Hrabal Bohumil - Wesela w domu

Szczegóły
Tytuł Hrabal Bohumil - Wesela w domu
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Hrabal Bohumil - Wesela w domu PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Hrabal Bohumil - Wesela w domu pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Hrabal Bohumil - Wesela w domu Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Hrabal Bohumil - Wesela w domu Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

KSIĄŻKI NAJLEPSZE BOHUMIL HRABAL WESELA W DOMU PRZEŁOŻYŁ PIOTR GODLEWSKI PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY Warszawa 2000 Tytuł oryginału Svatby v dome Svatby v dome. Dfvći romanek Vita nuova. Kartinky Proluky Przypisy są autorstwa tłumac/a Okładkę i strony tytułowe projektowała Teresa Kawińska © Bohumil Hrabal, 1995 Translation © Piotr Godlewski, 1999 Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2000 PRINTED IN POLANO Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2000 r. e-mail: piw @ piw.pl www.piw.pl Wydanie pierwsze Skład i łamanie Pracownia Poligraficzna „FORMAT", Warszawa, ul. Tamka 4 Druk i oprawa: Wojskowa Drukarnia w Łodzi, Zakład w Gdyni ul. Św. Piotra 12, 81-347 Gdynia tel. (058) 620-15-55 fax (058) 661-55-63 Zam. nr 2153 ISBN 83-06-02795-7 ,, XA l Wesela w domu Czytadełko dla dziewcząt Ladislav Klima: ...; fundamenty wzleciały w górę, wierzchołki zapadły się w dziurę. Libeń, w listopadzie i grudniu 1916 r. Dom, którego szukałam, okazał się całkiem przyjemny, przed wejściem stała gazowa latarnia, chodnik, niegdyś ozdobiony kostkami ułożonymi we wzorek, został już chyba dawno rozkopany, teraz niedawno dziury znów zasypano. Latarnia już świeciła, odczytałam więc numer, był to ten, którego szukałam, dwadzieścia cztery. Kiedy weszłam, korytarz pachniał rozlanym winem i chłodem. Wskutek wilgoci ściany łuszczyły się niczym francuskie ciasto. Gdy wyszłam z korytarza na podwórko, ledwo zdążyłam uskoczyć. Blondynka w łososiowych majtkach i biustonoszu chlustała na podwóreczku wodą z kubła aż pod okna, po czym miotłą zgarniała wodę do kanalika. Pracowała w skupieniu, zasępiona i zlana potem. I znów wzięła kubeł pełen wody, kubeł, do którego z łoskotem lała się woda z odkręconego kranu, pałąk pustego wiadra nawlokła na mosiężny kurek i znów chlusnęła wodą na wycementowane podwórko. - Czy pani Liza jest w domu? - zapytałam. - Nie ma jej, ale proszę spytać doktora, on też myje podłogę, widzi pani, my musimy mieć tutaj czysto, cała chałupa przechodzi pod moimi oknami, a ja jestem kobieta schludna! - odparła ta blondynka przy kości, pewnie chcąc udowodnić prawdziwość swoich słów przecisnęła się na korytarz, trącając mnie przy tym w ramię, przekręciła wyłącznik w swym pokoju i zobaczyłam, że rzeczywiście miała tam strasznie czysto, wypucowana płyta kuchenna i lśniące szafy, a na nich rozpostarte strusie pióra, pod oknem kryta pluszem kanapa, zarzucona jedwabnymi poduszeczkami, i stół z obrusem, pośrodku którego jaśniał wazonik ze sztucznymi kwiatami, imitującymi polne maki. Wzruszyłam ramionami, przebrnęłam przez długą kałużę i dotarłam do schodków, po sześciu stopniach weszłam na następne podwóreczko, po prawej ręce ciągnęła się długa szopa, zasypana kiedyś pod same okna ziemią, ażeby mogło powstać to drugie podwóreczko. Idąc przy ślepych oknach, zbliżałam się do jednopiętrowego domu, na pierwszym piętrze rysowały się kontury otwartej galerii z żeliwną balustradą, ponad szopą wznosiła się pod niebo ściana sąsiedniego budynku, nic, tylko ściana wysoka na dwa piętra, ściana z odpadającym tynkiem, ogromna ściana bez okien, taka długa, że zachodziła za ów dom z galeryjką i rozświetlonymi oknami. Po lewej ręce był trzepak do dywanów, dalej otwarte drzwi pralni, z której zalatywało proszkami do prania i mydlinami. I szłam dalej, wabiona światłem na parterze, zimnym światłem opuszczanej lampy. I podczas gdy na podwórku było przyjemnie, z otwartego okna na parterze wiało takim chłodem, że aż się wzdrygnęłam. Stałam chwilę, zastanawiając się, wejść tam czy nie wejść? Zapytać czy raczej odejść? Słyszałam, jak na dole, tam na pierwszym podwórku, ta blondynka znów chlustała wodą z kubła na cement, słyszałam dudnienie unoszącej się coraz wyżej wody, lejącej się do kubła z rozkręconego kranu, stałam koło kopczyka ziemi pod zadrutowanym oknem, ślepym oknem tej długiej szopy, nad którą sterczała pod niebo tamta wysoka ściana, z tego kopczyka wyrastały dwa pnie winobluszczu, który wił się po rozpiętych w poprzek podwórka drutach, pędy zwisały z naciągniętych gałęzi tego dzikiego wina i w pół drogi odginały się w górę, te wąsy dotykały mnie lekko, i zdobyłam się na odwagę, i podeszłam do okna. Klęczał tam na podłodze mężczyzna i szorował podłogę ryżową szczotką, nie klęczał, lecz niemal leżał na czworakach i szorował podłogę skupiony, pogrążony w myślach i cichy, teraz wyprostował się i z satysfakcją spojrzał na kolejny wyszorowany kawałek tej drewnianej podłogi, w kącie stał piec kuchenny, żeliwna kuchnia, w której huczał ogień, a w wielkim garze gotowała się woda. Stałam pod oknem, ze świecznika odkręconego od pianina zwieszały się cztery łańcuszki, przybite do narożników szalki wagi dziesiętnej, na której kładzie się odważniki, na tej szalce stał olbrzymi asparagus, a jego zwisające gałązki sięgały na sam dół, dotykały dwóch luster położonych na ościeżnicy tego okna. W rogu pokoju stało secesyjne mosiężne łóżko na mosiężnych kółeczkach. Reszta mebli była na dworze, krzesła i stół, a poza tym owalny stołeczek, na nim zaś rozszczepiony pień drzewa, w którego wnętrzu miały chyba swe gniazdo, barć, dzikie pszczoły. Ów mężczyzna znowu nabrał wody na szczotkę i nadal w skupieniu szorował podłogę, ryżowa szczotka szurała po niej, a opuszczana lampa oświetlała jej drogę. A na dole, na pierwszym podwóreczku, znów usłyszałam potężne chlapnięcie wody, która plusnęła o cement, potem na pierwszym piętrze otworzył ktoś drzwi i podwórze zalało światło, i znów zgasło, gdy ten ktoś tam na górze zamknął za sobą drzwi, słyszałam kroki schodzącego kręconymi schodami, wcisnęłam się co żywo za drzwi otwartego ustępu, cierpłam ze strachu, czy aby ten, kto schodzi ze schodów, nie pójdzie do tego ustępu, bo w tym budynku wszystko było możliwe, lecz odetchnęłam, gdy zszedłszy na podwórko, poszedł dalej, na pierwsze po-dwóreczko, wyszłam z ustępu i słyszałam, jak ta blondynka znowu chlusnęła kubeł wody, i widocznie pod nogi tego, kto zszedł przed chwilą z pierwszego piętra, ktoś krzyknął przeraźliwie, a następnie słyszałam litanię wyzwisk, jedno piękniejsze od drugiego, blondynka jakby cały wieczór czekała jedynie na tę chwilę, i teraz wymyślała temu, kto nawinął się jej pod kubeł, wyładowując się jego kosztem. - Ja jestem schludna, nie ma to tamto! U mnie musi być czysto! Co to za cholerna chałupa, szlag by trafił tych wszystkich lokatorów i ich gości! Szlag by trafił te ich wesela w domu! - burczał głos tej kobiety, odzianej w majtki oraz biustonosz w kolorze łososiowym. A ja wzięłam się na odwagę, truchlałam na myśl, że ten, kto zszedł przed chwilą z pierwszego piętra, musi znów iść na górę, słyszałam, jak niemal tuż pode mną, pod podwórkiem, gdzieś w otchłani piwnicy, ktoś nabiera łopatą węgiel, który z głuchym łoskotem sypie się z łopaty do blaszanego wiadra. - Panie doktorze - chrząknęłam - słyszy mnie pan? Panie doktorze, nie wie pan, kiedy wrócą pani Liza i jej mąż? I cóż, ten, do którego się zwróciłam, nadal trzymał ryżową szczotkę, teraz ją wrzucił do kubła, rozpostarł wyżętą szmatę i ściągał z podłogi brudną wodę. Obiema rękami opierałam się o dwa lustra między oknami, widziałam, że ten mężczyzna ma niebieskie oczy, otarł pot wierzchem ręki, a następnie powiedział mi ze śmiechem, że pani Liza poszła za rzekę, że wkrótce wróci i jeśli chcę, to mogę zaczekać u niego, że postawi mi krzesło koło pieca. I wstał ciężko, a kiedy jego głowa zalśniła w świetle żarówki, zobaczyłam, że ma mało włosów, teraz rozrzucał rozłożone gazety, żeby przejść po nich do drzwi i nie zadeptać sobie podłogi, miałam wrażenie, że to jest futbolista, który już dawno przestał grać. Potem wyciągnął do mnie rękę i zaprowadził mnie pod piec, następnie klepnął się w czoło i po gazetach znów wyszedł na dwór, by wrócić z krzesłem. Siadłam i było mi przyjemnie, zaczynało mi już być zimno, a piec przyjemnie grzał, doktor lekko uniósł kubełek, wyniósł go na podwórze, słyszałam, jak wylewał brudną wodę do kanalika, lecz ten kanalik miał zły odpływ, bulgotał, dławił się, woda ściekała bardzo wolno, aż nagle jednym haustem pochłonął wszystko, całą zawartość kubła. Zdawało się, że kanalik odetchnął. A człowiek, którego tytułowałam doktorem i który przeciw temu nie protestował, nalał do kubła wrzątku, następnie wyszedł na korytarz i dolał wody z kranu. Potem ktoś człapał przez podwórze, słyszałam, że kroki się zatrzymały, czułam, że ktoś zagląda do środka, słyszałam, jak wiadro brzęknęło o kafelki podwórka, ale potem ktoś podniósł kubeł i ruszył dalej w swoją drogę po schodach, na pierwsze piętro, gdzie strasznie zawył, westchnął tak samo tęsknie jak ten kanalik, gdy po długim wahaniu nagle wydał okropny odgłos i wessał cały ten kubeł brudnej wody. - Sądząc po barwie głosu, jest pani z Moraw — rzekł doktor i znów klęknął, a następnie opadł na czworaki, aby nadal szorować podłogę ryżową szczotką, nadal ściągać szmatą brudną wodę i nadal wyżymać szmatę nad kubłem. - Rzeczywiście - powiadam. - Niech pani sobie zapamięta, wszystko, co w Pradze jest coś warte, jest z Moraw, ja także jestem z Moraw... Ale uwaga! Wszystko, co we mnie piękne, wszystko to wyniosłem z małego miasteczka w Czechach1 - zaśmiał się i z zadowoleniem popatrzył na podłogę, po czym kontynuował: - Ale z tego mego miasteczka musiałem uciec, bo w domu już nie mogłem wytrzymać. Pewnego dnia rozejrzałem się wokół i załamałem ręce nad samym sobą. Nawet się nie spostrzegłem, że tak długo byłem paniczem, że tak długo nosiłem piękne ubrania, szyte w Pradze, tak długo chodziłem w bucikach kupowanych u Poldi Gutmana, tak długo dobierałem piękne krawaty do jeszcze piękniejszych koszul, kupowanych na Przykopach2, tak długo nosiłem kapelusze kupowane u Cekana i jelonkowe rękawiczki także. Załamałem nad sobą ręce, bo rozejrzałem się i zobaczyłem, że mieszkam z rodzicami i bratem Bfetią w czterech pokojach i wyłącznie dla siebie mam piękną bibliotekę w eleganckim pokoju, że - krótko mówiąc - jeszcze na nic nie zasłużyłem, a już mam się jak u Pana Boga za piecem, więc zawstydzony uciekłem z tego pięknego mieszkania w browarze i zatrzymałem się uspokojony dopiero tutaj, w tej izbie, dawnym warsztacie kowalskim, w izbie, w której nie było nic, którą musiałem sam sobie odmalować, pobielić, samemu zdobyć meble, tak więc wszystko, co tutaj mam, jest moje, za moją forsę, zarobioną przeze mnie w Klad-nie, w Poldince, w tej pięknej główce z puklem przypalonym przez gwiazdy3... Tak więc jestem mężczyzną ukoronowanym gwiazdami... 1 Bohumil Hrabal urodził się w 1914 r. na Morawach, w Brnie-Żidenicach, ale od 1919 r. mieszkał w Nymburku, gdzie jego ojciec (właściwie ojczym) był zarządcą browaru. 2 Pfikopy - potoczna nazwa ulicy Na pfikope, jednej z reprezentacyjnych arterii śródmieścia Pragi. 3 Znakiem firmowym kladeńskiej huty Poldi jest głowa kobiety z gwiazdką nad czołem. 10 - I dlatego myje pan tę podłogę? - zaśmiałam się. - A wie pani, właśnie dlatego, jeśli chce się zachować czystość stylu, trzeba przyjąć odpowiednią postawę — mówił doktor, trzymając w ręku szmatę, z której ściekała brudna woda, i taki rozmarzony, z przesuniętym okiem, ciągnął dalej: - Ja nie chcę mieć więcej, niż mają inni, ja chcę znaleźć się wśród tych innych w taki sposób, że robię albo staram się robić i żyć tak jak ci inni, właśnie to, co teraz robię, jest moją poetyką, mą poezją, dzięki której jestem wolny, przynajmniej myślę, że jestem wolny. Dlatego porzuciłem tę moją bibliotekę, moje biurko pokryte brązowym suknem, porzuciłem kaflowe piece, w których paliła nasza służąca, porzuciłem wyszukane potrawy, które przyrządzała dla mnie moja mamusia, piwnicę ojca, pełną wina i piwa... Uniosłam oczy i rozjaśniłam się wspomnieniami: - Tak, ja także jestem z jedenastu pokoi, a służące to nawet mieliśmy dwie, i miałam bonę, a tatuś miał studebackera i własnego szofera, i miał swoją piwnicę z wybornymi francuskimi winami, z kartonami irlandzkiej i szkockiej whisky, a moja sypialnia była w stylu Ludwika XIV, tatuś miał gabinet w stylu angielskim, całą ścianę zdobioną plisowanymi firaneczkami, sewrskie wazony w każdym rogu i ściany pełne holenderskich oryginałów, bo mój tatuś skupował drewno na całym świecie, bo był radcą dworu, a mamusia miała sypialnię... Doktor ryżową szczotką rozprowadził wodę po ostatnim brudnym skrawku podłogi i przerwał mi: - I tę swą willę, swoje mieszkanie, porzuciła pani z własnej woli? Uciekła pani z domu? - Skądże znowu - zdumiałam się - przecież sam pan dobrze wie, jak to było, gdy skończyła się wojna... Miałam szesnaście lat, gdy zabrali mnie do obozu, i nie tylko mnie, ale również moich rodziców, nie wiedziałam, gdzie jest mój brat Karli, gdzie moja siostra Wutzi, dopiero w tym obozie otrzymałam wiadomość, że Karli był ranny pod Stalingradem, oberwał w brodę, Wutzi ze swoim mężem uciekła gdzieś do Holandii, a mój braciszek Heini był jeszcze chłopcem, no i chodziliśmy pod konwojem do roboty w cegielni i tak oto ja również byłam winna tego, że Niemcy przegrali wojnę, ja, która miałam szesnaście lat... Wyprostował się, zatoczył kilka kręgów ramionami, następnie słodko ziewnął i rzekł: - To straszne, ale za przegraną wojnę cierpią także niewinni. A poza tym, oko za oko, ząb za ząb, to obowiązywało jeszcze w Starym Testamencie, ta wojna na skutek okrucieństwa wojny totalnej wysunęła hasło: Za jedno oko oboje oczu, za jeden ząb całą szczękę, ot co! Skończyłem, widzi pani? 11 Wstał i zwycięskim gestem wyciągnął rękę, ukazując mi czyste deski, pachnące ryżową szczotką i mydłem. Następnie wyszłam na podwórko, tam naprzeciw, na pierwszym piętrze, gdzie miała mieszkać Liza, wciąż było ciemno, jedynie na parterze świeciło się w mieszkaniu tej blondynki przy kości. A później wniosłam z doktorem do jego czystego pokoju stół, a później krzesła, wnieśliśmy ten rozpołowiony pień z gniazdem dzikich pszczół, a później rozłożyliśmy obrus i doktor przyniósł szklaneczkę po jogurcie, w której tkwiły trzy goździki, a później ściągnął niżej żarówkę opuszczanej lampy, wziął gazetę i owinął ją, i zawiązał na drucie w taki sposób, że utworzyła tutkę, i lampa rzucała ostre światło tylko na biały obrus oraz lśniące goździki, a później przyniósł i postawił na stole wielki dzban i wlał do niego cztery butelki piwa, i zaproponował mi, bym się napiła... I siedziałam z obcym mężczyzną, który siedział naprzeciw mnie i nie patrzył wprost na mnie, tak jakoś co prawda na mnie patrzył, lecz tylko kątem oka, patrzył gdzieś poza mnie, ale czułam, że nie patrzy wprost na mnie tylko z tego powodu, że chce widzieć mnie lepiej, tak jakoś jak koń. A piwo było dobre i piec huczał, bo doktor dorzucał kawałki porąbanych starych desek... - Ale tu jest pięknie, co? - zawołał doktor z dumą. - Czy więc może mi się pani dziwić, na niedziele jeżdżę do matki, do rodziców, lecz jak wracam pociągiem, to gdy tylko wysiądę, pędzę z dworca, biegnę szybko i oddycham z ulgą, dopiero gdy otworzę, przekręcę wyłącznik i znowu jestem tu, w domu, gdy napalę w tym piecu, gdy włożę do szklaneczki świeży kwiatek, gdy na białym obrusie otworzę książkę, kiedy przyniosę sobie od Yaniśtów, z drugiej strony ulicy, dzban piwa, czy może mi się pani dziwić? - Panie doktorze, coś panu przyniosłam, dziś to dopiero pan sobie podje! - odezwał się alt za otwartym oknem. Zlękłam się, a tam w oknie stała ta blondynka przy kości, doktor również się przeląkł, a ona stała tam, widoczna od pasa w górę, w łososiowym biustonoszu, i w uniesionych rękach trzymała, i triumfalnie podawała talerz oraz rondelek, z którego unosiła się para. Doktor wziął rondelek, poniuchał i uradował się. - O, pyszności, magyar gulyas, gulasz z zadniej wołowej, zaraz to spałaszujemy, jak pani zgadła, pani Beranova, że nic w domu nie mam? A przede wszystkim, że jesteśmy głodni?! A schludna blondynka z uśmiechem odwróciła się, jej mięsisty kark wyglądał, jakby lada chwila miał pęknąć, odgarnęła wąsy dzikiego wina, jej pantofle stukały energicznie przez podwórko, potem stuk obcasów spowolniał na stopniach prowadzących na dół, gdzie był jej pokój. 12 - Kto to taki? - sapnęłam. Doktor trzymał chleb, trzymał go jakoś dziwnie, tępym nożem dydolił kromki i chciał coś powiedzieć, ale w końcu odłożył ten chleb i nóż, i dopiero wtedy rzekł: - To pani, która za młodu pracowała w barze, była kelnerką w Hamburgu, dwadzieścia lat była kelnerką, dlatego jest taka schludna, teraz jest zatrudniona jako pomywaczka „Pod Złotą Gęsią", mówią, że nigdy takiej schludnej kobiety tam nie mieli, dlatego pozwalają jej wynosić rondelki z jedzeniem dla tych jej absztyfikantów. „Pod Złotą Gęsią" zmywa naczynia, tu cały wieczór myje podwórze i czyści swoje meble, i myje nawet te swoje sztuczne kwiaty. Chyba jest we mnie zakochana, bo kiedy przynosi mi rondelek, nie wiem, jak się zachować, jestem zmieszany, wstydzę się... - To pan się jeszcze wstydzi? - uniosłam oczy. - Teraz już nie tak bardzo, to tylko resztki wstydu, ale wie pani, ja należę do pokolenia, które się jeszcze wstydziło, wstydziliśmy się do dwudziestego piątego roku życia. Wynikało to chyba stąd, że szkoła nie była wtedy koedukacyjna... Wie pani, ale w końcu jedyne, co jest we mnie piękne, to to, że się jeszcze łatwo czerwienię, że się wstydzę... I druga rzecz, która do mnie pasuje, to moje er4, że troszeczkę przy tym er seplenię. W zeszłym roku poszedłem do lekarza i chciałem, żeby uwolnił mnie od tego mojego er. A on posłuchał mnie, a następnie powiedział: Wie pan co, ma pan już swoje lata, włosy już panu wypadają, nie ma ich pan już za wiele. Jedyne, co w panu piękne, to właśnie to er... Więc niech zostanie, jak jest, a za poradę należy mi się od pana sto pięćdziesiąt koron... - powiedział doktor i odstawił rondelek, i znowu usiłował ukroić kromkę chleba, ten bochenek tak jakoś wymykał mu się z rąk i dopiero teraz zauważyłam, że ma spracowane ręce, takie ręce, jak mają ludzie na wsi, jak ci, co uprawiają winorośl, jak ci, co sami okopują ziemniaki i warzywa. Gdy wreszcie ukroił kromkę, pozbierał okruszyny z obrusa... Podał mi łyżkę i jedliśmy tą łyżką, wystraszyłam się odrobinę, raz ja nabierałam sobie, zjadałam i oddawałam mu łyżkę, potem znów on jadł gulasz i zwracał mi tę łyżkę, zagryzaliśmy chlebem, jedliśmy w taki sposób, jak nowożeńcy, którzy na swym weselu jedzą zupę z jednego talerza i jedną łyżką. - Ach, te kromki, te moje pajdy chleba! - wołał doktor. - Ileż to się najadłem chleba ze smalcem! Jakby wszystkie te kromki ułożyć jedna za drugą, niby podeszwy turystycznych butów, to doszedłbym tymi krom- 4 er - nazwa czeskiej spółgłoski r, odpowiednika polskiego rz, ale wymawianego nieco inaczej. .,, < n t, ,:, 13 karni do Wiednia, co tam do Wiednia, do samego Paryża! Bo też moja mamusia smarowała mi kromki cienko, więc wolałem smarować sobie sam. Ja strasznie lubię smalec, jako chłopiec, gdy mamusi nie było w domu, nakładałem sobie gęsiego albo kaczego smalcu do kubka. I do tego chleb, i jadłem ten smalec łyżeczką, szczypta soli i szczypta pieprzu do tego smakołyku, no i zacząłem pić piwo, bo ja, szanowna pani, całe czterdzieści lat mieszkałem w browarze... - Jaka tam ze mnie szanowna pani! - powiadam. - Tym lepiej, no więc do tego gęsiego smakołyku pijałem piwo! Wie pani, trzy razy w roku zabijaliśmy świnię, ile to było fasek sadła! Ale mamusia smarowała mi zawsze te kromki cieniusieńko, więc smarowałem sobie sam, kiedy mamusia nie patrzyła, to smarowałem na palec grubo i zaraz odwracałem kromkę spodem do góry, by nie widziała, bo gdyby mnie przyłapała, to strofowałaby mnie: Zemdli cię! I tak dwadzieścia lat, a nawet dłużej igrałem z mamusią z tym smarowaniem chleba, ale zostało mi to również do dziś, bo wciąż najchętniej jadam kromki posmarowane smalcem, nawet do pracy biorę dwie takie kromki i choć tutaj mamusi nie ma, to natychmiast odwracam kromkę stroną posmarowaną w dół. Tak więc także w tym moim życiu zdarza się, że mi ta moja kromka spada posmarowaną stroną na dół... I oto w chwili, gdy skończyliśmy jeść ten pyszny magyar gulyas, tam naprzeciw, na górze, nad mieszkaniem tej schludnej pani, zapaliło się światło, ktoś otworzył szeroko okno na werandzie. Wstałam, wzruszyłam ramionami. - Dziękuję - powiedziałam. Stałam w ciemnościach na podwóreczku, schody biegły w dół jak na parostatku, świeciło się tam okno tej schludnej pani, która teraz leżała na kanapie, wyciągnięta, pod samym oknem, i czytała, okulary rzucały na jej twarz wielkie świetliste półkręgi, na pierwszym piętrze w otwartym oknie stała Lizaj, rękami opierała się o oba skrzydła okna, które przed chwilą rozwarły się na oścież. - Pipsi - poradziła mi Lizaj - tutaj zaraz obok są drzwi, które prowadzą na klatkę tej naszej przeraźliwej rudery! Wyciągnęłam przed siebie ręce i namacałam klamkę, ale nie mogłam tych drzwi otworzyć, a głos Lizaj wołał: 14 - Musisz na siłę, kolanem w te cholerne drzwi! Albo zaczekaj, Wulli idzie po ciebie! I potem usłyszałam, że ktoś na klatce zbiega ze schodów, w matowej szybie tych drzwi zarysowała się sylwetka mężczyzny ujmującego klamkę i potem jeszcze raz, po czym drzwi otworzyły się nagle, zagarniając do wnętrza nawiany piasek i tynk, a z klatki schodowej, aż skądś z piwnicy, wdarł się w ciepło wieczoru powiew, powietrze chłodne i cuchnące gnijącą kapustą - i stał tam Wulli, ten, co przyjaźnił się z nami jeszcze w czasie wojny, od tamtej pory nie widzieliśmy się, troszkę przybladł, lecz to był on. Właśnie z nami, przyjaźnił się z mym tatusiem, a właściwie to tatuś wcale tak bardzo za nim nie przepadał, tylko że Lizaj, żona Wullego, pracowała u tatusia jako księgowa.. A ją mój tatuś lubił, bo dyktował jej całą korespondencję. I Wulli obejmował mnie na klatce schodowej, następnie wchodził o jeden stopień wyżej, szłam za nim, weszliśmy na galeryjkę, gdzie było otwarte okno, podeszłam do okna i zobaczyłam całe to podwórze na dole, tę wysoką ścianę, ten budynek z galerią na pierwszym piętrze, a na parterze oświetlony pokój z oknem, w którym na szalce dziesiętnej wagi i na łańcuszkach wisiał, tworząc coś jakby piękny kosz, olbrzymi asparagus. I już podeszła Lizaj, i ściskała mnie, całowała, i rozpłakała się... - Gdzie się podziały te złote czasy, że też spotykamy się w takiej biedzie, co? I zaprosiła mnie do swojego mieszkania, do kuchenki przegrodzonej na dwie części szafami, za którymi były łóżko i okno na galerię, a stamtąd mogła już wprowadzić mnie tylko do pokoiku, gdzie wraz z Wullim mieszkała. I potem siedzieliśmy na tapczanie, okna ich pokoju wychodziły na ulicę, w jedno okno mdło świeciła gazowa latarnia, z ulicy dobiegał warkot samochodów, a Wulli przyniósł z piwnicy morawskie wino, drżącą ręką nalewał do kieliszków, ja zaś patrzyłam na nich, nie mogąc nic zrozumieć, bo oboje okropnie narzekali, jedno przez drugie tłumaczyli mi, jak to oboje dostali w kuper tylko z tego powodu, że Lizaj była Niemką, Austriaczką, a Wulli wprawdzie Morawianinem, ale przecież ożenił się z nią i ślub mieli akurat wtedy, gdy rozstrzeliwano patriotów za to, że partyzanci zastrzelili Heydricha5. Jak wojna się skończyła, to oboje siedzieli w kryminale, Wulli pół roku, a Lizaj rok, choć uciekli tutaj, do Pragi, 5 Zamachu na Reinharda Heydricha, szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, pełniącego obowiązki protektora Czech i Moraw, dokonała 27 V1942 r. grupa spadochronia- rzy, przysłanych w tym celu z Wielkiej Brytanii. 15 w końcu i tu ich znaleźli, i ukarali. I za co? Za to, że Lizaj była wtedy sekretarką w Oberlandracie6 i że każdy donos, jaki Czesi składali na swych własnych rodaków, od razu wrzucała do pieca. - Ale już ja wiem, czyja to wszystko sprawka, dam sobie głowę uciąć, że to robota Żydów! - wołał Wulli, przesuwając po szyi kantem dłoni. Lizaj potakiwała i wywracała oczami, jak wywracała zawsze, gdy zaczynało się mówić o Żydach, bo to Żydzi byli winni, że wielki biznes Wullego zbankrutował, to Żydzi sprawili, że narzucono Niemcom wojnę, i wreszcie to przez Żydów Rzesza wojnę przegrała, chociaż jeszcze w ostatnich dniach, gdy w Hodoninie byli jeszcze niemieccy żołnierze, jeszcze owego ostatniego dnia Lizaj twierdziła, że Rzesza wojnę wygra, ponieważ ma tajną broń. Teraz siedzieli tutaj przede mną na tapczanie, wcale się jednak nie zmienili, Lizaj snuła te same opowieści o Żydach, a Wulli pocieszał się, że nadejdzie odpłata, że świat tak tego nie zostawi, że jak nie coś innego, to powstanie strefa bezatomowa i on znów będzie komiwojażerem handlującym czekoladą albo będzie miał przedstawicielstwo firm zachodnich, lecz na razie nic z tego, bo Żydzi znów są górą i rządzą. Siedziałam, patrzyłam na tych ludzi i coś buntowało się we mnie, kiedy tak narzekali, a jak widziałam, byli razem, mieli troszkę mniejsze mieszkanie niż dawniej, nie powiem, żeby było im świetnie, ale nie wyszli na tym tak jak ja oraz moi rodzice i moja siostra Wutzi, i mój brat Karli. Przestraszyłam się nawet tych ich gadek, bo zaczynałam pojmować, że narzekają jedynie po to, żeby nie przyszło mi do głowy poprosić ich, bym mogła u nich mieszkać, by pomogli mi stanąć na nogi, gdy zjawiłam się u nich niespodzianie, jak grom z jasnego nieba. Potem przez chwilę było cicho, kiedy Wulli dolewał wina, szyjka butelki podzwaniała o kieliszek, a Lizaj położyła rękę na grzbiecie mojej dłoni i powiedziała: - Pipsi, co z tobą, cóż to się z tobą stało? Jak słyszałam, jesteś już tutaj, w Pradze, od dwóch miesięcy, ale nie przyszłaś, nie pokazałaś się, więc nie wiemy, co mamy o tobie myśleć? - Ja przecież - zawołał Wulli - siadywałem z papą w piwniczce, piliśmy razem szampana, ach, Pipsi, jak twój papa mnie lubił, że też wtedy nie wyjechaliśmy, póki był czas, że też nie kupiliśmy wtedy tych dwóch willi obok siebie nad Mondsee, ach, jaka szkoda, żeśmy wierzyli, że Rzesza wygra, żeśmy... Lecz Lizaj mu przerwała: 6 Oberlandrat - urząd niemieckiej administracji terenowej w Protektoracie Czech i Moraw, kierowany przez starszego radcę ziemskiego (oberlandrata), podlegającego bezpośrednio protektorowi. 16 - Daj spokój, jesteśmy ofiarami epoki, właściwie to co mogłaby powiedzieć o tym Pipsi? Straciła wszystko, nawet i te Łosiny, wszystko, straciła również wszystkie konta w Szwajcarii, ale dam głowę, że teraz te konta mają Żydzi, papa handlował przecież z żydowskimi firmami, ja wiem o tym najlepiej, ale kto by się przyznał, że jest coś winien, kiedy wojna skończyła się źle dla Niemców, a przede wszystkim, gdy papa umarł i nikt nie wie, gdzie są jego papiery... Ale, Pipsi, co u ciebie? - A co ma być? - powiadam. - Żyć mi się odechciało, miałam szesnaście lat, jak zaczęłam schodzić na dziady, nie umiałam się przystosować, jak ten czy ów... - Jak to jak ten czy ów, Pipsi, co też mówisz, ja pracuję jako urzędniczka i za tę moją orkę dostaję osiem stówek, a Wulli haruje jako robotnik w kuźni za marne trzy tysiące miesięcznie, i ty nam to jeszcze wypominasz? - Ależ nie - powiadam - ja nie umiem się przystosować jak inni, no więc jak zakochałam się w gitarzyście jazzowym i jak daliśmy już na zapowiedzi, i jak już mnie wysłał do Pragi, do swej mamusi, żebym przygotowała wszystko na nasze wesele, to po miesiącu dowiedziałam się, że ten mój skarb, ten mój jazzowy gitarzysta zabrał jazzową piosenkarkę i wyjechał z nią do Wiednia, gdzie się pobrali... no to żyć już nie chciałam, nie chcę żyć także dzisiaj, lecz mimo wszystko, jak nie udało mi się popełnić samobójstwa, wszystkie proszki zwróciłam, to zostałam przy życiu, nie dlatego, że chciałam, tylko że nie mam już sił na jeszcze jedną próbę odejścia z tego świata. Siedziałam na brzeżku fotelika, z rękami na kolanach, siedziałam tam jak kołek, jak półtora nieszczęścia. Właściwie po co tu przyszłam? Widziałam, że jestem tutaj obca, że jest to takie samo jak z tą moją drugą mamusią, mamusią tego mego pięknego jazzowego łajdaka, który mnie wysłał na Żiżków, do swojej mamy, żebym tutaj szykowała mój ślub, moje wesele z nim, który uciekł ze swą kochanką do Wiednia i tam się z nią ożenił. Widziałam, że ta para eksprzyjaciół tatusia jest mi obca, że siedzą jak na szpilkach, że trzęsą się ze strachu, żebym tylko czegoś od nich nie chciała, zrozumiałam już, że dawniej byli mili dla wszystkich członków naszej rodziny, że wtedy czuli się zaszczyceni, gdy papa zapraszał ich do naszej willi, wtedy Wulli dwoił się i troił, żeby mu się przysłużyć, przypodobać się również mnie, bo tatuś miał olbrzymi majątek i wiele znaczył nie tylko w świecie firm drzewnych, ale w ogóle. A teraz siedzę tu, przyszłam zaniedbana, w pewnej chwili ujrzałam nawet samą siebie jak gdyby z zewnątrz, ale zanim zdążyłam wstać i odejść, Lizaj zaczęła mnie strofować: "i '•-;: 2 — Wesela w domu 17 - Słuchaj, Pipsi, przecież w ten sposób daleko nie zajedziesz, Pipsi, biedactwo, spójrz no tylko na siebie. Mój Boże, uciekł ci z inną! No to znajdziesz sobie lub los ci znajdzie innego, ale jak ty możesz w takim stanie iść między ludzi, z takimi włosami? Spójrz no tylko na siebie, jak możesz wsiadać do tramwaju w takiej rozdartej spódnicy? I popatrz na swoje pantofle, takich zdartych bucików nie możesz przecież wkładać, idąc do pracy, pracujesz przecież w hotelu „Paryż", prawda? Masz przecież jeszcze to mieszkanie w Piszczanach? To wróć tam, tam jest twoje miejsce stałego zamieszkania, znajdź tam sobie pracę, przecież te meble, co tam są, to papa kazał zrobić według własnych projektów, mam rację? A na dworze, tam na podwórzu, narastał dźwięk jak po odstrzale w kamieniołomach, następnie słychać było osypywanie się czegoś i drobne uderzenia. Wulli wybiegł na korytarz i wołał mnie, cieszył się, że na dworze coś takiego się dzieje, bo gdy tak siedzieliśmy, to drżał, że ich poproszę, by mi pomogli już nie mieszkać, ale po prostu żyć, teraz tam na podwórzu unosił się dym i kurz, wszystkie okna rozświeciły się, wybiegł też nawet doktor, stał w drzwiach i nasłuchiwał, i patrzył, jak z dachu szopy osuwają się tynk i kamyczki, tynk ze ściany sterczącej aż pod niebo. A Wulli krzyczał, pokazując mi to przez otwarte okno na galeryjce: - No proszę, tak się nam tutaj mieszka! Nie ma tygodnia, żeby się ten tynk nie oberwał, i zawsze, czasem nawet nad ranem, z przeraźliwym hałasem sypie się to najpierw na szopy, a potem na dół, na podwóreczko, w jednej z tych szop trzymamy meble z naszej sypialni i już zasypane są pyłem, bo do tej ściany po drugiej stronie przylegają gigantyczne warsztaty, w których instytut badawczy sprawdza wytrzymałość wałów, kroją je i jak wał rozłamie się na dwie części, to ten łoskot wstrząsa również naszą ruderą- wołał Wulli, ten, co był komiwojażerem za Pierwszej Republiki7, kiedy właścicielami hurtowni oraz sklepów bywali jeszcze Żydzi, gdy chadzał do kawiarni, gdy chadzał do „Sokoła", gdy trzymał z innymi Morawianami w mieście, nim zakochał się w Lizaj, w Niemce, zanim postawił na to, że Rzesza wygra, a on zostanie tym, kim chciał być, wielkim panem, który ma mercedesa. Teraz tu krzyczał, patrzyłam na niego i w tej chwili był dla mnie odrażający, bo Lizaj zawsze była Niemką, wybrała się nawet z mamusią do Wiednia, by zobaczyć, jak wjeżdżał tam z armią Hitler... ale Wulli, który nazywał się Slavek, Slavek był Morawianinem, nawet nie umiał po niemiecku ani porządnie mówić, ani czytać, Lizaj musiała wszystko mu przekładać, więc ten Slavek właściwie, kiedy żenił się za Protektoratu, to 7 Pierwsza Republika - Republika Czechosłowacka w latach 1918-1938. 18 musiał mocno wierzyć, że Niemcy wygrają, toteż wcale nie spodziewał się tego, co się stało, i nawet teraz nie mógł pogodzić się z tym, że się mylił, że powinien był pozostać członkiem „Sokoła" i Morawianinem, jak wtedy, gdy handlował i w kraju byli Żydzi, jak inni... A Wulli zamykał okna i krztusił się teatralnie, a następnie, już w pokoju, kontynuował: - Jedynie doktorowi to robi dobrze, on, jak zdarzy się gdzieś nieszczęście, zaraz musi tam być, widziałaś, Pipsi? Teraz będzie spacerować po tym rumowisku na podwórku, podnosić cegły, kawałki tynku... Ale kto tu ma mieszkać? Przyjdą co prawda robotnicy i znów to otynkują, ale za tydzień wszystko to znowu zleci, okropny łoskot i już ściana jest goła, dach zasypany, podwórze zasypane, jak na zamówienie doktora, tak dobrze mu to robi, całkiem tak, jak te jego wesela w domu. Sprasza kumpli i chlają, póki mogą utrzymać się na nogach, że aż ci ludzie z piętra nad nimi boją się pójść do piwnicy po mleko, po węgiel, właśnie, po mleko i po węgiel... I w tej chwili pomyślałam sobie, że właściwie Wulli mówi jedynie po to, naprawdę tylko po to, żebym nie miała czasu powiedzieć tego, co nie przyszło mi nawet na myśl, ale skoro tak, to teraz to powiedziałam. - Bo widzicie - powiadam - jestem w okropnej sytuacji, właściwie jestem tu, w Pradze, na wariata... Lizaj załamała ręce: - Co takiego, ty nie jesteś zameldowana? Wulli zląkł się tego, że nie jestem zameldowana, bał się przemyśleć to wszystko do końca i nadal krzyczał: - Na tośmy sobie nie zasłużyli, taka zimna rudera! W zimie, kiedy musimy iść przez galerię do wychodka, w którym zamarza, nawet woda w wiadrze, właśnie, w naszym sraczu wodę spuszcza się wiadrem! Doktor, wiadomo, też ma tam wychodek na dworze, musi wyjść na podwórze, ale on sobie ten sracz chwali, wszystko sobie tu chwali, wszystko mu się tutaj podoba, wszystko chwali, nawet ten wychodek na dworze! A gdybyś, Pipsi, widziała, co tu się dzieje, jak przyjdzie deszcz, jak przyjdzie oberwanie chmury! Całe to górne podwóreczko jest pod wodą, nie można dostać się nawet do pralni, chodzimy po deskach i musimy zgarniać wodę na dół, miotłami, jakby to był nasz dom, ale Pipsi, my to tylko wynajmujemy, my nawet nie mamy nakazu na mieszkanie, właściwie to jesteśmy niemal w takiej samej sytuacji jak ty, jedynie doktor, jemu wszystko się tu podoba, ten pokój koło niego pełen był samych malarzy, pacykarzy, co to sobie myśleli, że będą z nich artyści, ale także musieli się stąd wynieść, bo nigdzie nie pracowali, więc nie mogli ich nawet tu zameldować... 19 Lizaj odetchnęła i znów udawała przelęknioną: - Ja, Pipsi, boję się o tym myśleć, to znaczy, jak nie jesteś zameldowana na pobyt stały, to właściwie nie możesz być w Pradze zatrudniona... A Wulli nadal krzyczał, wbiegał do kuchni, okrążał szafy, wypadał zza nich jak hokeista, kiedy objeżdża bramkę, i nadal lamentował: - Pipsi, my tu także mieszkamy tylko na słowo honoru, dzięki temu, że to już jakoś przyschło, bo właścicielka domu to nasza krewna, ciocia, ale możesz być pewna, gdyby to było nasze miejsce stałego pobytu, gdybyśmy mieli przynajmniej nakaz na to mieszkanie, to zameldowalibyśmy cię tu, u nas, i byłoby po kłopocie, ale z ręką na sercu, to nie jest mieszkanie nawet dla nas, a co dopiero dla ciebie, tu jak latem zaczną się przeciągi i wichury, to podwórze zmienia się w wirnikową pralkę, wszystkie papie-rzyska z sąsiedztwa, wszystkie liście aż hen, z Kotlaski, ten wir wszystko to wsysa i toczy się to tutaj, i jeszcze całe to paskudztwo, które opadnie z tej okropnej ściany, wszystko to unosi się aż na kalenicę, ale dalej już nie może, więc ten wir znowu spycha to na dół i korytarz pełen jest papierków i kurzu, i piasku, i korytarz pełen jest liści, ale doktor, on jeden czuje się tutaj świetnie, co piątek chodzi do Pałacyku8 i tam czyta obwieszczenia o ślubach, i zaraz sprasza tutaj, do tej rudery, gości, i wyprawiają wesela w domu, to znaczy chlają i jest im obojętne, że wiatr dmie i podwórze zasypane jest papierkami i kurzem albo że podwóreczko pełne jest wody, wyprawiają wesele w domu i chlają, i śpiewają, gdy taki wiatr ucichnie, to wtedy to podwórze wygląda jak wielki kosz na śmieci, tak tu jest na-świnione, i nawet przychodzą tu sąsiedzi, by pozbierać bieliznę, ścierki, pieluchy, wszystko, co przylatuje do nas, skąd tylko może i nie może, to okropne, ile razy, kiedy wracam z roboty, ten podmuch już na korytarzu przylepia mi do twarzy pieluchę, mokrą pieluchę i dostaję wskutek tego wysypki, nie znoszę mokrych dziecięcych pieluch, czasami wietrzną nocą jest tak, jak gdyby ktoś wysypywał na nas z góry gigantyczny kontener, to nasze podwórze i te szopy, i domy stają się jednym wielkim śmietnikiem, a wiatr gwiżdże i świszczę na tych naszych dachach, nie możemy spać, gdy tak wieje, a jeżeli nie wieje, to znów tam naprzeciwko drą się kumple doktora, wyprawiający te swoje wesela w domu, w którym my co prawda mieszkamy, ale nawet nie jako lokatorzy, bo nie mamy na ten straszny lokal nakazu... 8 Pałacyk - budowla wzniesiona w Libni (wówczas osadzie podmiejskiej) w drugiej połowie XVI w., własność praskich burmistrzów; po włączeniu miasteczka Libeń do Pragi siedziba władz dzielnicowych, w tym także urzędu stanu cywilnego. 20 Lizaj uśmiechnęła się i powiedziała: - Gdybyśmy mieli nakaz, to już dawno byś nas tu nie znalazła, już dawno byśmy to zamienili i mieszkali gdzie indziej, wszędzie, byle tylko nie tu, bo z ręką na sercu, my mieszkamy tutaj jedynie po to, żeby naszej cioci nie zabrano całego jej mieszkania, które ma nadmetraż, ale tak to jest, poświęciliśmy się dla naszej rodziny i w rezultacie nie mamy nakazu, nie chcemy mieć nakazu... ale, Pipsi, jestem księgową i znam się na tym, więc ty chodzisz do pracy, a przy tym nie masz stałego zameldowania, boję się nawet pomyśleć, jakie mogą być tego konsekwencje. Co mówią na to w pracy? - Mówią, że potrzymają mnie tam jeszcze przez tydzień, ale muszę postarać się o zameldowanie na pobyt stały - powiedziałam i nabrałam więcej odwagi, widząc, jak moi przyjaciele bledną - i dlatego was odwiedziłam, dlatego przyszłam dziś do was... Zaległa cisza, z parteru przez podłogę słychać było, jak tam na dole ktoś przeraźliwie ziewa, właściwie to nie było nawet ziewanie, tylko takie przeciągłe i tęskne wycie, płynące skądś z trzewi. Wulli udawał, że zbiera mu się na wymioty... - Więc na dodatek mamy jeszcze i to, kiedy ta rudera ucichnie, kiedy nie ma wesela w domu, to ta tam na dole jest tak umordowana, że przez sen tak wyje... Mówię ci, ta rudera to jest nasze nieszczęście. A ja uśmiechałam się, byłam na swój sposób zadowolona z tego, co słyszałam, dobrze wiedziałam, że ci moi przyjaciele są tu lokatorami, że mogliby mnie zameldować u siebie na pobyt stały, ale oni bali się mnie, oni już wszystko o mnie wiedzieli, oni wciąż uważali, że są ludźmi przyzwoitymi, a ja tym wszystkim, tym moim życiem sprawiłam, że już się do przyzwoitych ludzi nie zaliczam, ktoś im wszystko o mnie napisał, o wszystkim, co mnie sprowadziło do Pragi, na ślub, do którego nie doszło, bo pan młody zwiał z inną i zostawił mnie u mamusi, u tej drugiej mamusi, z którą mieszkałam, ale która nie mogła mnie zameldować, bo była tylko sublokatorką, moja druga mamusia, kasjerka „Pod Dwiema Kotkami", ja zaś jestem kasjerką w hotelu „Paryż", gdzie znalazła mi pracę, kiedy wracałyśmy ze zmiany, obie wspinałyśmy się w tej żiżkowskiej czynszówce na schody, trzymając się poręczy wciągałyśmy się na czwarte piętro, zmęczone, zakurzone, spocone, a gdy weszłyśmy, to odsuwałyśmy pierzyny, każda siadała na brzegu łóżka i nic, tylko tak siedziałyśmy, następnie wolno ściągałyśmy pończochy i patrzyłyśmy na te nasze zakurzone nogi, oglądałyśmy te nasze okropne nogi i wzdychałyśmy, a potem znów wzdychałyśmy, aż w końcu znajdowałyśmy w sobie dość siły, żeby te nogi umyć, a potem waliłyśmy się na wznak i ziewałyśmy, jeszcze po północy 21 okropnie ziewałyśmy, całkiem tak samo, jak tam na dole znów zaczęła ziewać ta pani, ta schludna blondynka, która - jak mówił doktor - zmywa naczynia „Pod Złotą Gęsią". Było cicho, na dywanie leżała olśniewająco błyszcząca szpilka, podniosłam ją, położyłam na obrusie i usiłowałam wstać. A potem moi eksprzyjaciele mi pomogli, nie mogłam stanąć na nogach, ale to wskutek tego, dopiero teraz zwróciłam na to uwagę, że meble w tym pokoju były ustawione tak gęsto, że pozostały tylko wąziutkie przejścia pomiędzy stolikami i szafkami, tapczanem i fotelikami, było nawet tak ciasno, że musiałam iść bokiem, by wydostać się z tego pokoju do kuchni, a następnie na krytą i przeszkloną galeryjkę, z której drzwi prowadziły na kręcone schody. Pożegnaliśmy się, ucałowali, Lizaj miała nawet łzy w oczach, Wulli wyłamywał sobie palce, aż trzeszczało mu w stawach, widziałam jednak, że tak, jak przyszłam, nigdy już przyjść nie mogę, że w tej sukience i w tych pantoflach nigdy nie mogę już się tutaj pokazać, a nawet, że nie mogę pokazać się tu, póki nie będę mieć zameldowania na pobyt stały i stałego zajęcia. Schodziłam kręconymi schodami, w mdłym świetle żarówki ściana połyskiwała łzami skroplonej pary, wyglądało to tak, jakby cała ta klatka schodowa pociła się od wewnątrz, roniąc przez mur te krople, dotknęłam ściany palcem, była mokra i zimna jak czoło konającego, skręcając odwróciłam się i w drzwiach tam na górze zobaczyłam dwie głowy spoglądające za mną, ich oczy były wytrzeszczone, ci ludzie uśmiechali się, lecz widziałam, że za tym uśmiechem kryje się przerażenie, że odetchną dopiero wtedy, gdy wyjdę z tego budynku. Ja zaś stałam przed drzwiami, przez które weszłam na tę klatkę schodową, te drzwi wiodły na drugie podwóreczko, przycisnęłam się do tych drzwi całym ciałem i naparłam na klamkę, drzwi otwierały się na podwórze, sunąc przed sobą obsypany tynk i pokruszone cegły. - Tam nie! - zawołał z góry Wulli. - Nic, nic - krzyknęłam w górę - zobaczę tylko, jak wygląda to wasze podwóreczko, jak wygląda to wasze nieszczęsne podwórze... I oto stałam pośród gruzu, na pierwszym piętrze świeciło się we wszystkich oknach, lecz tam na dole rzucała światło tylko opuszczana lampa, okno było otwarte, a na nim rozdymał się olbrzymi asparagus, zawieszony na świeczniku od pianina, unosiłam ostrożnie nogi, szłam cichutko, jaśniał tam biały obrus, a na nim goździki w szklaneczce, dzban piwa, doktor siedział przy kuchennym piecu, siedział wyprostowany, ręce założył za głowę i patrzył w górę, gdzieś w róg tego swojego lokum, z którego był dumny, że teraz jest w nim samiuteńki, zupełnie sam. ,,, 22 Wycofałam się cicho, szłam po tynku wzdłuż szopy, potknęłam się o cegłę, potem stałam koło tych sześciu stopni, po których schodzi się na dół, tam w przytłumionym świetle leżała na tapczanie ta schludna blondynka z lokówkami na włosach, oddychała głęboko, a na jej piersiach to unosiła się, to opadała otwarta książka, na stole lśniły przepołowione rzucanym przez abażur cieniem sztuczne kwiaty, i oto niespodzianie ta pani przeraźliwie ziewnęła, ten jęk zdawał się wydobywać aż gdzieś z palców jej nóg... Wyszłam cicho na korytarz, okienka nad drzwiami rozjaśniała milutka gazowa latarnia, zatoczyłam się kilka razy i czułam, że powalałam się farbą z tej mokrej ściany, niechętnie wyszłam na ulicę, a tutaj było pięknie, obejrzałam swoje rękawy i rzeczywiście, oba wyglądały, jakbym przejechała po nich pędzlem umaczanym w kuble z wapnem. Sympatyczne gazowe latarnie wychodziły mi na spotkanie, ulica była pusta, odetchnęłam, dopiero gdy znalazłam się w Alei Głównej9, gdzie byli już ludzie, przechodnie i tramwaje, oświetlone sklepy i wysepka z przyjemnymi fioletowymi światłami... Lubię przychodzić do tego mojego hotelu o godzinę, czasem nawet o dwie godziny wcześniej. Tam, na Ziżkowie, gdzie mieszkam na czwartym piętrze, korytarze cuchną skwaśniałą kapustą, Ema, ta moja druga mamusia, od czasu, kiedy umarł jej mąż, z żalu przestała sprzątać i dbać o siebie, również ta praca kasjerki ją wykańcza, toteż w pokoju, który -jak lubi powtarzać - tonął w kwiatach, na kredensie stoi urna z prochami jej małżonka, niekiedy miewam nawet wrażenie, że nie tylko całe to mieszkanie, ale cała ta czynszowa kamienica to jedna wielka urna, wszystkie korytarze i mieszkania są posypane popiołem, wilgotnym, zmoczonym popiołem, że również te żarówki na korytarzach świecą zupełnie tak samo jak słabo oświetlone groby na cmentarzu olszańskim w Dniu Zadusznym. W hotelu „Paryż" jest natomiast całkiem inaczej. Jego sale restauracyjne i kawiarnie, saloniki i klatki schodowe prowadzące na górę, do pokojów, wszystko jaśnieje pięknem i jest udekorowane kwiatami, jak udekorowany był dom, w którym mieszkaliśmy do końca wojny. Tu, w hotelu, nieustan- 9 Aleja (niekiedy także: ulica) Główna - mieszkańcy Libni „od zawsze" nazywali tak, w praktyce niejako na prawach nieoficjalnej nazwy własnej, aleję Armii Czerwonej (tfida Rude armady), w połowie lat dziewięćdziesiątych przemianowaną na aleję Petra Zenkla (Zenklova tfida). - -•> <•.-*• 23 nie pali się światło, są tu ścienne kinkiety i żyrandole w kształcie świeczników, wszystko ma tutaj styl i ten styl działa uspokajająco, jak wnętrze domu rodzinnego. Lubię więc przebywać w tym hotelu „Paryż", dlatego chodzę do pracy czasem nawet o dwie godziny wcześniej, siedzę tu sobie jako gość, piję kawę, z apetytem jem tort paryski z kremem, palę papierosa, kelnerzy obsługują mnie, uśmiechają się do mnie, ponieważ dobrze wiedzą, że tylko patrzeć, a już będę siedziała za pulpitem w kuchni, w gorącu i dymie, i wśród ostrych zapachów, i wszystko, co kucharze nałożą kelnerom na talerze i do sosjerek, wszystko będzie musiało przejść koło mnie, a ja zamarkuję ceny tych potraw na talerzach. Lubię przebywać w tym hotelu, korytarze są tutaj wyciszone czerwonymi chodnikami, ściany toalet wyłożone są kafelkami i ozdobione lustrami w ramach z mosiężnych listew, okna na ulicę są wysokie i osłonięte kotarami, okazały i imponujący jest ten hotel „Paryż". Tu w jednej chwili zapominam o wszystkim, ten hotel cofa mnie na powrót do naszej willi, na powrót do mojego tatusia, którego kocham, choć nie żyje, a który mnie uwielbiał i kupował mi prezenciki, jakbym była jego sympatią, papa, który był dżentelmenem i potrafił żyć tak - jak mawiało się w Wiedniu - jak Lebemann, papa, który lubił dobrze się ubrać, nosił laseczkę ze srebrną skuwką i zawsze miał jedną czystą koszulę na przedpołudnie, a drugą wkładał na wieczór. Lubię tu być, w tym hotelu, siedzę i rozglądam się, i za każdym razem znajduję coś nowego na jego ścianach, teraz dopiero spostrzegłam, że tapety są koloru beżowego i że widnieją na nich bukieciki, jak na fartuszkach dirndlów, ludowych strojów niemieckich dziewcząt, spostrzegłam dopiero teraz, że styl tego hotelu nie lubi wolnego miejsca, a nawet się go boi, że ściany zapełniają tu zapalone kinkiety z wisiorkami, lustra i lus-tereczka, a pośrodku wisi gigantyczny wenecki żyrandol, jaki w domu mieliśmy w stołowym. Lubię przebywać w tym hotelu i zanim rozpocznę zmianę, siaduję tu i uśmiecham się, ponieważ tatuś, kiedy prowadził rozmowy handlowe ze swoimi kontrahentami, albo sam tutaj mieszkał, czasem tylko w „Hotel du Sax", albo też tu, w hotelu „Paryż", zatrzymywali się jego przyjaciele z zagranicy, od których kupował lub którym sprzedawał drewno czy cenne forniry... Od czasu, gdy siedziałam u Lizaj, tam na Libni, posmutniałam jeszcze bardziej. Nie powinnam była tam chodzić i pokazywać się, będąc na samym dnie, nie powinnam była mówić tam o sobie wszystkiego jak na spowiedzi, bo w ten sposób pozwoliłam i

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!