technik i przekazał zdjęcia radiologowi. Ten
wraz z chirurgiem wydał szybką diagnozę.
- Na stół! I to biegiem!
Na sali operacyjnej zaczęto coś ze mną robić, nie dane mi było oglądać tego zbyt
długo. Znów straciłem wszystkie zmysły, czułem też ból, prawie nie do
zniesienia. Miałem wrażenie, jakbym przeciskał się przez dziurkę od klucza.
Następnie zapadłem w nicość."
EPILOG
To już pięć lat od jego śmierci, a siedem od cudownego zmartwychwstania.
Dwunastego dnia od wypadku, w którym uratował życie, mojej przyjaciółce i
szwagierce - Marcie, odzyskał świadomość. Zachowywał się, jakby przez ten cały
czas spał. Postanowiliśmy nic mu nie mówić o wydarzeniach tamtych dni. Nie
chcieliśmy, by przeżywał z nami tamten ból.
Niecałe dwa lata od wyjścia ze szpitala, gdy, o ironio!, tam właśnie jechał,
tyle, że na oddział położniczy, odwiedzić Martę, doszło do tragedii. Kiedy
jechał tramwajem, jakiś człowiek wbił mu nóż w brzuch. Biedak umarł kilkanaście
dni później na zapalenie otrzewnej, zostawiając po sobie zrozpaczoną rodzinę z
osieroconą tak niespodziewanie piękną, zielonooką córeczką na czele.
Człowiek, który uczynił nam tak wiele zła stwierdził, że był to wyraz nienawiści
dla społeczeństwa za nietolerancję. Był chorym na AIDS narkomanem. Przyznał, że
nigdy wcześniej nie widział mojego brata, lecz nie żałuje swojego postępku.
Dostał dziesięć lat pozbawienia wolności, lecz końca kary nie doczekał. Umarł
pół roku po swej ofierze.
Mój brat, nim odszedł na zawsze stwierdził, że nie boi się śmierci, że to nic
strasznego, żal mu było jedynie opuszczać najbliższych, tych, którzy go kochali
i on sam kochał.
Kilkanaście dni temu rodzice pozwolili mi wreszcie wejść do pokoju z rzeczami,
których nie zdążył przenieść do swojego mieszkania. Wśród bałaganu znalazłam
kilka kaset, na jednej z nich nagrane było to, co zamieściłam powyżej. Dokładnie
słowo w słowo. Teraz już wiem, że on wszystko pamiętał, mimo, iż przez cały czas
o tym milczał. Dlatego nie bał się umierać, on już to znał...
Morderca, jak już wspomniałam, nie dożył końca kary, ale to nic. Ja wiem, że mój
brat, kołysze się gdzieś tam w kojącym blasku Światła, zaś jego kat błądzi w
morzu ciemności bez szans na zbawienie...
Łódź, 09.1994/10.2001