IDAC RAKIEM - GRASS GUNTER

Szczegóły
Tytuł IDAC RAKIEM - GRASS GUNTER
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

IDAC RAKIEM - GRASS GUNTER PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie IDAC RAKIEM - GRASS GUNTER PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

IDAC RAKIEM - GRASS GUNTER - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Gunter GRASS IDAC RAKIEM Nowela Przelozyl Slawomir Blaut Dziela Guntera Grassa pod redakcja Slawomira Blauta i Joanny Konopackiej POLNORD WYDAWNICTWO OSKAR- Gdansk 2004Tytul oryginalu Im Krebsgang Okladke i strone tytulowa projektowal Zygmunt Gornowicz Przeklad tej ksiazki powstal dzieki pomocy finansowej INTER NATIONES. Bonn ISBN 83-86181-86-9 Copyright e 2002 by Steidl Verlag. Gottingen Copyright for the Polish edition by POLNORD - Wydawnictwo OSKAR. Gdansk 2002 POLNORD - Wydawnictwo OSKAR. Gdansk 2002 Sklad i lamanie: Studio Wydawnicze MARCBOSS Gdansk, Kartuska 51/2, tel. O-5O1 768 766 DRUK: OPTIMA s.c. tel./fax (058) 664 89 32 in memoriam 1 -Czemu dopiero teraz? - pytal ktos, kto nie jest mna. Poniewaz matka mi w kolko... Poniewaz jak wowczas, kiedy po wodzie niosl sie krzyk, chcialem, ale nie moglem krzyczec... Poniewaz prawda to chyba ledwie trzy linijki... Poniewaz teraz dopiero...Slowa maja jeszcze ze mna trudnosci. Ktos, kto nie lubi zadnych wykretow, przygwazdza mnie powolujac sie na moj zawod. Bo przeciez to ja juz jako zoltodzioby mlodziak, ze slowami za pan brat, odbywalem praktyke w Springerowskiej gazecie, niebawem zrecznie zmienilem front, pozniej na lamach "taz" nielicho przejezdzalem sie po Springerze, potem na zoldzie agencji prasowych cwiczylem sie w zwiezlosci i przez dlugi czas z pozycji wolnego strzelca przerabialem na artykuly siekanine biezacych zdarzen: Aktualnosci dzisiejszego dnia. Dzisiaj aktualne. Odparlem, ze moze i tak bylo. Ale tacy jak ja niczego innego sie nie nauczyli. Jesli mam teraz przystapic do rozprawiania sie ze soba, to wszystko, co mi sie ulozylo na opak, pojdzie na karb zatoniecia statku, poniewaz ni mniej, ni wiecej, poniewaz matka wtedy bliska rozwiazania, poniewaz ja w ogole zyje tylko za sprawa przypadku. I oto znow jestem na czyichs uslugach, na razie jednak wolno mi pominac moja skromna osobe, bo ta historia zaczela sie na dlugo przede mna, ponad sto lat temu, mianowicie w Schwerinie, meklemburskiej stolicy, ktora rozposciera sie posrod siedmiu jezior, uwieczniona jest na widokowkach przedstawiajacych staromiejski Schelfstadt i wielowiezowy zamek, a kolejne wojny przetrwala na pozor bez uszczerbku. Z poczatku nie sadzilem, ze dawno odfajkowana przez historie prowincjonalna miescina moglaby zwabic kogokolwiek poza turystami, ale potem ow punkt wyjscia mojej opowiesci raptem nabral aktualnosci w internecie. Jakis anonim podawal informacje osobowe przytaczajac daty, nazwy ulic i swiadectwa szkolne, przed kims takim, kto jak ja szpera w przeszlosci, chcial koniecznie otworzyc skarbnice wiedzy. Skoro tylko na rynku pokazala sie ta aparatura, sprawilem sobie Macintosha z modemem. Moj zawod wymaga owego dostepu do krazacych po swiecie informacji. Nauczylem sie obchodzic jako tako z moim komputerem. Wkrotce takie slowa jak browser i hiperlink* przestaly byc dla mnie chinszczyzna. Klikaniem myszy sciagalem infosy do wykorzystania lub do wyrzucenia, dla fantazji badz z nudow zaczalem przeskakiwac z jednego chatroomu na drugi i reagowac na najbardziej niedorzeczne maile, przez krotki czas goscilem tez na dwoch, trzech pornosites, a wreszcie po chaotycznym surfowaniu natknalem sie na witryny, gdzie tak zwani przedwczorajsi, ale i swiezo upieczeni mlodzi nazisci dawali upust swojej tepocie na stronach nienawisci. I nagle - biorac nazwe statku za slowo poszukiwane - wyklikalem wlasciwy adres: "www.blut-zeuge.de". Swiadek krwi - meczennik. Jakies "Kamractwo Schwerin" oglaszalo gotyckimi literami gromkie hasla. Same pamietliwe kawalki. Chcialo sie bardziej smiac niz rzygac. * Wiekszosc terminow intemetowyeh pozostawiono w przekladzie w brzmieniu angielskim, tak jak w oryginale noweli Guntera Qrassa (przyp. tlum.). Od tej chwili nie ulega watpliwosci, czyja to krew ma dawac swiadectwo. Ale jeszcze nie wiem, czy mam najpierw, jak uczy doswiadczenie, odtworzyc jedna, potem druga sprawe, a nastepnie ten czy tamten zyciorys, czy tez powinienem raczej na skos wejsc czasowi w parade, dajmy na to na sposob rakow, ktore udaja chod wsteczny zbaczajac z prostego kursu, lecz calkiem szparko posuwaja sie naprzod. Pewne jest jedynie tyle: Natura, a scislej biorac Morze Baltyckie juz przeszlo pol wieku temu pogodzilo sie ze wszystkim, o czym bedzie tu mowa. Na pierwszy ogien idzie ktos, czyj nagrobek zostal rozbity na kawalki. Po szkole - mala matura - zaczela sie jego praktyka bankowa, ktora ukonczyl bez wzlotow i upadkow. W internecie nie bylo na ten temat ani slowa. Tam na specjalnie jemu poswieconej website urodzony w roku 1895 w Schwerinie Wilhelm Gustloff odbieral tylko holdy jako "swiadek krwi". Totez zabraklo wzmianki o klopotach z krtania, o chronicznej chorobie pluc, ktora nie pozwolila mu wykazac sie dzielnoscia w pierwszej wojnie swiatowej. Podczas gdy Hans Castorp, mlody mezczyzna z hanzeatyckiego rodu, na polecenie swego tworcy musial opuscic Czarodziejska Gore, aby na stronie 994 powiesci pod tymze tytulem polec jako ochotnik we Flandrii albo rozplynac sie w literackiej mglawicy, schwerinski bank Towarzystwa Ubezpieczen na Zycie w roku siedemnastym troskliwie wyslal swego sumiennego urzednika do Szwajcarii, gdzie w Davos mial sie wykurowac z trapiacej go choroby, po czym w nadzwyczajnym powietrzu do tego stopnia wyzdrowial, ze tylko w jakis inny sposob mozna bylo doprowadzic go do smierci; na powrot do Schwerina, do klimatu polnocnych Niemiec na razie nie mial ochoty. Wilhelm Gustloff znalazl prace asystenta w obserwatorium. Po przeksztalceniu tej placowki badawczej w instytucje konfederacka awansowal na jej sekretarza, ktoremu wszakze starczalo czasu, aby sobie dorobic podrozujac po kraju w charakterze akwizytora Towarzystwa Ubezpieczen Sprzetow Domowych; przy okazji ubocznego zajecia poznawal wiec kantony Szwajcarii. Rownoczesnie nie proznowala jego zona Hedwig; nie majac oporow mimo swych ultranarodowych przekonan zatrudnila sie jako sekretarka u adwokata nazwiskiem Moses Silberroth. Do tego momentu z faktow wylania sie obraz po mieszczansku statecznego malzenstwa, ktore jednak, jak sie okaze, tylko udawalo, ze prowadzi zycie zgodne ze szwajcarskim idealem dorabiania sie; bo z poczatku skrycie, pozniej calkiem jawnie - na co pracodawca dlugo przymykal oczy - sekretarz obserwatorium z powodzeniem wykorzystywal wrodzony talent organizacyjny: wstapil do Partii i do poczatkow roku trzydziestego szostego wsrod zamieszkalych w Szwajcarii Niemcow z Rzeszy i Austriakow zwerbowal blisko piec tysiecy czlonkow, zorganizowal w calym kraju w grupy lokalne i zaprzysiagl na wiernosc komus, kogo Opatrznosc wymyslila sobie na fuhrera. Landesgruppenleiterem mianowal go wszelako Gregor Strasser zawiadujacy sprawami organizacyjnymi Partii. Strasser, ktory nalezal do lewego skrzydla, w roku trzydziestym drugim na znak protestu przeciwko bliskim kontaktom swego fuhrera z wielkim przemyslem zlozyl wszystkie urzedy, a w dwa lata pozniej zostal zaliczony do uczestnikow puczu Rohma i zlikwidowany przez swoich; jego brat Otto ocalal uciekajac za granice. Z kolei Gustloff musial poszukac sobie nowego wzoru. Kiedy w zwiazku z interpelacja zgloszona w Malej Radzie Gryzonii funkcjonariusz policji do spraw cudzoziemcow chcial sie od niego dowiedziec, jak on pojmuje swoj urzad landesgruppenleitera NSDAP w Konfederacji Szwajcarskiej, Gustloff ponoc odpowiedzial: - Najbardziej na swiecie kocham moja zone i moja matke. Gdyby moj fuhrer rozkazal mi je zabic, to bym go posluchal. Ten cytat zostal zakwestionowany w internecie. Takie i jeszcze inne klamstwa wymyslil w swojej ramocie Zyd Emil Ludwig, mozna sie bylo dowiedziec w chatroomie udostepnionym przez Kamractwo Schwerin. Natomiast meczennik w dalszym ciagu pozostawal pod wplywem idei Gregora Strassera. Gustloff stale podkreslal, ze w jego swiatopogladzie wartosci socjalistyczne znacza wiecej od narodowych. Niebawem miedzy czatowcami rozgorzaly walki frakcyjne. Wirtualna noc dlugich nozy domagala sie ofiar. Potem jednak wszystkim zainteresowanym internautom przywolano na pamiec date, ktora miala swiadczyc o roli Opatrznosci. Cos, co ja usilowalem wytlumaczyc sobie jako zwykly przypadek, wynosilo partyjnego aparatczyka Gustloffa na ponadziemskie wyzyny. 30 stycznia 1945, z dokladnoscia co do dnia, w piecdziesieciolecie urodzin meczennika, zaczal tonac statek ochrzczony jego imieniem i tym samym w dwanascie lat od przejecia wladzy, znowu z dokladnoscia co do dnia, stal sie znakiem powszechnej zguby. Oto jakby pismem klinowym wyryta w granicie. Przekleta data, od ktorej wszystko sie zaczelo, niebywale spotegowalo, doszlo do punktu kulminacyjnego, dobieglo kresu. Ja tez, dzieki matce, jestem zwiazany z dniem wciaz zywej katastrofy; natomiast ona zyje podlug innego kalendarza i nie uznaje ani przypadku, ani podobnych wszechwyjasniaczy. -A szkad! - wola ta, ktorej nigdy nie nazywam zaborczo "moja", ale zawsze tylko "matka". - Gancegal po kim by sa sztatek zwal, i tak na dno by poszedl. Bym tylko wiedzecz chczala, co se ten Ruszki myszlal, jak do nas trzy razy pod rzad, rach-ciach-ciach, wygarnacz kazal... Wciaz jeszcze tak gada, jak gdyby od tamtych lat nie uplynela kupa czasu. Slowa rozwleczone. Zdania przepuszczone przez magiel. Mowi bulwy na ziemniaki, glomza na twarog i pomuchla, kiedy przyrzadza dorsza w musztardowej zalewie. Rodzice matki, August i Erna Pokriefkowie, pochodzili z Kosznajderii, nazywano ich Kosniewiakami. Ona za to wyrastala we Wrzeszczu. Pochodzi nie z Gdanska, lecz z tego rozciagnietego, zagarniajacego coraz wiecej sasiednich pol przedmiescia, ktorego jedna z ulic nosila miano Elzy i dla malej Urszuli, zwanej Tulla, musiala byc calym swiatem, bo opowiadajac, jak to po swojemu nazywa, "sztare dzeje", czesto wprawdzie wspomina kapielowe igraszki na pobliskiej baltyckiej plazy albo wyprawy na sanki do lasow na poludniowym skraju przedmiescia, ale przewaznie zmusza swoich sluchaczy, by weszli na podworko czynszowej kamienicy przy Elzy pod 19 i stamtad, mijajac uwiazanego na lancuchu owczarka Harrasa, do stolarni, ktorej pracy towarzyszyly halasy pily tarczowej, pily tasmowej, frezarki, strugarki i dudniacej szlifierki. - Jak zem telko od zerni odrosla, w garnku z klejem mieszacz mnie dawali... - W rezultacie gdziekolwiek mala Tulla stala, lezala, szla, pedzila czy przysiadala w kacie, nie odstepowal jej legendarny, jak opowiadaja, zapach kleju kostnego. Nie ma sie zatem czemu dziwic, ze kiedy zaraz po wojnie zakwaterowali nas w Schwerinie, matka wyuczyla sie w Schelfstadt stolarskiego rzemiosla. Jako "przesiedlona", jak mawialo sie na Wschodzie, predko dostala sie do terminu u majstra, ktorego walacy sie warsztat z czterema strugnicami i stale bulgoczacym garnkiem kleju mial renome zasiedzialego. Stamtad niedaleko bylo na Lehmstrasse, gdzie oboje z matka mielismy kryty smolowana papa dach nad glowa. Ale gdybysmy po katastrofie nie zeszli na lad w Kolobrzegu, gdyby za to torpedowiec "Lowe" zawiozl nas do Travemunde lub Kilonii, a wiec na Zachod, matka jako "uciekinierka ze Wschodu", jak mawialo sie po tamtej stronie, na pewno rowniez terminowalaby u stolarza. Ja mowie: przypadek, podczas gdy ona od pierwszego dnia uwazala, ze miejsce naszego przymusowego pobytu bylo nam sadzone. -A ten Ruszki, co na ichnim ubocze za kapitana bel, to urodziny dokladnie niby kiedy mial? Ty przeczez zwykle wszysztko z detalami wiesz... Nie, inaczej niz w wypadku Wilhelma Gustloffa - a sciagalem z internetu, co sie dalo - tego nie wiem z detalami. Zdolalem dogrzebac sie jedynie roku urodzenia i paru jeszcze faktow oraz przypuszczen, czegos, co dziennikarze nazywaja otoczka. Aleksander Marinesko urodzil sie w roku 1913, mianowicie w Odessie, polozonym nad Morzem Czarnym miescie portowym, ktore kiedys musialo byc wspaniale, o czym zaswiadczaja czarno-biale zdjecia z filmu "Pancernik Potiomkin". Matka pochodzila z Ukrainy. Ojciec byl Rumunem i legitymacje podpisal jeszcze nazwiskiem Marinescu, nim za bunt zostal skazany na smierc, ale w ostatniej minucie zdolal uciec. Jego syn Aleksander wyrastal w dzielnicy portowej. A poniewaz w Odessie blisko obok siebie zyli Rosjanie, Ukraincy i Rumuni, Grecy i Bulgarzy, Turcy i Ormianie, Cyganie i Zydzi, mowil mieszanina roznych jezykow, ktora wszakze musiala byc zrozumiala dla chlopakow z jego bandy. Aczkolwiek pozniej mocno sie staral mowic po rosyjsku, nie bardzo mu sie udawalo oczyszczenie z rumunskich przeklenstw ojca swej rozwodnionej zydowskimi wtretami ukrainszczyzny. Kiedy byl juz matem na statku handlowym, smiano sie z jego zargonu; ale z biegiem lat wielu przeszla ochota do smiechu, chocby w pozniejszym okresie rozkazy dowodcy okretu podwodnego brzmialy nie wiem jak komicznie. Cofnijmy tasme o lata: ponoc siedmioletni Aleksander widzial z dalekomorskiego nabrzeza, jak resztki wojsk "Bialych" i wyczerpane walkami brytyjska i francuska armie interwencyjne w poplochu opuszczaly Odesse. Wkrotce potem ogladal wkroczenie "Czerwonych". Odbywaly sie czystki. Niebawem wojna domowa na dobra sprawe ustala. A gdy w kilka lat pozniej zagranicznym statkom znow bylo wolno cumowac w basenie portowym, chlopak podobno wytrwale, a rychlo i zrecznie nurkowal w przybrzeznych wodach, zeby wylawiac monety rzucane przez pieknie wystrojonych pasazerow. Trio nie jest kompletne. Kogos jeszcze brakuje. Jego czyn wprawil w ruch cos, co wciagalo z duza sila i bylo nie do zatrzymania. Jako ze chcac nie chcac z czlowieka rodem ze Schwerina zrobil meczennika ruchu, a chlopaka z Odessy bohaterem Ploty Baltyckiej odznaczonej Czerwonym Sztandarem, ma po wsze czasy zapewnione miejsce na lawie oskarzonych. Takie i podobne zarzuty czytalem, z uplywem czasu nabierajac apetytu, na wciaz tak samo firmowanej homepage: "To Zyd strzelal..." Mniej jednoznacznie, jak tymczasem wiem, jest zatytulowany pamflet piora towarzysza partyjnego i czolowego mowcy Wolfganga Diewerge wydany w roku 1936 nakladem monachijskiej oficyny Franza Ehera. Jednakze Kamractwo Schwerin, zgodnie z konsekwentna logika obledu, mialo do powiedzenia wiecej, anizeli zdawal sie wiedziec Diewerge: "Bez Zyda na oczyszczonej z min trasie, na wysokosci Ustki, nigdy by nie doszlo do najwiekszej katastrofy morskiej wszechczasow. To za sprawa Zyda... To Zyd jest winien..." W chatroomie z uprawianego czesciowo po niemiecku, czesciowo po angielsku bajdurzenia mozna bylo wszelako wyczytac troche faktow. Jesli jeden z czatowcow wiedzial, ze Diewerge wkrotce po rozpoczeciu wojny zostal dyrektorem rozglosni radiowej Rzeszy w Gdansku, to inny znal jego dzialalnosc w okresie powojennym: podobno, skumplowany z innymi supernazistami, chocby z pozniejszym deputowanym do Bundestagu z ramienia FDP Achenbachem, infiltrowal liberalow w Nadrenii Polnocnej-Westfalii. Ponadto, uzupelnial ktos trzeci, ten byly hitlerowski propagandzista w latach siedemdziesiatych uprawial w Neuwied nad Renem dyskretne pranie pieniedzy wplacanych pokatnie na rzecz FDP. Wreszcie w przepelnionym chatroomie jednak kotlowaly sie jeszcze pytania o sprawce zamachu z Davos, a pewne swego celu odpowiedzi stawialy kropke nad i. O cztery lata starszy od Marinesko i o czternascie lat mlodszy od Gustloffa Dawid Frankfurter urodzil sie w roku 1909 w zachodnioslawonskim miescie Daruvar jako syn rabina. W domu rozmawialo sie po hebrajsku i po niemiecku, w szkole Dawid uczyl sie mowic i pisac po serbsku, na wlasnej skorze odczuwal tez jednak powszechna nienawisc do Zydow. To tylko przypuszczenie: na prozno probowal sie z tym uporac, poniewaz jego konstytucja fizyczna nie pozwalala na skuteczna obrone, a zreczne dostosowanie sie do sytuacji budzilo w nim wstret. Z Wilhelmem Gustloffem Dawid Frankfurter mial jedynie tyle wspolnego: jak tamtemu doskwierala choroba pluc, tak ten od dziecinstwa cierpial na chroniczne zapalenie szpiku kostnego. Ale o ile Gustloff potrafil w Davos raz-dwa wykurowac sie z dolegliwej choroby i pozniej dzialal energicznie jako zdrowy towarzysz partyjny, o tyle choremu Dawidowi nie mogli pomoc zadni lekarze; musial przejsc piec operacji, ale nic to nie dalo: beznadziejny przypadek. Byc moze ze wzgledu na chorobe podjal studia medyczne; za rada rodziny w Niemczech, gdzie studiowali juz jego ojciec i dziadek. Mowia, ze ciagle niedomagajac i z tego powodu cierpiac na trudnosci z koncentracja oblal egzamin po pierwszym semestrze oraz egzaminy pozniejsze. Ale w internecie towarzysz partyjny Diewerge w przeciwienstwie do rowniez cytowanego pisarza Ludwiga, ktorego Diewerge stale nazywal "Emilem Ludwigiem-Cohnem", twierdzil, ze Zyd Frankfurter byl nie tylko cherlawym, lecz i zyjacym na koszt ojca-rabbiego studentem-obibokiem, w dodatku ubranym fircykowato nicponiem i nalogowym palaczem. Potem od po trzykroc przekletej daty zaczal sie - swietowany niedawno w internecie - rok przejecia wladzy. Nalogowy palacz Dawid we Frankfurcie nad Menem doswiadczyl tego, co dotyczylo jego i innych studentow. Widzial, jak palono ksiazki zydowskich autorow. Jego miejsce pracy w laboratorium zostalo raptem oznaczone gwiazda Dawida. Z fizyczna bliskoscia buchala na niego nienawisc. I jego, i innych lzyli studenci wrzaskliwie zaliczajacy siebie do rasy aryjskiej. Z tym nie umial sobie radzic. Tego nie wytrzymywal. Uciekl wiec do Szwajcarii i w Bernie, miejscu jakoby bezpiecznym, kontynuowal studia, aby ponownie przepasc na egzaminach. Wszelako do rodzicow pisal listy nastrojone pogodnie badz pozytywnie, ojcu lozacemu na utrzymanie mydlil oczy. Gdy w rok pozniej zmarla mu matka, przerwal studia. Moze chcac poszukac oparcia u krewnych odwazyl sie na jeszcze jedna podroz do Rzeszy, gdzie w Berlinie patrzyl bezsilnie, jak jego stryja, ktory jak ojciec byl rabinem, targal za rudawa brode jakis mlody czlowiek krzyczac: "Won stad, won, Zydzie!" Podobnie rzecz wyglada w utrzymanym w konwencji powiesciowej "Morderstwie w Davos" Emila Ludwiga, ktore popularny autor opublikowal w amsterdamskim Querido, wydawnictwie emigrantow. Znow Kamractwo Schwerin na swojej website bylo nie lepiej, ale inaczej poinformowane, a powolywalo sie po raz kolejny na towarzysza partyjnego Diewerge, poniewaz ten w swojej relacji jako swiadka cytowal przesluchiwanego przez berlinskich policjantow rabina, doktora Salomona Frankfurtera: "To nieprawda, ze jakis wyrostek ciagnal mnie za brode (ktora zreszta jest czarna, nie ruda) i przy tym krzyczal: "Won stad, won, Zydzie!" Nie mialem mozliwosci ustalic, czy policyjne przesluchanie zarzadzone w dwa lata po domniemanym zniewazeniu odbywalo sie pod przymusem. W kazdym razie Dawid Frankfurter wrocil do Berna i zapewne z kilku powodow byl zalamany. Z jednej strony ponownie zaczely sie nieudane dotychczas studia, z drugiej, i tak juz cierpiac fizycznie na ciagle bole, bolal jeszcze nad smiercia matki. Ponadto krotka wizyta w Berlinie przeradzala sie w koszmar, skoro tylko w miejscowych i zagranicznych gazetach czytal doniesienia o obozach koncentracyjnych w Oranienburgu, Dachau i innych miejscach. Totez pod koniec trzydziestego piatego musiala pojawic sie i niejednokrotnie powtorzyc mysl o samobojstwie. Pozniej, kiedy toczyl sie proces, w zamowionej przez obrone ekspertyzie napisano: "Frankfurter z wewnetrznych, duchowych powodow natury osobistej popadl w sytuacje psychologicznie nie do utrzymania, z ktorej musial sie wyrwac. Jego depresja zrodzila pomysl samobojstwa. Wlasciwy kazdemu instynkt samozachowawczy miast na samego siebie skierowal jednak kule na inna ofiare". Na ten temat nie bylo w internecie pokretnych komentarzy. Jednakze coraz bardziej roslo we mnie podejrzenie, ze pod umownym adresem "www.blutzeuge.de" nie skrzyknela sie jako Kamractwo Schwerin ostrzyzona na lyso gromada, lecz ukryl sie dzialajacy w pojedynke frant. Ktos, kto jak ja zygzakiem weszy za znakami zapachowymi i podobnymi wydzielinami historii. Student-obibok? Ja tez takim bylem, kiedy germanistyka smiertelnie mnie znudzila, a publicystyka w Instytucie Otto Suhra odstreczala nadmiarem teorii. Na poczatku, kiedy opuscilem Schwerin, a potem z Berlina Wschodniego przejechalem kolejka do Berlina Zachodniego, zadawalem sobie jeszcze sporo trudu, jak obiecalem matce na pozegnanie, i wkuwalem jak dziki. Majac szesnascie i pol roku - na krotko przed zbudowaniem muru - zaczalem chlonac zapach wolnosci, mieszkalem w Schmargendorfie niedaleko Rosenecku u ciotki Jenny, szkolnej kolezanki matki, ktora przezyla z nia podobno mnostwo niesamowitych rzeczy. Mialem osobny pokoj z oknem w dachu. Wlasciwie to byly piekne czasy. Mansardowe mieszkanie ciotki Jenny przy Karlsbader Strasse wygladalo jak pokoj lalek. Na stoliczkach, krzeselkach, pod kloszami staly porcelanowe figurki. Przewaznie tancerki w kusych spodniczkach stojace na czubkach palcow. Niektore w smialych pozach, wszystkie z mala glowka na dlugiej szyi. Ciotka Jenny jako mlode stworzenie byla balerina i to dosc slawna, az podczas jednego z wielu nalotow, ktore coraz bardziej rownaly z ziemia stolice Rzeszy, pogruchotalo jej obie nogi, tak ze teraz podsuwala mi do popohidniowej herbaty rozmaite przysmaki z jednej strony utykajac, z drugiej wciaz jeszcze z duza gracja poruszajac rekami. I na podobienstwo kruchych figurynek w uciesznej mansardzie jej mala, ruchliwa glowe na chudej obecnie szyi stale zdobil usmiech, ktory wydawal sie zlodowacialy. Czesto tez miewala dreszcze, pila duzo goracego soku z cytryny. Dobrze mi sie u niej mieszkalo. Rozpieszczala mnie. A kiedy mowila o swojej szkolnej kolezance - "Moja droga Tulla kretymi drogami przyslala mi ostatnio liscik..." - przez kilka minut kusilo mnie, zeby troszeczke polubic matke, to babsko nie do zdarcia; ale potem znowu mnie wkurzala. Jej grypsy przemycane ze Schwerina na Karlsbader Strasse zawieraly stezone, podkresleniami wyposazane w rygor bezwarunkowosci upomnienia, ktore uzywajac slow matki mialy "wzacz mnie do galopu": "On muszi uczycz sa i jesz raz uczycz. Po to, telko po to chlopaka zem na Zachod wyszlala, zeby do czegosz doszedl..." Mam w uszach doslowne brzmienie jej kwestii: "Ja to telko po to jesz zyje, aby moj syn ktoregosz dnia nadzeje moje szpelnil..." I ciotka Jenny wystepujac jako tuba swojej kolezanki upominala mnie glosem lagodnym, ale zawsze trafiajacym w sedno. Nie pozostawalo mi nic innego jak tylko kuc ile wlezie. Chodzilem wtedy do liceum z hurma innych uciekinierow z NRD w moim wieku. Co sie tyczy panstwa prawa i demokracji, to musialem mase nadrobic. Do angielskiego doszedl francuski, za to nie bylo juz rosyjskiego. Zaczelo mi rowniez switac, jak dzieki sterowanemu bezrobociu funkcjonuje kapitalizm. Nie bylem wzorowym uczniem, ale zgodnie z wymaganiami matki zrobilem mature. A i poza tym we wszystkim, co tam mimochodem robilo sie z dziewczynami, calkiem niezle dawalem sobie rade, nie mialem nawet klopotow z forsa, bo matka, kiedy z jej blogoslawienstwem przenosilem sie do wroga klasowego, wcisnela mi jeszcze inny adres na Zachodzie: - Cosz mnie sa zdaje, ze to twoj ojczec jeszt. To taki moj kuzyn. Nim w kamasze go wzeli, brzuch mnie zrobil. W kazdym raze on tak uwaza. Napisz kiedy do niego, jako tobie sa wiedze, jak ju po tamtej sztronie bandzesz... Nie powinno sie porownywac. Ale jesli chodzi o sprawy pieniezne, to niebawem powodzilo mi sie jak Dawidowi Frankfurterowi w Bernie, ktoremu ojciec co miesiac przekazywal na szwajcarskie konto okragla sumke. Kuzyn matki - Panie, swiec nad jego dusza - nazywal sie Harry Liebenau, byl synem stolarza z niegdysiejszej ulicy Elzy, od konca lat piecdziesiatych mieszkal w Baden-Baden i jako redaktor dzialu kulturalnego opracowywal dla Poludniowo-Zachodniego Radia nocny program: liryka o polnocy, kiedy to sluchaly juz tylko schwarzwaldzkie jodly. Jako ze nie chcialem na dalsza mete siedziec na karku szkolnej kolezance matki, w skadinad uprzejmym liscie, zaraz po koncowym frazesie: "Twoj nieznany Ci syn", wypisalem bardzo czytelnie numer mego konta. Co prawda nie odpisal, byl widac zbyt dobrze ozeniony, wszelako miesiac w miesiac punktualnie bulil duzo wiecej, niz wynosila najnizsza stawka alimentow, rowne dwiescie marek, co bylo wowczas kupa grosza. Ciotka Jenny nic o tym nie wiedziala, lecz podobno znala matczynego kuzyna Harry'ego, choc tylko przelotnie, jak ze sladami rumienca w lalkowatej twarzy bardziej wyznala mi niz powiedziala. Z poczatkiem szescdziesiatego siodmego, wkrotce po tym, jak wynioslem sie z Karlsbader Strasse, osiadlem na Kreuzbergu, potem rzucilem studia i poszedlem na praktyke do Springerowskiej "Morgenpost", skonczylo sie dobrodziejstwo subsydiowania. Pozniej nigdy juz nie pisalem do mojego pienieznego ojca, najwyzej raz wyslalem pocztowke na Boze Narodzenie, nic wiecej. Bo niby z jakiej racji. W grypsie, ktory przyszedl okrezna droga, matka dala mi do zrozumienia: "Ty mu od serca dzekowacz ni muszisz. On ju wie, za co bulicz muszi..." Nie mogla wtedy pisac do mnie otwarcie, poniewaz z czasem w duzych panstwowych zakladach kierowala brygada stolarzy, ktora wedlug planu produkowala meble sypialniane. Jako czlonkini partii nie wolno jej bylo utrzymywac kontaktow z Zachodem, a juz na pewno nie ze zbieglym z NRD synem, ktory w agresywnej prasie kapitalistycznej zamieszczal najpierw krotkie, potem dluzsze artykuly przeciwko komunizmowi od muru i drutu kolczastego, co przysparzalo jej dosc nieprzyjemnosci. Przypuszczalem, ze kuzyn matki nie chcial wiecej placic, poniewaz ja zamiast studiowac pisywalem do Springerowskich brukowcow. Na swoj zafajdanie liberalny sposob mial przeciez jakas tam racje. Ja zreszta wkrotce po zamachu na Rudiego Dutschke zerwalem ze Springerem. Bylem odtad nastawiony dosyc lewicowo. Poniewaz duzo sie wtedy dzialo, pisalem do calej masy jako tako postepowych pism i zupelnie dobrze utrzymywalem sie na powierzchni, rowniez bez subwencji trzykrotnie wiekszej od najnizszych alimentow. Ten pan Liebenau tak czy owak nie byl moim ojcem. Matka tylko go w to ubrala. Od niej wiem, ze ow redaktor nocnego programu zmarl na serce pod koniec lat siedemdziesiatych, zanim jeszcze sie ozenilem. Byl w wieku matki, troche po piecdziesiatce. Zamiast niego podala mi imiona innych mezczyzn, ktorzy wedle niej wchodziliby w rachube jako ojcowie. Na jednego, ktory zaginal, mowiono jakoby Joachim albo Jochen, drugi, juz starszy, ktory rzekomo otrul psa podworzowego Harrasa, mial podobno na imie Walter. Nie, nie mialem prawdziwego ojca, tylko wymienne fantomy. Pod tym wzgledem trzej bohaterowie, ktorzy teraz musza byc dla mnie wazni, byli w lepszej sytuacji. W kazdym razie matka, przed poludniem 30 stycznia czterdziestego piatego okretujac sie wraz z rodzicami z oksywskiego nabrzeza w Gotenhafen jako siedmiotysieczna ktoras, sama nie wiedziala, z kim zaszla w ciaze. Ten, ktorego imieniem ochrzczono statek, mogl wykazac, ze jego ojcem byl kupiec Hermann Gustloff. A ten, ktoremu udalo sie zatopic przepelniony statek, nalezac w Odessie do zlodziejskiej bandy, nazywanej podobno "Blatnyje", bardzo czesto dostawal lanie od ojca Marinesko, co bylo zapewne odczuwalnym przejawem ojcowskiej troski. Zas Dawid Frankfurter, ktory udajac sie z Berna do Davos zadbal o to, by statek mogl otrzymac imie meczennika, mial za ojca nawet prawdziwego rabina. Ale i ja, pozbawiony ojca, w koncu zostalem ojcem. Co tez on mogl palic? Juno, papierosy przyslowiowo okragle? Albo plaskie orienty? Byc moze, idac za moda, takie ze zlotym ustnikiem? Nie ma jego fotografii jako palacza - oprocz poznego gazetowego zdjecia ukazujacego go pod koniec lat szescdziesiatych podczas dozwolonego mu wreszcie krotkiego pobytu w Szwajcarii, z zapalonym papierosem jako starszego pana, ktory wkrotce bedzie mial za soba urzednicza kariere. W kazdym razie kurzyl, jak ja, bez ustanku i dlatego w wagonie szwajcarskich kolei usiadl w przedziale dla palacych. Obaj podrozowali koleja. W owym czasie, kiedy Dawid Frankfurter jechal z Berna do Davos, Wilhelm Gustloff odbywal podroz inspekcyjna. W jej trakcie utworzyl kilka lokalnych organizacji zagranicznej NSDAP i nowych baz Hitlerjugend i Zwiazku Dziewczat Niemieckich, w skrocie BDM. Poniewaz jego podroz przypadla na koniec stycznia, zapewne w trzecia rocznice przejecia wladzy wyglaszal do Niemcow z Rzeszy i Austriakow w Bernie i Zurychu, Glarusie i Zugu za kazdym razem porywajace przemowienie. Jako ze juz przed rokiem pracodawca, obserwatorium, na usilne zadanie socjaldemokratycznych deputowanych dal mu wymowienie, Gustloff mogl swobodnie rozporzadzac swoim czasem. Wprawdzie z racji agitatorskich wystapien dochodzilo raz po raz do protestow szwajcarskiej opinii - w lewicowych gazetach nazywano go "dyktatorem z Davos", a posel do parlamentu Bringolf domagal sie jego wydalenia - ale w kantonie Gryzonia i w calej Konfederacji znajdowal dosc politykow i urzednikow, ktorzy wspierali go nie tylko finansowo. Z zarzadu uzdrowiska Davos regularnie podsylano mu listy nazwisk przybylych kuracjuszy, po czym on wybieral sposrod nich obywateli Rzeszy i nie tyle zapraszal, ile wzywal na partyjne imprezy; nieusprawiedliwiona nieobecnosc odnotowywano imiennie i stosowna informacje przekazywano odpowiednim organom w Rzeszy. W trakcie podrozy kolejowej palacego studenta, ktory w Bernie kupil bilet tylko w jedna strone, nie tam i z powrotem, i w czasie, kiedy to pozniejszy meczennik zaslugiwal sie swojej Partii, mat Aleksander Marinesko przeszedl juz z marynarki handlowej do czarnomorskiej floty wojennej, w ktorej dywizjonie szkolnym wzial udzial w kursie nawigacyjnym i potem odbyl cwiczenia przygotowujace do podwodnego plywania. Jednoczesnie wstapil do organizacji mlodziezowej Komsomol i poza sluzba - co na sluzbie nadrabial wynikami - okazal sie pijanica; na pokladzie okretu nigdy nie tknal butelki. Niebawem Marinesko dostal przydzial jako oficer nawigacyjny na okret podwodny, "SC 306 Piksja"; ta jednostka morska wprowadzona do sluzby na krotko przedtem, po wybuchu wojny, kiedy Marinesko byl juz oficerem na innej lodzi, wpadla na mine i zatonela z cala zaloga. Z Berna przez Zurych, potem wzdluz roznych jezior. Towarzysz partyjny Diewerge w swojej ksiazce, ktora odtwarza droge podrozujacego studenta medycyny, nie zajmowal sie opisami krajobrazu. A i nalogowy palacz z trzynastego semestru chyba niewiele dostrzegal ze zblizajacych sie z naprzeciwka, w koncu zaciesniajacych horyzont pasm gorskich, w najlepszym razie snieg pokrywajacy domy, drzewa i gory oraz zmiane oswietlenia, ilekroc pociag wjezdzal w tunele. Dawid Frankfurter wybral sie w podroz 31 stycznia 1936. Czytal gazety i palil. Z rubryki "Rozne" mozna bylo dowiedziec sie cos niecos o dzialalnosci landesgruppenleitera Gustloffa. Dzienniki, miedzy innymi "Neue Zurcher" i "Basler Nationalzeitung", trzymaly reke na pulsie i donosily o wszystkim, co sie rownoczesnie wydarzalo lub zapowiadalo jako przyszle wydarzenie. Na poczatku roku, ktory mial przejsc do historii jako rok berlinskiej Olimpiady, faszystowskie Wlochy jeszcze nie pokonaly dalekiego cesarstwa negusa, Abisynii, w Hiszpanii zas rysowalo sie niebezpieczenstwo wojny. W Rzeszy postepowala naprzod budowa autostrad, a we Wrzeszczu matka miala osiem i pol roku. Dwa lata wczesniej jej brat Konrad, gluchoniema Kedzierzawa Glowka, utopil sie podczas kapieli w Baltyku. Byl jej ukochanym bratem. Dlatego w czterdziesci szesc lat po jego smierci moj syn musial dostac na chrzcie imie Konrad; ale wszyscy mowia na niego Konny, a jego przyjaciolka Rosi nazywa go w listach "Connym". U Wolfganga Diewerge mozna przeczytac, ze landesgruppenleiter, zmeczony udanym objazdem kantonow, wrocil 3 lutego. Frankfurter wiedzial, ze przyjedzie on trzeciego do Davos. Oprocz dziennikow czytal regularnie wydawane przez Gustloffa partyjne pismo "Der Reichsdeutsche", w ktorym podawano terminy planowanych zdarzen. Dawid znal zycie upatrzonej ofiary niemal ze wszystkimi szczegolami. Inhalujac nalykal sie go do syta. Ale czy wiedzial rowniez, ze malzenstwo Gustloffow rok przedtem wybudowalo z oszczednosci klinkierowy dom w Schwerinie, przezornie umeblowany na planowany powrot do Rzeszy? I ze oboje goraco pragneli syna? Gdy student medycyny przybyl do Davos, spadl swiezy snieg. Na sniegu lsnilo slonce i uzdrowisko wygladalo jak na pocztowkach. Przyjechal bez bagazu, ale z mocnym postanowieniem. Z "Basler Nationalzeitung" wyrwal fotograficzna podobizne Gustloffa w mundurze: rosly mezczyzna, ktory spogladal z wytezonym zdecydowaniem i wypadaniem wlosow dopomagal powstawaniu wysokiego czola. Frankfurter zamieszkal "Pod Lwem". Musial czekac do wtorku, 4 lutego. Ten dzien tygodnia nazywa sie u Zydow "ki tow" i uchodzi za dzien szczesliwy; te informacje wylowilem z internetu. Na znanej juz homepage pod ta data wspominano meczennika. W blasku slonca z papierosem na zlodowacialym sniegu. Kazdy krok chrzescil. W poniedzialek bylo zwiedzanie miasta. Kilkakroc po deptaku tam i z powrotem. Nie zwracajac uwagi jako widz wsrod widzow na meczu hokejowym. Niewymuszone rozmowy z kuracjuszami. Bialy oddech wydobywajacy sie z ust. Nie wzbudzac podejrzen. Ani slowa za duzo. Bez pospiechu. Wszystko bylo przygotowane. Z nabytym bez trudnosci rewolwerem cwiczyl w poblizu Berna na strzelnicy Ostermundigen, co bylo dozwolone. Choc taki slabowity, okazalo sie, ze reke mial spokojna. We wtorek, kiedy juz klamka zapadla, pomogl mu wypisany odpornymi na kaprysy pogody literami drogowskaz: "Wilhelm Gustloff NSDAP"; od deptaka biegla w bok ulica Am Kurpark i prowadzila do domu opatrzonego numerem trzy. Otynkowany na kolor farbki budynek z plaskim dachem, z ktorego rynny zwisaly sople lodu. Na tle wieczornej ciemnosci staly nieliczne latarnie. Nie padal snieg. Tyle zewnetrznego widoku. Dalsze szczegoly nie mialy znaczenia. Na temat tego, co sie rozegralo, mogli pozniej wypowiadac sie tylko sprawca i wdowa. Ja mialem okazje zobaczyc wnetrze odnosnej czesci mieszkania na fotografii, ktora na wspomnianej homepage miala ilustrowac zamieszczony tekst. Zdjecie zostalo widac zrobione po zamachu, bo trzy duze bukiety kwiatow na biurku, stoliku i komodzie, do tego kwitnaca doniczka nadaja pomieszczeniu wyglad izby pamieci. Po dzwonku otworzyla Hedwig Gustloff. Mlody mezczyzna, o ktorym pozniej zeznala, ze dobrze mu patrzylo z oczu, prosil o rozmowe z landesgruppenleiterem. Ten stal w korytarzu i rozmawial przez telefon z towarzyszem partyjnym doktorem Habermannem z bazy w Tlum. Przechodzac Frankfurter poslyszal jakoby slowa "zydowskie swinie", czemu pani Gustloff pozniej zaprzeczyla: To slownictwo bylo jej mezowi obce, jakkolwiek rozwiazanie kwestii zydowskiej uwazal za sprawe nie cierpiaca zwloki. Wprowadzila goscia do gabinetu meza i poprosila, zeby usiadl. Niczego nie podejrzewala. Czesto bez uprzedzenia przychodzili petenci, w tym ludzie podobnych przekonan, ktorzy znalezli sie w potrzebie. Siedzac na fotelu w plaszczu, z kapeluszem na kolanach, student medycyny widzial biurko, na nim zegar w lekko powyginanej drewnianej obudowie, nad nim zawieszony honorowy sztylet SA. Powyzej i po bokach sztyletu czarno-biala i kolorowa ozdobe pokoju stanowilo kilka rozmieszczonych w luznym porzadku wizerunkow fuhrera i kanclerza Rzeszy. Nie dalo sie zauwazyc zadnego portretu zamordowanego przed dwoma laty protektora, Gregora Strassera. Z boku model zaglowca, prawdopodobnie byl to "Gorch Fock". Nastepnie czekajacy gosc, ktory odmowil sobie papierosa, moglby byl zobaczyc na sasiadujacej z biurkiem komodzie aparat radiowy, a obok popiersie fuhrera, albo odlane w brazie, albo z gipsu pomalowanego tak, zeby udawal braz. Sfotografowane ciete kwiaty mogly wypelnic wazon juz przed zamachem, troskliwie ulozone przez pania Gustloff na powitanie meza po wyczerpujacej podrozy, ponadto jako pozny prezent urodzinowy. Na biurku drobiazgi i duzo bezladnie rozlozonych papierow, byc moze raporty ortsgruppenleiterow z roznych kantonow, na pewno korespondencja z wladzami w Rzeszy, prawdopodobnie pare listow z pogrozkami, jakie w ostatnim czasie czesto trafialy sie w poczcie; ale Gustloff nie godzil sie na policyjna ochrone. Wkroczyl do gabinetu bez zony. Dziarski i zdrow, poniewaz juz przed laty wyleczony z gruzlicy, podszedl w cywilu do goscia, ktory nie wstal z fotela, tylko wyciagnawszy rewolwer z kieszeni zimowego plaszcza strzelal na siedzaco. Mierzone strzaly zrobily cztery dziury w piersi, w szyi, w glowie landesgruppenleitera. Osuwajac sie na tle oprawionych w ramki fotografii swego fuhrera Gustloff nawet nie krzyknal. Zaraz potem do pokoju wpadla zona, ujrzala najpierw rewolwer skierowany jeszcze w strone oddanych strzalow, potem lezacego meza, ktory gdy pochylila sie nad nim, zaczal krwawic ze wszystkich ran. Dawid Frankfurter, podrozny bez powrotnego biletu, wlozyl kapelusz i opuscil miejsce swego przemyslanego czynu nie zatrzymywany przez wystraszonych wspollokatorow domu, jakis czas blakal sie po sniegu, kilka razy upadl, mial w glowie numer alarmowy, z budki telefonicznej przyznal sie do popelnionego czynu, znalazl w koncu najblizszy posterunek i oddal sie w rece policji kantonalnej. Nastepujace zdania podal dyzurnemu funkcjonariuszowi do protokolu i pozniej niczego nie zmieniajac powtorzyl przed sadem: "Strzelalem, poniewaz jestem Zydem. W pelni zdaje sobie sprawe ze swego czynu i ani troche go nie zaluje". Potem zadrukowano mnostwo papieru. To, co u Wolfganga Diewerge nazywalo sie "tchorzliwym mordem", u powiesciopisarza Emila Ludwiga uroslo do rangi "walki Dawida z Goliatem". Te skrajnie odmienne oceny nie ulegly zmianie az po spleciona cyfrowa siecia terazniejszosc. Juz wkrotce wszystko, co zdarzylo sie od tamtego momentu, pozostawilo za soba sprawce i ofiare i nabralo wlasnego znaczenia. Naprzeciw bohatera biblijnego formatu, ktory czynem o prostej motywacji chcial wezwac swoj udreczony narod do oporu, stanal meczennik ruchu narodowosocjalistycznego. Obaj przybierajac nadludzkie wymiary mieli wejsc do ksiegi historii. Sprawca jednakze popadl niebawem w zapomnienie; rowniez matka, kiedy byla mala i wszyscy mowili na nia Tulla, nigdy nie slyszala o morderstwie i mordercy, sporo natomiast o bajkowym statku, ktory lsnil bialo i zapelniony wesolymi ludzmi odbywal dlugie i krotkie rejsy morskie pod auspicjami stowarzyszenia, nazwanego "Kraft durch Freude".* * Niem. Kraft durch Freude - Sila przez Radosc (przyp. tlum.) 2 Bedac jeszcze zyjacym z alimentow studentem-obibokiem sluchalem na Uniwersytecie Technicznym profesora Hollerera. Donosnym ptasim glosem zachwycal on przepelniona sale. Mowil o Kleiscie, Grabbem, Buchnerze, geniuszach, ktorzy szukali ucieczki. "Miedzy klasyka a moderna" brzmial tytul jednego z jego wykladow. Podobalo mi sie bywanie wsrod mlodych literatow i jeszcze mlodszych adeptek ksiegarstwa w Piwnicy Waitza, gdzie czytano i w nieskonczonosc roztrzasano nie doszlifowane teksty. Uczestniczylem nawet przy Carmerstrasse w kursie na amerykanska modle: creative writing. Z tuzin literackich nadziei, byly miedzy nimi talenty. Mnie talentu nie dostawalo, o czym zapewnial jeden z wykladowcow, ktory nas, poczatkujacych, chcial zachecic do epickich prob takimi tematami jak "Telefon zaufania". Mnie stac bylo ponoc co najwyzej na liche powiescidlo. I oto jednak wydobyl mnie z niebytu: poczatek mojej spapranej egzystencji to zdarzenie jedyne w swoim rodzaju, wzorcowe i z tego wzgledu godne opowiedzenia.Kilka owczesnych talentow juz nie zyje. Dwa, trzy wyrobily sobie nazwisko. Moj dawny wykladowca natomiast widac do cna sie wypisal, bo w przeciwnym razie nie angazowalby mnie na murzyna. Ale ja nie chce dalej isc rakiem. Cos sie zacielo, powiedzialem mu, szkoda czasu i atlasu. Przeciez to byli tylko dwaj pomylency, jeden wart drugiego. Dobre sobie: tamten sie poswiecil, zeby swojemu narodowi dac przyklad bohaterskiego oporu. Po morderstwie Zydom nie wiodlo sie ani troche lepiej. Przeciwnie: terror byl prawem. A gdy w dwa i pol roku pozniej Zyd Herszel Grunspan zastrzelil w Paryzu dyplomate Ernsta von Ratha, odpowiedzia w Rzeszy byla Noc Krysztalowa. A co nazistom, pytam sie, przyszlo z jednego meczennika wiecej? No, niech tam, jego imieniem ochrzcili statek. I juz na nowo podejmuje trop. Wcale nie dlatego, ze Stary wierci mi dziure w brzuchu, tylko ze matka nigdy nie popuszczala. Juz w Schwerinie, gdzie ja, ilekroc cos tam poswiecano, musialem paradowac w chuscie na szyi i blekitnej koszuli, trula mi glowe: "Jakie to morze lodowate belo i jako te dzeczaczki wszystkie glowkami do dolu. Ty to opisacz muszisz. Winien to nam jesztesz, bosz szczeszliwie ocalal. Ja tobie ktoregosz dnia opowiem ze wszysztkimi detalami, a ty to potem opiszesz..." Ale ja nie mialem ochoty. Nikt przeciez nie chcial o tym sluchac, ani tu na Zachodzie, ani tym bardziej na Wschodzie. "Gustloff" i jego przeklete dzieje przez dziesiatki lat stanowily tabu, poniekad ogolnoniemieckie. Matka mimo to nie przestawala mnie nagabywac kurierska poczta. Kiedy rzucilem studia i zaczalem pisac dla Springera mocno prawicowe kawalki, moglem przeczytac: "Ten to za odwetowca jeszt. Za nami, wypedzonymi, sa ujmuje. Ten to na pewno w odczinkach drukowacz bandze, tydzen w tydzen..." A pozniej, kiedy wkurzylem sie na "taz" i reszte lewicowych specjalistow od stawiania wszystkiego na glowie, ciotka Jenny, zwabiwszy mnie do Habla przy Rosenecku na szparagi z mlodymi ziemniakami, na deser zaserwowala matczyne upomnienia: - Moja droga przyjaciolka Tulla nadal poklada w tobie wielkie nadzieje. Kazala ci powiedziec, ze twoim synowskim obowiazkiem jest opowiedzenie wreszcie calemu swiatu... Wszelako ja w dalszym ciagu trzymalem jezyk za zebami. Nie dalem sie uprosic. Przez te wszystkie lata, kiedy to jako wolny strzelec pisywalem dluzsze artykuly do pism zdrowotnych, na przyklad o biodynamicznej uprawie warzyw i szkodach ekologicznych w niemieckich lasach, a takze emocjonalne teksty na temat "Nigdy wiecej Oswiecimia", udawalo mi sie omijac okolicznosci moich narodzin, az w koncu stycznia dziewiecdziesiatego szostego najpierw wyklikalem ultraprawicowa homepage Stormfrontu*, wkrotce natrafilem na kilka wzmianek o "Gustloffie", a potem zaznajomilem sie z Website "www.blutzeuge.de" Kamractwa Schwerin. Robilem pierwsze notatki. Nie moglem wyjsc ze zdziwienia. Bylem zdumiony. Chcialem sie dowiedziec, jakim sposobem ten prowincjonalny dygnitarz - i to poczynajac od czterech strzalow w Davos - potrafil przyciagac dzisiejszych internautow. Przy tym homepage zrecznie skomponowana. Fotomontaz schwerinskich obiektow. Pomiedzy zdjeciami uprzejme zapytania: "Czy chcecie panstwo wiedziec wiecej o naszym meczenniku? Czy mamy wam przedstawic koleje jego zycia, fakt po fakcie?" Jacy tam my! Jakie tam Kamractwo! Moglbym sie zalozyc, ze ktos tutaj solo buszowal w internecie. Ten zasiew sraczkowatobrunatnej barwy wykielkowal w inspektach jednej i tej samej glowki. Ladnie wygladalo i nie bylo wcale glupie to, co ten koles zamieszczal w sieci na temat "Kraft durch Freude". Urlopowe zdjecia rozesmianych uczestnikow rejsu. Kapiele u brzegow Rugii. * Stormfront-homepage - internetowa witryna amerykanskiej skrajnej prawicy (przyp. tlum.) Matka naturalnie malo o tym wiedziala. U niej "Kraft durch Freude" zawsze nazywala sie tylko "Kadeef". W kinoteatrze we Wrzeszczu jako dziesieciolatka widziala na "Dzwiekowej Kronice Tygodniowej Foxa" to i tamto, ale tez "nasz statek Kadeef w dziewiczym rejsie. Poza tym ojciec i matka Pokriefkowie, on jako robotnik i towarzysz partyjny, ona jako czlonkini narodowosocjalistycznego Frauenschaftu, latem trzydziestego dziewiatego byli na pokladzie "Gustloffa". Niewielkiej grupie z Gdanska - wowczas jeszcze Wolnego Miasta - dzieki specjalnemu zezwoleniu dla Niemcow z zagranicy dane bylo poplynac w rejs niemal na ostatni dzwonek. Celem byly w polowie sierpnia fiordy Norwegii, za pozno na dokladke w postaci bialych nocy. Kiedy bylem dzieckiem, matka, ledwie odwieczna katastrofa stawala sie po raz kolejny niedzielnym tematem, podekscytowana zapewniala po wrzeszczansku, z jakim zachwytem jej tatus opowiadal o norweskiej grupie folklorystycznej i ludowych tancach prezentowanych przez nia na slonecznym pokladzie statku KdF. "A moja mamusza to sa szwimbasenu nachwalicz ni mogla, calutkiego kaflami wykladanego w kolorowe obrazki, gdze pozniej masa helferek z krigsmariny upchacz sa muszala, az potem Ruszki druga torpeda wszysztkie te mlode sztworzenia na sztrzepy porozrywal..." Ale jeszcze nie polozono stepki pod "Gustloffa", nie mowiac o tym, by statek splynal na wode. Poza tym musze sie powsciagac, poniewaz zaraz po smiertelnych strzalach sedziowie wlasciwi dla kantonu Gryzonia, prokurator i obronca rozpoczeli przygotowania do procesu Dawida Frankfurtera. Rozprawa miala sie odbyc w Chur. Jako ze sprawca sie przyznal, mozna bylo liczyc, ze proces potrwa krotko. W Schwerinie natomiast na polecenie z najwyzszego szczebla przystapiono do organizowania uroczystosci, ktore mialy sie odbyc od razu po przewiezieniu zwlok i zapasc na trwale w pamiec narodowej wspolnoty. Czegoz te mierzone strzaly nie wprawily w ruch: maszerujace kolumny SA, honorowe szpalery, niesione wience i poczty sztandarowe, umundurowani z pochodniami. Przy gluchych dzwiekach werbli przechodzil pogrzebowym krokiem Wehrmacht, stala znieruchomiala w zalobie lub tylko tloczaca sie z ciekawosci spolecznosc Schwerina. Przedtem raczej nieznany w Meklemburgii towarzysz partyjny byl tylko jednym z wielu landesgruppenleiterow zagranicznej organizacji NSDAP; martwy zas Wilhelm Gustloff zostal sztucznie wykreowany na postac wprawiajaca, jak sie zdaje, w zaklopotanie kilku mowcow na trybunie, bo w poszukiwaniu porownywalnej wielkosci z reguly przychodzil im na mysl ow supermeczennik, ktoremu nazwisko wyrobila piesn grana i spiewana przy oficjalnych okazjach - a tych bylo duzo - zaraz po hymnie narodowym: "Sztandar w gorze..." W Davos uroczystosci przebiegly jeszcze na mala skale. Kosciol ewangelickiej gminy uzdrowiskowej, wlasciwie kaplica, wyznaczal miare. Przed oltarzem stala trumna okryta flaga ze swastyka. Na niej lezaly ulozone na podobienstwo martwej natury sztylet honorowy nieboszczyka, opaska i czapka SA. Okolo dwustu towarzyszy partyjnych przybylo ze wszystkich kantonow. Do tego przed kaplica i w jej wnetrzu dawali wyraz swemu nastawieniu obywatele szwajcarscy. Dookola gory. Raczej skromne nabozenstwo zalobne w cieszacym sie swiatowa slawa uzdrowisku dla chorych na pluca bylo we fragmentach transmitowane przez Radio Niemieckie, a transmisje przekazywaly wszystkie rozglosnie na terenie Rzeszy. Spikerzy wzywali, zeby wstrzymac dech. Ale w zadnym komentarzu i w zadnej z wielu mow wyglaszanych pozniej gdzie indziej nie wymieniano Dawida Frankfurtera z nazwiska. Nazywano go odtad jedynie "zydowskim skrytobojca". Podejmowane przez strone przeciwna proby pasowania slabowitego studenta medycyny na bohatera przypisujace mu role .jugoslowianskiego Wilhelma Telia" zostaly przez szwajcarskich patriotow z oburzeniem odrzucone staranna niemczyzna, wzmogly jednak pytania o to, kto stal za strzelajacym mlodym czlowiekiem; rychlo za inspiratorow uznano organizacje zydowskie. Zleceniodawca "tchorzliwego mordu" mialo byc zorganizowane swiatowe zydostwo. Tymczasem w Davos czekal pociag specjalny majacy zabrac trumne. W chwili odjazdu bily koscielne dzwony. Od niedzielnego przedpoludnia do poniedzialkowego wieczoru pociag byl w drodze, zatrzymujac sie w Singen po raz pierwszy na obszarze Rzeszy Niemieckiej, a potem na krotki uroczysty postoj w takich miastach jak Stuttgart, Wurzburg, Erfurt, Halle, Magdeburg i Wittenberga, gdzie na peronach wlasciwi dla danego terenu gauleiterzy wraz z partyjnymi delegacjami pozdrawiajac "skladali ostatni hold" nieboszczykowi w trumnie. Te slowa ze znaczeniowego i dzwiekowego elementarza wznioslosci odkrylem w internecie. Na Website w przytaczanych w doslownym brzmieniu sprawozdaniach nie tylko pozdrawiano po prostu unoszac prawa dlon w sposob ogolnie wowczas przyjety a podpatrzony u wloskich faszystow, lecz gromadzono sie na peronach i wszelkich zalobnych ceremoniach, zeby pozdrawiajac "zlozyc ostatni hold"; totez pod adresem "www.blutzeuge.de" upamietniajac zabitego cytatami z przemowienia fuhrera i opisami zalobnych obchodow ponadto "zlozono mu hold" niemieckim pozdrowieniem przeslanym z najnowszego, nazywanego cyberprzestrzenia wymiaru. Dopiero potem w oczach Kamractwa Schwerin zasluzyla na wzmianke Beethovenowska "Eroica" odegrana przez miejscowa orkiestre. Badz co badz pomiedzy rozsylanymi na caly swiat idiotyzmami trafil sie akcent krytyczny. Jeden z czatowcow prostowal podana przez cytowany "Volkischer Beobachter" informacje o salwie honorowej oddanej przez oddzial Wehrmachtu na czesc zolnierza frontowego Wilhelma Gustloffa, zwracajac uwage, ze uhonorowanemu w ten sposob ze wzgledu na chorobe pluc nie bylo dane wziac udzialu w pierwszej wojnie swiatowej, wykazac sie odwaga na froncie, dosluzyc sie Krzyza Zelaznego pierwszej czy drugiej klasy. Wygladalo na to, ze jakis pedant zakloca w pojedynke wirtualne uroczystosci. Poza tym, co juz zakrawalo na czepialstwo, w mowie gauleitera Meklemburgii Hildebrandta brakowalo mu wzmianki o, jak to zostalo sformulowane, "narodowo-bolszewickich wplywach" Gregora Strassera wywieranych na meczennika. W koncu od dawnego fornala, ktory od dziecka nienawidzil wielkich wlascicieli ziemskich i z tego powodu po przejeciu wladzy przez fuhrera oczekiwal bezwzglednej parcelacji szlacheckich majatkow, mozna bylo spodziewac sie chocby tylko aluzyjnej obrony dobrego imienia zamordowanego Strassera. Taki byl z grubsza ton tych utyskiwan. Same przemadrzalstwa, ktore doprowadzily w chatroomie do klotni. Nie dbajac o jej wynik, po powrocie na Website, ruszyl ozywiony zdjeciami kondukt pogrzebowy. Przy zmiennej pogodzie trasa wiodla od Hali Widowiskowej przez Gutenbergstrasse, Wismarsche Strasse, potem przez Totendamm i Wallstrasse do krematorium. Cztery kilometry przejechala szpalerem zlozona na lawecie trumna, zanim z towarzyszeniem werbli zdjeto ja w celu spopielenia i po blogoslawienstwie udzielonym przez duchownego spuszczono do szybu pieca. Na kome