KSIĄŻKI NAJLEPSZE BOHUMIL HRABAL WESELA W DOMU PRZEŁOŻYŁ PIOTR GODLEWSKI PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY Warszawa 2000 Tytuł oryginału Svatby v dome Svatby v dome. Dfvći romanek Vita nuova. Kartinky Proluky Przypisy są autorstwa tłumac/a Okładkę i strony tytułowe projektowała Teresa Kawińska © Bohumil Hrabal, 1995 Translation © Piotr Godlewski, 1999 Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2000 PRINTED IN POLANO Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2000 r. e-mail: piw @ piw.pl www.piw.pl Wydanie pierwsze Skład i łamanie Pracownia Poligraficzna „FORMAT", Warszawa, ul. Tamka 4 Druk i oprawa: Wojskowa Drukarnia w Łodzi, Zakład w Gdyni ul. Św. Piotra 12, 81-347 Gdynia tel. (058) 620-15-55 fax (058) 661-55-63 Zam. nr 2153 ISBN 83-06-02795-7 ,, XA l Wesela w domu Czytadełko dla dziewcząt Ladislav Klima: ...; fundamenty wzleciały w górę, wierzchołki zapadły się w dziurę. Libeń, w listopadzie i grudniu 1916 r. Dom, którego szukałam, okazał się całkiem przyjemny, przed wejściem stała gazowa latarnia, chodnik, niegdyś ozdobiony kostkami ułożonymi we wzorek, został już chyba dawno rozkopany, teraz niedawno dziury znów zasypano. Latarnia już świeciła, odczytałam więc numer, był to ten, którego szukałam, dwadzieścia cztery. Kiedy weszłam, korytarz pachniał rozlanym winem i chłodem. Wskutek wilgoci ściany łuszczyły się niczym francuskie ciasto. Gdy wyszłam z korytarza na podwórko, ledwo zdążyłam uskoczyć. Blondynka w łososiowych majtkach i biustonoszu chlustała na podwóreczku wodą z kubła aż pod okna, po czym miotłą zgarniała wodę do kanalika. Pracowała w skupieniu, zasępiona i zlana potem. I znów wzięła kubeł pełen wody, kubeł, do którego z łoskotem lała się woda z odkręconego kranu, pałąk pustego wiadra nawlokła na mosiężny kurek i znów chlusnęła wodą na wycementowane podwórko. - Czy pani Liza jest w domu? - zapytałam. - Nie ma jej, ale proszę spytać doktora, on też myje podłogę, widzi pani, my musimy mieć tutaj czysto, cała chałupa przechodzi pod moimi oknami, a ja jestem kobieta schludna! - odparła ta blondynka przy kości, pewnie chcąc udowodnić prawdziwość swoich słów przecisnęła się na korytarz, trącając mnie przy tym w ramię, przekręciła wyłącznik w swym pokoju i zobaczyłam, że rzeczywiście miała tam strasznie czysto, wypucowana płyta kuchenna i lśniące szafy, a na nich rozpostarte strusie pióra, pod oknem kryta pluszem kanapa, zarzucona jedwabnymi poduszeczkami, i stół z obrusem, pośrodku którego jaśniał wazonik ze sztucznymi kwiatami, imitującymi polne maki. Wzruszyłam ramionami, przebrnęłam przez długą kałużę i dotarłam do schodków, po sześciu stopniach weszłam na następne podwóreczko, po prawej ręce ciągnęła się długa szopa, zasypana kiedyś pod same okna ziemią, ażeby mogło powstać to drugie podwóreczko. Idąc przy ślepych oknach, zbliżałam się do jednopiętrowego domu, na pierwszym piętrze rysowały się kontury otwartej galerii z żeliwną balustradą, ponad szopą wznosiła się pod niebo ściana sąsiedniego budynku, nic, tylko ściana wysoka na dwa piętra, ściana z odpadającym tynkiem, ogromna ściana bez okien, taka długa, że zachodziła za ów dom z galeryjką i rozświetlonymi oknami. Po lewej ręce był trzepak do dywanów, dalej otwarte drzwi pralni, z której zalatywało proszkami do prania i mydlinami. I szłam dalej, wabiona światłem na parterze, zimnym światłem opuszczanej lampy. I podczas gdy na podwórku było przyjemnie, z otwartego okna na parterze wiało takim chłodem, że aż się wzdrygnęłam. Stałam chwilę, zastanawiając się, wejść tam czy nie wejść? Zapytać czy raczej odejść? Słyszałam, jak na dole, tam na pierwszym podwórku, ta blondynka znów chlustała wodą z kubła na cement, słyszałam dudnienie unoszącej się coraz wyżej wody, lejącej się do kubła z rozkręconego kranu, stałam koło kopczyka ziemi pod zadrutowanym oknem, ślepym oknem tej długiej szopy, nad którą sterczała pod niebo tamta wysoka ściana, z tego kopczyka wyrastały dwa pnie winobluszczu, który wił się po rozpiętych w poprzek podwórka drutach, pędy zwisały z naciągniętych gałęzi tego dzikiego wina i w pół drogi odginały się w górę, te wąsy dotykały mnie lekko, i zdobyłam się na odwagę, i podeszłam do okna. Klęczał tam na podłodze mężczyzna i szorował podłogę ryżową szczotką, nie klęczał, lecz niemal leżał na czworakach i szorował podłogę skupiony, pogrążony w myślach i cichy, teraz wyprostował się i z satysfakcją spojrzał na kolejny wyszorowany kawałek tej drewnianej podłogi, w kącie stał piec kuchenny, żeliwna kuchnia, w której huczał ogień, a w wielkim garze gotowała się woda. Stałam pod oknem, ze świecznika odkręconego od pianina zwieszały się cztery łańcuszki, przybite do narożników szalki wagi dziesiętnej, na której kładzie się odważniki, na tej szalce stał olbrzymi asparagus, a jego zwisające gałązki sięgały na sam dół, dotykały dwóch luster położonych na ościeżnicy tego okna. W rogu pokoju stało secesyjne mosiężne łóżko na mosiężnych kółeczkach. Reszta mebli była na dworze, krzesła i stół, a poza tym owalny stołeczek, na nim zaś rozszczepiony pień drzewa, w którego wnętrzu miały chyba swe gniazdo, barć, dzikie pszczoły. Ów mężczyzna znowu nabrał wody na szczotkę i nadal w skupieniu szorował podłogę, ryżowa szczotka szurała po niej, a opuszczana lampa oświetlała jej drogę. A na dole, na pierwszym podwóreczku, znów usłyszałam potężne chlapnięcie wody, która plusnęła o cement, potem na pierwszym piętrze otworzył ktoś drzwi i podwórze zalało światło, i znów zgasło, gdy ten ktoś tam na górze zamknął za sobą drzwi, słyszałam kroki schodzącego kręconymi schodami, wcisnęłam się co żywo za drzwi otwartego ustępu, cierpłam ze strachu, czy aby ten, kto schodzi ze schodów, nie pójdzie do tego ustępu, bo w tym budynku wszystko było możliwe, lecz odetchnęłam, gdy zszedłszy na podwórko, poszedł dalej, na pierwsze po-dwóreczko, wyszłam z ustępu i słyszałam, jak ta blondynka znowu chlusnęła kubeł wody, i widocznie pod nogi tego, kto zszedł przed chwilą z pierwszego piętra, ktoś krzyknął przeraźliwie, a następnie słyszałam litanię wyzwisk, jedno piękniejsze od drugiego, blondynka jakby cały wieczór czekała jedynie na tę chwilę, i teraz wymyślała temu, kto nawinął się jej pod kubeł, wyładowując się jego kosztem. - Ja jestem schludna, nie ma to tamto! U mnie musi być czysto! Co to za cholerna chałupa, szlag by trafił tych wszystkich lokatorów i ich gości! Szlag by trafił te ich wesela w domu! - burczał głos tej kobiety, odzianej w majtki oraz biustonosz w kolorze łososiowym. A ja wzięłam się na odwagę, truchlałam na myśl, że ten, kto zszedł przed chwilą z pierwszego piętra, musi znów iść na górę, słyszałam, jak niemal tuż pode mną, pod podwórkiem, gdzieś w otchłani piwnicy, ktoś nabiera łopatą węgiel, który z głuchym łoskotem sypie się z łopaty do blaszanego wiadra. - Panie doktorze - chrząknęłam - słyszy mnie pan? Panie doktorze, nie wie pan, kiedy wrócą pani Liza i jej mąż? I cóż, ten, do którego się zwróciłam, nadal trzymał ryżową szczotkę, teraz ją wrzucił do kubła, rozpostarł wyżętą szmatę i ściągał z podłogi brudną wodę. Obiema rękami opierałam się o dwa lustra między oknami, widziałam, że ten mężczyzna ma niebieskie oczy, otarł pot wierzchem ręki, a następnie powiedział mi ze śmiechem, że pani Liza poszła za rzekę, że wkrótce wróci i jeśli chcę, to mogę zaczekać u niego, że postawi mi krzesło koło pieca. I wstał ciężko, a kiedy jego głowa zalśniła w świetle żarówki, zobaczyłam, że ma mało włosów, teraz rozrzucał rozłożone gazety, żeby przejść po nich do drzwi i nie zadeptać sobie podłogi, miałam wrażenie, że to jest futbolista, który już dawno przestał grać. Potem wyciągnął do mnie rękę i zaprowadził mnie pod piec, następnie klepnął się w czoło i po gazetach znów wyszedł na dwór, by wrócić z krzesłem. Siadłam i było mi przyjemnie, zaczynało mi już być zimno, a piec przyjemnie grzał, doktor lekko uniósł kubełek, wyniósł go na podwórze, słyszałam, jak wylewał brudną wodę do kanalika, lecz ten kanalik miał zły odpływ, bulgotał, dławił się, woda ściekała bardzo wolno, aż nagle jednym haustem pochłonął wszystko, całą zawartość kubła. Zdawało się, że kanalik odetchnął. A człowiek, którego tytułowałam doktorem i który przeciw temu nie protestował, nalał do kubła wrzątku, następnie wyszedł na korytarz i dolał wody z kranu. Potem ktoś człapał przez podwórze, słyszałam, że kroki się zatrzymały, czułam, że ktoś zagląda do środka, słyszałam, jak wiadro brzęknęło o kafelki podwórka, ale potem ktoś podniósł kubeł i ruszył dalej w swoją drogę po schodach, na pierwsze piętro, gdzie strasznie zawył, westchnął tak samo tęsknie jak ten kanalik, gdy po długim wahaniu nagle wydał okropny odgłos i wessał cały ten kubeł brudnej wody. - Sądząc po barwie głosu, jest pani z Moraw — rzekł doktor i znów klęknął, a następnie opadł na czworaki, aby nadal szorować podłogę ryżową szczotką, nadal ściągać szmatą brudną wodę i nadal wyżymać szmatę nad kubłem. - Rzeczywiście - powiadam. - Niech pani sobie zapamięta, wszystko, co w Pradze jest coś warte, jest z Moraw, ja także jestem z Moraw... Ale uwaga! Wszystko, co we mnie piękne, wszystko to wyniosłem z małego miasteczka w Czechach1 - zaśmiał się i z zadowoleniem popatrzył na podłogę, po czym kontynuował: - Ale z tego mego miasteczka musiałem uciec, bo w domu już nie mogłem wytrzymać. Pewnego dnia rozejrzałem się wokół i załamałem ręce nad samym sobą. Nawet się nie spostrzegłem, że tak długo byłem paniczem, że tak długo nosiłem piękne ubrania, szyte w Pradze, tak długo chodziłem w bucikach kupowanych u Poldi Gutmana, tak długo dobierałem piękne krawaty do jeszcze piękniejszych koszul, kupowanych na Przykopach2, tak długo nosiłem kapelusze kupowane u Cekana i jelonkowe rękawiczki także. Załamałem nad sobą ręce, bo rozejrzałem się i zobaczyłem, że mieszkam z rodzicami i bratem Bfetią w czterech pokojach i wyłącznie dla siebie mam piękną bibliotekę w eleganckim pokoju, że - krótko mówiąc - jeszcze na nic nie zasłużyłem, a już mam się jak u Pana Boga za piecem, więc zawstydzony uciekłem z tego pięknego mieszkania w browarze i zatrzymałem się uspokojony dopiero tutaj, w tej izbie, dawnym warsztacie kowalskim, w izbie, w której nie było nic, którą musiałem sam sobie odmalować, pobielić, samemu zdobyć meble, tak więc wszystko, co tutaj mam, jest moje, za moją forsę, zarobioną przeze mnie w Klad-nie, w Poldince, w tej pięknej główce z puklem przypalonym przez gwiazdy3... Tak więc jestem mężczyzną ukoronowanym gwiazdami... 1 Bohumil Hrabal urodził się w 1914 r. na Morawach, w Brnie-Żidenicach, ale od 1919 r. mieszkał w Nymburku, gdzie jego ojciec (właściwie ojczym) był zarządcą browaru. 2 Pfikopy - potoczna nazwa ulicy Na pfikope, jednej z reprezentacyjnych arterii śródmieścia Pragi. 3 Znakiem firmowym kladeńskiej huty Poldi jest głowa kobiety z gwiazdką nad czołem. 10 - I dlatego myje pan tę podłogę? - zaśmiałam się. - A wie pani, właśnie dlatego, jeśli chce się zachować czystość stylu, trzeba przyjąć odpowiednią postawę — mówił doktor, trzymając w ręku szmatę, z której ściekała brudna woda, i taki rozmarzony, z przesuniętym okiem, ciągnął dalej: - Ja nie chcę mieć więcej, niż mają inni, ja chcę znaleźć się wśród tych innych w taki sposób, że robię albo staram się robić i żyć tak jak ci inni, właśnie to, co teraz robię, jest moją poetyką, mą poezją, dzięki której jestem wolny, przynajmniej myślę, że jestem wolny. Dlatego porzuciłem tę moją bibliotekę, moje biurko pokryte brązowym suknem, porzuciłem kaflowe piece, w których paliła nasza służąca, porzuciłem wyszukane potrawy, które przyrządzała dla mnie moja mamusia, piwnicę ojca, pełną wina i piwa... Uniosłam oczy i rozjaśniłam się wspomnieniami: - Tak, ja także jestem z jedenastu pokoi, a służące to nawet mieliśmy dwie, i miałam bonę, a tatuś miał studebackera i własnego szofera, i miał swoją piwnicę z wybornymi francuskimi winami, z kartonami irlandzkiej i szkockiej whisky, a moja sypialnia była w stylu Ludwika XIV, tatuś miał gabinet w stylu angielskim, całą ścianę zdobioną plisowanymi firaneczkami, sewrskie wazony w każdym rogu i ściany pełne holenderskich oryginałów, bo mój tatuś skupował drewno na całym świecie, bo był radcą dworu, a mamusia miała sypialnię... Doktor ryżową szczotką rozprowadził wodę po ostatnim brudnym skrawku podłogi i przerwał mi: - I tę swą willę, swoje mieszkanie, porzuciła pani z własnej woli? Uciekła pani z domu? - Skądże znowu - zdumiałam się - przecież sam pan dobrze wie, jak to było, gdy skończyła się wojna... Miałam szesnaście lat, gdy zabrali mnie do obozu, i nie tylko mnie, ale również moich rodziców, nie wiedziałam, gdzie jest mój brat Karli, gdzie moja siostra Wutzi, dopiero w tym obozie otrzymałam wiadomość, że Karli był ranny pod Stalingradem, oberwał w brodę, Wutzi ze swoim mężem uciekła gdzieś do Holandii, a mój braciszek Heini był jeszcze chłopcem, no i chodziliśmy pod konwojem do roboty w cegielni i tak oto ja również byłam winna tego, że Niemcy przegrali wojnę, ja, która miałam szesnaście lat... Wyprostował się, zatoczył kilka kręgów ramionami, następnie słodko ziewnął i rzekł: - To straszne, ale za przegraną wojnę cierpią także niewinni. A poza tym, oko za oko, ząb za ząb, to obowiązywało jeszcze w Starym Testamencie, ta wojna na skutek okrucieństwa wojny totalnej wysunęła hasło: Za jedno oko oboje oczu, za jeden ząb całą szczękę, ot co! Skończyłem, widzi pani? 11 Wstał i zwycięskim gestem wyciągnął rękę, ukazując mi czyste deski, pachnące ryżową szczotką i mydłem. Następnie wyszłam na podwórko, tam naprzeciw, na pierwszym piętrze, gdzie miała mieszkać Liza, wciąż było ciemno, jedynie na parterze świeciło się w mieszkaniu tej blondynki przy kości. A później wniosłam z doktorem do jego czystego pokoju stół, a później krzesła, wnieśliśmy ten rozpołowiony pień z gniazdem dzikich pszczół, a później rozłożyliśmy obrus i doktor przyniósł szklaneczkę po jogurcie, w której tkwiły trzy goździki, a później ściągnął niżej żarówkę opuszczanej lampy, wziął gazetę i owinął ją, i zawiązał na drucie w taki sposób, że utworzyła tutkę, i lampa rzucała ostre światło tylko na biały obrus oraz lśniące goździki, a później przyniósł i postawił na stole wielki dzban i wlał do niego cztery butelki piwa, i zaproponował mi, bym się napiła... I siedziałam z obcym mężczyzną, który siedział naprzeciw mnie i nie patrzył wprost na mnie, tak jakoś co prawda na mnie patrzył, lecz tylko kątem oka, patrzył gdzieś poza mnie, ale czułam, że nie patrzy wprost na mnie tylko z tego powodu, że chce widzieć mnie lepiej, tak jakoś jak koń. A piwo było dobre i piec huczał, bo doktor dorzucał kawałki porąbanych starych desek... - Ale tu jest pięknie, co? - zawołał doktor z dumą. - Czy więc może mi się pani dziwić, na niedziele jeżdżę do matki, do rodziców, lecz jak wracam pociągiem, to gdy tylko wysiądę, pędzę z dworca, biegnę szybko i oddycham z ulgą, dopiero gdy otworzę, przekręcę wyłącznik i znowu jestem tu, w domu, gdy napalę w tym piecu, gdy włożę do szklaneczki świeży kwiatek, gdy na białym obrusie otworzę książkę, kiedy przyniosę sobie od Yaniśtów, z drugiej strony ulicy, dzban piwa, czy może mi się pani dziwić? - Panie doktorze, coś panu przyniosłam, dziś to dopiero pan sobie podje! - odezwał się alt za otwartym oknem. Zlękłam się, a tam w oknie stała ta blondynka przy kości, doktor również się przeląkł, a ona stała tam, widoczna od pasa w górę, w łososiowym biustonoszu, i w uniesionych rękach trzymała, i triumfalnie podawała talerz oraz rondelek, z którego unosiła się para. Doktor wziął rondelek, poniuchał i uradował się. - O, pyszności, magyar gulyas, gulasz z zadniej wołowej, zaraz to spałaszujemy, jak pani zgadła, pani Beranova, że nic w domu nie mam? A przede wszystkim, że jesteśmy głodni?! A schludna blondynka z uśmiechem odwróciła się, jej mięsisty kark wyglądał, jakby lada chwila miał pęknąć, odgarnęła wąsy dzikiego wina, jej pantofle stukały energicznie przez podwórko, potem stuk obcasów spowolniał na stopniach prowadzących na dół, gdzie był jej pokój. 12 - Kto to taki? - sapnęłam. Doktor trzymał chleb, trzymał go jakoś dziwnie, tępym nożem dydolił kromki i chciał coś powiedzieć, ale w końcu odłożył ten chleb i nóż, i dopiero wtedy rzekł: - To pani, która za młodu pracowała w barze, była kelnerką w Hamburgu, dwadzieścia lat była kelnerką, dlatego jest taka schludna, teraz jest zatrudniona jako pomywaczka „Pod Złotą Gęsią", mówią, że nigdy takiej schludnej kobiety tam nie mieli, dlatego pozwalają jej wynosić rondelki z jedzeniem dla tych jej absztyfikantów. „Pod Złotą Gęsią" zmywa naczynia, tu cały wieczór myje podwórze i czyści swoje meble, i myje nawet te swoje sztuczne kwiaty. Chyba jest we mnie zakochana, bo kiedy przynosi mi rondelek, nie wiem, jak się zachować, jestem zmieszany, wstydzę się... - To pan się jeszcze wstydzi? - uniosłam oczy. - Teraz już nie tak bardzo, to tylko resztki wstydu, ale wie pani, ja należę do pokolenia, które się jeszcze wstydziło, wstydziliśmy się do dwudziestego piątego roku życia. Wynikało to chyba stąd, że szkoła nie była wtedy koedukacyjna... Wie pani, ale w końcu jedyne, co jest we mnie piękne, to to, że się jeszcze łatwo czerwienię, że się wstydzę... I druga rzecz, która do mnie pasuje, to moje er4, że troszeczkę przy tym er seplenię. W zeszłym roku poszedłem do lekarza i chciałem, żeby uwolnił mnie od tego mojego er. A on posłuchał mnie, a następnie powiedział: Wie pan co, ma pan już swoje lata, włosy już panu wypadają, nie ma ich pan już za wiele. Jedyne, co w panu piękne, to właśnie to er... Więc niech zostanie, jak jest, a za poradę należy mi się od pana sto pięćdziesiąt koron... - powiedział doktor i odstawił rondelek, i znowu usiłował ukroić kromkę chleba, ten bochenek tak jakoś wymykał mu się z rąk i dopiero teraz zauważyłam, że ma spracowane ręce, takie ręce, jak mają ludzie na wsi, jak ci, co uprawiają winorośl, jak ci, co sami okopują ziemniaki i warzywa. Gdy wreszcie ukroił kromkę, pozbierał okruszyny z obrusa... Podał mi łyżkę i jedliśmy tą łyżką, wystraszyłam się odrobinę, raz ja nabierałam sobie, zjadałam i oddawałam mu łyżkę, potem znów on jadł gulasz i zwracał mi tę łyżkę, zagryzaliśmy chlebem, jedliśmy w taki sposób, jak nowożeńcy, którzy na swym weselu jedzą zupę z jednego talerza i jedną łyżką. - Ach, te kromki, te moje pajdy chleba! - wołał doktor. - Ileż to się najadłem chleba ze smalcem! Jakby wszystkie te kromki ułożyć jedna za drugą, niby podeszwy turystycznych butów, to doszedłbym tymi krom- 4 er - nazwa czeskiej spółgłoski r, odpowiednika polskiego rz, ale wymawianego nieco inaczej. .,, < n t, ,:, 13 karni do Wiednia, co tam do Wiednia, do samego Paryża! Bo też moja mamusia smarowała mi kromki cienko, więc wolałem smarować sobie sam. Ja strasznie lubię smalec, jako chłopiec, gdy mamusi nie było w domu, nakładałem sobie gęsiego albo kaczego smalcu do kubka. I do tego chleb, i jadłem ten smalec łyżeczką, szczypta soli i szczypta pieprzu do tego smakołyku, no i zacząłem pić piwo, bo ja, szanowna pani, całe czterdzieści lat mieszkałem w browarze... - Jaka tam ze mnie szanowna pani! - powiadam. - Tym lepiej, no więc do tego gęsiego smakołyku pijałem piwo! Wie pani, trzy razy w roku zabijaliśmy świnię, ile to było fasek sadła! Ale mamusia smarowała mi zawsze te kromki cieniusieńko, więc smarowałem sobie sam, kiedy mamusia nie patrzyła, to smarowałem na palec grubo i zaraz odwracałem kromkę spodem do góry, by nie widziała, bo gdyby mnie przyłapała, to strofowałaby mnie: Zemdli cię! I tak dwadzieścia lat, a nawet dłużej igrałem z mamusią z tym smarowaniem chleba, ale zostało mi to również do dziś, bo wciąż najchętniej jadam kromki posmarowane smalcem, nawet do pracy biorę dwie takie kromki i choć tutaj mamusi nie ma, to natychmiast odwracam kromkę stroną posmarowaną w dół. Tak więc także w tym moim życiu zdarza się, że mi ta moja kromka spada posmarowaną stroną na dół... I oto w chwili, gdy skończyliśmy jeść ten pyszny magyar gulyas, tam naprzeciw, na górze, nad mieszkaniem tej schludnej pani, zapaliło się światło, ktoś otworzył szeroko okno na werandzie. Wstałam, wzruszyłam ramionami. - Dziękuję - powiedziałam. Stałam w ciemnościach na podwóreczku, schody biegły w dół jak na parostatku, świeciło się tam okno tej schludnej pani, która teraz leżała na kanapie, wyciągnięta, pod samym oknem, i czytała, okulary rzucały na jej twarz wielkie świetliste półkręgi, na pierwszym piętrze w otwartym oknie stała Lizaj, rękami opierała się o oba skrzydła okna, które przed chwilą rozwarły się na oścież. - Pipsi - poradziła mi Lizaj - tutaj zaraz obok są drzwi, które prowadzą na klatkę tej naszej przeraźliwej rudery! Wyciągnęłam przed siebie ręce i namacałam klamkę, ale nie mogłam tych drzwi otworzyć, a głos Lizaj wołał: 14 - Musisz na siłę, kolanem w te cholerne drzwi! Albo zaczekaj, Wulli idzie po ciebie! I potem usłyszałam, że ktoś na klatce zbiega ze schodów, w matowej szybie tych drzwi zarysowała się sylwetka mężczyzny ujmującego klamkę i potem jeszcze raz, po czym drzwi otworzyły się nagle, zagarniając do wnętrza nawiany piasek i tynk, a z klatki schodowej, aż skądś z piwnicy, wdarł się w ciepło wieczoru powiew, powietrze chłodne i cuchnące gnijącą kapustą - i stał tam Wulli, ten, co przyjaźnił się z nami jeszcze w czasie wojny, od tamtej pory nie widzieliśmy się, troszkę przybladł, lecz to był on. Właśnie z nami, przyjaźnił się z mym tatusiem, a właściwie to tatuś wcale tak bardzo za nim nie przepadał, tylko że Lizaj, żona Wullego, pracowała u tatusia jako księgowa.. A ją mój tatuś lubił, bo dyktował jej całą korespondencję. I Wulli obejmował mnie na klatce schodowej, następnie wchodził o jeden stopień wyżej, szłam za nim, weszliśmy na galeryjkę, gdzie było otwarte okno, podeszłam do okna i zobaczyłam całe to podwórze na dole, tę wysoką ścianę, ten budynek z galerią na pierwszym piętrze, a na parterze oświetlony pokój z oknem, w którym na szalce dziesiętnej wagi i na łańcuszkach wisiał, tworząc coś jakby piękny kosz, olbrzymi asparagus. I już podeszła Lizaj, i ściskała mnie, całowała, i rozpłakała się... - Gdzie się podziały te złote czasy, że też spotykamy się w takiej biedzie, co? I zaprosiła mnie do swojego mieszkania, do kuchenki przegrodzonej na dwie części szafami, za którymi były łóżko i okno na galerię, a stamtąd mogła już wprowadzić mnie tylko do pokoiku, gdzie wraz z Wullim mieszkała. I potem siedzieliśmy na tapczanie, okna ich pokoju wychodziły na ulicę, w jedno okno mdło świeciła gazowa latarnia, z ulicy dobiegał warkot samochodów, a Wulli przyniósł z piwnicy morawskie wino, drżącą ręką nalewał do kieliszków, ja zaś patrzyłam na nich, nie mogąc nic zrozumieć, bo oboje okropnie narzekali, jedno przez drugie tłumaczyli mi, jak to oboje dostali w kuper tylko z tego powodu, że Lizaj była Niemką, Austriaczką, a Wulli wprawdzie Morawianinem, ale przecież ożenił się z nią i ślub mieli akurat wtedy, gdy rozstrzeliwano patriotów za to, że partyzanci zastrzelili Heydricha5. Jak wojna się skończyła, to oboje siedzieli w kryminale, Wulli pół roku, a Lizaj rok, choć uciekli tutaj, do Pragi, 5 Zamachu na Reinharda Heydricha, szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, pełniącego obowiązki protektora Czech i Moraw, dokonała 27 V1942 r. grupa spadochronia- rzy, przysłanych w tym celu z Wielkiej Brytanii. 15 w końcu i tu ich znaleźli, i ukarali. I za co? Za to, że Lizaj była wtedy sekretarką w Oberlandracie6 i że każdy donos, jaki Czesi składali na swych własnych rodaków, od razu wrzucała do pieca. - Ale już ja wiem, czyja to wszystko sprawka, dam sobie głowę uciąć, że to robota Żydów! - wołał Wulli, przesuwając po szyi kantem dłoni. Lizaj potakiwała i wywracała oczami, jak wywracała zawsze, gdy zaczynało się mówić o Żydach, bo to Żydzi byli winni, że wielki biznes Wullego zbankrutował, to Żydzi sprawili, że narzucono Niemcom wojnę, i wreszcie to przez Żydów Rzesza wojnę przegrała, chociaż jeszcze w ostatnich dniach, gdy w Hodoninie byli jeszcze niemieccy żołnierze, jeszcze owego ostatniego dnia Lizaj twierdziła, że Rzesza wojnę wygra, ponieważ ma tajną broń. Teraz siedzieli tutaj przede mną na tapczanie, wcale się jednak nie zmienili, Lizaj snuła te same opowieści o Żydach, a Wulli pocieszał się, że nadejdzie odpłata, że świat tak tego nie zostawi, że jak nie coś innego, to powstanie strefa bezatomowa i on znów będzie komiwojażerem handlującym czekoladą albo będzie miał przedstawicielstwo firm zachodnich, lecz na razie nic z tego, bo Żydzi znów są górą i rządzą. Siedziałam, patrzyłam na tych ludzi i coś buntowało się we mnie, kiedy tak narzekali, a jak widziałam, byli razem, mieli troszkę mniejsze mieszkanie niż dawniej, nie powiem, żeby było im świetnie, ale nie wyszli na tym tak jak ja oraz moi rodzice i moja siostra Wutzi, i mój brat Karli. Przestraszyłam się nawet tych ich gadek, bo zaczynałam pojmować, że narzekają jedynie po to, żeby nie przyszło mi do głowy poprosić ich, bym mogła u nich mieszkać, by pomogli mi stanąć na nogi, gdy zjawiłam się u nich niespodzianie, jak grom z jasnego nieba. Potem przez chwilę było cicho, kiedy Wulli dolewał wina, szyjka butelki podzwaniała o kieliszek, a Lizaj położyła rękę na grzbiecie mojej dłoni i powiedziała: - Pipsi, co z tobą, cóż to się z tobą stało? Jak słyszałam, jesteś już tutaj, w Pradze, od dwóch miesięcy, ale nie przyszłaś, nie pokazałaś się, więc nie wiemy, co mamy o tobie myśleć? - Ja przecież - zawołał Wulli - siadywałem z papą w piwniczce, piliśmy razem szampana, ach, Pipsi, jak twój papa mnie lubił, że też wtedy nie wyjechaliśmy, póki był czas, że też nie kupiliśmy wtedy tych dwóch willi obok siebie nad Mondsee, ach, jaka szkoda, żeśmy wierzyli, że Rzesza wygra, żeśmy... Lecz Lizaj mu przerwała: 6 Oberlandrat - urząd niemieckiej administracji terenowej w Protektoracie Czech i Moraw, kierowany przez starszego radcę ziemskiego (oberlandrata), podlegającego bezpośrednio protektorowi. 16 - Daj spokój, jesteśmy ofiarami epoki, właściwie to co mogłaby powiedzieć o tym Pipsi? Straciła wszystko, nawet i te Łosiny, wszystko, straciła również wszystkie konta w Szwajcarii, ale dam głowę, że teraz te konta mają Żydzi, papa handlował przecież z żydowskimi firmami, ja wiem o tym najlepiej, ale kto by się przyznał, że jest coś winien, kiedy wojna skończyła się źle dla Niemców, a przede wszystkim, gdy papa umarł i nikt nie wie, gdzie są jego papiery... Ale, Pipsi, co u ciebie? - A co ma być? - powiadam. - Żyć mi się odechciało, miałam szesnaście lat, jak zaczęłam schodzić na dziady, nie umiałam się przystosować, jak ten czy ów... - Jak to jak ten czy ów, Pipsi, co też mówisz, ja pracuję jako urzędniczka i za tę moją orkę dostaję osiem stówek, a Wulli haruje jako robotnik w kuźni za marne trzy tysiące miesięcznie, i ty nam to jeszcze wypominasz? - Ależ nie - powiadam - ja nie umiem się przystosować jak inni, no więc jak zakochałam się w gitarzyście jazzowym i jak daliśmy już na zapowiedzi, i jak już mnie wysłał do Pragi, do swej mamusi, żebym przygotowała wszystko na nasze wesele, to po miesiącu dowiedziałam się, że ten mój skarb, ten mój jazzowy gitarzysta zabrał jazzową piosenkarkę i wyjechał z nią do Wiednia, gdzie się pobrali... no to żyć już nie chciałam, nie chcę żyć także dzisiaj, lecz mimo wszystko, jak nie udało mi się popełnić samobójstwa, wszystkie proszki zwróciłam, to zostałam przy życiu, nie dlatego, że chciałam, tylko że nie mam już sił na jeszcze jedną próbę odejścia z tego świata. Siedziałam na brzeżku fotelika, z rękami na kolanach, siedziałam tam jak kołek, jak półtora nieszczęścia. Właściwie po co tu przyszłam? Widziałam, że jestem tutaj obca, że jest to takie samo jak z tą moją drugą mamusią, mamusią tego mego pięknego jazzowego łajdaka, który mnie wysłał na Żiżków, do swojej mamy, żebym tutaj szykowała mój ślub, moje wesele z nim, który uciekł ze swą kochanką do Wiednia i tam się z nią ożenił. Widziałam, że ta para eksprzyjaciół tatusia jest mi obca, że siedzą jak na szpilkach, że trzęsą się ze strachu, żebym tylko czegoś od nich nie chciała, zrozumiałam już, że dawniej byli mili dla wszystkich członków naszej rodziny, że wtedy czuli się zaszczyceni, gdy papa zapraszał ich do naszej willi, wtedy Wulli dwoił się i troił, żeby mu się przysłużyć, przypodobać się również mnie, bo tatuś miał olbrzymi majątek i wiele znaczył nie tylko w świecie firm drzewnych, ale w ogóle. A teraz siedzę tu, przyszłam zaniedbana, w pewnej chwili ujrzałam nawet samą siebie jak gdyby z zewnątrz, ale zanim zdążyłam wstać i odejść, Lizaj zaczęła mnie strofować: "i '•-;: 2 — Wesela w domu 17 - Słuchaj, Pipsi, przecież w ten sposób daleko nie zajedziesz, Pipsi, biedactwo, spójrz no tylko na siebie. Mój Boże, uciekł ci z inną! No to znajdziesz sobie lub los ci znajdzie innego, ale jak ty możesz w takim stanie iść między ludzi, z takimi włosami? Spójrz no tylko na siebie, jak możesz wsiadać do tramwaju w takiej rozdartej spódnicy? I popatrz na swoje pantofle, takich zdartych bucików nie możesz przecież wkładać, idąc do pracy, pracujesz przecież w hotelu „Paryż", prawda? Masz przecież jeszcze to mieszkanie w Piszczanach? To wróć tam, tam jest twoje miejsce stałego zamieszkania, znajdź tam sobie pracę, przecież te meble, co tam są, to papa kazał zrobić według własnych projektów, mam rację? A na dworze, tam na podwórzu, narastał dźwięk jak po odstrzale w kamieniołomach, następnie słychać było osypywanie się czegoś i drobne uderzenia. Wulli wybiegł na korytarz i wołał mnie, cieszył się, że na dworze coś takiego się dzieje, bo gdy tak siedzieliśmy, to drżał, że ich poproszę, by mi pomogli już nie mieszkać, ale po prostu żyć, teraz tam na podwórzu unosił się dym i kurz, wszystkie okna rozświeciły się, wybiegł też nawet doktor, stał w drzwiach i nasłuchiwał, i patrzył, jak z dachu szopy osuwają się tynk i kamyczki, tynk ze ściany sterczącej aż pod niebo. A Wulli krzyczał, pokazując mi to przez otwarte okno na galeryjce: - No proszę, tak się nam tutaj mieszka! Nie ma tygodnia, żeby się ten tynk nie oberwał, i zawsze, czasem nawet nad ranem, z przeraźliwym hałasem sypie się to najpierw na szopy, a potem na dół, na podwóreczko, w jednej z tych szop trzymamy meble z naszej sypialni i już zasypane są pyłem, bo do tej ściany po drugiej stronie przylegają gigantyczne warsztaty, w których instytut badawczy sprawdza wytrzymałość wałów, kroją je i jak wał rozłamie się na dwie części, to ten łoskot wstrząsa również naszą ruderą- wołał Wulli, ten, co był komiwojażerem za Pierwszej Republiki7, kiedy właścicielami hurtowni oraz sklepów bywali jeszcze Żydzi, gdy chadzał do kawiarni, gdy chadzał do „Sokoła", gdy trzymał z innymi Morawianami w mieście, nim zakochał się w Lizaj, w Niemce, zanim postawił na to, że Rzesza wygra, a on zostanie tym, kim chciał być, wielkim panem, który ma mercedesa. Teraz tu krzyczał, patrzyłam na niego i w tej chwili był dla mnie odrażający, bo Lizaj zawsze była Niemką, wybrała się nawet z mamusią do Wiednia, by zobaczyć, jak wjeżdżał tam z armią Hitler... ale Wulli, który nazywał się Slavek, Slavek był Morawianinem, nawet nie umiał po niemiecku ani porządnie mówić, ani czytać, Lizaj musiała wszystko mu przekładać, więc ten Slavek właściwie, kiedy żenił się za Protektoratu, to 7 Pierwsza Republika - Republika Czechosłowacka w latach 1918-1938. 18 musiał mocno wierzyć, że Niemcy wygrają, toteż wcale nie spodziewał się tego, co się stało, i nawet teraz nie mógł pogodzić się z tym, że się mylił, że powinien był pozostać członkiem „Sokoła" i Morawianinem, jak wtedy, gdy handlował i w kraju byli Żydzi, jak inni... A Wulli zamykał okna i krztusił się teatralnie, a następnie, już w pokoju, kontynuował: - Jedynie doktorowi to robi dobrze, on, jak zdarzy się gdzieś nieszczęście, zaraz musi tam być, widziałaś, Pipsi? Teraz będzie spacerować po tym rumowisku na podwórku, podnosić cegły, kawałki tynku... Ale kto tu ma mieszkać? Przyjdą co prawda robotnicy i znów to otynkują, ale za tydzień wszystko to znowu zleci, okropny łoskot i już ściana jest goła, dach zasypany, podwórze zasypane, jak na zamówienie doktora, tak dobrze mu to robi, całkiem tak, jak te jego wesela w domu. Sprasza kumpli i chlają, póki mogą utrzymać się na nogach, że aż ci ludzie z piętra nad nimi boją się pójść do piwnicy po mleko, po węgiel, właśnie, po mleko i po węgiel... I w tej chwili pomyślałam sobie, że właściwie Wulli mówi jedynie po to, naprawdę tylko po to, żebym nie miała czasu powiedzieć tego, co nie przyszło mi nawet na myśl, ale skoro tak, to teraz to powiedziałam. - Bo widzicie - powiadam - jestem w okropnej sytuacji, właściwie jestem tu, w Pradze, na wariata... Lizaj załamała ręce: - Co takiego, ty nie jesteś zameldowana? Wulli zląkł się tego, że nie jestem zameldowana, bał się przemyśleć to wszystko do końca i nadal krzyczał: - Na tośmy sobie nie zasłużyli, taka zimna rudera! W zimie, kiedy musimy iść przez galerię do wychodka, w którym zamarza, nawet woda w wiadrze, właśnie, w naszym sraczu wodę spuszcza się wiadrem! Doktor, wiadomo, też ma tam wychodek na dworze, musi wyjść na podwórze, ale on sobie ten sracz chwali, wszystko sobie tu chwali, wszystko mu się tutaj podoba, wszystko chwali, nawet ten wychodek na dworze! A gdybyś, Pipsi, widziała, co tu się dzieje, jak przyjdzie deszcz, jak przyjdzie oberwanie chmury! Całe to górne podwóreczko jest pod wodą, nie można dostać się nawet do pralni, chodzimy po deskach i musimy zgarniać wodę na dół, miotłami, jakby to był nasz dom, ale Pipsi, my to tylko wynajmujemy, my nawet nie mamy nakazu na mieszkanie, właściwie to jesteśmy niemal w takiej samej sytuacji jak ty, jedynie doktor, jemu wszystko się tu podoba, ten pokój koło niego pełen był samych malarzy, pacykarzy, co to sobie myśleli, że będą z nich artyści, ale także musieli się stąd wynieść, bo nigdzie nie pracowali, więc nie mogli ich nawet tu zameldować... 19 Lizaj odetchnęła i znów udawała przelęknioną: - Ja, Pipsi, boję się o tym myśleć, to znaczy, jak nie jesteś zameldowana na pobyt stały, to właściwie nie możesz być w Pradze zatrudniona... A Wulli nadal krzyczał, wbiegał do kuchni, okrążał szafy, wypadał zza nich jak hokeista, kiedy objeżdża bramkę, i nadal lamentował: - Pipsi, my tu także mieszkamy tylko na słowo honoru, dzięki temu, że to już jakoś przyschło, bo właścicielka domu to nasza krewna, ciocia, ale możesz być pewna, gdyby to było nasze miejsce stałego pobytu, gdybyśmy mieli przynajmniej nakaz na to mieszkanie, to zameldowalibyśmy cię tu, u nas, i byłoby po kłopocie, ale z ręką na sercu, to nie jest mieszkanie nawet dla nas, a co dopiero dla ciebie, tu jak latem zaczną się przeciągi i wichury, to podwórze zmienia się w wirnikową pralkę, wszystkie papie-rzyska z sąsiedztwa, wszystkie liście aż hen, z Kotlaski, ten wir wszystko to wsysa i toczy się to tutaj, i jeszcze całe to paskudztwo, które opadnie z tej okropnej ściany, wszystko to unosi się aż na kalenicę, ale dalej już nie może, więc ten wir znowu spycha to na dół i korytarz pełen jest papierków i kurzu, i piasku, i korytarz pełen jest liści, ale doktor, on jeden czuje się tutaj świetnie, co piątek chodzi do Pałacyku8 i tam czyta obwieszczenia o ślubach, i zaraz sprasza tutaj, do tej rudery, gości, i wyprawiają wesela w domu, to znaczy chlają i jest im obojętne, że wiatr dmie i podwórze zasypane jest papierkami i kurzem albo że podwóreczko pełne jest wody, wyprawiają wesele w domu i chlają, i śpiewają, gdy taki wiatr ucichnie, to wtedy to podwórze wygląda jak wielki kosz na śmieci, tak tu jest na-świnione, i nawet przychodzą tu sąsiedzi, by pozbierać bieliznę, ścierki, pieluchy, wszystko, co przylatuje do nas, skąd tylko może i nie może, to okropne, ile razy, kiedy wracam z roboty, ten podmuch już na korytarzu przylepia mi do twarzy pieluchę, mokrą pieluchę i dostaję wskutek tego wysypki, nie znoszę mokrych dziecięcych pieluch, czasami wietrzną nocą jest tak, jak gdyby ktoś wysypywał na nas z góry gigantyczny kontener, to nasze podwórze i te szopy, i domy stają się jednym wielkim śmietnikiem, a wiatr gwiżdże i świszczę na tych naszych dachach, nie możemy spać, gdy tak wieje, a jeżeli nie wieje, to znów tam naprzeciwko drą się kumple doktora, wyprawiający te swoje wesela w domu, w którym my co prawda mieszkamy, ale nawet nie jako lokatorzy, bo nie mamy na ten straszny lokal nakazu... 8 Pałacyk - budowla wzniesiona w Libni (wówczas osadzie podmiejskiej) w drugiej połowie XVI w., własność praskich burmistrzów; po włączeniu miasteczka Libeń do Pragi siedziba władz dzielnicowych, w tym także urzędu stanu cywilnego. 20 Lizaj uśmiechnęła się i powiedziała: - Gdybyśmy mieli nakaz, to już dawno byś nas tu nie znalazła, już dawno byśmy to zamienili i mieszkali gdzie indziej, wszędzie, byle tylko nie tu, bo z ręką na sercu, my mieszkamy tutaj jedynie po to, żeby naszej cioci nie zabrano całego jej mieszkania, które ma nadmetraż, ale tak to jest, poświęciliśmy się dla naszej rodziny i w rezultacie nie mamy nakazu, nie chcemy mieć nakazu... ale, Pipsi, jestem księgową i znam się na tym, więc ty chodzisz do pracy, a przy tym nie masz stałego zameldowania, boję się nawet pomyśleć, jakie mogą być tego konsekwencje. Co mówią na to w pracy? - Mówią, że potrzymają mnie tam jeszcze przez tydzień, ale muszę postarać się o zameldowanie na pobyt stały - powiedziałam i nabrałam więcej odwagi, widząc, jak moi przyjaciele bledną - i dlatego was odwiedziłam, dlatego przyszłam dziś do was... Zaległa cisza, z parteru przez podłogę słychać było, jak tam na dole ktoś przeraźliwie ziewa, właściwie to nie było nawet ziewanie, tylko takie przeciągłe i tęskne wycie, płynące skądś z trzewi. Wulli udawał, że zbiera mu się na wymioty... - Więc na dodatek mamy jeszcze i to, kiedy ta rudera ucichnie, kiedy nie ma wesela w domu, to ta tam na dole jest tak umordowana, że przez sen tak wyje... Mówię ci, ta rudera to jest nasze nieszczęście. A ja uśmiechałam się, byłam na swój sposób zadowolona z tego, co słyszałam, dobrze wiedziałam, że ci moi przyjaciele są tu lokatorami, że mogliby mnie zameldować u siebie na pobyt stały, ale oni bali się mnie, oni już wszystko o mnie wiedzieli, oni wciąż uważali, że są ludźmi przyzwoitymi, a ja tym wszystkim, tym moim życiem sprawiłam, że już się do przyzwoitych ludzi nie zaliczam, ktoś im wszystko o mnie napisał, o wszystkim, co mnie sprowadziło do Pragi, na ślub, do którego nie doszło, bo pan młody zwiał z inną i zostawił mnie u mamusi, u tej drugiej mamusi, z którą mieszkałam, ale która nie mogła mnie zameldować, bo była tylko sublokatorką, moja druga mamusia, kasjerka „Pod Dwiema Kotkami", ja zaś jestem kasjerką w hotelu „Paryż", gdzie znalazła mi pracę, kiedy wracałyśmy ze zmiany, obie wspinałyśmy się w tej żiżkowskiej czynszówce na schody, trzymając się poręczy wciągałyśmy się na czwarte piętro, zmęczone, zakurzone, spocone, a gdy weszłyśmy, to odsuwałyśmy pierzyny, każda siadała na brzegu łóżka i nic, tylko tak siedziałyśmy, następnie wolno ściągałyśmy pończochy i patrzyłyśmy na te nasze zakurzone nogi, oglądałyśmy te nasze okropne nogi i wzdychałyśmy, a potem znów wzdychałyśmy, aż w końcu znajdowałyśmy w sobie dość siły, żeby te nogi umyć, a potem waliłyśmy się na wznak i ziewałyśmy, jeszcze po północy 21 okropnie ziewałyśmy, całkiem tak samo, jak tam na dole znów zaczęła ziewać ta pani, ta schludna blondynka, która - jak mówił doktor - zmywa naczynia „Pod Złotą Gęsią". Było cicho, na dywanie leżała olśniewająco błyszcząca szpilka, podniosłam ją, położyłam na obrusie i usiłowałam wstać. A potem moi eksprzyjaciele mi pomogli, nie mogłam stanąć na nogach, ale to wskutek tego, dopiero teraz zwróciłam na to uwagę, że meble w tym pokoju były ustawione tak gęsto, że pozostały tylko wąziutkie przejścia pomiędzy stolikami i szafkami, tapczanem i fotelikami, było nawet tak ciasno, że musiałam iść bokiem, by wydostać się z tego pokoju do kuchni, a następnie na krytą i przeszkloną galeryjkę, z której drzwi prowadziły na kręcone schody. Pożegnaliśmy się, ucałowali, Lizaj miała nawet łzy w oczach, Wulli wyłamywał sobie palce, aż trzeszczało mu w stawach, widziałam jednak, że tak, jak przyszłam, nigdy już przyjść nie mogę, że w tej sukience i w tych pantoflach nigdy nie mogę już się tutaj pokazać, a nawet, że nie mogę pokazać się tu, póki nie będę mieć zameldowania na pobyt stały i stałego zajęcia. Schodziłam kręconymi schodami, w mdłym świetle żarówki ściana połyskiwała łzami skroplonej pary, wyglądało to tak, jakby cała ta klatka schodowa pociła się od wewnątrz, roniąc przez mur te krople, dotknęłam ściany palcem, była mokra i zimna jak czoło konającego, skręcając odwróciłam się i w drzwiach tam na górze zobaczyłam dwie głowy spoglądające za mną, ich oczy były wytrzeszczone, ci ludzie uśmiechali się, lecz widziałam, że za tym uśmiechem kryje się przerażenie, że odetchną dopiero wtedy, gdy wyjdę z tego budynku. Ja zaś stałam przed drzwiami, przez które weszłam na tę klatkę schodową, te drzwi wiodły na drugie podwóreczko, przycisnęłam się do tych drzwi całym ciałem i naparłam na klamkę, drzwi otwierały się na podwórze, sunąc przed sobą obsypany tynk i pokruszone cegły. - Tam nie! - zawołał z góry Wulli. - Nic, nic - krzyknęłam w górę - zobaczę tylko, jak wygląda to wasze podwóreczko, jak wygląda to wasze nieszczęsne podwórze... I oto stałam pośród gruzu, na pierwszym piętrze świeciło się we wszystkich oknach, lecz tam na dole rzucała światło tylko opuszczana lampa, okno było otwarte, a na nim rozdymał się olbrzymi asparagus, zawieszony na świeczniku od pianina, unosiłam ostrożnie nogi, szłam cichutko, jaśniał tam biały obrus, a na nim goździki w szklaneczce, dzban piwa, doktor siedział przy kuchennym piecu, siedział wyprostowany, ręce założył za głowę i patrzył w górę, gdzieś w róg tego swojego lokum, z którego był dumny, że teraz jest w nim samiuteńki, zupełnie sam. ,,, 22 Wycofałam się cicho, szłam po tynku wzdłuż szopy, potknęłam się o cegłę, potem stałam koło tych sześciu stopni, po których schodzi się na dół, tam w przytłumionym świetle leżała na tapczanie ta schludna blondynka z lokówkami na włosach, oddychała głęboko, a na jej piersiach to unosiła się, to opadała otwarta książka, na stole lśniły przepołowione rzucanym przez abażur cieniem sztuczne kwiaty, i oto niespodzianie ta pani przeraźliwie ziewnęła, ten jęk zdawał się wydobywać aż gdzieś z palców jej nóg... Wyszłam cicho na korytarz, okienka nad drzwiami rozjaśniała milutka gazowa latarnia, zatoczyłam się kilka razy i czułam, że powalałam się farbą z tej mokrej ściany, niechętnie wyszłam na ulicę, a tutaj było pięknie, obejrzałam swoje rękawy i rzeczywiście, oba wyglądały, jakbym przejechała po nich pędzlem umaczanym w kuble z wapnem. Sympatyczne gazowe latarnie wychodziły mi na spotkanie, ulica była pusta, odetchnęłam, dopiero gdy znalazłam się w Alei Głównej9, gdzie byli już ludzie, przechodnie i tramwaje, oświetlone sklepy i wysepka z przyjemnymi fioletowymi światłami... Lubię przychodzić do tego mojego hotelu o godzinę, czasem nawet o dwie godziny wcześniej. Tam, na Ziżkowie, gdzie mieszkam na czwartym piętrze, korytarze cuchną skwaśniałą kapustą, Ema, ta moja druga mamusia, od czasu, kiedy umarł jej mąż, z żalu przestała sprzątać i dbać o siebie, również ta praca kasjerki ją wykańcza, toteż w pokoju, który -jak lubi powtarzać - tonął w kwiatach, na kredensie stoi urna z prochami jej małżonka, niekiedy miewam nawet wrażenie, że nie tylko całe to mieszkanie, ale cała ta czynszowa kamienica to jedna wielka urna, wszystkie korytarze i mieszkania są posypane popiołem, wilgotnym, zmoczonym popiołem, że również te żarówki na korytarzach świecą zupełnie tak samo jak słabo oświetlone groby na cmentarzu olszańskim w Dniu Zadusznym. W hotelu „Paryż" jest natomiast całkiem inaczej. Jego sale restauracyjne i kawiarnie, saloniki i klatki schodowe prowadzące na górę, do pokojów, wszystko jaśnieje pięknem i jest udekorowane kwiatami, jak udekorowany był dom, w którym mieszkaliśmy do końca wojny. Tu, w hotelu, nieustan- 9 Aleja (niekiedy także: ulica) Główna - mieszkańcy Libni „od zawsze" nazywali tak, w praktyce niejako na prawach nieoficjalnej nazwy własnej, aleję Armii Czerwonej (tfida Rude armady), w połowie lat dziewięćdziesiątych przemianowaną na aleję Petra Zenkla (Zenklova tfida). - -•> <•.-*• 23 nie pali się światło, są tu ścienne kinkiety i żyrandole w kształcie świeczników, wszystko ma tutaj styl i ten styl działa uspokajająco, jak wnętrze domu rodzinnego. Lubię więc przebywać w tym hotelu „Paryż", dlatego chodzę do pracy czasem nawet o dwie godziny wcześniej, siedzę tu sobie jako gość, piję kawę, z apetytem jem tort paryski z kremem, palę papierosa, kelnerzy obsługują mnie, uśmiechają się do mnie, ponieważ dobrze wiedzą, że tylko patrzeć, a już będę siedziała za pulpitem w kuchni, w gorącu i dymie, i wśród ostrych zapachów, i wszystko, co kucharze nałożą kelnerom na talerze i do sosjerek, wszystko będzie musiało przejść koło mnie, a ja zamarkuję ceny tych potraw na talerzach. Lubię przebywać w tym hotelu, korytarze są tutaj wyciszone czerwonymi chodnikami, ściany toalet wyłożone są kafelkami i ozdobione lustrami w ramach z mosiężnych listew, okna na ulicę są wysokie i osłonięte kotarami, okazały i imponujący jest ten hotel „Paryż". Tu w jednej chwili zapominam o wszystkim, ten hotel cofa mnie na powrót do naszej willi, na powrót do mojego tatusia, którego kocham, choć nie żyje, a który mnie uwielbiał i kupował mi prezenciki, jakbym była jego sympatią, papa, który był dżentelmenem i potrafił żyć tak - jak mawiało się w Wiedniu - jak Lebemann, papa, który lubił dobrze się ubrać, nosił laseczkę ze srebrną skuwką i zawsze miał jedną czystą koszulę na przedpołudnie, a drugą wkładał na wieczór. Lubię tu być, w tym hotelu, siedzę i rozglądam się, i za każdym razem znajduję coś nowego na jego ścianach, teraz dopiero spostrzegłam, że tapety są koloru beżowego i że widnieją na nich bukieciki, jak na fartuszkach dirndlów, ludowych strojów niemieckich dziewcząt, spostrzegłam dopiero teraz, że styl tego hotelu nie lubi wolnego miejsca, a nawet się go boi, że ściany zapełniają tu zapalone kinkiety z wisiorkami, lustra i lus-tereczka, a pośrodku wisi gigantyczny wenecki żyrandol, jaki w domu mieliśmy w stołowym. Lubię przebywać w tym hotelu i zanim rozpocznę zmianę, siaduję tu i uśmiecham się, ponieważ tatuś, kiedy prowadził rozmowy handlowe ze swoimi kontrahentami, albo sam tutaj mieszkał, czasem tylko w „Hotel du Sax", albo też tu, w hotelu „Paryż", zatrzymywali się jego przyjaciele z zagranicy, od których kupował lub którym sprzedawał drewno czy cenne forniry... Od czasu, gdy siedziałam u Lizaj, tam na Libni, posmutniałam jeszcze bardziej. Nie powinnam była tam chodzić i pokazywać się, będąc na samym dnie, nie powinnam była mówić tam o sobie wszystkiego jak na spowiedzi, bo w ten sposób pozwoliłam im zajrzeć w moje karty i oni zlękli się, i niczego nie życzyli sobie bardziej, niż żebym była daleko, dopuściłam do tego, że zobaczyli mnie w rozdartej spódnicy i zdeptanych 24 pantoflach, ze skudlonymi włosami... Teraz siedzę w restauracji hotelu „Paryż", tu w rogu, a w otwartym saloniku odbywa się wesele, wszędzie jest pełno kwiatów, a ślubny bukiet wznosi się pośrodku weselnego stołu niczym gejzer, goście weselni są radośni, państwo młodzi dawno już zjedli zupę jedną łyżką, z jednego talerza, przyszłam właśnie w chwili, kiedy pan ober Masek rozbił przed nadciągającym orszakiem weselników dwa talerze, żeby szczęście nie opuszczało młodożeńców przez całe życie. Siedzę więc tu i patrzę, jak nasi kelnerzy wychodzą z kuchni, niosąc na tacach po dziesięć talerzy z potrawami, jak przeginają się, aby zrównoważyć ten ciężar tacy, trzymanej na dłoni jednej ręki, widzę, jak druga ręka, odchylona do tyłu, pomaga im utrzymać równowagę, widzę, jak lustra pomnażają wesele, i kelnerów, i gości. Siedzę więc tu, jeszcze chwilka, jeszcze dwa papierosy, po czym wejdę do kuchni na tę mój ą popołudniową zmianę, będę siedzieć tam aż do jedenastej, do nocy, w gigantycznej kuchni z wielkim stropem z wentylatorami nad płytami i palnikami gazowymi, przypalony tłuszcz będzie stale wznosić się w górę, podobnie jak woń sosów i gotowanych oraz pieczonych mięsiw, kurcząt z rożna, a także befsztyków, dań a la minutę, które w wielkim żarze muszą nabrać kruchości i aromatu, który w górze wsysa ta wentylacyjna szklana wieża, żeby na talerz można było nałożyć już tylko tego aromatycznego mięsa, wlać zupy w srebrne czarki, napełnić sosem tatarskim srebrne sosjerki, wszystko, co goście pozamawiali z karty, wszystko, co przejdzie przez moje rachunki, jako kasjerki hotelu „Paryż". Teraz rozwarły się na chwilę ozdobione mosiężnymi listwami i okuciami wahadłowe drzwi sali bilardowej, zobaczyłam tam graczy w skupieniu schylających się nad olśniewająco zielonym suknem, nad lśniącymi bilami, światło pada na stoły z góry, tłumione kutymi metalowymi skrzynkami, gracze, którzy nie grają, opierają się na kijach lub starannie nacierają je kredą... - Pozwoli pani, że się przysiądę? Uniosłam oczy, nade mną pochylał się gość, udając zainteresowanie. - Jeśli zamierza pan coś zjeść... - powiadam. - Zamierzam, tylko później, ale chciałbym zaprosić panią na kieliszeczek, czuję się taki opuszczony, taki samotny... - prawił gość, był sympatyczny i miły. - Ja - powiadam - za chwileczkę idę na plac, ja jestem tutaj w pracy, rozumie pan? - A czy mógłbym zaczekać na panią, aż skończy pani pracę? - gość ani myślał dać za wygraną. Raczej nie mógł, po pracy jestem w okropnym stanie, nogi mam zakurzone, włosy pozlepiane... 25 - Pani wybaczy - przeprosił gość i odszedł, starał się kroczyć z godnością, wracał do swego stołu, do swych przyjaciół, starał się, żeby nikt z nich nie poznał, że dałam mu kosza. Sympatyczny mężczyzna, nie powiem, że nie, ale ja już nie mam nastroju do zabawy, bawiłam się naprawdę, tylko gdy byłam w domu, gdy dom mego tatusia też bywał pełny ludzi, wtedy też znajdowałam się w centrum uwagi, miałam bowiem piętnaście, a później szesnaście lat, zresztą lustro i ludzie mówili mi, że jestem piękna, i tatuś powiedział mi to również, a zatem byłam piękna, gdy moja siostra wychodziła za mąż, jako świadek pana młodego przyjechał najmłodszy generał wojska Rzeszy, von Norden, połowa gości weselnych była w mundurach, tak jak i Sepp, pan młody, w takich ślicznych mundurach jak te, w których chodzą teraz żołnierze w Berlinie Wschodnim i w Dreźnie10, miałam taką piękną figurę, że chodziłam na lekcje tańca, na gimnastykę, pragnęłam być tancerką jak La Jana, do dziś mi pozostało z tego to tylko, że gdziekolwiek staję, to zawsze w podstawowej pozycji tancerki, z prawą nogą wysuniętą czubkiem pantofelka do przodu i nieco w bok, byłam piękna, toteż gdy po południu ten najmłodszy generał kołysał mnie w ogrodzie na tej olbrzymiej huśtawce, to ilekroć jego ręce dotykały moich, trzymałam się sznurów, a on dotykał moich zaciśniętych dłoni, kiedy huśtawka go mijała, przez chwilkę spoglądaliśmy sobie w oczy, czas jakby zatrzymywał się na sekundkę, widziałam, że wyglądał jak Marlon Brando11, powietrze pełne było wtedy iskier, które przelatywały przeze mnie, wtedy nie tylko od tatusia, ale i od samego generała usłyszałam, że jestem piękna, później tego wieczora tańczyliśmy i pełna byłam roziskrzonego szczęścia, a później odjechał na front i dopiero po pewnym czasie powiedziano mi, że gdzieś w Karpatach partyzanci postrzelili go i następnie zatłukli jak psa, ale wówczas wrócił z frontu mój brat Karli, który przyjechał z lazaretem, gdzieś tam pod Kijowem przestrzelili mu brodę, miałam urodziny, a mój brat Karli przyjechał z frontu z obandażowaną głową, Karli, ten, który studiował w Pradze na politechnice, ten, który wiosłował w barwach „Sla-vii", który ze swymi czeskimi przyjaciółmi umizgał się do czeskich dziewcząt, otóż ten mój brat Karli, gdy Hitler zagarnął Czechy i Morawy, to Karli mieszkał, tak jak nasza rodzina, w Sudetach12, a więc był obywate- 10 Mundury Narodowej Armii Ludowej NRD do złudzenia przypominały uniformy hitlerowskiego Wehrmachtu. 11 Chodzi o rolę Marlona Brando w filmie Młode lwy (reż. Edward Dmytryk, 1958 r.). 12 W terminologii politycznej lat trzydziestych nazwą Sudety określano nie tylko góry między Rudawami a Karpatami, ale ogół terenów w Czechach i na Morawach, gdzie istniały skupiska ludności niemieckiej; w danym przypadku mowa o południowych Morawach. 26 leni Rzeszy i musiał iść na front, z którego wrócił z przestrzeloną brodą. I wtedy, kiedy miałam szesnaście lat i obchodziłam urodziny, i nasz dom pełen był gości, i byli tam również Wulli i Lizaj, Karli powiedział wszystkim, że najszczęśliwszy był wtedy, gdy mieszkał w Pradze, a teraz ma nie wrażenie, lecz pewność, że Rzesza całą tę wojnę przegra. Siedzę teraz w hotelu „Paryż", przenikliwym wzrokiem spoglądam wstecz, tak, Karli miał wtedy rację, choć mamusia i Lizaj krzyczały, że Hitler ma tajną broń, że w końcu Rzesza wojnę wygra, pamiętam, patrzyłam na tatusia, lecz on był smutny, milczał, ale już wiedział, że Karli ma rację... Wstałam, rozejrzałam się po sali restauracyjnej hotelu „Paryż", na dworze, na ulicy przesuwali się ludzie, widziani przez firanki wyglądali, jakby szli w czasie śnieżycy, nie płaciłam, ten poczęstunek to był nasz deputat, ostatni raz przejechałam wzrokiem po kolumnach zdobionych gipsowymi girlandami, stężałym ciastem z gipsu, uniosłam oczy na kinkiety i gigantyczny żyrandol, wyszłam na korytarz i będąc już znowu w kuchni przypomniałam sobie, że tam na korytarzu mijałam otwarte drzwi saloniku, więc zawróciłam, przytrzymując lekko klamkę od drzwi kuchennych, wróciłam oczami do saloniku, weselnicy byli już podochoceni, zbili się w grupki, unosili lśniące kieliszki szampana, panna młoda siedziała pod lustrem, oczy miała spuszczone, uśmiechała się, jej welon był zwieńczony diademem, w który wpleciono mirt z białą kokardką, atłasowa suknia miała głęboki dekolt, przytrzymywały ją szeroko rozstawione ramiączka, w poprzek biustu panna młoda miała przypięty czerwony goździk, zlękłam się, bo ta oblubienica była podobna do mnie, a ja też wyjechałam do Pragi tylko po to, żeby wysztafirować się niemal kubek w kubek jak ta siedząca tu panna młoda, tak sobie wyobrażałam swoje wesele i także w hotelu „Paryż", lecz tymczasem ten mój jazzowy skarb, gitarzysta i wokalista, ten, któremu prałam te jego skarpetki i brudne w kroku gacie, ten, któremu prasowałam te jego kolorowe koszulki i dresy, otóż on wysłał mnie co prawda do Pragi, ale sam ożenił się z inną, z tą, o której nic nie wiedziałam, wiedziałam wprawdzie, że ten mój skarb ma baby, lecz nie wiedziałam, że ma tylko jedną, tę, którą poślubił, podczas gdy ja oraz jego mamusia zamartwiamy się, że tak nas ten jej wydarzony synalek, a mój narzeczony urządził. Lepszy łajdak... a ja tak koło niego skakałam. I puściłam klamkę, i drzwi zamknęły się, i weszłam teraz do kuchni, żar oblał mnie i zamknął się za mną, przy płytach stali dwaj młodzi kucharze, szczerzyli do mnie zęby jak dwa czorty i jak artyści podrzucali na patelniach dwa kawałki mięsa, dania a la minutę, żeby się nie zdążyły przypalić, tu i ówdzie zajęła się omasta, dziesięciu ludzi stało przy stołach, pochylało się nad maszynkami i pracowało, żeby goście hotelu „Paryż" 27 najedli się, żeby im smakowało, kasjerka Eva z rannej zmiany ześliznęła się ze swojego tronu za pulpitem kasowym, miała na sobie jedynie biały kitel i stanik, chcąc pokazać mi, jak bardzo jej gorąco, odciągnęła od ciała stanik, który następnie plasnął o jej biust jak dwie wrzucone do wody ryby, była jeszcze zapłakana i spływały z niej wszystkie barwy, bo lubiła malować sobie nie tylko wargi, ale także powieki, a w dodatku nawet do pracy nosiła sztuczne rzęsy, płakała nad tym, że musiała uśpić swego ukochanego kota, po jego stracie lamentowała jeszcze bardziej, niż nad tym, że ją także porzucił ten jej skarb, ten lepszy łajdak. Eva niosła swe papierzyska, swoje rachunki, a ja tymczasem zrzuciłam sukienkę, wciągnęłam biały kitel i włożyłam na włosy biały czepek, który przymocowałam spinką, i gdy się mijałyśmy, tryknęłyśmy się czołami, zamknęłyśmy oczy i trwałyśmy chwilę w takiej pozycji, Eva spojrzała na mnie, tu, w tej pracy, była jedną z najmilszych mi osób, ufna jak kocię, teraz uniosła te swoje oczy jak chryzantemy i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę swej szafki, ja zaś usiadłam na jej miejscu, a tymczasem kelnerzy stali ze swoimi tacami i czekali, bym zaczęła im wypisywać rachunki, byli to już nowi kelnerzy, ci, którzy także przyszli na zmianę popołudniową... Pan ober Masek ukłonił mi się, szurnął nogą do tyłu, jak zawsze z wypomadowanymi włosami i wyglądający, jakby właśnie wyszedł z łazienki, cały w uśmiechach, miał bowiem córkę Hanę, dziewczynkę czternastoletnią13, którą codziennie już o czwartej rano odprowadzał na Stadion Zimowy na Sztwanicę na trening, wśród uczennic ta jego Hanićka była najlepsza, dokądkolwiek pan ober Masek szedł, zawsze tańczyła przy nim na łyżwach jego córeczka, przyświecał mu piękny cel, by została mistrzynią republiki, a potem może i Europy, pan ober Masek mnie także lubił, wzruszył jedynie ramionami i spojrzał na mnie wymownie, że niby czy mam już meldunek na pobyt stały, żebym mogła również tu być zatrudniona na stałe, właściwie trzymał mnie tu na czarno, ja też wzruszyłam ramionami i uśmiechnęłam się ze skruchą, że jeszcze niczego takiego nie mam, zrobił gest, że niby co można na to poradzić, zaczekamy, zaczekamy, kelner Borek z czarnymi włosami i przedziałkiem na środku głowy, kelner, który nigdy nie pił, nie grał w karty i nawet nie interesował się kobietami, choć był przystojny, ten znów miał w domu suczkę, jamniczkę, ten nie myślał w pracy o niczym innym, jak tylko o tej swojej suczce, jeżeli mówił, to zawsze tylko o tym, co robi jego suczka, jak ze starszym kelnerem panem Maśkiem wciąż po hotelu chodziła ta jego Hana, tak temu 13 W owym czasie sławna później łyżwiarka Hana Maśkova (w 1968 r. mistrzyni Europy i brązowa medalistka olimpijska) miała dopiero siedem lat. 28 kelnerowi plątała się pod nogami ta jego jamniczka, obaj, kiedy kończyli zmianę, mieli swój cel, cel piękny, który ich rozweselał, na który się cieszyli, który był tuż, tuż, że tylko ręką sięgnąć, podczas gdy ja miałam w domu, tam na Żiżkowie, Emę, tę mą drugą mamusię, która sama się nią mianowała, Emę, która napisała swemu synowi, że wyrzeka się go za to, co mi zrobił, prosiłam, żeby napisała, że się na niego nie gniewam, że to wszystko musiało stać się tak, jak się stało, teraz wszystko to stanęło mi przed oczami, cały ten tunel mojego życia, wiem, stało się tak, dlatego że nie potrafiłam się przystosować, ani troszkę nie potrafiłam żyć, przede wszystkim zaś wcale nie zwracałam uwagi na to, w jakich chodzę sukienkach, jakie noszę pantofle, jakoś tak dobrowolnie stałam się Kopciuszkiem, wszystkim ludziom i samej sobie pokazywałam, jak cierpię, bo jestem bez tatusia i mamusi, że tatuś mi umarł, że jestem sierotą, chodziłam jak kocmołuch, zawsze miałam na sobie coś rozdartego, nie czyściłam pantofli, kosztowało mnie wiele trudu, by się wykąpać, umyć, bo właściwie nie miałam powodu, żeby cieszyć się na coś, co na mnie gdzieś czeka, tak jak pan ober Masek, jak kelner Borek, jak dwaj kucharze, młodzi ludzie, którzy ukradkiem zerkali na zegar, bo cieszyli się, że gdy zmiana dobiegnie końca, to zaraz po robocie, jak tylko odwiążą fartuchy i zdejmą te swoje kucharskie białe czapki, wytoczą z korytarza hotelu „Paryż" te swoje motocykle, obaj startowali w zawodach w jeździe terenowej i nie cieszyli się na nic innego, jak tylko na jazdę na tych swoich cezetkach, całkiem tak jak szef kuchni pan Bauman, który z kolei cieszył się tylko, gdy myślał o tej swojej pracy w kuchni, o tym, jaki jadłospis ułoży na dzień następny, jak porozdziela pracę... właściwie on był tu najszczęśliwszy, być kucharzem było dla pana Baumana wszystkim, wszystkie dźwięki, wszystkie zapachy były mu tutaj miłe, nie drażniły go ani warkot wirników mechanicznych zmywarek, ani mechaniczne obieraczki do kartofli, ani rozmowy i pokrzykiwania podkuchennych, ani przeciąg. Taki był pan szef kuchni Bauman, który osobiście przyrządzał dla nas wszystkich największe przysmaki, kartoflankę, racuchy, kopytka, grzanki... Byliśmy wszyscy tak przesyceni wonią przypraw i ingrediencji specjałów naszej kuchni, że najchętniej jadaliśmy właśnie zwyczajne, chłopskie potrawy, czasem nawet jadło wiejskiej biedoty. A pan szef kuchni umiał dać sobie radę ze wszystkim i we wszelkich okolicznościach. Wtedy wiosną był Dzień Lotnictwa, jedenaście kwintali parówek pojechało od nas na lotnisko w Kuzyni, stałyśmy tam z Evą w białych kitlach i białych czepkach, lecz dwie płachty nad naszym straganem były co pół godziny pełne deszczowej wody, a padało również w południe i po południu, i było ciepło, i ludzie na Dzień Lotnictwa nie przyszli. Tak więc dziesięć kwin- 29 tali parówek znów powieźliśmy z powrotem i kierownictwo spisało je na straty, lecz wdał się w to szef kuchni, pan Bauman, i polecił kelnerom zakupić dwadzieścia pustych beczułek po śledziach, i kazał, żeby je wypłukali, a potem całej kuchni kazał krajać cebulę, cała kuchnia płakała, nim pokroiła na plasterki kwintal cebuli, ale pan szef kuchni Bauman nie ustąpił i potem sam wyłożył dna beczułek po śledziach listkami bobkowymi i kładł jedną warstwę parówek i warstwę pokrajanej cebuli, i przesypywał wszystko ziarnistym pieprzem oraz zielem angielskim, i polecił kucharzom zagotować hektolitr osolonej wody, i ułożył w ten sposób dziesięć kwintali parówek w dwudziestu beczułkach po śledziach, następnie zalał wszystko osoloną wodą i zabił wieka, i kazał umieścić te beczułki w lodówce, i stamtąd dodawano później parówki do sałatki kartoflanej. Ale pewnego razu ober Borek nałożył ich sobie na talerzyk, żeby poprawić sobie smak, i dał spróbować innym, i od tej pory już nigdy nie dawało się tych parówek do sałatki, lecz wszyscy pracownicy, kiedy chcieli przekąsić coś smacznego, brali porcje po cenie kosztu, toteż nie minął nawet rok, i parówki były zjedzone... Ten szef kuchni lubił mnie, też miał taką figurę jak mój tatuś, to on także wymógł, że pozwolono mi być tu, choć nie mieszkałam w Pradze, to on bronił mnie przed personalnymi, kiedy się upierali, że mam przedstawić zameldowanie na pobyt stały i dopiero wtedy będę mogła pracować. Ten szef kuchni też ważył, jak mój tatuś, sto trzydzieści kilo, mówiono o nim, że swój urlop spędza w ten sposób, że z Pragi VII wyjeżdża z rodziną na trzy tygodnie do Pragi I i wszyscy zatrzymują się w hotelu „Paryż", rodzina chodzi po Pradze, podczas gdy pan Bauman jest w kuchni, bo'nie potrafi sobie wyobrazić, że mogłoby podobać się mu gdzie indziej, a nie w tym naszym hotelu „Paryż". Wszystko to wynikało także stąd, że pan Bauman nauczył się fachu od pana Brandejsa, przeszedł twardą szkołę, mówiono nawet, że pan Brandejs lał pracowników po łbach, bo lubił ich i chciał, żeby się czegoś nauczyli, więc pan Bauman także obecnie od czasu do czasu robił paczuszkę żywnościową i wiózł ją do Klanowic, dokąd wysiedlono pana Brandejsa, do którego należał dawniej „Paryż", i tam wręczał mu ją jako drobny upominek od nas, ponieważ w zeszłym roku pan Brandejs klepnął się w czoło i powiedział panu Baumanowi, że on, pan Brandejs, miał wynajętą komorę chłodniczą pod praskim targowiskiem przy ulicy Rycerskiej, że tego najmu z pewnością nikt nie anulował i że kiedyś, gdy ustrzelił w karpackich lasach jelenia, osobiście umieścił go w komorze i ten rogacz jest tam chyba dziś jeszcze, zmarznięty na kość jak syberyjskie mamuty. I rzeczywiście, pan Bauman ustalił, że przedsiębiorstwo państwowe Restauracje i Jadłodajnie nadal opłaca tę wielką ko- 30 morę, wziął więc klucze od strażnika tych komór, gdy pokazał mu upoważnienie, i zabrał mnie ze sobą, wzięliśmy wóz dostawczy, a gdy zeszliśmy do piwnic, do królestwa komór chłodniczych, to znaleźliśmy i otworzyliśmy komorę pana Brandejsa, a tam leżał stężały, zamarznięty na kamień jeleń. I pan Bauman nie mógł z nim sobie poradzić ani piłą rzeźnicką, ani piłą ramową, dopiero gdy w warsztacie blacharskim pożyczył brzeszczot do żelaza, dopiero wtedy odcięliśmy nogi i szyję tego rogacza i wywlekliśmy go na górę, i załadowaliśmy do furgonetki, i zawieźliśmy tego jelenia, wielkiego jak mała krowa, do hotelu „Paryż". A tam - że trzeba zaraz tego jelenia rozmrozić i pracownicy zaraz urządzą sobie ucztę. Ale pan Bauman krzyczał: To tacy z was kucharze? Nic by z tego nie wyszło, ten jeleń musi być rozmrażany powoli, pomalutku, tak jak taje śnieg w górach, pomaluś-ku, powoli, musi kruszeć przez dwa miesiące, żeby był taki chłodny jak wiejska peklowana wieprzowina przed wędzeniem... Taki był pan Bauman, który kochał ten hotel „Paryż", taki był pan ober Masek, który kochał swoją córeczkę i promieniał, i emanował szczęściem, taki był również Borek, ober, który nie myślał o niczym innym i nie cieszył się na nic innego, jedynie na to, że zobaczy swą suczkę... Również te podkuchenne w naszej kuchni wciąż się na coś cieszyły, miały swoich amantów, robotników budowlanych, śmieciarzy wywożących odpadki z hotelu, palaczy, każdy chłop im pasował, byle tylko trochę je lubił i by miały na kogo czekać, z kim pogadać, często widziałam, jak drzwi otwierały się i stał tam drab, zbój raczej, a podkuchenna, która kroiła właśnie cebulę, czerwieniła się i z nożem w ręku wybiegała, i tam na korytarzu o czymś ze sobą rozmawiali, tylko przez krótką chwilę, całowały się tam nawet z nimi te nasze podkuchenne, baby jak piec, raz wybiegłam i pod ścianą widziałam naszą podkuchenna, jak trzymając nóż w jednej ręce tą drugą, wsuniętą w rozporek, pieściła tego swojego włóczykija. Jedynie ja nie miałam nikogo, w domu tam na Żiżkowie czekała na mnie Ema, ta moja druga mamusia, która zaczęła mi wypominać, że nie jestem jej wdzięczna, że powinnam wykazywać więcej wdzięczności za to, że stanęła po mojej stronie, że pozwala mi mieszkać, że właściwie za mało uważnie słucham, co do mnie mówi, skoro jestem jej córką... Tak więc cała ta kuchnia była przez kilka godzin w szalonym galopie, nie mogłam nawet otrzeć potu z czoła, najwyżej lekko, łokciem, wszyscy pracowaliśmy tak, jakby dwudziestu strzelców na jarmarcznej strzelnicy jednocześnie trafiło w sam środek tarcz, naraz i jednocześnie wprawiając w ruch wszystkie te figurki i mechanizmy, które się tam znajdują. I oto w tym rozgwarze drzwi otworzyły się nagle i stała w nich szatniarka, i wolała: r.-: 31 - Eliśko, list do ciebie! I wszyscy wpatrywali się w ten list, który szatniarka niosła powoli, szarpnęłam się do tyłu tak, że omal nie wykopyrtnęłam się wraz z tym moim kasowym tronem. - Do mnie? Szatniarka włożyła okulary i uroczyście odczytała całej kuchni adres, bezbłędny adres hotelu „Paryż". - Liebesbrief! Liebesbrief! Liścik miłosny! Któż to pisze do ciebie, Eliśko, któż to taki? - żartowali kelnerzy, żartował również pan szef kuchni Bauman i żartowali wszyscy, a ja zrobiłam się czerwona ze wstydu, bo wszyscy zdawali się nie wierzyć, że mogłabym otrzymać kiedyś list, więc naprawdę jestem tutaj Kopciuszkiem, kobietą spisaną na straty, która nawet nie to, żeby była nieładna, ale sama mówi o sobie, że już nic z niej nie będzie, że ma pecha i czarno widzi przyszłość... A gdy wszyscy znów zajęli się swoją pracą, otworzyłam list i poczułam się zawiedziona, napisała go moja ciocia z Wiednia... lecz w miarę jak czytałam, ogarniał mnie lęk, strach, a w końcu roześmiałam się z tego mojego lęku, który przyniósł mi wyjaśnienie, który wskazał mi drogę... „Meine liebe Pipsimaus... Przesyłam Ci serdeczne pozdrowienia z Wiednia, doszły mnie o Tobie złe wiadomości, pamiętaj, z jakiej jesteś rodziny, Twoja ciocia Piśinka, choć biedniutka, to mimo wszystko zawsze ubrana jest czysto i ze smakiem, i chodzi po Wiedniu elegancka, Pipsimaus, co powiedziałby na to Twój papa, gdyby Ciebie zobaczył? Pamiętaj - powiedziałby -jeśli będziesz pokazywać się ludziom jak pyza kartoflana, to będą odnosić się do Ciebie jak do pyzy, pamiętaj, dziecko, staraj się samą siebie przedstawiać ludziom jak tort paryski, a ludzie będą Cię traktowali jak paryski tort z kremem... Ucałowania z Wiednia śle Ci Twoja ciotka... Piśinka..." Pewnego dnia wybrałam się do centrum, ot tak sobie przechadzałam się po ulicach, mijałam wystawy sklepów na Żelaznej i na Przykopach, i tak dalej. Ale nastawiłam się tylko i jedynie na pantofle i na sukienkę, szłam przez to centrum Pragi, zawsze lubiłam nosić czerwone pantofelki na wysokich obcasikach, pantofle w kolorze koralowym, pantofle tak czerwone, jak czerwone były kiedyś moje rabaty salvia splendens, kwiatów płomiennej miłości. I kupiłam od razu dwie pary czerwonych pantofelków na wysokich obcasikach, i dodało mi to animuszu, i zaraz na ulicy Celetnej przymierzyłam włoską sukienkę, i mówię: <« , : 32 - Kiedy mi w tym tak dobrze, to zatrzymam tę sukieneczkę na sobie, a tę starą proszę mi zapakować... Tak więc kroczyłam w czerwonych pantofelkach i granatowej sukience, i kiedy zobaczyłam w szybach wystawowych, jak idę, to w pierwszej bramie wyrzuciłam tę paczkę ze starą podartą spódnicą i szłam tak, i czułam się jak balon po wyrzuceniu worków z piaskiem, lecz wiedziałam, że i tego za mało, że brak mi uczesania. I weszłam do zakładu fryzjerskiego, i tam najpierw umyli mi głowę, a następnie ostrzygli mi włosy na taki dawny Bubikopf, taką fryzurę, jaką teraz noszą koszykarki i siatkarki, i dziewczyny z poprawczaka. I gdy z luster zakładu fryzjerskiego wyszłam na ulice, gdy pierwszy raz widziałam, że jestem widziana przez innych, wiedziałam, że zaczynam już trochę być tym tortem paryskim z kremem. A ponieważ nigdy nie wiedziałam, co robić z rękami, więc wstąpiłam do domu towarowego i tam kupiłam sobie najpiękniejszy parasol, niebieściuchny parasol z rączką z usztywnionego sztucznego jedwabiu. A potem już kroczyłam tak, jak dawnymi laty, gdy szłam obok tatusia, przy którym zawsze czułam się silniejsza, bo umiał iść elegancko i sprężyście, choć ważył sto trzydzieści kilo. I kroczyłam pierwszy raz sama, tylko ja, ta, która przegrała sprawę ślubu, ale teraz nagle wygrała sama ze sobą, wygrała tak, że kupiłam sobie jeszcze pomadkę do warg oraz cienie do powiek i od tej chwili było mi już obojętne, czy jestem zameldowana w Pradze na pobyt stały, było mi tak, jakbym zgubiła dowód osobisty. Kiedy następnie wsiadłam do tramwaju i pojechałam na Libeń, wcale nie siedziałam jak trusia, ale założyłam nogę na nogę, opierałam się na rączce parasolki w kolorze fioletowoniebieskim, kołysałam czerwonym pantofelkiem i ten czerwony kolor, i ta moja nowa włoska sukieneczka dodawały mi sił, tak bardzo, że uniosłam wzrok i patrzyłam ludziom w oczy, roześmiałam się nawet i skinęłam głową, i odpowiadałam oczami na powitania, ludzie tam na zewnątrz, na ulicach, na wysepkach tramwajowych, wydawali mi się piękni, każdy dom, koło którego przemykał tramwaj, każdy opromieniony słońcem dom zdawał mi się przepiękny. A gdy tramwaj mijał kilka placów zabaw dla dzieci, wszystkie te dzieci widziałam jako rozsypane drogocenne kamienie. I gdy tramwaj wjechał na most Libeński, wstałam, oparłam się o okno i wyglądałam: co też tam za rzeką zobaczę? Bulowka, ten szpital i olbrzymie bloki rozrzucone po zboczach, przypominało mi to obrazki z czasopism, przedstawiające Tybet, zdawało mi się, że tam, na tej Bulowce są przepiękne pałace, rozrzucone kostki domina... A potem tramwaj skręcił w libeńską aleję Główną, zaczerwieniłam się lekko, ani jeden sklep nie uszedł mojej uwagi, mijając jedną wystawę już spoglądałam na tę, która się do mnie zbliżała, toteż chociaż 3 — Wesela w domu 33 chciałam wysiąść koło teatru, na tej wysepce, co to zaraz za rogiem jest ulica Na Grobli, jechałam dalej, bo jadąc tą aleją Główną miałam wrażenie, jakbym jechała przez Hodonin, jakbym jechała przez Brzecławską, wtedy, kiedy miałam szesnaście lat, taka piękna wydawała mi się ta aleja Główna. Tak więc czytałam nazwy restauracji, czytałam: bar „Świat", a potem „Pod Sokołem", a następnie „Pod Zielonym Drzewem", a później „U Libuszy" i znów „Pod Starym Mamrem", a potem znów „U Żebraka" i „U Karola Czwartego", i „Pod Herbem", i „U Ferklów", i wreszcie malutkie bistro „W Kuźni". I tam wysiadłam, wzruszyła mnie maleńka cukierenka koło Bulowki, cukierenka w niskim domku, tam był przystanek i już znowu jechałam w dół, tak bardzo nie mogłam nasycić oczu tą libeńską aleją Główną, ale najbardziej wzruszyła mnie uliczka o nazwie Czerwona Bania, kilka domków i kilka rozpadających się warsztatów, i fabryczka, a wszystko tonęło w zieleni krzewów i drzew, w tle zaś wznosił się na pagórku zdemolowany wiejski dworek. I jechałam tramwajem na dół, i widziałam, że dobrze się prezentuję, pachniałam nowymi pantofelkami i nową sukieneczką, i nową parasolką, jak wtedy, kiedy tatuś na Wielką Sobotę zawsze kupował mi wszystko prosto z igły... I gdy zjeżdżałam w dół, na Libeń, ta Libeń znów zdawała mi się podobna do Hodonina, gdzie mieszkałam do szesnastego roku życia, ta Libeń w gruncie rzeczy była całkiem jak miasto prowincjonalne, całkiem inna od Ziżkowa, gdzie mieszkam. Tutaj jadąc tramwajem widzę parczki i drzewa, i rzeczkę Rokitkę, podczas gdy na Żiżkowie wszystko jest tylko i jedynie z kamienia i nawet te nazwy żiżkowskich ulic napełniają mnie przerażeniem, podobnie jak słowa: roraty i poprawczak, i koszary, i kryminał... Plac Konstancjański, ulica Tomasza ze Szczytnego, Milicza z Kromieryża, Rohacza z Dubej, Na Żydowskich Piecach, ulica Jeseniusa, ulice, od których zalatuje worem pokutnym14. Zdumiało mnie, że to przedmieście li-beńskie jest takie piękne, nawet są tu również pięknie ubrane młode kobiety. Musiałam oprzeć się o okno tramwaju, ażeby lepiej widzieć, i znów widziałam to, co jadąc pod górę, że tu, na tej alei Głównej, młode kobiety Pl. Konstancjański swą nazwą upamiętnia miasto, gdzie obradował sobór, który potępił Jana Husa; Tomaś ze Śtitneho (ok. 1333 - ok. 1405) był autorem dzieł teologicznych pisanych w języku czeskim, Jan Milić z Kromefiże (zm. 1374) - kaznodzieją i reformatorem szykanowanym przez dostojników Kościoła, Jan Rohać z Dube (zm. 1437) - wodzem wojsk husyckich, pojmanym przez zwolenników polityki bardziej umiarkowanej i straconym, Jese-nius (Jan Jesensky, 1566-1621) - lekarzem i filozofem, rektorem uniwersytetu praskiego, straconym za udział w antyhabsburskim powstaniu stanów czeskich. W rzeczywistości wymienione tutaj ulice noszą nazwy skrócone: Śtitneho, Milićova, Rohaćova, Jeseniova, nar-ratorka wolała jednak podać je w postaci rozwiniętej. 34 ,-w* .- mają takie piękne sukienki, jak mam na sobie ja, niemal takie same pantofelki, widziałam, że ta aleja Główna jest dla tych kobiet miejscem, gdzie nie tylko dobrze się robi zakupy, ale też gdzie te młode kobiety umieją pokazywać się nie tylko samym sobie, ale i oczom innych, że potrafią nawet odstawiać taki teatr, jedna dotyka drugiej malowanymi paznokietkami i coś sobie opowiadają z perlistym śmiechem... i zawsze starcza im jeszcze czasu, żeby ocenić same siebie w oczach tych innych kobiet, w oczach mężczyzn. I doceniłam to wszystko, to także, że te kobiety umiały stać w takiej samej tanecznej pozycji, w jakiej stawałam i teraz znów, cóż z tego, że w tramwaju, lecz przecież stoję i ja... Weszłam na zalaną słońcem wysepkę, defilowałam koło gablotek teatru, następnie koło witryn z modą damską, zatrzymałam się, choć nie miałam tego zamiaru, przed wystawą, na której były wyłącznie ślubne kostiumy i suknie ślubne, i welony, i czółka, i ślubne kapelusiki, czułam, że się czerwienię, rozejrzałam się, czy nikt mnie nie widzi. Bo też ja, którą mój narzeczony nawet jeszcze nie ćwierć roku temu wysłał tu, żebym czyniła przygotowania do jego ślubu ze mną, otóż ja dokądkolwiek przyjdę, gdzie spojrzę, wszędzie widzę to wszystko, co naigrawa się ze mnie, co ze mnie drwi, bo do jasnej cholery, ten mój narzeczony, ten mój skarb wysłał mnie w celu przygotowania mego ślubu do Pragi tylko po to, żebym została tu na koszu, podczas gdy on spokojnie ożenił się z inną, daleko, bo dobrze wiedział, że gdyby mi powiedział, że już mnie nie chce, że ma już inną, to zanim bym spróbowała popełnić samobójstwo, wpierw zamordowałabym jego, ten mój skarb, kuchennym nożem... Dydoliłabym go wolniutko kuchennym nożem... A teraz - wesela w domu i wesela w hotelu „Paryż", i wystawy ze ślubnymi sukniami i czółkami, i welonami, i kapelusikami. Zaczerwieniłam się, miałam wrażenie, że wszystkie te ślubne przypomi-nanki ktoś mi specjalnie przygotował, jak w horrorze, jak w drastycznej powieści kryminalnej. Ładna historia! I skręciłam w uliczkę Na Grobli, i było mi tu przyjemnie, tu w tej uliczce, choć byłam tu dwa razy, już z daleka widać było, że ta uliczka zakręcała, szłam tędy wolno, po prawej ręce wznosił się wysoki budynek, już na pierwszy rzut oka widziałam, że to fabryczka mebli albo coś, co ma związek z drewnem, słyszałam ten przyjemny odgłos pił tarczowych, jak też taśmowych, widziałam okna, zakratowane nawet na czwartym piętrze, już na wysepce czułam zapach trocin i wilgotnego drewna, widziałam też podwórze i działało na mnie uspokajająco, że robotnicy układają ramy okienne tak, żeby drewno się nie paczyło, widziałam, jak układają równo deski i przekładają je deszczułkami, czułam się jak w tej naszej fabryce sklejek, tatuś jeździł po całym świecie i skupował wszystkie cenne gatunki 35 drewna, w Karpatach, w Andach, w Alpach oraz w Libanie, woził ze sobą tylko książeczkę czekową i młoteczek, na jednym końcu młotka był monogram tatusia, jego inicjały, a w drugi koniec tatuś uderzał czymś, co akurat było pod ręką, ale zawsze tak, żeby na obalonym pniu odcisnąć swoją pieczęć, że to jest jego drzewo, że nosi znak mego tatusia, który wracał do domu zawsze po dwóch miesiącach, czasem nawet po upływie kwartału, ale zawsze przywoził mi prezencik i całował mnie, bo mnie kochał. I tę ulicę Na Grobli polubiłam dzięki temu, co tam widziałam, że nie robią tam wprawdzie kosztownych fornirów ani takich mebli jak w UP, ale układają futryny i ramy okienne oraz drzwiowe w sztaple i starają się poukładać je tak, żeby się nie paczyły... i w dodatku te dźwięki i ta woń drewna... I gdy idę tak, zadumana, spod niebieskiej sukienki wysuwa się na przemian to lewy, to znów prawy koralowoczerwony pantofel, widzę, jak moja parasolka rytmicznie wychyla się do przodu swoją spiętą spódniczką, ktoś do mnie zawołał: - Piękne mamy popołednie, co? - Co pani mówi, co pani mówi? - zlękłam się, ponieważ dobrze usłyszałam. - Piękne popołednie - powtórzyła kobieta na pierwszym piętrze, okropnie ta kobieta zezowała, lecz ja zdenerwowałam się, zrobiło mi się słabo, bo Ema, ta moja druga mamusia, także mówiła „popołednie", akcentując e w tym „popołedniu", tak samo, jak z równym wdziękiem mówiła „traj-libus" zamiast trolejbus, „kondel" zamiast kundel i „komput" zamiast kompot... Ale uratowały mnie dwie dziewczyny, z parteru tego domu, z którego na pierwszym piętrze wychylała się ta zezowata blondynka, wypadły dwie dziewczyny, chciały przecisnąć się jednocześnie przez wąskie drzwi, wepchnęły się w nie i gdy wydostały się na dwór, to ryczały ze śmiechu, krztusiły się, jedna chciała opowiedzieć drugiej na ucho jakąś anegdotkę czy świński kawał, ale obie bały się tej wiadomości, zatykały sobie uszy, niczego takiego nie chciały słyszeć, kwiczały i ryczały ze śmiechu, i tupały, i groziły całej ulicy, że zsikają się, jeśli jedna od drugiej dowie się tej nowiny, jedna tłukła drugą piąstkami... i uniosłam oczy, a tam nad oknem był napis, obłupany już, ale ciągle czytelny: „Pędzle i artykuły szczotkarskie"... I szłam, i uznałam, że ta ulica jest przyjemna i działa rozweselające, przede wszystkim zaś szłam tędy tylko ja, sama, wystrojona niczym z żurnalu, tak jak chodziłam, kiedy miałam szesnaście lat, i pragnęłam, by tak samo jak wtedy wyszło mi na spotkanie coś niezwykłego. I zaraz na rogu, ta boczna uliczka nazywała się Ludmiły, znajdował się otoczony parkanem ogród, kiedyś była tam ogródkowa restauracja, sześć 36 starych kasztanów, pod murem zrujnowana dawna kręgielnia, a dalej dom, na którym widniał napis: „U Hausmanów". Był tam niski murek, chropowaty i mieniący się w słońcu. Dokoła ani żywego ducha. A jednak - uśmiechnęłam się, gdy z drugiej strony ulicy wyskoczył młody Cygan, w zielonej kobiecej sukni, niósł garnuszek, postawił go w słońcu na tym niskim murku i jadł żarłocznie, a kiedy mnie zobaczył, użalił się: - Pani, ta moja chce, żeby Helenka od razu szła do pracy i zarabiała łowe15, ale ja chcę, tak jak Helenka, żeby poszła uczyć się na fryzjerkę! Tak, pani... - powiedział Cygan i rozpłakał się nad garnuszkiem. Przystanęłam, wsparta na parasolce, która dodawała mi sił, stałam, wysunęłam czerwony pantofelek do przodu, przybierając podstawową postawę tancerki. Cygan uznał to za wyraz poparcia, podbiegł pod okno, z którego przed chwilą wyskoczył, i krzyknął w głąb tego okna, wskazując widelcem na mnie: - No właśnie, teraz słyszysz, sama pani zgadza się, żeby Helenka wyuczyła się na fryzjerkę! Ale nim Cygan się obejrzał, zasłona odchyliła się i z okna wyskoczyła na ulicę Cyganka, która wyglądała na znacznie starszą od Cygana, ale z pewnością była od niego młodsza, znałam wszystkich Cyganów z naszej ulicy na Żiżkowie, Cyganka silnym ciosem obaliła Cygana, padł przede mną w tej zielonej kobiecej sukni, miał wąsik, i leżał tak na grzbiecie, unosząc widelec w obronnym geście, a Cyganka ze śmiechem powiedziała mi, że Lajoś jest kutas złamany... I widziałam, że brak jej połowy przednich zębów. Przestąpiłam nogi Cygana, wzruszyłam ramionami i szłam dalej, dzisiaj było mi wszystko jedno, czy Helenka będzie fryzjerką, czy nie będzie, czy właśnie dzisiaj jest piękne popołednie, przeszłam maleńki placyk i potem już z daleka widziałam gazową latarnię przed beżowym piętrowym domem, pod spuszczoną roletą minęłam teraz napis „Znicze nagrobne i urny"... a potem stałam już pod tą gazową latarnią, zaczerwieniłam się z niepokoju, co też ten doktor sobie o mnie pomyśli, jeśli w ogóle jest w domu, co pomyśli sobie, gdy w istocie nie idę nigdzie indziej, tylko do niego, tylko zobaczyć, czy jest w domu i co też tam robi? I w tej chwili chciałam pobiec z powrotem na wysepkę i wskoczyć do pierwszego tramwaju, żeby tylko być daleko od tego domu, chciałam uciec gdzieś daleko, ale kiedy ruszyłam, spojrzałam na ten mój czerwony pantofel, a gdy następnie zobaczyłam, że ruszył również ten mój niebieski parasol, zawsty- Łowe - pieniądze. 37 dziłam się i kilkakrotnie powiedziałam sama do siebie: ty musisz, musisz... i zawróciłam, i energicznie otworzyłam drzwi tego domu. I już stałam w cieniu, a tam przede mną był ten wilgotny korytarz, lecz ten korytarz prowadził na podwórko, a tam, na tym podwórku, pełnym blaskiem świeciło złote słońce, jego blask spływał po ścianie, na której piął się olbrzymi bluszcz, i każdy Usteczek tego bluszczu był oświetlony, wyglądał jak posmarowany masłem, a futryna tych drzwi przypominała ramę cennego obrazu, taki piękny był widok na podwórko tego domu. I weszłam tam, no i proszę, oto okno, za którym mieszka ta schludna pani, a tu są stopnie, po których wchodzi się na podwóreczko. I weszłam nimi na to podwórko, i rozejrzałam się, no i proszę, tu jest ten piętrowy budynek, a tu to miłe okno... - Dzień dobry, dzień dobry, dobre popołednie! Męski głos dochodził na podwórko z dachu szopki, dał się też słyszeć stukot maszyny do pisania, obejrzałam się, a tam na niskim krzesełku siedział w popołudniowym słońcu doktor, przed sobą, między rozsuniętymi kolanami miał krzesło z maszyną do pisania i jak szalony stukał na małej maszynie, której czcionki co rusz się zakleszczały, ale palce doktora rozdzielały je i maszyna pisała dalej, dźwignia przesuwała papier, doktor wykręcił stronę i dołożył do kartek już zapisanych, i przycisnął te arkusze kamieniem, wkręcił następną kartkę i dalej pisał jak szalony. - Tylko to dopiszę i zaraz zstąpię do pani z tego mojego nieba - wołał doktor wesoło i nadal pisał, mówiąc podczas tego pisania: - Bo gdybym nie dopisał tego do końca, to już nigdy bym tego nie napisał, albowiem jeśli myśl piękna puka, o, to spiesznie duszę przed nią otwieraj, gdyż ona nigdy sama nie przychodzi... I nadal pisał, a ja patrzyłam na tego mężczyznę, słyszałam i widziałam to jego pisanie, stuk czcionek, jakbyśmy w hotelu wrzucili garść łyżeczek do chromowanej zmywarki, słońce oświetlało go, na głowie miał kapelusik nasunięty na oczy, by go nie oślepiało, a ja stałam na podwórku w nowej sukience i wspierałam się na parasolce, i wysuwałam do przodu prawy pantofelek na wysokim czerwonym obcasiku, przyjemnie było mi pierwszy raz widzieć kogoś piszącego na maszynie, w lot utrwalającego te swoje myśli, i zobaczyłam, że wysokie krzesło, na którym stała ta maleńka maszyna, jest przycięte tak, by wyrównać pochyłość daszku tej małej szopy, ponad którą dopiero ciągnął się ów wielki i długi dach wielkiej szopy, dochodzącej aż do budynku, gdzie było okno, w którym wisiał wielki asparagus z trzykrotką, zobaczyłam, że tak samo przycięte było małe krzesełko, by tak samo wyrównać spadzistość daszku. I oto doktor skończył pisać, wyciągnął kartkę, dołożył ją do tych innych olśniewająco białych arkuszy, uniósł kapelusz, wcisnął go sobie na potyli- 38 cę i spojrzał na mnie, a ja uniosłam oczy i widziałam, że widzi mnie, że widzi moje uczesanie, widziałam, że widzi tę moją piękną sukieneczkę, i uniosłam nogę, i pokazałam mu również te moje koralowoczerwone pantofelki. Widziałam, że patrzy na mnie z przyjemnością, widziałam, że widzi mnie tak, jak pragnęłam, by widzieli mnie wszyscy, przede wszystkim jednakże on, ten, do którego przyszłam, ażeby go zobaczyć, i by on widział mnie taką, jak pragnęłam, całkiem inną niż wtedy, kiedy przyszłam tu po raz pierwszy, żeby widział mnie jako ten tort paryski z kremem... Widział mnie i zaaprobował to, a ja poczerwieniałam i obróciłam się dookoła, uniosłam ręce, jakbym chciała wznieść się, jak potrafią obracać się modelki, gdy demonstrują te swoje stroje, i zakręciło mi się w głowie... A doktor wyprostował się, podał mi zapisane przez siebie kartki i poprosił, bym położyła je na maleńkim stoliku, takim stoliku jak ten, który na Morawach stawialiśmy w miejscu, gdzie kończyło się miasto, a zaczynały pola, na którym ustawiałam krucyfiks oraz wazoniki z piwoniami i kwiatami polnymi, gdzie przychodziła procesja, żeby przy tym malutkim stoliczku ksiądz i procesja pomodlili się o obfite plony. A potem doktor podał mi tę maszynę do pisania, była maleńka i na ośkach składała się na pół, jak zamyka się mszał, zamykała w sobie wszystkie te czcionki, a już kiedy spojrzałam na zapisane kartki, widziałam, że to niemiecka maszyna marki Perkeo, secesyjna maszyna bez czeskich znaków diakrytycznych, że również ten napisany przez doktora tekst pełen jest błędów, bo i jakże mogłoby być inaczej, pomyślałam, jeżeli w parę minut wystukał wszystko, co przychodziło mu do tej jego głowy... A doktor zeskoczył z murku, który skośnie obniżał się wraz ze schodami, i stał przy mnie, i wyjaśniał mi, jak pisze na tym podwórku, wziął ten stolik i postawił go pod ścianą koło trzepaka, tam, gdzie są drzwi, którymi idzie się na górę do Lizaj, i wyjaśniał mi z wielką dumą: - Jak na dworze świeci słoneczko, wtedy nie mogę pisać w domu, muszę wyjść na dwór i piszę tu przed południem, a potem, po południu, gdy słońce się przesuwa, rozumie pani, to i ja przesuwam się ze stoliczkiem, o pierwszej w ślad za słońcem przychodzę tutaj... Wziął stoliczek i ustawił go kilka metrów dalej... - Tak więc stukam na tej mojej atomowej szrajbmaszynie marki Perkeo tak długo, aż słońce przeskoczy za pralnię i świeci o, tu, wtedy przenoszę stoliczek tutaj i piszę tak długo, aż cień zacznie mnie przepoławiać, a później cień odcina mi głowę, a później podnosi się tak, że muszę wejść na daszek, gdzie słoneczko świeci, póki całkiem nie zajdzie... ale jak pani widzi, ten daszek jest pochyły, i wie pani, ile razy musiałem przycinać te 39 nogi krzesła i krzesełka? Nie zgadnie pani! Czy wiele razy? Najpierw przyciąłem te nogi tak, że gdy postawiłem krzesło na górze, to było przycięte tak idiotycznie, że skos jeszcze się zwiększył, wskutek czego ta s/rajbmaszyna zjechałaby mi prosto na podwóreczko, potem znowu przyciąłem te nogi tak, że uzyskałem skos w drugą stronę, przy pisaniu szrajb-maszyna zjechałaby mi w rozporek, a to małe krzesełko także przycinałem dwa razy i wyszło tak paskudnie, że je musiałem porąbać i wziąć następne, żeby w końcu uzyskać odpowiedni skos, zarówno w małym krzesełku, na którym siedzę, jak i w tym wielkim krześle, na którym, jak widziała pani, spoczywa poziomo ta moja atomowa szrajbmaszyna marki Perkeo... A potem stało się to, czego pragnęłam, okno na galeryjce raptownie się otworzyło i wychyliła się Lizaj, zatknęła haczyki okna w skobelki i gdy mnie zobaczyła, to najpierw zlękła się, ale potem się uśmiechnęła, widziałam, że był to uśmiech kwaśny, bo zlękła się, że tak mi w tym do twarzy... - No nie, Pipsi, ale się odpaliłaś, pokażże się, no nie! I nie mogła wytrzymać, i znikła z okna, następnie słychać było stukot jej pantofli na schodach, potem usiłowała otworzyć drzwi z klatki schodowej, ale wciąż były przysypane tynkiem, musiała naprzeć kolanem i wytężając wszystkie siły otworzyć te drzwi na trzy tempa, i wbiegła na podwóreczko, i ujęła mnie za ręce, i uniosła je, i obracała mną jak manekinem krawieckim, i jej głos był wesoły, ale dobrze wiedziałam to, co w tym głosie wyczułam, że zazdrości mi nie tej mej sukieneczki i mojej parasolki, lecz tego, że się zmieniłam, że podźwignęłam się z kolan, że już nie potrzebuję niczyjej pomocy, bo sobie pomogłam sama... - Może pani - rzekł doktor - znów zajrzy do mnie, co pani na to, panno Pipsi? - Pipsi - powiedziała Lizaj - wpadnij do mnie na kawkę, mamy sobie tyle do powiedzenia. - Wpierw, Lizaj, zajrzę tu, do doktora - i ruszyłam, niosąc tę maszynę do pisania marki Perkeo, a Lizaj odwróciła się, słyszałam za plecami, jak gniewnie zamyka na kilka temp te drzwi, następnie usłyszałam, jak ze złością zamknęła również to okno... Pokój doktora przylegał bezpośrednio do ściany instytutu badawczego, z którego dobiegało dudnienie, a potem wysoki dźwięk piły, dźwięk, który wprawiał pokój doktora w drżenie, jakby w kraju olbrzymów dentysta dobierał się swym wiertłem do zęba trzonowego wielkiego jak ten pokój. Doktor potarł zapałkę i po chwili w piecu zaczęło huczeć. Dokładał porąbanych deszczułek, dorzucał kawałki połupanych belek i futryn, pochodzących z rozbiórek i z placów budowy. Stałam, wpatrzona w piękny asparagus rosnący wraz z trzykrotką, asparagus unosił się do góry, podczas ody trzykrotka opadała w dół, wprost na lustra, którymi wyłożona była dolna płaszczyzna futryny okna. Skośny dach szopy pozwalał widzieć skrawek błękitnego nieba, rozmiarem i wyglądem dosyć podobny do niebieskiego trójkąta na naszej fladze państwowej. A przy ścianie szopy wytryskał w górę, następnie zaś pełzł poziomo po drucie pień, z którego wypływały gałązeczki i wąsy dzikiego wina. Tam, na haku wbitym w dyl szopy, tam wisiała maska pośmiertna, odrutowana jak naprawiony kamionkowy garnek, nie trzeba było fantazji, bym poznała, że jest to twarz doktora, pośmiertna maska mężczyzny otoczonego pędami dzikiego wina. Doktor drgnął: - Na miłość boską, proszę, niechże pani usiądzie. Podsunął mi krzesło, siadłam, wciąż opierałam ręce na rączce parasolki, założyłam nogę na nogę i kołysałam czerwonym włoskim pantofelkiem, który kupiłam sobie dziś tylko z tego powodu, że chciałam zacząć żyć jako paryski tort z kremem. Widziałam, że doktor patrzy na moje kolana, że zaczerwienił się lekko, przeciągnął dłonią po całej twarzy. Potem wstał, wymierzył palec w stronę ściany i zaczął nasłuchiwać. Dźwięk za ścianą nasilił się, jakaś ogromna maszyna zwiększyła obroty, później dźwięk ustał i całym gmachem tam po drugiej stronie oraz pokojem doktora wstrząsnął potężny grzmot, budynki zachwiały się w posadach, było to jak podziemny wybuch w kopalni, detonacji tam po drugiej stronie towarzyszył podmuch, piec zatrząsł się, rury biegnące wzdłuż ściany do komina przesunęły się, a na dworze oderwała się resztka tynku, wypadło kilka cegieł, na podwórzu zadymiło się i po pochyłym dachu osuwały się tynk i cegły, i spadały na drugie podwóreczko. - Coś pięknego — powiedziałam. - Widzi pani - rzekł - i ja mam to szczęście, że mieszkam w takim pięknym domu. A przez podwórze, chwiejąc się i zataczając, zbliżała się kobieta, na grzbiecie niosła przewiązane płachtą belki i deski. Gdy przebrnęła przez opadły tynk, odwróciła się, pochylona rozwiązała węzeł i ładunek upadł za nią na ziemię. Teraz po drugiej stronie okna wyprostowała się młoda Cyganka, spocona, przygładzała sobie włosy, wyjęła z nich zapinkę, włożyła sobie w usta i tak weszła do pokoju. - Aa, pan masz tutaj panią, dobry wieczór - ukłoniła się. - Masz pan tu drzewo, masz, panie, za to, że, no właśnie, że pozwalasz nam tutaj spać, ale... Doktor grzebał po kieszeniach, potem otworzył szafę, przeszukiwał kieszenie marynarek i spodni, potem zaczął zacierać ręce i zaczerwienił się... - Niech mi pani pożyczy dwadzieścia koron... 40 41 Otworzyłam torebkę, podałam doktorowi dwie dziesięciokoronówki, wziął je i wręczył Cygance, która ukłoniła mu się, wyjęła zapinkę z warg, mokrą dłonią ściągnęła włosy do tyłu i spięła je. - Masz, trzymaj, a jak ten twój znowu zacznie rozrabiać, to bierz małą i wiesz, gdzie możesz się przespać, rozumiesz? - Aa, pan to jest dobry - powiedziała Cyganka, patrzyła na mnie i powtarzała znowu, kiwając głową - tak, właśnie, pan jest dobry... I wyszła na dwór, wyciągnęła płachtę spod desek i belek, i wlokła ją za sobą, tanecznym krokiem nomadów sunąc przez zasypane tynkiem po-dwóreczko. - Lekko to jej nie jest - rzekł doktor - ma męża pijanicę, Czecha, czasem nawet ją bije, więc przychodzi spać tutaj, do mnie, jej dziewczynka sypia w szufladzie od szafy. Tak to jest, widzi pani, ale czy mogę zaprosić panią na szklaneczkę piwa, żebyśmy przeszli do weselszych tematów? - powiedział doktor i zaśmiał się, i gładził się ręką po twarzy, jakby sam siebie żałował. Ach, jakie piękne są świniobicia na wsi, świniobicia, które odbywają się na podwórzu, gdy wynosi się piec i wszystkie te zapachy idą pod gołe niebo, gdy w kotłach gotuje się głowiznę, którą potem wywala się w pralni na stolnicę, i drzwi, i okna są otwarte, i cały ten smród uboju idzie w górę, unosi się do nieba. W owym jednakże czasie nastała w Pradze moda, że również hotele, i to hotele renomowane, raz na miesiąc już z góry zapowiadały swoim gościom, że „Dziś świniobicie!". I wszyscy goście cieszyli się i radowali, że dostaną na talerzu świeżą głowiznę, a następnie wąt-robianeczki! Tak więc także w hotelu „Paryż" odbyło s'ię pierwsze świniobicie, od rana pociliśmy się w kuchni i kiedy w kotłach gotowała się głowizna, w dwóch kotłach, kiedy para ze świniobicia unosiła się pod sufit i przeszklona wieża wentylacyjna nad płytą kuchenną nie nadążała z wsysaniem tych wyziewów, kuchnia powoli, lecz nieuchronnie stawała się mokrym piekłem, kłęby pary docierały aż do mnie, siedziałam na swym stołeczku i markowałam już pierwsze talerze z kawałkiem podgardla i kawałkiem uszka, i kawałkiem wątróbki oraz łyżeczką chrzanu i łyżeczką musztardy, czułam, że to, co spływa mi po skroniach i kapie z włosów, to nie mój pot, również na plecach to nie ja się pociłam, również tam spływała po mnie ta skroplona para ze świniobicia, i kelnerzy też się pocili, i wkrótce ich smokingi też błyszczały od tłuszczu. I podczas gdy goście w restauracji cieszyli się, stali bywalcy byli nawet tak zadowoleni, że na swój koszt przysyłali do kuchni szklanice pilzneńskiego piwa, dwaj kucharze siekaczem drobili na stołach głowiznę na kawałki, dodawali korzeni i spod ich palców unosiła się woń przypraw, przemieszana z odorem świniobicia, i podczas gdy podkuchenne szykowały grube flaki na kaszanki i gotowano krupy, i potem zalewano je krwią wieprzową, cały personel kuchni pachniał, iakby wszyscy jeden za drugim wpadli do kotła z zupą. A potem kucharze męczyli się i przeklinali przy nadziewarkach, zmagali się z tymi kiełbaśnica-mi, bo nigdy przy świniobiciu w taki sposób nie pracowali, tych dwóch naszych młodych kucharzy doprowadzała ta praca do rozpaczy, a na dworze było ciepło, w kuchni zaś nie tylko bielizna lepiła się do nas, ale także ubrania lepiły się do bielizny, toteż kiedy już wątrobianki gotowały się w kotłach, spoglądaliśmy na siebie wrogo i obrzucaliśmy przekleństwami przedsiębiorstwo, które wpadło na pomysł, że „Dziś świniobicie"... I oto do kuchni wkroczył ogromny bukiet, bukiet róż, a ja zlękłam się, bo ten bukiet szedł w moją stronę, i nagle róże osunęły się niemal na podłogę, i stał tam nie kto inny, tylko doktor, w kapelusiku i w fartuchu ze zgrzebnego płótna, w podartej koszuli, i wręczał mi ten bukiet, a wszyscy w kuchni patrzyli na niego jak na zjawę, jakby wleciał tu przez wieżę wentylacyjną. A ja nie byłam zdolna słowa wykrztusić i ręce miałam jak sparaliżowane, nie dlatego, że zobaczyłam tutaj tego mężczyznę z Grobli, stamtąd, z Libni, ale ponieważ było mi wstyd, że z twarzy kapał mi pot przemieszany z tłuszczem i zapachami świniobicia, a tymczasem doktor wcisnął mi ten bukiet i teraz byłam cała obsypana różami. - Niech mi pani pomoże - jęknął doktor - proszę przyjąć ten bukiet, wpadłem na taki pomysł, żeby sprawić pani przyjemność... I zastygli w bezruchu kucharze przy płycie znów ożyli, pojawienie się tu tego mężczyzny sprawiło, że i oni znieruchomieli, jak pod działaniem magicznej różdżki z bajki o Śpiącej Królewnie, teraz kucharze mieszali wątrobianeczki w kotłach, mieszali w rondlach, gdzie gotowały się kaszanki, i bali się, żeby się te wątrobianeczki nie rozgotowały. A doktor słysząc, o czyni rozmawiają, spytał: - Panowie pozwolą? I wszyscy wpatrywali się w niego, i nie mogli zdobyć się na to, żeby wyrzucić tego typa, tak zaskoczył ich, zjawiając się tu w tym kapelusiku i fartuchu ze zgrzebnego płótna, typ, który teraz podszedł do kotłów, uniósł rękę i rzekł: - No proszę, wątrobianki już oderwały się od dna i te wątrobianki są gotowe, jak panowie ujmą je palcami za patyczek i ten patyczek da się obrócić, jak przy nakręcaniu zegarka, to jest to już gotowe! 42 43 I sam złapał patyczek wątrobianki, którą wrzątek wyniósł pod jego palce, i uradował się: - Już czas, jeśli te wątrobianki będą gotować się zbyt długo, to popękają i będzie po nich! A potem doktor w zniszczonych starych buciorach podszedł do mnie i powiedział, spuszczając oczy: - Jutro mamy sobotę, może przyszłaby pani znów na Libeń, poszlibyśmy się kąpać... na pale, dobrze? Stał tak, czerwieniąc się, a młodzi kucharze wyławiali i wkładali do cebra wątrobianki, z których buchnął teraz odór świniobicia, tłuszcz zaś kapał już nawet z sufitu, ze wszystkich spływała ta stężała para, jak ze ścian, a doktor trajkotał: - Wczoraj chyba trochę przeholowałem, ja miewam takiego wielkiego kaca, że tracę wiarę w siebie... Mam go akurat teraz... pięć razy krążyłem z tym bukietem dookoła „Paryża", pięć razy wchodziłem i znowu wychodziłem... a teraz zdecydowałem się i dobiegłem aż tutaj... I stał tak, kelnerzy stali w szeregu z talerzami, na których leżały wątrobianki z chrzanem, zamarkowałam szybko talerze, a jeden z kucharzy ujął doktora za rozerwany rękaw koszuli i zapytał: - A kiedy są gotowe kaszanki, kiedy gotowe są salcesony? I doktor wziął ze stolnicy długi patyk, zastrugał go rzeźnickim nożem i następnie podszedł z kucharzem do rondli, w których gotowały się kasza-neczki i salcesony, pochylił się i kolnął kaszankę, i udzielał rad kucharzowi: - Dopóki sika krew, to jeszcze nic, ale jak tryśnie do góry czekolada, to wszystko będzie już gotowe... I podał patyk kucharzowi, i ukłonił się całemu personelowi, zaczerwienił się i przeprosił: - Państwo wybaczą... I wybiegł z kuchni, a ja nadal siedziałam obsypana różami, i nadal wstydziłam się, bo tłuszcz z tego naszego pierwszego świniobicia płynął mi między piersiami i wsiąkał w stanik, czułam, że pot z omastą ściekał mi również między udami, czułam, że przylepiłam się majteczkami do białego kitla, truchlałam na myśl, że ten pot przeszedł nawet przez kitel i gdybym się podniosła, to na krześle, jak wstanę, także będzie mała kałuża. Czułam to, a przy tym nadal trzymałam ten bukiet róż. Ober Borek przyniósł szklanice i wstawił do nich róże, postawił je na moim stoliku i powiedział mi: - Ten pan jest w pani zakochany, to widać już na pierwszy rzut oka... A ja poczerwieniałam jeszcze bardziej, czułam, że gdybym ujęła za 44 gumkę majtek i odciągnęła ją, i puściła, to nasiąknięte potem majtki plas-nęłyby głośno o moje ciało. I zaczerwieniłam się jeszcze bardziej, a drzwi rozwarły się na oścież, i stali w nich dwaj nasi stali goście, byli podocho-ceni i wołali: - Tak dobrych wątrobianek jeszcześmy w Pradze nie jedli, hektolitr pilznera dla takiej kuchni! I drzwi zamknęły się, a kucharze wyjmowali wielkie i małe kaszanki, bufetowy przyniósł naręcze szklanic piwa, a szef kuchni pan Bauman podniósł się zza swego stołu, położył tłustą dłoń na mokrym wierzchu mojej ręki i powiedział z uśmiechem: - No, Eliśko, ty moja panno młoda, to, co tutaj widziałem, mówi mi, że już chyba nie będziesz musiała starać się o zameldowanie na pobyt stały, a więc będziesz mieć również tu u nas stałą pracę, już to widzę, ten grzbiet jelenia, cośmy go razem przywieźli, ten grzbiet przyrządzę, kiedy nadejdzie pora, jako zimną pieczeń na twe wesele. Zostawię ten grzbiet w zamrażarce i przywiozę ci go osobiście... Patrzył na mnie, a ja przytakiwałam, kiwając głową, jak jaki głupot, oczy mi łzawiły, kelnerzy stali w szeregu z talerzami z chrzanem i świeżymi, dopiero co wyjętymi z kotła kaszankami, niecierpliwili się ci kelnerzy, niczego tak nie pragnęli, jak tylko, by znów wyjść z tymi talerzami na świeże powietrze, do lokalu, szef kuchni otarł twarz serwetką i odszedł do swoich stołów, nastał już bowiem czas, by zaczął kroić te swoje specjały, bo on z tym świniobiciem nie chciał mieć nic wspólnego, czuł wstręt do tego wiejskiego świniobicia w tak renomowanym hotelu... A ja tego wieczora przyszłam do domu późno, bo rada zakładowa uznała, że po takim świniobiciu, które było pomysłem tejże rady, mamy prawo wykąpać się, ci, co nie mają łazienek w domu, mogą wykąpać się kolejno w łazience wolnego pokoju hotelowego. Kiedy weszłam do wody i namyd-liłam się, ogarnęło mnie przerażenie, ile brudu zmyła ze mnie gorąca kąpiel, gdy wyszłam z wanny, powierzchnię wody pokrywała warstwa tłuszczu, opamiętałam się dopiero wtedy, kiedy woda po mej kąpieli spłynęła i jeszcze dwukrotnie spłukałam wannę. Przypomniałam sobie nad tą wanną, że nie tylko ja, ale prawie nikt z tej naszej kuchni nie mógł nic do ust włożyć, tak pełni byliśmy tego okropnego zapachu, piliśmy tylko piwo, żeby nie zwymiotować... Tak więc wracałam z bukietem róż, włosy miałam jeszcze mokre po kąpieli, Ema, ta moja druga mamusia, nie musiała na mnie czekać, ale ona czekała tylko po to i po to tylko podgrzewała rondelki z polędwicą, które przyniosła z tej swojej restauracji „Pod Dwiema Kotkami", by móc siedzieć i pełnym wyrzutu wzrokiem patrzeć, jak wstawiam róże do wielkiego wazonu, czekałam, kiedy Ema zacznie te 45 swoje lamenty, jak to powinnam okazywać jej więcej wdzięczności, więc jeszcze raz poprawiłam te róże, rozkoszowałam się nimi i byłam szczęśliwa, podczas gdy rozdrażniona Ema ustawiła talerze na stole, nie pytała mnie, czy jestem głodna, czy w ogóle będę jeść, nałożyła knedelków i polała je sosem z polędwicy, dołożyła plasterek mięsa, usiadła i zaczęła jeść. - Gdzie byłaś tyle czasu? Dwa razy odgrzewałam... - Mamusiu, ja dziś nie będę jadła, nie mogę... - Co takiego? Ach, Eliśko, co też się z tobą dzieje? Więc mam odgrzewać jeszcze raz? A poza tym byli tu z rady narodowej, pytali, kiedy cię zamelduję, jesteś tu wciąż na czarno, w hotelu jesteś na czarno, stam-tą_d, gdzie mieszkałaś ostatnio, skąd nie masz ani wymeldowania, ani przeniesienia, piszą do ciebie, że chyba będziesz musiała wracać tam, gdzie ostatnio mieszkałaś i byłaś zatrudniona, bo ja ciebie zameldować nie mogę, bo sama jestem tutaj na czarno, jestem sublokatorką... a ty idziesz sobie na zakupy i wyrzucasz pieniądze na sukienki i pantofelki, a teraz wracasz do domu późno i do tego z bukietem róż... - Mamusiu - mówię - sama mamusia wie, jak to ze mną jest, jestem łajza, to prawda, lecz ja, mamusiu, tak jakoś wyzdrowiałam, już wróciła mi chęć do życia, jakbym całe te lata była chora... - Dobrze, no to wiesz co, Eliśko, jutro wybierzemy się na wycieczkę statkiem, co ty na to? - Kiedy, mamusiu, to niemożliwe... obiecałam jednemu człowiekowi, że pójdę się z nim kąpać... - Ale to przecież nie wypada, przecież miałaś brać ślub! Więc tak prędko ci przeszło? - zawołała mamusia i wstała rozgniewana, i odniosła swój talerz do zlewu, a mój ze stygnącymi knedelkami podsunęła pod bukiet róż. Wstałam, przenikanie zapachu polędwicy do bukietu róż oburzyło mnie, wstałam tak gwałtownie, że aż potknęłam się o krzesło, po czym odsunęłam ten talerz i powiadam: - Jaki znów ślub? Ten mój cacany narzeczony uciekł z inną, tak mnie urządził, sama mamusia wie, że żyć mi się odechciało, chciałam odejść z tego świata... Mamusia położyła ręce na obrusie, oparła brodę na splecionych dłoniach i powiedziała: - Uciekł ci, ale zobaczysz, nie minie miesiąc, a będzie z powrotem, ja znam jego charakter, zobaczysz, że do nas wróci... Siadłam na łóżku, następnie zaszyłam się w pierzyny, nogi bolały mnie, patrzyłam w sufit i powtarzałam: 1 - Że niby do nas wróci? Jak to do nas? L _ No, przecież do ciebie, jako narzeczony, i do mnie, jako syn... - Ale, mamusiu, ja już nie chcę, by do nas wracał... i po co do nas? Niech wraca, nic nie mam przeciw temu, tylko niech wraca do mamusi, ale już nigdy do mnie... Mamusia wyszarpnęła szufladę, wyciągnęła list, pochylała się nade mną i szeleściła tym papierem listowym, i wołała radośnie: - Spójrz, tu jest list od niego. Liścik! Pisze, że pamięta o tobie i czy możesz mu to wybaczyć, tu jest to czarno na białym! - Mamusiu, mnie to już nie obchodzi... - Więc nie chcesz tego przeczytać? - Mamusiu, ten mamusiny skarb, ten mój klejnot, ten mój narzeczony tak mi dał popalić, że na wszystko jest już za późno... Wstałam z pierzyn i aż jęknęłam, tak bolały mnie nogi, ale mówię: - Mamusiu, ja wiem, że kochałam tego mamusinego Jirkę, wiem, pięknie grał na gitarze, a gitara to mój, mamusiu, ulubiony instrument, Jirka miał także elektryczne banjo, miał srebrzysty oraz błękitny smoking, miał piękne włosy, lecz co mi po tym, kiedy byłam jego służącą i praczką, on musiał być wielkim paniskiem, musiał wyglądać jak z obrazka, podczas gdy ja w domu opierałam go i wciąż czekałam, czasem dopiero po dwóch dniach wracał od bab, ale ponieważ go kochałam, więc zawsze mu wybaczałam, a kiedy przychodziłam do niego do lokalu, gdzie grał, to siedziały tam te jego dwie flądry, wypindrzone, on patrzył na nie, jakby to były jego muzy, jakby grał tylko dla tych dwóch wy włok, one mu posyłały koniaki, podczas gdy ja siedziałam i popijałam wodę sodową z sokiem, a jak ta ich kapela kończyła, to te wywłoki klaskały jak szalone i on kłaniał się, a ja tylko siedziałam gdzieś w kąciku, popijając wodę sodową z sokiem, a potem szłam do domu, gdy on z tymi jędzami szedł do innego lokalu, bo płaciły za niego, i przychodził, i nie miał ani grosza, i musiałam dać mu pieniądze na dzień następny... - Jak ty możesz tak mówić? - zatykała sobie uszy mamusia. - Jak? Napisała do mnie cioteczka z Wiednia, siostra tatusia, żebym nie zapomniała, z jakiej jestem rodziny, żebym nie pokazywała się ludziom jak pyza kartoflana, tylko żebym prezentowała się im jak paryski tort z kremem... i ten list pomógł mi stanąć na nogi, tymczasem to, co pisze do mamusi ukochany synalek... - Co pisze do nas! - zawołała mamusia. - Sama sobie przeczytaj, „Kochana mamusiu i Eliśko!" - potrząsała listem, wskazując palcem litery, ale ja odwróciłam się i powiadam: - Gdyby tatuś wstał z grobu, to musiałby złoić mnie laską, jak by 46 47 zobaczył, jak się zaniedbałam, jak się musiałam poniżać... A dlaczego? Tylko z miłości, tylko dlatego, że Jirkę kochałam... Ja, chociaż wszystko straciliśmy, wciąż jestem tą, która mieszkała w trzynastu pokojach i miała bonę, a tatuś miał studebackera i szofera, a mamusia dwie służące i papa dzięki swoim fornirom i drewnu był królem w Europie Środkowej, był radcą nie tylko w Brnie, ale również w Wiedniu i Budapeszcie, i we Lwowie, mieliśmy fabrykę... - Mieliście, mieliście, lecz na Boga, Eliśko, Niemcy wojnę przegrali, więc wszystko straciliście. Wy również przegraliście tę wojnę... - wołała moja druga mamusia. - Ja tam niczego nie przegrałam, co niby miałam robić? Jak wojna się skończyła, miałam szesnaście lat, ja żadnej wojny nie przegrałam, a mimo to wyszłam na tym tak, jakbym wojowała, lecz nawet gdyby, to wszystko utraciłam i jedyne, co mi zostało, to właśnie ta ludzka godność, o której co prawda zapomniałam, ale teraz znowu ją odnalazłam. Wstałam i poprawiłam, inaczej ułożyłam łodyżki róż... Weszłam do domu na Grobli, korytarz cuchnął wilgotnymi ścianami, wzdrygnęłam się z zimna, ale gdy przebyłam ten tunel korytarza, tam na podwórku świeciło słońce. A w tym słońcu pod oknem swego mieszkania siedziała ta schludna pani, kafelki lśniły czystością i połyskiwały wodą, która stała w szparach między płytkami, ta schludna pani siedziała w łososiowych majtkach i biustonoszu, siedziała na krześle i na kolanach miała „Witaj w sobotę"16. Wystawiała na słońce mięsiste plecy. - Doktor jest w domu - powiedziała i palcem przesunęła okulary na nasadę nosa. - Dziękuję - odparłam i nie mogłam powstrzymać się, by nie zajrzeć do jej mieszkania, tam za oknem słońce opromieniało sztuczne kwiaty, łóżko pod oknem było starannie zasłane i udekorowane pluszowymi misiami, lalką, wyszywanymi kocykami. Wyszłam na zalane słońcem podwóreczko, a tam na krześle siedziała ta Cyganka, której ostatnim razem dałam dwadzieścia koron, paliła papierosa, obok niej zaś pochylał się nad zlewem doktor i szorował druciakiem rondel, ostatni rondel, talerze i garnki leżały w słońcu na poprzeczce 16 „Ahoj na sobolu" - popularny tygodnik praski, który od 1952 r. wydawała Czechosłowacka Partia Socjalistyczna. trzepaka, odwrócone do góry dnem, woda kapała z nich, a doktor nadal zawzięcie szorował rondel... _ Dzień dobry, oto jestem - powiadam. Dzień dobry, pani - Cyganka dmuchnęła dymem i przełożyła nogę przez brudną kolorową spódnicę. - Dzień dobry - powiedział doktor, ale nie podniósł oczu i nadal szorował z uporem dno rondla. I stałam na podwórku w nowej sukience, którą kupiłam w Domu Mody, w sukience z surowego płótna, która zamiast guziczków miała zielone kostki, opierałam się na różowej parasolce, a w drugiej ręce miałam siatkę z kostiumem kąpielowym oraz z paczuszką z chlebem i sznyclami. A doktor wciąż szorował ten rondel i narzekał: - Ale z tym jest roboty! A głowa boli mnie jak czteroletnia kapusta! Następnie wyprostował się i kiedy na mnie spojrzał, widziałam, że był zmęczony, że wczoraj musiał nieźle zapić, miał kręgi pod oczami, a ręce tak mu się trzęsły, że ten rondel w nich dygotał. Potem odłożył to naczynie i wszedł do kuchni, do swego pokoiku i przyniósł mi krzesło, ustawił mi je w słońcu, a Cyganka altem snuła swoją opowieść, dalszy ciąg tego, o czym mówiła doktorowi, zanim przyszłam: - Tak, panie, a taki ślub cygański, to on kończy się w taki sposób, że pan młody i panna młoda klęczą na środku pokoju, a Cyganie, weselnicy, mają otwarte butelki czerwonego wina i śpiewają cygańskie pieśni weselne, a kapela, skrzypce i cymbały, gra i Cyganie powoli leją z góry na klęczącego pana młodego i pannę młodą czerwone wino, i wino płynie po ziemi, i wino płynie po stroju panny młodej i pana młodego, tak, panie, takie zwyczaje mają Cyganie, gdy w domu jest wesele... Patrzyłam na tę Cygankę i widziałam, jaka dumna jest z tego, o czym opowiada, z jakim namaszczeniem wygłasza te zdania o cygańskim weselu, widziałam jednak również, że doktor szoruje ten rondel tylko po to, aby zyskać na czasie, by oprzytomnieć, jest wpół do jedenastej, to czas, gdy kac osiąga apogeum, i że głowa rzeczywiście boli go, jak powiedział, jak czteroletnia kapusta. A Cyganka nadal mówiła głosem pełnym powagi: - Albo, co też widziałam, przysięgam, że to widziałam. Taki pogrzeb w Sokołowie, kiedy umarł nam baron. Cyganie zjeżdżają się na pogrzeb z bardzo daleka, nawet z Wiednia i Budapesztu, ze Słowacji i z Moraw, stoły zsuwa się razem, w zrujnowanym pałacu, w sali zsunięto razem wszystkie stoły i w szczycie tych stołów usadziliśmy naszego barona, i zaczęliśmy śpiewać te nasze cygańskie pieśni pogrzebowe, i piliśmy gorzałkę, i przy każdej kolejce wlewaliśmy kieliszek gorzałki w usta na- 48 4 — Wesela w domu 49 szego zmarłego barona, a potem nadal śpiewaliśmy i już się ściemniało, a baron za każdym razem dostawał wielki kieliszek, dali mu Cyganie napić się gorzałki z kielicha i przez całą noc, i drugi dzień, i goście pogrzebowi zmieniali się na warcie honorowej przy naszym zmarłym baronie, i drugiego dnia, i trzeciego dnia, i wciąż te kolejki gorzałki, i za każdym razem nasz baron dostał kielicha, tak długo, aż był pełen gorzałki... Tak, i dopiero potem złożyli go do grobu... - prawiła Cyganka z powagą i patrzyła gdzieś w dal, jakby to, o czym mówiła, było sprawozdaniem z tego, co akurat widziała, i nagle wypiękniała, i jej rzęsy, długie jak szczotki, nie poruszały się, a wzrok biegł gdzieś tam wstecz, do Sokołowa, do zrujnowanego pałacu, gdzie Cyganie żegnali się uroczyście ze swym zmarłym baronem. A doktor nadal starannie, arcystarannie szorował dno rondla, ja zaś, która przed chwilą chciałam odwrócić się i odejść, siedziałam w słońcu, założyłam nogę na nogę, opierałam się na parasolu, potem wstałam i zabrałam ze słońca siatkę, niebieską siatkę, w której była paczuszka ze sznyclami i chlebem oraz białym kostiumem kąpielowym, i powiesiłam ją w cieniu. I w tej chwili doktor popatrzył na mnie i uśmiechnął się do mnie z wdzięcznością i zrozumieniem, to, że zatroszczyłam się o jedzenie, żeby nie zaparzyło się na słońcu, w jakiś sposób nagle wyrwało go z tego kaca. I znów zanurzył rondel w letniej już wodzie, opłukał go i kiedy spojrzał na dno, nadal widział tam rdzawe, przypalone mięso. A rękaw obsunął mu się i mało brakowało, by umoczył się w tej brudnej wodzie. Odłożyłam parasol i zbliżyłam się do doktora, nadstawił rękę, a ja zawijałam mu rękaw, dotykałam jego ramienia, podwijałam rękaw i pierwszy raz dotknęłam mięśni na jego ramieniu, starałam się być dokładna i podwijałam tę koszulę w zwolnionym tempie, i zatłuściłam sobie ręce. A Cyganka wciąż patrzyła gdzieś w dal, wciąż paliła i opowiadała o tym, co zobaczyła: - Panie, jak nadejdą Zaduszki, to zabiorę cię, panie, z sobą na groby dwóch baronów, groby na Olszanach, gdzie znów zjadą się Cyganie ze wszystkich stron i dwa dni siedzimy tam w kucki i śpiewamy te nasze żałobne pieśni, i każdy Cygan, który przyjdzie na ten grób, coś tam dokłada... Wiec już pierwszego wieczora Zaduszek każdy nasz grób jest zasypany kwiatami, tysiącami goździków w wazonach, są tam dziesiątki koszy z łakociami, narzucane stówki i pięćsetki, tak, tak, nawet pięćsetki, i groby baronów są takie piękne jak wystawy sklepów Źródła11 z artykułami delikatesowymi, i jest tu również węgierskie salami, i wiedeńska czekolada z firmy Meinl... sama oszczędzam na maleńki kosz z łakociami dla Źródło (Pramen) - państwowe przedsiębiorstwo handlu artykułami spożywczymi. 50 naszego barona, a póki co jestem tu na podwórzu, bo ten mój Czech przepił zaliczkę, no to znów przyszłam prosić pana, żeby mi dał garnuszek z tym, co zostało z wczoraj, żeby mi dał trochę smalcu... Cyganka przerwała swą przemowę, bo ja stałam przy zlewie i patrzyłam nie na nią, tylko gdzieś tam na olszańskie cmentarze, gdzie są dwa groby cygańskich baronów, groby zasypane koszami łakoci i tysiącami goździków, i banknotami. A i doktor tak samo stał nieruchomo, nadal trzymał rondel, a przy tym, tak jak ja, urzeczony był opowieścią młodej Cyganki, która widząc to wróciła myślami na podwóreczko i przypomniała o tym najważniejszym, co ją tu sprowadziło. Teraz wstała, podniosła się ciężko z krzesła, miała białe podarte tenisówki, z jej opalonych śniadych nóg łuszczył się brud. Widząc, że patrzę na jej nogi, wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się, zobaczyłam, że brakuje jej kilku zębów, pewnie wybitych... - I jeszcze bije mnie, o! o! o! - zawołała, wsunęła palec między wargi i rozciągnęła je, szczerząc na mnie te swoje zęby, a nawet te, co jej zostały w ustach, były już sczerniałe. A tam na dole rozległ się odgłos lejącej się do kubła wody i zaszurało krzesło, a kiedy odgłos świadczył, że wiadro jest już pełne po brzegi, słychać było, jak woda z wodociągu płynie do drugiego, pustego kubła i odgłos strumienia, tryskającego gniewnie z odkręconego kranu, znów unosi się coraz wyżej, a następnie rozległo się silne i długie chluśnięcie, a potem zachrobotała ryżowa miotła i ta schludna pani znów polewała korytarz i kafelki pod swoim oknem, gulgocząc: - U mnie musi być czysto, nie ścierpię brudu! - Może będzie pani, panno Pipsi, taka łaskawa - powiedział doktor - tam na oknie stoi wielki garnek, a obok jest pół rynienki smalcu, proszę to przynieść, bo ten rondel to ja chyba wyrzucę, przypalił się ten gulasz, szlag by to trafił! Gdyby przynajmniej ta głowa nie bolała mnie jak trzyletnia kapusta! Przeszłam więc z palącego przedpołudniowego słońca w cień, weszłam w drzwi, w piecu nie paliło się, wzdrygnęłam się z zimna, wzięłam garnek i smalec, i najszybciej jak mogłam wybiegłam na podwóreczko, a gdy przekroczyłam granicę cienia, na słońcu zaraz poczułam się lepiej. - Ale ma pan tam chłodek! - powiadam. - Jakżeby nie - warknął doktor - u mnie najwięcej trzeba palić w lipcu i w sierpniu, właściwie, co ja mówię, niemal przez cały rok! A Cyganka wyciągnęła ręce, podałam jej ucha garnka, przez chwilę nasze palce stykały się, spojrzałyśmy sobie w oczy i uśmiechnęłyśmy się do siebie. Widziałam, że ta Cyganka kocha doktora, widziałam, że już 51 spali i sypiali ze sobą, lecz ta Cyganka kochała doktora jakoś inaczej, kochała go, bo gdy była w potrzebie, to wiedziała, dokąd iść przede wszystkim, gdzie będzie mogła przenocować, a teraz, jak widziałam, gdzie dostanie coś do jedzenia, gdzie ktoś jej da pieniądze, kiedy nie ma na papierosy i dla tej swojej córeczki, która sypia u doktora w szufladzie od szafy... I Cyganka oddalała się, szła przez podwóreczko, zdjęłam ścierkę ze sznura rozpiętego pomiędzy starą pompą a belką pralni, a tam na dole rozległ się wrzask tej schludnej pani, która darła się na Cygankę: - Zjeżdżaj stąd, lepka łapo, zjeżdżaj, ty czarny pysku! I dało się słyszeć chluśnięcie kubłem wody, a następnie plaskanie tenisówek, Cyganka wy chlapy wała z nich wodę, wykrzykując na korytarzu straszliwe cygańskie przekleństwa, jej głos dudnił w wilgotnym korytarzu, przykucnęłam i wycierałam talerze, ustawiałam je jeden na drugim, doktor wszedł do swego pokoiku i wyciągnął na słońce mokry dywan, przerzucił go przez poprzeczkę trzepaka, następnie zwilżył ryżową szczotkę, tę, którą już znałam, tę ryżową szczotkę, którą szorował podłogę, kiedy przyszłam tu po raz pierwszy, czyścił ten mokry dywan i żalił się przede mną: - Czy to możliwe, niech pani sama powie, czy to możliwe, żeby poeta Bondy zrobił mi takie świństwo? Niech pani sama powie, co by pani zrobiła takiemu poecie, gdyby ugościła go pani tak jak ja, przez całe popołudnie piliśmy piwo, potem jeszcze u Yaniśtów, i później, bo wzięliśmy sobie na noc dwa wiaderka piwa, by wyprawić wesele w domu, to co też powiedziałaby pani na to, gdyby obudziła się pani w nocy i usłyszała, że gdzieś cieknie woda... ja domyślałem się, co to, ale łudziłem się naiwnie, że może to kapie z kranu, lecz zapaliłem światło i moje obawy były uzasadnione, Bondy siedział na krawędzi mojego łóżka i sikał na ten dywan, coś podobnego, poeta, który przełożył Christiana Morgensterna, co też by pani na to powiedziała, gdyby to pani zobaczyła... Wstałam, podniosłam suche talerze i sztućce, i mówię: - Powiedziałabym mu: Ja cię zabiję! - No widzi pani - rzekł doktor i prasnął rondlem - pani by tak powiedziała, bo pani ma łagodny charakter, ale ja, ponieważ jestem łajdakiem, ponieważ mam charakter jak wypuszczony kryminalista, otóż ja nie zabiłem go, zabijać poetów to grzech, ale mówię mu: Słuchaj, mój drogi Bondy, w takim razie oko za oko, lex talionis, i rozpiąłem się, i z kolei ja nasikałem mu do bucików, bo Bondy zawsze trzęsie się nad tymi swoimi bucikami i jest z nich dumny. Ale poza tym, proszę pani, to wczoraj wieczór był piękny, na ulicy Ludmiły odbywało się wesele, więc powiedzieliśmy sobie, że także wyprawimy wesele, i przyszedł Pasa, malutki maszynista z teatru, z którym od lat wciąż mamy sobie coś do powiedze- 52 nią łączy nas wspólne picie, pewnego razu tak się w tym piciu zapamiętaliśmy, że przepiliśmy nie tylko wypłatę, ale również zaliczkę, że baliśmy się dokądkolwiek pójść, bo wszędzie byliśmy zadłużeni, ja do dziś tej mojej gospodyni jestem winien komorne prawie za pół roku, no więc wraz z Pasą wyryliśmy gwoździkiem, że pod słowem honoru zobowiązujemy się, że pierwszego dnia wiosny obaj pójdziemy leczyć się do doktora Skali, ale potem zrezygnowaliśmy, i był tu Śaly, brygadier sceny, z Teplic, Niemiec, bolszewik z Sudetów, ten, który bardziej kocha teatr niż rodzinę, przez co jego żona, tancerka w „Alhambrze", rzuciła go i odeszła od niego razem z dziećmi, a potem ściągnęliśmy do nas na chwilkę pana młodego, stałego gościa u Yaniśtów, ponieważ sam poeta Bondy nie wierzył, że ten pan młody ma całą gębę pokrytą bliznami, że wygląda jak źle zacerowane skarpetki... i przyszedł, zajrzał do nas, a Bondy cieszył się, wił się i krzyczał, unosił ręce i walił piąstką w ścianę, a potem wybiegł na podwóreczko i jak pani Slavićkova z pierwszego piętra niosła po ciemku mleko, wpadł na nią i to mleko jej wylał, i jeszcze krzyczał na nią: To ty, stara kobyło, nie możesz uważać, jak na twoim podwórku tańczy wielki czeski poeta? Otóż ten pan młody, kiedy był małym chłopcem, strugał sobie łódkę z kory i gdy przyglądał się jej, zadowolony, że tak mu się udała, to nadleciały osy i ten Yanićek, tak nazywa się ten pan młody, tak wywijał kozikiem, broniąc się przed osami, żeby mu nie pokłuły za bardzo twarzy, broniąc się tak głupio nim wywijał, że pociął sobie tę twarz wzdłuż i wszerz na dziesięć kawałków, że nawet teraz te blizny wyglądają, jakby trzymały tę twarz w palcach, jakby mu ktoś wciąż wyciskał tę twarz jak cytrynę... No, wie pani, ten Yanićek, libeński elegant, Jirka, kiedy powie się „Jirka", to z tym imieniem zaraz kojarzy się taki portret: strojniś, zawsze czysta koszulka, krawat pierwsza klasa, marynareczka, rozmaite sweterki, no, Jirka! I zawsze nowe buty, podwyższone obcasy, szykowne sznurowadeł-ka, krótko mówiąc, młody człowiek, który zawsze ma większe wydatki niż zarobki, jednakże młody człowiek, ten Jirka, na którego dziewczyny lecą jak muchy do... - doktor przerwał i nadal żółtą szczotką ryżową czyścił mokry dywan, lecz nagle przestał, obmacał sobie potylicę i ucieszył się: - Już mnie głowa przestaje boleć, boli, ale już tylko jak kapusta dwuletnia. A tam na górze, nad mieszkaniem doktora, gdzie ciągnie się galeria na pierwszym piętrze, ktoś zaczął z furią zamykać okna, ktoś tam coś burczał do siebie, potem drzwi otworzyły się i wyszła pani, a za nią dwójka dzieci, wszyscy byli odświętnie ubrani, pani gniewnie przekręciła klucz w zamku, potem trzy pary bucików zstępowały ze schodów, metalowa brama zamykająca wejście na kręcone schody otworzyła się nagle, ta pani ponownie 53 ujęła solidną kutą bramę i trzasnęła nią tak, że cały dom się zatrząsł, zamknęła bramę, a potem popychała dorastającą dziewczynkę, która miała jeszcze mokrawe włosy, starannie przyczesane zwilżoną szczotką, podobnie jak i chłopiec z przedziałkiem nad wystraszonymi oczami, te dzieci uśmiechały się do doktora, podczas gdy za nimi i ponad nimi płynęły pełne wściekłości oczy ich rozgniewanej matki. Dzieci chciały przywitać się z doktorem, lecz ta pani chwyciła je za ramiona i wpijając w nie swe paznokcie nie dała im się ukłonić. Tak więc trzy pary bucików zbiegały po schodach na dół, a ta pani wołała: - Pani Beranova, to już przechodzi wszelkie pojęcie! To nie jest czynszowa kamienica, tylko jakaś speluna! Spała pani tej nocy? - Nie spałam - odparła schludna pani Beranova - a bo co? - Bo czy możemy spać przy otwartych oknach, gdy tam pod nami pijusy drą się jak stado pawianów? I czego tak się wciąż śmieją? Że też ich to nie męczy? Kupa wariatów! A głos schludnej pani Beranovej łagodził: - Kupa wariatów, racja, ale co ma ich męczyć? Ja jestem zmęczona, pani jest zmęczona, pani mąż jest zmęczony, wszyscy są zmęczeni, tylko pijusy zmęczone nie są. Bo się bawią... Słuchałam tego i serce mi waliło z powodu doktora, który był blady, gładził się po czaszce i uspokajał samego siebie: - Gdybym miał charakter, to powinien bym pójść i rzucić się pod pociąg lub do Wełtawy, ale ponieważ jestem osobnikiem bez charakteru, to co mogę poradzić? Jak tak, no to będę musiał żyć dalej... Słuchałam tego i serce waliło mi już nie z powodu doktora, teraz stanął mi przed oczami ten mój klejnot, Jirka, także Jifićek, Jirka, właśnie taka natura, o jakiej mówił bezwiednie doktor, opisując pana młodego z ulicy Ludmiły, który był tutaj wczoraj, który na skutek tego, że był Jirka, tak jak i ten mój skarb, lubił nosić czyste koszulki, krawaty pierwsza klasa, zawsze nowe buciki na podwyższonym obcasie, Jirka, który także miał większe wydatki niż zarobki, ten Jinćek, pieszczoszek swej mamusi, co to uciekł mi z flądrą, która wypiła całe jezioro moich łez, co to posłał mnie tu, do Pragi, żebym tutaj z mamusią szykowała nasz ślub, podczas gdy on teraz dokazuje sobie gdzieś w Wiedniu... - Wie pani... - kontynuował doktor. - Młodość musi się wy szumieć, ale ja też kiedyś się ustatkuję, by będąc żywy, czuć się już martwy. Wie pani, panno Pipsi, moje życie, czym jest to moje życie? Tak się cieszę, że jestem, że jestem na świecie, że gdy zobaczę coś pięknego, to zaraz się z tym żenię, jestem zakochany nie tylko w ludziach, ale i w rzeczach, w pracy, ach, jak ja lubiłem robić wszystko, co robiłem, lubiłem być 54 agentem ubezpieczeniowym, lubiłem być dyżurnym ruchu, jak lubiłem chodzić do pracy do tej huty Poldi... ach! każde kęsisko ze stalowni, każde miało odciśniętą w stali piękną kobiecą główkę, główeczkę z puklem przypalony111 przez gwiazdę, wie pani, Poldinka nazywała się ta Żydówka, którą dyrektor huty tak kochał, że tę główeńkę kazał umieścić na sztancy, tak więc ta ukochana główka również dziś idzie z każdym kęsiskiem w świat... wie pani, że pani ma taki sam profil jak ta Poldinka? A gdy przyjdzie pani do mnie do pracy, proszę tylko popatrzeć, jak dumny jestem z tego, że pakuję papier, że ładuję te paczki, jaki jestem szczęśliwy, że jestem tam, gdzie właśnie jestem. Bo życie wcale nie jest padołem łez, tylko weselną radością i weselną wesołością, dlatego wyprawiam wesela w tym domu i lubię Cyganów, mną też niektórzy ludzie gardzą... Ale proszę tylko poczekać, aż dziś wieczorem zobaczy pani Ludvę, on także był tu wczoraj, ach, ten rzeźnik! Piękny człowiek, atleta, wy lada jak Mar-lon Brando, blondyn z niebieskimi oczami, a jakie ma wielkie muskuły! Jak robiliśmy razem w Kladnie, w Poldince, to na złomowisku ładowaliśmy złom na rynny i Ludva brał z lory porozcinane palnikiem osie wagonów, i rzucał te ważące po sto pięćdziesiąt kilo rupiecie z lory prosto na rynny, a teraz przyjaźnimy się nadal, ponieważ którędy Ludva idzie, tam kobiety oglądają się za nim, wysiadają nawet za nim z tramwajów i idą tam, gdzie on idzie, takim pięknym człowiekiem jest ten Marlon Brando przebrany za Ludvę... a Bondy siedział tu wczoraj i patrzył, i przysłuchiwał się, i pił przy tym, jak to on, niesamowicie dużo piwa, i głaskał się po brodzie, i wykrzykiwał: Doktorze, na miłość boską, niech pan pisze, o tym wszystkim, co jest dokoła pana, przecież pan, człowieku, ja pana zabiję! pan przyciąga kompletne już wydarzenia! A ja nawet nie wiem, co takiego jest we mnie, ale najbardziej przyciągam dzieci, bywało ich tu pełne podwórze, a że ten dom należy do pani Fialovej, więc wszyscy mężczyźni to Fialowie, dzieci nie tylko do mnie, ale i do Wullego wołają: Panie Fiala! Lecz teraz tylko na ulicy, dawniej przychodziły tu, jak byłem w domu, to tutaj na podwórzu i u mnie wciąż było pełno dzieci... Aż jak zdarzył się ten wypadek, że kinooperator w „Metrze" pokrajał chłopczyka, powoli i sadystycznie nożycami w kabinie projekcyjnej, to kiedy ta wiadomość rozniosła się po Pradze, więc siedzę sobie tutaj i piszę na atomowej szrajbmaszy-nie marki Perkeo, a dzieci bawiły się tu u mnie i na podwórku, a ja wesoło pisałem dalej, gdy po tych schodach wleciały dwie kobiety i biły dzieciaki po głowach, i krzyczały na mnie, i prały je, i kopniakami pędziły je po schodach na dół, i że już nigdy nie wolno im tu przyjść, a jak nie usłuchają, to spuszczą im takie lanie, że będą od tego chore, a na mnie, siedziałem i pisałem dalej, wpadł mi do głowy pomysł i wiedziałem, że jeżeli nie 55 napiszę tego natychmiast, to mi te zdania umkną, no więc na mnie wrzeszczały i wymachiwały rękami, przewracały oczami wokół mej głowy: Jeszcze te nasze bachory skończą tak, jak ten chłopczyk w kinie „Metro"! A ja pisałem i nadal stukałem w klawisze, dopiero gdy skończyłem pisać, a te kobiety były już daleko, i dzieci także, odtworzyłem sobie w głowie to wszystko, co mi tam te baby nakładły, i przeraziłem się tego, że ja, który tak lubię dzieci, miałbym być zdolny je pokrajać, ja, jak sadysta z „Metra"... A na podwórko weszła teraz ta schludna pani, pani Beranova, wlokła za sobą krzesło i rozłożone strony „Witaj", okulary zjechały jej na czubek nosa, nadal była w tych łososiowych majtkach ściągniętych nad kolanami gumką, w łososiowym biustonoszu, przyciągnęła krzesło do siebie i powiedziała: - Tam na dole już zaczyna się cień... mamy, panie doktorze, taką samą naturę, muszę iść w ślad za słońcem. Ale! W domu nikogo nie ma, wszyscy lokatorzy powyjeżdżali, więc proszę, ma pan u mnie rondelek z kurczakiem a la bażant, żeby pan sobie podjadł, dwie porcje, gdyby pani miała apetyt... ale co ja widzę! - powiedziała, wskazując brodą moją siatkę, paczuszkę ze sznyclami i chlebem. - Państwo chyba też wybierają się nad wodę, co? Wyszliśmy z doktorem na ulicę Na Grobli, szłam obok niego, podpierałam się parasolką, doktor był w szarych spodniach i niebieskiej koszulce z krótkimi rękawami, ludzie pozdrawiali go, a on im ochoczo odpowiadał, czułam, że każde takie powitanie sprawiało mu przyjemność, czasem witał również przechodniów, którzy go nie znali, przystawali i oglądali się za nami, po czym ruszali dalej, wyszliśmy na aleję Główną, tramwaje z czerwonymi pręgami mijały się, przystawały, ludzie wysiadali i wsiadali, jakoś tak chyba pierwszy raz zwróciłam uwagę na to, że byli odświętnie ubrani, przed barem „Świat" przechadzali się starzy ludzie, także w niedzielnych ubraniach, spacerowali po placu, podchodzili pod sam Pałacyk, siedzieli na ławeczkach, ławki pośród kwiatów były pełne, doktor szedł tuż obok mnie, przez chwilę trzymał mnie nawet za łokieć i gdy szliśmy tak razem, budziliśmy zainteresowanie, dziesiątki oczu, kiedy się na nas zatrzymały, to nie mogły się od nas oderwać, ta moja sukienka z płótna, te moje czerwone pantofle na wysokich obcasikach, moja parasolka, te oczy oglądały się za nami, czułam, że śledzą każdy mój 56 krok, i znów następne oczy, bo strumienie spacerowiczów zbiegały się pod gałęźmi szpaleru starych kasztanowców. Rzeczka Rokitka, płynąca pod powierzchnią tego placu, teraz wypływała i falowała łagodnie koło alei kasztanów, które rzucały przyjemny cień, tu główne korso roiło się od przedpołudniowych niedzielnych spacerowiczów, kolorowe wózeczki pchane przez młode matki, wielobarwne sukienki składały się na wartką rzekę ubrań oraz ludzkich twarzy i gestów, czułam, że zaczerwieniłam się lekko, doktor ujął mnie delikatnie za łokieć i szliśmy tak naprzeciw pstro-kaciźnie tej masy ludzi, którzy przechadzali się przed obiadem, w rzeczce leżały garnki, wiklinowe kosze, nawet stara kuchenka, niemal taka sama jak ta, którą doktor ma w swym pokoju, i oto doszliśmy aż tam, gdzie Rokitka wpadała do martwej odnogi Wełtawy, na drugim brzegu rzeki jaśniał w słońcu napis wzdłuż muru maleńkiej fabryczki: „Wyrób patentowanych balii"... Tam, gdzie rzeczka perliła się i odzyskiwała spokój w starej odnodze, siedziały dziesiątki wędkarzy, wpatrywali się w swoje wędki, przy barierkach stali ludzie, którzy tylko patrzyli na spławiki i wę-dziska, po drugiej stronie alei otworzył się teraz widok na łąkę pełną bawiących się dzieci, ławek zajętych przez matki, piastunki i babcie, wszyscy siedzieli tu na słońcu, wystawiając na jego promienie twarze i plecy, wszyscy trwali w bezruchu, pośród zarośli i ozdobnych drzewek, nad którymi wznosiły się potężne platany i topole, z tej łąki zygzakiem wspinała się w górę ścieżka, sterczał tam czerwony komin, w miejscu, gdzie ścieżka dochodziła niemal do szczytu, stały długie stoły i tej samej długości ławy, na których siedzieli odświętnie ubrani starzy ludzie i grali w karty, słychać było plaskanie kart i wesoły śmiech graczy... Całe te dwa wzgórza usiane były ludźmi, schodzącymi lub idącymi pod górę, spacerowiczami widocznymi od połowy lub znikającymi za drzewami i zaroślami, było to jak w ogromnym teatrze, jak na kolorowym filmie, nie spodziewałam się nigdy, że ludzie zdolni są jeszcze świętować niedzielę... I szłam, i byłam szczęśliwa, nie dlatego że obok mnie szedł doktor, ale ponieważ pierwszy raz rozejrzałam się wokół siebie, ponieważ zobaczyłam, jak żyją ludzie, którzy są może w podobnej sytuacji jak ja, też mieli kiedyś przedsiębiorstwa i restauracje, i fabryczki, byli majętni, lecz jakoś przeszli nad tym do porządku i świętują niedzielę, jakby nic im się nie zdarzyło, widziałam jednak, że większość młodych mężczyzn i kobiet jest gdzieś zatrudniona, tak samo, jak zatrudniona jestem ja, że jednak prawie każdemu z nich przyświeca jakiś cel, że każdy ma dokąd iść, że oto ceni sobie taką niedzielę jako dar, prezent, i w tej chwili nie pragnęłam niczego innego, jak tylko, żebym mogła każdej niedzieli tak spacerować, pójść się wykąpać, doktor trzymał pod pachą złożony materac, niosłam swój kos- 57 tium kąpielowy i nie wiedziałam, gdzie będziemy się kąpać, wszystko było przede mną, było dla mnie niespodzianką... W tej chwili przed południem, kiedy tak szliśmy, nie odzywaliśmy się, patrzyliśmy jedynie i doktor był szczęśliwy, że patrzę na to, co widzi on, a ja byłam szczęśliwa, że idę z tym człowiekiem, który w pracy obsypał mnie kwiatami, że obudził we mnie zainteresowanie całkiem innymi sprawami niż ta moja zgryzota z powodu narzeczonego, który mnie rzucił, gdy pomyślałam o nim, byłam nawet zadowolona, że zostawił mnie i ożenił się z inną, że ten dzień, to przedpołudnie były tego warte, bo idąc tak zaczęłam patrzeć oczami innych ludzi, wnikać w ich sytuację, w ich życie, bodaj pierwszy także raz w życiu zwracałam uwagę na krajobraz, martwe zakola Wełtawy, ozdobione łódkami na drugim brzegu, rozejrzałam się pierwszy raz wokół siebie, podziwiałam pnie starych drzew, uniosłam głowę, aby sięgnąć oczami do podniebnych gałęzi, nie mogłam się powstrzymać i pomacałam starą korę na pniach, uniosłam rękę, by musnąć palcami liście... i zaaprobowałam to wszystko, a gdy spojrzałam doktorowi w oczy, widziałam, że rozpromienił się, jakoś tak odmłodniał dzięki temu wszystkiemu, co ja w istocie widziałam po raz pierwszy, skinął aprobująco głową i głęboko odetchnął... I oto doszliśmy do samego końca alei, odświętnie ubrani ludzie wracali już na niedzielne obiady, martwa odnoga Wełtawy uchodziła do głównego koryta rzeki, po której płynął wycieczkowy parostatek, zostawiając za sobę zwiewny dym i przytłumioną muzykę hałaśliwej orkiestry dętej, cały statek usiany był wycieczkowiczami, właściwie tego parowca było tam na rzece najmniej, było to tylko winne grono ludzkich twarzy i różnokolorowych koszulek, winne grono ludzi płynących gdzieś do Roztok. A doktor zszedł z alei na dróżkę biegnącą nad wodą, tu otworzył się widok na szeroką dolinę, tonącą w zieleni, z której wystawały czerwone daszki chatek, domków, naprzeciwko ciągnęło się podługowate zielone wzgórze, tak strome, że widać było zygzak pnącej się w górę drogi, to wzgórze było tak strome, że przy budynkach i chatkach widać było również ogrody, w których pracowali ludzie, kończyło się to wzgórze pięknym pałacykiem z wieżyczką, otoczonym kamiennym murkiem, od tego murku zaś skosem opadała w dolinę Wełtawy skała, pod którą sterczały w górę wieżyczki większych i całkiem malutkich willi. I w tej dolinie, w której jeszcze nigdy nie byłam, przechodziłam koło parcel z domkami, te parcele były to ogródki warzywne, ciągnące się aż do rzeki, wszędzie były tu kobiety w fartuchach, podlewały warzywa lub pełły grządki, ich domki były otwarte, widać było piece kuchenne, kanapy, tam, gdzie kończyły się domki, biegła droga wysadzana po bokach wysokimi osikami, chociaż było bezwietrznie, to liście osik drgały, emitując miłą uchu muzykę, słońce świeciło, 58 gdzieś w dali dzwoniono na południe, od alei, która przeszła tu w polną drogę, ciągnęły się łagodnie na Bulowkę ogrody pełne drzew owocowych, wśród zieleni to tu, to tam błyskały różne kolory koszul, rękawów, czasem fragment postaci pochylającej się nad rabatą kwiatów, zobaczyłam również konewkę, unoszoną w górę konewkę, z której płynęła woda, przez sitko rozpryskiwana w deszczyk... Dziwiłam się, skąd się to we mnie wzięło, że dostrzegałam takie piękne rzeczy, ludzi, drzewa, których nigdy nie zauważałam, nie z braku czasu, lecz dlatego, że aż do tej niedzieli chodziłam jak jełopa, wciąż zaabsorbowana własnymi kłopotami, właściwie nawet jako młoda dziewczyna nigdy nie zwracałam uwagi na to, jakie piękne są drzewa, jak przyjemne są krzewy i ich liście, jakie piękne są rabaty kwiatów, nie zauważyłam nawet nigdy przedtem, dopiero tutaj, jak piękne są warzywa, które podlewają grube kobiety ubrane tylko we włożone na gołe ciało wielkie fartuchy, jakich już się nie nosi. W gruncie rzeczy wszystko to odmienił we mnie ten człowiek, który idzie koło mnie jak moja niańka, mój nauczyciel domowy, ten człowiek, który nic nie potrzebuje tłumaczyć, o niczym pouczać, zresztą przy moim charakterze - odziedziczyłam upór po mamusi - gdyby pouczał mnie, umyślnie na nic bym nie spojrzała, niczego nie dostrzegła, zamknęłabym się w sobie, nos by mi skulfoniał, oczy zapyziały i wbijałabym wzrok w ziemię... Ale on tylko idzie obok mnie, rozgląda się dokoła, a ja także patrzę tam, gdzie i on, i widzę niemal tak jak on, nie patrzę na zegarek, niemal nie chcę, żeby czas płynął, abym mogła tak iść bez końca, tylko w przestrzeni, w którą się harmonijnie wtapiamy. - Dziękuję - powiedziałam. - Hi, hi, hi, nie mnie, tylko temu, co pani widzi, wszystko jest najpierw tam, a potem dopiero tutaj - poklepał się dłonią po czole, po oczach. - Pelc-Tyrolka... - wskazał na piętrowy dom, dziesięć okien układało się w łuk, różowy dom wśród zieleni. - Chodziłem tu na tańce, na pierwszym piętrze jest sala taneczna, a na dole gospódka, gospoda, na dworze trzy czerwone stoły z białymi obrusami, Pelc-Tyrolka, dla zakochanych... - Tam jednak nie pójdziemy - powiadam. - Na to mamy jeszcze czas, lecz tam po drugiej stronie, tam jest „U Kuchcików", restauracja ogródkowa, nawet dla dzieci, Jugendstil, kawalątek Grinzingu, pamiątka po starej Austrii, kawalątek Wiednia, wszystko już jednak jest opuszczone, a więc bez ludzi, a więc dla naszych oczu, które potrafią mieć zrozumienie dla tego, co jako rupiecie zostało wyrzucone do lamusa. Nikt tego nie dogląda, nikt tam niczego nie pilnuje, więc możemy tam wejść, przejść się po tym wszystkim... - mówił doktor z uśmiechem. 59 Następnie ruszył przodem, idąc przede mną przekroczył drogę i zarośniętym chodniczkiem szedł pod górę do „Kuchcików", poprzez drzewa widać było piętrową, podłużną dawną restaurację, przed którą rosły cztery rzędy drzew, a wiodła do nich zarośnięta ścieżka. Pośrodku wznosił się pawilon muzyczny z przekrzywioną wieżyczką, pawilon muzyczny, do którego nawrzucano połamanych ław, połamanych i zardzewiałych składanych krzesełek, na kolumnach pawilonu wyryte były ornamenty, w deskach były powycinane liście i pędy, wszystko to rozlatywało się, tak samo jak daszek z oberwaną zbutwiałą papą. Ten pawilon otaczały dziesiątki starych drzew, ale przy drodze znajdowały się dwa pawiloniki dla dzieci, tonące w starych liściach, pawiloniki dziecięce ze zniszczonymi dachami i wieżyczkami, były to altany, altanki dla dzieci, ażurowe ściany zdobiły plecionki z listewek, doktor szedł na palcach, wszedł do dziecięcej altanki, odgarnął liście ze stolika pośrodku, zatarł ręce... - Tutaj coś przekąsimy. I wziął ode mnie siatkę, wypakował jedzenie, wziął sznycel i jadł łapczywie, ja wzięłam także, ale nie smakowało mi, bo taką willę mieliśmy w Łosinach, willę zdobną w takie same wieżyczki, ta nasza willa w Łosi-nach została zbudowana na podobieństwo will w Salzburgu, ściany z muru pruskiego, ale dach i belki ozdobione takimi samymi drewnianymi girlandami, w kątku ogrodu stał nawet niemal taki sam pawilonik dziecięcy, dziecięca altana, gdzie jako dzieci jadaliśmy śniadania, po południu zaś podwieczorki, gdzie bawiliśmy się, gdzie nie mogliśmy nadziwić się pięknu tego naszego pawilonu, tylko dla nas, dla dzieci, pawilonu zdobionego inicjałami i wyciętymi w drewnie motywami roślinnymi, podobnymi do tych, którymi udekorowane są domy przy ulicy Paryskiej. Rozglądałam się i milczałam. Doktor wytarł sobie usta serwetką. - Ta ogródkowa restauracja mogła pomieścić trzystu wycieczkowiczów, ale teraz żyjemy w epoce, która tego piękna nie lubi, tam na Pelc--Tyrolce były w środku drewniane stoły z lipowego drewna, a pod ścianą masywne ławy i ciężkie drewniane krzesła, lecz w zeszłym roku wszystko to usunięto i zamiast tego ustawiono tam krzesła z bakelitu, bakelitowe stoły, które chłodzą, bo jest inna epoka, i to wspaniale, że my dwoje stoimy tu i patrzymy na to piękno, którego nie strzegą ani smoki, ani anioły stróże. Rozumie pani, co mam na myśli, złamała się deska, my zaś znajdujemy się pośród tych drzazg, w miejscu jej przełamania, więc te drzazgi kłują nas, więc wbijają się w nasze ciała, a przy tym mamy jeszcze możliwość, by popatrzeć na to nieszczęście... Niechże pani niczego już nie żałuje, wszystko, co pani miała, o czym opowiadała mi Liza, wszystko to 60 odeszło, przepadło i może pani jedynie patrzeć na to i być dumna, może nani patrzeć na ten swój upadek, ale wzrok musi pani stale kierować w górę, musi pani śmiać się z tego upadku, jedynie w taki sposób wyzwoli się pani, oswobodzi i będzie równie szczęśliwa jak ja, który krwawię, patrząc na to, co widzę tutaj, w tej dawnej ogródkowej restauracji, lecz to moje krwawienie, ten mój płacz nad starą Austrią zmienia się w śmiech, proszę więc tylko spojrzeć mi w oczy, dumny jestem, że mam oczy jak chasyd, jak przesunięte oczy syna rabina z Bełza, co więc jest moją winą? Że pijemy piwo, że mój przyjaciel, który nosi żydowskie nazwisko Bondy i imię Egon, zsikał się na mój dywan? My wszyscy tam na Grobli, którzy wyprawiamy wesela w domu, jesteśmy właściwie dziećmi, które wygnano z tych pawilonów, z tych altanek, z tych altan... Właściwie pani należy do nas, bo pani też jest dzieckiem, dzieckiem, które przestało płakać... Lecz widzi pani to zalane słońcem zbocze, widzi tam pani ludzi rozsianych po tych zboczach i po ogródkach, jak opalają się, to kamienie szlachetne, na wszystko wokół siebie proszę patrzeć jak na sklep jubilerski, a wtedy będzie pani mogła stale kierować wzrok tylko w górę, jak Bondy, wyimaginowany syn rabina z Galicji, który strzeże najgłębszej istoty wszystkich tych mordowanych spraw tragicznych i poetycznych, a więc pięknych, tak jak umie czynić to malarz Chagall... I poczerwieniał, zadyszał się od tego mówienia, a mówił głośno, jak gdyby to, co mówił, przeznaczone było dla wszystkich ludzi na zboczach, tych, którzy szli brzegiem rzeki, którzy grali tam na dole w tenisa na ośmiu kortach, dla wszystkich ludzi w Pradze i nie tylko, dla wszystkich ludzi w Czechach, dla wszystkich ludzi w Wiedniu i Brnie, i Igławie, dla wszystkich ludzi w Europie Środkowej. I spakował resztki jedzenia, wepchnął je szybko do torebki, wziął moją parasolkę, mocno ścisnął pod pachą nadmuchiwany materac, wyciągnął do mnie rękę, ujęłam ją, trzymał mnie i biegliśmy zarośniętą ścieżką, uciekaliśmy, jakbyśmy tu coś ukradli, jakbyśmy podpalili te szczątki pawiloni-ków i altanek, i altan, tak biegliśmy, by zatrzymać się dopiero przy moście, przy kortach tenisowych, gdzie doktor puścił mnie, odpoczywał, ja też odpoczywałam, krew napłynęła mi do głowy, nie mogłam złapać tchu, tenisiści na wszystkich kortach przerwali grę, patrzyli na nas, gdy przebiegaliśmy koło nich, widzieli nas już, kiedy pojawiliśmy się tam na górze nad nasypem, a teraz widząc, że się roześmieliśmy, że krztusiliśmy się ze śmiechu, odetchnęli i znów w wielkim skupieniu zajęli się tymi swymi serwami i lobami, i smeczami, i sprzeczkami o sporną piłkę... Przechodziliśmy koło tych spoconych graczy w białych szortach i półnagich, w tenisowych drucianych klatkach, jak ptaki w wolierach w ogrodzie zoologicz- 61 nym, pot lał się z tych tenisistów i tenisistek, prażyło ich południowe słońce, ale wszyscy byli szczęśliwi, również ci, którzy przegrywali lub martwili się zepsutą piłką... 8 Dróżką nad Wełtawą zbliżaliśmy się do miejsca, z którego dobiegało dudnienie wody, tam gdzieś przed nami był jaz, woda spadała z góry i nieustannie dudniła, prąd nabierał prędkości, szliśmy nabrzeżem pod słońce, po drugiej stronie rzeki rosły topole i olchy. - Niech pani idzie dalej - poprosił mnie doktor - a ja skoczę sobie na stronę, jak to mężczyzna... - i zaczerwienił się lekko, bo prosił mnie, bym szła przodem, chyba już po raz piąty. Gdy mnie dogonił, był zasapany, z nabrzeża w kilku miejscach schodziły w rzekę stopnie, doktor za każdym razem zbiegał aż na najniższy, przykucał i nabierał wody, i obmywał sobie twarz oraz szyję, żeby wrócić cały zmoczony. Idąc brzegiem zbliżaliśmy się do pagórka, na którym rozciągała się winnica, w górze nad winnicą stał kościółek, a w tle za nim rysował się sosnowy lasek, tam, gdzie winnica się zaczynała, widać było olbrzymi ogród, nad którym górowały dachy wielkiego pałacu. - Ot, drobnostka - rzekł doktor - to pałac Troja, mieszkał tu hrabia Sternberg, Niemiec, który był jednak znakomitym Czechem, przychodzili do niego, by doskonalić swą czeszczyznę, ojciec narodu Palacky oraz inni patrioci... Szłam brzegiem rzeki, w której odbijały się niebo i białe burzowe chmury, z przeciwległego brzegu jeszcze jedne drzewa odbijały się w lustrze wartko płynącej wody, te odbite drzewa wyglądały, jakby chciały schować się pod roletę w czasie deszczu, doktor był teraz jakiś oklapły, jakoś postarzał się, miał chyba kaca, dopiero teraz dopadły go skutki tego wesela w domu, które wyprawił w nocy ze swymi przyjaciółmi. Entuzjazm, który mu towarzyszył aż tu, nad wodę, opuścił go, zaczął mi opowiadać o sobie, właściwie raczej sam się nad sobą użalał: - Ja nigdy nie byłem arlekinem, ja nigdy nie byłem zdolny odbić komuś dziewczynę, to ja byłem tym, któremu odebrano wszystkie te jego ślicznotki, arlekini odebrali je mnie, pierrotowi. Mój portret jako młodego człowieka był taki: smutny młody mężczyzna z dobrego domu, który nie ma odwagi walczyć o swoją ukochaną, bo ja zawsze na pierwszym miejscu stawiałem zagładę i nieszczęście, i śmierć, to była moja poetyka jako chłopca, jako młodzieńca... i koniec końców, teraz też nie jest ze mną pod tvm względem lepiej, wciąż jestem tym smutnym klaunem, wciąż jestem nierrotem... Dlatego tak idiotycznie piję, właściwie wcale w tym nie gustuję, lecz Pij? P° t0' żeby ta^ze znaczYĆ c°ś w towarzystwie, żeby choć odrobinę być tą znakomitością... aber die Koncen... teraz mi smutno, teraz jest mi tak, że najchętniej rzuciłbym się pod pociąg, gdyby jakiś tędy przejeżdżał, wstyd mi przed panią, przed samym sobą... Wiem, gdybym strzelił sobie dwa piwa, to poprawiłbym sobie samopoczucie i znów po-dźwignąłbym się z tego umierania... ale co robić? Mówił tak i znów zbiegł po schodkach nad rzekę, znów nabierał pełne dłonie wody i bryzgał nią sobie na twarz, ale i tego było mu mało, mokrymi rękami ściągnął z siebie koszulkę, teraz obmywał się aż do pasa, gdy wrócił, w mokrych palcach trzymał mokrą koszulkę, nie przejmował się, że woda spływała mu niżej pasa, że spodnie miał pochlapane i mokre. Szedł przede mną, musiałam nieść nadmuchiwany materac, zaskoczyła mnie ta nagła przemiana doktora, naraz zaczęłam żałować, że wybrałam się z nim nad rzekę, naraz ten człowiek wydał mi się odrażający, człowiek, który znów zbiegł po schodkach nad wodę i znów bryzgał sobie wodą na twarz, obmywał sobie serce, ale i tego było mu widać mało, pochylił się, wyciągnął ręce, oparł się o ostatni stopień, już w wodzie, i wpakował głowę do chłodnej wody, kiedy wrócił, odetchnął, otrząsnął się, zataczał kręgi ramionami, rozglądałam się i ratowało mnie to, że zbliżaliśmy się już do jazu, widać było, jak tam, gdzie nurt rzeki walił się w dół, z głębiny unosiły się tumany rozpylonych kropelek wody, w poprzek rzeki ciągnęła się żelazna kładka, po której szedł, nim przystanął pośrodku, jakiś człowiek. - To nadzorca jazu, tym chciałbym być, nadzorcą jazu - rzekł doktor - ja na tym świecie uwielbiam dwa żywioły, Wodę i Ogień. I właśnie jesteśmy nad wodą! Wie pani, ja wyrosłem nad wodą w tym Nymburku, do pierwszej klasy chodziłem przez most do miasta, wracałem przez most, szkoła mnie nie interesowała, w szkole tylko przeczekiwałem, od czasu, gdy skończyłem sześć lat, moje życie to tylko i jedynie woda, potoki i rzeczki, stawy rybne, lecz przede wszystkim woda, która płynie i zmienia się, gdy zmienia się pogoda, jej powierzchnia zmienia się zależnie od pogody, i ja chyba też zmieniam się zależnie od pogody... Kiedy pada, jestem melancholijny jak zaciągnięte niebo, gdy byłem dzieckiem, to chadzałem na ryby, w deszcz ryby brały, chodziłem łowić je, bo ja i teraz szalenie lubię ryby... ale kiedy dorosłem, przestałem łowić, bo musiałbym mieć kartę wędkarską... Za browarem płynęła Łaba i piętnaście lat wędkowałem, lubiłem kąpać się w tej rzece mego dzieciństwa, kiedy nastała 62 63 późna wiosna, to się kąpałem, kąpałem się przez całe wakacje, lubiłem kąpać się w nocy, w noc księżycową... Nad tą mą rzeką nauczyłem się być cichy i małomówny... zakochanym wzrokiem patrzyłem na tę rzekę jak na piękną dziewczynę i tę tutejszą rzekę też kocham, tutaj jestem najchętniej... a to miejsce nazywa się Na Palach... to najpiękniejszy odcinek Wełtawy... - krzyczał teraz doktor, bo staliśmy już tam, gdzie z drugiego brzegu biegła kładka i przez całą jej długość w poprzek rzeki na belkach i żelaznych słupach ciągnął się jaz, który składał się z dębowych bali wbitych ciasno jeden przy drugim, pięciometrowych bali zatkniętych prostopadle do kładki, u góry i u dołu przytrzymywanych mocnymi konstrukcjami ze stali, te pale były zatknięte tak, jak zatyka się skuwkę wiecznego pióra w górnej kieszonce marynarki... I nad tymi palami, i przez szpary pomiędzy nimi cała ta rzeka z hukiem spadała z wielkiej wysokości na dół, gdzie woda tworzyła wiry i, spadając, znów w tumanach mgieł i kroplach wzlatywała na całej szerokości w górę, a powiew niósł tę rozpyloną wodę z prądem, którym woda przedzierała się spiesznie głównym łożyskiem, koło wysepek, na których rosły nieustannie zraszane łozy, wierzby i bujna trawa. A tam, gdzie staliśmy, tam na wysokości nurtu znajdował się przepust dla tratw, skędzierzawiona woda spływała skosem po oślizgłych balach, przyozdobionych morszczynami i sczesanymi przez płynącą rzekę trawami oraz mchami, stumetrowej długości przepust, pełen srebrnej skędzie-rzawionej wody... I doktor stał tuż przy przepuście, i przesuniętym okiem wpatrywał się w przepływającą wodę, stał tak, oblany słońcem, obnażony do pasa, nagle zrobiło mi się go żal, właściwie mógł stać tu sam, widziałam, że sam sobie wystarcza, że nawet lubi być sam, widziałam, że samotność nie jest dla doktora niczym nienaturalnym, tylko częścią tej jego osobowości, w którą dane mi było wejrzeć bardzo pobieżnie w ciągu niewielu dni, a jednak czułam się tak, jakbym znała go już od dawna, bo też ten doktor nie zgrywał się przede mną, starał się nawet wywrzeć na mnie jak najgorsze wrażenie, niczego przede mną nie udawał, ale też niczego nie taił, tak więc stał tu i na skraju przepustu patrzył w wodę, widziałam, że jest opalony, że lubi przebywać na słońcu, a także jak wszyscy prażanie, gdyby się w lecie nie opalił, to byłby nieszczęśliwy i miałby kompleks niższości... Patrzyłam więc na niego, na mężczyznę, który tak zapatrzył się w wodę, że zespolił się z nią, byłam pewna, że gdybym zawołała do niego, to by się strasznie przeląkł... Odwróciłam wzrok i ponownie przyglądałam się temu spadaniu całego nurtu rzeki przez pale i ponad nimi, tym tonom wody, z hukiem tłukącym o głazy i kamienie na dnie, nie mogłam napatrzeć się temu tumanowi, oświetlanej 64 i prześwietlanej przez słońce wodnej mgiełce, na obwodzie tych wodnych chmur, gdy patrzyłam pod pewnym kątem, pojawiło się nawet kilka tęcz, za którymi widać było rozmazane drzewa, wysokie topole i olchy, na drugim brzegu rzeki, gdzie ukazały się również białe płoty i białe belki przeszkód, gdzieś tam po drugiej stronie zakręcał tor wyścigów konnych, teren jakichś gonitw... i widziałam, że tam również siedzą nad wodą wędkarze, niektórzy stoją i na wielką odległość rzucają błystki, w promieniach słońca zamigotała błystka, zatrzymała się na chwilę nad rzeką, a następnie zalśniła także żyłka, by w mgnieniu oka wszystkie te utensylia rybackie pogrążyły się w wodzie, a wędkarz palcami zwijał żyłkę, napiętą skośnie jak struna... Doktor zdjął teraz buty, trzymał je w ręku i rozkoszował się wygrzanymi przez słońce, gorącymi granitowymi płytami, stąpał tanecznym krokiem, stawiając stopy tak, by nie nadepnąć na rowki spoin między ociosanymi głazami. Szłam za nim, odwracałam się w stronę rzeki, teraz widziałam całą tę ścianę spadającej wody, ta woda nawet trochę mnie przestraszyła, zaczęłam bać się, serce rozkołatało mi się na widok tego, co zobaczyłam tu na palach... Doktor ostrożnie schodził na dół, nad rzekę, tam, gdzie przepust się kończył, gdzie woda spływająca pochyło zlewała się już z nurtem, gdzie była maleńka łączka, kępa zielonej trawy... Doktor krzyknął coś do mnie, ale widziałam tylko jego otwarte usta, nic nie słyszałam. Krzyknął ponownie, ale nic nie słyszałam, dudnienie wodospadu zagłuszało jego głos. Wykonałam pytający gest, obydwiema rękami, wskutek czego nadmuchiwany materac upadł na ziemię. Doktor wbiegł po skośnej cembrowinie, podniósł materac i wrzasnął mi do ucha: - Woda, wodziczka! Przytaknęłam, wyciągnął do mnie rękę i ostrożnie sprowadzał mnie na dół, na łączkę, którą opływała, tworząc wiry, woda, wodziczka. Usiadłam, doktor wziął materac i cierpliwie go nadmuchiwał, niemal zupełnie stracił dech, zatkał wentyl i wręczył mi rożek wzdętego już pręgowanego materaca, teraz dmuchałam z kolei ja, doktor obmacał materac i skinął z zadowoleniem głową. Następnie wetknął zatyczkę, wyjęłam kostium kąpielowy, doktor zdjął spodnie i kalesony, już wychodząc z domu miał na sobie kąpielówki, czarne satynowe spodenki gimnastyczne, i wyszedł z materacem na brzeg, teraz ten materac oddalał się aż na początek przepustu. Rozebrałam się, włożyłam kostium, chwilę siedziałam tak, zanurzyłam nogę w wodzie, potem zmacałam piaszczyste dno, woda była żywa, rozedrgana wodziczka, stanęłam, ostrożnie wymacywałam nogami grunt, woda sięgała mi do kolan, do pasa, opłukałam sobie lekko biust, jeszcze kilka kroków i woda sięgała mi po piersi, zanurzyłam się i płynęłam, woda 5 - Wesela w domu 65 niosła mnie, całe szczęście, że także byłam znad wody, umiałam pływać, to był mój j edyny sport, j aki kiedykolwiek uprawiałam, kilkoma ruchami znów się przybliżyłam do brzegu, zmacałam piaszczyste dno, stanęłam i obmywałam sobie twarz wodą, była to woda o przyjemnym zapachu, potem patrzyłam na przepust, doktor ustawił sobie nadmuchiwany materac, legł na nim i wartki prąd niósł go przez przepust, materac w czerwone i niebieskie pasy sunął szybko po spadających w dół falach, a doktor uniósł rękę, uniosłam swoją i pomachałam mu, i następnie struchlałam, bo materac nabrał teraz szybkości spadającej wody i gnał w dół, teraz pokonał kilka progów i wynurzył się ze spienionej wody dopiero tutaj, przy mnie. Doktor spuścił nogę i wstał, po pas w wodzie odwrócił się w moją stronę, uśmiechnął się i krzyknął: - Tocido-piero! - Że co? - przyłożyłam dłoń do ucha. - Tocido-piero! - Ach, tak - skinęłam głową, ale nie rozumiałam, odwróciłam się i znów weszłam w prąd, który uniósł mnie, dałam mu się unosić, brzegiem szli wycieczkowicze w koszulach, przed nimi baraszkowały dzieci, patrzyły na mnie, uśmiechnęłam się do nich, te sylwetki ludzkie były tak blisko, że tylko ręką sięgnąć, szły w górę rzeki, ja zaś płynęłam z prądem, na koniec woda wyniosła mnie w miejsce, gdzie płynęła już wolniej, zmacałam piasek, stanęłam i obejrzałam się za siebie. Doktor patrzył na mnie, uniósł obie ręce i śmiał się, i był zadowolony, że widzi mnie tak, że zaraz odgadł, że jestem znad wody, że także jako dziecko kąpałam się w rzece, a przede wszystkim, że nie bałam się prądu rzeki, że umiałam rozkoszować się tym jej ruchem, że zawierzyłam prądowi i nie opierałam się mu, bo wiedziałam, że rzeka też lubi tych, którzy są zdolni powierzyć się jej nurtowi. Gramoliłam się z wody, prąd kołysał mną lekko, następnie po skośnej cembrowinie wyszłam na górę, na brzeg, i ruszyłam z powrotem, szłam i widziałam, że doktor patrzy na mnie, że widzi mnie niemal nagą, właściwie nagą, bo kostium ściśle oblepiał moje ciało, szłam na spotkanie tym jego oczom, które mnie oglądały ze znawstwem, gdy znów zeszłam po cembrowinie na dół, na zielony trawniczek, widziałam, że doktor rzucił materac na brzeg i ruszył mi naprzeciw, podał mi rękę i sprowadził mnie na dół, usiadłam, podciągnęłam kolana pod biust i splotłam pod nimi ręce. - Ma pani piękne płuca - powiedział - ale ja, ja to mam piękne nogi - dodał dumnie. - Co takiego? - zdziwiłam się. - Mam piękne nogi, proszę spojrzeć, są trochę krzywe, ale to od futbolu, ale to jest jedyna rzecz, którą w sobie wysoko cenię, że oprócz 66 pięknych ramion mam jeszcze piękniejsze nogi - powiedział i wyprostował nogi, starał się zewrzeć kolana, ale miał między nimi szparę, i na-nrawdę musiałam przyznać, że nogi miał ładne, muskularne, opalone nogi futbolisty, który niedawno przestał grać... - Pałąkowate giry — powiedziałam cichutko. _ To od tego futbolu, przez dziesięć lat namiętnie grałem w futbol, lecz sama musi pani przyznać, że te pałąkowate giry do mnie pasują - zaśmiał się. - Jeszcze jak - powiedziałam ze śmiechem i zebrałam się na odwagę. - Ja się gryzłam z powodu wielkich, jak pan to nazywa, płuc, już w wieku szesnastu lat musiałam nosić stanik numer dziewięć, wie pan, wtedy wstydziłam się ich, nigdy nie zdobyłam się na to, żeby śmiało wysuwać je do przodu, jak to potrafią dzisiaj gwiazdy filmowe... Szkoda, że wtedy nie było tej mody na Mae West ani dzisiejszej mody na Marilyn Monroe... - Mnie jednak podoba się pani taka, jaka jest - odparł - pani nawet również ma troszkę krzywe nogi, lecz wszystkie baletnice też mają nogi troszeczkę krzywe, to dlatego, że kiedy pani stoi, to zawsze w podstawowej pozycji baletnicy, z prawą nogą lekko wysuniętą i stopą ździebko w skos, zwróconą na zewnątrz... Popatrzyłam na jego ręce, na palce i powiadam: - Ze też ma pan takie spracowane ręce, takie sczerniałe palce... to przecież nie są ręce doktora... - Nie, nie są, lecz to dlatego, że ja już jako mały chłopiec lubiłem pracę w ogrodzie, lubiłem ze stryjem Pepinem roztrząsać kiełkujący jęczmień w słodowni, przerzucać szuflą słód, dlatego przestałem grać na fortepianie, sześć lat chodziłem na lekcje fortepianu, ale te moje krótkie palce... a teraz ta moja robota w Kladnie, cztery lata nic, tylko przy łopacie, teraz ta moja praca, jak mnie pani odwiedzi na ulicy Spalonej, sama pani zobaczy, co to za harówka... ale ja jestem dumny z tych moich rąk i palców, często podsuwam sobie te otwarte dłonie przed oczy, przypatruję się im ze zdumieniem i czytam w nich, widzę wszystko, co przez te moje ręce przeszło, co zrobiłem tymi rękami. W gruncie rzeczy to ja nigdy niczego innego nie umiałem, chciałem być futbolistą, ale podczas gry w futbol przetrącili mi obojczyk i złamali rękę w łokciu, mógłbym być najlepszy w futbolu, na fortepianie też doszedłem tylko do tego, że zagrałem parę nokturnów Chopina, wolałem grywać w gospodzie „Pod Mostem" walce Johanna Straussa, lecz to również musiałem rzucić, więc i jako pianista nie odniósłbym nigdy sukcesu... Podczas wojny byłem dyżurnym ruchu, ale i to rzuciłem, potem byłem przedstawicielem handlowym firmy Kareł Harry Klofanda, przedtem agentem ubezpieczeniowym Funduszu Rzemieślni- 67 czego, ale i to musiałem rzucić, bo trwając przy tych zajęciach nie doszedłbym do niczego, tak więc najlepszy byłem jedynie, gdy machałem łopatą w Kladnie, tam majstrowie stawiali mnie innym za wzór, kiedy mnie tak chwalili, czułem się, jakby mi lali miód na serce, tam w Kladnie odrobinę przestałem być pierrotem, smutnym klaunem, we własnych oczach byłem nim nadal, lecz widziany przez innych przynajmniej potrafiłem spojrzeć ludziom w oczy i nawet od tej pory sam sobie również zacząłem patrzeć w oczy w lustrze, i w lustrze też stwierdziłem, że właściwie jestem człowiekiem sympatycznym, choć zalęknionym... pierrotem, o którym ludzie myślą, że to arlekin... - Właściwie - rozpromieniłam się -ja lubię grywać w karty, w remika, w kanastę, otóż pan jest też trochę jakby... mogę to panu powiedzieć? Pan jest jakby troszkę z tych kart... dżokerem! - Co takiego? - wystraszył się. - Jolly Jokerem - poprawiłam się. - Trefnisiem? - nie mógł ukryć zawodu. - Nie, Jolly Joker to karta, która przynosi graczom szczęście, każdy, kto gra w kanastę, pragnie dostać Jolly Jokera, ponieważ... Ponieważ Jolly Joker co prawda jest ubrany jak błazen, lecz ta karta to więcej niż wszystkie dziesiątki i wszystkie króle, i wszystkie damy, i wszystkie walety, więcej nawet niż wszystkie asy, bije wszystko... uśmiecha się, ale przebija wszystkie inne, ponieważ Jolly Joker jest najlepszy... - Ja dla pani jestem najlepszy? - Tak, bo życie mi już obrzydło, ale kiedy byłam u kresu sił, to weszłam na to pańskie podwórze, i jak tam w świetle opuszczanej lampy ryżową szczotką szorował pan podłogę... więc jeśli nic innego, to za ten widok panu dziękuję. Umilkłam, odwróciłam wzrok. Potem siedzieliśmy obok siebie, już na siebie nie spojrzeliśmy, patrzyliśmy znowu na to dudnienie i na rzeczny wodospad, na nieustanny łoskot walącej się w dół wody i na rozpyloną wodę, unoszącą się w górę w postaci bryzgów i pluszczących koronek, zmieniających się w tumany mgły, przez powiew i wir powietrzny niesione w dół z biegiem rzeki i rozbijające się na wysepkach o gałązki karłowatych iw i wierzb, których liście wyglądały, jakby smarowano je nieustannie roztopionym masłem. Wzięłam materac, wyniosłam go na brzeg, ruszyłam za przepust, na samą górę, gdzie rzeka wpływała w trzymetrowej szerokości koryto, chwilę wahałam się, patrzyłam na dół, skąd patrzył na mnie doktor, nigdy bym na tym materacu nie siadła, lecz te oczy doktora zmusiły mnie, bym pokonała strach, położyłam materac o kilka metrów wyżej, jeszcze na powierzchni 68 wsysanej w ujście przepustu, a następnie wskoczyłam z wody na materac w czerwone i niebieskie pasy, a prąd wciągnął mnie na wody gwałtownie . szybko pędzące po pochyłości przez gładkie belki, materac kilka razy zaczepił o te gładkie belki i bale, ale prąd był tak silny, że teraz prędko przemykałam przez progi, potem przez gładkie, lecz wartkie wody, aby wreszcie na dole ten materac przejechał ze mną przez ostatnie małe powracające fale... i materac wyjechał w ciche kolano rzeki, zwolnił, otworzyłam oczy, jak otworzyłam je w szpitalu, kiedy wypompowali ze mnie te garści proszków nasennych, które miały mnie przenieść na drugą stronę życia, w śmierć... Chwilę leżałam tak na plecach, przesłoniłam oczy zgiętą w łokciu ręką, doktor przyciągnął materac do siebie, leżałam tam tak w kostiumie kąpielowym, doktor pochylał się nade mną, patrzył na mnie, przyglądał mi się, po czym ujął mnie delikatnie za rękę i wyprostował ją, zajrzał mi w twarz, w oczy... Potem już tylko leżeliśmy obok siebie, słońce przyjemnie świeciło, ogarnęło mnie zmęczenie i zasnęłam, zanim zapadłam w sen, słyszałam kroki ludzi idących dróżką ponad nami, słyszałam rozmowy, śmiechy, szczebiotanie dzieci, karcące głosy matek, a dudniący na palach i walący się w przepust rzeczny wodospad sklejał mi oczy, usypiał mnie, czułam, że doktor leży koło mnie, że nasze nogi się dotykają, i twardo zasnęłam... Kiedy się obudziłam, słońce weszło już w korony topól po drugiej stronie rzeki, doktor był już ubrany, siedział na pierwszym ociosanym głazie przepustu, nogę miał podkurczoną, trzymał się splecionymi rękami za kolano, siedział tak sobie, żując źdźbło trawy, zasłuchany i wciąż wpatrzony w spadające w dół wody, w wirowanie większych i mniejszych kropli, w zawój mgły, który płynął nad spienioną powierzchnią i rozbijał się o wysepki, o karłowate iwy i wierzby... Wzdrygnęłam się z zimna, usiadłam, nie nawykłam spać po południu, rozbolała mnie głowa... O zmierzchu, gdy zapalały się już światła ulicznych latarni, wracaliśmy, idąc w górę ciemnej jak atrament rzeki, białe rybitwy polatywały jeszcze na drugim brzegu, gdzie było ujście burzowca, w wodzie odbijały się Holeszowiczki, rzędy małych domków z żółtym światłem wypełniającym ramy okien, mijaliśmy pary kochanków, byli cisi, trzymali się za ręce i zmierzali tam, skąd przyszliśmy, między wierzby, wybrali się zapewne tani, gdzie i my spędziliśmy całe popołudnie, żeby przysłuchiwać się dudnieniu spadającej w dół rzecznej wody. Kiedy przechodziliśmy koło kor- 69 tów tenisowych, w głębokim mroku poruszali się jeszcze biało ubrani gracze, ich białe swetry i białe spodnie jaśniały w tym wieczornym mroku, a ponieważ nogi, ręce i twarze mieli opalone, więc wydawało się, że poruszają się tam tylko te białe swetry i szorty. Doktor szedł przy mnie, odblask powierzchni rzeki i odbijające się światła rzucały na nas refleksy, doktor uspokoił się, szedł, kołysząc się na boki, co chwila trącał mnie kolanem, czasem nawet się zderzaliśmy, co kwitowaliśmy cichym śmiechem, ścieżka nad wodą przyświecała nam piaskiem i słychać było nasze kroki w kruszonych obcasami ziarenkach. Doktor raczej do siebie niż do mnie mówił cicho: - Otóż to moje dzieciństwo i w ogóle te moje młode lata były piękne, ale piękne były jedynie dla mnie, bo dla moich rodziców były nieszczęściem... Od szkoły powszechnej aż po maturę moja mamusia wciąż się ze mną męczyła, każdego dnia, ledwo wstała, wciąż mówiła, jak gdyby narzekała: Co z ciebie będzie? Chłopcze, co też z ciebie będzie? Widzi pani, ja i teraz, kiedy wracam do tego we wspomnieniach, jestem cały spocony, bo naprawdę, matka słusznie mi to mówiła, bo i dzisiaj: Co ze mnie będzie? Bo też już jako dziecko stale byłem gdzieś indziej, nawet jeśli byłem gdzieś indziej niż w domu, to również będąc tam gdzieś indziej, wciąż byłem znów gdzieś indziej. Widzi pani, dwa razy oblewałem18, chciałem uczyć się na murarza, ale tatuś mówił: Nie ma mowy, oblewaj sobie każdą klasę, lecz maturę mieć musisz, potem możesz wyuczyć się murarki. Ja przecież już od trzeciej klasy szkoły powszechnej miewałem same trójki i zawsze czwórkę ze sprawowania, widzi pani, ja, chociaż bojaźliwy, miałem czwórkę ze sprawowania, moje fotografie z tego dzieciństwa to coś okropnego... Posępny, nadąsany, gdy fotografowano mnie z mamusią, odsuwałem się od niej i chmurzyłem się, nie wiedziałem dlaczego, ale tak jakoś nie cierpiałem niczego u nas w domu, w ogóle nie cierpiałem szkoły, lubiłem tylko być sam, łowić ryby, leżeć w sianie nad browarnianymi stajniami, zagrzebany w sianie, i wsłuchiwać się... w co wsłuchiwałem się wtedy, przez te wszystkie lata? Jako gimnazjalista najbardziej lubiłem wziąć kurtkę ojca i iść w deszczu z biegiem rzeki, chwilę pędziłem, uciekałem przed samym sobą, przemierzałem łąki i zagajniki, aż dotarłem do strugi, nad którą rosły olchy, ta struga płynęła i szumiała pomiędzy korzeniami drzew i krzewów, a ja stałem tam tak, oparty o pień, i to, czego się bałem, o czym bałem się nawet pomyśleć, tam doganiało mnie, to tysiące razy powtarzane zdanie mamusi, gdy przynosiłem te setki 18 B. Hrabal nie uzyskał promocji w pierwszej klasie gimnazjum w Brnie i powtarzał czwartą klasę w Nymburku. 70 świadectw, wciąż takich samych, mamusia widząc te trójki i dwójki oraz czwórki, niekiedy nawet trójki ze sprawowania, tysiące razy wkładała mi w uszy i w duszę: Co z ciebie będzie? Więc stale uciekałem, ale gdy przystanąłem, gdy ze zmęczenia nie mogłem już biec dalej, to mnie doganiało to pełne wyrzutu zdanie: Co z ciebie będzie? Tak więc ukończyłem prawo, to, że wybrałem prawo, to był czysty przypadek, nigdy prawa nie lubiłem, studiowałem i nie wiedziałem, po co, chyba studiowałem to prawo, i to studiowałem dobrze, jedynie po to, by mamusia była zadowolona i nie mówiła mi już: Co z ciebie będzie? Przeszliśmy bitą drogę, na zboczach świeciło się w oknach większych i mniejszych will, domeczków, całe te wzgórza były przyozdobione zapalonymi ulicznymi latarniami, te światła zygzakiem obniżały się i znów wspinały wzwyż, a tam na górze, na tle nieba, niczym gwiazda wieczorna, świeciła samotna latarnia, niektóre światła były skryte w gałęziach i listowiu krzewów i drzew, i gdziekolwiek spojrzałam, wszystkie te światła w mroku jakby pełne były miłosnych uczuć, cały ten wieczór wraz z migoczącymi gwiazdami, cały ten wieczór i krajobraz zdawały się zakochane same w sobie, z mroku wyłaniali się ludzie, przez chwilę byli oświetleni i znów znikali pod drzewami, za ogrodzeniami, aby wyłonić się kawałeczek dalej. Doktor mówił z namysłem: - W tych pijatykach najpiękniejsze nie jest to podochocenie, nie ten wzlot, nie te uniesione ręce i te pomysły, które przychodzą człowiekowi do głowy, lecz w pijatykach najcenniejszy jest ten następny dzień, ten kac, te wyrzuty sumienia, ta chandra, kiedy człowiek jest oklapnięty, jak ja, gdy zastała mnie pani przy zmywaniu naczyń, kiedy sam dla siebie byłem mamusią i znów, tak jak we wszystkich kacach, pytałem siebie: Co z ciebie będzie? I to jest siłą kaca, że człowiek chce rozpocząć nowe życie... a poza tym na kacu, przynajmniej u mnie, rodzą się myśli, których bałbym się będąc trzeźwy, kiedy mam kaca, gdy czuję się zmaltretowany na ciele i na duszy, nachodzą mnie myśli, których kiedy indziej bym się lękał, ale te myśli na kacu to są myśli właściwe, dzięki którym człowiek robi niewielki wprawdzie, lecz mimo wszystko krok do przodu... Kiedy tak, mając kaca, człowiek uprzytomni sobie, kogo wczorajszego wieczora i w nocy obraził, jak narozrabiał, kiedy człowiek spoci się z przerażenia i wstydu, co też wypaplał o sobie, co rzucił w twarze sąsiadom oraz gościom, kiedy więc człowiekowi nie chce się żyć, gdy mając kaca myśli o samobójstwie, wtedy nagle pojawia się skądeś zdanie: Co z ciebie będzie? Wie pani, właściwie ta moja pisanina, teraz zaczynam to pojmować, ta moja pisanina także jest taką obroną przed samobójstwem, tą pisaniną jakbym uciekał 71 przed samym sobą i od siebie, zarazem jednak docieram gdzieś do tego: Co ze mnie będzie? Kim byłem i jestem właśnie teraz? Tą pisaniną jakby się leczę, tak samo jak katolicy leczyli się spowiedzią, tak samo jak żydzi leczyli się pod Ścianą Płaczu, tak samo jak nasi przodkowie leczyli się, wyszeptując swe tajemnice i obawy, i koszmary w pień starej niemej wierzby, a koniec końców tak samo jak leczyli się pacjenci Freuda, którzy uspokajali się, opowiadając, co im ślina na język przyniosła... Właściwie ta moja pisanina jest ucieczką od jednej linijki tekstu do następnej, na maszynie do pisania widać to bardzo dobrze, nigdy nie wiem, co napisałem, stale ścigam tylko jakąś myśl, która wciąż jest przede mną, chcę ją dogonić, ale ona wciąż mnie wyprzedza, tak samo jak będąc dzieckiem uciekałem pociągiem do babci, tak samo jak uciekałem ze szkoły do domu, jak z domu brzegiem rzeki uciekałem przed samym sobą, jak zresztą zawsze uciekałem z miejsca, gdzie właśnie byłem, uciekałem od tych moich panien do chłopaków, żeby grać w karty, aby po chwili znów uciec od chłopaków i kolegów gdzieś w ciemność, a kiedy przystanąłem, widziałem, że znów muszę uciekać dalej, ciągle przed samym sobą, bo nie znalazłem celu, jako dziecko, jako młody mężczyzna, i te moje zajęcia, wciąż miałem pracę, z która wiązała się ucieczka, jako agent ubezpieczeniowy, żeby wracać z wielkim utęsknieniem do domu, żeby uciekać z domu do knajp, tak samo jako komiwojażer rozwożący zabawki i artykuły galanteryjne uciekałem pociągiem i autobusami - dokąd? Żeby sprzedawać te zabawki i galanterię sklepikarzom, całkiem tak samo jak cztery lata jeździłem autobusem do Kladna, do Poldovki, by uciekać autobusem do pracy, w pracy wozić kolejką surowiec dla martenów, potem znów autobusem do domu, z domu zaraz do knajpy, w której również dziś nagle blednę i muszę znów iść gdzieś indziej, tak samo jak i my dziś nieustannie jesteśmy w ruchu, w biegu, ciągle w drodze, ponieważ się boimy, a czego się boimy? Co z nas będzie... Zatrzymaliśmy się przed rozświetloną ogródkową restauracją, pod starymi kasztanami stały stoły, przy których siedzieli goście, w altance grała dęta orkiestra, między drzewami porozciągane były druty i wisiały lampiony, rozbrzmiewały ludzki śmiech i wesoły gwar, przytłumione rozmowy, goście unosili kufle i spełniali toasty, przez otwarte drzwi do lokalu widać było następne stoły, zajęte przez następnych gości, wieczór był ciepły i marynarki wisiały na oparciach krzeseł, stary restaurator toczył piwo, ludzie tłoczyli się przed szynkwasem i wychylali duszkiem kufle piwa, inni stali nad niedopitym kuflem i rozmawiali z sąsiadami lub patrzyli tępo przed siebie... A ludzkie głosy i śmiechy dobiegały również z koron drzew, tam na pierwszym piętrze ludzie wychodzili do wiszącego ogródka, tam także były stoły oblężone przez gości, nad stołami świeciły kolorowe lampiony, rozwieszone na drutach rozciągniętych pomiędzy gałęziami... Weszliśmy do tego ogrodu, orkiestra zaczęła grać i pary wstawały, by zatańczyć, doktor ucieszył się, zobaczył swojego znajomego... Ileż to było pokrzykiwań, ile było uścisków i doktor przyprowadził swojego przyjaciela, i przedstawił mi go: _ To jest Ludva, rzeźnik, zasuwaliśmy razem w Poldovce przez dwa turnusy, cały rok... Podałam rękę urodziwemu człowiekowi, przywołałam na pamięć, co mi doktor opowiadał o Ludvie, rzeźniku, na którego lecą kobiety, okazało się to jeszcze gorsze niż w opowieści doktora, ten Ludva był przystojniakiem, miał piękne krzepkie ciało, właściwie wyglądał jak sztangista, nad wąską talią ogromna klatka piersiowa i kark niczym u byka rasy szwajcarskiej, jak u Marlona Brando. Uśmiechnął się do mnie, a miał też piękne, smutne oczy, które pływały mu już w alkoholu. Zaprosił nas do swojego stołu, był to wielki stół, właściwie trzy zestawione stoły przykryte obrusem, po południu zapewne białym, teraz zalanym piwem i winem, usianym przewróconymi kieliszkami. Ludva wziął od doktora złożony materac, powiesił go na wieszaku przybitym do pnia starego kasztana, tak samo mą parasolkę, rozpostarł ręce i oznajmił gromadzie mężczyzn w koszulach z podwiniętymi rękawami: - To jest doktor i jego pani, doktor, z którym w Kladnie tak budowałem ojczyznę, aż wyszła z tego reforma monetarna19... A to - wskazał na swoje towarzystwo - to są sami rzeźnicy, bo tę zabawę urządzają rzeźnicy z praskiej rzeźni i również ta kapela jest nasza, dęta orkiestra praskich rzeź-ników... I... I pan Ludva nie skończył, bo orkiestra dęta zaczęła grać i wszyscy rzeźnicy wstali, i śpiewali z wielkim przejęciem: Gdy dwadzieścia miałem lat, zaczął mierzić mnie tu świat... I wszystkie stoły jakby uleciały w górę, wszyscy goście podnieśli się i śpiewali, również tam na górze, w wiszącym ogrodzie, goście wstali, głowy jakby wsunęły się między gałęzie starych kasztanów, między krzesłami biegały dzieci... I doktor stał, trzymał się z Ludvą za ramię i śpiewał z wielkim przejęciem wraz z innymi, podniosłam się i tylko rozglądałam się dookoła, nie 19 Reforma monetarna - przeprowadzona na mocy ustawy z 30 V1953 r. wymiana pieniędzy według przelicznika bardzo niekorzystnego dla osób mających jakiekolwiek oszczędności w gotówce; załogi wielu czeskich zakładów przemysłowych zareagowały na tę reformę strajkami i demonstracjami. 73 widziałam nic więcej, jedynie mężczyzn i kobiety, zwyczajnych ludzi, nikt z nich jednak nie miał najmniejszego powodu, by uciekać przed samym sobą, żeby stale chcieć być gdzieś indziej, widziałam, że ci ludzie nie pragną niczego innego niż tylko, by ten niedzielny letni wieczór trwał jak najdłużej, może nawet żeby nie musieli wracać do domu, tak oto wszyscy siedzieli tu, spoglądali w lewo i w prawo, gestem ręki i kuflem przesyłali sobie ponad stołami pozdrowienia, a teraz wszyscy z wielkim przejęciem śpiewali, niemal do łez doprowadzała ich ta smutna pieśń o tym, że... lecz to wszystko się rozwiało, z miłości nic nie zostało... Zauważyłam, że niemal każdy z tych rzeźników przy naszym stole, pewnie od tej pracy w rzeźni, ma jakąś wadę fizyczną, jeden miał przy krótkie nogi, drugi miał szramę w poprzek policzka, trzeci miał ręce tak czerwone, jakby je sobie oparzył, czwarty miał lekko wystającą łopatkę, piąty znów miał ogromne brzuszysko... jeden Ludva rzeczywiście był taki piękny, jak mówił doktor, jak grecki bóg i Marlon Brando. Doktor podał mi ramię i poprosił mnie do tańca, przeciskaliśmy się między stołami, między dziećmi, na parkiet, wycieczkowicze tańczyli polkę, niektórzy tańczyli ją w starym stylu, na sześć, trochę młodych ludzi tańczyło, zachowując odstęp, tańczyli polkę swingiem... Doktor przycisnął mnie do siebie, wsparłam się na jego ramieniu i zaraz złapał rytm, a tańczył dobrze, zataczał pełne kręgi, roztańczył mnie, odwrócił głowę tak, że zwrócony był do mnie profilem, oddychał lekko, mógłby chyba tańczyć tak i tańczyć bez końca, czułam pod rękami, że rzeczywiście ma muskuły, teraz ujął mnie niżej w pasie i przycisnął się do mnie, czułam również te jego nogi, rzeczywiście, miał mocne nogi... i zakręciło1 mi się w głowie, cała ta ogródkowa restauracja obracała się jak wirująca oświetlona karuzela, jak wielki żyrandol z weneckiego szkła, kilka razy zderzyliśmy się z tańczącymi parami, ale zawsze wychodziliśmy z tych karamboli bez szwanku, w końcu tańczyliśmy na samym skraju parkietu i doktor miał miejsce i czas, ażeby mi powiedzieć: - W polce i w walcu byłem mistrzem. Otrzymałem nagrodę na lekcjach tańca dla starszych i zaawansowanych, wie pani, ja ukończyłem dwa kursy tańca, chciałem być w tańcu najlepszy... jeden kurs u Nemećków, a że na przedmieście nie przyszła ani jedna dama, więc tańczyli z sobą tylko panowie, parzyści jako panowie, a nieparzyści w roli dam... ale w Zakładzie Emerytalnym, w rok później, tam dostałem nagrodę za polkę oraz walca, na lekcjach tańca dla starszych i zaawansowanych... Jak daleko sięgnę pamięcią, to ze wszystkiego, co kiedykolwiek robiłem, co do dziś umiem robić najlepiej? - doktor przyłożył swój policzek do mego i zakrzyknął: - Tańczyć polkę i walca! 74 I odchyliłam się najdalej, jak tylko mogłam, trzymał mnie w swoich grabach, patrzyliśmy sobie w oczy, dokoła obracała się ogródkowa restauracja, wirowały lampiony, wirowały wokół nas całe te stoły, wszyscy goście, wszystkie kufle opisywały kręgi wokół nas w rytmie walca, mijały nas i oddalały się, pozostawały w tyle i znów zbliżały się przerażające twarze tancerzy na parkiecie, w głowie mi się zakręciło, złożyłam ją na ramieniu doktora i zamknęłam oczy. Walc skończył się, dreptaliśmy z powrotem, podczas gdy tancerze nie schodzili z parkietu i wołali: - Małoo! Małooo! I unosili oczy na podium, gdzie siedziała piątka muzykantów, rzeźników ze swoimi trąbkami, instrumenty błyszczały mosiądzem, twarze muzykantów zmęczeniem. A potem z apetytem jedliśmy gulasz i piliśmy piwo. Potem do tańca poprosił mnie pan Ludva, gdy tańczyłam z nim walca, nigdy nie zataczał pełnych kręgów, lecz kołysał się tylko w rytmie, trzymał mnie tak mocno, że w jego ramionach mogłam odpocząć, patrzył na mnie z bliska, z bliziusieńka, był całkowitym przeciwieństwem doktora, który zawsze uciekał wzrokiem, zawsze jakby był winien, zawsze, jak mówił o sobie, wstydził się, bo kiedy on był młody, było w zwyczaju, że młodzi mężczyźni się wstydzili. Ale pan Ludwa znał się na rzeczy, toteż patrzył na mnie i wiedział, gdy się uśmiechnął, że to ja spuszczę wzrok, lekko poczerwieniałam, a im bardziej się czerwieniłam, tym pan Ludva, rzeźnik z holeszowickiej rzeźni, stawał się pewniejszy siebie... On rzeczywiście był pięknym mężczyzną, może jedynie dla mnie i chyba tylko dlatego, że miał piękne gęste blond włosy, uczesane z przedziałkiem, przy szyi i przy uszach te jego włosy unosiły się lekko w górę i układały się w taką falę, którą od czasu do czasu ujmował w palce jak w karbówki i formował, ta fala nad jego czołem, te włosy podstrzyżone na karku sprawiały, że wcale nie przypominał rzeźnika, wyglądał jak najmłodszy generał Wehrmachtu, który tańczył ze mną na weselu mojej siostry podczas wojny, który tańczył ze mną i prosił, żebym do niego napisała, napisałam do niego, ale on poległ gdzieś na Ukrainie... Zwróciłam też uwagę na jego rzeźnicką rękę, jakby mu ktoś odgryzł cały kciuk i potem mu lekarze tę ranę zaszyli i wygoili. Kiedy taniec się skończył, spoważniałam. Pan Ludva uśmiechał się tylko, nie musiał się odzywać, o niczym mi opowiadać, tak to było, panu Ludvie zupełnie wystarczało po prostu to, że jest na świecie. Kiedy siedliśmy, znowu piliśmy piwo, doktor nie chciał pić kieliszków wódki, które zamówił pan Ludva, pił tylko dużo piwa, kiedy młoda kelnerka je roznosiła, to wziął sobie nawet dwa piwa naraz. 75 - Co stało się panu w tę rękę? - zapytałam. • „»n:«».; - A, to... - rzekł pan Ludva ciemnym głosem, kontrastującym z jasnością jego żółtych jak słoma włosów. - To ugryzła mnie świnia, ja do niej z kleszczami, obślizgnęły mi się, a ona jak się nie odwróci i cabas mnie za rękę, ^miałem to niemal całkiem urwane - śmiał się pan Ludva. - Świnie gryzą? - zdziwiłam się. Ludva rzekł, biorąc doktora za rękaw: - Pan lubi pisać, więc powinien pan o tym wiedzieć... Świnie trzeba odrobinę sterroryzować, bo jak się im popuści, to gotowe zaatakować nawet nas, dlatego mamy wystrugane dębowe pały i jak je wypuszczają z wagonu, to je lejemy... lejemy je też podczas uboju, żeby czuły strach. Strach to jest bardzo dobry środek wychowawczy. Powinien pan to zobaczyć - rozmarzył się jasnowłosy pan Ludva. - Świnie to czasem tak zdumieją, że latają, choć je lejemy, wpadają w kadzie do sparzania, są poparzone, para bucha, a my elektrycznymi kleszczami, a potem pałkami zabijamy je, bo po to jesteśmy rzeźnikami... Doktor milczał, zauważyłam, że z rzeźnikami siedzą tutaj także ich żony, że te żony łagodnie napominają swoich mężów, żeby tyle nie pili, żeby trzymali się, a przede wszystkim, by nie mieszali trunków... lecz rzeźnicy kładli te swoje łapy na ich dłoniach, spoglądali na swoje żony, uśmiechali się, machali ręką... i pili dalej... - Pan jako przyszły pisarz powinien by to również zobaczyć... Jak otworzy się wagon ze świniami, to w prawie każdym wagonie jedna, dwie świnie są martwe.. Padły z przerażenia, dostały zawału ze strachu, jak ludzie. Według statystyki, w Niemczech Zachodnich z przerażenia pada w wagonach sześćdziesiąt tysięcy świnek rocznie... W Mediolanie zrobili taki tunel-zjeżdżalnię, w mediolańskiej rzeźni świnie wychodzą z wagonu na skośną blaszaną ścianę, lej, i wszystkie świnki zsuwają się tym lejem na dół, zwalają się tam, doznają wstrząsu, są poranione i wtedy łatwiej zabić je pałką... elektrycznymi kleszczami! - mówił pan Ludva i oczy piękniały mu coraz bardziej, trzymał doktora za łokieć, a doktor pochylił się tylko i pił piwo z dwóch półlitrowych kufli, i widziałam, że też kona z tego samego przerażenia, co te świnki w rzeźni w Mediolanie, lecz ponieważ chciał być pisarzem, ponieważ chciał wszystko wiedzieć, nawet wbrew sobie samemu, słuchał i przełykał ślinę, a muzyka grała i tancerze nadal tańczyli, Ludva zaś go pouczał: - Najdelikatniejsze stworzenie na świecie to cielę, dorastające cielęta przywozi się w wagonach, czasem zdarzy się, że otwiera się wagon, który ponad tydzień jest w drodze, cielątka stały gdzieś na bocznicy, i gdy otwieramy wagon, to tam dwa cielaki są uduszone, bejbis, dorastające 76 dzieci, uduszone cielęta, ale to się nie liczy, tak samo jak te dwie świnie, które przeciętnie zdychają w wagonie z przerażenia, na zawał... widziałem czasopismo z Niemiec Zachodnich, przywozi się tam konie, aż skądś z Rumunii, otwierają wagon, a tam jest uduszony koń, widziałem w tym piśmie obrazek, jak konik po takim transporcie, trzy dni w drodze, nie chciał wyjść z wagonu, więc, doktorze, pan chce być pisarzem, więc to pan powinien wiedzieć, więc na tym obrazku, ja go panu przyniosę, dam go panu, więc tam na obrazku i potem w reportażu było, że jak konik nie chciał wyjść z wagonu, to pastuch uciął mu język, a jak i wtedy nie chciał, to poderżnął mu gardło od razu w wagonie... doktorze, pan jest pisarzem, dlatego panu to mówię, bo pisarz powinien wszystko wiedzieć... - mówił pan Ludva i zaśmiał się, koło kącików ust przebiegły mu zmarszczki, miał piękne niebieskie oczy i kiedy się tak zaśmiał, to na oku pojawił się mu niebieski punkcik, niebieski punkcik u samej góry i zdawało się, że pan Ludva ma w sobie coś, co mają święci, jak widziałam to na naiwnych obrazach w kościele, kiedy pod koniec wojny byłam skierowana do pracy na plebanii jako kucharka i dójka... - A czasem... - kręcił pan Ludva głową - a czasem to i u nas działa to człowiekowi na nerwy... Uruchomili nową linię uboju krów, ja po kladeńs-kiej hucie musiałem jeszcze pół roku robić w Kladnie w rzeźni, zanim wróciłem tutaj, do siebie, na Holeszowice... jest tam nowa linia, w porządku, ja zawsze mam szwung, więc tę linię uruchomili, ale sześć krów, które były oszołomione w takiej klatce, ta klatka nie przesuwała się, no tośmy je tłukli... No i tłukę krowę za krową, pałą, a cios to ja mam silny, za każdym razem krowa pada na ziemię, ale ci dwaj, co powinni krowy zarzynać, wyskoczyli sobie na papierosa, ja tłukę dwunastą przywiązaną krowę i co widzę? Te pierwsze krowy, co je tłukłem, już znowu wstają, ci dwaj tam sobie palą, a ja tłukłem biedne krowy na próżno, więc musiałem zaczekać, aż skończą palić, i znów tłuc te ogłuszone już krowy, jeszcze raz... doktorze, ale cośmy widzieli, cośmy przeżyli w tej Poldovce? Ci ludzie, spaleni, uduszeni, śmiertelnie poparzeni... Ale... Nie dokończył, wszyscy rzeźnicy wstali, nastąpił moment wyraźnie uroczysty, orkiestra grała tusz, pod stare kasztany, do stołu dla sztamgastów przyprowadzono starszą panią w białym fartuchu, była to pani kierow-nikowa, ta, która gdy przed chwilą przyniosła mi talerz z gulaszem i koszyczek z chlebem, najpierw serwetką zmiotła z obrusa okruchy i zajrzała mi w oczy, tak pięknie popatrzyła mi w oczy, uśmiechała się, ponieważ była pewna, że przyrządziła ten gulasz najlepiej jak mogła, była stuprocentowo pewna, że będzie mi smakował... I oto organizatorzy przyprowadzili °d pipy kierownika, następnie pan Ludva objął kelnerkę w talii, wziął od 77 niej tacę z piwami, odstawił ją na stół i przyprowadził tę dziewczynę pod podium, gdzie siedział pan kierownik, a obok niego jego żona... I orkiestra zagrała fanfarę, a doktor powiedział mi szeptem: — Teraz to we wszystkich gospodach na Libni jest tak, że małżonkom nie wolno być razem, że muszą, czy raczej mogą, obydwoje pracować w gastronomii, ale każde gdzie indziej... A organizatorzy wręczyli małżonkom bukiety, ściskali się z nimi, pani kierownikowa płakała, kelnerka, chyba córka, niepokoiła się, bała się, żeby piana na piwach nie opadła, więc wróciła do swojej tacy, podrzuciła ją lekko ponad głowę i nadal roznosiła piwa... A potem organizator wygłosił przemówienie... Wspięłam się na czubki zakurzonych pantofelków, patrzyłam na tych zapłakanych ludzi, z pewnością dawnych właścicieli tej letniej restauracji na Brzeżance, uśmiechali się smętnie i wbijali wzrok w piasek, ściskali podawane im ręce, przyjmowali pocałunki, potem były łzy i znów uściski, wszyscy goście podchodzili do nich kolejno, a ja w owej chwili zobaczyłam samą siebie na dworcu, miałam wtedy dwadzieścia lat, tatuś podpisał, że zrzeka się wszelkich praw do swojej fabryczki, zrezygnował z całego swego majątku, żeby tylko otrzymać permit, ażeby móc wyjechać z mamusią i ze mną, i z młodszym braciszkiem Heinim, staliśmy na dworcu i nadjechał pośpieszny, i już chcieliśmy wszyscy wsiąść do wagonu, gdy zjawił się urzędnik z rady narodowej i powiedział, i pokazał papiery, że na Zachód wyjedzie tylko mój tatuś i mamusia, a ja i Heini musimy zostać tutaj, bo kończyliśmy czeskie szkoły, a więc jesteśmy obywatelami czechosłowackimi... I moi rodzice odjeżdżali, płakali w oknie pośpiesznego, ja też płakałam i wołałam: Czerwony Krzyż przewiezie nas w ślad za wami, nie bójcie się! Lecz tatusia nie ujrzałam już nigdy, bo umarł, rażony apopleksją... O tym myślałam, widząc, że ci starzy restauratorzy muszą opuścić swoją gospodę na Brzeżance, że żegnają się teraz, że goście już ich nie zobaczą. A muzykanci rozdzielili się teraz na dwie grupy, jedna została pod starymi kasztanami, druga z trąbkami przekroczyła drogę i te błyszczące instrumenty zamigotały na dróżce wznoszącej się wzwyż po drugiej stronie drogi, tam gdzieś do akacjowego gaiku, wszyscy goście byli wzruszeni, teraz wstała z miejsc również małżeńska para restauratorów, teraz miała nastąpić uroczysta chwila, zakończenie całego tego wieczoru, również muzykanci, którzy zostali w ogródkowej restauracji, patrzyli na drugą stronę drogi, na wzgórze porośnięte akacjami, ujęli w palce te swoje instrumenty... wszyscy ucichli, słychać było jedynie przejeżdżające drogą samochody, a muzykanci z trąbkami uniesionymi i zwróconymi w stronę tego wzgórza, ku delikatnym akacjowym krzewom i drzewom, 78 raz zaczęli trąbić tęskną pieśń: Darowało mi dziewczątko pierścioneczek łocisty... i oto z tego wzgórza po drugiej stronie drogi dołączyli się teraz muzykanci, którzy się tam przed chwilą wdrapali... i trąbili tak, jedni n estawali, a drudzy zaczynali, jedni inicjowali frazę, a drudzy im na trąbkach odpowiadali, i niosła się ta muzyka ponad drogą, a goście słuchali i byli wzruszeni, ten dialog dwóch grup muzykantów wzruszał ich nawet bardziej, niż małżeństwo restauratorów wzruszał fakt, że tego wieczoru obsługiwali swych gości po raz ostatni. Pani kierownikowa podeszła do mojego stołu, pogłaskała mnie po ręce, spojrzała mi w oczy i spytała: - Smakowało pani? A goście wstali, unieśli kufle i wyciągnęli ręce ku drugiej stronie drogi, pili zdrowie muzykantów, skrytych tam w głębokim cieniu akacji, i wszyscy śpiewali: A ja jej za to swe serce dałem... 10 Tego przedpołudnia wyszłam z żiżkowskiego mieszkania wcześniej, ta moja druga mamusia nie odzywała się do mnie, w nocy robiła mi wyrzuty, że mimo wszystko powinnam okazywać jej trochę więcej wdzięczności, skoro tyle dla mnie zrobiła, mieszkam przecież u niej na czarno, w pracy także jestem na czarno... a przede wszystkim, kiedy mam wolne, nie siedzę w domu, wracam późną nocą, jakoś tak się zmieniłam, nawet uśmiecham się i już nawet nie słucham, co do mnie mówi, patrzę w sufit i uśmiecham się, jakbym miała zameldowanie na pobyt stały, jak gdyby wydział zatrudnienia zezwolił mi na pracę w hotelu „Paryż"... Wybrałam się więc do centrum, a gdy stanęłam przed domem numer dziesięć na ulicy Spalonej, gdzie pracuje doktor, weszłam tylko na kilka metrów w głąb tej bramy, z której cuchnęło starym papierem i ciągnęło wilgocią, jej ściany były odrapane, tynk przecinały głębokie bruzdy, wyżłobione pewnie przez cofające się lub wyjeżdżające z podwórza samochody, na podwórzu w świetle żarówki zobaczyłam wielką stertę makulatury, znajdowały się tam dwa otwarte garaże, w których też paliło się światło, w kącie stała waga, nad którą także świeciła rozhuśtana elektryczna lampa. A w stercie papieru brodzili, zapadając się aż po pas, uczniowie, wysypywali makulaturę z koszy albo z igelitowych worków, teraz w bramę weszły dwie Cyganki, kołysały się, niosąc w tłumokach tekturowe dekle i rozpłaszczone pudła, wszystko to wystawało z tych tobołów, cofnęłam się pod ścianę i natychmiast czmychnęłam, serce mi tłukło, wróci- 79 łam aż pod kościół Świętej Trójcy, pod figurę świętego Tadeuszka, chciałam zebrać się na odwagę, być śmielsza, więc raz jeszcze przycisnęłam podbródek do piersi i popatrzyłam na tę moją piękną sukienkę z zielonymi guziczkami, by dodać sobie siły wysuwałam na przemian to lewą, to prawą nogę, to te czerwone pantofelki na wysokich obcasikach zawsze zwiększały mi pewność siebie, otworzyłam parasolkę, dzisiaj wzięłam czerwoną... I znów energicznie ruszyłam, skręciłam w bramę, lecz tym razem doszłam aż do otwartych wrót, skąd roztoczył się przede mną widok na tę rujnację, na ten koszmar, na te sterty papieru we wszelkich kolorach, ze wszystkich możliwych magazynów i sklepów, widziałam, że stał tam już samochód, który podjechał tyłem, widziałam, że z kąta kędzierzawy mężczyzna bez większego wysiłku dźwigał na grzbiecie paczki sprasowanego papieru, odwracał się, a konwojent odbierał je przy opuszczonej burcie, po czym pomagając sobie kolanem podrzucał je i ustawiał jedną paczkę na drugiej, przez podwórze przeszedł mężczyzna w berecie, tęgi pan z przystrzyżonym wąsikiem, kroczył tak, jakby cierpiał... I ogarnęło mnie przerażenie, strach, i znów wybiegłam, minęłam kilka wózków, znowu wróciłam pod świętego Tadeuszka... kilka kobiet stało tam, wpatrywały się w wyrzeźbio-ną w piaskowcu twarz świętego, który miał tę właściwość, że za jego orędownictwem w niebie mogło stać się coś, co inaczej by się nie stało... Podeszłam do klęcznika, obok mnie, za moimi plecami przepływali przechodnie, a ja modliłam się: - Święty Tadeuszku, oręduj za mną, niech znajdę w sobie zaraz, teraz dość siły, ażebym umiała wejść na to podwórze, gdzie pracuje człowiek, którego kocham, na którego chcę tylko spojrzeć, święty Tadeuszku, dodaj mi teraz sił, abym weszła tam i zachowywała się tak, jakbym tam wcale nie weszła, bym była naturalna, a nie taka wystraszona, jak teraz, Tadeuszku, chcę tylko przez chwilkę porozmawiać, chcę jedynie zobaczyć, jak pracuje tam ten mężczyzna, o którym myślę... I coś kolnęło mnie w potylicę, obejrzałam się, a tam stał doktor, patrzył na mnie, trzymał dzban, z którego ściekała piana, pod pachą zaś ściskał torbę na zakupy, było w niej coś wielkiego, owiniętego w przetłuszczony papier, nad którym delikatnie unosiła się para. Miał rozklapane buty, fil-caki, kombinezon, podartą koszulę i długi fartuch, na głowie kapelusik, uniesiony nad czołem. - To dopiero przypadek, niech pani zajrzy do nas! - zawołał, uśmiechnął się i dodał: - Wie pani, co to przypadek? To drugie imię Ducha Świętego... Rzecz jasna, rzut kośćmi też nie zniweczy przypadku, proszę, niech pani wstąpi, tylko na chwilę, żeby zobaczyć tę moją wspaniałą pracę... 80 I ruszył przodem, podał mi torbę: _ Niech pani tylko uważa, by nie zatłuścić sobie tej pięknej, eleganckiej sukienki! Odwrócił się i znowu się roześmiał, był taki zadowolony i taki dumny z siebie, z tego swojego fartucha i kapelusika, odwracał się do mnie i jednocześnie wchodził w bramę, wciąż się rozglądał, by na nikogo nie wpaść, odwracał się do mnie i już wkraczał na podwórze, w stropie tego zadaszonego podwórza przy samej ścianie znajdowała się wielka szczelina, przez którą wpadały dzienne światło i odrobina powietrza, stały tu paczki i na jednej z nich doktor postawił dzban z piwem, kierowca teraz odpoczywał, lekko przygarbiony opierał się o jedną z paczek, kędziory opadały mu na czoło, z którego skapywał pot, konwojent przerzucił przez załadowane na samochód paczki długi sznur, oparł się butem o burtę i ściągnął powróz tak, że aż wpił się w te paczki, następnie zrobił pętlę, przewlekł powróz, napinając go na ładunku jak strunę, zawiązał węzeł marynarski, zaciągnął go i teraz on również oparł się dłonią o burtę, odpoczywał, twarz miał czerwoną, lecz nie z wysiłku, tylko taką czerwoną, jakby w dzieciństwie oparzył sobie policzki lub miał jakiś różowy liszaj... - No więc, chłopaki, ta pani to moja przyjaciółka... Wziął ode mnie torbę i na drugiej paczce rozwinął pokrajany gorący klops, i zaproponował mi, bym się poczęstowała, wzięłam kawałek, potem podszedł również kierowca i wziął plasterek, konwojent także. Jedli tak na stojąco, jedli łapczywie, w milczeniu pochłaniali plasterek za plasterkiem, a ciepłego klopsu niemal nie ubywało, było go chyba ze dwa kilo. - Szefie - odezwał się doktor z pełnymi ustami - niech pan się też poczęstuje, a ta pani to jest moja przyjaciółka, przyszła zobaczyć byłego dyrektora „Cedoku"20, który miewał pięćdziesiąt lotów rocznie, a w końcu tak poleciał, że wylądował tutaj, w Surowcach Wtórnych, gdzie ma to szczęście, że jest za szefa... A szef zdjął beret, ukłonił mi się, wziął kawałek ciepłego klopsu. - To jest coś okropnego, madame - zwrócił się do mnie - zabrali mi wszystko, nawet ten dom przy Celetnej, w którym mieszkał Franz Kafka, mi zabrali, wysiedlili mnie z niego, ale właścicielem wciąż jestem. Tam, gdzie mieszkałem, na drugim piętrze, tam teraz mieszka jakiś malarz, na pierwszym piętrze jest jarska restauracja, no dobrze, dom mi zabrali, ale ja, choć właściciel, wciąż jestem tam jedynie dozorcą bez mieszkania... A teraz, widzi pani, co za bezczelność, wezwali mnie do zarządu budynków mieszkalnych i powiedzieli: Wie pan co, koło pańskiego domu prze- J „Ćedok" - Ćeskoslovenska dopravni kancelaf, tj. Czechosłowackie Biuro Podróży. 6 - Wesela w domu 81 maszeruje pochód, będziemy mieli zlot, spartakiadę, i obok pańskiego domu numer trzy przy Celetnej przemaszeruje pochód, dobrze by było naprawić i połatać, i odmalować fasadę tego domu numer trzy. Dobry pomysł, powiadam, zróbcie to... A oni, co za bezczelność: To przecież pana dom, to pan jest właścicielem... Więc ja w lament: Aleja przecież nie otrzymuję komornego, zbieram je tylko jako dozorca i przekazuję wam, więc kto jest właścicielem? A oni na to: Pan, więc uczestnicy spartakiady uroczyście przemaszerują koło czyjego domu? Koło pańskiego, przy Celetnej pod trzecim. Więc odszykujemy ten dom na pański koszt... Powiedzieli mi to entuzjastycznie i jeszcze się dziwili, że nie podzielam ich entuzjazmu, że nie cieszę się z tego, że koło mojego domu przemaszeruje pochód uczestników spartakiady, że niby to dla mnie zaszczyt, że na mój koszt odpicuje się ten dom na wysoki połysk... Mówiąc to, szef wciąż trzymał w palcach plasterek ciepłego klopsu, który już stygł, patrzył na mnie, a ja wiedziałam, że doktor już pochwalił się mną, z tego, co szef mi mówił, widać było, że już wiedział, że ja również jestem z trzynastu pokoi, że jako dziecko miałam bonę, i mieliśmy kucharki i szofera... Ukłonił mi się, wsunął plasterek klopsu do ust, przechylił główkę na bok, z żałosną miną przeszedł przez podwórze do wagi, przerzucił hebelek, spojrzał na skalę i zawołał: - Osiem kilo... i wysypcie to ładnie na sam wierzch tej sterty... A trzej mężczyźni zjedli już pewnie z kilo tego ciepłego klopsu i stale byli głodni, i wciąż im smakowało, zjadłam trzeci plasterek i rzeczywiście, ten klops był wyśmienity, ten zwykły klops, nie klops z delikatesów, lecz zwyczajny, dziesięć deka za dwie korony. I widziałam, że ci mężczyźni mają brudne ręce, ręce już od rana tak brudne, jakby nie myli ich od tygodnia. Doktor rzekł: - Tu jak człowiek umyje sobie ręce, jak zacznie myć ręce, to mu popękają, aż do krwi, myjemy się dopiero po fajrancie. A poza tym, czy widziała pani dzieci Cyganów? Brudne, aż strach, ale nigdy nie słyszałem, żeby cygańskie dzieci od brudu chorowały, co, nie mam racji? Panie Volavka, panie Żivny? A szofer i konwojent wciąż jedli i kiwali potakująco głowami, ich oczy jakoś mnie omijały, patrzyli gdzieś w bok, bo gdyby na mnie spojrzeli, straciliby apetyt, przestaliby jeść... A teraz brali dzban i znów, gdy pili, jeden po drugim, to ich oczy zezowały na boki, patrzyły te męskie oczy w bok, bo gdyby spojrzeli na mnie, to by się chyba zakrztusili i byłoby po piciu... - Tak to jest - rzekł doktor i dorzucił: - Przepraszam... I pochylił się, i przycisnął knykieć wskazującego palca do dziurki w no- 82 • i smarknął glutem na makulaturę, następnie drugą dziurkę wysmarkał S1Ldrugą stronę, otarł nos rękawem koszuli i oświadczył z zadowoleniem: _ Proszę, ile mamy chusteczek... I zarówno konwojent, jak i szofer roześmiali się tak, że aż się zakrztusili a doktor ciągnął swoje: '- Lekarze, gdy mają dzieci, to jak te dzieci umieją czytać, to ci doktorzy przylepiają na lustrze w łazience, w ubikacji, w kuchni, żeby dzieci widziały to w każdym dostępnym miejscu: Myj ręce! Strzeż się płonicy! Po spuszczeniu wody myj ręce, strzeż się cholery, wystrzegaj się błonicy, co dzień płucz gardło! Kąp się codziennie, czystość to zdrowie... A w końcu dzieci takich doktorów mają jak błonicę, tak wietrzną ospę, jak płonicę, tak i cholerę! A na podwórze wszedł człowiek w kombinezonie i kapeluszu, minę miał kwaśną, szedł tak, jakby coś go trapiło, jedną rękę trzymał w kieszeni, a dłonią drugiej, wolnej, machał na znak wielkiego niezadowolenia. Stojący przy wadze szef podniósł lament: - Hańtio, na Boga, Jindro, zrób coś z tym, popatrz no na tę przeraźliwą stertę! Heinrichu!21 Lecz Hańfa wiedział swoje, machał dłonią, odganiając własne kłopoty. - Heinrichu - rzekł doktor i podsunął mu stygnące plasterki klopsu. - Poczęstuj się tym, skosztuj... Ale Hańfa, Heinrich, Jindra stał przede mną, marszczył nos, wykrzywiał obrośnięte usta, otoczone czymś żółtym, jakby przed chwilą jadł żółtko z jajka na miękko... - Mowy nie ma, kiedy się najem, to krew mi napłynie do mózgu, no i koniec z myśleniem... ale, doktorze, co to znowu takiego? - wskazał na mnie. - To moja przyjaciółka - wyjaśnił doktor. - O Jezu, no to musimy ją powitać, dobre sobie, to pani - wskazał na mnie - jest przyjaciółką tego... tego tu? Skinęłam potakująco głową, kierowca i konwojent ruszyli wolno w stronę ciężarówki, ukłonili mi się, szofer wsiadł, konwojent wszedł w bramę, stojąc tam pokazywał, jak samochód ma jechać, by w ogóle wyjechał, teraz jego sylwetka zalśniła w słońcu na ulicy Spalonej, pan Żivny rozejrzał się, skinął głową i ciężarówka wyjechała z półmroku bramy, tu i tam otarła się lekko ładunkiem o ścianę, lecz sprasowany kolorowy papier Pierwowzorem postaci Hańti, która występuje także w innych utworach Hrabala, był pracujący wraz z pisarzem w składnicy makulatury przy ul. Spalonej Jindfich (tj. Henryk) Peukert. 83 zamigotał, wóz skręcił, konwojent otworzył drzwiczki i wskoczył do kabiny. Pan Hańfa, Heinrich, trzymał mnie za łokieć, odsuwałam się, z jego ust bił nieprzyjemny zapach piwa i sera, ale pan Hańfa darł mi się prosto w uszy: - Jutro przyniosę pani jako maleńki upominek zasolone grzyby, nie jakieś tam prawdziweczki, ale same koźlaki czerwone i podbrzeźniaki, a ponadto marynowane twardzioszki, nazbierane w Morzince, rozumie pani, w tej samej sławnej Morzince, gdzie Karol IV, kiedy pędził ogiery na Karlsztejn, zmieniał konie, doktorze, wie pan, na co wpadłem? Toć właśnie ten skurczybyk, Karol IV, przygotował powstanie husyckie, toć ten skurczybyk zbudował nie tylko miasta, ale także klasztory, doktorze, zapewniam pana, gdyby w kraju nie było tak wielkiego bogactwa, to jaka znów byłaby tu rewolucja? Jakie znowu powstanie? Idea również, lecz przede wszystkim zwyczajni ludzie zyskali szansę, każde miasto, które zdobyli, w każdym wszystko rozkradli, baby zgwałcili, domy podpalili... toć ten Karol IV naprawdę przygotował te happeningi, a wie pan, co to musiało być, kiedy bezkarnie zdobywano klasztory i zgwałcono mniszki, i wymordowano mnichów, i w dodatku te śliczne klasztory podpalono? To dopiero ludzie mieli używanie... a wie pan, jaka to musiała dla zwykłego człowieka być frajda, gdy ściągnął z konia niemieckiego rycerza, gdy zdobył konia, i to jeszcze z czaprakiem? I kiedy pomalućku zaciukał jeszcze szlachcica? Przecież z samego tego wyposażenia, z samej tej zbroi i butów mógł spokojnie żyć sobie aż do emerytury... Ale dla mnie, gdybym żył wtedy, to najmilszym widokiem byłyby podpalone miasta, płonące klasztory, zburzone kościoły, to by był mój happening, przygotowany właśnie przez Karola IV, tego, co gdy gnał konie na Karlsztejn, to prze-przęgał te ogiery w Morzince, skąd przywiozę pani marynowane koźlaki czerwone i podbrzeźniaki, marynowane twardzioszki... - Na miłość boską, Hańtio, idź do roboty, idź do piwnicy i pracuj, spójrz na tę stertę - labidził szef i jak stał, klęknął przed panem Hańtią - wyliczyłem ci przecież, że jak zrobisz dziesięć paczek dziennie, to będziemy a jour... - Mowy nie ma - oponował pan Hańfa - mowy nie ma, ja zrobię ich dwadzieścia, pan, szefie, nie docenia mnie, mowy nie ma! - Starczy, jak ich będziesz robić po dziesięć dziennie - obstawał szef przy swoim i podnosił się ciężko, widząc, że koło wagi stali uczniowie z pełnymi papieru workami i patrzyli na pana kierownika, jak klęczy przed swoim pracownikiem, przed robotnikiem... A Hańfa coś tam mruczał, wszedł na schody koło garażu, odwrócił się, miał zamiar coś powiedzieć, ale machnął gwałtownie obu rękami, odrzucił 84 wszystko jako zbędne i ruszył na górę, po chwili słychać było jego kroki, 2dv znów schodził gdzieś do piwnicy, a ja dopiero teraz zauważyłam, że orzy drugim garażu ugniatała papier nogami starsza pani, udeptywała go w takiej pace przypominającej trumnę lub skrzynię, gdy zaś go udeptała, to przytrzymując się obydwiema rękami wychodziła jak z wanny, wpierw iedną nogą, a potem drugą, na zbocze tej góry starego papieru, oburącz nabierała papier ze sterty piętrzącej się pod sufit, wkładała go do paki i znów, wpierw jedną nogą, potem drugą wchodziła tam jak do wanny i deptała tam papier, zakutana w chustę, z głową starannie owiniętą szalem, bo ja także zacząłem trząść się z zimna, przeciąg był tu tak wielki, że papier w stercie łopotał jak na wietrze... Patrzyłam teraz na doktora, z wznoszącej się w garażu jak piramida sterty brał książki, książki w broszurowej oprawie, książki, z których zrywał okładki, a białe kartki wkładał do skrzyni, był pochylony, jego kapelusz to unosił się ponad skrzynię, to znów się w niej zanurzał, pracował bez rękawic, podeszłam do garażu, nie mogłam pojąć, czemu ten człowiek wykonuje tę pracę, i wykonuje ją nawet chętnie, jakby chciał sobie czegoś dowieść, może tutaj, wśród tej makulatury, ma wrażenie, że jest znakomitością, teraz wyprostował się, przez chwilę patrzył na mnie, spuściłam oczy. Doktor podszedł do paczki, na której stał wielki dzban, jedną ręką podparł się pod bok, drugą ujął ucho dzbana i pił, długo pił. Gdy skończył, przyniósł pusty dzban. - Jedynie piwem możemy ogrzać się na tym podwórzu, herbata do tego się nie nadaje! I następnie ucieszył się jakąś myślą. - Widzi tam pani tę robotnicę? Tę zbiedzoną kobietę? Jest zbiedzona, ale tylko dlatego, że ją też wysiedlili z willi, miała w tej willi nawet ogrodnika, jej mąż był dyrektorem „Kabla" w Kladnie, przymknęli go, miał pięćdziesiąt patentów na wyrób kabli, teraz mu w kryminale dali pracownię, rajzbret i gdzieś tam w kryminale opracował kolejne wnioski racjonalizatorskie, podczas gdy jego żona pakuje tu stary papier i żyje tylko po to, by doczekać się, aż jej męża wypuszczą i znowu będą razem w tym jednym pokoiku, w którym pani Mafenka mieszka teraz... A ta pani, jakby słyszała doktora, uniosła twarz, rozpromieniła się, okutana wełnianym szalem twarz uśmiechnęła się do mnie, był to dziecięcy uśmiech starzejącej się kobiety, ukłoniłam się jej, a ona skinęła mi głową. Nigdy bym się nie spodziewała, że ta kobieta miała kiedyś willę i kucharkę, i szofera, i ogrodnika, ale chyba tak było, po jej spojrzeniu poznałam, że od razu zorientowała się, że obie jesteśmy w takim samym położeniu, że właściwie tutaj, na tym podwórzu, wszyscy jesteśmy gdzie 85 indziej, niż powinniśmy być, jesteśmy w sytuacji, o której nigdy nam się nie śniło, nigdy nie myśleliśmy, że nas to spotka, jedynie szef, chociaż ważył makulaturę, chociaż szedł przez podwórze do biura z papierzys-kami w garści, przechylał głowę na bok, by każdy już z daleka widział, że kiedyś był dyrektorem „Ćedoku", że przy ulicy Celetnej zajmował cały ten dom numer trzy, dom trzypiętrowy, koło którego w przyszłym roku przemaszerują uczestnicy spartakiady... - Łagodna, melancholijna apokalipsa - oświadczył promiennie doktor. - Na własnym przykładzie możemy teraz zrozumieć wszystkie te rewolucje, które spotkały wszystkie kultury, z tym, że my otrzymaliśmy ten przywilej, że nas nie zlikwidowano fizycznie, jak likwiduje się książki, proszę tylko popatrzeć, co dzień robię dziesięć, dwanaście paczek, wszystko, co już uznano zbędne, tu, w tym moim garażu są również poronione płody,^całe nakłady książek, które nie były czytane, wszystkie te książki mają Święto Młodzianków, dzieci ukatrupionych, ledwo się narodziły... i ja w tym uczestniczę, książki, które trafiły tu omyłkowo, a mimo to pójdą na przemiał, resztki pieśni jarmarcznych, resztki wszystkich nakładów, które już nie mają nic ludziom do powiedzenia, niekiedy pojawiają się tutaj książki cenne, i te biorę do domu albo z panem Hańtią sprzedaję w antykwariacie, żebyśmy mieli na drugie śniadanie i na picie, wie pani, żyjemy w czasach, które wstydzą się swej przeszłości i dlatego starają się pozacierać jej ślady, jak miłosna korespondencja, którą niszczy dziewczyna, kiedy wychodzi za mąż za innego niż ten, który tak pięknie do niej pisał... i ja w tym uczestniczę, to przechodzi przez moje ręce... właściwie ja powinienem płacić za to, że jestem tu zatrudniony, bo wciąż o sobie myślę, że jestem pisarzem, że mimo wszystko napiszę kiedyś książkę, w której będzie cała ta urocza apokalipsa, książkę, zaledwie jedną książkę, w której będzie nie tylko świadectwo naocznego świadka, ale także tryskająca z faktów poezja... - Muszę już iść - szepnęłam. - Proszę zaczekać... Ta sterta papieru, która się codziennie odradza, to dla mnie jest wspaniały dadaistyczny kolaż, Kurt Schwitters, Niemiec z Hanoweru, oszalałby na widok tego piękna, sam całe życie komponował z takich papierów oszałamiająco piękne obrazy... i ja teraz w tym uczestniczę, boję się na to spojrzeć, czasami chcę zostać tu na sobotę i niedzielę, i poprzepisywać jeden po drugim wszystkie teksty, uwięzione w tej stercie, lecz nie mam na to siły i odwagi, i zuchwałości, żeby coś takiego napisać, niezbędna jest również autentyczna zuchwałość... - Ja muszę już iść - szepnęłam... - Jeszcze chwileczkę, jeszcze tylko maleńką chwilę, pani obecność 86 u mnie rozpala mnie, pobudza do myślenia... dopiero teraz wiem, dlaczego w Kladnie byłem bezgranicznie wzruszony, cztery lata chodziłem i pracowałem wśród takich samych stert, całych pasm górskich, usypanych z potrzebnych niegdyś narzędzi i maszyn, i rzeczy, które z Ludvą, rzeźnikiem, ładowaliśmy do koryt wsadowych i cała zawartość tych wagonów znikała w wytopach stali, roztapiały się te przedmioty i jak tutaj te paczki papieru giną w młynach papierni, by drukowano na nich nowe książki, nowe plakaty, by robiono z nich nowy papier pakowy i tak dalej, tak samo też z tych starych rupieci z żelaza i starej stali, i żeliwa po przetopieniu robiono wlewki, z wlewków kęsiska, z kęsisk surowiec, z którego fabryki i warsztaty wytwarzają nowe maszyny, nowe przedmioty... - Ja naprawdę muszę już iść... - zrobiłam krok do przodu. - Jeszcze momencik, w tej chwili zrozumiałem, dlaczego rozwoziłem tę galanterię, te zabawki, całe to barachło, od anielskich włosów poczynając, a kończąc na zimnych ogniach, od szczotek ryżowych do podłóg po szczypczyki do rzęs, przez kilka lat nie rozstawałem się z dwiema walizkami, targałem dwie walizki zwariowanych maneli po wszystkich drogeriach i sklepach z zabawkami, żeby brać te przedmioty w rękę i przekonywać sklepikarzy, by to kupili, jak zapłacą gotówką, to z pięcioprocentowym rabatem... dlaczego dwadzieścia razy dziennie otwierałem te dwie walizki i demonstrowałem sklepikarzom ich zawartość? Czemu również w hotelu otwierałem te walizki, w których leżały setki bezwartościowych próbek? Ponieważ zawsze rozczulała mnie taka tandeta, tak samo jak rozczulały mnie stosy złomu w stalowni, tak samo jak tu rozczula mnie ten papier, stary papier, makulatura i te rozmaite tektury... Pani pozwoli... Doktor podał mi rękę i wiódł mnie na górę po schodach, po których przed chwilą wchodził pan Hańfa, Heinrich, Jindra, jak go tu różnie nazywano, wyszliśmy na korytarz, potem doktor sprowadził mnie w głębinę mrocznej piwnicy, trzymałam go mocno za palce i dotyk tej jego ręki był mi przyjemny, nawet ją lekko ściskałam, on zaś ściskał mą rękę, tam na dole, skąd dobiegał hałas maszyny, zamknęłam oczy, a doktor mnie pocałował, całował długo, był to jeden, lecz bardzo długo trwający pocałunek... I drzwi otworzyły się i stał tam w świetle żarówki Heinrich, Hańta, i kłaniał się nam. - Szczęść Boże, dobrzy ludzie - rzekł i ukłonił się. I doktor wprowadził mnie do piwnicy, stały tutaj w szeregach paczki sprasowanego papieru, znajdowała się tam podłużna prasa, a przed nią sterta papieru piętrzyła się aż pod sufit, zatykając kwadratowy otwór na podwórze, gdzie ta sama sterta wznosiła się aż pod żarówki podwórzowe- 87 go stropu, a w papierze roiło się od małych myszek, ten papier był spryskany wodą, wilgotny, i unosił się z niego odrażający zapach. A pan Hańfa stał jak słup, calutki zlany potem, na rzuconym na paczkę kapeluszu figlowała myszka, pot lał się z pana Hańti, ściekał i kapał mu z nosa i brody, pan Hańfa patrzył w ziemię, uniósł rękę: - Mnie, doktorze, cenne myśli przychodzą do głowy jedynie wtedy, gdy mam kaca, to znaczy co dzień około jedenastej przed południem, a ponadto tu, przy tej morderczej pracy. Przecież wszystkie wojny i bitwy, wszystkie rewolucje to dla ludzi w gruncie rzeczy jedyny w swym rodzaju happening! Takiego happeningu zaznaliśmy przecież w owym roku czterdziestym piątym! Rewolucja, rewolucja, rewolucja także, lecz przede wszystkim majątek, no i ludzie bezbronni, kiedy to zwykłemu człowiekowi trafia się okazja, żeby mógł wziąć sobie z niemieckich mieszkań, co tylko zechce, żeby z obór i stajni wyprowadził jakie zechce zwierzęta, konie, magazynów niemieckiej armii nikt już nie strzegł, magazyny wszystkich niemieckich przedsiębiorstw w Pradze i Igławie, i Brnie były bez aniołów stróżów, i piękne Niemki w ludowych strojach, i piękne siostrzyczki z lazaretów, i wszystko samo pchało się ludziom w ręce w historycznej chwili, gdy ostatni niemiecki żołnierz zniknął, no i wtedy biada zwyciężonym! I o kim ludzie myśleli, że był kolaborantem, tego mogli bezkarnie zabić, Hieronymus Bosch zmartwychwstał ze swoim piekłem, znów ożyła rzeź niewiniątek Pietra Breughla, wszystko w imię odpłaty za to, co Niemcy zrobili nam i tym innym narodom, lecz wszystko w formie happeningu, bo dla człowieka, gdy wpadnie w złość, nic nie może być piękniejsze niż czynienie zła w imię tej Wielkiej Historii... i jak to pięknie, gdy człowiek może robić, co tylko mu przyjdzie do głowy, co mu podszepną emocje, gdy nieba nikt nie strzeże, gdy można patrzeć, jak płoną pałace i stare meble niemieckich arystokratów i burżujów, kiedy można być twórcą tej słodkiej apokalipsy ognia i krwi, i rozwiązłości, która jest dozwolona... Mówiąc to, Hańfa się uśmiechał, jego łysina lśniła, zdawało się, że głowę otacza mu aureola, stałam jak skamieniała, bo tego, o czym mówił pan Hańfa, sama doznałam, doktor zesztywniał jak figura woskowa, a Hańfa kontynuował: - I tak samo jak armia Rzeszy, gdy przekroczyła granice Związku Radzieckiego, miała przed sobą jedynie ogień i płomienie, i gruzy, i gorejące wsie i miasta, i miliony zabitych, tak z kolei, kiedy karta się odwróciła, to znów Armia Czerwona miała przed sobą cofające się gruzy zwycięskich bitew, toteż gdy przekroczyła granice Prus i Śląska, to z kolei Armia Czerwona miała, każdy żołnierz, póki żył, miał przed sobą happening, adość z niszczenia swojego wroga, radość, że im więcej jest ruin niemieckich miast i gorejących wsi, im więcej trupów na drodze do Berlina, tym iaśniej Historia ukazuje, kto zostanie zwycięzcą, a zatem, kto jest lepszy... T ostatni happening, zdobycie Berlina, gorejące i zasnute dymem miasto, w którym nie ostał się ani jeden cały dom, kropka, jakże chciałbym tam być przy tym, jak żołnierz wspinał się na sam czubek Reichstagu i zatykał tam radziecki czerwony sztandar... a potem już tylko urraaa, a potem już tylko stojące otworem wszystkie domy zdobytych Niemiec, wszystkie knajpy, wszystkie sypialnie, wszystkie piwnice, potem już tylko odpłata, nie ząb za ząb, ale za ząb cała szczęka, a za oko oboje oczu... A wie pani, czyja to wszystko wina? - spytał radośnie pan Hańfa. - Kogóż by! Tego skurczybyka, Karola IV, tego, który zbudował bogate niemieckie miasta, bogate klasztory, tego skurczybyka, który przygotował nie tylko rewolucję husycką, ale również tę drugą wojnę światową, ponieważ wraz z Reichsta-giem padła również ta dawna Rzesza, którą Karol IV kontynuował jako król rzymsko-niemiecki, jako cesarz, i to jego imperium, ta jego Rzesza padła dopiero teraz, dzięki Armii Czerwonej... Hę, hę, hę, ten tam Hegel nie był w ciemię bity, kiedy napisał o Karolu IV, że to był feudał... der letzte Universalist auf dem Thron... A Hitler utożsamił się z tą Rzeszą... Teraz, doktorze, myśli mi się wybornie, przezwyciężyłem kaca, ale teraz coś weselszego... Pan Hańfa szurnął nogą, opuścił rękę, a drugą ujął się pod bok, pięścią opierał się o paczkę i śmiał się... - Działo się to już w miesiąc po wojnie, było już wesoło i dojrzewały czereśnie, i tam, gdzie mieszkałem, przyjechali żołnierze Armii Czerwonej i poczuli apetyt na czereśnie, więc wywrócili płot, jak przywykli na wojnie, łamali całe gałęzie... i jedli, i śmiali się... i przyszedł właściciel, taki jeden malarz, i przyniósł drabinę, i wyjaśniał im, ile pracy go kosztowało, by te czereśnie wyhodować, rozmawiał z nimi po rosyjsku i rysował na piasku, jak takie drzewo rośnie, a żołnierze przestali jeść i omal się nie popłakali, i mówili o sobie, że straszne z nich bydlaki, skoro mogli poniszczyć takie piękne drzewa... lecz profesor rysunku i malarstwa pocieszał ich, że tego już się nie da naprawić, ale mają tutaj drabinę, niechaj narwą sobie czereśni, ile chcą, i niech jutro znów przyjdą... A oni, nim odeszli, obiecali, że się hojnie malarzowi odwdzięczą... a potem już nie przyjechali, dopiero po dwóch tygodniach jeden z nich przyszedł i śmiał się, a malarz był w ogrodzie i ten żołnierz dał mu coś zawinięte w gazetę... i śmiał si?, i odjechał na koniu... A gdy malarz na słońcu rozwinął tę gazetę, to okazało się, że były tam zakrwawione uszy z brylantowymi kolczykami, kobiece uszy, skarb, bo tych uszu było tam sześć sztuk... 89 Pan Hańt'a skończył mówić, zamilkł, doktor stał przed nim, wokół ust pana Hańti na zaroście były okruszki, okruchy bułki, doktor niespodziewanie pozbierał te okruszki i zjadł je... Żołądek podjechał mi do gardła i powiedziałam: - Naprawdę muszę już iść. 11 Cały tydzień telefonowała do mnie Lizaj do pracy, żebym na miłość boską nie zostawiła jej w biedzie, że na sobotę i niedzielę jadą gdzieś na Morawy, na pogrzeb, żebym przyszła do nich, bo już od dwóch tygodni mają w domu Bobika, blue teriera, jego państwo zostali gdzieś w Austrii i już nie wrócą, że Bobika przyprowadzili do niej, no więc co można było zrobić, bo Lizaj kocha psy, a ten terier jest taki milutki, że nawet doktor polubił go i chodzi z nim po knajpach... Bym u niej spała, żebym tylko, na miłość boską, prosiła mnie Lizaj, żebym tylko od czasu do czasu wyprowadziła pieska, żebym dała mu jeść... No więc wybrałam się na Libeń, przyszłam już rano, przyszłam wcześnie, i rzeczywiście takiego ładnego psa jeszcze nie widziałam, zaraz się zaprzyjaźniliśmy, byłam nawet zadowolona, że Lizaj mnie prosiła, żebym przyszła. A tu tymczasem Lizaj i Wulli znosili i ładowali do samochodu tyle pakunków, że na chwilę struchlałam, czy aby nie jadą niby to turystycznie do Wiednia i nie zostaną tam także, a mnie zostawią tu z tym Bobikiem. Ale w końcu pożegnali się ze mną i odjechali, Bobik stał chwilę pod latarnią, a kiedy przykucnęłam przy nim, polizał mnie i zaszczekał, wbiegł na korytarz, tam pani Berano-va już znowu rozlewała po kafelkach kubełki wody, pogłaskała Bobika i powiedziała: - To piękne zwierzę, no nie? A tam z podwórka schodził po stopniach pan Slayićek, trzymał za rękę wystraszonego chłopca, za nimi szła dziewczynka, uśmiechali się do mnie, głaskali Bobika, a kiedy zeszli na dół, pani Beranova chlusnęła im, tym trojgu, kubłem wody pod nogi, ledwo zdążyli uskoczyć, a schludna pani, jak widziałam, znów w łososiowych majtkach i biustonoszu tego samego koloru, burknęła: - To nie możecie uważać?! Bobik zaś wybiegł na podwóreczko i popędził do pralni, i tam szczekał, szczekał jak szalony, radośnie szczekał jak szalony, a z pralni wyszedł doktor, nagi, trzymał tylko przed sobą ręcznik, Bobik szczekał na niego, 90 doktor pochylał się nad psem i przymykał oczy, ponieważ Bobik go lizał. Na mój widok doktor przeraził się, omal nie upuścił tego ręcznika, tam na galerii w otwartym ustępie siedziała pani Slavićkova, jej tułów i głowa wysuwały się z tego otwartego wychodka, i krzyczała: - Doktorze, pan to chyba zupełnie wstydu nie ma! Przed chwileczką szły tędy moje dzieci... - Przecież jestem zasłonięty - bronił się doktor. - Już ja wiem, co wypada, a co nie, otrzymałem staranne wychowanie... I odwrócił się w moją stronę, i powiedział mi cicho: - Będzie pani pilnować tutaj psa, dali pani klucze, prawda? - Dali, Lizaj to moja przyjaciółka, pan przecież także ma klucze od ich mieszkania, przecież pan pięć lat chodził do nich co wieczór, pan też jest ich przyjacielem, czyż nie? - Ależ tak, lubię Lizaj, bo jest, jaka była, ale Wulli, mój Boże, dopiero teraz widzę to w całej pełni... Chadzał w ludowym stroju ze Słowacka22, krzesał hołubce, jeździł konno podczas kawalkad na Zielone Świątki, przecież słowa po niemiecku nie umie, a teraz Niemcy są dla niego liber alles... Ale! Jadę kąpać się, nie nad Wełtawę, tylko nad Łabę, nie pojechałaby pani ze mną? - Muszę opiekować się pieskiem... - powiedziałam. - Weźmie go pani Beranova, zakochała się w nim, proszę pójść z nim na spacer, ja tymczasem ubiorę się, ogolę... Niech pani idzie na górę, tam wisi jego uprzążka... - Gdzie? - zapytałam. - On sam pani pokaże, nie ma obawy... A tam na górze pani Slavićkova podniosła się z sedesu, wyszła na galeryjkę i z całą prostodusznością podciągnęła obszerne majtki, majtasy obszyte koronką, opuściła spódnicę, uśmiechnęła się do mnie, a na doktora wyszczerzyła zęby i zawarczała, i weszła w drzwi, i trzasnęła nimi za sobą, aż wszystko się zatrzęsło... A ja usiłowałam kolanem otworzyć drzwi prowadzące na kręcone schody, udało mi się dopiero za trzecim razem i znowu z korytarza wionęło na mnie chłodem, przeciąg niósł ostrą woń stęchlizny i łuszczącej się farby, Bobik tymczasem zbiegł na dół i tam wdał się w pogwarkę z panią Bera-novą, ona głaskała go i pieszczotliwie mówiła mu czułe słówka, weszłam na galeryjkę, a z niej do mieszkania Lizaj, Bobik wbiegł za mną i szczekał, i skakał na wieszak, wisiała tam czerwona obróżka i czerwona uprzążka 22 Słowacka (Slovacko, Moravske Slovensko) - region w południowo-wschodniej części Moraw z zachowanym częściowo do dziś charakterystycznym folklorem. 91 oraz smycz, odłożyłam na bok torbę i w tej chwili zaczerwieniłam się, bo właściwie liczyłam na to, że pójdę z doktorem gdzieś się kąpać wzięłam ze sobą nie tylko kromki chleba posmarowane wieprzowym smalcem, ale też dwie paczuszki z kotletami i pieczenia wieprzową, zaczerwieniłam się jeszcze bardziej, bo w torbie miałam również butelki piwa, gdy schyliłam się i zakładałam Bobikowi tę piękną koralową uprzążkę, spociłam się tak, że aż musiałam otrzeć sobie łokciem krople z czoła, bo pojęłam, że właściwie nie tylko doktor, ale wszyscy w tym domu wiedzą, że Lizaj i Wulli wyjeżdżają i że wyjeżdżają jedynie po to, ażebym ja tu była i pilnowała, i karmiła Bobika, a nawet, że Lizaj pożyczyła sobie tego Bobika tylko po to, żebym ja i nikt inny, żebyśmy ja i doktor pilnowali go przez te dwa dni, gdy będą na Morawach, na pogrzebie... A Bobik uniósł się i przyjaźnie zaszczekał, wybiegał na galeryjkę i wracał, gdy już byłam na galeryjce, to zbiegał ze schodów i wbiegał na nie z powrotem, i cieszył się, i pokazywał, jaki zadowolony jest, że mnie widzi, że wyjdę z nim na spacer. I zamknęłam, a tam na dole Bobik i schludna pani znów pieścili się i wymieniali całuski... - No i proszę - odezwała się pani Beranova - no i proszę, mamy piękną pogodę, no i proszę, ja pani pieseczka popilnuję, jeszcze by się państwu gdzieś zgubił... i mam tu dla doktora dwa rondelki, żeby sobie podjadł. No, mój Boże, skoro tak, no to wtrząchnie to Bobik, prawda, Bobiczku, prawda? Ja, jak przez te dwadzieścia lat byłam kelnerką w Hamburgu, to też miałam takiego psa... I wzięła napełniony wodą kubeł, i chlusnęła tą wodą na kafelki, a następnie ryżową miotłą zgarniała ją do kanalika. Przeszłam na obcasikach przez tę wielką kałużę, przede mną w korytarzu poszczekiwał Bobik, oglądał się na mnie, potem szczekał na klamkę, a gdy ostrożnie otworzyłam drzwi, ostrożnie wysunął się na chodnik i zaszczekał, przypięłam czerwoną smycz do obróżki i Bobik dreptał przede mną, kroczył dumnie z uniesioną główką, a ja również prowadziłam go z dumą, bo tę swoją uprzążkę i obróżkę, i smycz miał pod kolor tych moich wspaniałych czerwonych pantofelków na wysokich obcasikach, i roześmiałam się, aż mi łzy zakręciły się w oczach, jakoś tak cofnęłam się w dawne czasy, w domu miewaliśmy airedale teriery, tatuś był dumny z tych swoich psów, a ja wyprowadzałam je na spacer tylko dlatego, że tatuś kochał psy, które miały rodowód, tak jak Bobik, któremu jego pan razem z pańcią prysnęli na Zachód i zostawili go tutaj po to, żebym szła z nim ulicą Na Grobli, żeby się ludzie oglądali za nami, aby przekonać się raz jeszcze, jak świetnie do siebie pasujemy. I zaczęłam podskakiwać 92 radości, zrobiłam trzy takie kroki, jakbym tańczyła polkę, a Bobik szcze-k ł mi do taktu, zatrzymała mnie nawet starsza pani i powiedziała: _ My też mieliśmy takiego, ach, ile to było płaczu, jak nam padł, na nosówkę nam padł... kerriczek, kerry blue terier, wiem, z Anglii jest ta rasa, do polowań na wydry, i ma taki dobry charakter, że kiedy krzepka wydra capnie pieska, zanim on capnie ją, to choć ta wydra ciągnie go do dna ten terier ciągle merda ogonkiem, póki go wydra nie utopi, tak, tak, pani szanowna, dopóki nie utopi... - kiwała głową starsza pani, a ja uśmiechnęłam się do niej, skinęłam potakująco i skręciłam w ulicę Ludmiły. I tak oto doszliśmy z Bobikiem do samych torów, a potem do szlabanów, a potem w dół przedpołudniową świąteczną aleją Główną, maszerowałam nią, Bobik dreptał koło mnie, a moje czerwone pantofelki i czerwona obróżka oraz smycz Bobika wywierały na przechodniach takie wrażenie, że odskakiwali na brzeg chodnika, pozwalali nam się wyprzedzić, ci którzy nas mijali, oglądali się za nami, a ja znowu przybrałam znudzony wyraz twarzy, zrobiłam taką minę, że niby myślę o czymś nadzwyczaj wzniosłym, szłam tak, jakbym nie tylko ja, ale jakby i Bobik też był wielosmakowym tortem lodowym czy może tortem paryskim z kremem. A ze sklepu kolonialnego „Źródła" wyszła młoda dziewczyna, twarz miała jak marionetka, była uszminkowana tak, że wyglądała jak klaun, i ta dziewczyna przypatrzyła się Bobikowi, a potem mnie, pogłaskała Bobika, ja zaś objaśniłam ją: - To jest blue terier, kerry, pochodzi z Anglii, tam trzymają te rasę do polowań na wydry, charakter ma tak poczciwy, że jak... Lecz ta dziewczyna o twarzy marionetki wykrzywiła się do mnie i powiedziała mi, śmiejąc się do rozpuku: - Niech pani powie doktorowi, że moja babcia przypomina mu, jako jego gospodyni, że jest jej winien czynsz za pół roku, dreihundert Kronen... - A niby czemu mówi to pani mnie? - ja jej na to. - Czemu sama nie powie pani tego doktorowi? I jakie znowu dreihundert Kronen?! I wzruszyłam ramionami, zaczerwieniłam się, ale znów ruszyliśmy z Bobikiem aleją Główną i nadal obydwoje znajdowaliśmy się w centrum uwagi, a ja idąc myślałam o tej dziewczynie z twarzą klauna, dlaczego ona tak do mnie na ulicy, przecież mogła mi to powiedzieć tam pod dwudziestym czwartym, i czy to ja zalegam z tym komornym, czy doktor? I w tej chwili stanął mi przed oczami pokoik Lizaj, tam, gdzie ma łóżko, są tam drzwi, zamknięte drzwi, a tam za nimi mieszka ta ciocia Wullego i przychodzi tam ta jej wnuczka, i to była ta wnuczka. Widziałam te zamknięte na głucho drzwi, przy których Lizaj ma łóżko, dziś widziałam to łóżko, zaczerwieniłam się, bo dziś rano to łóżko było rozesłane, lecz to jeszcze by 93 nie szkodziło, ale na tym łóżku leżała rano świeżo powleczona pościel lecz to jeszcze by nie szkodziło, ale przez świeżo powleczoną pierzynę była przerzucona czyściusieńka wiedeńska piżama. Dla mnie. I zaczerwieniłam się jeszcze bardziej, zatupałam, że aż Bobik zląkł się, co doktor sobie o mnie pomyśli? On też ma klucze od tego mieszkania, ma klucze od mieszkania... a ja mam tutaj spać, a ja mam już tu wszystko przygotowane, nawet mydło i czysty ręcznik, krew zaczęła mi tak silnie pulsować, że musiałam przystanąć, tak waliło mi serce... przecież to jest pułapka, żeby doktor się ze mną tutaj przespał, a potem już nie byłoby kłopotu, tylu kłopotów, bo mogłabym być tą, którą miała na myśli ta starsza pani, nazywając mnie szanowną panią - mężatką i byłabym zameldowana na pobyt stały Na Grobli pod dwudziestym czwartym, i miałabym też stałe miejsce pracy... No, a gdyby tak? - odezwał się we mnie ten mój drugi głos, bo ja też wdałam się trochę w mą mamusię, córkę nadleśniczego z Dolnej Austrii, która umiała być nie tylko uparta, ale także zawzięta, i umiała niespodzianie wykonać woltę i zrobić coś odwrotnego niż dotychczas, kiedy była młodą dziewczyną, chodziła do kościoła, modliła się codziennie, ale gdy nastał Hitler, pojechała do Wiednia, ażeby go zobaczyć, i od tej pory to on stał się jej bogiem, aż do ostatniego dnia, tego maja roku czterdziestego piątego... a czy to nie mam prawa słuchać tego mego drugiego głosu i kierować się nim, gdy mi mówi: dobrze, niechaj wszystko stanie się tak, jak się na to zanosi, tak, jak jest mi pisane... A Bobik stał już przy drzwiach, stał na tylnych łapach i szczekał na klamkę, więc weszliśmy, Bobik popędził prosto do pani Beranovej, siedziała na krześle i czytała „Witaj w sobotę", bo przecież była sobota, Bobik wpakował łepek pomiędzy grube nogi pani Beranovej i słodko przymknął oczy, wręczyłam jej czerwoną smycz i powiedziałam: - Co racja, to racja, dziękuję pani, rzeczywiście, my byśmy go z pewnością gdzieś zapomnieli... A schludna pani spuściła nos, grube szkła zjechały na jego czubek, popatrzyła na mnie tymi swoimi podsinionymi oczami i roześmiała się: - Tego tylko by brakowało! A doktor schodził po schodkach, przystanął, wyjął kieszonkowe lusterko, przeglądał się i palcem poprawiał sobie włoski na czole, schludna pani powiedziała przyjaźnie: - Elegancik, zawsze elegant... Ja zaś wbiegłam na górę, otworzyłam, przebiegłam przez kuchnię do pokoiku, rzeczywiście, koło zamkniętych polakierowanych na biało drzwi było tam rozścielone łóżko z czystą pościelą i rzeczywiście, nie myliłam się, z wiedeńską piżamą, wzięłam torbę i gdy już wychodziłam na galeryj- 94 , rzeczywiście, nad umywalką wisiał czysty ręcznik, a na niej leżało owe mydło, przystanęłam, roześmiałam się, wzruszyłam ramionami, co tu można poradzić, wszystko to jest jak w Sprzedanej narzeczonej, cała kamienica, cały hotel „Paryż", wszyscy, którzy mnie znają, wszyscy patrzą na mnie jak na narzeczoną, więc dlaczego ja sama nie miałabym także uważać siebie za narzeczoną, zwłaszcza w domu, w którym pan doktor co dwa tygodnie wyprawia wesela. I gdy zamknęłam za sobą drzwi, te moje czerwone pantofelki stukały na mokrych schodach tam na dół, Bobik stał ciągle z pyskiem wsuniętym między uda pani Beranovej, nie mógł oderwać wzroku od jej oczu i tak merdał ogonkiem, jakby ciągnęła go na dno bardziej krzepka od niego wydra, z przyjemnością spojrzałam na doktora, wypatrywał mnie, lecz zaraz spuścił oczy i teraz z kolei zaczerwienił się on, staliśmy tak w wielkiej kałuży, szybko wysychającej w przedpołudniowym słońcu, a ta schludna pani Beranova, widząc, że doktor się zaczerwienił, westchnęła i machnęła ręką... Tak więc szliśmy razem ulicą Na Grobli, doktor przyczesał sobie włosy gęstą szczotką, był w jasnym sweterku z dekoltem, w szarych spodniach, szedł jakoś szybciej ode mnie, nawet wysuwał się do przodu, jakbyśmy śpieszyli na pociąg, lecz zawsze czekał, póki go nie dogoniłam, chwilę szedł obok mnie, ale nagle przyśpieszał, dwa razy omal nie złamałam sobie tego mojego czerwonego słupka, co tam wysoki obcas, gorzej, że chrupnęło mi lekko w kostce... - To - rzekł doktor i wskazał ręką - to jest sławna skrzynka. Przede wszystkim pierwszego dnia, gdy zawiesili ją tu na ścianie, widziałem, jak szedł tędy ślepiec, jak miał w zwyczaju, i rąbnął czołem w ostrą krawędź tej blaszanej skrzynki. I krew się z niego lała, ale ten ślepiec zaraz uniósł tę swoją białą laskę i dwa razy grzmotnął tę skrzynkę, żeby miała nauczkę... Ma się rozumieć, wpierw tę skrzynkę namacał i obmacał! Słyszy mnie pani? Widzi mnie pani? Jak idę z panią, to sama pani słyszy, sama widzi, jaką mam gadkę, jak płynnie mówię... chyba dlatego, że pani nic nie mówi, że jest pani wyłącznie moją wdzięczną słuchaczką... Ach, ten Wul-li, ten facet, któremu tak do twarzy było w morawskim stroju, który jednak do tego stopnia nie lubi Żydów, co ja mówię, tak nienawidzi Żydów, że oślepł i w rezultacie też później rąbnął w skrzynkę, stawiając wszystko na Niemców, którzy sama pani wie, co wyrabiali z Żydami, więc ten Wulli, podczas gdy Lizaj siedziała w kryminale, ostatecznie skończyło się to dla niej dobrze, należała do partii, proszę zrozumieć, że Niemcy, gdziekolwiek przyszli, zgarnęli nie tylko wszystkich Żydów, ale i wszystkich komunistów, i rozstrzelali ich... Ale Wulli był tutaj, u swej cioci, tej naszej gospodyni, której wciąż zalegam z komornym, tu na werandzie stała 95 ogromna klatka, a w niej była papuga Lori, sto trzydzieści lat miała wychowana została w Wiedniu, więc gadała jedynie po niemiecku, rano sama do siebie tak mówiła: Lori ist schón und brav... tak więc Wulli, gdy był tu miesiąc po wojnie, napisał list, Lori jak zwykle siedziała mu na ramieniu, a Wulli wyszedł z domu i zaniósł ten list do skrzynki, i gdy go do niej wrzucił, to zabębnił po tej skrzynce palcami, a Lori jak nie wrzaśnie: Eins! Zwei! Drei! Der Kaiser ist da! A było to przed południem, ulica pełna ludzi, a w owym czasie słyszeć niemieckie komendy! I Wulli galopem wpadł w ten nasz korytarz razem z Lori... Ach, ten Wulli! Wie pani, niechby to sobie była love story, w porządku, ale brać ślub z Lizaj akurat wtedy, gdy trwały te represje po zamachu na Heydricha i rozstrzeliwano ponad czterdzieści tysięcy Czechów za pochwalanie zamachu23... i on, członek „Sokoła", żeby akurat wtedy musiał brać ślub z Lizaj, to mimo wszystko musiał być głęboko przekonany, że Rzesza wygra, nawet we śnie nie przyszłoby mu na myśl, że mogłaby przegrać... Wzruszyłam ramionami i dopiero teraz stało się dla mnie jasne, że właściwie doktor ma rację, przypomniałam sobie, jak za Protektoratu bywali u nas Wulli i Lizaj, jak bywali u nas również wojskowi i członkowie NSDAP, i Wulli przysłuchiwał się ich rozmowom, nie umiał ni słowa po niemiecku, więc Lizaj przekładała mu to po cichutku, i zarówno ci wojskowi, jak i ci naziści byli do ostatniej chwili przekonani, że ostatecznie Rzesza wygra, bo Hitler ma tajną broń... I szliśmy wzdłuż torów, teraz przejechała lokomotywa, zapełniając ulicę parą i brunatnym obłokiem, staliśmy przed domem z długą galerią na pierwszym piętrze, przez balustradę przewieszone były pierzyny i stały tam tęgie kobiety, i opierały się o balustradę, czekaliśmy, aż para i dym opadną, i dopiero wtedy ruszyliśmy dalej, dziesięcioro drzwi na parterze i dziesięcioro na pierwszym piętrze, i do mieszkań wchodziło się przez takie drzwi, jakby w futrynach osadzono drzwi od szaf, tymi drzwiami z pewnością wchodziło się do robotniczych z pewnością mieszkań, zarówno na galerii, jak i na parterze. I wszystkie okna, i wszystkie te drzwi były pootwierane, a przed nimi siedzieli na krzesłach albo stali oparci o balustradę starzy ludzie, zdawali się być w uroczystym nastroju, jakby się znajdowali gdzieś w Sazawie24 i opierali się o balustrady werand w domkach wypoczynkowych, zawieszonych nad migotliwą rzeką, podczas gdy tu „Pochwalanie zamachu" było oficjalnym uzasadnieniem masowych represji po śmierci R. Heydricha. Sdzava - popularne letnisko na południe od Pragi, nad rzeką o tej samej nazwie (dopływem Wełtawy). tonęli w dymie. Trwało dość długo, zanim powiew odegnał ten swąd .e! gdzieś w kierunku szlabanów, tam hen aż na libeński dworzec, czy 1 że zanim opadł i uwiązł w krzewach kolcowoju, krzakach, które ciąg-ffl łv się wzdłuż całych tych torów. I kiedy dym uleciał lub pełzł po ziemi, teliśmy nadal przed tym dziwnym domem z dziwnymi mieszkańcami, którzy nadal spoglądali na szyny oraz na nas i nadal cieszyli się, jakby byli świadkami jakiegoś wyjątkowego widowiska, jakby po niezabrukowanej ulicy Na Żertwach kroczył uroczysty korowód. - To jest perucak - rzekł doktor - tu mieszkali robotnicy przędzalni Peruzz i robotnicy mieszkają tutaj nadal, ale jak ktoś umrze, to nikt już tu i w takich warunkach mieszkać nie chce, więc mieszkają tutaj Cyganie... Zajrzyjmy na podwórze, mamy czas... I doktor skręcił w sklepioną bramę, już mocno zrujnowaną, i wyszliśmy na podwórze perucaka, a tutaj, na podwórzu, ciągnął się całkiem taki sam budynek jak od frontu, ale jeszcze bardziej zdewastowany, jego galerie podparte były słupami i belkami, a ściany osypywały się i łuszczyły jak ciasto francuskie. Jednakże ci, co siedzieli na krzesłach przed swymi drzwiami, byli w takim samym niedzielnym i świątecznym nastroju, z głębokiego cienia wpatrywali się w miejsca zalane słońcem, tam, gdzie lśniła pomalowana na czerwono pompa, tam, gdzie w poprzek podwórza biegły komóreczki, dziesiątki takich samych komórek, skleconych z listew i sztachet, i te komóreczki były otwarte, i stały w nich maleńkie warsztaciki, i majsterkowali tam w skupieniu starcy, piłowali coś, szlifowali i montowali, podczas gdy na zielonej łączce przy pompie bawiły się cygańskie dzieci, te dzieci i ich ubranka lśniły w słońcu niczym drogie kamienie i dopiero tutaj zauważyłam, że wszystkie te Cyganiątka mają piękne włosy i oczy, i cerę, że tym dzieciom we wszystkim jest do twarzy, choć niemal każde miało gila pod nosem... Następnie znowu wyszliśmy na ulicę Na Żertwach, idąc przy torach doktor mnie nieustannie wyprzedzał, szedł tak szybko, że nie mogłam za nim nadążyć, umyślnie zwolniłam nawet kroku, żeby musiał oglądać się i czekać, aż go dogonię, lub do mnie wracać. I ile razy mnie wyprzedzał, widziałam, że ma troszeczkę krzywe nogi, jak mają futboliści, gdy się obejrzał, domyślił się, jak go widzę, zawstydził się odrobinę i gdy zrównałam się z nim, prawił: - Te nogi to by jeszcze uszły, bardziej mnie martwi, że wypadają mi włosy. Do trzydziestki miałem tak bujną czuprynę, że się nie mogłem uczesać, musiałem skrapiać sobie włosy olejkiem, by je przygładzić, a i to jeszcze twardą szczotką. Włosy miałem kasztanowe i z taką falą nad czołem, całkiem słomianym loczkiem... takie piękne początki i taki koniec... 96 — Wesela w domu 97 - Każdy jest taki, jaki jest - powiedziałam. I przeszliśmy aleję Główną tuż przy szlabanach, tuż przy tej alei Głównej były stacja oraz skład wapna i cementu, biel wapna w słońcu raziła oczy niczym wiosenny śnieg. A zaraz obok składy węgla, boksy pełne brykietów i węgla brunatnego, idąc wzdłuż torów weszliśmy na stację, doktor kupił bilety i potem staliśmy na peronie, przez otwarte drzwi kancelarii widać było stoły z aparatami telegraficznymi, ogromną szafę, w której nieustannie terkotały aparaty, potem wybiegł dyżurny ruchu i podniósł dźwignie w niewielkiej nastawni, a potem stał na peronie, podróżni skupili się między torami, a na stację wjechał pociąg ciągnięty przez parowóz, dym kłębił się i łagodnie opadał na podróżnych, ale gdy pociąg stanął, widać było, że jest zatłoczony, pasażerowie stali na korytarzach, otwarte okna były tak pełne ludzi, że ich ręce zwisały na zewnątrz, dopiero po chwili wydostały się z wagonu dwie konduktorki, podróżni z dworca libeńskiego wsiadali, wwiercali się, wpychali, z całego pociągu słychać było nawoływania: - Państwo się jakoś poupychają w tych przedziałach! Doktor wszedł na stopnie, lecz utknął już na dolnym, po czym krzyknął: - Ludzie, otwórzcie drzwi do ustępu! W taki sposób dostaliśmy się do pociągu, specjalnego pociągu wycieczkowego, stałam przyciśnięta do doktora w ubikacji, dobrze, że choć okienko było spuszczone, bałam się spojrzeć na muszlę klozetową, zanieczyszczoną, pękniętą, dobrze, że choć okienko było otwarte... doktor stał tuż przy mnie, oburącz trzymał się okienka, a ja byłam zwrócona przodem do niego, obejmował mnie i w taki oto sposób wyruszyliśmy na piękną wycieczkę, nie wiedziałam, dokąd jedziemy, ale wiedziałam tylko jedno, że tulimy się do siebie z doktorem jak w tańcu, uniosłam ręce, pasek torby miałam nawleczony na ramię, dłonie oparłam na obojczyku doktora, tak więc dotykaliśmy się również policzkami, pociąg ruszał, widziałam, jak dym owionął strumienie ludzi stojących z obydwu stron alei Głównej przy szlabanach, znikła mi ta aleja Główna w dymie, pociąg sapiąc ciężko nabierał prędkości i na dodatek buchał parą, parskał nią na plątaninę szyn i ta para wzmagała jeszcze woń opadającego dymu, oburącz trzymałam się doktora, w tym dymie i kłębach pary ściemniło się, jakbyśmy wjechali na dworzec Wilsona25... A potem minęliśmy semafor i dym znowu uniósł się 25 Dworzec Wilsona, oddany do użytku w 1909 r. jako dworzec Franciszka Józefa, w okresie, w którym toczy się akcja Wesel, oficjalnie nazywał się Dworzec Główny (Hlavni nadrażi), lecz prywatnie prażanie nadal posługiwali się dawną nazwą, nadaną w 1919 r. (i przywróconą po 1989 r.). Przed rozbudową, dokonaną w latach siedemdziesiątych, perony przyjazdowe i odjazdowe znajdowały się w krytej hali secesyjnego gmachu. 98 górę, dzięki czemu za okienkiem widziałam galerie, długie galerie erucaka, staruszki opierały się na pierzynach i z ciekawością patrzyły nasz pociąg, niektóre siedziały przy balustradzie, a ich ręce zwisały niej, jakby je sobie wywichnęły... a potem już pociąg jechał szybko • widać było prostopadłe do torów ulice Libni, otwartą knajpę „Na Rożku", a potem tunel, a potem pociąg już pędził, jak żyję nie wiedziałam że wokół Libni są piękne pagórki, z których sterczą daszki chałup otoczonych drzewami owocowymi i krzewami, wszędzie byli ludzie, jaśniały ich koszule i podkoszulki, tu i ówdzie leżaki i ludzie wystawiali się na słońce, ubrani w kostiumy kąpielowe, w spodenki gimnastyczne, w opalacze... - To jest Gaik - szepnął mi doktor do ucha. - Naprawdę? - uniosłam oczy, patrzyłam z bliska na jego wygolony podbródek, czułam na sobie jego oddech. - A to jest Kotlaska... a teraz przejedziemy przez Rokitkę - szeptał mi doktor do ucha, przyłożył usta do samej małżowiny, było w tym coś pięknego, że tak wbrew własnej woli musieliśmy wydychać powietrze na ten okropny klozet z otwartą klapką w dnie muszli, skąd ciągnął powiew od torowiska. A potem jechaliśmy koło zbiornika gazu, za którym ciągnęły się wzgórza i poszarpane skałki, tuż nad torami biegła po tych górkach dróżka, szli nią ludzie, zatrzymywali się z dziećmi, wszyscy byli odświętnie ubrani, i patrzyli na przepełniony pociąg, na stopniu stała konduktorka, trzymała się żelaznej poręczy, a pociąg wjeżdżał na stację, gdzie znów czekały dziesiątki podróżnych, znowu gdy pociąg stanął, słychać było nawoływania, konduktorka przebiegała wzdłuż wagonów, wzywając pasażerów, żeby poupychali się w przedziałach, bo jak nie, to pociąg nie ruszy stąd, z Wysoczan... Ale pasażerowie jechali na wycieczkę, mieli przed sobą piękny dzień, cały wagon pełen był wesołych nawoływań, komentarzy, okrzyków, każdy wagon pełen był kolorowych koszul, podkoszulków, torebek, toreb, a ja truchlałam, bo gdyby ktoś musiał pójść do toalety, gdyby nagle miał kłopoty z żołądkiem i musiał iść do tego ustępu, byłby to kres mego szczęścia, kiedy to ustęp zajmowaliśmy tylko my dwoje, ja i doktor, i połówka człowieka, z którego w toalecie była jedynie noga i trzymająca się drzwi ręka. I pociąg ruszył, nabierając szybkości szarpnął, tak zakołysał wagonami, że wszyscy jeszcze bardziej przywarliśmy do siebie, obejmowałam doktora tak, że dotykałam go udami i brzuchem, on mnie tak samo, trzymaliśmy się za ręce i ramiona, jakbyśmy tańczyli polkę lub walca, wyglądaliśmy oknem, a tymczasem pociąg jechał pod górę, mijając 99 brzozowe zagajniki, gdzie na trawie i kocach leżały młode matki z dziećmi, następnie minęliśmy cegielnię i znów przy torach zagajniki z porozrzucanymi, leżącymi tu i tam dziećmi i dorosłymi... A muszla klozetowa była otwarta, powalana nieczystościami, przez otwarte dno, z którego coś kapało, widać było uciekające do tyłu i migające podkłady oraz nasiąknięty oliwą i skroploną parą żwir. A kiedy pociąg stanął, pasażerowie wysypali się, podawali sobie przez okna dzieci i bagaże, również z toalety ostrożnie wycofała się tamta noga w dżinsach i palce puściły drzwi, drzwi ustępu zamknęły się i byliśmy tam sami, nadal się trzymaliśmy, obejmowaliśmy się i przyciskaliśmy do siebie, jakbyśmy tańczyli polkę lub walca... - Z panią zawsze mi jest tak wspaniale - szepnął do mnie doktor. - Mnie z panem też - powiedziałam. - Bo ja, jak jestem z panią, to jest mi tak, jakby pani wcale przy mnie nie było - trajkotał niedorzecznie. - Nie rozumiem - ja na to, choć pojmowałam, co miał na myśli. - No, po prostu jest mi z panią dobrze... a może by tak pani zamieszkała u mnie? Wie pani, mam tylko jeden pokój, ale są tam drzwi i można przejść nimi do drugiego pokoju, a ten drugi jest taki sam jak ten mój, jeden jest lustrzanym odbiciem drugiego, i mają wspólny korytarz, i wspólną toaletę na podwórzu, jak to przyjemnie, gdy pada śnieg albo deszcz, iść ot tak, boso, na podwórze do toalety, a ponadto na tym podwórzu mamy również łazienkę w pralni, stoją tam piękne balie, moglibyśmy się w nich kąpać, a ponadto, sama pani widziała, jest tam również taras na daszku, przyciąłbym tylko dla pani jeszcze jedno krzesło... - mówił doktor, dotykając wargami mego ucha, oczy miałam zamknięte, kiwałam głową jak w kościele podczas litanii i powtarzałam: - Tak, tak, tak... Potem rozległo się pukanie do drzwi toalety, potem zgrzytnęło w zamku, drzwi się gwałtownie otworzyły i stała w nich konduktorka, i krzyczała gniewnie: - Proszę bilety do kontroli... A przede wszystkim: także na korytarzach, także w przedziałach jest luźno, proszę opuścić ten wychodek, dobra? - Dobra, proszę bardzo - powiedziałam i wyszłam pierwsza, a pasażerowie na korytarzu, gdy za mną wyszedł doktor i oboje byliśmy zaczerwieniem, lecz nie ze wstydu, tylko ze szczęścia, które mnie niewątpliwie, a doktora może również spotkało w tym ohydnym ustępie, który w owej chwili podobny był do konfesjonału, pasażerowie widząc nas, jak rozsiewając zapach lizolu i wiadomo czego jeszcze, ocieramy się o nich i przemykamy się przez korytarz, odsuwali się od nas z obrzydzeniem, ja zaś jedynie gorzko żałowałam, że nie mogłam być tam z doktorem znacznie, ale to znacznie dłużej... 12 A potem wysiedliśmy na małej stacyjce26, doktor tak jakoś roztkliwił się i był bardzo wzruszony, rozglądał się po tym dworcu, stał niezdecydowanie przed kancelarią ruchu, do której przylegała przybudówka, właśnie wszedł tam dyżurny ruchu i ściągnął w dół dźwignie semaforów, a od wagonu służbowego, od lokomotywy zbliżała się kobieta w kolejarskim mundurze, pchała przed sobą taczki z pakunkami i przewiązaną walizką, na widok doktora ucieszyła się, zostawiła taczki i uściskała się z doktorem serdecznie, dyżurny ruchu dał pociągowi, którym przyjechaliśmy, sygnał na odjazd, pomocnica stacyjna ucałowała się z doktorem, a dyżurny, który wracał od torów, wszedł do kancelarii, tam podniósł słuchawkę telefonu, potem znów wyszedł, był młody, buty miał żółte, a rozpięty kołnierzyk koszuli wyłożony na mundurową kurtkę. - Panie dyżurny - wołała pomocnica - to właśnie jest ten pan dyżurny, z którym tu służyliśmy za Protektoratu, to ten, co to go Niemcy chcieli zastrzelić... Lecz ten młody dyżurny wzruszył jedynie ramionami, wszedł do swej kancelarii, pomocnica stacyjna wróciła do swoich taczek, doktor ubiegł ją, sam ujął taczki i dopchał je do magazynu. O mnie jakby zapomniał, szłam za nim, pomocnica zdjęła pakunki oraz walizkę przewiązaną sznurem do bielizny, dopiero wtedy doktor wskazał na mnie i rzekł: - To moja przyjaciółka... a to pani, z którą tu służyliśmy, ale proszę pani, jak też potoczyły się losy pana zawiadowcy? I pomocnica stacyjna podała mi rękę, i przykucnęła, wykonując coś na kształt dygu, zauważyłam, że wciąż jeszcze jest ładna, że wtedy, jedenaście lat temu, musiała być piękna, nawet teraz wyglądała jak Panienka Maria, uśmiechała się do doktora, który podsunął mi krzesło, a sam przysiadł na taczkach. Pomocnica stacyjna musnęła go po włosach i powiedziała: - Ale cóż to się z panem stało, widzę, że włosy coś panu wypadają? A jak potoczyły się losy pana zawiadowcy Prokopa? Szkoda słów, zaraz po 26 W Kostomlatach, gdzie B. Hrabal od 1943 do 1945 r. pracował na stacji kolejowej, m.in. jako dyżurny ruchu. 100 101 wyzwoleniu na chwilę go przymknęli, ale nic mu się nie stało, potem jeszcze służył gdzieś na pograniczu i prosto stamtąd poszedł na emeryturę. Ten dostał niezłą nauczkę... Ale, panie doktorze, cóż to się z panem stało pan już ma łysinę... - przyglądała się włosom doktora, a następnie spojrzała na mnie i wyjaśniła mi: - Bo widzi pani, pan zawiadowca, kiedy służył jako dyżurny ruchu na linii Ujście-Dieczin, to zakochał się w Niemce i ożenił się z nią, w tamtych czasach to było całkiem normalne, wtedy jeszcze Niemcy chadzali do czeskich gospod, a Czesi do niemieckich i śpiewali jedną piosenkę czeską, a następną niemiecką i Czesi również śpiewali po niemiecku, a znów Niemcy po czesku, lecz potem przyszedł Henlein i to był początek końca... i tej naszej pani zawiadowczyni pomieszało się w głowie, Hitler był dla niej bogiem, jak pan zawiadowca nastał na naszą stację, to mieliśmy się na baczności, bo pan zawiadowca także trzymał z Niemcami, mieli córkę i ona była w Hitlerjugend, a ile to było wiwatowania, jak Hitler wygrał z Polską, a potem z Francją, ile było radości, jak ruszył też na Ruskich, musieliśmy uważać również z panem zawiadowcą. Ale co! Potem przyszedł Stalingrad, do tego czasu odbywały się tutaj świniobicia i tam na pierwszym piętrze, w mieszkaniu pana zawiadowcy, śpiewano i triumfowano, ale potem przyszedł Stalingrad, pani zawiadowczyni posłała na front swoje futra, lecz i to nie pomogło i pan zawiadowca był już ostrożny, jak padł Stalingrad, to zaczął zaglądać tutaj, do kancelarii, także w nocy, już chodził nawet między zwrotniczych i dróżników pogadać o sytuacji na froncie, już nie słuchał niemieckiego radia, tylko Anglii, jedynie pani zawiadowczyni nadal była pełna zapału i jej córka też, a potem nadszedł czas, kiedy pan nastał tutaj jako dyżurny ruchu, zanosiło się już na koniec i pan zawiadowca już wiedział, jak ta wojna się skończy, jedynie pani zawiadowczyni furt swoje, że Niemcy w końcu wygrają, bo Hitler ma tajną broń... Ale panie doktorze, co to się z panem stało, pan ma jedno oko troszeczkę niżej? I pomocnica stacyjna patrzyła na doktora z troską, i znów poruszała mu dłonią przed oczami, a potem zlękła się tej swojej poruszającej się dłoni i roześmiała się, z kancelarii wyszedł dyżurny, stał przy torach, przez stację prze turkotał pociąg towarowy, dyżurny patrzył w ślad za nim, a potem wrócił, słychać było, jak w przybudówce szczękają dźwignie semaforów, doktor wstał i spoglądał na ten pociąg towarowy, spoglądał za nim w skupieniu i z powagą, a potem siadł na taczkach i przesuniętym okiem wpatrywał się w kurz na podłodze... - To moje najpiękniejsze sny... ciągle śni mi się, że mam ten piękny mundur, czarne wyglansowane buty, kurtkę zapiętą pod szyję... stoję, a przez mą stację przejeżdżają pośpieszne i osobowe, i transporty wojsko- 102 pociągi pod specjalnym nadzorem, zmierzające na front, a ja przesta-W'am zwrotnice, podnoszę i opuszczani semafory, siedzę w kancelarii, Tdzie świergoczą telefony i telegrafy, w piecu huczy, pani do niego dokłada wciąż uśmiechnięta, pani się wciąż uśmiechała i uśmiecha się pani również w tych moich snach. Wie pani, gdybym urodził się raz jeszcze, to chciałbym całe życie pracować jako dyżurny ruchu, a potem jako pan zawiadowca na maleńkiej stacji, ale pan zawiadowca wobec mnie zachowywał się przyzwoicie, zjadłem mu prawie całą świnię... _ Nie inaczej - dorzuciła pomocnica stacyjna - ale tylko dlatego, że miał wtedy kłopoty z woreczkiem żółciowym, wątroba mu wysiadła, a jego pani nie mogła jeść, no bo padł już Budapeszt, padł już Wrocław, dlatego! Doktor popatrzył na mnie i naprawdę pierwszy raz zobaczyłam, ze rzeczywiście jedno oko ma niżej, jak miewali oficerowie, kiedy siedzieli u nas i opowiadali, co przeżyli na frontach, również von Norden, ten, który wyglądał jak Marlon Brando, ten, który bujał mnie na wielkiej ogrodowej huśtawce i dotykał palcami moich palców, gdy trzymałam się mocno łańcuszków huśtawki, on także miał jedno oko niżej i także, tak jak doktor, wyglądał, jakby był rozmarzony, jak gdyby był gdzieś indziej, jakby patrzył gdzieś w dal, w głąb czasu... - Właśnie - powiedział doktor - racja, padł już Breslau, a pan zawiadowca zaszlachtował świnię, sprosił jeszcze gości na świniobicie, lecz tych udźców, na które tak się cieszył, to już jeść nie mógł, jak miał w zwyczaju, więc co wieczór, gdy przyszedłem na dyżur, gdy miałem nocną zmianę, słyszałem, jak schodził z tego swego mieszkania, przychodził i częstował mnie wielkim talerzem rażnici, pół kilo plasterków wieprzowiny szybko osmażonych na smalcu, pokrajana cebulka obok, przynosił mi to opasany fartuchem, białym rzeźnickim fartuchem, i częstował mnie tym przysmakiem, którego nie mógł jeść, odwracał krzesło oparciem do przodu, opierał brodę na splecionych palcach i siedział tak, i patrzył na mnie, jak z wielkim apetytem połykam te gorące plasterki krótko smażonego wieprzowego mięsa, patrzył na mnie i właściwie to ja jadłem za niego, bo przełykał, jakby to on jadł te rażnicie. Cały miesiąc, za każdym razem, gdy miałem nocną zmianę, to jadłem, pan zawiadowca nosił mi jeden talerz za drugim, aż zjadłem oba te udźce za niego... A potem front zbliżył się do nas, padła już Ostrawa, pewnej nocy tam na górze w mieszkaniu pana zawiadowcy świeciło się, a pani zawiadowczyni i jej córunia chodziły tam i z powrotem, i w końcu zniosły swoje walizki, pani zawiadowczyni płakała i była blada, pomagałem im wnieść te walizki do ekspresu sanitarnego i już nigdy ich nie widziałem... 103 - Ależ panie dyżurny, co też pan opowiada! - rozpromieniła się pomocnica stacyjna. - Ta Hilda przecież nie była już wtedy małą dziewczynką, to już była pannica, miała już przecież szesnaście lat... to pan tego nie wiedział? Niemożliwe, przecież była w panu zakochana. I to jak! I pan zawiadowca robił dla pana to rażnici jedynie po to, żeby dodać panu śmiałości i by pewnego razu wszedł pan po schodach do nich, do Hildy... Doktor zrobił się czerwony i zawołał: - Ale ja przecież wtenczas nie mogłem iść tam na górę, ja wtenczas nie mogłem przecież siedzieć z pani zawiadowczynią, która do ostatniej chwili wierzyła, że Niemcy tę wojnę wygrają, że mają tajną broń... przecież kacety były pełne, czy ja mógłbym być tak bezczelny, by zacząć kręcić z Niemką? Ja wiem, Hildeczka przychodziła na dół, siadywała tutaj przy telegrafie, ja wychodziłem do pociągów, a ona czytała sobie Cierpienia młodego Wertera, wiem, że miała szesnaście lat i była piękna, siedziała i jak ponad nią pochylałem się nad telegrafem, ileż to razy pociemniało mi w oczach od zapachu tych jej blond włosów, które fosforyzowały w świetle zaciemnionych lamp i w świergocie telegrafów i telefonów... Co też porabia teraz ta płowowłosa Hilda? - Jest gdzieś w Holandii, wyszła tam za mąż, ale panie dyżurny, wjeżdża osobowy od Nymburka, muszę stanąć przy bagażowym wagonie, niech pan na mnie zaczeka, powspominamy sobie jeszcze... - Nie - odparł doktor - wpadnę tu kiedy indziej... Pomocnica stacyjna podała mi szorstką rękę, uśmiechnęła się do mnie, jej twarz była poorana zmarszczkami, lecz wciąż ładna, miała uszmin-kowane wargi, czysty mundur, teraz ponownie z troską spojrzała na doktora, nawet nie tyle odgarnęła mu włoski z łysiny, co raczej ruchem ręki odpędzała od niego, od jego czoła jakieś zmartwienia, które rozumiała bodaj jedynie ona. - Jakoś się pan postarzał, panie dyżurny, okropnie pan spoważniał, co to się panu stało, co? - powiedziała i ponownie machała dłonią przed oczami doktora, który znowu patrzył gdzieś w bok i jedno oko miał niżej. A na stację wjeżdżał pociąg osobowy i pomocnica stacyjna wzięła taczki, i wyjechała szybko z magazynu, kółko turkotało, przejeżdżając przez szyny, pociąg zatrzymał się, taczki stanęły koło wagonu służbowego, w otwartych drzwiach bagażowego ukazał się mężczyzna w mundurze, zasalutował dyżurnemu ruchu i pomocnicy stacyjnej... Doktor uśmiechnął się tęsknie, uniósł rękę, pomocnica stacyjna ułożyła na taczkach trzy pakunki, następnie pomachała doktorowi na pożegnanie, szłam za doktorem, który teraz był nawet lekko przygarbiony, przystanął przed oknami kancelarii i zaglądał do środka, przysłonił sobie oczy, by lepiej widzieć, patrzył na 104 t'ł telegraficzny, długi stół, a kiedy się odwrócił, widziałam, że widział t m tę Hildę, tę płowowłosą dziewczynę, kiedy miała szesnaście lat, tę, która schodziła do kancelarii, żeby czytać Cierpienia młodego Wertera, idział tam Hildę, która udawała, że czyta, lecz nie czytała, wsłuchiwała . w gwiergot telegrafów i dzwonki telefonów, a przede wszystkim w kroki młodego pana dyżurnego ruchu, który wtedy miał chyba włosy, a więc był przystojnym mężczyzną, podobnie jak ja, kiedy w naszym ogromnym stołowym udawałam, że czytam, a naprzeciw mnie siedział najmłodszy pułkownik des Heeres, von Norden, który patrzył na mnie, ja zaś miałam oczy spuszczone i udawałam, że czytam, i chyba tak jak Hilda wsłuchiwałam się w szum własnej krwi, uderzającej mi do głowy... Będący na służbie dyżurny ruchu stał teraz na stopniu i jeszcze jeden krok, a zniknąłby w kancelarii, ale zawahał się i jak gdyby zadając sobie gwałt, odwrócił się, i powiedział: - Nie chciałby pan zajrzeć do kancelarii? Nic się tam nie zmieniło od czasu, gdy dyżurował pan tu po raz ostatni... - Raczej nie, choć może jednak? - zaśmiał się doktor. - Jeszcze mógłbym tam zemdleć, dwa razy chcieli mnie tu Niemcy zastrzelić, raz byłem już na lokomotywie i czułem parabelki esesmanów na plecach, dopiero za Rozkoszą te lufy parabelek odsunęły się od mych pleców i dowódca SS wskazał mi brodą, żebym zszedł z parowozu... - mówił doktor z goryczą, nie było to skierowane do dyżurnego ruchu, tylko spoglądał na mnie, a ja zaczerwieniłam się i krzyknęłam: - Ależ ja miałam wtedy szesnaście lat! A bo to moja wina? Dyżurny nadal stał na pierwszym schodku i ponownie zaproponował doktorowi, by wszedł tylko na chwilę i zobaczył, że naprawdę od tego czasu w kancelarii nic się nie zmieniło... - A jednak się zmieniło - rzekł doktor. - Wtedy, gdy ja służyłem, raz miałem tylko odpięty guzik służbowej kurtki i kontroler ruchu wysiadł z pociągu, stałem na peronie, miałem wyglansowane czarne buty, i na oczach ludzi kontroler ruchu osobiście zapiął mi ten odpięty guzik... I dyżurny stał na pierwszym schodku, patrzył na swoje żółte półbuty, następnie dotknął rozpiętej niebieskiej koszuli, wzruszył ramionami i wszedł do kancelarii. - Szkoda, że pana wtedy nie zastrzelili - mruknął. A potem minęliśmy zegar zawieszony nad narożnikiem dworca, skręciliśmy i szliśmy wzdłuż rozwalonego płotu, koło zwalonych na kupę szyn i porozrzucanego sprzętu, przeszliśmy aleją obsadzoną starymi lipami, weszliśmy do starego piętrowego budynku restauracji, przeszliśmy bramę i znów wyszliśmy na słońce, potem pośród chałup szliśmy przez wieś, 105 zajrzeliśmy do zrujnowanego dworku, imponującego niegdyś dworku z portalem, którego kolumny przy odrzwiach zdobiły dwa lwy z gipsu, na dziedzińcu chyliła się ku upadkowi zrujnowana stodoła, na ścianie jednak nadal błyszczał zegar słoneczny. Doktor machnął ręką, a następnie skręcił w uliczkę, trzy domki, przed jednym z domeczków stał samochód, spartak, młody mężczyzna mydlił jego karoserię szamponem gąbką, nabierał z kubełka piany i mydlin, a z wozu ściekały strumyczki brudu, za budynkiem stały dwa zardzewiałe siewniki z oderwanymi kołami... - Naprawdę, szkoda, że mnie wtedy nie zastrzelili - powtarzał doktor - ale dobrze, że zajrzeliśmy tam, ja nigdy nie wiedziałem, czego sobie życzyłem... A później już tylko długa polna droga i nad brzegami rowów stare jabłonie, a później szliśmy po błocie, które z pól naniosły na oponach traktory, i doktor rozzłościł się: - Że też nie można żyć po dawnemu, jak mieszkałem w browarze, to chłop, zanim zjechał z pola za browarem, skrobaczką zeskrobywał z obręczy wozu błoto, glinę i łopatą rzucał tę ziemię z powrotem na pole, i potem wóz wyjeżdżał na drogę już czysty... A później bardzo daleko rozdzwonił się dzwon, a potem doktor wciąż mnie wyprzedzał i czekał na mnie lub zawracał i szedł mi naprzeciw, ja zaś nadal stąpałam ostrożnie na wysokich słupkach i torba wydawała mi się bardzo ciężka, szłam, miażdżąc piasek wysokimi obcasikami, a doktor ni z tego, ni z owego powiedział: - Mój przyjaciel Maryśko, poeta, pozna go pani, otóż on zawsze chciał mieć atelier i gdy wydał w sumie z dziesięć tysięcy, to to atelier dostał, uzyskał przydział na zlikwidowany sklep. No więc staliśmy przed spuszczoną żaluzją i Maryśko miał nakaz i klucze od tego sklepu, i jak dopiliśmy buteleczkę botrysu27, pan Maryśko odemknął żaluzję, a ja pchnąłem ją w górę, poleciała z łoskotem pod sam szyld i jak zajrzeliśmy tam przez szybę wystawową i przez zamknięte oszklone drzwi, zobaczyliśmy tam w witrynie dwa łóżka, i w jednym spał mężczyzna z rozłożonymi nogami, a drzwi zastawione były szafą. Z sąsiedniego mieszkania przebił się tam kucharz i urządził tam sobie dodatkowy pokój, bo miał trójkę dzieci, panu Maryśce nawymyślali jeszcze w kwaterunku od elementów aspołecznych, jak pokazywał im przydział na ten sklep... Myślę, że tam u nas na Libni, jak przebijemy się po kryjomu do sąsiedniego pokoju, to będziemy w takiej samej sytuacji, jak był ten kucharz, rozumie pani? 27 Botrys - trunek typu brandy, importowany do Czechosłowacji w latach pięćdziesiątych. 106 Stał przede mną, kiedy do niego doszłam, to cofał się, patrząc na mnie >. i widziałam, że jedno oko ma niżej. A potem szliśmy w słońcu, z oddali doleciał nas zapach wody, a potem dotarliśmy do rzędów topoli, a potem rozlała się przed nami leniwie płynąca rzeka, chwilę staliśmy więc i przez rzekę patrzyliśmy na wioskę, a następnie zeszliśmy na przystań, był tam pomost i prom, przytwierdzony łańcuchem do liny rozpiętej między słupami po tej i tamtej stronie, a na brzegu leżał przewoźnik, twarz miał przykrytą kapeluszem, opodal pasły się trzy kozy, skubały trawkę i brody się im trzęsły. A potem doktor podał mi rękę i sprowadził mnie do łódki, i pomógł mi siąść na tylnej ławeczce, usiadłam i słodko westchnęłam, bolały mnie już nogi, torbę postawiłam obok siebie, lecz doktor wziął ją i siadł przy mnie, a torbę położył sobie na kolanach. I siedzieliśmy tak koło siebie, a na myśl o tej wizycie na stacji i wszystkim, co tam słyszałam, na myśl o tym wszystkim aż mnie zatkało i całkiem straciłam humor. A potem przewoźnik zbudził się i przeprawił nas na drugi brzeg rzeki, zanurzałam dłoń w przepływającej wodzie i było mi smutno. A potem szliśmy w stronę maleńkiej elektrowni, woda dudniła i bryzgała w górę, tworząc słupy kropelek, które rozpryskiwały się, a powiew między filarami niósł w dal tę mokrą mgiełkę, my zaś szliśmy w tej wodnej chmurze, mdło prześwietlanej słońcem, a następnie mijaliśmy domki kempingowe nad samą rzeką, wszystkie chatki były otwarte i z kuchenek płynęła woń obiadu, widzieliśmy właścicieli tych domków w kąpielówkach, a niektórzy kąpali się już tam niżej w rzece, leżeli na kocach pośród krzaków wikliny, w zakolach drobne fale nawarstwiały piasek. A potem przyszliśmy nad zakole z piękną piaszczystą plażą, zeszliśmy nad rzekę, przebraliśmy się w kostiumy kąpielowe i wykąpaliśmy się. A później z wielkim apetytem zjedliśmy sznycle z chlebem i napiliśmy się letniego piwa, a potem leżałam na słońcu i wsłuchiwałam się w dobiegające z oddali krzyki dzieci i w bulgotanie wody, a wreszcie zamknęłam oczy i zasnęłam, później budziłam się powoli i kiedy otworzyłam oczy, doktor siedział koło mnie, a przed nim płonął mały ogienek, powiew od wody rozdmuchiwał go, a doktor grzał sobie ręce, teraz podniósł się i biegał, i zbierał wyrzucone przez wodę na brzeg suche gałązki i konary, czułam jakieś takie zmęczenie, tak jakoś posmutniałam. A potem kąpaliśmy się jeszcze i jeszcze raz, a ogienek ogrzewał nam ręce i nogi, i było mi przyjemnie, uśmiechnęłam się do doktora i byłam zadowolona, że milczy, nagle pojęłam, że doktor jest taktowny i kocha mnie, milczy dlatego, że cokolwiek by powiedział i mówił, jakkolwiek by się usprawiedliwiał, wszystko to pogrążyłoby mnie w jeszcze większym smutku, bo dla doktora ja także jestem Niemką, toteż nagle odezwałam się: 107 - Ale, doktorze, ja ukończyłam czeskie szkoły i naszych jako Niemców wysiedlono na Zachód, a ja zostałam tutaj, ponieważ ukończyłam czeskie szkoły, tak samo jak mój brat Heini, więc z powodu tych czeskich szkół dali nam obywatelstwo czechosłowackie i dlatego siedzę tu... Doktor pochylił się nade mną, położył mi palec na ustach, zamknęłam oczy, a on pocałował mnie, potem ukląkł na piasku, pocałował mnie znowu, następnie wyciągnął się na plecach, uniósł ręce i patrzył w niebo, a ja pochyliłam się nad nim, padłam na jego twarz i ucałowałam go, jego ręce zwarły się nade mną, całowaliśmy się długo, a potem znowu i znów. I leżeliśmy tak pośród wierzbiny, a słońce skryło się za dębowymi zagajnikami. A potem usiedliśmy i o zmroku wpatrywaliśmy się w zwęglone drewienka, żarzące się w lekkich podmuchach wiatru. A potem przebraliśmy się, w kostiumach kąpielowych było już zimno, a potem zjedliśmy tę pieczeń wieprzową z chlebem i dopiliśmy chłodniejsze już piwo. A potem doktor zagasił ogień piaskiem, a potem znowu szliśmy, już nie z powrotem, lecz do wsi, z oddali wychodziły nam na spotkanie świetliste łuki lamp, a potem z dziesiątkami wycieczkowiczów staliśmy przy słupie przystanku, a potem nadjechał autobus, a potem siedzieliśmy przy sobie, doktor obejmował mnie w talii, ja zaś zasnęłam, a gdy się obudziłam, głowę miałam na jego ramieniu i wjeżdżaliśmy na peryferie Pragi. I byłam zmęczona, otwierałam oczy i powoli zamykałam je znowu, jakbym miała gorączkę, jakbym powoli zasypiała i znów się powolutku budziła, jakbym traciła przytomność i znów ją wolno odzyskiwała. Przez głowę przesuwały mi się różne obrazy, które mieszały się z obrazami pogrążonej w mroku ulicy na Libni, jakbym jechała w nocy samochodem i przełączała na przemian światła. Doktor mnie ujął za łokieć i prowadził, nagle ujrzałam zapaloną gazową latarnię, a gdy tylko ujęliśmy za klamkę, tam na podwórzu radośnie zaszczekał Bobik, kiedy otworzyliśmy drzwi, wybiegł nam naprzeciw i szczekał, i skakał, i długo trwało, nim się troszkę uciszył. A potem weszliśmy na podwórze, pani Beranova leżała już w łóżku i czytała, i przez okienną szybę wołała do nas: - Bobik był cudowny, byłam z nim także na spacerze, smycz macie państwo na klamce drzwi doktora... A potem doktor rozpalił pod blachą, tak było zimno, wzięłam wielki dzban, założyłam Bobikowi obróżkę i szeleczki, to jego ubranko, policzki mi pałały, a gdy dotknęłam ramion, to płonęły mi również, doktor był opalony, a oko błyszczało mu jeszcze niżej niż tam nad rzeką. I wyszłam z dzbanem na podwóreczko, Bobik zbiegał na dół aż pod drzwi na ulicę i znów wracał, jak doktor na tamtej polnej drodze, kiedy szłam pod oświetlonymi oknami, tak blisko, że tylko ręką sięgnąć, leżała tam pani Berano-va, miała okulary na nosie i wołała: 108 _ Bobik już sobie podjadł! A jak przyniesie pani piwo, to niech się pani kładzie, zapowiadali, że będą burze, że zerwie się wichura, że są zmiany na Słońcu i burze geomagnetyczne, więc ja także wolałam się położyć... wie pani, ja się też urodziłam w Sudetach... tak więc ich bin wetterkrank auch... - krzyczała przez okno, odchylając szyję do tyłu, przy czym szkła okularów rzucały jej zajączki pod oczami. Ja tymczasem weszłam już w korytarz, Bobik wypadł na chodnik, wytoczyłam się za nim, a z ulicy Ludmiły wyłonił się jakiś człowiek, miał jasne włosy, kędziory mu opadały na oczy, był pijany, a za nim z tej ulicy wyszła również ta nasza Cyganka, młóciła tego mężczyznę pięściami i każdy cios w jego plecy, cios, który by mógł zabić wołu, popychał go do przodu, przy czym te jego piękne, jasne jak słoma włosy podskakiwały, a Cyganka powiedziała mi: - Tutaj, pani, tutaj go pani widzisz, to ten mój skarb. Dwa dni na bani i łowe poszły, tak, tak, łowe poszły... A potem weszłam do Yaniśtów, Bobik już sam pierwszy wbiegł w korytarz, tam w korytarzu znajdował się oszklony szynkwas, faceci w odświętnych garniturach stali przy nim i pili piwo i stocka28, kufle stały na stoliku w kącie bramy, stał tam za szybą i napełniał kufle gruby szynkarz, od czasu do czasu otwierały się drzwi do lokalu i w półmrok korytarza wdzierały się gwar, strzępy rozmów i światło, mężczyźni wychodzili do ustępu na podwórzu, wychodzili goście, którzy ubierali się dopiero w tej bramie, by do końca zapiąć się w drzwiach do lokalu, a jeden z tych facetów wrzasnął: - To pies doktora! - i potoczył się dalej. Potem szynkarz, kiedy wziął dzban, skinął z zadowoleniem głową i powiedział: - To dzban doktora. I przykucnął w tej swojej szklanej witrynie, żeby mnie obejrzeć, kucnęłam także, żeby mnie lepiej widział, i kiedy w tej pozycji nasze oczy spotkały się, wywaliłam na pana Yaniśkę język, a on się zaśmiał. A następnie już chciał podać mi dzban, lecz musiał go postawić, z bufetu wyszedł blady mężczyzna i zwrócił się do szynkarza: - Słuchaj, Ladio, mam sześć wielkich stocków, zapisz mi to... A szynkarz śmiejąc się wyszedł z tej swojej szklanej szafy, sięgnął do tylnej kieszeni spodni, z uśmiechem wyciągnął bloczek rachunkowy i gdy znalazł odpowiedni rachunek, dopisał tam należność, i śmiał się, i kłaniał się gościowi, który wtoczył się w drzwi, gdzie alkohol miotnął nim w pra- 28 Stock - brandy wyrabiana w Pilźnie z włoskich destylatów winnych na licencji udzielonej przez działającą od 1884 r. w Trieście firmę Stock S. p. A. 109 wo. I nagle szynkarz spoważniał, z tym bloczkiem rachunkowym podszedł do drzwi, za którymi gość zniknął, i ryknął w te drzwi: - Bando sakramencka! Chlać to potrafią, ale jak przyjdzie do płacenia, to każdy halerz muszę z nich wyduszać! Następnie wrócił, przewracał oczami i wyjaśniał na mój użytek: - No proszę, tu czterysta, tutaj wolę nie mówić, tu dwieście pięćdziesiąt koron i tak dalej... I znów wrzeszczał w stronę drzwi: - Bando sakramencka, chlać to i owszem, ale za czyje pieniądze, za moje! Wzięłam dzban i chciałam zapłacić za te trzy litry piwa, lecz szynkarz pokręcił przecząco głową, otworzył bloczek na jednym z rachunków, dopisał tam cyferki i rzekł: - W porządku, doktor jest moim gościem, i to gościem dobrym, przyzwoitym, wspaniałym... A ten pan, który stał z kieliszeczkiem w palcach, stuknął obcasami, uniósł kieliszek i oświadczył: - Ja, proszę pani, jestem pocztmistrzem, osobiście doręczam doktorowi jego listy i widokówki, pani zdrowie! I stuknął jeszcze raz obcasami, po czym wypił alkohol... I wracałam z piwem, a gdy weszłam do naszej kamienicy, u pani Bera-novej było już ciemno, ta schludna pani chyba już spała, wchodziłam z trudem na stopnie, czułam się jakoś tak, jakbym mieszkała tu już od dawna, na górze u Slavićków okna były otwarte i dobiegała z nich rozmowa pani Slavićkovej z jej dziećmi, szczebiotała ta rodzinka, już także zgasili światło, leżeli w łóżkach i opowiadali sobie o wszystkim, co ich interesowało, co zdumiało ich w ciągu dnia, co ich wzruszyło, co oburzyło, poprzez trzykrotkę i asparagus, wiszące w oknie i przeglądające się w lustrach położonych między ramami okiennymi, patrzyłam na doktora, siedział przy piecu pochylony, łokcie oparł na kolanach, splótł ręce i ta pomocnica stacyjna miała rację, jakoś postarzał się od czasu, gdy zobaczyłam go tutaj miesiąc temu, gdy szorował podłogę, jakoś posmutniał, gryzł się czymś, patrzył gdzieś w dal i był całkiem gdzie indziej, oto sięgnął do kieszeni, wyjął owalne kieszonkowe lusterko i oglądał się w nim ze wszystkich stron, jak tylko mógł się w lustrze zobaczyć, i chyba sam sobie także się nie podobał, krzyknął, podniósł fajerkę i wrzucił to lusterko do ognia, a Bobik zaszczekał. A potem weszłam i postawiłam na stole dzban piwa, doktor wyciągnął po dzban obydwie ręce, wziął go i długo pił, podał mi dzban i napiłam się chciwie także, piwo ściekało mi z kącików ust i spływało za dekolt, doktor 110 nie mógł doczekać się, kiedy skończę, i teraz on z kolei pił długo, a gdy odstawił dzban, to uśmiechnął się do mnie, Bobik zaś wyciągnął się na dywanie i westchnął. A potem jedliśmy z rondla pieczeń wieprzową i piliśmy piwo, i milczeliśmy, od tego piwa doktor jakby odmłodniał, a ja czułam, jak mi piwo idzie do głowy i gdy dopiliśmy ten dzban, wyszłam po następne trzy litry piwa, a gdy wróciłam, okna już były zamknięte i Bobik spał, a potem znowu piliśmy piwo i jedliśmy pieczeń wieprzową, nabijaliśmy kawałki mięsa na nóż i jedliśmy, i piliśmy łapczywie, i doktor rozesłał łóżko, i kiedy dzban dopiliśmy, pachnieliśmy piwem i doktor zgasił opuszczaną lampę, i ujął mnie za rękę, i poprowadził do swego łóżka, popękane segmenty żeliwnej płyty kuchennej rzucały zajączki, pachniałam piwem, a doktor pochylił się nade mną i pachniał piwem także, i tak oto kochaliśmy się powolutku, a potem znowu, słyszałam tylko, jak wali moje serce, czułam, że pachnę piwem, że mój kochanek pachnie piwem, było mi, jakbym pływała w basenie pełnym piwa, w gigantycznym zbiorniku pilz-nera i tak oto zasypiałam w objęciach mężczyzny, i na koniec zasnęłam z głową złożoną na jego podkurczonym ramieniu, i spałam tak, a gdy zbudziłam się po raz pierwszy, moje nogi trafiły na coś kudłatego, a był to Bobik, który wlazł za nami do łóżka i w ten sposób był pierwszym świadkiem mego wesela w tym domu... A tam, na dole, w głębi domu tam niżej, zawyła przeraźliwie ta schludna pani, usiadłam przerażona, jeszcze raz ktoś tam w sercu tego budynku zawył, tam na dole, podczas kiedy na górze na próżno czekały na mnie rozścielone łóżko, czysta wiedeńska piżama, czysty ręcznik oraz pachnące mydło, którym nikt się jeszcze nie mydlił ani nie mył... 13 To lato było bardzo gorące, jeździliśmy z doktorem kąpać się. To w miejsce, gdzie Berounka zlewa się z Wełtawą, to znów nad Izerę, która wpada do Łaby. Doktor zawsze zbierał patyczki i suche gałęzie, i zawsze rozniecał na brzegach rzeczek lub rzek ogienek, mały ogieniaszek, długo przebywaliśmy w wodzie, więc ten ogienek zawsze się nam przydawał. W owym czasie zabieraliśmy z sobą Bobika, który także lubił się kąpać i także lubił siadywać przy ogieńku i tak oto ten blue terier stał się jak gdyby naszym dzieckiem. A doktor dokładał drew, nikomu nie było wolno do niego się odezwać, te ogienki były dla niego jakby mszą, tak samo, jak i woda, bo doktor nie mógł spokojnie przejść obok wody, gdziekolwiek byliśmy, zawsze nabierał jej pełne garście i bryzgał nią sobie na policzek, 111 powoli nabierał wody i przykładał ją sobie do twarzy, oczy miał zamknięte, tak jak miewał, gdy przez szparki między rzęsami wpatrywał się w ogień. Doktor nie mógł również spokojnie przejść koło żadnej studni, na Zamku, tam, gdzie jest studnia z literą L, tam zawsze pluskał się twarzą w tej wodzie, tam na Rynku Starego Miasta, tam przy rybkach, też nabierał wodziczki i taki zmoczony szedł zawsze dalej, przepadał za tym, by ta woda schła mu na twarzy, żeby rzęsy zlepiły mu się tą wodą i szybko zaschły na słońcu. Tak więc w soboty lub niedziele jeździliśmy na wycieczki i kąpaliśmy się. W dzień powszedni, gdy doktor czekał na mnie, aż wyjdę po południu z pracy, albo kiedy przychodziłam do niego na Libeń, chadzaliśmy nad Wełtawę, tam na Maniny, tam na nabrzeże, rosną tam nad rzeką topole i krzaki, ciągną się tam szyny bocznicy i po południu pięknie świeci tam słońce. Tu byłam najszczęśliwsza. Tutaj, w kolanie rzeki, schodki zbiegały w dół, nad wodę, tu siadałam, a odbite od wody promienie słońca prześwietlały mi od spodu spódnicę, tu, gdy zeszłam i usiadłam na stopniach, i rzeka migotała słońcem i drobnymi falami, a jej powierzchnia raziła mi oczy przebłyskami, czytałam lub rozwiązywałam krzyżówkę, obok mnie siedział Bobik... A doktor tam pod starymi topolami zbierał drewienka i znów rozniecał ten swój mały ogienek, znów wytrwale i w osłupieniu wpatrywał się w trzaskający ogień i znów kąpał się w tej paskudnej wodzie, do której czasem wchodziłam również ja, tu, w tej wodzie, pływały odpadki z rzeźni oraz śmieci, czasami tu pływały także prezerwatywy, raz nawet doktor wyszedł z wody z prezerwatywą zwieszającą mu się z ucha, odrzucił ten obrzydliwy przedmiot nie ze wstrętem, lecz tylko ot tak sobie, jakby to była gałązka oliwna, tu na brzegu rosły oliwki, kiedy kwitły, doktor zrywał je, by włożyć między swoją bieliznę i do łóżka, mówił mi, że w przyszłym roku, gdy zakwitną oliwki, narwiemy ich i włożymy między naszą bieliznę do bieliźniarki. Tak więc doktor zachowywał się wobec mnie, jakbyśmy od dawna już byli razem, jakbyśmy byli już kilka lat po ślubie, prosił mnie, żebym nie odzywała się do niego, gdy wpatruje się w ogień, prosił, żebym nic nie mówiła, gdy na mieście na widok wodotrysku lub studzienki nagle ogarnie go chęć, przymus obmycia sobie twarzy... Tego dnia było upalnie, siedzieliśmy na nabrzeżu, słońce skryło się za chmurami, dzień był duszny, od rzeki ciągnął powiew i ogienek płonął melodyjnie, żalił się wciąż i jęczał, siedzieliśmy na schodkach, wpatrywałam się w płynącą rzekę, a za mną huczał ogienek, splecionymi rękami trzymałam się pod kolanami, myślałam o tym libeńskim mieszkaniu, jak to możliwe, że dopiero teraz zauważyłam to, co było tam już wtedy, gdy przyszłam na to podwóreczko po raz pierwszy, na ścianach mieszkania 112 doktora wisiały stare reklamy, nad łóżkiem ciągnęły się rzędy blaszanych bliczek: „Niechaj ze wstydu płonie, kto nie wie o Avionie"... A poza tym wielka reklama: „Stare złoto po najwyższych cenach skupuję"... A noża tym tam na podwórku była reklama Singera, to wielkie S w kolorze zielonym i secesyjne dziewczęta przydeptujące pedały maszyn do szycia arki Singer... A poza tym na podwórku w gałązkach dzikiego wina wisiała przymocowana drutem maska pośmiertna, z twarzą odrutowaną na krzyż, niczym pęknięty kamionkowy garnek... a poza tym reklama: Wiedz, że czekolada firmy Ego ma przewyborny smak"... i „Prime-ros" ., co więcej, gdy byłam u doktora po raz pierwszy, to nawet nie spostrzegłam, że jest tam wielka szafa, za pierwszym razem zdawało mi się, że wszystko wyniósł na dwór, gdy szorował podłogę ryżową szczotką Siedziałam tak w półmroku stanowiącym zapowiedź burzy, kiedy indziej uciekłabym przed burzą, ale tu siedział ze mną doktor i patrzył na ogienek, i był beztroski, nie dlatego, żeby nie wiedział o nadciągającej burzy, on wiedział o niej i jego organizm na nią reagował już od chwili, kiedy się spotkaliśmy, zacinał się, było piękne popołudnie, ale doktor już zaczynał mieć trudności z mówieniem, bo on także, jak pani Beranova, był wetterkrank, też mógł z góry przewidzieć, jaka będzie pogoda, bo przed burzą czuł się tak, jakby w głowę wbito mu gwóźdź, jak opowiadał mi z gromkim śmiechem o tych swoich kłopotach, jakby miał wbity w głowę gwóźdź, jak miewa jego przyjaciel Yladimir, który tylko raz zajrzał przez okno, powitał mnie, zwracał się do mnie „pani szanowna", a gdy mu powiedziałam, żeby wszedł do mieszkania, że doktor zaraz przyjdzie, nie wszedł i już więcej nie przyszedł, nie widziałam drugiego tak przystojnego mężczyzny, był wysoki jak amerykańscy koszykarze, jak siatkarze, miał falujące włosy i chyba był o mnie zazdrosny, patrzył na mnie z ukosa, a odszedł tylko dlatego, że chyba zaczynał mieć ten gwóźdź w głowie - albo ten gwóźdź nosił w swej pięknej głowie nieustannie.... Siedziałam w półmroku, a doktor rozgadał się, ciągle się zacinając: - Jak wracaliśmy ze szkoły, każdego... tego, no, dnia... to zawsze... wbiegałem do sklepu... do... no, tych... do Novaków i od razu... Czy nadeszły reklamy, czy nadeszły ulotki reklamowe? A jeśli tak... o, co to było za szczęście... wklejaliśmy sobie te... no, choroba, jak im tam... no, reklamy, do zeszycików... Zbiegł po schodkach ku pociemniałemu niebu, odbijającemu się w ciemnej rzece, i ciągnął: - To były piękne czasy... ulotki reklamowe... młodzi subiekci wypisywali na nich i podliczali... zakupy... i dokładali tę ulotkę do torby, do... chleba... i smalcu, mąki... maku i w ogóle... A poza tym jeździłem z tatą na 8 — Wesela w domu 113 motocyklu po gospodach, tatuś robił im... no, jak im tam... aha! Zeznania podatkowe! I wychodziły nam na spotkanie reklamy na blachach... Maszyna Singera do pisania, co też ja mówię, do szycia... Speedwell Oil... i Motor Oil... I jak olej, to Mogoł... Siedziałam w głębokim mroku i widziałam, że słońce dawno już schowało się za chmurami, że tam na moście Libeńskim zapaliły się światła przez most przejeżdżały beżowo oświetlone tramwaje, cały ten most z tramwajami odbijał się w głębinie ciemnej rzeki, gdzieś tam za Pragą błysnęło się, a następnie zagrzmiało. Siedziałam i nawet mnie nie dziwiło, że przed chwilą wyliczałam sobie w myślach reklamy wiszące na podwórku doktora oraz w jego mieszkaniu, a on niespodziewanie, a przecież nie bez związku, zaczął opowiadać mi o reklamach... - Jako student, kiedy jeździłem na.... choroba, jak im tam... Aha, na wykłady! No więc na Wysoczanach... ja jeździłem koleją... no więc jak ten mój pociąg... tam stanął... to nad dachami widziałem wielki, wysoki... no, napis... reklamę PIĘKNO, literki wysokie na pięć metrów... przezroczyste., świecące w ciemnościach PIĘKNO... tak oto wjeżdżałem do pięknej Pragi... ja, niby jaki król... dopiero później dowiedziałem się... że to jest na godziny... no tak! No właśnie, hotel „Piękno"! W którym kiedyś... mieszkał... Ladislav... no właśnie! No tak, Klima, Ladislav Klima29... a po tym roku czterdziestym ósmym... hotel na godziny kaput... No to chcieliśmy... że przebrani za robotników... zdejmiemy ten napis, ustawiony na dachu... nad Wysoczanami... widoczny również na Grajcarku... na Praża-czce... w Gaiku... i na Szlosberku... że każdy z nas zatrzyma sobie... jedną literę... Pięciometrową literę... ale jak tam przyszliśmy... to już było po pięknie... na dzień przed nami pozdejmowali te litery... i wywieźli je do zbiornicy... w ramach niedzielnej zbiórki złomu... ale będzie padało... ba, żeby tylko lał deszcz.... będą biły pioruny, będzie oberwanie chmury, obustronne oberwanie chmury... Już ja to wiem. I zerwał się wiatr, i szliśmy w stronę świateł mostu, na którym turkotały tramwaje, trzymaliśmy się za ręce i wspinaliśmy się po nasypie na most, gdy przechodziliśmy most, z głębin rzeki uniósł się wicher, gwałtowny podmuch, obejmowaliśmy się w pasie i zmierzaliśmy na Libeń, a wiatr dął, niosąc ze sobą wszystko, co tylko nazbierał na Maninach, hen w porcie na Karlinie, cały ten śmietnik z peryferii, miotał tymi papierkami, gałązkami, pudełkami, po czarnym niebie nad mostem przefrunął żagiel i opadł na podwórze garaży, wiatr smagał nas po twarzach piaskiem 29 Ladislav Klima (1878-1928) - filozof i prozaik czeski, w którym B. Hrabal widział jednego z duchowych inspiratorów swej twórczości. 1 114 • drobnym żużlem, obejmowaliśmy się, doktor był pełen animuszu, bódł t wiatr głową, lecz wiatr co chwila cichł i doktor razem ze mną potykał zanim znowu mógł oprzeć się o wiatr jak o zamknięte drzwi. A potem ost mieliśmy już za sobą, na Głównej plusnęło kilka kropel deszczu, wysokie latarnie na słupach kiwały się wściekle, przechodnie przebiegali nrawej strony na lewy chodnik, w dół zjeżdżał teraz z brzękiem oświetlo-v tramwaj, powiew od rzeki wmiótł w aleję Główną kilka kontenerów papierzysk, sklepy już były pozamykane, jedynie ich wystawy świeciły martwym blaskiem, skręciliśmy w naszą ulicę, zgięci wpół stawialiśmy opór wiatrowi, w gazowych latarniach coś postukiwało, trzaskało i klekotało niczym za luźna sztuczna szczęka, wemknęliśmy się w korytarz i doktor skradając się na palcach prowadził mnie pod oknami schludnej pani Beranovej, nie było jej w domu, wyszliśmy na górne podwóreczko, lecz wszędzie było ciemno, ciemno u Slavićków, ciemno u Lizaj, doktor otworzył drzwi i wśliznęłam się do mieszkania, doktor potarł zapałkę i podpalił przygotowane pod blachą zmięte gazety oraz szczapy, otworzył okno... Stałam zadumana przy oknie, za mną huczało w żeliwnym piecu, przede mną wisiał i mgliście, ale jednak rysował się na tle nieba ten asparagus z trzykrotką, zawieszony na srebrnym świeczniku od pianina, błyskało się i grzmiało, było to piękne, nigdy nie byłam tak przejęta jak teraz, gdy za mną przebłyskiwał ogień przez popękane segmenty żeliwnej płyty, a przede mną niebo rozświetlało się i znów gasło w burzy bez deszczu, każda błyskawica oświetlała i srebrzyła ten asparagus, odbijany powtórnie w leżących między oknami lustrach, każda błyskawica oświetlała reklamę sin-gerowskiej maszyny do szycia, a gipsowa maska pośmiertna, ta, którą zrobił doktorowi Yladimir, pobłyskiwała rytmicznie wśród wijących się pędów dzikiego wina, jakby to dzikie wino było odgarnianymi przez wiatr kędziorami doktora, wydawało mi się, że ta maska pośmiertna się uśmiecha, że tutaj, na tej masce, doktor jest podobniejszy do siebie niż ten żywy, ten, który stoi za mną i patrzy na to samo, co ja... I w tej chwili na podwóreczko spadły pierwsze ciężkie krople, dało się słyszeć bębnienie, jak gdyby padał grad. A potem rozpadało się, a potem w świetle błyskawic nagle rozpętała się nawałnica i ciepłe powietrze, ciągnące z podwórka do pokoju doktora, raptem ochłodziło się, a potem lało jak z cebra, jakby z wielu pryszniców naraz i po chwili podwóreczko pełne było wody, kanalik nie mógł nadążyć z połykaniem jej, doktor dorzucił do pieca i zostawił otwarte drzwiczki, a ja właśnie spojrzałam w górę i zobaczyłam, że sufit tego pokoju był sklepieniem, zauważyłam to po raz pierwszy, gdy oświetlił go płomień z pieca. A potem odskoczyłam, rozszalała ulewa i wicher, chłoszczący gradem ścianę instytutu badawczego, znów zerwały 115 z tej ściany cały tynk, jaki tam jeszcze został, i tynk z głuchym łoskotem spadał na pochyły dach szopy, były to takie dźwięki, jak kiedy grudy ziemi sypią się na trumnę w otwartym grobie, a w rynnach coś charczało, ich rury nie nadążały z wchłanianiem całej tej lejącej się z nieba wody, doktor za mną przeciągnął się, aż zawył, po czym rzucił pod sufit okrzyk, radosny okrzyk i znowu się przeciągnął, i słodko zawył, a potem z gromkim śmiechem zaczął mi szybko opowiadać: — Lecz najpiękniejszą reklamą, jaką widziałem, była ta, którą sprokuro-wał pan Maryśko. Tam, gdzie ulica Długa wpada w Rynek Starego Miasta, była dawniej drogeria pana Fafejty. A miał on specialite de la maison: Fafejtowskie „Primerosy". I chciał mieć reklamę tych „Primerosów", no i zwrócił się do pana Maryśki, a ten za dwieście koron przekazał to zamówienie panu Albichowi, malarzowi na trzecim roku Akademii, który wykonał wszystko tak, jak zaprojektował sam pan Fafejta... A na podwórku woda zalewała już pierwszy schodek do pralni, błyskawice raz po raz oświetlały ten imponujący kataklizm na podwórzu i dachach, a doktorowi, kiedy niebiosa się rozdarły, spadło ciśnienie i ten gwóźdź, co wbity w jego głowę dochodził mu aż do ust, ten gwóźdź przytrzymujący i paraliżujący jego język, teraz cofnął się i doktor się weselił, i chodził po pokoju, i perorował, rozkoszując się już nie tym, co mówił, ale tym, że już znów może myśleć, że jego język zdolny jest przekazywać tok myśli, bo przed burzą był w całkiem takiej samej sytuacji, jak teraz wszystkie rynny budynków i szop otaczających nasze pod-wóreczko, rynny niezdolne przyjąć tego naporu wody i deszczu... a woda wzdyma się i przecieka potężnymi bryzgami na dolne podwórze, jak wtedy, gdy schludna pani tam na dole, pani Beranova, chlusta kubłami wody na kafelki pod swoimi oknami... Doktor weselił się: - No i pewnego dnia, gdy pan Fafejta podniósł żaluzję swej drogerii, zobaczyliśmy... otóż w poprzek wystawy biegł napis, ozdobnie wykaligrafowany patykiem przez pana Milana Albicha, studenta trzeciego roku Akademii: „Fafejty «Primeros», droga publiczności, nigdy nie zawiedzie, oszczędzi przykrości"... i wisiało tam łącznie sześć obrazków, coś jakby komiks, na trzech byli namalowani klienci drogerii pana Fafejty, którzy użyli jego „Primerosów"... a dalej trzy obrazki, na których byli namalowani ci adepci miłości, którzy nie usłuchali wezwania... No i widzi pani, przyszedł rok czterdziesty ósmy i pan Fafejta odszedł, całkiem tak samo, jak z jego wystawy odszedł ten piękny napis i odeszło tych sześć obrazków... I doktor wybiegł na podwórko, lecz zaraz był z powrotem, zdjął buty i rozebrał się do spodenek gimnastycznych, po czym wrócił na dwór, spacerował tam w tych strugach deszczu, brodził po kolana w mętnej 116 wodzie, już przestało się błyskać, doktor zapalił żarówkę pod daszkiem V zejściu do pralni i zdjął założony na starą pompę szlauch, przeciągnął do kanalika, aż tam do schodków prowadzących na dół, pod okna pani Beranovej, i pociągnął ze szlaucha ustami jak przy przetaczaniu wina... _ Proszę pana, niechże pan wraca do mieszkania, bo przeziębienie gotowe... - powiadam. A on zbiegł jeszcze pod okna na dole, następnie w deszczu podbiegł do kanalika, potem do okna i powtórzył mi przez trzykrotkę i gałązki asparagusa: _ Bo przeziębienie gotowe... I skinął głową, przytakując samemu sobie, oczy miał szeroko rozwarte, a gdy wszedł do pokoju i stanął przy piecu, wzięłam ręcznik i wycierałam mu plecy, ściągnęłam z niego całkiem przemoczone gimnastyczne spodenki i powtórzyłam: - Bo przeziębienie gotowe... te spodenki są całe mokre... Ale gdy to mówiłam, język zaczął stawać mi kołkiem, nagle przytuliłam się do doktora, właściwie nie do niego, nie do doktora, lecz do męskiego ciała, które nie pachniało, tylko cuchnęło wodą zmieszaną z tynkiem i sadzami, grom gdzieś uderzył resztką sił, pocałowałam to mokre ciało, właściwie nie pocałowałam, tylko wysunęłam język i sunęłam tym mokrym językiem po mokrym ciele coraz niżej i niżej, a doktor odwrócił się, a ja wzięłam go w usta, i trzymał mnie za włosy, i ciągnął moją głowę do góry, ja zaś znowu sunęłam językiem na dół, nie ciągnęło mnie nigdzie indziej niż na dół i znów na dół, i oto wydałam jęk, o którym myślałam, że go już we mnie nie ma, jęk kobiety, która nie pragnie nic innego, jak tylko, by mężczyzna wnikał w nią i ją obejmował, i ustami pozwolił sobie na wszystko nie co przyszło mu na myśl, ale do czego go ciągnęło. A potem uniósł mnie i zaniósł na pościel, nawet nie rozesłał łóżka, na dworze przestało padać, i drzwi były otwarte, i okno było otwarte, i w piecu się paliło, płonęły sosnowe szczapy, a z popękanych segmentów płyty wylatywały iskry, ja zaś naprężyłam się, wygięłam w łuk, zatopiłam paznokcie w ciele mężczyzny, który leżał na mnie i silnymi ruchami wnikał we mnie, i znów, i znowu, a ja wygięłam się w mostek i znów, i znowu, i czekałam, kiedy ruchy mężczyzny staną się szybsze, i przyspieszyłam również własne ruchy naprzeciw tamtym, i teraz wygięłam się najbardziej jak tylko mogłam, i czułam, jak z mężczyzny tryska we mnie nasienie, gorące męskie nasienie, i było mi tak cudownie, że rozpłakałam się, nasienie strzykało w głąb mego ciała, a z oczu lały mi się łzy, a deszcz na dworze cichł, a ja byłam otwarta i otwarty był mój mężczyzna, i okno było otwarte, i drzwi były otwarte, i otwarte były główne drzwi na ulicę... i nikt nie nadchodził, 117 chciałam, by cały dom był pełny, by wszyscy byli w domu w tym deszczu, który przestawał padać, by przyszli do mnie wszyscy mieszkańcy tego domu, żeby na nas popatrzeć, by przyszli ci przyjaciele doktora, żeby wszyscy widzieli, jak wygląda prawdziwe wesele w domu, lecz nikt się nie pojawił, nikt nie nadchodził, nie przyszedł żaden... Siedziałam naga na łóżku, nagi mężczyzna leżał za mną, był wyprężony, wstałam, by dorzucić do pieca, nie mogłam oderwać wzroku od ognia, już także zaczynałam być urzeczona ogniem, temu mężczyźnie, kiedy się odwróciłam, błyszczały oczy, a jego głos był przyjemnie schrypnięty, mówił do mnie, jakby wygłaszał wykład: - Najpiękniejszą jednak moją reklamą jest reklama zatrzasków „Koh--i-noor Waldes"... reklama, którą widywałem, gdy przed dwudziestu laty wjeżdżałem do Pragi, zapowiadanej przez hotel na godziny „Piękno", piękno, które towarzyszy mi w mych wędrówkach po Pradze również teraz, bo tę mą drogę przez świat wciąż opromienia mi główka pięknej dziewczyny, która w oku ma umieszczony metalowy zatrzask, błękitny guziczek wprawiony w oko imaginacji... Wie pani, skąd w tej reklamie wzięła się ta piękna dziewczyna? Pewien tłumacz mi opowiadał, jak płynął statkiem z Ameryki do Europy z panem Waldesem, miał on już wtedy zatrzaski „Koh-i-noor"... ale bez tej pięknej dziewczyny, którą jednak poznał przy szampanie na statku, a kiedy ta aktorka filmowa zapytała go, kim jest, pan Waldes dał jej kartonik z zatrzaskiem „Koh-i-noor"... ona zaś, podochocona szampanem, wsadziła sobie ten zatrzask w oko jak mo-nokl i roześmiała się, a pan Waldes, pod wrażeniem szampana i tej nieznajomej aktorki, posłał po fotografa i ten sfotografował tę ślicznotkę z zatrzaskiem w oku... i następnie pan Waldes poprosił, a potem obdarował tę, która od tego czasu jest na zatrzaskach „Koh-i-noor Waldes" i tak oto również dziś tą reklamą opromienia nie tylko Pragę, lecz przede wszystkim mnie, bowiem cała ta story opromienia mi i oświetla moją drogę przez życie... A wie pani, że podobna jest też do pani... i wie pani, co myślę? Że papiery względem naszego ślubu moglibyśmy złożyć w przyszłym miesiącu... - Czy aby nie kpi pan sobie ze mnie? - ja na to, i dodałam: - A może teraz, po tym wszystkim, moglibyśmy przejść na ty? - Co to, to nie - powiedział. - Mowy nie ma, co też przyszło pani do głowy, żeby zaraz przechodzić na ty - rzekł z naciskiem. - Ja to najchętniej zwracałbym się do pani w trzeciej osobie liczby mnogiej, tak jak w Wiedniu kelnerki w „Cafe Demel", które pytają: Was wolt Ihr Ihnen? Już raczej pozostańmy przy panu i pani, na ty będziemy mogli przejść dopiero później, dopiero... 118 _ Kiedy? - spytałam. - Dopiero jak już będzie po ślubie, bo gdyby mówiła mi pani ty, to od o tykania mogłaby się pani zanadto ze mną spoufalić - powiedział, a ja nołożyłam się na tym ukochanym chłopie, pocałowałam go, leżeliśmy na sobie jak dwie posmarowane masłem kromki chleba, a potem znów wszystko było jak przed chwilą, jak gdyby po raz pierwszy... A potem leżeliśmy na plecach i gdy ogień pod blachą z wolna gasł, to odpoczywaliśmy, a następnie przysypialiśmy, doktor był tak zmordowany, że pochrapywał, ja jednak miałam oczy otwarte i patrzyłam w sufit, marzyłam o chwili, kiedy włożę najpiękniejszy z mych strojów, ten mój nowy kostiumik w kolorze granatowym ze złotymi guzikami i czerwoną podszewką, i czerwonym lamowaniem kieszeni i kieszonek żakieciku, te moje nowe koralowoczerwone włoskie pantofelki, i wezmę czerwoną torebkę i czerwony kapelusik, taki, jakie noszą holenderskie stewardesy, uszmin-kuję się, przykleję sztuczne rzęsy i podmaluję oczy, i przede wszystkim wejdę do biura urzędu mieszkaniowego, tam, dokąd mnie wzywają, świadectwo pierwszych zapowiedzi będę miała w torebce i naumyślnie zapytam referenta, czy jest możliwe, ażeby mnie zameldował na pobyt stały. A on, jak zawsze, powie mi, że dałoby się to zrobić, jedynie gdybym przyniosła przeniesienie z mojego ostatniego miejsca zamieszkania, z Pi-szczan, lub gdy przedstawię zaświadczenie z praskiego przedsiębiorstwa, że jestem w nim zatrudniona na stałe... A ja wyjmę te moje pierwsze zapowiedzi i pokażę mu je, i już cieszę się na to, jak wybałuszy oczy, bo wprawdzie zapowiedzi to weksel płatny w dniu ślubu, ale już z tego weksla wynika, że tylko patrzeć, a wyjdę za mąż, na skutek czego miejsce zamieszkania mego narzeczonego, mojego męża, stanie się również mym miejscem zamieszkania... Ten będzie wybałuszać oczy, a co dopiero moja druga mamusia, Ema, gdy jej pokażę te moje pierwsze zapowiedzi... Ale potem z tymi moimi zapowiedziami wybiorę się do działu kadr przedsiębiorstwa „Restauracje i Jadłodajnie", siedzi tam referentka, która nie lubi mnie i która nawet panu szefowi kuchni Baumanowi potrafi podłożyć świnię w hotelu, więc cieszę się na to, jak przyjdę tam i poproszę tę wywlokę, żeby na miłość boską dała mi wreszcie zaświadczenie o stałym zatrudnieniu... A ona, jak zwykle, flądra jedna, powie mi słodziusieńko: Ależ oczywiście, czemu nie, oczywiście! Dam pani takie zaświadczenie, jak mi pani przyniesie zaświadczenie z urzędu mieszkaniowego, że mieszka pani tutaj, w Pradze, na stałe! A ja na to wysunę do przodu ten mój koralowy pantofelek na wysokim obcasiku i ujmę się pod bok, i rozchylę ten mój granatowy żakiecik, żeby widać było czerwoną, szkarłatną podszewkę, a potem, gdy nacieszę się tym zwycięskim spojrzeniem tej naszej 119 kadrowej, wyjmę z czerwonej torebki te moje pierwsze zapowiedzi i położę jej na stół, i powiem: To chyba wystarczy, jako zaliczka! I zaczekam, aż sobie to przeczyta, a potem znowu schowam te moje pierwsze ślubne zapowiedzi i powiem jej, tej flądrze: Jeśli łaska, świadectwo ślubu przedstawię pani za miesiąc... 14 W owym pięknym okresie, kiedy to raz na tydzień odwiedzałam mego ukochanego na Libni, za każdym razem przynosiłam doktorowi rondelek, sam szef kuchni mi go przygotowywał, doktor wtedy śmiał się bez przerwy i udając wielki apetyt zjadał łyżką potrawy z hotelu „Paryż", chwalił je sobie, czasami się zdarzało, że przyszła również ta schludna pani i przyniosła rondelek ze „Złotej Gęsi", i za każdym razem mówiła, podając ten rondelek: - Ma pan, doktorze, niechaj pan sobie podje! I wówczas doktor śmiał się, i nieustannie pachniał piwem oraz gorzałką, nie mógł usiedzieć w domu, Lizaj mówiła mi, że doktor wciąż chodzi z torbą po Libni, mówi, że idzie na zakupy, ale w rzeczywistości wędruje od knajpy do knajpy, towarzyszy mu Bobik, że Bobika znają już wszędzie, ale Lizaj za każdym razem musi go kąpać, bo on też strasznie cuchnie piwem i gorzałką. I powiedziała mi Lizaj, że doktor wkroczył na dobrą drogę, że nie wyprawia już tych swoich hucznych wesel w domu, a przede wszystkim, że przestali odwiedzać go ci jego kumple, bo kiedy kilka razy zobaczyli mnie na podwórku, to prędko dali dyla, jakoś mnie nie lubili ci kolesie doktora, jakoś kiedy na nich spojrzałam, to czerwienili się, jąkali i zaraz ich nie było... W owym pięknym okresie chodziłam do krawcowej, dałam sobie uszyć suknię ślubną, nic wielkiego, taką suknię, jak miała pani Simpson, gdy wychodziła za angielskiego księcia, czerwieniłam się, gdy krawcowa, klęcząc przede mną, ponownie odrywała kawałki tej mojej ślubnej sukni, żeby znów przypiąć je szpilkami do czasu następnej miary. W owym pięknym okresie pewnego dnia zamówiłam obrączki na miarę, wiedziałam, że doktor nie ma na nie forsy i gryzłam się, w jaki sposób dać mu pieniądze, żeby za te obrączki zapłacił. A pewnej niedzieli pojechaliśmy do Nymburka. Gdy wysiedliśmy na dworcu i następnie szliśmy ulicami miasteczka, doktor truchlał, bał się, żeby nie spotkać, zaraz się domyśliłam, nie spotkać tych swoich bogdanek, była niedziela i obywatele przechadzali się, i spacerowali po rynku, zerkali 120 na zegarki i witali się z doktorem, a ja uśmiechałam się i skinieniem głowy odpowiadałam na ukłony, a potem wyszliśmy na most przez rzekę, owionął mnie prąd powietrza ciągnący spod przęseł, tu dopiero rozejrzałam się i ujrzałam w oddali browar, a za balustradą mostu, że tylko ręką sięgnąć, nałac z wieżyczką, ten pałac był beżowy, tak samo jak beżowy był również odległy browar, a mój narzeczony dopiero teraz wziął mnie pod rękę, był w szarych spodniach i szarym swetrze, szedł dziarsko i zauważyłam, że ma dziurkowane zamszowe półbuciki i białe skarpetki, a gdy przeszliśmy most i skręciliśmy nad rzekę, szliśmy nabrzeżem i tym razem ja zaczęłam drżeć, oczy miałam pełne łez, czułam, że policzki mi płoną, ale trzymałam się bukietu i ten bukiet dodawał mi sił, mój narzeczony zbiegł po schodkach nad rzekę, jak miał w zwyczaju, nabierał pełne garście wody i chłodził sobie twarz. Kiedy wybiegł na ścieżkę, to głęboko odetchnął i uśmiechnął się spazmatycznie, wzruszył ramionami, że niby nic już się nie da zrobić... A potem zobaczyłam na brzegu rzeki willę i czerwone ogrodzenie z siatki, a potem była też furtka, mój narzeczony sięgnął za furtkę, po drugiej stronie wisiał tam klucz, otworzył ją i rozzłościł się, w ogrodzie owocowym i w warzywniku grzebały kury, a ze schodków zbiegła pani z zaon-dulowanymi włosami i po wystających kościach policzkowych zaraz poznałam, że to będzie moja teściowa, i podała mi rękę, i uśmiechała się do mnie, wręczyłam jej bukiet i nie mogłam się opanować, i nagle rozpłakałam się, i padłyśmy sobie w ramiona, a mój narzeczony pokrzykiwał i gonił po ogrodzie kury, i darł się: - Co robią kury w ogrodzie?! I zaganiał kury pod płot, a tam chwytał je i przerzucał górą na podwórze, i dopiero potem wbiegł po schodkach za nami, a później mamusia oprowadzała mnie po mieszkaniu i wszędzie pełno było słońca i kwiatów, a potem wprowadziła mnie do stołowego i powiedziała mi, że to są cenne meble, które kupiła już dawno temu w Brnie, w Zakładach UP, więc ja na to, że mój tatuś był naczelnym radcą właśnie tych Zakładów UP, że na całym świecie kupował dla UP drewno, że ten stołowy z pewnością jest z orzecha, który tatuś zakupił gdzieś w Libanie lub na Kaukazie. A mój narzeczony chodził za nami, był podenerwowany, wybiegał do ogrodu i przez chwilę podlewał, a następnie przez chwilę okopywał główki włoskiej kapusty, potem znów zerwał z jednego drzewa jabłuszko i wbiegł do mieszkania, i wręczył mi je z gromkim śmiechem, mówiąc, że to jest jabłko reneta koksa, ni z tego, ni z owego wziął mnie za rękę i wyciągnął do tego ogródeczka, i wiódł mnie od jednego drzewa do drugiego, i wymieniał mi nazwy wszystkich tych odmian jabłek, które przed laty sam 121 posadził, pokazywał mi główki zwykłej oraz włoskiej kapusty, którą sam sadził i okopywał, pokazał mi krzewy piwonii, które wykopał z ogrodu przy browarze i przeniósł tutaj, a potem zaprowadził mnie na podwórze, tam zaś był starszy pan pośród mnóstwa gratów i rupieci, dziesiątki komórek ciągnęły się wzdłuż ogrodowego płotu, na podwórzu stał przeraźliwy wrak ciężarówki, a obok niego stary citroen, nie mogłam oderwać oczu od tego citroena, wyglądał, jakby pięć lat spoczywał na dnie stawu, obicia siedzeń były zrudziałe, poszarpane i strasznie zakurzone, karoserię tego wozu przeżarła rdza, a przed maską klęczała ruda kobieta, wargi miała uszminkowane i stalową szczotką starannie zdrapywała rdzę z blachy, mój narzeczony, kiedy starszy pan spojrzał na niego, gdy ta ruda kobieta, która skrobała, a przy tym paliła papieroska, uniosła oczy znad rdzawego pyłu, mój narzeczony przedstawił nas sobie: - To jest mój tatuś, a to moja szwagierka Marta, a to jest moja narzeczona... I tatuś chciał podać mi rękę, ale była cała w oleju, Marta nadal siedziała w kucki, uśmiechnęła się tylko do mnie i podsunęła mi łokieć, tatuś także podał mi łokieć i obydwoje nadal pracowali, tatuś montował kompletnie rozwalony wóz, śkodę, i z wielkim zapałem mówił mi, że dopiero teraz będzie ze śkody cacko, kiedy w miejsce powyrywanych obić samochodzik dostanie nową tapicerkę, co to będzie za radość, gdy karoserię znów się polakieruje na granatowo, co za radość, kiedy tatuś znowu wyjedzie w odwiedziny gdzieś do Kosmonos, gdzie jego przyjaciele, mechanicy, co prawda już na emeryturze, ale wciąż umiejący zrobić to, czego już nikt nie potrafi, przeszlifują mu cylindry... I na podwórze wyszedł, wspierając się na lasce, mężczyzna w berecie, z jego twarzy można było wyczytać, że niejedno już przeżył, że wiele pił, wiele kochał i doznał wielu rozczarowań, podał mi rękę i powiedział: - Proszę mówić mi Bfetio i niech pani sobie zapamięta: kto chce wejść do naszej rodziny, musi umieć się przystosować, jak mawiał Olanek od Kolafów... Co powiedziawszy, pokuśtykał do citroena i pokazywał laską, co jeszcze jego żona Marta musi wyszczotkować, pokazywał jej laską i uśmiechał się, podczas gdy ona pieniła się ze złości, przewracała oczami, groziła, że tą szczotką ze stalowymi kolcami tego swego męża zabije... A potem już nie zdziwiłam się, gdy na podwórzu pojawił się maleńki człowiek, marszczył nos, wchodził ostrożnie, jakby do wody, pomału, najpierw jedną, a potem drugą nogą, był w kapeluszu, miał kauczukowy kołnierzyk oraz krawat na gumce, na umazanym olejem taborecie położył pędzel i krem do golenia, a następnie umoczył pędzel w konewce i przystąpił do mydlenia 122 sobie policzka, a ja zaczęłam już orientować się, gdzie się znalazłam, odetchnęłam z ulgą, widząc, że ten starszy pan mydlił sobie nie tylko twarz, ale również kołnierz marynarki i koszulę, starannie, bardziej niż szyię, mydlił sobie ten krawat na gumce i nikogo to nie zdziwiło, tylko Bfefa powiedział: _ Pepinie, namydl też sobie kamizelkę... - i wskazał laską, lecz stryj Pepin, tak, więc to jest stryj Pepin, popatrzył na mnie i zmarszczył nos: - A pani to niby kto? Ujęłam go za łokieć i powiedziałam: - Jestem Eliśka, przyjechałam tutaj z Bohuśem... - To pani? Jak tak, to pięknie panią tu witam, mówili o pani, że jeździła pani na wagary do Wiednia, prawda to? To najpiękniejsze miasto na całym świecie, a jak ja tam służyłem, to było jeszcze piękniejsze, bo ja służyłem u cesarza, a on miał najpiękniejsze wojsko, które nie przegrało ani jednej bitwy, bo... - Ale wojnę toście w końcu przegrali! - powiedział Bfefa, a stryj Pepin nadal mydlił sobie policzki i krawat, i kołnierz marynarki, i nikt się tym nie przejmował, nawet mój narzeczony patrzył na to z ogromną przyjemnością i cieszył się, kiedy stryj Pepin krzyczał: - Co też pleciesz! Wygraliśmy wszystkie bitwy, wszędzie, gdzie tylko nasze sławne armie wkroczyły, wszędzie tam odnieśliśmy chlubne zwycięstwa! - darł się stryj Pepin, a tam gdzieś na sąsiedniej parceli, tam, gdzie wśród drzew owocowych stała niewielka willa, ktoś wściekle zamykał okna. Stryj Pepin zaś wziął maszynkę i zaczął golić policzek, ale mydło już zaschło, a żyletka była tępa i stryjowi Pepinowi trzęsła się ręka, i właściwie tylko ściągał tę zaschłą pianę, a siwa szczecina ukazywała się znów taka sama, jak była, zanim zaczął się mydlić. Ale nikt się tym nie przejmował, nikt nic nie mówił, jedynie Bfefa laską, aż dziw, że nie wybił stryjowi oka, wskazywał, gdzie powinien by jeszcze raz przejechać maszynką do golenia. A mój narzeczony zachwycał się, głaskał policzek stryja i zachwycał się, jaki stryj jest gładziutki, jak pięknie potrafi się ogolić. Stryj Pepin zaś ronił łzy i powtarzał: - Prawda, to ta austriacka szkoła, ta austriacka dyscyplina! Uratowała mnie mamusia, która przyszła po mnie, żebym pomogła jej nakryć stół do niedzielnego obiadu. I w stołowym rozsunęłyśmy stół, mamusia przykucnęła, otworzyła kredens i w zalanym słońcem stołowym podawała mi piękne talerze, mówiąc z dumą: - Proszę tylko popatrzeć, to sewrska porcelana, na dwanaście osób! Ale 2 tym moim synalkiem to wcale nie będzie jej lekko, użyje z nim - mówiła 123 mamusia, układając łyżki i noże obok tych sewrskich talerzy - bo on od dzieciństwa był i wciąż jest gdzieś indziej, siedzieć w domu to było dla niego piekło, do domu przychodził tylko spać, od rana do wieczora chodził po Polnej30, całe to miasto go znało, bo wciąż był u kogoś innego, wciąż lubił być gdzieś indziej, niż właśnie był. Użyje z nim, powiadam, nawet nam dwa razy uciekał, włóczyć się po Polnej już mu było za mało, więc raz uciekł pociągiem, a potem znów ciężarówką! I to w beczce! A tam, w tym browarze, to już gdy skończył sześć lat, jak zaczął chodzić do szkoły, to nawet te lekcje odrabiał na dworze, na krześle, na dachu, wszędzie, byle nie w domu... - Co ty pleciesz? - dobiegł z podwórza ryk stryja Pepina. - Armia austriacka wygrała każdą bitwę! Pod wodzą Freiherra von Wucherrera w sam dzień Bożego Ciała chwalebnie wkroczyliśmy do wyzwolonego Przemyśla! Mamusia zlękła się, otworzyła okno i wołała na dół: - Stryjku, na Boga, niech stryj nie wrzeszczy, jest niedziela i zaraz będzie południe! Potem mamusia oprowadzała mnie po stołowym i pokazywała mi obrazy na ścianach, i kontynuowała perorę: - Otóż to są Tatry Antonina Frydla, oryginał, olej, ale jak mówię, wcale nie będzie jej z nim lekko, gdy stryj Pepin pracował w słodowni, to mój synalek mieszkał tam z nim, tylko po to, żeby nie musiał być w domu, kiedy już się ściemniało, nie mogliśmy go znaleźć, zawsze był wtedy w oborze, wolał być tam przy żłobie, gdzie chuchały na niego woły, wolał kolegować się z wołami, niż być w domu, wcale, jak mówię, nie będzie jej z nim łatwo... To jest pastel roboty profesora Yokalka, Snopy żyta pod lasem, a jak w końcu musiał być w domu, to wciąż był zasępiony, nadęty, kiedy na dworze padał deszcz, sypał śnieg, szalała zawierucha, wtedy musiał być w domu, ale gdy szliśmy spać, to znów nie mogliśmy go znaleźć, dopiero potem, właził pod łóżko i spał tam, trzeba go było wyciągać... ale dlaczego jej to mówię? Bo ja spędziłam z tym synalkiem przeszło czterdzieści lat, a teraz, jak mi powiedział, teraz niechaj użera się z nim ona... A tam na podwórzu rozkrzyczał się stryj Pepin: - Co takiego? Hitler oberwał w Rosji tak, że aż się zes... markał. Lecz armia austriacka pokonałaby nawet Armię Czerwoną, zdobyłaby również ten cały Stalingrad! 30 Polna - miasteczko na Morawach, w powiecie igławskim, gdzie Frantiśek i Maria Hrabalowie mieszkali w latach 1916-1919, zanim przenieśli się do Nymburka. 124 Mamusia wychyliła się żwawo z okna i widziałam, że nie zlękła się 20 że się stryj Pepin wydziera, ale tego, co wykrzykuje, co tam na podwórzu w niedzielę wrzeszczy: - Stryjku, na Boga, wpakuje nas stryj w kabałę, co też stryj tam krzyczy, jeszcze stryja i nas też zamkną za to, że wygłasza stryj tutaj antypaństwowe przemówienia... A następnie mamusia wołała w przestrzeń, jakby się przed kimś usprawiedliwiała, przyłożyła ręce do ust i natężyła głos: - Podczas wojny był ranny w głowę! I mamusia, kiedy wyplątała się z rozwianych przez przeciąg zasłon, była zadowolona, gdy namacała za sobą krzesło i zwaliła się na nie, wygładziła obrus i powiedziała: - Niech się nie łudzi, ten mój synalek, jak mieszkał jeszcze z nami, to też był taki. Na Pierwszego Maja za każdym razem wylewał przed południem na te swoje warzywa gnojówkę z szamba. I potem dziwił się, że nie za bardzo go tu lubią. Ale to wszystko dlatego, że on bardzo często bywa zatopiony w marzeniach, a więc duchem znajduje się gdzieś indziej. Jako uczeń gimnazjum zaczął pisać wierszyki i wciąż chodziłjakwe śnie, również te jego ukochane, wszystko to było takie śmieszne, bo te dziewczęta przychodziły już do nas, już jako prawie narzeczone, lecz panicz pogrążał się w marzeniach i chodził, jakby go ktoś wykastrował, i myślami wciąż był gdzie indziej, wszędzie, tylko nie w domu, tylko nie przy tych swoich ukochanych, wskutek czego każda go potem rzucała, no bo niech sama powie, co robić z takim chłopem, co chodzi jak lunatyk?... i tak to jest z nim stale, najchętniej ten mój syn przebywa tam, gdzie go akurat nie ma... i tak samo jak z tymi sympatiami, było też z pracą. Od notariusza się to zaczęło, a potem coraz to jakieś nowe zajęcie, tak samo jak z miejscem zamieszkania, najbardziej ten mój synalek lubił włóczyć się po hotelach, każdego dnia spać gdzie indziej, wtedy był w swoim żywiole, ale nadszedł rok czterdziesty ósmy i ten swój wielki handel sam zlikwidował, i był koniec z jeżdżeniem z miasta do miasta... Bo też, ja jej coś powiem, w największym zaufaniu, ten mój synalek ma to troszeczkę po mnie, aleja chciałam tylko zostać aktorką, ja tylko pragnęłam grać w teatrze, już jako mężatka, ale nie miałam na to dość siły, nie potrafiłam tak uciekać jak mój syn... ale będziemy już chyba siadać do obiadu... Mamusia nasłuchiwała, tam na dworze tatuś przestał już wyklepy wać ze straszliwym hałasem błotnik, tam na podwórzu stalowa szczotka przestała już skrobać po karoserii citroena... Mamusia podniosła się, chciała opowiadać mi coś o kolejnym obrazie, ale machnęła ręką i powiedziała: - I niech uważa, zasmakuje przy nim ognia, to jego pasja, rozpalać °gień, nic, tylko ogień, jak był u babci w Żidenicach, to dwa razy podpalił 125 pochodniami zasłony w oknie, a tu, w browarze, miał tam w dołeczku budę, a w niej piecyk i wciąż tylko palił w tym piecyku, no a jak przyszło do palenia czarownic? Za każdym razem ojciec musiał płacić za wyrządzone przez niego szkody, spalił szopę z sianem, tak rozpalił ognisko, że opaliły się śliwki, podpalił starą trawę i zajął się od niej zagajnik, a w noc na Filipa i Jakuba?31 Jak biegał z płonącymi rózgami, za każdym razem wypalił sobie dziurę w czapce, za każdym razem miał również spalone buty, dwa razy zajęły mu się włosy... no a jeszcze, że też o tym bym zapomniała! Tego to z nim zasmakuje! Woda! To jego pasja, był także wciąż nad wodą, dwa razy topił się, kiedy był lód albo już tajał, stale miał przemoczone buty, jak i ubranie, wpadł nawet pod lód w nowym ubraniu sześć stówek kosztowało to marynarskie, granatowe zimowe palto, wpadł w nim z lodu do rzeki, a potem w kinie przyłożył ten płaszcz do pieca i powypalał sobie dziury w takim drogim paletku. A jak udało mu się skończyć studia? Nie mam pojęcia. Ciągle tylko nad wodą, od wiosny do wczesnej jesieni, ciągle tylko się kąpał, kodeks pod głową i kąpał się, i opalał. No więc nie mam pojęcia, jak zdołał skończyć prawo. I jeszcze z nim użyje... To jego picie! Kiedy miał cztery lata, już wracał do domu z pogrzebów oraz z wesel pijany... a potem wszystko, co mieliśmy w domu do picia, wszystko wyżłopał, jako gimnazjalista nic, tylko wracał z zabaw pijany, a zresztą jak jest trzeźwy, to ani be, ani me, jest skromniutki, lecz jak wypije trzecie piwo albo kieliszek, staje się mistrzem świata, czempio-nem i zaraz pełen jest animuszu, i zaraz musi obrażać ludzi, i odgrażać się im... A co będzie, jak się nie opanuje, wie pani, co z tego może wyniknąć? A podwórzem znowu niósł się głos stryja Pepina, ryczący głos: - Co ty pleciesz? Armia austriacka zawsze była zwycięska i taka znakomita armia pokonałaby również Rosjan, nad Ruskimi odnieślibyśmy chlubne zwycięstwo! Mamusia zlękła się, z trudem, ale przecież odgarnęła ręką powiewające zasłony, wychyliła się, przyłożyła dłonie do ust i wołała gdzieś w dal: - On ma na myśli tych Rosjan carskich... carskich! Ale stryj Pepin nadal krzyczał: - Też mi coś, tych dzisiejszych Rosjan armia austriacka pokonałaby także, bo wojska cesarskie pokonałyby wszystkie armie! A potem już do stołowego wszedł tatuś, a za nim Marta, i obydwoje wyglądali tak, jak ujrzałam ich pierwszy raz na podwórzu, Marta śmiała 31 Filipojakubskd noc (ćarodejnicka noc) - noc z 30 kwietnia na l maja, tradycyjnie wypełniona ludowymi obrzędami, wśród których ważne miejsce zajmują rozpalanie ognisk i podpalanie specjalnie w tym celu wykonanych mioteł („czarownic"). 126 • i cała była obsypana miałką rdzą, umyła sobie tylko ręce, tatuś także wyglądał, jakby przejechał go tramwaj, tylko jego ręce lśniły czystością... A potem weszli Bfefa i mój narzeczony, który prowadził stryja Pepina. Mamusia nalewała zupę i powiedziała tylko: _ No i znowu darliście się niczym jacyś kaprale! A stryja Pepina wprawiły te słowa w entuzjazm, uśmiechał się i kłaniał się mamusi, i przytakiwał: _ Prawda? I odlepiała się od niego zaschnięta piana, patrzyłam na doktora, na mego narzeczonego, byłam zadowolona, że mamusia tyle mi o nim powiedziała, byłam zadowolona, że to wiem, że będę wprawdzie pozbawiona wielu tajemnic, które odsłaniałyby się przede mną w trakcie tego naszego małżeństwa, którego zresztą jeszcze nie było... I wszyscy powiedzieliśmy sobie „Smacznego", i łyżki szczęknęły o sewrską porcelanę, i Bfefa skończył pierwszy, jakby tę zupę wypił, tak prędko znikła w nim, i powiedział niewinnie, jak gdyby nigdy nic: - A nie zwyciężylibyście! Na co stryj Pepin ryknął: - Właśnie że byśmy zwyciężyli... Ale zachłysnął się, kluska wpadła mu do tchawicy i mój narzeczony tłukł go po plecach, a stryj Pepin dławił się i kichał, i w końcu kichnął tak strasznie, że omal nie dziobnął twarzą w talerz z resztką zupy, mamusia ledwo zdążyła odciągnąć ten cenny sewrski talerz. A następnie na wszelki wypadek zamknęła okna w stołowym. Ja zaś patrzyłam na mamusię, już znowu przemogła się, już odegnała dłonią chmury krzyku Pepina, jakoś tak pięknie uśmiechnęła się do mnie, bo chyba tu, w tym domu, nic innego nie można było robić, tylko uśmiechać się, uśmiechać. I przypomniał mi się list od cioci Piśinki z Wiednia i ten jej tort z wielo-smakowych lodów z kremem, i uśmiechnęłam się także, przytaknęłam sobie, uniosłam tak jakoś głowę i uśmiechnęłam się do pięknego mosiężnego żyrandola z pięcioma mosiężnymi kielichami, i całe to przygnębienie, i cała ta złość, i wszystkie te nieprzyjemne odczucia opuściły mnie. Tatuś skorzystał z okazji i wybiegł na podwórze, skąd odezwały się stłumione uderzenia młotka, bo znów, choćby tylko na krótką chwilę, zaczął wyklepywać ten pokancerowany błotnik. Zebrałam talerze po zupie, mój narzeczony papierową serwetką wycierał twarz stryja Pepina, mamusia wnosiła półmisek dymiących knedelków, w drzwiach roześmiała się i powiedziała cichutko: - A nie zwyciężylibyście... Na co stryj Pepin zerwał się z krzesła i ryknął: 127 - A właśnie że byśmy zwyciężyli! I to chlubnie! I ramieniem podbił mamusi ten półmisek, mamusia złapała go, lecz więcej niż połowa knedelków spadła na dywan, a mój narzeczony wziął szczypczyki i nazbierał sobie pełny talerz tych knedelków, potem z mamusią na klęczkach zbierałyśmy knedelki, które zostały na dywanie, przyszedł tatuś, siadł i uśmiechnął się do mnie, lecz widziałam, że myślami znów jest tam na podwórzu, tam przy tej swojej śkodzie, że nawet boi się odezwać, ażeby nie wciągnąć się w rozmowę, od której potem nie mógłby uciec. A mamusia, jakby nic się nie stało, nakładała teraz palcami wszystkim knedelki na talerze, dałam znak głową, że już dosyć, gdy położyła mi na talerzu trzeci knedelek, a następnie polewała je sosem z polędwicy i kładła kawałki mięsa, i znów wszyscy jedli łapczywie, zanim zabrałam się do drugiego knedelka, Bfefa już skończył, otarł już usta, wstał i pokuśtykał do okna, musiałam przyznać, że to, co mówił doktor, mój narzeczony, było prawdą, ta polędwica była świetna, nie wstydziłam się i dołożyłam sobie jeszcze dwa knedelki, i dolałam sosu, i jadłam, i myślałam, że gdybym się nie wstydziła, to dobrałabym jeszcze. A potem drzwi otworzyły się i do stołowego weszła jakaś dziewczynka, dygnęła i zwróciła się do mamusi: - Proszę pani, pożyczy nam pani stryjka Pepina? A mamusia powiedziała, że owszem, ale po co? A dziewczynka na to, że stryj Pepin znów będzie miał na grobli prelekcję o higienie narządów płciowych dla takich dziewczynek jak ona, właściwie będzie kontynuować tę prelekcję, bo już zeszłej niedzieli wykładał im na grobli nad rzeką o tym, że rękojmią szczęścia w małżeństwie jest krzepkie ciało oraz solidny męski członek, a na dzisiaj obiecał, że będzie nauczać o dziełku pana Batisty o tym, jakie są następstwa nieumiarkowa-nego życia płciowego... Mamusia powiedziała, że zgadza się, ale żeby dziewczynka prowadziła stryja Pepina za rękę, bo już niedowidzi, i żeby po prelekcji odprowadziła stryja do domu, żeby oddała go mamusi do rąk własnych. A stryj Pepin uśmiechał się, gdy dziewczynka ujęła go delikatnie za rękę, i powiedział: - I znów jestem zwycięzcą. A dlaczego? Bo przeszedłem austriacką szkołę i służyłem w najpiękniejszej armii świata, i przyjaźniłem się z cesarzem... A jeszcze przed stryjem odszedł na podwórze tatuś i już znów klepał tam i wyklepywał ten błotnik, wyszła również szwagierka i nadal stalową szczotką czyściła zardzewiałą chłodnicę citroena, Bfefa patrzył przez okno, jak dziewczynka wyprowadzała stryja przez furtkę, a mój narzeczony oświadczył: 128 J _ Mateczko, mateczka jest czempionem krytych kortów, tak dobrej po-dwicy dawno już nie jadłem i, mateczko, my pójdziemy przejść się po okolicy- 15 Gdy zeszliśmy ze schodków i zmierzaliśmy do furtki, czyjaś ręka wsunęła się między żerdki, z chodnika otworzyła sobie kluczem, który tkwił w zamku od wewnątrz, i oto stała przed nami piękna kobieta w okularach, stała i patrzyła na doktora, który zaczerwienił się i spuścił oczy ta krzepka kobieta w okularach poczerwieniała także, na policzkach'wystąpiły jej nawet plamy, stała tak, patrząc w ziemię, i powiedziała: - Pan zamierza się żenić? A mój narzeczony skinął głową i odparł: - Tak. A ta krzepka kobieta spytała, wskazując na mnie: - I to jest pańska narzeczona? A mój narzeczony rzekł cicho: - Tak... A ta zaczerwieniona, teraz już zapłakana kobieta powiedziała cichutko: - Skoro tak, to co można na to poradzić, skoro tak, to niech panu w tym małżeństwie się wiedzie, życzę obojgu państwu wiele szczęścia... I stała na chodniczku, i wpatrywała się we flizy, okropnie ją tam coś ciekawiło, patrzyła na te flizy, znałam to, znałam ten ból, te flizy, każda z tych fliz to było koło ratunkowe, którego kobieta chwyta się, kiedy nie wie, co począć, i ja też tak patrzyłam, gdy ten mój klejnot, Jirka, upokarzał mnie wobec tych swoich wielbicielek, kiedy stałam, a on przechodził obok mnie i mnie widział, ale udawał, że nie widzi, a ja stałam jak rażona piorunem i wpatrywałam się w ziemię, on zaś śmiał się i szedł z tymi swoimi wywłokami gdzieś do kawiarni, podczas gdy mnie nie pozostawało nic innego, jak tylko iść do domu i tam sobie popłakać... A potem byliśmy już nad rzeką, na drugim brzegu szumiały topole, szliśmy pod słońce i doktor co chwila obmywał sobie w rzece twarz, był wrzesień, ale słońce świeciło jak w kwietniu, nie sposób było na nie patrzeć, po drugiej stronie rzeki kąpali się również dorośli, nie tylko dzieci, mój narzeczony, kiedy cały mokry wracał znad wody, wyglądał jakby starzej, uśmiechałam się, bo wszystko to już przeszłam, było mi żal tej kobiety, przestraszyło mnie to jej uczucie, te jej łzy, a przede wszystkim, 9 - Wesela w domu 129 że jak ujrzała swego dawnego ukochanego, to na twarzy wyskoczyły je; plamy. Kiedy już byliśmy nad rzeką, obejrzałam się, nadal stała przy furtce, w oczach lśniły jej łzy i błyszczały szkła okularów, lecz co można na to poradzić? I szliśmy koło czereśniowego sadu, potem weszliśmy w mrok pod mostem kolejowym, właśnie z łoskotem przejeżdżał pociąg towarowy i most uginał się i dudnił ogłuszająco, przeszliśmy strefę cienia a tam, gdzie wyszliśmy, były już tylko słońce i tylko woda, i tylko zielone wierzby, i ciągnąca się hen w dal rzeka. A mój narzeczony opowiadał mi, właściwie nawet nie tyle mi, ile samemu sobie, spowiadał się, żeby nie musiał myśleć o tej kobiecie w okularach, opowiadał mi o tym, że stąd, znad rzeki, wiał taki wiatr, że czasem idąc do szkoły tam za węgłem browaru musiał zawrócić, bo inaczej wiatr zniósłby go na pola, do rzeki, w której, gdy było ładnie, łowił rybki, bo rybki lubił, mówił mi, że za każdym razem nałapał, ile chciał karasków i uklei i w domu mateczka piekła je na smalcu tak, że można było chrupać te rybki jak precelki, tu, przy tych wierzbach, kąpałem się najchętniej, był tu piasek, tutaj się opalałem, tu jako student kładłem sobie pod głowę kodeks karny i opalałem się, umiałem nic nie robić i tylko leżeć tak, i opalać się, i tylko kąpać się, ta woda, gdy do niej wszedłem, zawsze była niepowtarzalna i wciąż dla mnie taka jest, gdy tylko mogę, muszę się kąpać, kąpiel wprawia mnie w zachwyt - opowiadał i znów zbiegał nad wodę, i znów pryskał sobie wodą na twarz, a ja uśmiechałam się i byłam zadowolona, że potrafię słuchać, co ten mężczyzna mówi, i natychmiast to sobie przekładać, od razu wiedzieć, czemu tak mówi, że robi to tylko po to, by pomału i z wolna uspokoić się, odzyskać równowagę po tym, jak zląkł się tej kobiety w okularach, wiedziałam, że będzie mi opowiadać i opowiadać, że dla mnie byłoby może lepiej, gdyby milczał, bo tym, co mówił, mimo wszystko dowodził, że wciąż kochał tamtą kobietę... Tak więc, gdy jeszcze raz obmył sobie twarz, przez parów i koło krzewów głogu doszliśmy do browaru, a mój narzeczony opowiadał mi o tym, jak tam w browarze jako chłopiec strzelał z wiatrówki do ptaszków. - Widzi pani - zawołał - cały ten browar otoczony jest murem i wokół muru rosną drzewa, i na tych drzewach było tysiące ptaszków, sikorek i dzwońców, trznadli i kosów, zięb, a w zimie szczygłów... i ja strzelałem do nich, i nie wiedziałem, dlaczego, często stałem tam potem, trzymałem zastrzelonego ptaszka w garści i płakałem nad nim, żeby na drugi dzień znów stanąć, wycelować i potem kolejny ptaszek pomału spadał, ja nigdy nie wierzyłem w to, że ptaszka trafiłem, a kiedy go trafiłem, rozlegało się tylko „pac!", nie wierzyłem, że ptaszek może być martwy jedynie od takiego „pac!", i znów brałem go w rękę, i znów płakałem, zresztą sama 130 tam przy furtce widziała, wcale nie spodziewałem się, że mógłbym w taki sposób postrzelić, tak jak pod okapami słodowni i fermen-strzelałem do gołębi, straserów, gołąbków, które mieszkały pod okapami, które miały tam młode, i znów stałem tam i celowałem, siałem wycelować i musiałem pociągnąć za spust, i znów musiałem "atrzeć, jak gołąbek spada, ta wiatrówka była za słaba, by zabić go od pazu ja'k małego ptaszka, gołąbek kuśtykał, miał zranione skrzydło, jak trafiona w skrzydło kuropatwa, musiałem złapać go i czerwony ze wstydu udusić, tak samo jak wszystkie te moje i trafione przeze mnie w skrzydło gołąbeczki, które ja porzuciłem, które mnie porzuciły, a teraz do mnie wracają... A potem staliśmy pod bramą browaru, dziwiłam się, że gdzie tylko zajrzałam na dziedziniec tego browaru i do ogrodu, wszędzie widziałam tylko bałagan oraz smutek, wszystko tu było całkiem inaczej niż w opowieściach mego narzeczonego, na podstawie jego peanów wyobrażałam sobie, że ten browar to ogród botaniczny, taki pałac, że wszyscy w tym browarze są piękni i szlachetni, ale w chwili, gdy narzeczony rzekł mi, że tam zajrzymy, miałam chęć na wszystko, tylko nie na to, by tam wejść, czułam do tego browaru wstręt, nie dlatego że była tam jego przeszłość, przeszłość mego narzeczonego, lecz ponieważ przerażało mnie wszystko, co tam widziałam. On jednak widział tam już coś całkiem innego, widział tam to, czego tam już nie było i chyba nawet nie mógł tego widzieć inaczej niźli oczami wspomnień, tych wspomnień, które, jak mawiał, powołując się na Novalisa, są drugą rzeczywistością. A potem wszedł na teren browaru, ja za nim, szliśmy przez ogródek pod oknami, ten ogródek był tak zapuszczony, jakby tu, w tym browarze, ludzie od dawna już nie mieszkali... Pokazywał mi, gdzie były bukszpany, gdzie były kwiaty, gdzie wzdłuż płotu ciągnęła się leszczyna, pod którą wiosną zakwitały tysiące przebiśniegów i śnieżyc, pokazywał mi ścianę długiego budynku, pokazywał mi okna, gdzie mieszkał, lecz te okna były już inne, już były nowoczesne, osadzone w ścianie niedawno, te futryny nie były nawet jeszcze pomalowane, a ściana, niegdyś beżowa, teraz była jedynie ochlapana wapnem, wreszcie idąc wzdłuż tej długiej budowli ze służbowymi mieszkaniami doszliśmy tam, gdzie, jak mi pokazywał mój narzeczony, były kiedyś szklarnie, inspekty, gdzie były warzywa, gdzie rosły pod murem drzewka, gdzie wzdłuż muru ciągnęła się winorośl, ale były tam tylko porzucone części rozmontowanego samochodu, zarośniętego lebiodą, w ogóle w całym tym browarze, gdzie tylko była wolna przestrzeń, pieniły się olbrzymie wiechcie lebiody, tej komosy, która opanowała warzywny kiedyś ogród. A gdy wyszliśmy na browarniane podwórze, 131 tam gdzie, jak mówił mój narzeczony, były aleje śliwek i renklod, aleje orzechów i aleje jabłek, i aleje gruszek, i aleje czereśni, pozostało tam tylko kilka cherlawych starych drzewek, które nie mogły już rosnąć, bo na ich korzeniach leżały części jakiejś ogromnej maszyny, jakby spadł tam samolot, kilka silników leżało tam, wystawało ze zwycięskiej lebiody. Ale mój narzeczony wiódł mnie dalej, pokazywał mi, gdzie jego mateczka miała wędzarnię, następnie pokazywał, gdzie mieli z Bfetią gołębniki, nikt już jednak nie trzymał w nich gołębi pocztowych jak Bfefa ani siniaków polskich jak mój narzeczony, gdy był chłopcem, tam gdzie, jak mówił, mieli dawniej wędzarnię, tam gdzie mi pokazywał, że były kojce, w których służąca karmiła kaczki i gęsi, naraz ten mój skarb tak zaplątał się w tych niedorzecznościach, że opowiedział historię o tym, jak to swego czasu mieli i tuczyli tu kaczkę, a służąca, zanim zmieniła tej kaczce wodę, wypuszczała ją, aby się wybiegała, i ta kaczka chodziła aż tam, ładny kawałek stąd, pod okna pani majstrowej, małżonki majstra bednarskiego, i jak ta kaczka tam zakwakała, pani majstrowa otwierała jej i kaczka wchodziła do korytarza, a potem wchodziła też do mieszkania i ta pani coś jej dawała, i bywało tak co dzień, aż w końcu mateczka kazała służącej tę kaczkę zarżnąć i służąca oskubała jej szyjkę, przycisnęła dziób do piersi i ciachnęła ją, a potem poszła do pralni, sprawdzić, czy woda już się gotuje, lecz tymczasem ta kaczka wstała, była źle zarżnięta i poszła pod okna pani majstrowej, a ta jej otworzyła i kaczka zakwakała w korytarzu, i jak weszła do mieszkania, to tam padła, i kiedy majster przyszedł do domu, znalazł swoją żonę zemdloną, a przed nią leżała niedorżnięta kaczka, wydająca właśnie ostatnie tchnienie... Wbiłam sobie palce we włosy i powiadam: - Na miłość boską, dlaczego opowiada mi pan akurat o tym? I w tej chwili podszedł do nas rozgniewany człowiek, był w uniformie portiera i złościł się: - Czego pan tutaj szuka? A mój narzeczony się rozpromienił: - To ja, panie Repa, poznaje mnie pan? Niechaj mi się pan dobrze przyjrzy, ja tu przecież spędziłem najpiękniejsze lata mojego życia i pan także tu mieszkał, w izbie czeladnej... - I o to właśnie chodzi, ja mieszkałem w czeladnej, a pan w czterech pokojach... no więc nic tu po panu, a w ogóle, jak się pan tutaj dostał i kto dał panu zezwolenie, żeby mógł pan tu wejść... A mój narzeczony nadal był pełen zapału: - Ależ ja szedłem, żeby spojrzeć na miejsca, które kochałem i lubię je do dzisiaj, przecież mieszkałem tu od szóstego roku życia, mieszkałem tutaj ćwierć wieku... 132 _ Nic tu po panu, ma pan willę, właściwie to wdarł się pan na teren edsiębiorstwa państwowego, może chce pan podłożyć tutaj ogień? Ma P rzy sobie zapałki? Muszę pana obszukać, kto wie, może zapobiegłem P ~estępstwu, niech pan pokaże, a jak nie, to zawołam policję, niech ona pana zrewiduje, policja porządkowa... A ja patrzyłam i uśmiechałam się, i byłam szczęśliwa, kiedy mój narze-zony podniósł ręce, a portier obszukiwał go i szperał mu po kieszeniach, czy aby nie ma zapałek, którymi mógłby podpalić browar... _ A teraz, tak, zapałek pan nie ma, ale niech pan stąd zmiata, już raz ze swoim tatusiem musiał pan stąd sromotnie odejść, już pana tutaj nie ma, dobre sobie, przyjść tu, gdzie żyliście jako panowie, a my, robotnicy, wciąż wam czapkowaliśmy? Tak więc znów przeszliśmy bramę browaru, mój narzeczony drżał ze wstydu, wiedziałam, że nigdy już tu nie wejdzie, bo i po co miałby tutaj przychodzić? Przypomniało mi się, jak ja także raz wybrałam się, by zajrzeć do tej naszej willi, i też mnie w taki sposób przegnali, wybrałam się do Łosin, gdzie w naszej willi mieści się teraz przedszkole dla berbeci, i też za mną wybiegli, gdy im tam powiedziałam, kim jestem, że chcę tylko popatrzeć, nic więcej,, jak tylko spojrzeć i cichutko zapomnieć... Tak więc skręciliśmy za róg i pod murem browaru szliśmy z powrotem w dół, nad rzekę, już z daleka słyszałam, jak stryj Pepin tam na małej przystani i na grobli wrzeszczy o tej higienie narządów płciowych na podstawie dziełka pana Batisty, zasłuchane dziewczynki siedziały wokół niego, ale my szliśmy już po flizach chodniczka, mamusia stała przed furtką i rozmawiała z kimś, z podwórza nadal dobiegało stukanie młotka, widocznie tatuś prostował drugi błotnik, słyszałam, jak stalowa szczotka nadal, i to jeszcze zacieklej, zeskrobuje rdzę z karoserii starego citroena, minęliśmy willę przy tym chodniczku, willę sąsiadującą z willą, którą przed chwilą ten portier wypomniał memu narzeczonemu, nagle coś tknęło mnie i obejrzałam się wstecz, a tam, w oknie tej willi, którą minęliśmy, ktoś palcem przytrzymywał zasłonę i patrzył na nas, teraz poruszył się i widziałam, że tam za zasłoną stoi ta smutna i piękna kobieta, teraz błysnęły jej grube szkła i teraz stała tam cicho, patrzyła na mnie i na tego mojego narzeczonego, a ja szłam, kroczyłam, starałam się iść jak naj-naturalniej, w nagłym olśnieniu ujrzałam własną sylwetkę, własną sukienkę, własne pantofle, dobrze, że wdziałam wszystko, co miałam najmodniejszego, szczęście, że byłam wczoraj u fryzjera i znów kazałam zrobić sobie tę chłopięcą fryzurę, tę, którą noszą koszykarki i dziewczyny z poprawczaka... 133 16 Słońce zachodziło, podczas kolacji milczeliśmy, wszyscy byliśmy zmęczeni, przed chwilą dziewczynka przyprowadziła stryja Pepina, nawet dygnęła, a stryj Pepin promieniał, głowę miał dumnie uniesioną i tryumfował: - Mimo wszystko to jest coś wspaniałego - rzekł - że przynajmniej jeden człowiek w rodzinie ma łeb na karku, że mu główka pracuje, tak jak mnie. A dlaczego? Bo ja jestem czcicielem europejskiego renesansu, mam w głowie ten sam system, co Goethe czy Mozarcik... Bfefa już siedział w czyściusieńkiej koszulce, włosy przy uszach miał wypomadowane i wciąż był w berecie, teraz uświadomiłam sobie, że gdy był młodszy, musiał być z niego galant, umiał zawiązać sobie krawat, nawet te kosztowne buty miał wyglansowane, również ta jego Marta włożyła teraz sukienkę w kolorze morelowych lodów. - Stryj aszku - mówił Bfefa - wiesz, co by to była za radość dla pana Batisty, gdyby tak mógł zobaczyć cię tam nad rzeką, jak referujesz dziewczynkom wybrane rozdziały jego książki O higienie narządów płciowychl A stryj Pepin siedział, patrzył gdzieś w dal, ronił łzy i prosił: - Mów, Bfetio, jeszcze, mów jeszcze o kolejnym moim zwycięstwie... A potem pożegnaliśmy się, mamusia mi szepnęła: - Jakby miał być ten wasz ślub, to ja nie przyjadę, boję się, że to będzie wesele nie z tej ziemi, ja nie mam już na to nerwów, urządzimy sobie później jeszcze jedno wesele tutaj, u nas, ja byłam tam na Libni tylko raz, raz tylko odwiedziłam mego synalka i po tym, co tam widziałam, po tym podwórku i po tym jego piecu opamiętałam się dopiero tu, w domu, gdzie mogłam się przynajmniej wypłakać... I wyszliśmy na podwórze, tatuś zapalił światło i nadal wyklepywał tę swoją śkodę, Bfefa dumnie otworzył swojego citroena, Marta otwierała bramę, na przednich, jak też na tylnych siedzeniach tego zdezelowanego auta leżały koce, mój narzeczony pomógł mi się tam usadowić. Bfefa wsunął się za kierownicę i cofał wóz, Marta paliła, mrużyła oko, bo kiedy zamykała bramę, wchodził jej do niego dym z papierosa... A potem jechaliśmy już z zapalonymi światłami, jednakże nie na dworzec, wyjechaliśmy z miasta, następnie przejeżdżaliśmy przez wsie, Bfefa opowiadał o tym, jak po południu słuchał koncertu skrzypcowego, Jascha Heifetz zstępował w duszę Bfeti, nawet się Bfefa rozpłakał, tak go ten Jascha wzruszył, to pewnie wskutek tego, powiedział, że Żydzi z Odessy nieustannie pełni są tęsknej muzyki, Dawid Oj strach i Yehudi Menuhin to wielcy galanci, lecz dla Bfeti królem skrzypków jest Jascha Heifetz, który gra tak, jak Bfefa 134 ał w oczko, angażując całą swą duszę, w oczko, w które Bfefa wy-rywał zawrotne sumy, tak zawrotne, że wbił się w pychę, a potem znów wszystko wydał albo znów przegrał, gdy przegrał, to nawet wziął pieniądze tatusia, żeby odzyskać to, co przegrał, ale przegrał i te pieniądze, które należały do ojca... A citroen pyrkotał na szosie, reflektory miał źle ustawione, jednym oświetlał rów, drugi zaś świecił gdzieś w gałęzie, trzymaliśmy się z narzeczonym jedno drugiego, bo siedzenia były rozchwierutane i na zakrętach groziły, że się rozlecą, zdumiało mnie, że Bfefa tak się interesował koncertami skrzypcowymi, przypomniałam sobie od razu, że tatuś również w tej naszej willi lubił puszczać sobie na gramofonie płyty, nie koncerty, ale takie smutne utwory i utworki skrzypcowe, pamiętam, że miał trochę płyt, na których grał na skrzypcach Helmuth Zacharias, pamiętam, że raz tatuś przyjechał z Wiednia i przywiózł ze sobą jako gościa aktorkę filmową Olgę Ćechovą, miała już wtedy swoje lata, ale wciąż była piękna, mieszkała u nas cały tydzień i tatuś wtedy był całkiem inny niż zwykle, ta Olga Ćechova paliła jednego papierosa za drugim, miała długą cygarniczkę z kości słoniowej i siadywała z tatusiem w gabinecie, a tatuś nastawiał dla niej niemal w kółko tę samą płytę, na której Helmuth Zacharias grał pieśń Moje serce to skrzypce^2... Wsłuchiwałam się w tę pieśń, która nie tylko łamała serce tatusiowi i Oldze Ćechovej, ale mnie również wprawiała w głębokie wzruszenie, drzwi gabinetu były otwarte, stałam w stołowym i wsłuchiwałam się w Zachariasa, gdy kończył grać, przechodziłam tak, by mnie tatuś nie zauważył, i kątem oka widziałam, że tatuś jest przejęty, że oczy ma pełne łez, że płyta kręci się nadal, igła już tylko syczy i żłobi rowek w nalepce, ale tatuś miał oczy pełne łez i delikatnie dotykał grzbietu dłoni Olgi Cechovej. A potem, gdy Olga wyjechała i tatuś wrócił, wzięłam kopertę płyty i co ujrzałam, stał tam Stehgeiger Helmuth Zacharias, malutki Żyd we fraku, i miał smutne oczy, ogromne smutne oczy, bo jego sercem naprawdę były tylko te jego skrzypce, które trzymał jak matka dziecko, jak matka, kiedy chciano by jej dziecko odebrać... A citroen wjeżdżał do oświetlonego miasteczka33 i mój narzeczony powiedział: - Jascha Heifetz, Jascha Heifetz... Bfetio, każdy Żyd zaznał pogromów i rzezi, tak samo jak ci Żydzi, których chrześcijanie gnali z Hiszpanii przez 32 W Polsce utwór ten znany jest także z tekstem Oli Obarskiej, zatytułowanym: Tobie dałam serce me. 33 Mowa o Podiebradach w powiecie nymburskim, które prawa miejskie otrzymały w XV w. od wywodzącego się z nich króla Jerzego. 135 Niemcy aż do Odessy, z wieku na wiek, to były takie marsze śmierci Wiesz, pożyczę ci książkę z obrazami Marka Chagalla, Żyda z Witebska który malował wprawdzie te swoje ukochane i te swoje kobiety, i tych swoich staruszków siedzących za kominem, te swoje krowy i również te swoje osiołki, i te swoje obsypane kwiatami krzewy, i gigantyczne bukiety, ale Bfetio, tam w każdym rogu obrazu leży Żyd zabity podczas pogromu... i wszystko to, co Chagall umie powiedzieć obrazem, wszystko to Jascha Heifetz potrafi wypowiedzieć swymi skrzypcami... bo Żydzi sąjak oliwki, które dopiero gdy się je miażdży, wydają z siebie to, co najlepsze... Citroen zatrzymał się na placu otoczonym rozświetlonymi wystawami sklepów, przed którymi przechadzali się ludzie, skądsiś dobiegała muzyka, lampy łukowe pochylały się nad dachami domów i domków, przez piać przejeżdżały w różnych kierunkach samochody, połyskiwały czerwienią tylnych świateł, siedzieliśmy w wozie i mój narzeczony cicho mówił Bfeti do ucha, Bfefa zaś słuchał z uwagą: - I oto mamy rewolucję, tę wszyscy odczuliśmy już sami na własnej skórze, ale mamy też Sigismunda Freuda i jego psychoanalizę, dzięki której Żyd Freud naukowo udowodnił chrześcijanom, że życie ludzkie opiera się jedynie i wyłącznie na gruczołach płciowych. W ten sposób Sigismund Freud, nie poczuwając się do winy, wkroczył tam, gdzie chrześcijanin ma poczucie grzechu. I to jest ta zemsta Żydów za urządzane przez chrześcijan pogromy i rzezie, gdy fundamenty unosiły się wzwyż, a sufity zapadały się do piwnic, gdzie wszystko, jak podczas rewolucji, idzie w odwrotną stronę, tak jak żydowskie książki czyta się od tyłu, jak wskazówki żydowskiego zegara obracają się wstecz34, jak skrzypcami potrafi wyrazić to Jascha Heifetz, tę subtelną apokalipsę eksplozyj i melancholii wielkiej katharsis... Szkoda, braciszku, że w naszych żyłach nie mamy ani kropelki krwi żydowskiej, bo wtedy to zadziwilibyśmy świat... - zaśmiał się mój narzeczony i klepnął Bfetię po plecach... A potem wysiedliśmy z citroena i przeszliśmy przez plac, na tle granatowego nieba rozpływał się tam konny posąg Jerzego Podiebradzkiego, za nim rysowała się zwieńczona baniastym hełmem wieża oświetlonego od dołu gigantycznego zamku, był to piękny placyk i było to piękne miasteczko, i miałam wrażenie, że wygląda tu tak, jak wyglądało przed wojną, następnie weszliśmy do lokalu, z dołu dobiegała muzyka taneczna, w szatni witano Bfetię, on zaś kasjerce, która sprzedawała bilety na dansing, rzucił stukoronówkę i machnął ręką, że reszty nie trzeba, a kasjerka ukło- Zegar taki znajduje się na wieżyczce dawnego ratusza dzielnicy żydowskiej w Pradze: funkcję cyfr pełnią tam pisane od prawej do lewej kolejne litery hebrajskiego alfabetu. 136 ., mu Sję7 wstała i zbiegła na dół, schodziliśmy za nią, ober, kiedy 111 baczył Bfetię, podał mu rękę i przejął nas od kasjerki, przeprowadził Z°zez parkiet do stołu, na którym stała tabliczka z napisem „Reserve"... Ober odsunął krzesła, siedliśmy i byłam zadowolona, że zajechaliśmy tu, właściwie nigdy jeszcze nie byłam z doktorem w żadnym lokalu, przyćmione światła i fortepian, i gitara, i perkusja, a przed srebrzystymi pulpitami, ozdobionymi proporczykami, stał skrzypek w smokingu i gdy zobaczył Bfetię, uśmiechnął się do niego, uniósł smyczek, podał takt i zaczął delikatnie grać, zdumiało mnie, że fortepian i perkusja tylko dyskretnie akompaniowały skrzypkowi, gitarzysta przebierał po strunach, a skrzypek zbliżał się teraz wolno do naszego stołu, szedł pochylony, jego gęste włosy rozdzielał pośrodku przedziałek, grał z wielkim uczuciem, jak u nas w domu grywał na gramofonowych płytach Helmuth Zacharias, ober z butelką w ręku stał przy naszym stole, lecz nie wyciągał korka, wsłuchany w tęskną melodię, przy sąsiednim stole siedziało trzech oficerów, którzy, kiedy przyszliśmy, wesoło rozmawiali, ale teraz również oni umilkli, słuchali skrzypiec, Marta paliła i promieniała, była szczęśliwa, że nasz stół stał się ośrodkiem zainteresowania, dłonią prawej ręki podtrzymywała łokieć lewej, a z jej palców przy ustach unosił się nieustannie papierosowy dym, Bfefa był przejęty, bo skrzypek podszedł do niego, nachylił się i grał mu tuż nad uchem, a gdy skończył, Bfefa podał mu rękę, odwrócił się w stronę kelnera i powiedział: - I jeszcze dwa kieliszki, jesteście panowie moimi gośćmi... A potem wstał, wciąż w tym swoim berecie, rozmawiał ze skrzypkiem, widocznie byli zaprzyjaźnieni, widocznie Bfefa był tu stałym bywalcem i jak zauważyłam, wszyscy go tu lubili... A potem orkiestra zaczęła grać walca i doktor poprosił mnie do tańca, pary na parkiecie wirowały, wykonując taneczne figury. Szepnęłam doktorowi do ucha: - Podoba mi się ten pański braciszek... A mój narzeczony uśmiechnął się z goryczą. - To dlatego - powiedział - że Bfefa wiele wycierpiał, że jego noga daje mu się we znaki już od dzieciństwa, ach, cały rok nic, tylko leżał, wystarczyło, że stąpnęliśmy na deski podłogi koło łóżka, gdzie leżał, a już krzyczał z bólu, woziliśmy go na wózku i podczas gdy my graliśmy w piłkę nożną, on leżał na wózeczku, niejaki doktor Kafka leczył go potem w ten sposób, że wywichnął mu tę nogę ze stawu biodrowego i włożył ją w gips, tak więc znów przez pół roku Bfefa nie tylko leżał lub był wożony przez nas na wózku, ale tkwił w gipsie, dźwigał dwadzieścia kilo gipsu, a jak ten gips mu zdjęli, to było wciąż tak samo, protetycy zrobili mu taką 137 protezę, która obejmowała go w pasie, a następnie całą nogę do kostki mam tę protezę w domu pod sufitem... no i potem już chodził, ale tylko o lasce, i zawsze był zakochany, lecz dziewczynom na nim nie zależało więc zajął się kartami i grał w oczko, jedynie w tym był znakomity, grywał tak, że albo miał tysiące i stawiał wszystkim w barze oraz całej kapeli postawił wszystkim gościom, albo przegrywał w oczko wszystko, przegrywał również forsę, którą pożyczył, przegrywał również te swoje krawaty, grał tak długo, aż w końcu nie miał nic... Dlatego ma takie piękne oczy dlatego lubi te koncerty skrzypcowe, dlatego także, gdy Zahradnićek zaczął mu reperować te biodra, gdy już tam był wygolony i przygotowany do operacji tego stawu biodrowego, nagle powiedział do profesora Za-hradnićka: Panie profesorze, a czy może mi pan zagwarantować, że będę chodził? A pan profesor Zahradnićek ściągnął rękawiczki, zsunął z twarzy maskę i ryknął: Natychmiast wypisać tego faceta, natychmiast zwrócić mu forsę i niech natychmiast wynosi się z kliniki... I Bfefa wziął pieniądze, a do domu przyszedł dopiero po tygodniu, w Pradze najpierw wygrał czterdzieści tysięcy, lecz trzeciego dnia przegrywał, a piątego dnia przegrał wszystko, tak więc wrócił do domu, bez pieniędzy i bez operacji, i tatuś mu nic nie powiedział... Muzyka przestała grać, wzięłam mego narzeczonego pod rękę, patrzyłam w kierunku stołu, ober otwierał kolejną butelkę, nalał, dał Bfeti spróbować, a następnie rozlewał wino do kieliszków i gwarzył z Bfetią, a mój narzeczony szeptał mi nadal: - A ponieważ Bfefa od małego kocha samochody, więc teraz rozwozi ciężarówką piece i warzywa, i dumny jest z tego, że jest szoferem, zarabia, czasami ma przy sobie dwadzieścia tysięcy, ale nawalą kichy i znowu te dwadzieścia tysięcy diabli wzięli, bo też mój braciszek wydaje forsę tak, jak przy karcianym stoliku, wciąż żyje w przekonaniu, że te dwadzieścia tysięcy ma, że w następnym miesiącu będzie miał nawet trzydzieści tysięcy koron, i żyje na całego, ale w końcu zawsze jest tak, że tatuś musi pożyczyć mu na benzynę... I z tąjego Martą jest tak samo, była urzędniczką, ale musiała rzucić pracę, żeby być w domu, no bo jak Bfefa w tym miesiącu ma dwadzieścia tysięcy, a w następnym wyciągnie trzydzieści, to czemu Marta miałaby chodzić do pracy, zwłaszcza że jest o nią zazdrosny, tak okropnie zazdrosny, że potrafi z tego powodu dostać drgawek... ta Marta, zanim poznała Bfetię, chodziła ze śpiewakiem, chórzystą, ale tamten był młody i miał piękne wijące się włosy, jak ci oficerowie, co siedzą obok nas. - Albo jak pan - powiedziałam. - Racja - odparł mój narzeczony i nadal przechadzaliśmy się po par- k'ecie. - Tak więc Bfefa jest zazdrosny o tego śpiewaka i Marta musi 'edzieć w domu, żeby tego kędzierzawego przystojniaka nie spotkała, nrzy tym, jak sama pani widzi, zarówno Bfefa, jak i ja w gruncie rzeczy 'esteśmy chłopcy jak malowanie, myślę, że gdyby Gary Cooper albo Bob Taylor byli odrobinę ładniejsi, to wyglądaliby niemal tak, jak ja i mój brat Bfefa. A to już mówi samo za siebie... Tak bajdurzył mój narzeczony, a ja rzucałam okiem w stronę naszego stołu Bfefa trącał się tam kieliszkiem z kelnerem, sypał dowcipami ł wszyscy śmiali się, również ci oficerowie przy sąsiednim stole trącali się w powietrzu i przepijali do Bfeti oraz Marty, odnaleźli mnie wzrokiem i w powietrzu stuknęli się również ze mną, wabili mnie, żebym siadła, żebym też piła. Ujęłam więc mego narzeczonego za rękę i doprowadziłam do stołu, ober dolał nam wina i usprawiedliwił się: - Dolewanie weszło obecnie w zwyczaj, żeby wino nie zmętniało, by nie strącić osadu... Wypiłam duszkiem, inaczej pić nie umiem, jak tylko duszkiem, dlatego wolę pić piwo. Tak więc stukaliśmy się w powietrzu i uśmiechaliśmy się do oficerów przy sąsiednim stole, oni potrząsali głowami i szczerzyli do nas zęby, a kosmyki włosów opadały im na oczy, przed nimi stało już dziesięć pustych butelek po burgundzie. Potem znowu orkiestra zagrała tango, a następnie walca, podczas każdego tańca skrzypek podchodził do Bfeti i grał mu nad uchem, a Bfefa był w siódmym niebie, potem oficerowie zdobyli się na odwagę, dwóch wstało i podeszło do naszego stołu, i poprosili mnie i Martę do tańca, spytawszy wpierw o zgodę mego narzeczonego oraz Bfetię. I Bfefa śmiał się, ale Marta bladła i więdła, i nie chciała iść tańczyć, wymawiała się i patrzyła błagalnie, ale Bfefa słowem i gestem zachęcał ją, ażeby zatańczyła, żeby była szczęśliwa, wołał do swojej żony, że ona jest szczęśliwa jedynie wtedy, kiedy może tańczyć z młodym mężczyzną, że jest wtedy w swoim żywiole... I Marta dała się przekonać, ujęła oficera pod ramię i ruszyła z nim do tanga, ja tańczyłam z oficerem, który migał mi przed oczami tymi swoimi jasnymi kędziorami, pachniał ten młody człowiek winem i tuż przy oczach widziałam jego białe zęby, śmiał się, wiedział, że ma piękne zęby, więc śmiał się, a ja byłam szczęśliwa, bo nie spodziewałam się tego, postanowiłam sobie, że znów się wybierzemy tu, do tego lokalu, że kiedy będziemy mieli czas, to przyjedziemy specjalnie tutaj... A podczas kiedy tańczyłam walca i świat tego dansingu obracał się powoli, kątem oka widziałam wpatrującego się we mnie gitarzystę, potem schody, którymi tu zeszliśmy, potem stół, potem plecy i twarze tańczących Par i wreszcie twarz mego narzeczonego, był poważny, nagle osamot- 138 139 niony, nagle jakby wleciał tutaj przez sufit, wziął kieliszek i wypił jednym haustem, gdy w tańcu wykonałam obrót, znów zobaczyłam, że nalał sobie i znowu wypił jednym haustem, potem staliśmy obok siebie z Martą i tym jej oficerem, ale Marta była poważna i oczy miała pełne łez, gdy jednak zobaczyła, ile przyjemności sprawia mi teraz taniec, jak uśmiecham się, ona również się roześmiała, przylgnęła do swojego partnera, który zawirował z nią w stronę stołu, ku Bfeti, i tam niespodziewanie ten tancerz nachylił się nad Martą i nawet nie to, żeby ją pocałował, ale swym spoconym policzkiem leciutko musnął policzek Marty, zasłaniając jej twarz swoimi kędziorami... a Bfefa wstał i ugryzł się w język, po czym wrzasnął: - Ty kurwo, ty najzwyklejsza kurwo! I uniósł laskę, ale młody oficer bez trudu mu ją wyrwał, ze śmiechem wyciągnął rękę i strącił z głowy Bfeti ten beret, i osłupiał, osłupiał również mój narzeczony, znieruchomiał też ober... Bo Bfefa stał tam i miał maleńko włosów, miał łysinkę, a że jego twarz była opalona, a ta łysinka biała i zsiniała, więc wyglądał jak stary klaun, stał tak, ze wzrokiem wbitym w stół, był blady, skrzypek podszedł do niego, grał mu nad uchem, ober podniósł beret i nałożył go Bfeti, Marta uklękła przed mężem, ale wszystko to na nic się już nie zdało, Bfefa płacił, oficerowie przepraszali, pochylali się nad Bfetią, lecz te ich falujące włosy zwieszając się nad Bfetią jeszcze bardziej zwiększały jego rozżalenie i smutek, i chandrę... Jedynie mój narzeczony zachował spokój, oczy mu błyszczały, patrzył tylko zdumiony, nie mógł i chyba nawet nie chciał się wtrącać, nie próbował nic powiedzieć, prosić, żeby ktoś coś wyjaśnił, raczej zdawał się poczytywać sobie za zaszczyt, że dane mu było zobaczyć tutaj to, czego był świadkiem, skinął głową, a ja wzięłam Bfetię pod rękę, podałam mu laskę, ober towarzyszył nam, oficerowie stali zażenowani, spoglądali po sobie, patrzyli jeden na drugiego, przykładali ręce do mundurowych kurtek, nie poczuwali się do winy, Marta płakała, a jej oczy mówiły mi: Ja to wiedziałam, przeczuwałam to, to zawsze tak się kończy. A Bfefa wspinał się z wysiłkiem po schodach, przed nim szedł tyłem skrzypek, ten jego przyjaciel, szedł tyłem i grał tęskną melodię, ten skrzypek miał piękne, pełne pokory oczy i miał też gęste wypomadowane włosy, pośrodku nich lśnił przedziałek... I właśnie to, tę melodię grywał na płycie gramofonowej Helmuth Zacharias, maleńki rozmarzony Żyd, melodię Moje serce to skrzypce... A potem jechaliśmy już citroenem z powrotem, zanim odjechaliśmy, ten skrzypek nadal kłaniał się przy drzwiczkach, tam, gdzie za kierownicą siedział Bfefa, ale nawet ta tęskna melodia nie pomogła... I wóz ruszył, Marta koło Bfeti płakała, wyjechaliśmy za miasto i citroen groził, że się 140 sypie, tak go Bfefa prowadził, mój narzeczony usiłował żartować, ale n również stracił humor. Wóz z zawrotną szybkością przemknął przez wieś, potem przez jeszcze jedną wioskę. Prosiłam Bfetię, żeby stanął, że mam iuż tego dosyć, lecz Bfefa nadal jechał, ten stary citroen nadal groził, że się całkiem rozsypie, a potem złapaliśmy gumę, lecz Bfefa nadal jechał, siedziałam z narzeczonym na tylnym siedzeniu, wpadaliśmy na siebie, krzyknęłam do doktora: _ Niech pan coś zrobi, do diaska! On jednak nadal kulił się w swoim kątku, teraz więc przyszła kolej na mnie, która charakter mam po mamusi, córce nadleśniczego z Enzensdor-fu mamusi, wobec której nawet mój tatuś był bezsilny, taka była, gdy należało, uparta, krnąbrna... Rąbnęłam Bfetię w plecy raz, drugi, waliłam 20 piąstkami, aż w końcu najechał na kopczyk żwiru, citroen niemal stanął, pacnęłam w drzwi i gdy wyturlałam się z wozu, zdążyłam jeszcze za rękę, za rękaw wyciągnąć mego narzeczonego, Bfefa jednak odzyskał panowanie nad wozem, zmienił bieg i citroen wydostał się z kupy żwiru, kołysał się na trzech oponach i zygzakiem gnał szosą dalej, jego światła, czerwone tylne światła skręciły gdzieś za lasek... Leżeliśmy na plecach w rowie, oddychaliśmy głęboko, leżeliśmy z rozłożonymi rękami, dotykaliśmy się palcami rozłożonych, otwartych dłoni. Niebo było pełne gwiazd... - Byliśmy świadkami niezwykłego zdarzenia - powiedział mój narzeczony. 17 Trzy dni przed ślubem mój narzeczony z tego wszystkiego zachorował. Nie mógł usiedzieć w jednym miejscu, nie mógł spać, ten piątek, wpół do jedenastej przed południem w Pałacyku, ten dokument, w którym było czarno na białym napisane i potwierdzone, że ślub odbędzie się, napawały go przerażeniem. Jak gdyby tego dnia i o tej godzinie miał iść na operację, nawet w pracy wziął sobie trzy dni wolnego, oznajmił, że bierze te trzy dni, bo umarł mu ktoś z rodziny. I potem już tylko chodził po knajpach, w każdej knajpie wychylał piwo i szedł dalej, jedynie chodząc tak nie myślał o tym ślubie, tak, jak gdy jednego dnia był pijany, a następnego ciągle uciekał przed tym opojem, który nosił jego nazwisko, wciąż tylko chodził, pędził nawet co tchu, zmykał, ale ten opój zawsze go doganiał, jeżeli zatrzymał się, to miał kaca, więc jedynie chodząc wciąż jeszcze był moim narzeczonym, ale gdy się zatrzymał, wtedy ten narzeczony siadał 1 ' 141 wraz z nim, a on bał się, że dzień, gdy mnie poślubi, dzień, w którym urzędowo zostanie moim mężem, moim małżonkiem, ten dzień był coraz bliższy i mój narzeczony już nawet nie jadł, pił tylko i ciężko dyszał, na myśl o tym dniu ślubu był taki roztrzęsiony, że mówił od rzeczy. A ja nadal chodziłam do pracy, z powodu tego mojego ślubu cały hotel cieszył się mną jako panną młodą, ale i denerwował, wszyscy, od sprzątaczki po dyrektora, interesowali się tym moim ślubem, przychodzili, żeby na mnie popatrzeć, musiałam nawet obiecać, że na dzień przed ślubem, kiedy będę pić z nimi za pomyślność tego mojego małżeństwa, włożę ślubną suknię. Ale najbardziej cieszyli się z tego ober i szef kuchni, szef kuchni wyciągnął z chłodziarki ten zamrożony udziec i grzbiet, i przygotowywał mój prezent ślubny, dziczyznę na zimno, jelenia, który jakby po to tyle lat czekał w komorze chłodniczej pod praską halą targową, żeby był dla mnie. A także, ilekroć pomyślałam, że w piątek o wpół do jedenastej będę w Pałacyku brać ślub, dostawałam trzęsionki, myliłam się w rachunkach, ober i kelnerzy nieustannie mnie poprawiali i wszyscy mieli kupę uciechy z tego, że ja, w wieku dwudziestu ośmiu lat, tak się przejmuję zwykłym ślubem. Mój narzeczony już w czwartek tego nie wytrzymał, już przed południem ubrał się w ślubny garnitur, zawiązał krawat, wziął ślubny bukiet i wędrował z tym bukietem po Libni, z jednej knajpy do drugiej, kelnerki stawiały przed nim półlitrowe kufle i wstawiały do nich ten ślubny bukiet, mój chłop pił piwo, przyjmował gratulacje, w taki sposób doszedł z tym bukietem aż na górę, do „Krzaku Chmielu", potem dotarł jeszcze wyżej, na Kobylisy do „Hofmanów", następnie zatrzymał się przy Cegielni i dotarł aż na Widok, lecz nigdzie nie zatrzymywał się na dłużej niż tylko na jedno piwo, pił już jedynie małe piwa, zawsze, gdy siadał z tym bukietem i w ślubnym garniturze, otwierał portfel, on i portfel! Wszystkie dowody i dokumenty, i pieniądze nosił byle jak, zmiętoszone, w kieszeni spodni, teraz nosił ze sobą portfel, otwierał go ostrożnie i znów któryś raz na głos czytał, że ślub odbędzie się w piątek o wpół do jedenastej, przeczytał to już sobie co najmniej pięćdziesiąt razy i wciąż nie mógł uwierzyć, że wskutek wygłoszenia przez przewodniczącego rady narodowej urzędowej formułki stanie się człowiekiem żonatym. Tak więc dopił piwo i wziął mokry bukiet, i znów ruszył z Widoku w dół, znów wstępował do knajp, w których nigdy nie bywał, do „Ćiżków" i do „Soućków", zatrzymał się na Korabiu i ruszył dalej tą trasą, kiedy szedł, to był jako tako spokojny, ta wędrówka uspokoiła go, tym spacerem na górę, na Kobylisy, i znów na dół, do „Doudów" i „Schollerów", nie zyskiwał na czasie, przeciwnie, skracał sobie ten strasznie długi czas, do wpół do jedenastej w piątek, gdy będziemy stać obok siebie i staniemy się małżon- 142 karni. Ja w tych ostatnich trzech dniach przed ślubem myślałam, że mój narzeczony się wygłupia, ale on nie wygłupiał się, on bywał śmieszny nie dlatego, że chciał, lecz dlatego, że był, mój narzeczony, jak się zorientowałam, był okropnie tchórzliwy, bał się podejmować decyzje, przez cały ten czas, kiedy byliśmy razem, nie potrafił się zdecydować, mnie pozostawiał decydowanie nawet o tym, co będziemy jeść, dokąd pójdziemy, jak gdyby nigdy nie mógł wziąć odpowiedzialności za decyzję na siebie, ale wszystko zwalał na innych, na mnie. Nawet mi przez te trzy dni nie spojrzał w oczy, co najwyżej zerknął jedynie bojaźliwie, po czym te jego oczy umykały gdzieś w bok, patrzył w ziemię i czerwienił się, i wstydził się jak panienka. Już myślałam, że zgrywa się, lecz on był dzieckiem bardziej, niż sądziłam, on, który umiał wrzucać na ciężarówkę stukilowe paki, tak samo jak konwojenci i szoferzy z Surowców Wtórnych, on, który umiał przez trzy godziny okopywać cały ogród, chociaż pot lał się z niego, otóż ten zuch umiał być niezmiernie lękliwy, jak kurczątko, jak zajączek, jak wystraszone zbite dziecko. Czasem musiałam ujmować go za głowę i przemocą odwracać jego twarz tak, by znalazła się na wprost mojej i by musiał patrzeć mi w oczy, ale on swoje oczy przymykał, musiałam unosić mu powieki, trwało okropnie długo, nim na mnie spojrzał, ja zaś patrzyłam mu w oczy i uspokajałam go jak spłoszonego konia, wystraszone zwierzątko: - No, nooo, nooo, no co, no co z tobą? I dłonią jak wycieraczką na szybie samochodu poruszałam przed tymi jego oczami, by odegnać od niego strach, tę jakąś nocną marę, jak od dzieci, kiedy nad ranem wybuchają płaczem i są przerażone, bo je przestraszył koszmarny sen. I stojąc tak blisko niego czułam, jak wali mu serce, jak cały drży. - Co jest, co ci się stało? - usiłowałam się dowiedzieć. - To nic, to nic. Sam nie wiem. Dzieje się ze mną coś strasznego - użalał się nad sobą - ja jestem taki przerażony już od czasu, gdy chodziłem do szkoły, ja zawsze przynosiłem złe cenzurki. I wciąż czuję, jakbym niósł złą cenzurkę. A poza tym, ja już od dzieciństwa wciąż uciekam, stale coś mnie przymusza, bym stąd, gdzie jestem, szedł gdzieś indziej, i dopiero gdy już jestem gdzieś indziej, chce mi się wracać tam, gdzie byłem, ażeby znów wyruszać tam, gdzie mnie nie ma. - Cyt, cyt, cyt! - głaskałam go i szeptałam mu do ucha: - Zawsze będzie z nami tak, jak jest, będziemy, jacy jesteśmy, możesz robić to wszystko, co robiłeś dotychczas, ja nadal będę chodzić do pracy, ty nadal będziesz wychodzić mi naprzeciw na przystanek tramwaju, gdy będę miała popołudniową zmianę... i niczego nie musisz mi wyjaśniać, jeśli ze- 143 chcesz, będziemy milczeć, jak zechcesz, to możesz wszystko mi opowiedzieć, ja cenię sobie te twoje spowiedzi, pisać możesz sobie również w mej obecności, ja potrafię być cicho, cichuteńko, jakby mnie tu wcale nie było, może znów zacznę szydełkować obrazki, a ty możesz sobie pisać i robić, co będziesz chciał, tylko proszę cię, nie uciekaj ode mnie, już nie chciałabym żyć inaczej niż z tobą, umarłabym, gdybyś nie przyszedł na ten nasz ślub do Pałacyku na wpół do jedenastej, na ten mój ślub, na ten nasz ślub... z tobą... Dotykaliśmy się głowami, okno na podwórko było otwarte, nasze spojrzenia rozmijały się, szeptałam mu do ucha, a on rozpłakał się w moje włosy, rozpłakał się jak dziecko, pocieszałam go dłonią i byłam usatysfakcjonowana, że płacze, że oto sam pokazał mi siebie takim, jaki naprawdę jest, że sam rozdarł na sobie koszulkę, jak Jezus na obrazach nad łóżkami w wiejskich chałupach, i ukazał mi swoje serce. - Słyszysz mnie? - pytam. Szlochał i potakiwał głową, i kilka razy powtórzył: - Słyszę. A ja, trzy dni przed ślubem, postawiłam kocioł wody na płycie, w piecu huczało, melodia ognia była przyjemna i uspokajająca... Kiedy wracałam z tej mojej popołudniowej zmiany, umordowana kuchnią hotelu „Paryż", przesiąknięta oparami i wonią przypalonego tłuszczu, nogi miewałam zakurzone aż po kolana, kiedy wychodził mi naprzeciw do tramwaju i szliśmy cichymi uliczkami Libni, zbliżała się już północ, kiedy wchodziliśmy do tego budynku, a następnie do naszego przyszłego mieszkania, do tej jednej izby, gdzie jednak mnie również zaczynało być miło, zwłaszcza kiedy w żeliwnym piecu przyjemnie huczał ogień, nieustannie wsysany przez silny ciąg w kominie, na blasze syczał kocioł wody, a on stawiał przy moich nogach miskę, tę poobtłukiwaną miednicę, gdyby ktoś patrzył na nas przez okno, to myślałby, że mężczyzna rozbiera mnie z wolna do miłości, do kochania się, lecz ten mężczyzna, mój narzeczony, ściągał mi pończochy i wysoko podkasywał spódnicę tylko po to, by następnie nalać gorącej wody i dolać tyle zimnej, żeby była przyjemnie ciepła, aby potem podwinąć sobie rękawy, klęknąć przede mną, brać jedną moją nogę, a potem drugą, mydlić te moje brudne nogi i pomału myć mi je, powolutku, ja zaś zamykałam oczy i było mi słodko, kiedy jedną nogę po drugiej szorował mi myjką, a potem opłukiwał, i znów, i jeszcze raz, a gdy woda od brudu moich nóg ciemniała, mój narzeczony brał jedną nogę, już czystą, i wycierał mi ją ręcznikiem, i stawiał na ziemi, delikatnie wkładał mi papuć... a potem drugą nogę, by następnie podnieść się i tak pięknie pogłaskać mnie po włosach, i wyjść na podwórze, i silnym chluśnięciem wylać brudną wodę... 144 Ale gdy siedział tu przede mną oklapnięty i wyczerpany, kiedy już stał płakać, przyniosłam miskę i rewanżowałam się mu za to, co mi darował, rozsznurowałam mu trzewiki i zdjęłam z bezwładnych nóg, na-teonie ściągnęłam skarpetki i klękłam przed nim, i teraz ja myłam mu Ldną nogę po drugiej, nagle pojęłam, że właściwie to mycie nóg, że właściwie to było najpiękniejsze z wszystkiego, co zaszło dotychczas między nami, że tak jak on się upokorzył przede mną, tak ja teraz upokorzyłam się przed nim i myłam mu nogi, i pragnęłam, żeby trwało to jak najdłużej. Wycierałam starannie te jego nogi, on przewracał mi się, zasypiając z przepicia. Potem ściągnęłam z niego sweter, wywracał mi się znowu, nadal, jak gdybym rozbierała nieżywego mężczyznę, ściągnęłam z niego spodnie, potem spodenki gimnastyczne, rzuciłam jego nagie ciało na angielską flagę, którą ten mój narzeczony miał jako narzutę na pierzynie i poduszce, rozłożył nogi i zupełnie się uspokoił, leżał na plecach i spał. W piecu huczało, dołożyłam pociętych desek, rozejrzałam się po tym pokoiku i byłam szczęśliwa, niczym w trzynastu pokojach, w których mieszkałam jako dziecko i dorastająca dziewczyna, gdy teraz mi wystarcza tylko jeden pokoik, zamknęłam oczy i przebiegłam przez to nasze dawne mieszkanie, przechodząc przez otwarte drzwi mijałam jeden pokój za drugim, całkiem tak, jakbym przewijała film, ażurowe krzesła w stylu empire, sofy i fotele pokryte obiciami w kwiaty, brunatny barokowy stołowy z obrazem holenderskiego mistrza nad kredensem, pokoje, w których jaśniały wazony pełne kwiatów... i otworzyłam oczy, no i proszę, nade mną świeci opuszczana lampa i ze zdumieniem pierwszy raz w tym mieszkaniu zauważyłam, że drut tej opuszczanej lampy pod sufitem przewleczony jest przez niklowaną protezę, sznurowaną na udzie i na łydce, protezę, którą kiedyś miał Bfefa, mój przyszły szwagier i świadek mego narzeczonego na ślubie, który czeka mnie za niecałe trzy dni... 18 A potem nadszedł dzień mego ślubu, mój narzeczony już przed świtem włożył ślubny garnitur, kiedy był już ubrany, to z irytacją spostrzegł, że się zapomniał ogolić, więc namydlił sobie policzki, a przy okazji również kołnierzyk ślubnej koszuli, ale był tak zdenerwowany, że bał się, choć golił się żyletką w bakelitowej maszynce, że i nią się pokroi, więc ponownie umył się, opłukał namydloną twarz. I ręce mu się trzęsły, i wciąż trzymał w nich ślubny bukiet, odkładał go tylko wtedy, gdy chciał dorzu- - Wesela w domu 145 . cić do żeliwnego pieca, w którym kilka razy gasło. A potem przyszły kuzynka narzeczonego Milada i Lizaj, żeby pomóc mi w ubieraniu , a doktor z bukietem poszedł na Główną, by ogolić się u fryzjera, ja zaś truchlałam, czy aby nie wytnie mi takiego numeru jak ten mój klejnot mój pierwszy narzeczony, który przed ślubem zwiał mi, by ożenić się z inną. I następnie zaczęłam się powoli ubierać, wszystko, co brałam do rąk, drżało i plątało się, te moje dwie druhny musiały mnie podpierać jedna z jednej, a druga z drugiej strony, uśmiechałam się, lecz było mi do płaczu, potem na podwórko weszli Bfefa z Martą, Brefa był wyele-gantowany, miał piękny niebieski krawat i kapelusz, tytułował mnie panną młodą, prosiłam go wzrokiem, żeby na miłość boską dał temu spokój, Marta i Milada paliły i na dodatek piły stocki, a Wulli wybiegał na aleję Główną i wracał, był w dwóch zakładach fryzjerskich, ale mego narzeczonego nigdzie nie znalazł, a potem te moje druhny już podały mi ślubny kapelusik, musiały włożyć mi go i przymocować, teraz zaczęłam trząść się na dobre, nogi się pode mną uginały, ponieważ na podwórecz-ko przybyli następni weselni goście, Milada poszła ich przywitać, wywlokła z pralni stolik, a tam z kilku balii i z wanny, do której lała się nieustannie woda, sterczały szyjki trzydziestu butelek szampana i wysokoprocentowego alkoholu, Milada narzuciła na stolik obrus i napełniała weselnym gościom kieliszki, lecz ten mój narzeczony jeszcze nie przyszedł, a potem te moje druhny włożyły mi ślubny welon, uniosły mi go nad oczami, z których kapały łzy, uśmiechałam się spazmatycznie, znowu przybiegł siny ze złości Wulli, rozkładał ręce, znowu przyszedł, by powiedzieć mi to, co sama widziałam, że ten mój narzeczony jeszcze nie dotarł, że z tym ślubnym bukietem pije gdzieś stocki. I Wulli podciągnął rękaw, i wskazał na zegarek, że już czas iść, a potem, gdy uniosłam już welon i chciałam zrezygnować, miałam wielką ochotę skryć się gdzieś, w jakimś kącie, uciec gdzieś i tam sobie popłakać, przyszła Ema, ta moja druga mamusia, przyszła z bukietem, a gdy rozejrzała się po podwórku, gdy weszła do tej naszej weselnej kuchni i stołowego, i sypialni, gdy zobaczyła, że siedzę taka zgnębiona, to ta moja druga mamusia wprost przeciwnie, ożywiła się, widząc, że wszystko jest przygotowane, że wszystko, co niezbędne do ślubu, wszystko tu jest, oprócz pana młodego i ślubnego bukietu. A po podwórku chodziły Milada z Martą i przyszpilały weselnym gościom weselne gałązeczki, mirt przewiązany białą wstążką, moje druhny umyślnie przeciągały to dekorowanie weselników, a na podwórko wbiegły te nasze dwie kelnerki, za nimi zaś szef kuchni, kelnerki niosły olbrzymią srebrną tacę przykrytą serwetą, i kiedy zobaczyłam tego naszego szefa 146 hni natychmiast odetchnęłam, jakby mi kamień spadł z serca, już działam, że mój narzeczony przyjdzie, choć Ema siedząc przy mnie nie W 'ała ukryć radości, że mi uciekł nie tylko jej synalek, ale również ten doktor. . . , ,. ... A potem na podwórko wleciał mój narzeczony, wesoły jak szczygiełek, pływały mu w stocku, był promienny i nie mógł powstrzymać łez, nie radości, że za chwilę staniemy się małżeństwem, lecz z radości, że przezwyciężył własną słabość, że zdobył się na odwagę... I już stał pośród weselników, i już potrząsał ślubnym bukietem, i już trącał się kieliszkami i pił łapczywie te stocki, a ja rozpogodziłam się i już czułam, że znów jestem owym tortem paryskim z kremem, otarłam łzy i wstałam, tupnęłam raz i drugi, i wybiegłam na podwórko, a te nasze dwie kelnerki ujęły róg białej serwety i odwinęły go, uniosły te rogi serwety, a tam leżał jeleni grzbiet i udziec na zimno, mięso już pokrojone, że tylko się częstować, i kelnerki podbiegły do mnie, i dotykałyśmy się głowami, i te dwie nasze dziewczyny rozpłakały się szczerze, a pan szef kuchni podał mi obie ręce, uniosłam welon, a on serdecznie ucałował mnie w obydwa policzki, ot tak tylko dotknął mnie delikatnie wargami, lecz oto Wulli stukał już palcem w zegarek i był blady, i wreszcie mój narzeczony przekazał mi ślubny bukiet, a Wulli dał znak i sam też pierwszy ruszył przez podwórko, jako świadek tego mojego ślubu, i reszta weselników dołączyła do niego, a ten mój narzeczony był ogolony i skropiony wodą kolońską, zeszliśmy po schodkach pod okna mieszkania pani Beranovej, mały żyrandol cętkował tę schludną panią plamkami światła, a okulary rzucały na jej twarz kręgi, teraz wybiegła na korytarz, ucałowała się z moim narzeczonym, podała mi rękę i powiedziała: - Z doktorem będzie pani szczęśliwa, bo to dobre chłopisko, a wieczorem przyniosę państwu od nas, ze „Złotej Gęsi", zimny pasztet z zająca... I orszak ślubny kolebał się w wilgotnym korytarzu, i niemal każdy weselnik, kiedy wyszliśmy na ulicę, czyścił sobie dłonią marynarkę powalaną od mokrej ściany, bo wszyscy zataczali się już po tych pokrzepiających kieliszeczkach, tych stockach. Kilku weselników po paru krokach zawróciło biegiem na podwóreczko, żeby dopić kieliszek stocku i dopę-dzić nasz orszak ślubny koło otwartych drzwi „Przyborów rzemieślniczych". A potem szliśmy tym korowodem przez Kotlaskę, oszklone drzwi restauracji „U Lisków" rozwarły się na oścież i stali tam goście, a kierownik wybiegł, natoczył właśnie piwko, kufelek piwa, i wręczył go memu narzeczonemu, który wypił piwo łapczywie, widziałam, jak tam, w półmroku 1 dymie lokalu, zamigotały uniesione kufle, ale szłam dalej, narzeczony 147 dogonił mnie i tak oto kroczyliśmy obok siebie, mój narzeczony miał strasznie ubielone rękawy marynarki, ubranie Wullego też było umazane obejrzałam się za siebie i zobaczyłam, że wszyscy goście weselni, wszyscy nosili ślady tego naszego przeraźliwego korytarza, nawet żakiety pań były upaćkane, roześmiałam się i w tej chwili, widząc ten nasz błazeński orszak, ten orszak przebierańców bez masek, roześmiałam się, uniosłam oczy, a mój narzeczony objął mnie w pasie, przytulił do siebie, niemal uniósł do góry i dał mi takiego uroczego całusa, takiego buziaka, jakiego nigdy od niego nie dostałam, a tymczasem nagle się ochłodziło, niebo groziło, że będzie padać deszcz, że zacznie sypać śnieg, kiedy przeszliśmy chodnik i szliśmy nad Rokitką, mój narzeczony zbiegł po schodkach na dół, nad potok, i tam na ostatnim stopniu przykucnął, nabierał pełne garście wody przedzierającej się między zardzewiałymi płytami kuchennymi i trzema pogrzebowymi wieńcami, które przypłynęły podczas letniej powodzi, i wrócił do nas, i cały był zmoczony... A Lizaj i Wulli byli bladzi, wczoraj wyrzucali mi, że w zapowiedziach ślubnych podałam, że mam na imię Bliska, podczas gdy po mamusi powinna bym nazywać się Elisabeth, ale ja wczoraj obstawałam przy tym, że naprawdę według metryki chrztu jestem Bliską, Lizaj wołała, że proboszcz szowinista napisał tam tak na złość, że więc jak nie Elisabeth, tobym przynajmniej do aktu ślubu miała podać, że jestem wprawdzie obywatelką Republiki Czechosłowackiej, lecz narodowości niemieckiej, ja jednak powiedziałam, że jestem Czeszką, a zatem narodowości czeskiej. A Ema, ta druga mamusia, kiedy mój narzeczony szedł obok mnie taki mokry, jęknęła, podczas gdy inni goście śmiali się, zauważyłam, że nasz korowód stopniał do mniej niż dziesięciu osób, byłam zadowolona, że przyjaciele mego narzeczonego, ci, którzy tak lubili wyprawiać z nim te wesela w domu, wrócili na podwóreczko, żeby nadal pić stocki, żeby nadal napełniać sobie kieliszki winem, byłam zadowolona, bo cierpłam na myśl, że może w Pałacyku, w sali ślubów wywaliliby się albo ni z tego, ni z owego zaczęli śpiewać. A potem wyjrzało słońce i przed nami zajaśniał Pałacyk, z chodnika wchodziliśmy po schodkach, dalej była wysypana piaskiem alejka i park przyozdobiony przy tej alejce przystrzyżonymi bukszpanami, na fasadzie pałacu lśnił wielki złoty zegar, wskazywał za pięć dziesiątą. A mój narzeczony sapał, dusił go kołnierzyk i krawat, rzęsy miał pozlepiane tą wodą z Rokitki, Wulli wyprzedził nas i otworzył podwoje Pałacyku, stali tam ci dwaj moi młodzi kucharze, przyjechali na cezetkach, jak obiecali, przyjechali w spodniach w pepitkę i w białych kurtkach, w białych kucharskich czapkach, uśmiechali się do mnie i składali mi gratulacje, chyba uciekli z kuchni, uśmiechnęłam się do nich, a potem już wiodły na górę białe 148 . dv z góry zaś dobiegała muzyka, organy grały Skarby świata całe-s 35 a '„dy weszliśmy na ostatni stopień, otworzyły się białe drzwi i wy-^°ła' urzędniczka rady narodowej w aksamitnym kostiumiku, i poprosiła nie i Pana młodego, i świadków ślubu do swego biura. A potem pod-'sywaliśmy dokumenty i przez otwarte drzwi widziałam, jak z wysokich wierzei sali ślubów wychodzili właśnie uczestnicy ślubu, który odbywał się przed naszym, korowód weselników schodził teraz powoli po tych schodach, którymi my przyszliśmy, byłam zadowolona, że mój narzeczony zdecydował się na ślub tutaj, w tym Pałacyku, który był ozdobiony pięknymi barokowymi meblami, a przede wszystkim miał wysokie dwuskrzydłowe drzwi, takie, jakie lubił mój tatuś, a potem urzędniczka rady narodowej ustawiła nasz orszak ślubny, dziwiła się, że wszyscy weselnicy mają rękawy usmarowane farbą, a potem otworzyły się drzwi prowadzące do sali ślubów, a ja zamarłam, bo z głośnika odezwała się stara orkiestra i zabrzmiała melodia: Moje serce to skrzypce... No właśnie, Helmuth Za-charias grał tę tęskną pieśń, tę, którą tak lubił mój tatuś, tę pieśń, którą grał cały tydzień, gdy bawiła u nas Olga Cechova, a on muskał jej dłoń palcami i miał łzy w oczach, obejrzałam się na Bfetię, on zaś skinął mi głową i uśmiechnął się do mnie, to on przyniósł tutaj tę płytę i załatwił, żeby na moim ślubie zagrał Helmuth Zacharias, przede mną ciągnął się czerwony chodnik, a tam przy ścianie lśnił złoty lew i stały chorągwie oraz stolik z kwiatami, i Wulli, mój świadek, prowadził mnie przez tę salę, ta sala była niemal tak wielka jak stołowy w naszym domu, za mną kroczył mój narzeczony ze swoim bratem, Bfetią, trzymałam się bukietu i teraz już wiedziałam, że ten mój ślub się odbędzie, przestałam drżeć, otworzyłam oczy, obok mnie stał już ten mój narzeczony, czułam bijącą od niego woń alkoholu, teraz zaczął drżeć on, a potem urzędniczka położyła na stole dokumenty, a z drzwi w ścianie wyszedł mężczyzna w okularach, z biegnącą przez pierś szarfą, stanął za stołem i urzędniczka przedstawiła mu mnie oraz mego narzeczonego, a potem ten, do którego zwracała się „panie przewodniczący", wygłosi do nas przemowę, patrzyłam na jego czerwoną księgę, z której zwieszała się wstążka, a na tej wstążce znajdowała się pieczęć, ten człowiek mówił do nas, podkreślał, żebyśmy się kochali, jak też, że nasze państwo nie tylko jest gwarantem, ale również otacza nas 35 W oryginale występują tu, swego czasu popularne także w Polsce, Miliony arlekina, które skomponował Riccardo Drigo (1849-1930). B. Hrabal wspomina te kompozycje w kilku utworach, a ponadto jej nazwę uczynił tytułem jednej ze swoich książek. Ponieważ w istniejących już przekładach polskich - przede wszystkim w tytule wspomnianej książki -Harlekynovy miliony zastąpiono Skarbami świata całego, dla utrzymania jednolitości zmiana ta została uwzględniona również w Weselach w domu. 149 opieką, mówił jeszcze raz o tym, byśmy przy sobie trwali, a potem nas zapytał, czy nie jest nam znana jakaś okoliczność, która by mogła stanowić przeszkodę, aby nasze małżeństwo zostało prawomocnie zawarte, i jak ja, tak i mój narzeczony powiedzieliśmy, że nie, a potem spytał, jedno p0 drugim, czy dobrowolnie się pobieramy, i ja powiedziałam wyraźnie „Tak", a mój narzeczony kilka razy odchrząknął, język lepił mu się z gorąca, lecz w końcu mimo wszystko to swoje „Tak" powiedział. A potem przewodniczący rady narodowej ogłosił nasze małżeństwo za zawarte i wezwał nas, żebyśmy na dowód tego wymienili obrączki, te złote ślubne obrączki, które musiałam kupić sama. I odwróciliśmy się ku sobie, sekretarka podała nam te obrączki na tacy, i staliśmy tak, twarzami zwróceni do siebie, ten mój teraz już mąż swoimi niezgrabnymi paluchami kilka razy próbował, ale w końcu nałożył mi przecież obrączkę na palec serdeczny, a ja gracko także włożyłam mu obrączkę, on zaś uniósł mi welon i pocałował mnie, Helmuth Zacharias ostatni raz powtarzał melodię Moje serce to skrzypce i pierwszy złożył nam gratulacje przewodniczący, a po nim jego sekretarka, która przy tym poinformowała mnie szeptem, że świadectwo ślubu będzie w jej biurze, a potem całował mnie Wulli i był wzruszony, a potem Lizaj, a potem pozostali goście weselni, ucałowałam się serdecznie z naszym szefem kuchni, panem Baumanem, z tym poczciwcem, który mnie trzymał na czarno w hotelu „Paryż", który dodawał mi odwagi i który jedyny od razu wiedział i poznał, wtedy, gdy doktor przyszedł i obsypał mnie kwiatami podczas tego pierwszego świniobicia w hotelu „Paryż", że doktor się ze mną ożeni - i rzeczywiście ożenił się. Tak oto ceremonia ślubna dobiegła końca, ostatnia ucałowała mnie ta moja druga mamusia, Ema, odetchnęła z ulgą, czytałam w jej oczach, jak bardzo jest szczęśliwa, że już ma mnie z głowy, że już nie będę u niej mieszkać, podziękowałam jej za wszystko, co obie przeżyłyśmy z powodu tego jej synalka, tego mojego skarbu, który wymieniłam na mężczyznę, z którym nie będę się nudzić i który kocha mnie tak dziwnie, u którego zamieszkam i którego nazwisko będę nosić. I ceremonia ślubna dobiegła końca, drzwi na korytarz otworzyły się, wychodziliśmy i znów już grano Skarby świata całego, bo po schodach na górę, do biura sekretarki, już znów szedł inny ślub, blada panna młoda i młodziutki pan młody, sztywni goście weselni tego następnego ślubu, podczas gdy nasz ślub schodził na dół, już rozluźniony i rozciągnięty. A potem wyszliśmy przed Pałacyk, a tam stali ci moi dwaj kucharze i dwie kelnerki, gratulowali mi oraz panu młodemu i kelnerki płakały, potem trochę ludzi z ulicy, tych, co znali doktora, a następnie fotograf, a potem już po stopniach schodziliśmy na chodnik, ci moi dwaj kucharze przydepnęli startery tych swoich tereno- 150 h cezetek, kelnerki siadły za nimi i machali do nas, i trąbili, i jechali dłuż naszego rozciągniętego błazeńskiego orszaku weselnego aż tam W d pomnik Podlipnego, a tam skręcili w dół nad Rokitkę, a potem na most Ubeński i z powrotem do hotelu „Paryż"... A potem maszerowaliśmy już ulicą Na Grobli, rozpięłam płaszczyk, żeby mi się lepiej szło, maszerowałam w tej mojej pięknej sukni ślubnej, trzymałam ślubny bukiet i jak ludzie witali nas i uśmiechali się do naszego orszaku, budziliśmy powszechną wesołość, bo wszystkie rękawy marynarek i żakietów były umazane farbą ze ściany w tym naszym korytarzu • wszyscy weselnicy troszkę się zataczali, mocno trzymałam ślubny bukiet i potrząsałam nim, i machałam nim na powitanie, nagle uświadomiłam sobie, że jestem mężatką, dodało mi to sił, pragnęłam, żebyśmy jeszcze raz zawrócili pod Pałacyk i ponownie wracali, pragnęłam, żebyśmy poszli również na aleję Główną, byśmy z tym moim ślubnym bukietem obeszli wszystkie knajpy, do których chadzał doktor. A kiedy obejrzałam się i zobaczyłam, że tylko dwoje weselników ten ślubny orszak napawa przerażeniem, mianowicie Wullego oraz Lizaj, dodało mi to sił, zdjęłam płaszcz, niósł go mój mąż, ja zaś, spowita w biały jedwab, ja w ślubnym kapelusiku z długim welonem, uniosłam ręce, tak jak na Morawach robił to w tańcu mój tatuś i jak umiał podskakiwać i tańczyć w ludowym stroju ze Słowacka także Wulli, póki nie ożenił się z Lizaj, uniosłam ręce i tańczyłam na ulicy Na Grobli, i widziałam, jak ten mój mąż się uśmiecha, jak poczytuje sobie ten mój taniec za coś w rodzaju hołdu, tak pięknie spojrzał na mnie, jedno oko miał niżej i uśmiechał się do mnie, rzęsy miał pozlepiane od wtedy, gdy przed ślubem zszedł nad Rokitkę i ochlapał sobie twarz wodą, że podbiegłam do niego, objęłam go i ucałowaliśmy się pod latarnią, a ja zamknęłam oczy i splotłam na jego karku ręce, z których sterczał bukiet, a Lizaj i Wulli stali przerażeni, podczas gdy weselnicy uśmiechali się... A potem nadjechał samochód ciężarowy i przybyli szoferzy z Surowców Wtórnych, i to dopiero było wiwatów, gdy ujrzeli nas w tym uścisku, i z kabiny wysiadł również sam kierownik Surowców Wtórnych i gratulował doktorowi i mnie, tak oto pod latarnią obejmowaliśmy się i przyjmowaliśmy gratulacje, i doktor zaprosił tych nowych gości na mały poczęstunek. A potem wepchnęliśmy się w ten nasz korytarz i znów, chociaż każdy uważał, wszyscy raz jeszcze umazali sobie farbą rękawy, a ja z bukietem wybiegłam na podwórko, odwróciłam się, rozłożyłam ramiona i wołałam na dół, pod okna tej schludnej pani Beranovej, gdzie stali ci, co mi towarzyszyli do Pałacyku: - Chodźcie wszyscy popatrzeć, chodźcie wszyscy się napić, chodźcie wszyscy wypić za naszą pomyślność, bo jestem taka szczęśliwa, taka szczęśliwa! 151 A na górę po schodach wchodzili moi goście, których nawet nie znałam przyjaciele doktora, Lizaj i Wulli poszli na piętro, do swojego mieszkania' a jak otworzyli swoje drzwi, wybiegł z nich z głośnym szczekaniem Bobik, ten błękitny blue terier, i szczekał, i podskakiwał, a doktor przykucnął i ja też przykucnęłam, a Bobik lizał nas, szczekał i zachłystywał się z radości, i tak samo jak inni weselnicy w kudły między oczami miał wpleciony ślubny mirt z białą kokardką. A tam na deskach pod trzepakiem, tam siedzieli ci goście, którzy wprawdzie na wesele doktora przyszli, ale woleli zostać na podwórzu i siedzieli tak, uśmiechali się i chlapali alkoholem z kieliszka na kurz podwórka. A ja szłam na czele gości weselnych i wskazywałam ślubnym bukietem: - Tu, proszę spojrzeć, to jest nasz taras, wiszący ogród! - i wskazałam na daszek, na którym doktor pisywał, kiedy musiał wędrować w ślad za słońcem, i gdzie stały przycięte krzesła... A potem wprowadziłam gości weselnych do pralni, gdzie teraz w wannie i w baliach znajdowały się butelki szampana i butelki ze stockiem oraz z wódką i gdzie wciąż ciekła woda: - Tu, proszę spojrzeć, jest moja, a więc nasza łazienka... I prowadziłam gości dalej... była tam otwarta wygódka: - A tu jest, proszę spojrzeć, nasza toaleta... I wskazałam bukietem na kopczyk ziemi, z którego dwa grube pnie dzikiego wina na wszystkie strony rozsypały po drutach gałęzie i gałązki, gdzie błyszczały reklamy i pośmiertna maska doktora, przytwierdzona drutem do belki szopy: - A tu jest nasz ogród i mauzoleum, proszę spojrzeć... tu dziś odbędzie się nasze garden party... - wołałam, a goście weselni uśmiechali się, jedynie doktor, mój mąż, był zaskoczony tym, co mówię, nie wierzył własnym uszom, ale ja jeszcze dzisiaj nie piłam -ja dziś byłam tylko szczęśliwa, że wyszłam za mąż, że akt ślubu jest już spisany, byłam szczęśliwa, że nie upadłam na duchu, choć ta moja druga mamusia Ema, Lizaj i Wulli woleliby, ażebym była smutna, żebym zastanawiała się nad tym, co my dwoje jako małżeństwo będziemy robić dalej, bo zapożyczyliśmy się u nich na tę ucztę weselną, a wcale nie myślimy o tym, jak i kiedy ten dług spłacimy... I tanecznym krokiem wprowadziłam weselnych gości do tego naszego pokoiku, w którym nie palił się nawet ogień, było mi tutaj zimno, lecz z radosnym śmiechem pokazywałam: - A tu, w tym kącie, proszę spojrzeć, jest nasza kuchnia, a tutaj, proszę spojrzeć, w tym jest nasza sypialnia, a tutaj, proszę spojrzeć, pod oknem jest gabinet męża... I ślubnym bukietem wskazywałam gościom na żeliwną kuchenkę, a po- 152 na mosiężne łóżko przykryte angielską flagą... I w końcu na krzesełko, ]f ło którego znajdował się taboret, a na tym taborecie stał pień przyozdobiony opuszczonym gniazdem os. _ A tutaj - pokazałam - tutaj jest nasz stołowy! I wzięłam wiadro, i wetknęłam w nie ten mój ślubny bukiet, i postawiłam je na stole, który stał pod opuszczaną lampą i przy którym były dwa krzesła... A przez ściany słychać było, jak cały ten pokój, ten mój przyszły apartament pobrzękuje, jak tam za murem, tam w instytucie badawczym gigantyczna tokarka i gigantyczna piła znów przecinają gigantyczny wał... I wskazałam tam paluszkiem, zwracając w tamtą stronę głowę w kapelusiku ze ślubnym welonem, i powiedziałam: - Słyszycie państwo? To dopiero jest coś wspaniałego! To turkocze tak również w nocy... nasz stół rusza się, nasze łóżko jeździ z miejsca na miejsce... ale za to jest tu tak chłodno, że gdy chcemy się ogrzać, to musimy wychodzić na podwórko albo bez przerwy palić w piecu... I potarłam zapałkę, i otworzyłam drzwiczki, a tam już były naszykowa-ne trzaski i ogień zapłonął, i wnet w piecu zaczęło huczeć, dołożyłam drew i wybiegłam na dwór, tak jak po każdym rozpaleniu wybiegał doktor, przebiegłam przez podwórko pod drzwi prowadzące na kręcone schody, którymi szło się na górę do Lizaj, stałam teraz tam, skąd widać było komin, z którego właśnie zaczął unosić się dym... Goście weselni wyszli za mną, trzęśli się z zimna, ale ja stałam na podwórku, plecami przyciśnięta do ściany, stałam na czubkach palców i z dumą pokazywałam wszystkim: - Widzicie państwo, widzicie... To jest dym, który unosi się z naszego komina! Ten komin to dopiero ma ciąg! Bo też było pod nim palenisko kowalskie, nasz apartament był kiedyś kuźnią... lecz teraz chodźcie wszyscy, wypijemy za ten nasz ślub... I wbiegłam do pralni, i wynosiłam zielone butelki szampana, rozdawałam każdemu po jednej, tylko szoferzy nie wzięli, wszyscy patrzyli na mnie, ja zaś widziałam, że jestem obserwowana, i teraz to ja byłam tą panną, co ma w oku zatrzask firmy „Koh-i-noor Waldes", ja byłam teraz Poldinką, tą kochanką z puklem przypalonym przez gwiazdy, która na wszystkich kęsiskach idzie w świat z tą kladeńską stalą, ja jestem teraz tu panią domu. I sama odkręciłam drut przytrzymujący korek w butelce szam-pana, czekałam, wszyscy szli w moje ślady, jedynie kilka niezdar nie mogło zdążyć, ale widziałam, że patrzy na mnie ten mój szef kuchni, pan Bauman, i jest szczęśliwy, widząc mnie taką, jaka jestem, że patrzy na mnie również mój mąż i wyjść nie może z podziwu, że patrzy na mnie ten 153 jego szef z Surowców Wtórnych, a także Marta i kuzynka mego męża Milada, które teraz wyszły z pralni z kieliszkami stocku, a oczy im pływały w tym wysokoprocentowym alkoholu, jedynie moja mamusia Erna a tam na górze Lizaj i Wulli byli zdumieni tym, co ja teraz wyczyniałam' a Bobik podskakiwał i szczekał, nieustannie radośnie szczekał, plącząc się weselnikom pod nogami... I oto teraz silna struga musującego wina trysnęła z mej butelki i z pięciu, a następnie z dziesięciu, a potem z prawie dwudziestu szyjek tych butelek szampana silną strugą tryskał perlisty trunek, Bobik rzucił się do ucieczki, ale wszędzie bryzgało na niego to musujące wino, a ręce uniosły te zielone butelki i wszyscy weselnicy wołali i pletli trzy po trzy, i ronili łzy, i uśmiechali się, ale wszyscy stukali się ze mną i moim mężem, życząc nam zdrowia, no i tego, byśmy byli szczęśliwi w takim pięknym apartamencie i w tak pięknych wiszących ogrodach... A potem szef kuchni pan Bauman uniósł serwetę, a ja pochyliłam się nad przyrządzonym na zimno jelenim udźcem i grzbietem, rozłożyłam ręce i aż klasnęłam, wzruszona pięknem tej dziczyzny na zimno, i pan Bauman z jednej strony, a ja z drugiej wynieśliśmy na środek podwórka stół, i kucharz kładł plasterki na tekturowe tacki i rozdawał je gościom, i wszyscy jedliśmy, i zeszli na dół również Wulli i Lizaj, uśmiechali się, zły nastrój już im minął, ucałowali mnie i też wzięli sobie dziczyzny na zimno, i napoczęli butelkę musującego wina, i oto nagle wszyscy uciszyliśmy się i jedliśmy, wsłuchując się w własne trzewia, jak też im to smakuje, i w historię, jak ten jeleń doczekał się w końcu tego mojego ślubu, musiałam jeszcze raz opowiadać, jak pan Brandejs przed ośmiu laty ustrzelił tego jelenia, jak ten jeleń osiem lat leżał w komorze pod praską halą targową, jak wreszcie ja i pan Bauman tego jelenia tam znaleźliśmy i jak go przewieźliśmy, jak jednak wpierw musieliśmy pociąć go piłką do żelaza... i jak pan szef kuchni, Bauman, gdy pierwszy raz ujrzał mojego męża, tam w kuchni hotelu „Paryż", jak pan szef kuchni Bauman od razu zorientował się i zgadł, że w tym domu będzie wesele, i jeden udziec, i grzbiet zostawił w zamrażarce... I tak oto ten mój ślub nagle stał się czymś, czego nikt nigdzie nie zaznał i nie widział, uświadomiłam to sobie dopiero w chwili, gdy wszyscy wpatrywali się w pana szefa kuchni Baumana, jakby przyszedł na me wesele sam prezydent lub sławny futbolista, wszyscy wpatrywali się w niego, a pan Bauman promieniał i uśmiechał się, potem jednak ogarnął go niepokój, ponieważ musiał wracać do hotelu „Paryż", do tej swojej kuchni, by porcjować te swoje schabiki, żeby kuchnia nie nawaliła... I ucałował mnie, i podziękował mi, i ujął mego męża za obie ręce, tego nigdy u pana Baumana nie widziałam, on podsuwał jedynie łokieć, ale memu mężowi oburącz trząsł tymi jego niezgrabnymi rękami, 154 i oroszę, przytrzymał jego ręce w swoich, a następnie rozwarł dłonie doktora, obmacał te jego odciski, a mój mąż się uśmiechał, bo mój mąż był tych swoich rąk dumny. A potem kucharz zbiegł po schodkach, a potem róeenali się też szoferzy ze Spalonej i podziękował mi także kierownik Surowców Wtórnych, i ulotnili się również ci goście, którzy wpadli tylko a chwilkę, którzy wyskoczyli z pracy... A potem mój mąż brał pakunki z prezentami, ja rozwijałam je, piliśmy przy tym szampana, a kto chciał, temu dawaliśmy napić się na dodatek rosyjskiej wódki z butelki, przypo- mniałam sobie, że tatuś lubił pijać szampana z koniakiem albo z wódką, nazywał to rosyjskim niedźwiedziem, piłam teraz na cześć tatusia, szam- pana z wódką, Bfefa opił się już stocku, więc przerzucił się także na tego rosyjskiego niedźwiedzia, rozpakowywaliśmy te ślubne prezenty, dzbanki i niedzisiejsze popielniczki, wszystkie te ślubne prezenty, które dostałam, wszystkie zaliczyły już kilka ślubów, wiedziałam, że nigdy nie wezmę ich do mojego mieszkania, Bfefa każdy kolejny prezent komentował: - O, to jest coś cennego, ach, takich rzeczy już się nie produkuje, gdzie też państwo nabyli ten rupieć, na tandecie? I rozglądał się po gościach weselnych... - O, właśnie, to to państwo znaleźli gdzieś u Świętego Wojciecha na zbiórce, prawda? No nie, czegoś takiego jeszcze jak żyję nie widziałem, słuchaj, braciszku, to musisz ubezpieczyć albo wiesz co, żeby ci ktoś tego zaraz tutaj nie rąbnął, wyrzuć to od razu na śmietnik! To jednak był akurat prezent, który podarowała mi na mój ślub Lizaj, i ona obraziła się, i pobiegła na górę do swojego mieszkania. A mój mąż rozpakował następny prezent i wypadły mu z rąk stare zasłony, a ja zaraz je przycisnęłam do piersi, bo były zupełnie takie same jak te, które miał mój tatuś, u którego zasłaniały w sypialni całe okno, bo te zasłony przywiózł sobie z ojcowskiej chałupy ze Słowacka, i zawołałam: - Ach, te zasłony dodadzą naszemu mieszkaniu szyku... I w tejże chwili za wysoką ścianą, na wysokość dwóch pięter sterczącą nad naszą długą szopą, rozległo się głuche uderzenie, a następnie oderwała się od tej ściany resztka tynku i z łoskotem, i z hukiem spadła na szopę, i z pochyłego dachu sypał się na dół piasek i ten tynk, i gruz, Bobik podkulił ogonek i zmykał na dół, a następnie na schody, na podwórko sypał się piasek, a tynk rozprysnął się na wszystkie strony i goście weselni rzucili się pędem do pralni oraz po schodach na dół i tam truchleli z przerażenia, czy aby teraz nie zawali się cała ta ściana. I dopiero po chwili, gdy tuman piasku i wapiennej zaprawy kłębił się i opadał, wyszli na podwórko, unosili nogi, by przestąpić to rumowisko, a ja wbiegłam do naszego mieszkania i przyniosłam ślubny bukiet, i uniosłam go w górę i wołałam: 155 - To jest coś wspaniałego, wszyscy mi tego naszego podwóreczka, tego naszego mieszkanka zazdrościcie, co? Lecz żaden z moich gości mi nie zazdrościł, wszyscy otrzepywali swe czarne garnitury, które już były szare, pili wódkę i zapijali ją szampanem wołałam do tych naszych gości weselnych: - Chodźcie wszyscy do środka! Salon jest przyjemnie ogrzany, jak się tam nie zmieścimy, to możecie państwo nadal popijać w naszym stołowym, ci, co nie zmieszczą się również tam, mogą siedzieć w kąciku kuchennym, gdybyście państwo jednak nawet tam nie zmieścili się, to proszę, możecie państwo pójść do naszej łazienki połączonej z salą gimnastyczną, są tam przyjemne leżanki... Ale wszyscy goście weselni unosili ręce w obronnym geście i wołali: - Wszystko, tylko nie to! Dostaniemy zapalenia płuc, rozchorujemy się od tego! I kłaniali się, i odchodzili, bo w baliach została już tylko jedna butelka szampana, w wannie nie było już wysokoprocentowego alkoholu, a zimny jeleni udziec oraz jeleni grzbiet już zjedliśmy za jednym zamachem... Trzymałam ślubny bukiet i wołałam: - Albo idźcie państwo do „Hausmanów", do pana Yaniśty, tam mój mąż od trzech godzin kontynuuje to swoje sławne wesele dla kumpli, którzy dopiero przyjdą! Ale goście weselni żegnali się, brodzili w piasku i gruzie, spoglądali na tę wysoką ścianę, gdzie resztki tynku groziły jeszcze odpadnięciem, tu i tam kawałek odrywał się i znów się rozpyskiwał i osypywał na dół, na weselnych gości. Pożegnali się ze mną i na pewno woleli pójść do Yaniś-tów, moja szwagierka i Milada wzięły butelkę stocku i poszły ze mną do mojego mieszkania, ale gdy przyszły do mnie, trzęsły się z zimna, więc wolały z tą butelką stocku znów przebrnąć zasypane podwórko i iść na górę do Lizaj, Bfefa wyciągnął się na angielskiej fladze, laskę położył obok siebie i patrzył w sufit, pod którym wisiała proteza z niklowanymi sprężynami i skórzanym sznurowaniem, przez tę protezę przewleczona była opuszczana lampa, której dotykały brązowe sznurowadła, a ja wzięłam te zasłony, te dla mnie tak drogocenne zasłony, rozłożyłam je, no i proszę, będą w sam raz na te moje okna, było mi zimno, wygarnęłam z pieca i znów podpaliłam drewno, i znów wybiegłam na podwórko, potykałam się o rozkruszony tynk oraz cegły i znów stamtąd, spod ściany patrzyłam, no i proszę, teraz z naszego komina wydobył się nasz dym, walił prosto do nieba, niby pień smukłej brzozy wznosił się ten nasz dym w niebo, wracając słyszałam, jak tam na górze, u Lizaj, bawią się ci goście, którzy zostali i których Lizaj zaprosiła do siebie, nagle byłam na podwór- 156 . sama) weszłam do pralni i zakręciłam krany, zamknęłam dopływ wody, która nie miała już czego chłodzić, wyciągnęłam ostatnią flaszkę musują-20 wina. A gdy wracałam do mojego mieszkania, tam na górze, na leryice, gdzie nad nami mieszkała rodzina Slavićków, drzwi do ustępu były otwarte i wychylała się stamtąd siedząca tam pani Slavićkova, i dawała mi ręką znaki, bym przyszła do niej na górę, że mi coś musi powiedzieć, dodałam sobie odwagi i z butelką w ręku wspinałam się kręconymi schodami na piętro, gdzie jeszcze nigdy nie byłam, nagle zachciało mi się tam pójść, ponieważ to mieszkanie tam na górze jest całkiem takie samo iak to, które kiedyś będziemy mieli, weszłam na galeryjkę, ten mój kapelusik z welonem mi się zsuwał, więc grzmotnęłam go pięścią, żeby trzymał się włosów, ale kiedy uniosłam wzrok, tam w wychodku naprawdę z całą prostodusznością siedziała pani Slavićkova, przy jej policzku pod sam sufit wznosił się regał, a na nim w równych rzędach stały słoiki konfitur i powideł, a potem pani Slavićkova ciężko wstała, naciągnęła takie obszerne majtki, co to mówi się na nie majtasy, majtadały, obciągnęła spódnicę i pociągnęła za łańcuszek za sobą, tego to jeszcze w naszej ubikacji nie mamy, powiedziałam sobie w duchu. I pani Slavićkova wyszła do mnie z wychodka, podała mi rękę, a ja zlękłam się, że chce mnie zwymyślać za mego męża, małżonka, za to, że wczoraj w nocy, jeszcze jako narzeczony, sikał na podwórku do kanalika z takim okropnym pluskiem, że obudził jej dzieci. Lecz ona pogratulowała mi z racji tego mojego ślubu, a potem wprowadziła mnie do swego mieszkania, no i proszę, taką będę mieć kuchnię, no i proszę, taki będę mieć również pokój, do którego wstawię te kuchenne meble, co to mam je w Piszczanach, te, które tatuś kazał zrobić, kiedy nas usunęli z wszystkich naszych pokojów, kiedy nas wypędzili. A tam, w tym pokoju, pani Slavićkova z miną spiskowca wskazywała mi na zasłane łóżko, ale ja nic nie rozumiałam, więc uniosła wierzchnią pierzynę i tam, na dolnej pierzynie, ujrzałam głowę mojego męża, który spał ze złożonymi rękami, a z nosa delikatnie spływał mu gil. Pani Slavićkova wzięła chustkę i wytarła memu mężowi nos, i cichutko szepnęła: - Przed chwilą wbiegł tu i jak tylko zobaczył łóżko, to siup do niego! I teraz śpi jak niewinna dziecina... ale niech się pani nie boi, nie dostanie drgawek, takich, co to miewają dzieci rzeźników, jest tylko ubzdryngolo-ny... ale, pani szanowna, chodź no pani do kuchni, to sobie opowiemy o różnych ważnych wydarzeniach, ważnych zdarzeniach z naszego życia, z życia naszej rodziny... a wie pani, ja to do dziesiątego roku też słowa nie umiałam po czesku, ja się urodziłam w Berlinie, wie pani? Styczeń-luty 1984 r. l Vita nuova Obrazki Poświęcone memu przyjacielowi Karlowi Maryśce który od z górą czterdziestu lat co rok drukuje jeden samizdat by rozesłać go swoim przyjaciołom a zatem jest czempionem krytych kortów znakomitością^ i mistrzem świata Co ma wisieć nie utonie choćby woda szubienicę zalała Porzekadło ludowe Poetyzowanie jest aspektem myślenia piękno jest aspektem prawdy Martin Heidegger Nieopodal Innsbrucku znajduje się pałac Ambras gdzie Habsburgowie zwozili wszelkie kurioza świata tu w jednej z komnat zobaczyłem dziesiątki żerdzi z których wierzchołków wytryskiwały wstęgi praw włościańskich wypisanych na paskach pergaminu początki tekstów były ściśnięte kółkami na końcach owych tyczek jak warkocze jak wstawki swobodnie powiewające z kapeluszy południowomorawskich strojów ludowych jak włosie długich końskich ogonów Za każdym poruszeniem za każdym dotknięciem te teksty praw włościańskich łączyły się i mieszały ze sobą wskutek czego powstawały miliony kombinacji zdań miliony wariantów słów których podstawą był alfabet składający się z zaledwie kilkudziesięciu liter Kiedy stałem tak i patrzyłem na tę komnatę pełną literackich kombinacji pojąłem dlaczego dadaiści byli tacy wzruszeni gdy podawszy gazetę wsypali te pokrojone zdania do kapelusza a następnie wyciągali je i przepisywali w przypadkowych układach tworząc niezwykłe teksty Ten pokój pełen liter wzruszył mnie bardziej niż komnata z dziełami Arcimboldiego... Teraz kiedy skończyłem pisać Vita nuova tekst który wyrzucałem z siebie w rytmie głębokich wdechów i wydechów uświadomiłem sobie że ja również często przebiegam przez stronice długich powieści tą ukośną sondą przypomniałem sobie metodę Olega Susa z Brna który w ten sposób przeczytał całą literaturę i wszystkie rękopisy jakie mu nadesłano stwierdziłem oglądając się wstecz że moje oczy i dusza już wcale nie potrzebują interpunkcji uświadomiłem sobie że nie tylko ja ale setki tysięcy czytelników gazet oraz bestsellerów że również wysocy urzędnicy państwowi kiedy muszą przeczytać kilogramy stron dziennie że wszyscy już umiemy odwracać kartkę co minuta nie tracąc wątku semantycznego przesłania tekstu że więc czytanie diagonalne jest swojego rodzaju przeciągłym przesuwaniem wzroku z góry na dół jednakże czujny duch zawsze zdoła zatrzymać się w trakcie tego czytania tam tylko gdzie wyższy układ sygnałów mówi że tu ]est coś co zasługuje na uwagę czytelnika że tu musi przez małą chwilkę w domu 161 czytać horyzontalnie jakby czerwonym ołówkiem podkreślające doniosły komunikat a potem znów powrócić do tego pośpiesznego podprogowego czytania globalnego Ja pozwoliłem sobie na ten luksus nie jakJoyce który poranny monolog pani Molly Bloom napisał bez interpunkcji tylko z tego powodu że dla niego pani Molly reprezentowała Ziemią Geę która nie zna nie tylko gramatyki ale też interpunkcji... ja na ten luksus czytania diagonalnego pozwoliłem sobie nie tylko po to aby pojawić się tam gdzie nikt już się mnie nie spodziewa jak mówi Roland Barthes ale również dlatego że jako starszy pan mam prawo przeciwstawić się wszystkiemu i wszystkim którzy mi odmawiali prawa do tego bym się mylił lub też dokonał tego czego nawet ja się po sobie nie spodziewałem Pozwoliłem sobie na ten luksus czytania diagonalnego ponieważ tą sama, metoda^ wybieram z własnej przeszłości te tkwiące w niej obrazy które mnie zdumiewają tak samo jak dadaistyczne zdania i słowa wyciągane z surrealistycznego kapelusza Obrazy które mową przekształcam w słowa a słowa w jednowymiarową linijkę Myślę że zapuszczając tę skośną sondę w swą podświadomość ipod-progową świadomość postępowałem tak samo jak pan Barrande który kiedy budował linię kolejową pod Pragą to w diagonalnych warstwach skał płonnych i kopalin znajdował zadziwiające trylobity i że czytając diagonalnie czytelnik znajduje nie tylko odcisk samego siebie ale także strukturę stylu tego kto tekst ten napisał... Ta wiosna była przepiękna bo przyszedł do nas Yladimir przyjaciel mego męża o którym mąż tyle mi opowiadał był to wysoki młody mężczyzna wyglądał zupełnie tak jakby grywał w koszykówkę albo w siatkówkę i kiedy mnie zobaczył zacukał się i zwracał się do mnie Pani szanowna i zaraz spytał mojego męża Doktorze pójdziemy się przejść? i przy okazji chlapniemy sobie gdzieś piwa? i A czy pańska małżonka pana puści? A mój mąż na to Czemu nie miałaby mnie puścić Yladimirku weźmiemy ją ze sobą żebyśmy byli w towarzystwie szykownego kociaka Ja od razu widziałam że Yladimir nie jest tym zachwycony że wolałby pójść z moim mężem we dwójkę ale wzięłam kostiumik i parasol i te moje pantofelki na wysokich obcasikach i ubierałam się zasłonięta otwartymi drzwiami szafy a mój mąż z Yladimirem stali na podwórzu i Yladimir ostrożnie odłupywał popękany tynk uważnie brał go w palce a potem kładł na dłoni i coś z powagą tłumaczył memu mężowi Stali tak na podwórzu i patrzyli na wysoką ścianę tę ścianę przez którą nie mogłam spać bo za nią znajdował się instytut badawczy w którym dudniły jakieś ciężkie maszyny jakby tam był ogromny gabinet dentystyczny w którym borowano gigantyczne zęby trzonowe tak warczały te maszyny że aż podzwaniały kubki i szklanki na półeczce nad kuchnią a czasami ten dźwięk tak się nasilał że człowiek od tego głuchł a mosiężne łóżko na maleńkich kółeczkach odjeżdżało od ściany i ja nie przywykłam jeszcze do tego dźwięku a mój mąż wprost przeciwnie zawsze był zachwycony tym pobrzękiwaniem szklaneczek i wstawał nawet w nocy i stał przy ścianie z nadstawionym uchem i wsłuchiwał się i zgadywał co też się to dzieje a gdy go wysyłałam by poszedł tam zobaczyć i żeby złożył skargę bronił się Nie bo straciłbym ajemnicę jak zobaczę jak dowiem się co się tam dzieje to od razu będzie PO tajemnicy I jak wyszłam na podwórze to ci dwaj wciąż tam stali i pat- zyn na ten wspaniały mur na tę ścianę długą co najmniej na dziesięć metrów i na sześć metrów wysoką i obaj ci mężczyźni byli w podniosłym 163 nastroju i niemrugającymi oczami wpatrywali się w cegłę na obnażonei już ścianie i mój mąż przyłożył palec do tych swoich bezczelnych waro i patrzyli tam nadal no i proszę właśnie znów oberwał się kawał tynku i spadł na starą szopę i uniosła się beżowa chmura jak puder ledwie zdążyliśmy cofnąć się do otwartej pralni a zwietrzały tynk sypał się p0(j sam próg i Yladimir wzruszył się tym do łez i powiedział Doktorze cała ta ściana to aktywna grafika kinetyczna kiedy tutaj mieszkałem przechodziłem koło niej przez pół roku i nie dostrzegłem jakie to wspaniałe doktorze dopiero teraz widzę że uprawiając tę moją grafikę wszedłem w posiadanie klucza do banałów którym jedynie ja mogę nadać wydźwięk metafizyczny A ja wzruszyłam ramionami a stałam już na pierwszym stopniu i pierwszy raz popatrzyłam na tę wielką ścianę i pierwszy raz zobaczyłam ją taką o jakiej ze łzami w oczach mówił Yladimir mój mąż zaś stał obok niego jak jakiś małorolny jak kmiotek podczas gdy Yladimir w owej chwili był przystojnym młodym mężczyzną i to co mówił nadawało mu blasku stał i wciąż trzymał na dłoni kawałek tego tynku nie większy niż bywały hostie kiedy przystępowałam do komunii i raz wyplułam hostię na dłoń i w książeczce do nabożeństwa zaniosłam ją do domu A potem weszliśmy w korytarz tej naszej okropnej kamienicy i Yladimir znów stał z mym mężem i obaj zadzierali głowy i patrzyli na doszczętnie zmurszały sufit z którego odklejała się farba razem z tynkiem niebieska farba i ten sufit cały usiany był pęcherzykami które przypominały kurze łapki a niebieściuchny tynk cicho sypał się chrupkim francuskim ciastem prószył jak farbka do bielizny tu i tam odłupywał się od sufitu i opadał na twarze tych dwóch mężczyzn którzy mnie zaprosili na spacer a tymczasem nie mogli oderwać oczu od tego sufitu który był na dodatek cały mokry i para skraplała się na żarówce i co chwila opadała kroplami na wilgotną zdobioną kafelkami podłogę W tym naszym korytarzu było jak w stalaktytowej jaskini każdy kto tam wchodził wstrząsał się z zimna i przebiegał korytarz żeby już być na ulicy na dworze w cieple lub przebiegał na nasze podwóreczko i palcami strzepywał z siebie kawałki niebieskiej i mokrej farby która opadała z sufitu jak płatki kwiatów akacji kwitnących w owym czasie na dziedzińcu żydowskiej synagogi1 I gdy wreszcie wyszliśmy z tego naszego domu i ogrzaliśmy się na słońcu tej naszej ulicy Yladimir był głęboko wzruszony zarówno tą beżową ścianą jak i niebieskim sufitem naszego korytarza i dopiero teraz zauważyłam że przyszedł do nas z teczuszką którą teraz oburącz trzymał przed sobą i od razu wiedziałam że Yladimir ma kom- 1 Mowa o starej synagodze na Libni, niedaleko ówczesnego mieszkania B. Hrabala, służącej za magazyn dekoracji pobliskiego teatru. 164 powodu tych swoich długich ramion i że teczuszkę nosi tylko o że nie wie co robić z rękami i uśmiechnęłam się do niego i raz dla/cze spojrzałam na tę jego teczuszkę i powiedziałam Ależ ja znam to ja Je^. ,ukię nosić torebkę tylko dlatego że nie wiem co robić z rękami a jak 13 myśli? Te moje parasolki też noszę tylko dlatego że nie wiem gdzie ^dziać ręce A Yladimir uśmiechnął się do mnie pełen skruchy uśmiech-P , • ;a|j chłopiec który coś przeskrobał uśmiechnął się do mnie i teraz 11 kolei nie wiedział co począć z tym swoim uśmiechem a ja byłam zado-olona że go przejrzałam że ja też chociaż troszkę jestem znakomitością która potrafi kogoś przejrzeć I w tej chwili rozjaśniło mi się w głowie i dzięki Yladimirowi ten nasz przeraźliwy korytarz ukazał się moim oczom niczym leśna kapliczka przy źródełku niczym stropy poniektórych kościołów gdzie przez dach zacieka deszcz i topniejący śnieg i na sklepieniu pojawiają się kropelki które skapują na dół razem z prószącym tynkiem zmieszanym z farbą z sufitowych fresków I w tej chwili kiedy szliśmy już brzegiem Rokitki wyciągnęłam rękę i patrzyłam na te moje rękawy na których tu i ówdzie a przecież tak wyraźnie połyskiwały kawałki farby odlepione od sufitu tego naszego korytarza kawałki nie większe niż paznokieć małego palca a gdy uniosłam oczy kiedy musiałam unieść oczy widziałam że Yladimir odwrócił się i przez chwilę patrzył na mnie a potem skinął głową i znów uśmiechnął się pełen skruchy bo na chwilkę nawiązała się między nami nić zrozumienia podczas gdy mój mąż jak miał w zwyczaju wyprzedzał nas i oglądał się i znów wracał jak pies myśliwski jak ogar Tak więc nieustannie odrywaliśmy się od siebie i ponownie do siebie wracaliśmy że aż się zderzaliśmy i miałam poczucie że Yladimir i mój mąż to dwaj mali chłopcy a ja jestem ich wychowawczynią że Yladimir i mój mąż to dwaj pacjenci z Bohnic2 wydani mi za pokwitowaniem na niedzielę żebym o ósmej zwróciła ich do zakładu miałam wrażenie że jestem pyzatą Cecylką wyprowadzającą na spacer dwójkę szczeniąt o czym czytałam w książeczce dla dzieci Z Bylejaczka Bylejak3 Kiedy szliśmy brzegiem Rokitki obydwaj ci mężczyźni zbiegali jak wisusy nad potok i wszystko ich tam interesowało wszystko co tam znaleźli wyciągali na brzeg przynieśli na ścieżkę pod moje nogi stary połamany wózek dziecinny z którego sączyła się woda znosili mi pod nogi garnki i skorupy wydobyte ze szlamu tego ohydnego potoku który jednak obu tych drabów W Bohnicach (miejscowości podstołecznej, obecnie dzielnicy Pragi) znajduje się znany szpital psychiatryczny. ZLedajaćka Ledajdk - pierwsza po elementarzu książeczka, którą B. Hrabal dostał od matki i którą do końca życia trzymał w swej bibliotece. 165 wprawiał w zachwyt wszystko co tam znaleźli wszystko było dla nich sensacją i ten stary parasol wywrócony na drugą stronę tak samo jak pełna szlamu kurtka tak samo jak przemoczony siennik i materace Jedynie stary fotel tak opił się szlamu i wody że musieli go tam zostawić jak gdyby był z kamienia A dalej nad Rokitką unosiła się skośnie topola chyba rażona piorunem i Yladimir gdy tam doszłam i spojrzałam na niego i wbiłam parasolkę w ziemię i wysunęłam ten mój czerwony pantofelek przyjmując podstawową pozycję taneczną Yladimir rozłożył ramiona i szedł po tym pochyłym pniu coraz wyżej nad Rokitkę i jeszcze dalej i na tych wysokościach odwrócił się a mój mąż stał na brzegu i te jego krzywe nogi pasowały do niego i osłaniał oczy dłonią i spoglądał w górę na Yladimira jak ja i nasz podziw był dla Yladimira siłą napędową I Yladimir jak linoskoczek szedł jeszcze dalej i tam znalazł tę swoją chwilę o której chyba marzył i której się spodziewał przekroczył na pniu topoli punkt za którym drzewo pod ciężarem jego ciała wpierw wolno a potem coraz szybciej chyliło się ku ziemi na drugim brzegu rzeczki i zanim pień ciężko opadł na ziemię i nastroszył gałęzie Yladimir zeskoczył z pnia i blady i zsiniały uśmiechnął się do nas a następnie po pniu jak po kładce przebiegł z powrotem i podniósł swą teczuszkę i szedł z nami a mój mąż milczał i widziałam że Yladimir zniszczył go i zawstydził bo mój mąż nie to że nie umiałby wbiec na ten pochylony pień to by umiał lecz już nie teraz być może kiedyś niegdyś ale dziś już nie było go na to stać toteż szedł i kolana się pod nim uginały podczas gdy Yladimir kroczył dumny i rześki niosąc tę swoją kędzierzawą głowę jak zwycięzca A potem już naprawdę spacerowaliśmy i wyszliśmy na Okrąglak i Yladimir z kory obalonego starego pnia zdrapywał pleśń a ja powiedziałam że to pień gruszy bo mój tatuś kupował nie tylko cenne drewno karelskich brzóz oraz libańskich cedrów ale powiedziałam mężczyznom niechaj się im nie zdaje bo mój tatuś miał także pracowników którzy kupowali wszystkie piękne pnie grusz i orzechów z wiejskich alei bo mój tatuś już z góry wiedział co gdzie jest na caluśkich Morawach i od razu wypłacał zaliczkę za pnie jeszcze rosnących orzechów i grusz bo mój tatuś zabierał mnie ze sobą i uczył mnie bym się znała na wszystkich drzewach bo mój tatuś był radcą w Wiedniu oraz w Brnie i fachowcem od wszelkiego drewna z którego robi się piękne meble To powiedziałam i Yladimir mi podziękował a mój mąż stał zadzierając brodę i w tej chwili był dumny ze mnie Yladimir zaś przykląkł i z teczuszki wyjął arkusik kartonu a następnie tubkę kleju i przylepił do tego kartonika kawalątko kory z obalonej gruszy a potem podsunął mi ten kartonik pod oczy jakby to była otwarta książka i mówił że jego grafika aktywna dokonuje tego samego dzieła co natura która stworzyła tę korę i tę pleśń a mój 166 • rozkrzyczał się i śmiesznie podskakiwał i wołał Organon Organon ™ natura! A Yladimir uradował się Właśnie Właśnie Organon! Dok-jeśli pańska szanowna małżonka pana puści to dla uczczenia tego aszego spaceru zrobię płytę negatyw a potem serię odbitek pani szanow-nuści go pani? Ale pani go ze mną nie puści czy może jednak? Powiadam Puszczę jak będzie grzeczny to go puszczę czemu nie miałabym go puścić? A Yladimir ostrożnie włożył tę przylepioną korę ze starej gruszy do teczki i szedł teraz obok mnie i mówił Wie pani pani szanowna ja kiedy się ożenię to od małżonki nie ruszę się ani na krok i nie spuszczę jej z oka ona nigdy nawet w myślach nie może odejść ode mnie ani na krok bo gdyby oddaliła się ode mnie w myślach choćby tylko na krok to ucieknę od niei a potem się powieszę założę sobie pętlę no i powieszę się Powiedział mi Yladimir z całą powagą a mój mąż wymachiwał rękami i odganiał od siebie te wizje które kreślił Yladimir a tam na zboczu były ogródki działkowe i mój mąż który właśnie za tym przepadał wskazywał na karłowate drzewka owocowe i mówił jak się które drzewo nazywa i jakie rodzi owoce wsunął rękę między sztachety i nabrał świeżo skopanej motyką ziemi i niósł nam pełną jej garść jak zmielona kawa wyglądała ta ziemia a my musieliśmy nie tylko ją powąchać ale także wziąć w palce i potrzeć jak sól jakbyśmy sprawdzali gatunek surowego płótna czy materiału na ubranie A z kolei Yladimir odwzajemnił się memu mężowi tym że w lasku do którego weszliśmy ostrożnie zeskrobywał korę z pomocnej strony sosen i znów wyjął ze swej teczuszki szkicownik i posmarował kartkę klejem z tubki i naskrobał kory i kolorowej pleśni a potem zerwał kwiatek a potem złapał cytrynka i przylepił go do tej kartki obok kwiatu i delikatnie ścisnął kartki a gdy otworzył ten swój szkicownik i pokazał mi to co przed chwilą do niego włożył Ojejku! zawołałam z zachwytem i otworzyłam tę mój ą niebieściuchną jedwabną parasolkę a mój mąż pobiegł i patrzył także a Yladimir uśmiechał się mój mąż zaś mówił Ależ Yladimirku to cały pan! i zrobił pan obraz obrazek na którym niepotrzebne już są ani rysunek ani ludzkie twarze i nawet nie potrzebuje pan umieć rysować drzew i szemrzącego strumyka który opływa kobierzec polnych kwiatów nie potrzebuje pan już nawet opowiadać rodzajowej anegdoty i alegorii i nawet sytuacji granicznej to co pan teraz zrobił jest tylko kontynuacją tylko kolejnym ogniwem w łańcuchu pańskiego wielkiego liryzmu i oto teraz Yladimirku nadeszła chwila teraz mogę to panu powiedzieć Na Boga niech pan już wreszcie da spokój tym pańskim plamkom i tym miniaturkom! Niech się pan przerzuci na wielki format niech pan sobie zamówi większą praskę! wołał mój mąż i cofał się i tłukł się w piersi a ja trzymałam otwartą niebieską parasolkę chociaż świeciło słońce i dróżka wiła się pośród brzó- 167 zek i widziałam że Yladimirowi uszy przesunęły się w tył niczym koniowi który gryzie lecz mój mąż tego nie zauważał i nadal wrzeszczał żeby Yladimir rozpoczął nowe życie by powiększył wszystkie te swoje grafiki a więc również ich negatywy a więc również tę swoją praskę której nie potrafiłam sobie wyobrazić domyślić się co to jest taka praska ale jedno wiedziałam że Yladimir ledwo panuje nad sobą by nie zepchnąć mego męża do jaru w brzozowym gaju by nie rąbnąć go tak żeby zęby wpadły mu do żołądka Ale mój mąż chyba uznał że teraz albo nigdy że to najlepsza chwila żeby powiedzieć wszystko nie co miał przeciw Yladimirowi lecz wszystko o czym myślał że wskaże tym Yladimirowi jakąś nową drogę jakiś nowy sposób dzięki któremu Yladimir przejdzie sam siebie i będzie jeszcze większą znakomitością niż ta za jaką sam się uważał znakomitością i mistrzem już nie tylko Pragi ale Europy mistrzem świata całkiem tak jak mój mąż który to samo sądził o sobie że jeszcze parę lat a nagle rozewrą się niebiosa i głos z wysokości obwieści iż mój mąż także jest taką znakomitością jak to teraz mój mąż przepowiadał Yladimirowi że nic już temu nie stoi na przeszkodzie byle tylko zaczął robić większe formaty większe formy A ja szłam przez lasek a potem znów pod potężnymi dębami kręciłam niebieską parasolką i uśmiechałam się i miałam wrażenie że przechodzę między obrazami impresjonistów byłam nawet w nastroju impresjonistów oczyma duszy widziałam samą siebie idącą samej sobie naprzeciw dzięki mojej niebieskiej parasolce widziałam siebie jako fragment impresjonistycznego obrazu bo kiedy zrobiłam zeza widziałam że i mój nosek jest niebieski a kiedy przyciągnęłam brodę do szyi widziałam że również moje piersi i ręka trzymająca rączkę niebieskiej parasolki że również moje piersi i ręce są niebieskie i miałam wrażenie że również ci dwaj moi wrzeszczący pacjenci z Bohnic że oni obaj również są częścią impresjonistycznego obrazu który gdy szliśmy gdy wchodziliśmy na lesisty pagórek szedł razem z nami tak samo jak ta moja niebieska parasolka I uśmiechałam się choć Yladimir krzyczał teraz na mego męża Doktorze a pan powinien był pozostać panem dyżurnym ruchu i dziś z tymi pańskimi poglądami byłby pan już zawiadowcą na jakiejś maleńkiej stacyjce byłby pan zawiadowcą i latem nosiłby pan białe spodnie i mary-nareczkę z kamgarnu i po południu chodziłby pan grać w kręgle do ogródkowej restauracji Przy Dworcu a pańska małżonka byłaby panią zawiado-wczynią i mielibyście państwo dziateczki bo małżonka pańska z pewnością powiłaby panu dwójkę zdrowych berbeci i z pewnością ważyłby pan sto kilo! Krzyczał Yladimir na mego męża a on nie mógł z siebie wydusić ani słowa wole mu nabrzmiało i przewracał oczami ale ja wyszłam z lasku na łąkę a tam było jeziorko i wznosiła się tam kopuła obserwatorium 168 nomicznego i stał tam porzucony furgon pocztowy i weszłam na jego tr< i wskoczyłam na kozioł tego porzuconego niebieskiego furgonu S cztowego którym kiedyś rozwożono paczki i listy miłosne i zawiado-'enia o śmierci i przesyłki polecone lecz teraz stał tu na szczycie wzgó-na Ladwiu koło obserwatorium i siadłam i patrzyłam na tych dwóch eżczyzn na te dwie przyszłe znakomitości na tych dwóch czempionów krvtvch kortów i obaj mnie śmieszyli bo ja również chciałam być znakomitością a nawet chodziłam na lekcje tańca i ja nawet chciałam być balet-nica i jeżeli nie primabaleriną to przynajmniej taką tancerką jak La Jana a teraz jestem kasjerką w hotelu Paryż i życie ułożyło mi się tak jak zapewne ułoży się tym dwom mężczyznom którzy nadal krzyczeli na siebie a teraz nawet stali naprzeciw siebie i przewracali oczami i zaciśnięte pięści trzymali tuż przy ciele i wyglądało na to że tylko patrzeć a wydrapią sobie oczy że jeden grzmotnie drugiego pięścią ja jednakże wiedziałam że ci dwaj nawet gdyby się pobili to nie zerwą ze sobą że ci dwaj lubią się że jeden żyć bez drugiego nie może że każdy z nich może być na innym krańcu Pragi a mimo to myślami będą przy sobie ponieważ obaj są święcie przekonani że obaj są znakomitościami i właśnie teraz wrzeszczą tutaj na siebie z powodu tej swojej znakomitości krzyczą na siebie bo nie mogą uzgodnić który z nich będzie mistrzem świata i chyba nie mogli zauważyć tego co ja właśnie ujrzałam Tam obok obserwatorium stała grupka dzieci z nauczycielką te dzieci otaczały wielką okrągłą płytę na grubym postumencie ta płyta była tak wielka jak okrągły stół który mieliśmy w jadalnym i te dzieci wskazywały sobie paluszkami brzeg płyty a ja zeszłam z porzuconego furgonu pocztowego i z otwartą parasolką zbliżyłam się do tej grupy dzieci i ponad ich ramionami spojrzałam na tę płytę i znów któryś już dzisiaj raz nie wierzyłam własnym oczom ponieważ na tej kamiennej płycie wielkiej jak olbrzymie młyńskie koło znajdowały się kreski zakończone strzałkami i jak na olbrzymim wieżowym zegarze godziny tak tu były nazwy europejskich miast i liczby informujące o ile kilometrów odległe jest dane miasto od środka tej kamiennej płyty a nauczycielka pomogła dziewczynce i ta wskoczyła na tę płytę przysłaniała sobie oczy i wołała... Ja widzę ja widzę Warszawę! i obróciła się i schyliła a gdy odczytała napis na kamieniu to znów wołała i przysłaniała oczy dłonią i krzyczała Ja widzę ja widzę ja widzę Berlin i Ja widzę stąd aż do Moskwy! I potem dziewczynka zeskoczyła a zamiast niej pojawił się tam chłopiec i znów wołał to co przeczytał na kamieniu i przysłaniał sobie °czy i krzyczał Ja widzę ja widzę ja widzę Wiedeń i Widzę Rzym! A mój m^ż i Yladimir właśnie podeszli i przestali się kłócić i patrzyli na mnie a ja przykładałam paluszek do uszminkowanych warg i oto ci dwaj mężczyźni 169 patrzyli teraz z przejęciem na chłopców i dziewczynki jak te dziec' jedne po drugich wskakiwały na kamienną płytę i przysłaniały oczv i przez wszystkie granice państw wołały w dal aż tam gdzie jak wskazywała strzałka wyryta w kamiennej okrągłej płycie setki i tysiące kilometrów stąd jest gdzieś dla każdego z tych dzieci europejska stolica która każde dziecko widziało z tej odległości tak realnie tak prawdziwie jakby jego wzrok sięgał z Ladwia aż tam A gdy wszystkie dzieciaki już popatrzyły nauczycielka dała im znak brodą i ruszyła przodem ścieżką zbiegającą po zboczu w dół gdzieś tam na Diablice podczas gdy Praga połyskiwała w tle jak drżąca impresjonistyczna dekoracja A Yladimir i mój mąż obmacywali palcami tę kamienną płytę na szczycie Ladwia i odczytywali nazwy miast oraz wyryte odległości w kilometrach ja zaś z otwartą niebieską parasolką wskoczyłam na płytę i stanęłam pośrodku i uniesioną ręką i parasolką wskazywałam w stronę Wiednia i wołałam Ja widzę ja widzę ja widzę jak po Mariahilferstrasse idzie moja ciocia Piśinka a idzie do Cafe Demel i ja widzę i ja widzę! obróciłam się i wyciągnęłam parasolkę w kierunku Heidelbergu i wołałam Ja widzę! Tam w Schwetzingen idzie moja mamusia z pieskiem idzie na spacer do Schlossgarten i widzę jest tam również moja siostrzyczka Wutzi wraca z zakupów i teraz widzę to! Moje trzy siostrzenice wybiegają z domecz-ku przy Siecherstrasse pod drugim i sięgają do siatek i wyciągają smakołyki! I zeskoczyłam a rozłożona niebieska parasolka sprawiła że opadałam powoli zanim obcasiki moich czerwonych pantofelków zagłębiły się w trawie a Yladimir odłożył teczuszkę i z boku wdrapał się na kamienną płytę i przysłaniał sobie oczy i wołał Ja widzę ja widzę! Tam jest Warszawa widzę tam Kizywe Koło i pana kierownika Bogusza który zorganizował moją pierwszą sławną wystawę! I ja widzę ja widzę aż za morze widzę pana Davisa w Miami który zrobił moją drugą wystawę w Ameryce!4 Ja widzę ja widzę teraz Paryż widzę tam pana Mathieu atakującego pędzlem te swoje gigantyczne płótna jak ja maleńkie duralowe płytki aktywną grafiką! Pozdrawiam pana panie Mathieu! Pan jest znakomitością w Paryżu tak jak ja jestem znakomitością tu w Pradze słyszy mnie pan panie Mathieu? I widzę tam w Paryżu również pana Seuphora tego który w Paryżu napisał o mnie że moja liryczna grafika abstrakcyjna jest moim wynalazkiem moja grafika aktywna mój 4 Pierwszą samodzielną wystawę swej grafiki Yladimir Boudnik miał w 1958 r. w Brukseli, wystawa w warszawskiej Galerii Krzywego Kola w 1962 r. była więc drugą; w tymże roku odbyła się też wystawa w Nowym Jorku, a w 1963 r. prace Boudnika były eksponowane w Miami na Florydzie. :. w 170 ionalizm!5 I widzę również to miejsce w Ameryce gdzie Jackson k piętrzy te swoje katedry grozy te swe obrazy lejąc farby action t'ne! Pozdrawiam pana panie Pollock aż z Pragi! Na całym świecie pain.l t',iirn Hwie znakomitości Pan panie Pollock i ja dwa ogniska tej niekne oczy oczy dziecKa Kiore wiasnie przestało płakać "żył na płytę tylko wpierw przykląkł na niej jednym kolanem musiał C rżeć się obydwiema rękami Yladimir spojrzał na mnie i zaśmiał się ' nokręcił głową że wyszłam za człowieka który już trochę opada z sił ale mój mąż zaraz się wyprostował i stanął w środku między wskaźnikami kierunków i odległości od miast świata i przysłonił sobie oczy i wołał lecz nie w stronę w którą się zwrócił tylko na dół ku uniesionej twarzy Yladimira Ja widzę ja widzę Yladimirku to czego się dowiedziałem że Jacksona Pollocka nie ma już na tym świecie że Jackson Pollock w Barze Cedar numer pięć ostatni raz zamówił swoją szklaneczkę whisky i kiedy ją wychylił a w ciągu całego swego krótkiego życia z pewnością wypił kilka cystern i gdy dopalił tego ostatniego swego pali maiła to wsiadł do tego swojego forda i rąbnął nim gdzieś tam w mur i zabił się Yladimirku uwaga! w wieku czterdziestu czterech lat i nie pomogła mu ani ta jego żona L^ee Krasner ani to że lejąc farby namalował tę swoją energy madę visible ani ten jego wierny piesek Yladimirku pan Jackson Pollock nie żyje... Mój mąż przykucnął i ze stopami na środku płyty mówił patrząc w oczy Yladimirowi który przestał się śmiać uśmiech zwiądł mu na twarzy a ja zamknęłam i zapięłam parasolkę i patrzyłam na tych dwóch mężczyzn i lekko mnie zmroziło a mój mąż rzekł Ja widzę ja widzę tam w Paryżu też już nieżyjącego Antonina Artauda widzę zdanie które napisał i Yladimirku uwaga to zdanie odnosi się także do pana... Pewnego razu będziemy musieli ponieść odpowiedzialność również za swą przedwczesną śmierć... Był Pierwszy Maja był czas miłości ja i mój mąż ubraliśmy się odświętnie nigdy nie chodziłam oglądać pierwszomajowego pochodu nigdy nie przyszło mi na myśl by pójść popatrzeć mój mąż też nigdy nie szedł oglądać tego Pierwszego Maja przeciwnie mój mąż jak mi mówiła Eksplozjonalizmem nazwał V. Boudnik własną koncepcję sztuki, którą wywodził ze swojej wizji stosunku między człowiekiem ery atomowej a wszechświatem (pierwszy raz Pisał o niej w swych manifestach w 1949 r.). f 171 mamusia mój mąż na Pierwszego Maja tam w Nymburku wywoził przed południem gnojówkę z jamy toteż nie był w tym Nymburku lubiany i trudno mówiła mamusia żeby było inaczej bo mój mąż tą gnojówką sam pisał sobie wtedy opinię personalną Ale dzisiaj był w podniosłym nastroju i cieszył się na ten pochód jak mały chłopiec tak więc wyszliśmy z naszego domu na Grobli i mój mąż ujął mnie za łokieć i roztrajkotał się Słuchai dzieweczko co człek lekceważy to mu się przydarzy przecież z ciebie też może być pisarka więc słuchaj ja mogę ci powiedzieć jedynie to w co wierzę a więc słuchaj dzieweczko na początku wszystkiego jest podziw i jak zaczniesz czemuś się dziwić tak że aż wpadniesz w osłupienie to tak jakoś staniesz się przeraźliwie bierna ale to nic to jest tylko pokora lecz pokora pełna błyskotliwego oczekiwania to taki stan przed zwiastowaniem i mieć będziesz otwarte oczy oraz otwartą duszę i nagle ta twoja bierność stanie się swoim przeciwieństwem i ty to wszystko nie tylko zechcesz ale będziesz musiała zanotować a pisarzem jest ten kto zaczyna opisywać to co zobaczył to co mu zaświtało i nie jest to nic innego jak tylko ogromna radość z czegoś że coś jest poza tobą... Paplał mój mąż, a ja byłam zadowolona że nie wybiega do przodu jak zazwyczaj że wreszcie idzie koło mnie jak chodzi przyzwoity mąż że nawet trzyma mnie chyba po raz pierwszy od czasu kiedy się pobraliśmy że trzyma mnie za rękę i tak szliśmy aleją Główną a w powietrzu unosiły się płatki śniegu i mój mąż brzęczał mi nad uchem A przede wszystkim dzieweczko musisz umieć zadawać sobie głupie pytania... Kto wie jak długo jeszcze potrwa zanim rurką fermentacyjną przebulgoczesz tak że zostanie z ciebie jedynie klarowne winko Musisz umieć wypytywać samą siebie Słuchaj dzieweczko jak myślisz jak długo potrwa nim idąc naprzód znajdziesz się tam skąd wyszłaś? Aha! Jak długo jeszcze potrwa zanim pojedziesz samej sobie pod prąd i twoja przyszłość stanie się przeszłością? Kiedy wskutek nawrotu i rozpadu wszechrzeczy i wszystkiego co żyje wrócisz do cudownego niebytu? W którym nie ma początku ani końca w którym styczna zlewa się z cięciwą w którym równoleżniki biegną tuż koło siebie w którym ogień woda powietrze i słońce są jednością W którym jest stacja końcowa wszystkich podziemnych rzeczek W którym wszystko musiało wysiąść W którym wszystko osiągnęło szczyt pustki? Pytał mój mąż bardziej samego siebie niż mnie a na Palmowce dmuchał wiatr i śnieg sypał z ukosa i wiało chłodem a z Wysoczan szły kolumny ze sztandarami a potem pionierzy6 trzęsący się z zimna jak ratlerki a potem Milicje Lu- 6 Pionyfi - członkowie organizacji dziecięcej wchodzącej w skład Czechosłowackiego (od 1970 r. — Socjalistycznego) Związku Młodzieży. 172 W również teraz napawały mnie przerażeniem a następnie orkie- j płynęły portrety mężów stanu i polityków zarówno zmarłych jak iacych a wiatr dął od Karlina i od dworca i przez mur żydowskiego 1 ntarza i szarpał się z niosącymi transparenty i plansze drzewca sztan-°A rów kiwały się na wszystkie strony wskutek czego cały ten pochód tu na p^mowce wyglądał jakby był w trupa pijany lecz kolumny powoli maszerowały dalej taką pijaną procesja, był ten pierwszomajowy pochód i jedna orkiestra dęta kończyła grać gdzieś tam koło Sztrasburga a druga zbliżała się od Balabenki a ludzie stali na chodnikach i patrzyli na ten pochód zapewne każdy wypatrywał tam jakiegoś swojego znajomego ale wiatr dmuchał i śnieg sypał teraz rozpadał się na dobre a mój mąż trzymał mnie za łokieć i wychylał się do przodu i mrużył oczy żeby widzieć czoła zbliżających się załóg fabryk i fabryczek wynurzające się ze śnieżnej zamieci skądeś od Merkurego i zacierał ręce i skinieniem głowy witał się z ludźmi na chodniku wszyscy byli z tych jego knajp i barów też przyszli tylko popatrzeć nie mieli odwagi iść w pochodzie aż do centrum Pragi więc stali na Palmowce i machali do uczestników pochodu Niektórzy gdy mijały ich chorągiew państwowa i sztandary partyjne i portrety to zdejmowali czapki i kapelusze A tu i tam gwałtowny podmuch wiatru porywał komuś kapelusz a od strony dworca nadlatywały tekturowe kubki od piwa i papierowe serwetki i wiatr przynosił upaćkane musztardą tekturowe tacki od parówek sprzedawanych na straganach których płachty łopotały i wydawały odgłos jakby ktoś strzelał z bata A potem mój mąż krzyknął radośnie Już idzie! I podczas gdy jedna kolumna nikła i roztapiała się w zamieci koło Artykułów żelaznych koło Mrklasów teraz nadchodziła kolumna największa a na jej czele niosąc flagę państwową kroczył Yladimir i kroczył tak jakby nie było wiatru kroczył tak dumnie i tak dystyngowanie z wpuszczonym w tuleję na szerokim pasie drzewcem wielkiego sztandaru który trzepotał i miotał się niczym dziecko rzeźnika w ataku drgawek lecz Yladimir trzymał go mocno i mój mąż patrzył przenikliwie na Yladimira a było na co patrzeć bo Yladimir szedł dziarskim krokiem był z gołą głową i włosy miał ostrzyżone tak że nawet w tej zawierusze te włosy i kosmyki tylko podskakiwały mu jak sprężynki i był w tym swoim golfiku i w niebieskiej kurteczce i kroczył jak jakiś reprezentant i wszyscy na chodniku przy Palmowce zauważyli Yladimira musieli go zauważyć gdy kroczył w takt muzyki która zbliżała, się wraz z nim i podczas gdy plansze i portre- Lldove milice - utworzona w 1948 r. paramilitarna formacja porządkowa, rekrutowana spośród aktywu partyjnego zakładów przemysłowych i podlegająca Komitetowi Centralnemu Komunistycznej Partii Czechosłowacji. 173 ty pochylały się w tył albo w przód w miarę jak wiatr wzmagał się lub na chwilkę rytmicznie cichł to mężowie stanu na planszach robili skłonv jakby potknęli się i padali na ręce albo znów dla odmiany odchylali się w tył jakby płukali sobie gardła lecz jedyny Yladimir kroczył tak jakby nie padał śnieg jakby nie wiał ten wiatr rytmicznie zginał w kolanach te swoie szare spodnie z zaprasowanymi kantami i teraz on także zauważył mnie oraz mojego męża i powitał nas wzrokiem i kroczył dalej i wiedział że na niego patrzymy i teraz kroczył również dla nas i starał się wyglądać jeszcze godniej nim przedtem zanim nas spostrzegł Właściwie ten pochód pierwszomajowy był pochodem Yladimira pochodem do którego przygotowywał się może nawet trenował przed tym pochodem gdzieś tam koło winohradzkich cmentarzy tam gdzie jak mówił mój mąż Yladimir chodził nocą pod mur cmentarny i śpiewał nieboszczykom albo grał im na skrzypcach Mój mąż powiedział mi Ależ dzieweczko ta kolumna jest dopiero na Libni a czy wiesz co to będzie dla Yladimira gdy powiedzie robotników z CKD8 przez Porzecze i gdy potem poniesie chorągiew przez plac Wacława i wreszcie przejdzie tak przed trybuną honorową Aż boję się o tym myśleć mówił mój mąż a sylwetka Yladimira schodziła teraz ze wzgórka koło Mrklasów i wciąż o całą głowę przerastała wszystkie plecy oddalającej się kolumny o głowę co kędziorami przebłyskiwała między kiwającymi się planszami z portretami zwróconymi twarzą do przodu i nieustannie niesionymi w kierunku centrum Pragi Byłaś świadkiem wyjątkowego wydarzenia powiedział mój mąż z powagą Tym pochodem Yladimir będzie żył całe pół roku ale słuchaj dzieweczko ta bierność i to wsłuchiwanie się i ten podziw nim zaczniesz pisać to jeszcze nie wszystko Słuchaj dzieweczko jak zaczniesz potem pisać to najbardziej zwracaj uwagę na to że nagle to pisanie zacznie przynosić ci coś zupełnie innego coś o czym nigdy nie myślałaś i to co pociecze teraz to właśnie jest ten prawdziwy alkohol to czego dowiesz się o sobie a nigdy o tym nie myślałaś i oto teraz pojawi się to coś wyłącznie twojego coś co jest tylko twoje jest z tym mniej więcej tak jak gdy w fabryce maszyna nagle zacznie wypuszczać braki to tę produkcję należy natychmiast przerwać bo to są braki lecz przy pisaniu właśnie te braki są tym o co chodzi toteż prawdziwe pisanie jest wyczekiwaniem na chwile kiedy człowiek zacznie pisać te braki... to jest to młode wino na które czekają całe rodziny winiarzy czekają kiedy wino CKD (Ceskomoravska-Kolben-Danek) - koncern skupiający zakłady przemysłu maszynowego, elektrycznego, budowy wagonów i in., utworzony w latach 1921-1927 w wyniku fuzji trzech spółek założonych w XIX w. Ze względu na renomę wyrobów wytwarzanych w fabrykach CKD po nacjonalizacji zachowano ich dawną nazwę. 174 łaściwie sprasowane winogrona same przez się wzburzą się i zaczną 3 W entować i uzyskiwać coraz wyższą temperaturę i ten sok zacznie się ™ i zacznie wytwarzać taki brak w kolorze białej kawy a wtedy całe PSHziny winiarzy źłopią to młode wino które jest jak penicylina jest w nim 10 tko co leczy tym zaś co leczy jest właśnie świadomie wyprodukowa-WSbrak tak samo jak ta penicylina jest pleśnią Słuchaj otóż na tym właśnie nyle podobieństwo młodego wina do pisania I słuchaj dzieweczko tam P° iy[orawach każda winiarska piwniczka ma mansardkę i w niej pokoi- 11 ek i w sezonie na młode wino przyjeżdżali Żydzi z Wiednia no i przez cały tydzień pili ten brak tę penicylinę to młode wino nic innego tylko to młode wino i tak się oczyszczali i ponieważ cierpieli na wątroby i nerki to to młode wino tak ich stawiało na nogi że znów mogli w Wiedniu zajadać się gęsiną i czulentem i gęsimi wątróbkami i znów obżerać się kiedy zaczął się szabas i już znowu cieszyli się na przyszłoroczne młode wino i na winną kurację w mansardowym pokoiczku nad morawską piwniczką To powiedział mój mąż ale ja idąc obok niego wciąż myślałam o Yla-dimirze przeraził mnie sposobem w jaki niósł w pochodzie ten sztandar i nie zwracał uwagi i nie zważał na pogodę na ten wiatr i śnieg tylko kroczył jak we śnie kroczył nie jakby prowadził kolumnę pierwszomajową lecz niczym Chrystus na czele wszystkich wskrzeszonych szaleńców i opętańców Tak jakoś z całej tej kolumny jedyny Yladimir wyglądał jakby jedynie on był wtajemniczony jakby on właśnie był pierworodnym Synem wszystkich tych dawno zmarłych Ojców komunizmu Widziałam że Yladimir jest dumny z tego że ze sztandarem reprezentuje swą fabrykę że tym sztandarem czuje się nawet zaszczycony że jest niebywale szczęśliwy że fabryka wybrała właśnie jego żeby to on prowadził ją do centrum Pragi przed okolicznościową trybunę Okropnie chciałam znaleźć się w jakiś sposób tam na dole na placu Wacława tam koło tej trybuny czy tam również kroczyłby tak czy i tam miałby tę nieprzytomną minę wtajemniczonego bo Yladimir w tej chwili na Palmowce ukazał mi się jako prawdziwy idealny komunista ten który ochoczo chodzi do pracy i ochoczo pracuje i uprawia tę swoją sztukę jako jeden z wielu i nic w zamian nie chce i jest prosty i skromny a przy tym dumny że jest tym czym jest poczytuje sobie za zaszczyt że jest robotnikiem a zarazem artystą który jednak nie potrzebuje nawet atelier i nic więcej niż tego by wieczorem jak powiada mój mąż by wieczorem mieć kilka papierosów i sześćdziesiąt halerzy na tramwaj by dojechać na Żiżków do domu Właściwie ten Yladimir tylko po to zaprosił mego męża i mnie na Palmowkę na Pierwszy Maja żebyśmy tam zobaczyli na własne oczy po której stronie Yladimir się opowiada gdzie jest z kim sympatyzuje i kto znaczy dla Yladimira więcej 175 od mego męża i ode mnie Stąd ta jego chłodna a przy tym zwycięska min stąd te jego oczy Przecież właściwie patrząc w ten sposób na mego meż Yladimir w gruncie rzeczy powiedział mi oczami że mój mąż należy H społeczności która odeszła już lub która musi odejść A mój mąż szedł koło mnie i widziałam że on też o tym myśli i kiedy spojrzał na mnie to uśmiechnął się i wzruszył ramionami i uniósł palec i powiedział z naciskiem Ja jestem drobnomieszczaninem zawsze drobnomieszczaninem Nigdy nie drobnomieszczuchem... i otworzył drzwi i energicznym ruchem ręki odgarnął czerwoną kotarę i zaprosił mnie na szklaneczkę do Żeniśków i usiadłam i rozglądałam się po lokalu w którym jeszcze nie byłam a moi mąż zamówił sobie piwo a dla mnie grog i szeptał do mnie Otóż to jest lokal do którego chadzali wysocy dostojnicy Kościoła i pan burmistrz i jego radni i ich damy To był zakładzik wyłącznie dla libeńskiej high snobiety a teraz zmieniło się to jak wszystko Teraz jest to knajpa którą otwierają już o szóstej rano i przychodzą tu tacy co to jak nie chlapną sobie skoro świt sety rumu to w robocie ręce im się trzęsą... Gdzież to otwiera się o szóstej rano? Spytał mój mąż sam siebie i tarł sobie czoło i przypominał sobie Jest tak u Linhartów a poza tym u Króla Kolei a poza tym u Kalendów ale nie tam koło Akademii tylko naprzeciw portu na Nabrzeżu a poza tym przy ulicy Na Kuźni a poza tym na Podolu jak też się to nazywa? męczył się mój mąż tarł sobie czoło i powiedział... No a zaraz obok jest rzeźnik... właśnie Przy Browarze i oczywiście Pod Obrazem Maryjnym naprzeciw dworca Masaryka i U Pasawian po drugiej stronie tam na placu Havlićka Ale najbardziej lubię barek La Paloma Tam chodzą... Wiem przerwałam memu mężowi Już to słyszałam Barek La Paloma tam gdzie chodzą żołnierze żeby sobie poruchać... powiedziałam i kamień spadł mi z serca ^roześmiałam się i śmiałam się tak że aż wszyscy goście high snobiety u Żeniśków patrzyli na mnie a ktoś z zewnątrz otworzył drzwi i jego ręka długo odgarniała czerwoną kotarę lecz odgarnąć w żaden sposób nie mogła więc dała spokój i ktoś z ulicy ze strasznym hukiem trzasnął tymi szklanymi drzwiami przed którymi wisiała ta czerwona aksamitna wymiętoszona ludzkimi rękami kotara... Haftowałam obrazy według wzorów tylko dlatego że mego męża aż trzęsło kiedy widział te moje haftowane obrazy Ale najbardziej lubiłam wyszywać i zestawiać te obrazy z kolorowych nici według wzoru kiedy przychodzili jego przyjaciele wszystkie te przyszłe znakomitości które na moją pracę patrzyły z wielkim wstrętem a na mojego męża ci jego przyjaciele patrzyli ze współczuciem... Ja zaś podsuwałam im przed oczy 176 • niedokończone obrazy i prosiłam o rade prosiłam żeby mi pomogli ' kolorowy kordonek kolorowe bawełniane nici... ale ci przyszli dODia joni świata wzruszali ramionami i siadali jak najdalej ode mnie czemp rozmawiau 0 sztuce która właśnie wstrząsnęła Nowym Jorkiem Paryżem... mówili o abstrakcyjnym ekspresjonizmie i o art brut i o li-abstrakcji i o Camusie i Sartrze i o bitnikach i o Sandburgu i o Fer-im i o Kerouacu i o tym że stary Ezra Pound wciąż jest pełen '"^oru* A ja przysłuchiwałam się i nadal dobierałam kolorowy kordonek by według wzoru wyhaftować Hradczany... a przyjaciele mojego męża kręcili się za moimi plecami ja zaś udając zadowolenie w skupieniu odsuwałam od siebie napięte na ramie płótno z wyszytymi już na niebiesko konturami Hradczan... a przyjaciele krzyczeli wokół mnie No a Picasso? No a Salvador Dali? No a Rauschenberg no a Allan Kaprów? A ja wybierałam kolorowy bawełniany kordonek i przykładałam go dla porównania do kolorowego wzoru a potem nawlekałam go nawlekarką na igłę z wielkim uszkiem i wolno ale niepowstrzymanie przybywało tego obrazu i nauczyłam się pracować nad obrazem od brzegów ku środkowi i bawiło mnie kiedy obraz powstawał w postaci rozrzuconych tu i tam fragmentów i uważałam za coś pięknego że kolorowy obraz wydawał się jeszcze bez sensu... a mój mąż nadal wiódł ze swymi przyjaciółmi te swoje dowcipne rozmowy oparte na tym co wyczytali w monografiach i mój mąż myślał że mnie upokorzy że mnie poniży kiedy zabierał mi ten mój obraz i teatralnym gestem pokazywał go swoim znakomitościom a ci czempioni krążyli wokół mego obrazu i nawet nie domyślali się że nimi gardzę toteż bawili się moim kosztem i radzili żebym ten obraz pocięła i zrobiła z niego kolaż bym na haczykach przymocowała do tego obrazu rozdeptany budzik upstrzyła ten jeszcze niegotowy obraz tarczami kieszonkowych zegarków... A ja w dodatku przyniosłam i pokazałam im gotowy już obraz przedstawiający Pustać Liineburską i wszyscy zatykali sobie uszy i zakrywali oczy dłońmi i tupali i wszyscy odstawiali wielki tyjater jak to cierpi ich dusza gdy patrzą na ten obraz i jeden po drugim zaraz wyskoczą oknem oczywiście przy założeniu że mieszkalibyśmy na trzecim piętrze... A ja potrząsałam głową i stukając się w skronie wyrównywałam sobie oczy żeby lepiej widzieć tych błaznów i tak tymi moimi haftowanymi obrazami odpłacałam się przyjaciołom mojego męża za to że nigdy nie dopuścili mnie do głosu nawet mój mąż gdy chciałam coś powiedzieć w związku z debatą którą tak wiedli nade mną machał ręką i wszyscy zaraz przerywali mi po tych paru słowach które zacinając się powiedziałam i zaraz mnie gasili bo nie uważali mnie za godną udziału w tych ich dysputach w których właściwie także nikt nie słuchał co mówią inni i każ- '2 - Wtsekwdom 177 dy czekał tylko na swoją chwilę żeby przemycić do rozmowy wyłąC2n; własny pogląd i zmniejszyć ten swój kompleks niższości... a ja widziałam że w istocie nie jestem gorsza od wszystkich tych naszych gości toteż stawiałam ten mój rozpoczęty obraz między oknami tam na leżących lustrach na które opadały i w których odbijały się gałązki trzykrotki i jeszcze raz patrzyłam na to moje dzieło sztuki przez zwinięte niby w lornetkę dłonie i cofałam się i zakładałam ręce i byłam z siebie zadowolona bo jedynie ja jedna robiłam coś konkretnego podczas gdy ci przyjaciele mojego męża nic tylko się przechwalali jak to kiedyś nadejdzie ten ich czas i wszyscy staną się znakomitościami... Innym razem pokazywałam temu towarzystwu Złotą Pragę9 którą mój mąż przynosił mi z Surowców Wtórnych z tej ulicy Spalonej i kartkowałam te ilustracje i od czasu do czasu by wprawić ich w większe zakłopotanie otwierałam rocznik tego pisma i podsuwałam go tym przyjaciołom przed oczy jakbym otworzyła mszał ale nawet mój mąż patrzył na mnie jakby mnie tu nie było jakbym była przezroczysta Lecz ja nie poddałam się i rozłożyłam Złotą Pragę na stole i podniesionym głosem odczytałam wiersz Bohdana Kaminskiego10... I nikt nie wierzył własnym oczom i nikt nie wierzył własnym uszom i wszyscy słuchali mnie chwilkę a dwóch z nich wybiegło i obaj jednocześnie wpadli do otwartej wygódki na podwórzu i udawali że obaj naraz zwracają... a pozostali składali memu mężowi kondolencje ja zaś doczytałam wiersz Bohdana Kaminskiego do końca... Gdy posłałam mej mamusi do Niemiec fotografię z mojego ślubu to mamusia mi żartem odpisała... że cieszy się że wyszłam za Ruska że sądząc po fotografii mój mąż musi pochodzić aż skądeś spod Uralu sądząc po wystających kościach policzkowych i miała rację bo mój mąż sam o sobie i o swych przodkach mówił że wszyscy mają wystające kości policzkowe że ci Morawianie zresztą w połowie są rasą która została przejebana przez Awarów i Tatarów i Węgrów... Zauważyłam że również Milada kuzynka mojego męża miała wystające kości policzkowe oraz skośne policzki skośnie i koso opadające ku brodzie Milada często sięgała po wielki album kartkowała go jak mszał i wskazywała mi palcem nie tylko swoich rodziców ale też ich rodzeństwo całe gromady wiejskich twarzy o surowym spojrzeniu starej Austrii gromady w których nie orientował się nawet mój mąż który mówił mi że tych swoich krewnych poznaje tylko po tych wystających kościach 9 „Zlata Praha" - ilustrowane czasopismo kulturalno-rozrywkowe wychodzące w latach 1884-1930. 10 Bohdan Kaminsky - pseudonim czeskiego poety, prozaika i tłumacza Karla Buska (1859-1929), autora obrazków rodzajowych niezbyt wysokiego lotu. 178 kowych a ponieważ tych jego prawujów i praciotek była co najmniej p°liCZ iee mój mąż nie podejmował się mi powiedzieć jak się który se*a ł i Jak potoczyły się jego losy Jedynie Milada wymieniała mi ich nazyw ^^ również w końcu nie umiała powiązać twarzy z imionami jedno że na tych fotografiach wszyscy mieli poważne miny a królowe i królowie Po wszystkich tych twarzach widać było że ^ 'e *w "dawnej Austrii wcale nie było takie łatwe na wszystkich tych ŻyCtaciach odcisnęła silne piętno praca wszystkie splatały spracowane ręce P°S scy cj mężczyźni byli przedwcześnie postarzali i wszyscy mieli ' kby plamkę na oku jedno oko mieli tak jakoś przesunięte jakby patrzyli gdzieś w nieskończoność ci mężczyźni patrzyli tak jakby zobaczyli wieczność i tak samo też te kobiety może dlatego że ich palce kurczowo trzymały książeczki do nabożeństwa jak gdyby tym kobietom spłynął do dusz i oczu ten katolicki śpiewnik z pieśniami maryjnymi Także mój mąż gdy byliśmy w Nymburku a na dworze padało lub ogarniały go wspomnienia przynosił niemal taki sam album jak ten który miała Milada w czerwonej pluszowej oprawie i ze złoconymi brzegami stronic I mamusia tak samo jak Milada starała się połączyć imiona tych swoich ciotek i wujów i tej swojej rodziny z własnymi rodzicami włącznie w miarę jednak jak przerzucała jak odwracała kartki to zacierały się jej nie tylko te imiona ale również te twarze tak podobni byli wtedy ci ludzie jeden do drugiego... I mój mąż jak mówił usiłował powiązać te twarze i postacie z imionami usiłował już gdy miał dziesięć lat dlatego tak lubił wertować ten album który leżał u babci na stoliku między oknami... A gdy babcia zmarła w browarze gdy nad browarem wychyliła się z niebios Maria Panna i za rękę wciągnęła babcię do nieba jak mówił mój mąż... to sto razy kartkował ten album i pamiętał tylko twarze babci i dziadka a poza tym kilku krewnych Milady... Wiem tylko że dla mojego męża ten stary świat był czymś czego się bardzo bał mówił że wystarczyłoby by do końca przemyślał chociażby tylko jedno z tych spojrzeń owych mężczyzn ze starej Austrii a musiałby wyskoczyć z okna lub rzucić się pod pociąg ponieważ wtedy życie było uregulowane obfitowało w strapienia ale miało również swe radości i sens Pokazywał mi album i opowiadał że ojciec Milady to był robotnik w przędzalni tak samo jak jej matka jak babcia i dziadek mojego męża zwyczajni ludzie którzy chodzili do roboty lecz gdy w Brnie pojawiały się pierwsze w danym roku gąski to zawsze sobie jedną upiekli pierwszą gąskę na niedzielny obiad robotnicy w żydowskich przędzalniach którzy czasem odpracowywali sobotę pozostając w piątek w przędzalni na noc na następną zmianę żeby w sobotę niektórzy z nich mogli pojechać w swoje strony rodzinne ci moi dalecy krewni na wieś do swoich sióstr 179 i braci Tu u Milady opowiadaliśmy sobie jaki był tygodniowy jadłospis u tych ludzi że do wędzonego mięsa zawsze musiał być ogórek do soczewicy i grochu też ogórek w piątek zawsze słodka bułka z konfiturą i ZUpa kminkowa z lanymi kluskami w niedzielę musiała być wieprzowina z kapustą lub gotowana wołowina z kapustą włoską na kolację chleb z masłem i serki serki ołomunieckie dzban piwa chleb z przyprawionym twarogiem serdelki z cebulą żółte wołowe rosoły z pół kilograma mięsa zupy jakich się już dziś nie gotuje bo nie ma takiego mięsa jakie bywało wtedy tak samo jak nigdy już nie będziemy jeść gotowanych żeberek wołowych które by napęczniały a łój byłby ziarnisty i żółty jak był wtedy tak sarno jak dziś kiedy robi się pieczeń wieprzową to nie czuje się jej zapachu w całym domu i przez okno aż na ulicy... Mój mąż lubił wspominać bo i jakby inaczej wuja Hudca który był znakomitym robotnikiem w Zbrojoy-ce11 ale lubił kolegów i w sobotę przesiadywał z nimi w restauracji nie mógł tam z nimi nie być ponieważ lubił przyjaciół i lubił pić piwo i lubił śpiew całą sobotę aż do niedzieli rano popijali to piwo i gawędzili mój mąż jakoś tak utożsamiał się z tym Hudcem lubił wspominać i lubił opowiadać miesiąc w miesiąc to samo ciągle nie mógł dojść istoty tej sceny jak to z babcią i jej siostrą obu odświętnie wystrojonymi z książeczkami do nabożeństwa w rękach wybrał się mimo deszczu do kościoła w tych tam Orzechowiczkach i kiedy wraz z innym zbliżali się już do kościoła to z restauracji w otoczeniu przyjaciół wyszedł podpity i wesolutki pan Hu-dec który jednak na widok swojej żony w tej sukni przypominającej mundur huzara w obcisłym kaftaniku i jedwabnej chustce zawiązanej pod brodą na kokardę na widok złośliwej satysfakcji tych którzy szli do kościoła oraz nieszczęścia którego był przyczyną tak jak stał padł na kolana w błoto klęczał w kałuży przed1 swoją żoną przed swą szwagierką przed chłopcem i rozkładał ręce i wołał... Mamo wybacz mi! Ale ciotka szła dalej i nadal trzymała się książeczki do nabożeństwa podczas gdy wuj Hudec z uniesionymi do nieba ramionami klęczał w błocie i płakał... Dobrze bardzo dobrze że szydełkowałam i haftowałam tę moją Pustać Liineburską dobrze że dokończyłam Hradczany dobrze że temu towarzystwu mojego męża odczytałam wierszyki ze Złotej Pragi bo oto ci przyjaciele mego męża nie tylko zaczęli mnie unikać ale przestali nas odwiedzać i jeśli byłam w domu to ledwie się przywitali już wymyślali wszystko możliwe byle tylko znów być już jak najdalej a ja po południu dla wszelkiej pewności brałam tę moją ramę i koszyczek z motkami bawełnianych 11 Ćeskd zbrojovka (Zbrojovka Brno) - brneńskie zakłady produkujące broń palną, łożyska kulkowe oraz różne maszyny (m.in. do pisania) i silniki. 180 a ni • w różnych kolorach i siadywałam z Lizaj na werandzie a tam po nlC1 ' i stronie podwórka drzwi naszego mieszkania były otwarte i otwarte ł* też nasze okno bo mój mąż nie zamykał nawet na noc bardzo lubił wiać wszystko otwarte... No i rozpoczęłam nowy obraz Anioł Pański zos. • robiła na drutach kolorowe rękawiczki i kontynuowała ten swój • kończący się monolog wciąż nie mogła i nie chciała zrozumieć że NT racy tę wojnę przegrali tak więc teraz w ostatnich miesiącach mówiła • właściwie wszystkiemu winien jest Hitler nie dlatego że zagazował • spalił sześć milionów Żydów... to wszystko było w porządku ale że Hitler wdał się w wojnę ze Związkiem Radzieckim... a przecież po zwycięstwie nad Polską i Francją i Belgią i Holandią i po zajęciu Austrii i Czechosłowacji... powinien był troszczyć się tylko i wyłącznie o umocnienie i utrzymanie tego co miał... i żeby kiedyś po swojej śmierci został uznany za Ojca Ojczyzny... bo narodowy socjalizm to było coś wspaniałego coś co zbudziło wszystkich Niemców w całej Europie... ale wdając się w wojnę z Sowietami Hitler ściągnął na Niemców straszliwy odwet... A ja dobierałam niebieski bawełniany kordonek i wplatałam go według wzoru w strukturę napiętego na ramie surowego płótna i nagle usłyszałam w korytarzu na dole kroki i sądząc po tych krokach był to Yladimir który wpadł tak samo jak mój mąż on też nigdy nie wchodził po schodach na podwóreczko tylko wpadał na nie w trzech susach... i rzeczywiście był to Yladimir i ta jego wysoka postać i te jego faliste jasne włosy zmierzały do naszych drzwi i potem usłyszałam... Doktorze Jest pan tam? I odłożyłam moją robótkę i wychyliłam się z otwartego okna werandy i powiedziałam... Nie ma go panie Yladimirze w domu pojechał na Koszirze... A Yladimir zbliżał się z uniesioną twarzą aż przystanął pod oknem werandy... Pani szanowna a kiedy pan małżonek wróci? Zasępiłam się i powiadam... Tego to ja nie wiem sąsiadowi goni się królica więc wsadził ją do torby i zawiózł do samca aż na Koszirze... Yladimir przeraził się... Co takiego? Powiedziałam... No tak królica pana Mańasa dostała chcicy... Yladimir machnął ręką i oparł zgiętą w kolanie nogę o murek położył na kolanie teczuszkę a na niej blok białego papieru i włożył okulary i pisał i to co pisał głośno mi odczytywał... Drogi doktorze... zacząłem nową aktywną grafikę pan Kolaf pokazał mi jak Lucio Fontana przekroił zagruntowane płótno a potem już mc tylko się na nim podpisał... i ja też teraz będę ranić tę moją blachę i także ją przebiję... rozpoczyna się nowa era mojej twórczości... teraz c''ałern i duszą wiem że te moje plamki były bierne... można je było nimaczyć przez skojarzenia... mogły stanowić temat psychoanalizy... ale eraz odrzucam precz wszelką literaturę teraz moje grafiki będą podlegać owej prawidłowości... nic nie będzie budzić skojarzeń... tak poranić mie- 181 dzianą blachę jak Lucio Fontana przekroił płótno... Teraz zacznę nowe akcje na ulicach otworzę ludziom oczy a jeśli nie będą chcieli patrzeć to otworzę im oczy przemocą... Chachachachaaa! I Yladimir skończył pisaL a ja patrzyłam z góry na tę jego piękną jajowatą czaszkę a potem Yladimir popatrzył na mnie ja zaś wzięłam ten mój rozpoczęty obraz Anioł Pański i pokazałam go Yladimfrowi i powiedziałam... Ja panie Yladimirze robię teraz to samo będę redukować kolory i deformować kształty i pozostawię wolne miejsca... i dzięki temu nasycę te moje obrazy powietrzem jak Cezanne... tak mi poradził mój mąż... Yladimir wskoczył na murek i wyciągnął rękę aż do pierwszego piętra i podał mi tę zapisaną kartkę wychyliłam się i wzięłam ten list a Yladimir zeskoczył z murku i wołał... Pani szanowna pani przekaże doktorowi że znowu wyruszam na ulice pani przekaże mu niech dalej bezczynnie czeka aż ktoś go uzna niech dalej chodzi z królicami pana Mańasa do samca na Koszirze... pani przekaże mu żeby kupił sobie dywanik i bibliotekę i żeby odpicował sobie to swoje mieszkanie i żeby dalej gadał o poetach przeklętych i o van Goghu i Mun-chu... ale pani przekaże mu też że to moje atelier to piwniczne mieszkanie tam na placu Konstancjańskim już diabli wzięli... dałem je memu przyjacielowi który nie ma gdzie mieszkać a sam znów wracam na ulice i swoje aktywne grafiki nadal będę robić w mej fabryce pani przekaże mu że moje atelier jest wszędzie gdzie jestem ja... a moją praskę wpakowałem pod łóżko tam w tej komóreczce na poddaszu... Ale pani szanowna to co pani powiedziała że będzie pani naruszać strukturę tych swoich obrazów wyszywanych kolorowymi nićmi to wprawia mnie w osłupienie... pani szanowna kto wie może zakasuje pani tego swego pana małżonka... I Yladimir uśmiechnął się i uniósł dłoń i coś wybełkotał i widziałam że znów bolały go zęby i znów miał opuchniętą wargę... i teraz jego głowa schodziła ze schodów a potem znikła i słyszałam jego kroki w korytarzu a potem dobiegło mnie głośne trzaśniecie drzwiami... Lizaj nie mogła się doczekać kiedy znów zasiądę do pracy ale ja czytałam ten list do mego męża i uznałam że rękopis Yadimira jest podobny do niego bardziej niż te jego grafiki... nawet to Chachachachaaa! było napisane tak jak Yladimir to wołał... A Lizaj nie mogła się doczekać żeby znów podjąć ten swój monolog o tym że gdyby Hitler nie prowadził wojny ze Związkiem Radzieckim to gdyby teraz umarł to zmarłby czczony jako Ojciec Ojczyzny... ale tak to na co zdało się męstwo niemieckich żołnierzy na co zdała się ofiarność i cierpliwość obywateli Rzeszy na co zdało się to że Niemcy wygrali nieomal wszystkie bitwy kiedy w końcu przegrali całą wojnę... Dziś w nocy mój mąż był tak utrudzony pracą leżał z rozrzuconymi rękami jak gdyby spadł ze skały i jęczał i napędzał mi strachu tą swoją 182 wesołością za dnia A potem o północy znowu usnął tak mocno sztuczną^ ^ zapaiiłam światło i myślałam że mąż mi umarł potrząsałam ' ^^kiedy się obudził odetchnęłam z ulgą Ale mnie przestraszyłeś powia-nim Vzekł mi dzieweczko to moje życie to jest szpital to kryminał palce jX^^"-* *—— niezdarne jak wtedy gdy tak samo namiętnie zajmowałem się ogrod-• twem a przy tym chciałem grać na pianinie ten mój Liebestraum i nie dawało mi się to zupełnie tak jak dzisiaj gdy chciałem pisać na maszynie nalce nie usłuchały mnie gdy chciałem pisać nimi na klawiaturze czy ściślej na klawiszach... A potem ten mój mąż ta moja przyszła znakomitość leżał i kiedy się obracał to jęczał... potem podnosił się jak wywrócony dziecinny wózek i wlókł się żeby popatrzeć na zegar a ja wiedziałam już że iak idzie popatrzeć na zegarek to zawsze naiwnie pragnie żeby już była piąta a tymczasem była dopiero trzecia... więc zawiedziony znów przy-wlókł się i znowu się obrócił na plecy i skulił się w łóżku na plecach i chociaż było ciemno wiedziałam że oczy ma otwarte i nie może doczekać się rana i znów z wysiłkiem chodził patrzeć która godzina a potem parzył sobie powoli kawkę i siorbał ją jak lekarstwo a do tego wypalił ze dwa mocne amerykańskie papierosy i jedynie w ten sposób ponownie się ożywił a ja miałam wolny dzień więc spałam i on wychodząc do pracy jak zawsze pochylił się nade mną a ja nawet jeśli nie spałam to udawałam że śpię ponieważ gdy pochylał się tak nade mną to przez zamknięte powieki widziałam że mnie kocha i że patrzy na mnie jak moja matka gdy byłam dzieckiem... A potem kiedy wyszedł mocno zasnęłam aby gdy się obudzę moje myśli jak zawsze pracowały za mego męża no i postanowiłam sobie że mój mąż nie powinien więcej chodzić do pracy mój mąż musi zacząć naprawdę pisać i podczas gdy ja będę w hotelu mój mąż musi sam się ocenić czy nadaje się do tego pisania czy nie mylą się nie tylko on nie tylko jego przyjaciele ale również jego mamusia która była przekonana że ten jej synalek do czegoś dojdzie nie dlatego że tego pragnęła lecz dlatego że tak być musi bo ona także marzyła o tym że kiedyś ona też będzie znakomitością na deskach teatralnych które oznaczają świat... Myślałam w łóżku że warto podjąć tę próbę bo ja zarobię pieniądze na nas oboje zgłoszę mojego męża jako prowadzącego gospodarstwo domowe i wtedy niechaj ukaże się ta otchłań że nie nadaje się do tego by pisać że tylko bawi się w przyszłego pisarza... i gdyby przestał chodzić do pracy tam na ulicę Spaloną to już choćby tylko dlatego że nie może wytrzymać tego naporu tej harówki tam w przeciągach i z tym okropnym piciem dzbanów i stągwi piwa a potem jeszcze po fajrancie z Yencą i Tonćą tam U Króla rabanckiego pić wysokoprocentowy alkohol i gadać i gadać i wciąż tylko odkładać na później to co jest takie proste... że ma siedzieć w domu przy 183 maszynie do pisania i napisać tę swą jedyną wielką książkę w której byłoby wszystko... Ten twój mąż... powiedziała mi z dumą ta moja nymburska mamusia gdyby dziś chodził do szkoły powszechnej to musiałby być przeniesiony do szkoły specjalnej bo ten mój synalek już od trzeciej klasy musiał mieć korepetytora bo miewał na cenzurkach po kilka dwój Więc przychodził do browaru pan Krajsky emerytowany kierownik szkoły olbrzym z wąsiskami dzięki którym wyglądał jak mors lecz miał reumatyzm toteż choć droga z Załabia gdzie mieszkał normalnie zajmowała kwadrans pan kierownik szedł ponad godzinę I jak przychodził do browaru to zwalał się na ławeczkę pod oknami naszego browarnianego biura... A mój synalek już na niego czekał i raz bawił się z pieskiem Muckiem i jak pan Krajsky zwalił się na ławeczkę to mój synalek poklepał pana kierownika po kolanie i zawołał na Mucka Hop! i ten piesek podskoczył i przednimi łapkami objął kolano pana kierownika i łepek odwrócił w bok i zaczął wyprawiać z kolanem pana kierownika takie rzeczy jakby to kolano było suczką... a pan kierownik czerwienił się ze wstydu bo miał austriackie wychowanie mój synalek zaś ryczał ze śmiechu i nikt nie nadchodził więc moja dzieweczko mój synalek miał z Muckiem i kolanem zabawę bo sam często podsuwał Muc-kowi własne kolano i Mucek to kolano mego synalka też brał za suczkę... Dostawał lanie... dostawali lanie mój synalek i Mucek ale pomysły to mój synalek miał choć z prawie wszystkich przedmiotów dostawał dwóje... Ale teraz moja dziewuszko coś weselszego a czemu ci to opowiadam? Żebyś wiedziała kogo ci przekazałam... Kiedy zmarł w Żidenicach mój tatuś to by babci nie było smutno mój synalek przez rok chodził tam do gimnazjum... i już na półrocze miał trójkę ze sprawowania i sześć niedostatecznych z sześciu przedmiotów i oblał... tę trójkę ze sprawowania miał z powodu historii z profesorem niemieckiego który nazywał się Knourek i wyglądał jak radca dworu a mój synalek za karę musiał siedzieć w pierwszym rzędzie a wtedy ławki miały zasuwane pulpity w które były wpuszczone kałamarze i jak profesor Knourek chodził tam i z powrotem i uczył gimnazjalistów der die das to mój synalek zauważył że panu profesorowi z niedopiętego rozporka wyłazi biała tasiemka Tak więc gdy pan profesor chodząc tam i z powrotem zatrzymał się przy ławce mego synalka to ten pomyślał że teraz albo nigdy... odsunął pulpit ławki żeby ten biały sznurek wpadł w szparę i zaraz zasunął zielony blat i mocno go przytrzymywał kolanem i czekał aż pan profesor Knourek z otwartym podręcznikiem do niemieckiego znów ruszy w stronę okna... lecz nie było to łatwe i oto nadeszła chwila gdy pan profesor szarpnął się całym ciałem i rozporek rozerwał się a guzik pacnął w okno i profesor stał i patrzył na kolano mego 184 łka i na ten sznurek mocno przytrzymywany pulpitem ławki... No synf- svnalek dostał trójkę ze sprawowania... oczywiście dzisiaj dziewusz-' mOJnie to śmieszy dzisiaj to wydarzenie widzę jako zapowiedź przyszło-k° twojego męża który jako chłopiec potrafił wymyślać wspaniałe gagi... S<\1 wtedy płakałam gdy oględnie powiadomił mnie o tym mój brat Bob... 2 dv się załamałam lecz jak widzisz dziewuszko dziś częstuję tą opowie-' 'a gości... Tak więc dziewuszko mój synalek uczył się w Brnie jeden rok • babcia wolała być sama i osamotniona niż z tym swoim wnukiem który o nrawda kolegował z dziećmi z ulicy ale pofarbował dzieciakom buzie „apierkiem z opakowania od cykorii... kiedy indziej znów zamknął je i wyrzucił gdzieś klamkę od tego świeżo zbudowanego domu a dzieciaki szalały tam i dostawały drgawek... innym znów razem naznosił babci... właściwie nakradł kukurydzy był tego pełny przedsionek i stróż polowy chciał wnieść na babcię skargę... a znów w Zaduszki na cześć zmarłych stał z płonącą pochodnią w otwartym oknie i podpalił babci firanki i cieszył się z tego... ale kiedy wrócił z tych nauk to nie miał świadectwa mówił że dopiero je wypisują i że świadectwo będzie przysłane za pobraniem... potem znów mówił że ta cenzurka spłonęła razem z innymi świadectwami bo w pracowni chemicznej był wybuch... tak więc Francin napisał do dyrekcji gimnazjum że jego synek zgubił świadectwo i prosi o duplikat żeby ten jego synek mógł oblewać w szkole realnej12 w Nymburku... I oto tuż przed początkiem roku szkolnego ten duplikat nadszedł a tam było że synuś ma sześć niedostatecznych i niezadowalający ze sprawowania... i w tejże chwili ten mój skarb sobie przypomniał że oryginał świadectwa ma w walizce z którą wrócił z gimnazjum z Brna tak więc mamy w domu dwie cenzurki... Mówiła nymburska mamusia a referowała to tak jakby ten jej synalek a dzisiaj mój małżonek otrzymał odznaczenie... Zresztą również ten mój małżonek gdy opowiadał mi coś o sobie to opowiadał tak samo jak jego mamusia o nim Zawsze o jakimś okropnie niemiłym wydarzeniu zawsze o kimś kto zrobił coś strasznego... lecz oboje zarówno mój małżonek jak i jego mamusia zawsze opowiadali mi o tym nieomal triumfalnie... lecz to brało się chyba stąd że tam w Brnie tam w Żidenicach kiedy chłopcy chwalili tam mego męża i mówiono o nim w superlatywach to zawsze... Hę hę Boho ale z ciebie jest kawał świni! I mój mąż kiedy mi o tym opowiadał był z siebie dumny i miał łzy w oczach na wspomnienie °wej pochwały którą usłyszał z ust swych przyjaciół... Szkoła realna (gimnazjum realne) - siedmioklasowa szkoła średnia (inne gimnazja były ośmioklasowe), w której nie uczono łaciny i greki, kładziono natomiast większy nacisk na nauki ścisłe oraz języki nowożytne. 185 W końcu mimo wszystko zdecydowałam się i po raz pierwszy w życi zabrałam się do wielkiego prania mój mąż wziął sobie wolny dzień jak gdybym była chora jakbyśmy znowu mieli ślub albo rozwód lub śmierć w rodzinie i w końcu byłam zadowolona że pomagał mi namoczyć bieli/, nę i porozciągać sznury na podwórku i już rano rozpalił mi pod kotłem w pralni a to lubił najbardziej nie mógł oderwać oczu od ognia huczącego pod kotłem do bielizny i na początek włożyłam do szwedzkiej pralki swa bieliznę a mąż chodził po podwórku i wchodził do naszego mieszkania i tam też rozpalił pod kuchnią i byłam zadowolona że podjął się roli mego palacza i uśmiechał się i bardziej niż sobie tłumaczył mi i pouczał mnie i starał się mi powiedzieć że właściwie pisanie to nic aż tak trudnego że aby je uprawiać nie potrzeba nic więcej prócz odrobiny zuchwałości by zdecydować się na napisanie pierwszych linijek a potem wszystko to leci już samo jak przy pruciu starego swetra Wiesz przecież moja droga mówił stojąc nade mną i niknąc w buchającej z kotła parze ja nie mam atelier Yladimir nie ma atelier a mimo to ośmielamy się uważać za atelier wszystkie miejsca w których właśnie jesteśmy ja gdybym miał odwagę to tę moją maszynę brałbym z sobą również do knajpy i pisałbym tam pisałbym może także w tramwaju lecz ja tak jak Yladimir mam pewność że ten mój problem mi nie ucieknie on zawsze mi towarzyszy ja piszę gdy gdzieś idę wszystko wpierw piszę w głowie i potem opowiadam to ludziom ażeby się przekonać czy ten mój tekst ma odpowiedni tonaż czy robi na ludziach wrażenie i jeśli przy zalanym stole ktoś nie przejawia zainteresowania tym co im opowiadam to wtedy mówię sobie ojoj! widocznie kochasiu to nie jest to Tak przemawiał do mnie ten mój mąż a ja już wyciągałam wielką warząchwią te moje płócienne podpaski i te moje koszulki i te moje majteczki a mój mąż taplał się w zimnej wodzie i z wielkim zaciekawieniem płukał to pranie i uśmiechał się przy tym pornograficznie i komentował w obłoku pary i para kłębiła się w otwartych drzwiach i unosiła się szybko w górę pod niebo a mój mąż dokładał pod kocioł i wyżymał tę moją bieliznę i wrzucał ją do kosza ja zaś wynosiłam pranie na podwórko i wieszałam na sznurze i myślałam swoje ja zawsze uważałam że pisarz czy też malarz musi mieć atelier że musi mieć pracownię i do tej swojej pracy musi mieć spokój i ciszę i że musi mieć natchnienie tę chwilę gdy go to najdzie tak samo jak w miłości i że taki Yladimir musi mieć sztalugi i musi mieć biały kitel a przede wszystkim nie powinien chodzić do pracy bo nigdy nie widziałam żeby malarz chodził do fabryki a malował sobie w sobotę i w niedzielę owszem ale to są tylko ci amatorzy którzy sobie malują tak jak ktoś inny kolekcjonuje znaczki lub zbiera żuki albo łapie motyle a taki pisarz nie może przecież tak jak mój mąż gadać głupot 186 ,wiadać po knajpach i na spacerach co chciałby napisać taki pisarz nisać codziennie żeby z niego coś było lecz mój mąż pisarzem chyba /nie będzie bo pisarzem jest tylko rano gdy wstajemy i patrząc na widzę że jest całkiem gdzie indziej że siorbie kawkę i pali papierosa przez okno na pochyły dach i na ten skrawek nieba wiem że się do niego odezwała to oblałby mnie tą kawką to przytknąłby mi i się papierosa do ręki to chciałby rąbnąć mnie w zęby tak by wpadły mi do żołądka a to tylko dlatego że wyrwałam go z tego zamyślenia że przeszkodziłam mu w tym jego pisaniu w duchu w tym jego absolutnym wyobcowaniu I w końcu przyzwyczaiłam się do tego i ja też nauczyłam się pijąc kawkę z mym mężem być gdzieś indziej i tak przywykliśmy już do tej porannej sjesty i jedno miało wzgląd na drugie i darowaliśmy sobie wzajem tę chwilę ciszy ten kwadransik kiedy to w duchu może rozmawialiśmy i opowiadaliśmy sobie znacznie więcej niżbyśmy mogli Na początku naszego małżeństwa myślałam jeszcze że moim obowiązkiem jest bawić mego mężusia także podczas śniadania ale ledwie go o coś zapytałam ledwie coś powiedziałam zlękłam się i dopiero teraz wiem już że zamazałam mu te jego obrazy które przed nim płynęły że uraziłam go ośmielając się coś mu powiedzieć i w takich chwilach zawsze przestawał palić gniewnie miażdżył papierosa w popielniczce i już nie tknął kawki i mruczał coś pod nosem i spoglądał na mnie tak groźnie tak obco jakbym była obcą kobietą jakbym była jego gospodynią i bez pukania weszła do jego pokoiku który by u mnie odnajmował I znów wróciłam z pustym koszem do pralni i byłam już strasznie mokra i miałam przemoczone pantofle a mój mąż miał mokre spodnie i przemoczone filcaki lecz kontynuowaliśmy wielkie pranie razem z mężem oburącz wyciągaliśmy olbrzymie prześcieradła jak w rzeźni te ogromne krowie skóry a woda ściekała i na powrót spływała do balii i do wanny no i jeden koniec prześcieradła był już w pralce a ten drugi wciąż jeszcze tkwił w zimnej wodzie aż wreszcie udało się nam wpakować prześcieradła do pralki i zatrzasnąć pokrywę no i staliśmy w obłokach pary unoszącej się z wrzącej w kotle wody i dopiero teraz zauważyliśmy że w kącie stoi wyżymaczka także szwedzkiej produkcji i mój mąż uruchomił ją i hałas wyżymaczki był jeszcze okropniejszy od hałasu który robiła wirnikowa pralka no i staliśmy tak obok siebie mokrzy jakbyśmy przyszli z wielkiej ulewy i gdy spojrzeliśmy na siebie to widziałam na dnie oczu tego mego partnera że nacięliśmy się że mogliśmy iść na spacer że mogliśmy pojechać do Nym-burka że właściwie znacznie lepiej byłoby nam w pracy niż przy tym wielkim praniu że roboty mamy przed sobą z pewnością jeszcze na popołudnie i że następnym razem na pewno wielkie pranie zaniesiemy do 187 Miejskich Pralni a ja wypiorę tylko te moje majteczki i takie tam I mój mąż zaczął mi wesoło opowiadać Wiesz na świecie napisano już milion książek a nawet więcej i oto teraz zjawia się nagle pan pisarz który sobie myśli że wszystko to zakasuje że to on jest tą znakomitością na którą czekają czytelnicy całego świata że to on jest tym czempionem krytych kortów który napisze coś co wstrząśnie czytelniczymi niebiosami Ale dziewczyno powiem ci coś otóż starczy napisać całkiem maleńką książeczkę całkiem maleńką proklamację choćby tylko takie Cierpienia młodego Wertera tylko takie maleńkie dziełko jak La vita nuova i maleńki zbiore-czek jak Sezon w piekle i maleńką nowelę jak Milczenie morza Wiem każdy z tych pisarzy znalazł tę swoją deskę po której przeszedł na drugą stronę samego siebie przeszedł przez kładkę z tekstem który był wyłącznie jego który miał biologiczną strukturę jedynie tej wyodrębnionej osobowości I widzisz dziewczyno ja i Yladimir obaj wiemy że jesteśmy jak ci zaczajeni myśliwi że w napięciu czekamy kiedy ujrzymy ja ten mój tekst a Yladimir te swoje grafiki które będą czymś nadzwyczajnym I dziewczyno to jest warte tej próby A to moje wykształcenie? Ależ to tylko po to żebym nie pisał tego co już napisali inni pisarze jedynie po to tyle czytam żeby znaleźć tę szczelinę to wolne miejsce wyłącznie dla mnie A Yladimir? On też szuka sposobu jak wydźwignąć tę swą fabrykę tak jak się nie udało nikomu innemu tylko właśnie jemu Tak więc dziewczyno co się tu ceregielić? Albo zrobimy coś co będzie nadzwyczajnością albo się nam nie uda to jest tak że w istocie w sztuce najważniejsze jest że nikt jej uprawiać nie musi Mówił mój mąż w dymie i parze a ja wychodziłam i już prawie całe podwórze pełne było tych jego skarpetek i koszul oraz mojej bielizny a w kotle gotowały się już te piękne zasłony które dostałam w prezencie ślubnym i teraz mój mąż otworzył pokrywę wyżymaczki i wyciągaliśmy niemal przypieczone prześcieradła i wraz z mężem wynieśliśmy kosz z praniem na podwórze a słońce dawno już przeskoczyło ścianę Instytutu Badania Wytrzymałości Metali i Tworzyw Sztucznych i gdy popatrzyliśmy na tę wielką ścianę to oboje struchleliśmy na myśl co by to było gdyby właśnie w tej chwili tam w środku przełamał się ogromny wał i znów oderwałby się kawał tynku i ten tynk z hukiem zwaliłby się na dach szopy a potem zsuwałby się powolutku i spadał nam na to nasze drogocenne pranie pranie tak drogocenne że takiego wielkiego prania nigdy już nie będziemy robili i raczej je zaniosę do Miejskich Pralni No bo co by to było gdyby akurat teraz zaczął się sypać ten tynk? Tak więc pełni obaw unosiliśmy te czyste prześcieradła przerzucaliśmy je przez sznur i mocowaliśmy to mokre płótno zaszczepkami a mój mąż nadal pouczał mnie a właściwie nie tyle robił mi wykład ile mówił jedynie po to by 188 nać tę wizję by nie myśleć co by się stało gdyby ten tynk się oberwał n wczyno ostatecznie jak będziesz grzeczna to cię także nauczę pisać r;Z -est to nic takiego czego byś nie umiała patrz każdy zakochany chło-k i dziewczyna pisze liściki miłosne taki list miłosny to w istocie adreso-ana do konkretnej osoby proklamacja i każdy kto napisał tuziny listów iłosnych jest już w pewnym sensie poetą bo w takim miłosnym orędziu złowiek pisze tyle takich bzdur że niektóre z tych bredni podobne są do literatury pięknej do tego twojego Jirki z pewnością napisałaś właśnie taką nowieść w listach wprawdzie nie tak jak Goethe te swoje Cierpienia młodego Wertera ale ponieważ byłaś a może jeszcze jesteś zakochana więc to iest początek galantego pisania taki miłosny list seria listów love story listy które w końcu leżą gdzieś przewiązane wstążeczką otóż dziewczyno to łączy nas wszystkich już jako dzieci pisaliśmy liściki i wrzucaliśmy je na cmentarzu w szpary między zwietrzałymi płytami grobowców latem wsuwaliśmy te listy w spękaną ziemię bo były to te prawdziwe listy których nikt nie powinien by czytać i to jest początek prawdziwego pisania ja także piszę taką miłosną korespondencję lecz już nie do kobiety już nie do obiektu mych miłosnych erotycznych pożądań tylko listy które adresuję do żywiołów które wysyłam do pięknych zwierzątek i drzew i domów i tych moich knajp piszę tak jakbym pisał do pięknej dziewczyny tak jak pisze zakochany fryzjer tokarz i tak dalej ponieważ każdy gdy po latach znajdzie te listy to nie wierzy własnym oczom jakie piękne obrazy tam utrwalił do jakich uczuć był zdolny Tylko że pisarz nie ustaje w pisaniu miłosnych liścików do całego świata przez całe swoje życie pisze miłosne proklamacje... Mówił mąż a pode mną nogi się uginały i kręciło mnie w nosie i chciało mi się kichnąć i zaczęły mnie boleć plecy i Miejskie Pralnie ukazały mi się jako koło ratunkowe jako mój piękny alternatywny plan ponieważ drugie wielkie pranie byłoby już ponad moje siły i prędzej założyłabym sobie pętlę na szyję niż podjęłabym się jeszcze raz tej syzyfowej pracy przy której już zmarnowały mi się pantofle i kapcie do której przystąpiłam w mojej najpiękniejszej spódnicy bo naiwnie sądziłam że pranie bielizny to praca tak lekka i przyjemna jak przedstawiają to reklamy proszków do prania i przepisy obsługi włoskich pralek Zanussi które mamy w hotelu Paryż do prania fartuchów i czapek kucharskich oraz ścierek I jeszcze nie skończyliśmy prać a ja bałam się domyśleć do końca co też mnie jeszcze czeka i znów widziałam samą siebie jak z parasolką i siatką na zakupy wyruszam pewnego pięknego przedpołudnia do Miejskich Pra-mi i mój mąż idzie ze mną i oboje jesteśmy czysto ubrani i oboje uśmiechamy się a potem wchodzimy do Miejskich Pralni i gdy nadchodzi nasza °lej oddajemy kwitek a pracownica wchodzi gdzieś do bocznego pomie- 189 szczenią i przynosi wielką i piękną paczkę i należy się czterdzieści koro a ja płacę pięćdziesięciokoronówką i resztę należności za usługę pralnicz zostawiam na kawkę i wychodzimy z mężem i idziemy do restauracji do pana Yaniśty i zamawiamy koniaki i promieniejemy szczęściem że przedsiębiorstwo komunalne Miejskie Pralnie tak tanio i tak pięknie zrobiło to wielkie pranie Teraz jednak jesteśmy jeszcze w naszej pralni para spowija nas po kolana teraz mój mąż i ja uradowani że już mamy ostatnie sztuki dwie zasłony wyciągnęliśmy je z kotła i wrzuciliśmy do pralki a mój mąż mi klarował Widzisz dziewczyno a drugą rzeczą która łączy nas wszystkich jest dziennik dzienniczek taki dziennik pisywano dawniej i to znów jest intymny wewnętrzny monolog bo kto pisał dzienniczek ten nie chciał żeby o tym co tam pisał ktoś wiedział toteż był to dziennik intymny dzienniczek poufny i pisało się go z dnia na dzień i pokazywało jedynie przyjaciółce i były tam opisane wszystkie sprawy drażliwe wszystko to czego ten kto dzienniczek pisał bał się w czym pokładał nadzieję i co było tylko korespondencją z samym sobą Tylko że dzienniczek po jakimś czasie przestaje się prowadzić natomiast pisarzem jest ten kto takie tajne i intymne pisanie kontynuuje kto swój wewnętrzny monolog pisze przez całe życie Czyli dziewczyno na początku wszyscy jesteśmy genialni gdy piszemy listy miłosne i prowadzimy tajny dziennik... tylko że pisarzem jest kto? Ten kto takie pisanie musi kontynuować tak długo aż nagle robi się z tego książka a on sądzi że to co napisał dotyczy już nie tylko jego ale że jest to orędzie miłosne i poufny dziennik który może być śmiało czytany przez każdego że więc to co początkowo było tak subiektywne jest obiektywne że rękopis jest próbą zawarcia układu z czytelnikiem... Mówił mój mąż spowity w kłębiącą się w pralni parę a ja trzymałam się tej szwedzkiej pralki która podrygiwała i huczała gdy zasłony w jej trzewiach stawiały opór wirnikowi i oto teraz ukazały mi się wszystkie te praczki które robiły u nas te nasze wielkie prania gdy mieszkaliśmy jeszcze wszyscy cała nasza rodzina w Hodoninie i w Pradze wszystkie te praczki piorące na tarkach bieliznę którą my brudziliśmy i te praczki prały ją za nas przypomniałam sobie te ich okropne ręce zniszczone od pracy i czerwone i to jak piorąc w baliach też były tak zmoczone jak ja i ich losem było pranie dzień w dzień bielizny tym wszystkim którzy je po to zatrudniali i wciąż od nowa ta sama strasznie mokra i ciężka harówka przypomniałam sobie jak przychodziły również ich dzieci i jak tam w pralni mamusia dawała im obiad także dla tych ich dzieci przypomniałam sobie że te praczki odchodząc szły z takim trudem jak gdyby miały ischias albo ciężki reumatyzm i sama dopiero teraz przeżywając jedno jedyne wielkie pranie dopiero teraz pojęłam jaka to harówka jaka była dola tych praczek tych 190 ślad za którymi przychodziły do nas na obiad te ich dzieci żeby fflatf odzieliby się z dziećmi obiadem którym właściwie nie można było fflat t zapłacić za tę straszną harówkę A mój maż ciągnął dalej już także naWTt eo dosyć już opowiadał samemu sobie już chyba też marzył o tym "T to będzie pięknie gdy ten dzień wielkiego prania się skończy i on ja dzie sobie na te swoje piwka do wygrzanych restauracji jak wstąpi do o swojego barku kawałek od Palmowki... Dziewczyno również Yladi-co myślisz? On także swymi płytami a potem odbitkami nadal pisze jje listy miłosne w tym swoim warsztacie tokarskim i w narzędzio-wni nadal drukuje swą proklamację adresowaną do wszystkiego co jest orozrzucane byle jak w tych warsztatach ĆKD i wszystkiemu temu nadaje ład miłości swoimi grafikami kontynuuje miłość do wszystkiego na co nie zwracamy uwagi a co jest oczywiste jak woda której też nikt nie zauważa woda w kałuży i woda w kanale oraz woda na głębinach i przedmiejskich mokradłach Czyli dziewczyno jak powtarzam istotą prawdziwej twórczości są trwałe miłosne uczucia i miłosna nienawiść do siebie jak też poszukiwanie tego promyka światła który pozwoli nam odnaleźć sens i cel dla którego przyszliśmy na świat Dlatego dla mnie i dla Yladimira nie istnieje przyszłość szczęśliwa przyszłość my nie troszczymy się o to czy kiedyś będziemy mieć atelier albo biurko czy będziemy asami że kiedyś dopiero kiedyś zarobimy tą sztuką na utrzymanie bo my właściwie nawet sztuki w dawnym rozumieniu nie uprawiamy bo nasza sztuka polega na anty sztuce dnia dzisiejszego my z gruzów i ułomków tych nieparzystych godzin zestawiamy parzysty i twórczy kolaż trochę inaczej niż sami się spodziewamy toteż żadna reprodukcja grafiki i żadna kartka mojego tekstu nie jest i nie chce być niczym więcej jak tylko marginesową glosą do pięknych przeżyć które były naszym udziałem w pracy w drodze do pracy oraz w drodze do domu i w restauracji przy piwie Jakim listem miłosnym w odcinkach jakim serialem będziemy kontynuować ten nasz nieustannie dopisywany poufny dziennik? I jakby stawiał kropkę za tą swoją oracją której z trudem słuchałam silnym uderzeniem dłoni wyłączył guzik pralki a ja uniosłam pokrywę i kiedy ją uniosłam buchnęła gniewna gorąca para i gdy wielką warząchwią udało mi się wydobyć pierwszą zasłonę gniewna para znowu buchnęła ledwie zdążyłam się uchylić i odwrócić głowę a następnie mój mąż pomógł mi wrzucić również drugą zasłonę do wanny ponownie napełnionej czystą wodą i kiedy te zasłony rozciągnęły się na powierzchni wody nie mogłam uwierzyć własnym oczom i nie wierzył też własnym oczom mój mąż który znów podwinął rękawy i gdy chwycił zasłonę i wyciągnął ją to zobaczył to samo co i ja tam widziałam że zasłona jest cała w dziurach jakby leżała w kwasie solnym jakbym wy- 191 rwała ją z zębów oszalałego psa a potem już wybiegłam z pralni a za m na podwórze buchały z mego ubrania kłęby pary i zobaczyłam na sznur to czego z lękiem się spodziewałam i co pragnęłam żeby się nie zdarzył otóż oba schnące już prześcieradła były całkiem tak samo podziurawion a nawet powygryzane tak metodycznie i regularnie jak w jakiś wzorek jakby celowo podziurawiono te prześcieradła przez szablon I najpierw zaczerwieniłam się po korzonki włosów a następnie rozejrzałam się po oknach sąsiadów i widząc że nikogo nigdzie nie było prędko ściągnęłam te dwa prześcieradła ze sznura i zaniosłam do domu i gdy para przestała ze mnie buchać i gdy moje porażone wstydem oczy uspokoiły się obejrzałam całe pozostałe pranie i odetchnęłam a tymczasem słyszałam jak tam w gęstej parze łomocze bez potrzeby wirnik a mój mąż płucze te dwie zasłony i znowu je unosi i z pewnością ogląda by jeszcze raz zanurzyć je w wannie z wodą i znów słyszałam płukanie więc wbiegłam do pralni i gdy rozgarnęłam dłońmi tę parę niczym dym z papierosów w zadymionym pokoju znów widziałam jak mój mąż z satysfakcją oglądał te perforowane i pocięte zasłony i cieszył się... To będzie coś pięknego kiedy Yladimir to zobaczy pęknie z zazdrości... Ale dziewczyno musisz mu powiedzieć że te zasłony urządziliśmy tak jako dzieło sztuki rozumiesz jako artefakt A ze mnie nagle wszystko opadło i opuściły mnie zgroza i wstyd i nagle już znowu było mi wszystko jedno i pragnęłam tylko żeby już był z tym koniec a mój mąż wchodził teraz do naszego mieszkania i dokładał do wygasłego pieca w którym znowu rozpalił ja zaś rozwiesiłam te nasze stare zasłony takie zasłony jak te które mój tatuś wziął z rodzinnej chałupy zasłony które dostałam w prezencie ślubnym a potem zalałam ogień i otworzyłam okno i wycierałam pralkę i wirówkę i wycierałam podłogę i wypuściłam wodę z wanny a gdy już się zmierzchało i pani Slavićkova wracała i jeszcze raz szła po węgiel i snuła się po podwórzu jedynie po to by nacieszyć się mymi zasłonami i prześcieradłami mówiłam jej za każdym razem dobry wieczór a mój maż już świecił w mroku i gwizdał i chodził z dzbanem po piwo a ja kiedy szła pani Slavićkova potrząsałam tymi podziurawionymi zasłonami i zachwycałam się ich wzorkiem i dałam pani Slavićkovej pomacać tę tkaninę i powtarzałam z dumą... To dopiero gatunek niech pani tylko dotknie takich zasłon dziś już nie robią... A potem był już wieczór i w naszym piecu huczało i poszłam jeszcze do pralni by się wykąpać wciąż była tam gorąca woda a mój mąż chodził po piwo i już także się przebrał i już rozesłał łóżko i gdy przyszłam to czułam że to wielkie pranie jakoś tak mnie wzmocniło może dlatego że zrozumiałam wszystkie te nasze praczki z czasów gdy byłam mała i gdy jako dziewczynka nosiłam im do pralni obiady a nigdy nie doświadczyłam na własnej 192 zvm jest takie wielkie pranie aż dopiero dziś... tylko że ja już j 'e będę robić wielkiego prania natomiast te nasze praczki z tego nigdy n ^ praczki były wtedy skazane na to by utrzymywać się z wiel-żyty erań A potem leżeliśmy z mym mężem koło siebie w łóżku wypros-kicn p ^^ ^^ a]^ ja njL chcieiiśmy robić tych rzeczy nawet nam na przyszło żeby te rzeczy robić Pragnęliśmy jedynie leżeć i roz-ć się przyjemnym bólem całego ciała i tym że zgasiliśmy światło patrzyliśmy jak na sufcie migocze jasna kreska jak w tę i tamtą stronę orzesuwa się smuga światła przedostającego się przez popękane segmenty płyty i zamknęłam oczy i całym ciałem dotykałam ciała mojego męża... Mój mąż wychodził mi naprzeciw do tramwaju którym wracałam z pracy z tego mojego hotelu Paryż Czasem jednak nie przyszedł i wtedy zaraz wiedziałam że jest w domu że leży w łóżku że wypił ponad miarę i że się tego wstydzi To było w jego stylu mój mąż po każdej takiej pijatyce wstydził się gdy wróciłam i wolał leżeć w łóżku ażebym nie widziała jak się zatacza Dziś nie wyszedł mi na spotkanie więc szłam sama pustą ulicą Na Grobli Nikt nie szedł i gdy przeszłam już poza zakręt tej naszej ulicy i spojrzałam na gazową latarnię przed naszym domem odetchnęłam i wyłowiłam z torebki klucze Wtem z ulicy Ludmiły wypadł jakiś mężczyzna miał rozpięty rozporek i trzymał w dłoni swe przyrodzenie więc puściłam się biegiem a nogi robiły mi się coraz słabsze a ten mężczyzna już biegł za mną dyszał mi niemal we włosy i słyszałam tylko jak sapał i zdławionym głosem wykrzykiwał co też mi zrobi to co mówił to było straszne mój mąż też czasem kiedy robiliśmy te rzeczy też mówił okropnie ordynarnie i właściwie wszyscy mężczyźni również ten mój skarb Jirka gdy robiliśmy te rzeczy też deklamował mi ordynarne zdania i był lubieżny jak podniecony knur ale to wszystko chyba jakoś wiązało się z tym co się nazywa miłością natomiast ten drab za mną powtarzał mi w kółko to samo i dobiegał już do mych drzwi ja zaś z przerażenia nie mogłam trafić do dziurki kluczem który ciągle klekotał a ten mężczyzna za mną stał tuż przy mnie i onanizował się przerażająco i nadal miotał we mnie tymi swoimi zdaniami w których mi obiecywał nawet że mi fest przyleje a ja w przerażeniu oparłam się o drzwi i nacisnęłam klamkę i na szczęście te drzwi okazały się otwarte i wpadłam w ciemny korytarz a gdy się odwróciłam by zatrzasnąć za sobą te nasze drzwi ten mężczyzna już strzykał na drzwi spermą i jeszcze usłyszałam jak z dłoni chlapnął tym swoim nasieniem na klamkę i ostatkiem sił wsunęłam klucz w zamek 1 zamknęłam i potem stałam oparta o drzwi a ten mężczyzna tam na ulicy 13 - Wesek w domu 193 jakby wiedział o tym i tuż przy płycie drzwiowej znów chrypiał te sw •*:• - 287 wu będzie odbijać kolejnego motylka i widziałam również że Jirka odwraca i ustawia tę błyszczącą cynkową płytkę i refleks i zajączek przebiega mu po twarzy i widziałam że biały kitel Jirki umazany jest farbą drukarską i poplamiony farbami olejnymi i że Jirka też stoi tutaj po to żeby każdy kto przechodzi obok kto idzie chodnikiem ulicy Na Żertwach żeby każdy widział że tu pracuje grafik że tu pracuje malarz który nie ma się czego wstydzić lecz przeciwnie ażeby każdy widział że taki grafik i malarz pracuje również wieczorem oraz w nocy... A mój mąż stał w rozkroku oświetlony do pasa żarówkami z piwnicy a od pasa w górę jego sylwetka roztapiała się w półmroku ulicy teraz wyciągnął obie ręce i oparł się dłońmi o ścianę i patrzył w jeszcze większym skupieniu tam w dół na Vladimira i Teklę ruszyłam więc i niby to niechcący wpadłam na mego męża udając że właśnie teraz nadeszłam właśnie teraz przypadkowo mijałam tę rozświetloną, piwnicę a mój mąż ujął mnie za rękę i wskazał tam na dół i zaszeptał Dzieweczko otóż to co tam widzisz to także jedna z sił napędowych sztuki Yladimira sztuki popisywania się sztuki bycia Narcyzem Tu masz go tak jak na Pierwszego Maja gdy niósł tę flagę państwową na czele pochodu tu masz go takiego jak kiedy popisuje się we wszystkich karczmach we wszystkich miejscach publicznych tu masz go również z tym jego kompleksem strangulacyjnym tutaj masz Yladimirka który potrafi zakładać sobie pętlę na szyję tak żeby zawsze ktoś zdążył nadejść i odciąć go i masz tu również tę jego dumną skromność z którą za darmo rozdaje te swoje grafiki każdemu kto się nimi interesuje... I drzwi prowadzące do piwnicznego atelier otworzyły się i światło wypłynęło na chodnik i po schodach wyszedł najpierw wielki dziesięciolitrowy dzban a za nim Jirka taki jak ostrzygła go Tekla i ta jego kanadyjska fryzura teraz szczególnie podkreślała jego piękne psie oczy i potem stał na chodniku i wskazywał na tę piwnicę jego dzban jaśniał w świetle żarówek dzban stojący pod oknem osłoniętym siatką gęstą jak sito sortownicze i Jirka wzruszył ramionami i rzekł tylko To ci dopiero los! Moje atelier i mą przyszłą galerię na razie diabli wzięli! I podniósł dzban i powiedział żebyśmy zeszli na dół że przyniesie dzban piwa że dziś już pije drugi i nie może dojść do siebie z powodu tego co widzi tam w tym swoim atelier czego jest świadkiem i czego boi się że się jeszcze wydarzy Ach dodał Jirka już od pompy pod starą gruszą Co to za noc dziś będzie! Lecz mój mąż głęboko oddychał i słodko przymykał oczy i na razie był tym wszystkim co widział nie rozentuzjazmowany ale niepomiernie wzruszony ponieważ z takim Vla-dimirem nie miał jeszcze chyba do czynienia tak zakochanego Yladimira jeszcze nigdy nie widział nie ośmielał się nawet choćby tylko pomyśleć że Yladimir potrafi być tak absolutnie skołowany tak totalnie i pięknie ogłu- 288 oiały z miłości tak upojony tak pijany tą hrabianką Teklą która jak widzieliśmy dotychczas jest przyszłym jego przeznaczeniem I weszliśmy przez otwarte drzwi w chłodny korytarz i na prawo były otwarte drzwi do tego przyszłego atelier Jirki mój mąż gdy napatrzył się na Yladimira który teraz długimi krokami przemierzał cementową podłogę i mówił bełkotliwie do Tekli która już znów leżała na czerwonej kołdrze i paliła i zaciągała się głęboko i po każdym sztachu unosiła rękę z papierosem i dym silnie oświetlony żarówką ulatywał gdzieś w górę i teraz Yladimir znów przyklęknął i oparty na obu rękach nad Teklą wpatrywał się w nią wpatrywał się w nią jak w lustro jak w jeziorko w którym w wieczór wigilijny można wyczytać swój los26 i był coraz bardziej urzeczony i nie mógł się napatrzyć i nasycić tym co widział na dnie jej oczu A mój mąż zapukał do drzwi i jeszcze raz zapukał lecz kochankowie nadal robili swoje i nie słyszeli i nie widzieli lub udawali że nie słyszą i nie widzą tak byli zajęci pochłonięci sobą a także tym że z chodnika ludzie ich oglądają i ja oraz mój mąż stoimy w drzwiach w korytarzu i pukamy i Yladimir na pewno słyszy ale udaje i nadal odstawia ten wielki teatr nie spektakl o miłości tylko spektakl miłości... A Jirka schodził już ciężko po schodach i taskał dziesięciolitrowy dzban pełen piwa tylko piana skapywała i tworzyła na każdym stopniu białą plamkę więc weszliśmy do kuchni i pracowni Jirki i drzwi na korytarz i drzwi do atelier pozostawił Jirka otwarte a Yladimir znów chodził po tym atelier i bił się obydwiema rękami w piersi i raczej jęczał niż mówił jak gdyby był za szybą za grubą szybą akwarium jego głos było słychać ale jakby z wielkiej oddali opowiadał o sobie o swym życiu o tym swoim pragnieniu żeby stać się znakomitością ale teraz gdy poznał Teklę to ona jest już dla niego wszystkim jest jego życiem i teraz nie chce on nic innego jak tylko żeby ona była z nim stale... I piliśmy piwo i patrzyliśmy przez otwarte drzwi na Yladimira Jirka wstał nawet i dotaskał dzban aż do niego lecz Yladimir nie widział tego dzbana ani Jirki nie widział w ogóle nic jego światem byli teraz jedynie on sam i Tekla i wszyscy którzyśmy na niego i na Teklę patrzyli przez okna i drzwi wszyscy byliśmy świadkami jego bełkotliwej wypowiedzi i jego wielkich teatralnych gestów i ruchów jako młoda dziewczyna widziałam Haralda Kreutzberga tego najlepszego tancerza z Liberca on jeden umiał tańcem wyrazić swe uczucia i namiętności i pragnienia jak Yladimir który posuwistym gestem swej długiej ręki lekko odsunął proponowany mu dzban i nadal pochylał się szukając w oczach Tekli dowodu na to co przed chwilą powiedział i nie przestając 26 Autor nawiązuje tu do ballady Wigilia (Śtedry vecer) czeskiego poety Karla Jaromira Erbena (1811-1870). 19 ~ Wesela w domu 289 patrzeć Tekli w oczy drżącymi palcami wyciągnął z paczki papieros i włożył go Tekli w palce z których przed chwilą wysunął się niedopałev i następnie Yladimir jak we śnie zapalił jej tego papierosa potarł zapały o draskę pudełka i następnie zaczekał żeby się rozpaliła i potem woln podsunął płonącą zapałkę a Tekla długim wdechem wciągnęła pierws^v haust dymu i wydmuchnęła go podczas gdy Yladimir ceremonialnie czekał i w wyciągniętym ręku trzymał zapałkę by kiedy dopalała się podsunąć ją pod usta Tekli która uniosła głowę i zdmuchnęła ogienek a Vladirnjr trzymał resztkę zapałki i w ostrym świetle żarówki patrzył wraz z Tekla jak z nieruchomego drewienka unosi się gryzący dym A Jirka siedział i był smutny i uśmiechał się tak że byłoby lepiej gdyby się rozpłakał gdyby zaczął przeklinać patrzył i uśmiechał się i w tym jego uśmiechu było że. Yladimir zaraz na drugi dzień po tym gdy Tekla u niego przenocowała zaraz na drugi dzień po tym gdy Tekla spała u Jirki zaraz nazajutrz po tym tak drogocennym dla Jirki dniu i wieczorze i nocy i poranku zaraz potem Yladimir przyszedł i odbił mu Teklę i wybrał się z nią do miasta a gdy wrócili to przynieśli już sobie materace i sztućce i kołdry i na cementowej chłodnej podłodze rozłożyli swoją sypialnię i rozpostarte strony Czerwonego Prawa rozłożyli sobie na podłodze swój stół i jak Jirka ze smutkiem opowiadał od tego czasu z Yladimirem nie można już rozmawiać trwa to już trzy dni i jedzą tylko kawałek delikatesowego klopsu i kawałek chleba i piją kawę i flaszki wina i chodzą tak i kładą się i znów wstają i również w dzień mają zapalone dwie dwusetki i tylko mówią coś do siebie i chodzą tam i z powrotem i Yladimir tańczy tak i wszystko to co powiedział podkreśla lub jeszcze wyraziściej przekazuje tą swoją straszną gestykulacją... To powiedziawszy Jirka wpadł na pomysł i przygotował sobie płytkę z motylkiem i wszedł do swojego warsztatu i tam pod dwusetką znów włączył tę swą przerażającą prasę i wysunęła się płyta wielki stalowy stół i Jirka znów polerował blaszkę i potem naniósł farbę której nabrał z pię-ciokilowej puszki a dwie pięciolitrowe puszki czarnej farby stały na zapas obok i z pewnością była to farba nie tylko na całe życie Jirki ale też na odbitki dla jego syna i wnuka i następnie Jirka przyłożył sukienną nakładkę i podsunął tę kanapkę złożoną z blaszki i tekturki i sukiennej podusze-czki i następnie nacisnął guzik i dało się słyszeć dudnienie i widzieliśmy jak wszyscy ciekawscy którzy przez dalsze z osłoniętych siatką okieO patrzyli na Yladimira i Teklę przeszli pod okno pod którym turkotał3 gigantyczna prasa widzieliśmy z nich tylko nogi do pasa niektórzy jednaj przykucnęli i trwali tak skuleni z palcami wczepionymi w oczka siatk1 i patrzyli na dół na gigantyczną prasę przez którą przesuwała się na drug^ stronę cienka paczuszka w swoim wnętrzu kryjąca rodzącą się odbitK? 290 , uniósł tylko brwi i kiedy ujrzał tylu ludzi stłoczonych przy jego 3 • nodniósł do góry palec i z odwróconą głową nadstawiwszy ucha ^hał czy maszyna pracuje jak należy coś w tym jej dźwięku mu się nie H bało więc chwilę patrzył i zanosiło się na to że lada moment za-SP° te prasę ale ona widocznie pokonała jakąś przeszkodę i znów ^cowała tak że Jirka aprobująco skinął głową i uśmiechnął się zarówno If3 widzów w oknie jak i do mnie i widziałam że w Jirce także jest coś °biedaka że także lubi popisywać się że tak samo jak Yladimir lubi Ustawiać teatr bo ma o sobie niezachwiane przekonanie że nie będzie ale już teraz jest znakomitością co prawda nie co się tyczy ogromnych płócien lecz przeciwnie gdy chodzi o te miniaturowe motylki którymi jako grafik i malarz przez całe życie będzie ozdabiać ten gigantyczny portret nadnaturalnej wielkości obraz na którym olejnymi farbami przedstawiony jest jego ojciec wyciągnięty na łące jakby go ktoś zastrzelił ale w istocie pogrążony we śnie i śniący że wokół niego polatują wszystkie gatunki motyli nie tylko z Europy ale również z Afryki i Azji i jego ojciec będzie tak spać jak Bóg który stworzył wszystko a więc również motylki bo Jirka mówił że jego ojciec w gruncie rzeczy jest Bogiem i śpi dlatego że Bóg jest Bogiem prawdziwym właściwie śpi bez ustanku gdyż wszystko funkcjonuje tak jak to stworzył w ciągu sześciu dni i od tej pory trwa w pozycji leżącej... A maszyna turkotała i robiła okropny hałas aż niektórzy widzowie tam na chodniku zatykali sobie uszy ale Yladimir nadal chodził tam i z powrotem po cementowej podłodze sprawdzał ją lekko stopą jakby wkraczał na cienki lód oburącz dotykał swoich piersi i patetycznymi gestami unosił ręce i nadal jakby coś zdzierał z sufitu a z ust płynęły mu zdania które rozumiał chyba jedynie on sam i Tekla która teraz znów siedziała ze skrzyżowanymi nogami i paliła i gdy Yladimir chodził tam i z powrotem a przy tym nie odrywał wzroku od jej oczu ona zawsze zdążała niedorzecznie skinąć głową na chwilę zrobić zdumioną minę i następnie przytaknąć energicznym skłonem bo Yladimir nachylał się nad nią całym ciałem i z rozłożonymi rękami zastygał i czekał co Tekla na to powie... I w tej chwili wielkiego znaku zapytania kiedy nawet mój mąż zląkł się i szepnął No i teraz Tekla skończy jak Desdemona... Jirka który właśnie uniósł wielką stalową płytę czy to niezręcznie czy może naumyślnie upuścił ją na listewki bariery okalającej prasę i rozległ się huk jak z działa i listewki w miejscu upadku płyty trzasnęły jak zapałki i chyba to mocne uderzenie i te drzazgi które się rozprysnęły na wszystkie strony wszystko to przestraszyło widzów przy oknie bo co do jednego znikli jakby to uderzenie odrzuciło ich aż na drugą stronę ulicy Na Żertwach aż gdzieś przez płot na tory... Ale Yladimir ani drgnął i doczekał się że Tekla 291 przytaknęła i znów ogarnęła go wzrokiem i Yladimir nadal krążył wokół tych oczu Tekli i nadal jakby był trzymany na lassie tańczył dokoła Teki' i rozkołysaną ręką dawał do zrozumienia że to co Tekla teraz powie to o co teraz on będzie Teklę wypytywać stanie się teraz kwestią jego życia luh śmierci Potem jednak stało się coś co było już ponad moje siły Mówię Chcę iść do domu... Yladimir przyniósł dwie stojące w kącie puszki z terem który Jirka miał do impregnacji ścian pod oknami gdzie była wilgoć otworzył jedną z puszek i umoczywszy w terze ławkowiec rzucił się na białą ścianę na ten mur który Jirka tak starannie pobielił i jakby gruntował ogromne płótno szerokimi gestami mazał ławkowcem i znów nabierał skapującego teru i znów się rzucał na ścianę i w tej chwili niczego już nie odgrywał w tej chwili w absolutnym skupieniu mocnymi bryzgnięciami zdobił białą ścianę jakby tą czarną barwą wyrażał wszystko co w nim jeszcze zostało wszystko nieczyste czego pragnął się wyzbyć ale może chciał również wyładować się w tych ściekających pręgach i zygzakach i miarę tego jak się oczyszczał coraz bardziej i gęściej brukać tę białą uprzednio ścianę Mój mąż widząc że Jirka chce interweniować gdyż Jirka wołał Pysk mu rozkwaszę to jest moje przyszłe atelier moja przyszła galeria! mój mąż przytrzymał Jirkę i trajkotał Jirko na miłość boską zostaw go w spokoju kiedyż to będziemy mieli zaszczyt zobaczyć Yladimira pracującego na wielkiej powierzchni zobaczyć jak to zapewne robił Jack-son Pollock! Ma się rozumieć! Na podłodze! Ale Jirka był nieszczęśliwy i lamentował Ależ doktorze przecież to trwa już tutaj czwarty dzień bez przerwy i to już szczyt wszystkiego czwarty dzień a ja także muszę pracować... A ja nie mogłam patrzeć na Yladimira natomiast ta hrabianka była Yladimirem zachwycona popadła w ekstazę wywłoka w tym niebieskim kostiumiku i swym spojrzeniem dodawała Yladimirowi takiej siły że gestykulując zaczął szerokimi bryzgami oraz wąskimi strumyczkami wypowiadać się również na przedniej ścianie która szybko pokrywała się smugami a ja nie pragnęłam nic innego jak tylko iść do domu Ale mój mąż nadal nas pouczał Jesteśmy świadkami wyjątkowego wydarzenia! Jirko czytałem że gdy samica wieloryba przeżywa okres godów to towarzyszą jej trzy samce i płyną aż gdzieś pod biegun południowy płyną i samce tańczą w morzu wokół wielorybiej samicy i umizgają się do niej Jirko przez tysiąc albo i więcej kilometrów! A gdy dopłyną aż tam na stosowne miejsce w tym morzu to jeden z samców zapładnia samicę i ten akt miłosny nie trwa Jirko nawet trzydziestu sekund a te dwa samce podpierają podczas tego aktu samicę wieloryba żeby się nie złamała Jirko zrozum Yladimira cztery jego dni i samicę wieloryba która w towarzystwie adoratorów płynie tysiąc albo i więcej kilometrów żeby sam akt miłosny nie 292 ł dłużej niż trzydzieści sekund Jirko na Boga my jesteśmy tymi dwo-tr sanicami które są tu jedynie po to żeby podpierać Yladimira ażeby się . zjamał... A Yladimir napoczął również drugą puszkę tam zaś na chod-n!, klęcząc lub przygięci patrzyli widzowie którzy nie mogli oderwać 11 u od tego przedstawienia które im demonstrował Yladimir ale ja tylko tretnie prosiłam Ja bym już chciała iść do domu A Yladimir teraz nie marował już krech lecz nabierał teru z puszki głęboko zanurzając ławkowiec i tylko smagał ścianę tym ciągnącym się terem i ter ściekał po murze mój mąż zaś nadal pouczał nas i nadal był rozentuzjazmowany i mówił raczej do siebie Ach to przecież Stawrogin ten przystojniak z Biesów ten który całe to wytworne carskie towarzystwo tak brukał i tak bluzgał mu w oczy tymi swoimi pomyjami tak ciskał mu w twarz te swoje flaki żeby tylko zwyciężyć żeby zwyciężyć za wszelką cenę i aby na koniec jednak zwyciężyć samego siebie i nadęty powiesić się tam gdzieś na stryszku... Ja chcę już iść do domu prosiłam Chodźmy już do domu prosiłam a Jirka cicho narzekał Jeśli ktoś na mnie doniesie że wyprawiamy tu takie orgie to rada narodowa zerwie ze mną umowę najmu i nie będę miał ani gdzie mieszkać ani atelier ani galerii... A Yladimir teraz wziął niemal puste już puszki zakręcił nimi i następnie silnie chlustając wylał na ścianę resztę tej czerni tego teru i z okropnym lamentem zwalił się na grzbiet i jęczał i leżał jakby ktoś podciął mu nogi jakby zleciał ze skały A Tekla pochylała się nad nim i załamała ręce i zasłoniła sobie twarz mój mąż zaś pociągnął długi łyk z dzbana i podał dzban Jirce i obaj ci mężczyźni pijąc nie spuszczali wzroku z Yladimira który siadł uniósł tę swoją piękną głowę a potem wstał i rozpędził się i rąbnął głową w tę wysmarowaną terem mokrą ścianę ścianę na którą grubymi krechami wylał jakby swą duszę lecz i tego mu było mało i teraz stojąc przed ścianą trykał jak baran głową i już zupełnie mokrym czołem w ścianę i krew spływała mu koło oczu a on stał i znów i znów walił głową a Tekla wybiegła teraz na korytarz i wbiegła do kuchni i z płaczem prosiła Jirkę i mego męża o pomoc i obydwaj mężczyźni wbiegli ale Yladimir leżał już pod tą ścianą przyszłego atelier i galerii a na ścianie w ściekającym terze widać było odciski jego głowy odciski jakby ktoś rzucał w ścianę nasiąkła terem gąbką ale Yladimir leżał już na podłodze nieprzytomny i mój mąż oraz Jirka unieśli go unieśli jego bezwładne ciało i przy dźwigali go na korytarz i Jirka przyniósł kubeł wody i ukląkł i obmywał Yladimirowi twarz i czoło A ja miałam już tego dosyć krzyczałam ze wszystkich sił na Teklę... Czy pani zwariowała czyście wszyscy powariowali! Na Boga co za błazeństwa tu wyprawiacie! I odwróciłam się w stronę mojego męża i krzyczałam na niego A ty także dostałeś pomieszania zmysłów! Jak możesz patrzeć na 293 swojego kolegę! Ale mój mąż obmywał Yladimirowi czoło i przykiatjai mu mokrą szmatę do potylicy i Yladimir otworzył oczy i uśmiechnął si lekko i powiedział Doktorze czy pan to wszystko widział? A mój maż rzekł mu Yladimirze to kapitał z którego będzie pan czerpać chyba przez całe życie... I Yladimir położył czarną rękę na grzbiecie jego dłoni i uśmiechnął się... A więc widział pan wszystko! Prawda że było to piękne doktorze niech pan powie jakie to było? I Tekla również spojrzała na mego męża oczy jej osychały i wierzchem ręki otarła oczy i Jirka także patrzył na mego męża i obydwoje tylko nie ja czekali co powie teraz mój mąż ten który tak lubi pouczać a on jeszcze bardziej spoważniał i mówił... Otóż Yincent van Gogh odciął sobie ucho i przyniósł je panience z baru w dowód miłości Oto Yladimirze jak Emma Bovary zapędził się pan na sam próg śmierci tylko po to ażeby się oczyścić ażeby udowodnić że śmierć i rany już pana nie obchodzą a nawet że to jest bagatela... Jeślibym Yladimirze miał sięgnąć do filozofii to Karl Jaspers ma jedną piękną kategorię graniczną das Sich-selber-durchsichtig-werden... uczynić siebie samego przejrzystym Yladimirze ja lubię cytować ale niech pan nie będzie znów na mnie zły niech mnie pan nie przestanie lubić z powodu tego co teraz przyszło mi na myśl Co pasuje tylko i wyłącznie do pana bardziej niż do tego kto to napisał... I nadal będę mieszkał w szklanym domu gdzie wszystko będzie szklane gdzie będę widział każdego kto przychodzi do mnie po szklanych schodach tam gdzie będę spał w szklanym łożu i przykrywał się szklanym prześcieradłem na którym prędzej czy później pojawi się wyryty diamentem napis... Kim jestem?... Deklamował cicho mój mąż i te zdania uspokoiły tę piwnicę i te zdania napełniły ją tajemnicą spoczywającą na dnie tego co mój mąż mówił I ja także uległam urokowi i chyba po raz pierwszy trafności tego co mój mąż mówił i widziałam że również Yladimir jest przejrzysty i że cała ta piwnica w której stało się co się stało wszystkie te mury i ściany wszystko też było ze szkła i Yladimir ukazał nam samego siebie w szklanym łożu i przykrytego szklanym prześcieradłem swojej przejrzystej skóry pod którą widać było szalone serce Yladimir który teraz uśmiechał się leżał i uśmiechał się leżał lekko wsparty na łokciu i uśmiechał się do Tekli która znów promieniała i patrzyła mu w oczy i tak jakoś to wszystko co zdarzyło się tu w tej szklanej piwnicy jakby związało ją z Yladimirem na zawsze I widząc to czego jeszcze nigdy w życiu nie widziałam tak sczepione ze sobą spojrzenia dwojga kochanków załamałam ręce i powiedziałam cicho Chcę iść do domu... Powiedziałam tak a przy tym nie miałam chęci iść do domu tam na Groblę nie miałam chęci iść z tym moim mężem i tak jakoś okropnie zatęskniłam za tym moim skarbem który mnie rzucił za tym moim Jirką który potrafił 294 rac mi na gitarze gdy mi było najgorzej Okropnie zatęskniłam za wiel-iT*miłością taką miłością jaka istnieje tylko w powieści i na romantyczni filmie wszystkiego co widziałam w tej szklanej piwnicy wszystkiego f o zaznałam lecz było to już dawno przecież w istocie ja też z miłości chciałam żyć z nieodwzajemnianej miłości chciałam odejść i chciałam 'ść z tego świata gdy ten mój skarb odszedł z inną a mnie zostawił u swej mateczki niby jakąś walizkę z brudną bielizną... J irka Śmejkal zakochał się śmiertelnie już nie mógł ani spać ani pra-», cować na tej swojej gigantycznej prasie już mu nie smakowały nawet te dzbany piwa Jirka chciał także mieć kogoś przy sobie jak Yladimir miał Teklę która chodziła do roboty z Yladimirem uczyła się pracować na tokarce w tym ĆKD Yladimir osiągnął szczyt szczęścia rano razem wstawali tam w piwnicy na Żertwach Tekla nosiła amerykański robotniczy kombinezon również idąc do pracy trzymali się z Yladimirem za ręce jak małe dzieci razem wracali z pracy gotowali sobie w piwnicy na gazowej kuchence a Jirka był samotny i matka Yladimirka była osamotniona bo Yladimir był taki zakochany że nic innego nie widział nic innego nie słyszał tylko Teklę która stała się jego narzeczoną kochanką wszystkim Ta dziewczyna w której zakochał się Jirka na imię miała Helenka była to ekspedientka ze sklepu pyzata dziewczyna olbrzymka Kiedy Jirka zapraszał ją do swojej piwnicy zawsze przez całe przedpołudnie aranżował ten swój warsztat to swoje atelier przynosił wszystkie rysunki wszystkie obrazy które kiedykolwiek wykonał to jego atelier było teraz jakby salą aukcyjną w której sprzedaje się obrazy i grafiki również ta jego wielka prasa drukarska służyła jako sztalugi gdzie tylko można było oprzeć obraz tam Jirka ze smakiem go ustawiał wszystkie ściany nawet i korytarz również tam były na ścianach obrazy i grafiki umieścił tutaj nawet swe szkolne prace Jifi kupił sobie plisowaną białą malarską bluzę jakie nosili malarze w dawnych czasach kupił sobie wielki baskijski beret na stole porozkładał otwarte monografie o Rembrandcie i Purkyniem27 i kiedy siedzieliśmy tam i przyszła Helenka to Jifi nie mówił o niczym innym tylko o swej przyszłości o swojej wielkiej szansie mój mąż wygłosił prelekcję o twórczości Jirki jakby to był wernisaż powiedział że na całym świecie dochodzi do głosu nowy figuratywizm że abstrakcja jest już w odwrocie po czym mój mąż przechodził od jednego obrazu do drugiego i perorował że twórczość Jirki Karet Purkyne (1834-1868) - malarz czeski, wybitny przedstawiciel europejskiego realizmu XIX wieku. 295 wyrasta z Purkyniego że świat widzialny jest dla niego pretekstem ab mógł wypowiedzieć się artystycznie by mógł powiedzieć ludziom że ich kocha i że ta jego miłość do ludzi jest tak wielka że będzie miał swych widzów a przede wszystkim mieć będzie nabywców swoich prac... Przyszedł również popatrzeć i posłuchać Yladimir który słuchał i patrzył z uśmiechem widziałam że Yladimir wszystkim tym trochę gardzi patrzył na mego męża jak na bestię którą należy zabić... Gdy mój mąż skończył mówić gdy Jirka siedział w tej białej odprasowanej kurcie po kolana Yladimir oświadczył że dobrze by było gdyby mój mąż kupił sobie długi szlafrok poradził mi bym kupiła memu mężowi gustowne bambosze Jirce zaś powiedział że ze swoimi pracami z pewnością odniesie wielkie sukcesy że gdyby dorysował domalował tam traktor albo na drugim planie umieścił przynajmniej komin fabryczny to na pewno wygrałby jakiś powiatowy konkurs w Humpolcu może nawet i w Chlumcu nad Cidliną To rzekł i przeszedł przez korytarz i nadal chodził po tej wielkiej piwnicy i nadal mówił a Tekla leżała na plecach na pikowanych kołdrach nadal paliła i nadal co pół godziny parzyła sobie mocną kawę Jirka siedział patrzył na swoją pyzatą dziewczynę która paliła nigdy nie dopaliła papierosa do końca tak jakoś czuła się skrępowana tym że od Jirki była wyższa o całą głowę ledwo zaczęła palić zaraz wściekle zgniatała papierosa w popielniczce i brała następnego a Jirka każdego z tych papierosów jej przypalał pocierał zapałkę chwilę czekał i potem drżącą ręką przypalał papie-roska mój mąż nadal udawał że obrazy mu się podobają chodził od jednego do drugiego a mnie było żal Jirki bo tej dziewczynie na nim nie zależało tak jakoś wstydziła się samej myśli że mogłoby ją z Jirka coś łączyć Potem Jirka chodził w tej białej malarskiej kurcie i żółtą calówką odmierzał i zaznaczał coś na ścianie i wyjaśniał że tutaj będą szafki ze wszystkimi przyborami malarskimi w następnej szafce będzie zasób farb w następnej zasób dłut oraz dłutek ponieważ Jirka będzie również rzeźbić z lipowych i gruszkowych klocków ciosać posągi bo przyszłość należy do niego gdyż w sztuce figuratywnej z pewnością będzie znakomitością... bo złożył w Związku podanie żeby przyjęli go na członka i jako członek będzie miał również zamówienia dla nowych domów towarowych dla nowych szkół dla wszystkich gmachów publicznych bo przed malarzami i plastykami drzwi stoją otworem... Ale Helenka spojrzała nerwowo na zegarek i oznajmiła że musi już iść do domu mieszkała gdzieś koło Wytwórni Fajek na pierwszym piętrze gospody U Kokosów i jak wstała to w tej chwili wiedziałam że ja także z Jirka bym nie chodziła ta Helenka górowała nad otoczeniem jakby rosła coraz to bardziej jakby ktoś stawiał klocki jeden na drugim musiała się niemal schylać żeby przejść przez 296 i ta Helenka była olbrzymką... również mój mąż zląkł się umyślnie ał przy niej i okazało się że Helenka jest wyższa od mego męża gdy T'\a ją wyprzedzał aby otworzyć jej drzwi i odprowadzić ją to zawadził łową o jej uniesiony łokieć w proporcji do Helenki był mniej więcej taki ^k widziałam to na makiecie alegorycznej rzeźby gdzie rzeka Malsza nada do Wełtawy jak stara kotka z ledwo odrośniętym kociątkiem... Mój maż wziął odbitkę oglądał ją była to grafika przedstawiająca zakole Weł- wv tam koło mostu Libeńskiego tam na dole gdzie wciąż stał wielki statek na zawsze przycumowany do brzegu dwiema grubymi linami brzegu wiódł tam drewniany trap i w burcie na tym statku były okienka i na dziobie stał domek taka altanka a za nią komin z którego unosił się dym-- Mój mąż powiedział że Jirka musi mu to dać że to od Jirki kupi... Powtarzał to trzymając nabożnie tę grafikę a kiedy Jirka zszedł... ciągnął dalej... Tę grafikę powieszę sobie na ścianie w pierwszym roku gdy Yladimir mieszkał na Grobli kąpaliśmy się tutaj i Yladimir tutaj rysował był tu jeszcze mały statek motorowy taki hausbot tutaj już wyciągnięty na brzeg przechylony statek na którego pokładzie prażyło popołudniowe słońce... Jirka chciał coś ważnego powiedzieć o coś spytać... ale mój mąż uniesieniem ręki dał znak że jeszcze nie skończył rozjaśnił się zdawało mu się że to co mówi zasługuje na uwagę więc ciągnął dalej... Na tym haus-bocie kiedy sobie popływaliśmy gdy w wodzie spłukaliśmy z siebie wszelki brud to potem leżeliśmy na rozgrzanych deskach słońce świeciło zwykle kąpały się też z nami cygańskie dzieciaki które chodziły srać do komina hausbotu chyba wszystkie cygańskie dzieci chodziły srać do komina tego hausbotu... tutaj na brzegu była kiedyś wspaniała restauracja Ylasta dla setek ludzi tędy biegł kiedyś bulwar tu chodziło się na wycieczki prażanie z dziećmi chodzili tu na niedzielne wycieczki przechodzili koło tej Ylasty a potem szli nad Rokitką aż na Pelc-Tyrolkę tutaj Jirka na dalszym planie uchwycił tę Ylastę obok tej Ylasty był sklepik w którym jeszcze wtedy gdyśmy kąpali się z Yladimirkiem sprzedawano sieci i był tam także człowiek który te sieci wiązał i na małej wystawie miał napis... Podnoszę z dna wszystkie zatopione statki wiadomość na miejscu... tę grafikę sobie kupię masz tu Jirko dwieście koron wystarczy? Jirka uniósł te swoje psie oczy i wyszeptał... Doktorze ma pan to ode mnie za darmo... ale chciałbym S1? spytać... i przebierał palcami jakby robił na drutach... mój mąż jednak zwinął dwie setki w rurkę i wsunął mu do kieszonki kurteczki... A Jirka w końcu spytał... Jak się panu spodobała Helenka? Zauważył pan jaka jest subtelna? Jaka delikatna? Jak pan myśli ja chętnie uczyłbym ją rysunku... Mój mąż na to że rzeczywiście tak delikatnego dziewczątka tak marzycielskiej dziewczyny dawno już nie widział że pragnąłby aby uczucie Jirki 297 zostało odwzajemnione żeby było to tak jak tam obok tam w wielki warsztacie między Yladimirem a Teklą... Jirka chłonął słowa mojego rnęż nigdy jeszcze nie widziałam takich wiernych psich oczu które to co mó' mąż mówił przyjmowały jako najprawdziwszą prawdę tak więc czując ż zaczynam się pocić wolałam dla uspokojenia nerwów zapalić papierosa b wiedziałam że teraz nadejdzie moja kolej i rzeczywiście Jirka mnie też spytał co sądzę o tej jego Helence tej sprzedawczyni w wielkim sklepie spożywczym gdzie dwukołowym wózkiem wozi z zaplecza skrzynki piwa i lemoniady Patrzyłam Jirce w oczy a on wpatrywał się we mnie z taka ufnością z taką prośbą że choć przez cały czas gdy Helenka tu była całą te chwilę gdy odeszła szykowałam się na to że nawymyślam wszystkim memu mężowi i Jirce że powiem im co myślę to teraz nagle wiedziałam że gdybym to uczyniła skrzywdziłabym takiego człowieka jakim jest Jifi że jeszcze popełniłby jakieś głupstwo że czułby się jak dziecko któremu odebrałabym zabawkę więc powiedziałam że Helenka to naprawdę milutka dziewuszka a najważniejsze że interesuje się malarstwem że bardzo chętnie nauczyłabym Helenkę może później to zrobię haftować obrazy tak jak sama to umiem... A Jirka rzucił mi się do nóg i klęcząc prosił mnie nie prosił o nic innego jak tylko bym na początek pokazała Helence jak haftować obrazy że on narysowałby na kanwie wzór żeby Helenka wyszyła tam wielki haftowany obraz Sen śpiącego tatusia że napisałby jej delikatnie na płótnie jakie kolory będą miały motyle latające wokół śpiącego ojca... Tak więc wychodziliśmy potem szliśmy przez Żertwy milczeliśmy jakoś tak po tym wszystkim czego byliśmy świadkami było nas jakby mniej było ciemno gazowe latarnie kiedy je mijaliśmy syczały jak węże w domu mąż jeszcze rozpalił w piecu wkrótce zahuczał płomień położyłam się jak zawsze doktor położył się w ubraniu leżeliśmy i niemal dotykaliśmy się głowami doktor zgasił żarówkę świeciła jedynie szpara w kuchennej płycie leżeliśmy tam na tych dwóch kanapach zestawionych pod kątem prostym dotykaliśmy się rozłożonymi rękami raz jeszcze myśleliś-i my o tym czego byliśmy świadkami i tak z wolna zasypialiśmy... I jakj byśmy się umówili od tego wieczora unikaliśmy atelier Czasem Jirkaj czekał tu na nas przy drzwiach on także nie potrafił już stać siadywał tak jak Pepićek Sviatek raz nawet kucali tutaj razem pili stocki u Ladi u pand Yaniśty Jirka zapraszał nas na spotkanie z Helenką że nawet w przyszłynj tygodniu na cześć tego że zna się z Helenką trzy miesiące że tego wieczora gdy przyjdziemy to będziemy oblewać ich zaręczyny... A Pepićek poter powiedział nam że latem będzie miał czas że z zawodu jest lakiernikien i że pomaluje nam wszystkie okna wszystkie drzwi... Tak więc Jirka naa zapraszał a Pepićek Sviatek wyliczał wszystkie swoje umiejętności zawoH 298 obai siedzieli jeden obok drugiego jak dwa kormorany dwa ptaki W Herze w ogrodzie zoologicznym... Wróciliśmy więc z nimi do pana v iśty do restauracji piliśmy stocki cała knajpa zwariowała wszyscy pili ki bo wszyscy mówili że w powietrzu wisi coś jakby fen albo plamy na Sł°ńcu pani Bożenka piła jeden stock za drugim z panem poczmistrzem i Bożenka już się leczyła już uodporniała się na fen i na plamy na Słońcu skarżył się pan Yaniśta ale wciąż jej tego za mało... I naprawdę ni Bożenka była równie wielka jak Helenka ta przyszła narzeczona Jirki oczy pływały jej już w czystym stocku jakby topiła się w beczce ze stockiem już podnosił się w niej od ciężkich nóg zalewał jej już usta i teraz ten stock podnosił się do jej pięknych wielkich oczu Pepićek Sviatek zamawiał... Ladio daj nam trzy stocki... a Jirka siedział w kątku głowę miał niemal na stole myślałam że w taki sposób odpoczywa ale Jirka naprawdę nie był większy od Pepićka który także kiedy siedział za stołem to starczyło mu tylko wysunąć usta przechylić kieliszek i już pił Kiedy pani Bożenka roznosiła stocki to jej ogromny cień położył się na Jifim przykrył go jak wielka pierzyna jak chmura gdy przepływa nisko nad ziemią ale Jirka kiedy wstał i trącał się z panią Bożenka musiał odchylić głowę do tyłu żeby spojrzeć pani Bożence w oczy bo pani Bożenka kiedy się z kimś trącała to każdego prosiła... Na zdrowie i patrzeć w oczka w oczy... Więc Jirka zrobił pani Bożence i wszystkim wykład o swej Helence jaka to jest delikatniutka milutka jaka jest piękna... chodził za panią Bożenka i gdy powiedział jej wszystko co mówił wszystkim dodał... Pani Bożenko moja Helenka jest równie piękna jak pani... A pani Bożenka zaśmiała się i powiedziała... Pleć pleciugo byle długo... I podniosła Jifego jak się podnosi berbecia uniosła go leciutko trzymała go pod pachami oboje patrzyli sobie pijacko w oczka w oczy nogi Jirki zwisały od kolan pani Bożenki ku podłodze pani Bożenka ucałowała Jifika i postawiła go żeby pójść do bufetu po kolejne stocki bo najlepszym sposobem by zapobiec szkodliwemu wpływowi plam na Słońcu jest trochę ruchu i picie alkoholu... No a nazajutrz gdy włożyliśmy z mężem nasze ślubne stroje gdy kupiliśmy bukiet i pod wieczór poszliśmy na Żertwy na zaręczyny Jirki z Helenką gdy zeszliśmy do piwnicznego atelier Jirka leżał tam w betach załamany i przygnębiony Smutnym głosem mówił nam że Helenka go nie chce że go o tym zawiadomiła że jedynym ratunkiem jest mój mąż doktor że musimy odegrać przed Helenką taki sam teatr jak odegrał vladimir z Teklą tego wieczora gdy rozbijał sobie głowę o ścianę że ja na rmłość boską muszę iść po Helenkę bo ona jedynie mnie wspomina jako tę której ufa więc muszę wpaść do niej zaczekać na nią aż wyjdzie z tego wielkiego sklepu w alei Głównej i muszę przyprowadzić ją tutaj żeby 299 widziała że Jirka też cierpi dla niej z miłości że żyć bez niej nie może Mówił Jirka i prosił mego męża żeby rozbił mu nos żeby walił go pieść' w nos bo on nie zdobędzie się na to by samemu coś sobie zrobić... \Vi wstawiłam bukiet do dzbanka z wodą była pora gdy Źródła zamykano ad dochodziła szósta przechadzałam się przed sklepem słyszałam i widziałam jak dziewczęta ściągały żaluzje i doczekałam się wyjścia olbrzymki Hę lenki do której zwróciłam się wreszcie że Jirka chce ją ostatni raz zobaczyć że z miłości do niej zachorował... I Helenka spojrzała na zegarek i potem skinęła potakująco głową po czym w milczeniu szłyśmy aleia Główną do szlabanów były spuszczone z dworca ruszał pociąg osobowy stałyśmy chwilę w kłębach pary tuż przy nas przejechała lokomotywa potem wagony przypomniało mi się jak byłam z mężem na farsach z Fat-tym który też stał tak przy torach i gdy tak blisko że tylko ręką sięgnąć mijał go pociąg Farty wziął zapałkę nadstawił ją i pociąg otarł się o zapałkę i Fatty zapalił nią sobie papieroska albo cygaro tak blisko mijał nas wagon za wagonem że tylko ręką sięgnąć potem szlabany uniosły się w milczeniu przeszłyśmy tory i potem szłyśmy przez Żertwy koło starej żeliwnej pompy koło starej gruszy koło starej ławeczki na której siedzeniu kucnął Pepićek Sviatek siedział w kucki i palił łokcie wsparł o kolana palił i kapelusz miał ściągnięty na oczy i uśmiechał się do nadciągającego wieczora kiwnął głową na powitanie i palił i rozglądał się nadal a potem już schodziłam po schodach do piwnicznego atelier tam w tym wielkim warsztacie było ciemno po oświetlonych stopniach zeszłam pod drzwi otworzyłam je i przeraziłam się tak samo jak przeraziła się Helenka gdy weszła i zamknęłyśmy za sobą drzwi Tam w betach leżał Jirka całą twarz umazaną miał krwią także z nosa ciekła mu krew jego oczy były najwierniejszymi psimi oczami na świecie pierzyna była usmarowana krwią niektóre rysunki nosiły liczne ślady krwi stół umazany był krwią... mój mąż w ślubnym garniturze siedział na krześle przy łóżku patrzył z wyrzutem na Helenkę i krzyknął... Niech pani tylko spojrzy co pani narobiła! Helenko Jirka tak panią kocha tak uwielbia... Jirka zabełkotał... Helenko żyć bez ciebie nie mogę zostań ze mną... I zapadła cisza tylko kroki przechodniów na chodniku mijały okno zasłonięte okiennicami Helenka jednak rozumiała to wszystko całkiem inaczej teraz pełna była obrzydzenia wstrętu oczy płonęły jej gniewem złością... Zawołała... No to już koniec to koniec raz na zawsze! Głupi głupcy ty durniu durny to taki pasztet chcesz mi przyrządzić takie numery byś mi wykręcał gdybym była twą żoną? Ostatni parobas od krów jest mi milszy ostatni cham bezrolny który by prał mnie, po pysku to już prędzej za niego bym się wydała niż za ciebie choćbyś był tą znakomitością jak mi ciągle powtarzasz choćbyś był tym mistrzer" 300 . głupcze głupi nawet pojęcia nie masz jak ja się tobą brzydzę jak ja svvl , sje Wami wy obrzydliwcy obrzydliwi wy wszyscy tutaj To tak blZ^brażasz sobie sztukę tak będziesz mi tu odstawiać ten histeryczny W^tr Olbrzymka Helenka stała z wyciągniętą ręką mierząc palcem w psie v jifeeo i wypluwała zdania teraz doskoczyła do Jirki zdarła z niego °Ckrwawioną pierzynę i krzyczała... Nie błaznuj durniu durny nie błaznuj • • nie ze względu na mnie ale przez wzgląd na siebie czy nie masz ani trochę godności? Chcesz żebym takiego cię widziała? Zapamiętaj sobie iak mnie spotkasz to przyłożę ci pięścią jak tylko cię zobaczę to ci przyle-e Groziła palcem i tak jakby od tego wszystkiego ją zemdliło teatralnie zademonstrowała jak to wszystko ocenia pochyliła się i udawała że zbiera się iei na wymioty... lecz oto czort wie czemu coś ruszyło się jej w żołądku i naprawdę zwymiotowała na pierzynę z pewnością po południu tam na zapleczu tego sklepu dziewczyny jadły śledzie rolmopsy kilka ogonków marynowanych ryb spadło na pierzynę razem z resztką nie strawionej sałatki kartoflanej... Opanowała się jednak i gdy rozejrzała się po atelier i zakrwawionych betach i zakrwawionej twarzy Jirki rozjaśniła się i była zadowolona ze wszystkiego co powiedziała i co zrobiła i z gromkim śmiechem wbiegła na schody i z ogromną energią trzasnęła oszklonymi drzwiami aż cała szyba posypała się w kawałeczkach na chodnik Jirka uniósł te swoje psie oczy i powiedział do mego męża... Doktorze jak pan myśli? Chyba nie kocha mnie nie uważa pan... Mój mąż miał maleńkie radyjko które było stale nastawione na Wiedeń i z wielkim przejęciem słuchał symfonii i koncertów skrzypcowych a gdy słuchał to spoglądał przez okno na skrawek nieba i ta muzyka unosiła go nad dachami libeńskich czynszówek z galeriami całkiem gdzie indziej niż był a ja zmywałam naczynia albo rozwiązywałam krzyżówkę mój mąż zaś stał rozkraczony przy oknie i odpływał wraz z tą muzyką a ja naumyślnie zmywałam naczynia i zmywałam je ponownie raz jeszcze bo nie rozumiałam tych poematów symfonicznych nie rozumiałam także tego zdania którym mój mąż starał się mi je wyjaśnić i w ten sposób wtajemniczyć mnie we wspaniałość tej symfonicznej muzyki... powiedział mi że Eliot poeta i autor Jałowej ziemi napisał że Muzyka jest pionową osią wyrastającą pionowo z bicia ludzkiego serca... Ale ja tego nie rozumiałam i jak on do mnie z poematami symfonicznymi i koncertami skrzypcowymi to ja zaczynałam sprzątać i umyślnie odsuwałam szafę i robiłam hałas krzesłami i umyślnie dokładałam do pieca tak że łopatką tłukłam w kubeł i wściekle trzaskałam drzwiczkami pieca i jeszcze raz i znów 301 zmywałam szklanki i kieliszki Lecz mój mąż mnie nie słyszał albo słyszał ale już mu to nie przeszkadzało ponieważ ta muzyka przenosiła go gdzieś indziej jak mawiała o nim ta jego nymburska mamusia że już od dzieciństwa bywał gdzie indziej niż był... i widziałam że mój mąż nie może się powstrzymać i płacze i widziałam że łzy spływają mu po policzkach i że jest do głębi wzruszony ale ciągle z uporem patrzy w górę na skrawek nieba na pochyły dach szopy ja zaś ponieważ nie miałam klucza do tej muzyki wychodziłam i zamykałam hałaśliwie drzwi i ze złością trzaskałam nimi i znów wchodziłam i otwierałam szafę jakbym czegoś szukała lecz mój mąż nadal stał rozkraczony przy oknie i słuchał maleńkiego radyjka z którego z Wiednia płynęły symfoniczne frazy a kiedy dźwięki trąb i puzonów i waltorni i bębnów nasilały się mój mąż ujmował to maleńkie radyjko w palce i nastawiał je na cały regulator i cały nasz pokój pełen był tej hałaśliwej muzyki przenikającej przez ściany na podwórko i w końcu zawsze wolałam pójść na zakupy albo do Lizaj haftować kolorowymi nićmi te moje obrazy i aż tam na werandę dobiegał głos tych wspaniałych trąb i bębnów i waltorni... Ale mój mąż kiedy z Wiednia nie nadawano tych jego symfonii i koncertów skrzypcowych oraz fortepianowych... Otóż mój mąż tak samo kochał Luksemburg i z takim samym przejęciem słuchał jazzu... a wtedy byłam cicho i ja i ta muzyka jazzowa łączyła nas i siedziałam i choć na dworze świeciło słońce to u nas panował półmrok toteż w świetle opuszczanej lampy miałam na stole krzyżówkę i rozwiązywałam ją a z radia i z Luksemburga rozbrzmiewał Glenn Miller i Benny Goodman... i tak samo jak mój mąż również ja kochałam Arm-stronga i jego wzruszający głos i jego trąbkę i Counta Basiego i jego grube czarne paluchy które z towarzyszeniem jazzowej orkiestry wystukiwały bluesa... i mój mąż znowu stał i patrzył przez okno na zewnątrz na skrawek nieba nad skośną szopą zasypywaną ciągle kruszącym się wysokim murem z którego odpadały tynk oraz cegły gdy tam po drugiej stronie za ścianą doświadczalne maszyny sprawdzały ciągliwość stali przeznaczonej na wały i wytrzymałość tworzyw sztucznych i skąd nieregularnie ale każdego dnia oraz w nocy dobiegał gwałtowny łoskot jakby na pochyły dach spadła z nieba ogromna kasa pancerna marki Wertheim... tak więc gdy słuchaliśmy Luksemburga to z kolei ja gdy nadeszła ta moja ulubiona pieśń kiedy wzruszał mnie głos tych Murzynów głos Grace Kelly i Franka Sinatry to z kolei ja brałam to maleńkie radyjko i przekręcałam gałkę tak że cały nasz budynek pełen był ogłuszającej muzyki i ludzkiego głosu i mój mąż ronił łzy a ja też byłam roztrzęsiona i bliska płaczu toteż nawet nie słyszeliśmy jak z góry wołała do nas pani Slavićkova... Zwariowali państwo czy co? Najbardziej z Luksemburga lubiliśmy słuchać Armstronga... Boże mój 302 współczuć chciej małej Nelly Grey... wtedy nie mogliśmy się opanować i choć obejmowaliśmy się najwyżej raz na tydzień to przy Nelly Grey tuliliśmy się do siebie i nie mogliśmy powstrzymać łez i postanawialiśmy że kupimy sobie magnetofon i nagramy na nim tego Louisa Armstronga... Dziś jednak mój mąż napiekł wieprzowiny z kminkiem i przyniósł świeży chleb i zaprosił swojego przyjaciela pana Kolafa poetę którego nazywano Dziobiącym Orłem a z nim przyszedł również poeta Hirśal i ja chodziłam po piwo a pan Kolar naprawdę był dżentelmenem przyniósł mi kwiatek i ubrany był ze smakiem i umiał nosić szare spodnie i jak siadał to podciągał nogawki żeby nie wypchać spodni na kolanach i miał gustowny krawat i w kieszeni kraciastej marynarki miał chusteczkę i bardzo starannie przecierał sobie okulary chusteczką którą wyjmował z kieszeni... a mój mąż siedział i jeszcze nie widziałam go takiego układnego i skromnego jak w obecności tych dwóch poetów A pan Hirśal zupełnie nie wyglądał na poetę już raczej na czeladnika rzeźnickiego miał sztruksowe spodnie i sztruksową kurtkę i wyjmował z kieszeni szczotkę ze sztucznego tworzywa i co chwila się czesał a włosy miał przystrzyżone i gęste i ta szczotka chrzęściła mu w tych włosach... i pan Hirśal co chwila mówił... To fantastyczne... a przy tym palił jednego papierosa za drugim i strząsał popiół na podłogę lub pozwalał by spadał mu na ubranie... I mój mąż mówił chwilę o swym pisaniu a głos miał niepewny i odchrząkiwał i stracił wątek i zaczerwienił się i wbił wzrok w ziemię i uniżenie przypalał papierosa poecie Hirśalowi a pan Kolaf podciągnął nogawkę i założył nogę na nogę a jego głos grzmiał... Ale uwaga! taka poezja amerykańska już na samym początku wspiera się na dwóch filarach... a są to Whitman i Poe... łatwo więc było literaturze amerykańskiej wkraczać w dwudziesty wiek... A właśnie nowoczesna literatura francuska ma Baudelaire'a tego który nie tylko przetłumaczył Poego ale czerpał również natchnienie z jego poetyki... No i nie powinniśmy zapominać że w Paryżu była wystawa impresjonistów a u nas królował Mikolaś Aleś... wszelako uwaga! My mamy swojego Purkyniego i mamy Karla Hynka Machę... lecz pozostali? Uwaga! W Paryżu Rimbaud napisał już Sezon w piekle a Lautreamont Pieśni Maldorora podczas gdy u nas króluje Neruda... lecz uwaga! My mamy Bożenę Nem-covą znakomitość poetkę znacznie większą niż ma Francja w osobie George Sand... a jej korespondencja miłosna? Ona wyprzedza Amerykankę Anais Nin... Ja jednak radzę ci zwrócić uwagę na naszego Schikanedera który pierwszy namalował obraz konfrontacyjny... robotnik spadł z rusztowania a ludzie przechodzą obok niego i nie mogą zobaczyć zabitego ponieważ od tej tragedii robotnika oddziela ich płot z desek... Grzmiał poeta Jifi Kolaf i widziałam że to naprawdę Dziobiący Orzeł bo mój mąż 303 pocił się i patrzył w ziemię a poeta Hirśal strząsał popiół memu mężowi na kominiarskie spodnie i mówił... To fantastyczne... A poeta Jifi Kolaf nadal grzmiał jakby to co mówił wygłaszał w wielkiej sali wobec mnóstwa słuchaczy... Ale przecież w sztuce najpiękniejsze jest to że nikt jej uprawiać nie musi... a zwłaszcza pisarz może robić cokolwiek byle tylko nie sprzeniewierzył się swojemu posłannictwu... Jeżeli masz rodzinę i jeśli ją porzucisz jeżeli masz dzieci i jeśli je zaniedbujesz to w sztuce jest to dozwolone... ale uwaga! Nie wolno ci zdradzić i zmarnować tego talentu który został ci powierzony... Co zrobiłeś jako artycha to jest decydujące bo sztuka to najokrutniejsza rzecz na świecie... tuż po przyrodzie... No dobra mówisz że tam na Spalonej robisz paczki i załadowujesz je... że to jest źródłem twych wzruszeń... i słyszysz jak ludzie rozmawiają i pijesz mnóstwo piwa i czekasz na to że kiedyś nadejdzie twoja chwila! Ale kiedy nadejdzie? Ona nie spadnie z nieba musisz ją sobie stworzyć ten obszar dla siebie musisz sam wziąć... Ukraść jak Prometeusz... Nic nie przyjdzie ci samo przez się! Wracasz z roboty do domu uwalisz się i kimasz a najlepsze siły straciłeś... gdzie? Tam na Spalonej i tam w knajpach... Na Boga ile masz lat? A mój mąż słabym głosikiem szepnął... Czterdzieści trzy... I Dziobiący Orzeł pan Jifi Kolaf grzmiał dalej... Ależ na Boga toć połowa sławnych pisarzy w tym wieku miała już swoje dzieło gotowe a niektórzy z nich odwalili już kitę... słuchaj ja przekonałem się o tym na własnej skórze... stosowna chwila nie trwa wiecznie... mija... uwaga... w tej samej chwili gdyśmy się narodzili zaświeciła się też komórka śmierci... Na razie nie masz dzieci więc na co czekasz? Wydział zatrudnienia? On da ci spokój... będziesz uznany za zajmującego się gospodarstwem domowym! I pisz! Ta Jarmilka28 coś ją napisał zobowiązuje cię To jest w tobie siedź i pisz... A ja uśmiechałam się bo wiedziałam że właśnie tego mój mąż się boi boi się tej chwili w której zostałby w domu i z którą jedynie on byłby odpowiedzialny za to co napisze i uśmiechałam się i szłam po piwo a poeta Hirśal czesał sobie włosy szczotką ze sztucznego tworzywa i nadal strząsał popiół obok popielniczki na mój obrus i nadal powtarzał... To fantastyczne... A gdy z dzbankiem i stągwią piwa wróciłam od Yaniśtów poeci jedli już wieprzowinę i zagryzali świeżym chlebem i odkrawali sobie mięso w rondlu i wycierali z dna rondla tłusty sos i Jifi Kolaf jadł ostrożnie i z umiarem mój mąż zaś wcinał mięso i połykał kawałki jak pies a pan Jarmilka. Dokument - opowiadanie, które Bohumil Hrabal napisał w 1952 r., a następnie gruntownie przerobił, aby mogło być opublikowane; w przekładzie polskim wersja „cen-zuralna" ukazała się w 1968 r. w tomiku opowiadań Bar Świat, a pierwotna - po raz pierwszy w miesięczniku „Literatura na świecie", nr 1-2 w 1997 r., rok później zaś w wydaniu książkowym, wraz z opowiadaniem Kain i poematem Bambino di Praga. 304 Hirśal już chyba najadł się lub nie miał apetytu więc nadal palił tego swojego papierosa i tym razem położył go na karbowanym brzegu popielniczki i wziął kawałek mięsa i postawiłam dzban i stągiew piwa na obrusie i chciałam przynieść szklanki lecz pan Kolaf powiedział... Nie pani Pipsi nie trzeba... ja chętnie napiję się prosto z dzbana... I pan Kolaf wziął dzban i pił i znowu wszystko robił jakby go ktoś fotografował... i kiedy skończył pić wyjął chusteczkę i otarł sobie usta... a ja zlękłam się... Na Boga zapomniałam! I przyniosłam papierowe serwetki... A pan Hirśal nadal palił i mówił... To fantastyczne i strząsał popiół na spodnie mojego męża... I z wieczornego mroku wyskoczył na nasze podwóreczko Yladimir a za nim weszła po schodach Tekla i potem grzecznie wycierali przed progiem nogi i następnie Yladimir zapukał i spytał... Jest pan w domu doktorze? I mój mąż otworzył drzwi i zaprosił Yladimira i Teklę do środka i Yladimir i Tekla zdjęli obuwie i Yladimir podał memu mężowi torbę i rzekł... Doktorze matka dała mi rondelek wieprzowiny zimnej wieprzowiny... żeby nie był pan stratny... I poeci przywitali się z Yladimirem i w istocie z rozmowy wynikło że umówili się że się tutaj spotkają... prócz Tekli która zobaczyła poetów po raz pierwszy... I znów była w tym swoim niebieskim kostiumiku takim jaki noszą stewardesy i znów robiła słodkie oczy do Yladimira a gdy Yladimir siadł na krześle usiadła przy nim i oparła splecione dłonie o jego kolano i patrzyła na niego niczym na swoje bóstwo Yladimirze na miłość boską co też pan z tym rondelkiem... niechże pan sobie weźmie z rondla mięsa z kminkiem... i niechaj się pan napije piwa pij pan moja żona skoczy po następne piwo... paplał mój mąż... i dopił resztę z dzbana a poeci ze stągwi i wzięłam te naczynia i pobiegłam do Yaniśtów... A gdy wróciłam... przyszłam w samą porę... Tekla wyciągnęła teraz te swoje rysunki i szkice a pan Jifi Kolaf najpierw rozłożył te rysunki i akwarele jak wachlarz a potem brał jeden za drugim i podawał je panu Hirśalowi... i Yladimir zastygł w oczekiwaniu a Tekla wpatrywała się w Dziobiącego Orła który teraz odłożył te rysunki a potem wyjął chusteczkę i chuchał na swoje okulary które trzymał teraz w palcach i następnie starannie je wycierał i wszyscy patrzyliśmy na niego jak w sądzie gdy ma być ogłoszony wyrok i było cicho i jedynie maszyny rozciągające i napinające stalowe wały tam w sąsiedztwie dudniły i cieniutko świstały... A pan Kolaf popatrzył na Yladimira i powiedział... Yladimirze na Boga chyba nie myśli pan tego poważnie... Pan to uważa za dzieła sztuki? W tym dopatruje się pan talentu? Na Boga takie coś to malują seryjnie dzieciaki w trzeciej klasie... Wyjęłam z torby Yladimira rondelek i spytałam... Yladimirze będzie pan jadł to na zimno czy mam odgrzać? Ale Yladimir zsiniał i uszy przesunęły mu się do tyłu jak koniowi który gryzie a Tekla 20 — Wesela w domu 305 wbiła paznokcie w jego kolano i b/pała oczami jakby za chwilę miała dostać ataku epilepsji tylko patrzeć a fajtnie do tyłu a ja patrzyłam na mego męża który tam w piwnicy u Jirki oświadczył że w tych gryzmołach coś jest i tylko ja jedna powiedziałam tam tę samą prawdę którą teraz powiedział Dziobiący Orzeł poeta Jifi Kolaf który teraz ponownie i zupełnie poważnie powiedział... Yladimirze z tym ta pańska Tekla nie może iść ani na akademię ani do szkoły rzemiosł artystycznych niech pan spojrzy! I znów rozłożył te arkusiki i przejechał palcem po rysunkach i akwarelach i rzekł ze znawstwem... To wszystko zostało zrobione w tydzień w tym nie ma nawet tyle artyzmu co brudu za paznokciem... nawet cienia... Ale niech nadal rysuje i maluje... W Amsterdamie znajdują się pierwsze próby malarskie Yincenta van Gogha... okropność jego także żaden profesor nie przyjąłby do akademii... ale był uparty jak kozioł i nikogo nie pytał i nadal malował... i znalazł sposób... Teklo niech pani pracuje dalej... A wie pan Yladimirze skoro już pan tu jest... gdybym chciał urządzić panu wystawę to gdzie ma pan te swoje prace? A Yladimir teraz znowu się jąkał i mówił zdławionym głosem... Porozdawałem je... A Dziobiący Orzeł grzmiał... No i widzi pan no i proszę! Ja będę dawać panu za każdą grafikę pięćdziesiąt koron i będzie je pan miał u mnie! A jak uzbiera się ich setka to ma pan tu moją rękę... będzie wystawa! I Dziobiący Orzeł wyciągnął dłoń u której brakowało kciuka a poeta Hirśal powtarzał... To fantastyczne... i strząsał popiół do rondla z resztką wieprzowej pieczeni a ja widziałam że Tekla naprawdę dostanie ataku epilepsji i uśmiechałam się uśmiechałam się do mego męża i uśmiechałam się również do Yladimira do tych znakomitości i przyszłych czempionów i mistrzów świata którym teraz pan Jifi Kolaf powiedział prawdę... a Dziobiącemu Orłu było tego jeszcze za mało więc stojąc tak z wyciągniętą ręką dorzucił... I Yladimirze jeszcze coś... Tym co teraz weszło na świecie w modę jest mimo wszystko format... więc każ pan sobie zrobić albo ja zamówię dla pana większą prasę a przede wszystkim niechże pan robi większe płyty... i uwaga! Yladimirku... nie wyrzucać tych płyt to właśnie są same w sobie dzieła sztuki... tak więc... większy format grafik a po drugie... będzie mi pan przynosił te swoje dzieła a ja panu za każde wypłacę pięćdziesiąt koron... ale uwaga! Nadal będą należały do pana... i potem będzie wystawa! Za to ręczę panu ja... Jifi Kolaf... I w tejże chwili Tekla stoczyła się na kolana i zgarnęła te swoje arkusiki i darła się na obu poetów jak obłąkana... Wy kutasy złamane!... A następnie bluzgała i obrzucała poetów węgierskimi wyzwiskami i język jej sko-łowaciał... i wrzasnęła... Yladimirku idziemy! I na korytarzu wzięli buty w ręce... i Tekla znad kanalika pośrodku podwórza wrzeszczała w nasze otwarte okna... Kutasy złamane... osły... Wzięłam rondelek i włożyłam do 306 torby i wyszłam za nimi i wetknęłam go Tekli w palce w których ściskała te swoje dzieła sztuki... Żebyście państwo mieli na kolację... powiedziałam lecz rondelek upadł na ziemię a Tekla i Yladimir zbiegali na dół pod zapaloną żarówką a tam pani Beranova silnymi chluśnięciami z wiadra polewała podwórze i zmiatała wodę do kanalika i podniosłam rondelek razem z torbą i biegłam przez wodę za Tekla i Yladimirem... a pani Beranova krzyknęła... Proszę uważać!... i wybiegłam za tą parą na ulicę i spod tej naszej palącej się gazowej latarni biegłam aż na początek ulicy Brackiej aż tam gdzie wyrabia się znicze nagrobkowe i urny... i tam z wesołym śmiechem którego nie potrafiłam ukryć wcisnęłam Yladimirowi w garść tę jego torbę z rondelkiem... Tekla biegła pod górę w stronę torów i wrzeszczała Kutasy złamane... Yladimir rzekł... Pani szanowna jacy jesteśmy? I ruszył biegiem za Tekla... Gdy wracałam pani Beranova nadal chlustała kubełkami wody z rozkręconego kranu na kafelki i jak zawsze pochwaliła się... Wie pani ja jestem schludna... ale tam u was to była niezła draka... biedactwo... A gdy wróciłam do mego rozświetlonego mieszkanka poeci byli uroczyście poważni i wstawali i pan Hirśal trzymał niedopałek papierosa i rozglądał się by w końcu ominąć wzrokiem popielniczkę i stłamsić peta w rondlu z resztką wieprzowiny a pan Kolaf podziękował mi za przyjemne popołudnie i wieczór i powiedział... No więc Uwaga! Ten pani mąż jest pisarzem... dla niego zrobimy wyjątek... Żeby tylko nie skrzyżować za wcześnie równoległych... Ta jego Właścicielka huty29 to mój a naj ulubieńsza książeczka... ale uwaga! Zostawić j ą tak j ak j est napisana na tej niemieckiej szrajbmaszynie marki Perkeo... nie dorabiać ani ptaszków ani kreseczek ani kropek... Najważniejsze to nie naciskać za mocno na piłę... Sherwood Anderson zaczął pisać dopiero gdy szedł na emeryturę... a to jest as literatury ameryńskiej... od razu dzięki pierwszej książce stał się znakomitością... Wie pani nazywają mnie Dziobiącym Orłem lecz ja dziobię... moim obowiązkiem jest dziobać nie tylko innych ale również samego siebie... A poeta Hirśal dorzucił... Dzisiaj to było fantastycznie... Kiedy chodziłam kąpać się do Milady to raz zjawił się tam jej brat Yincek który jednakże nigdy nie był zadowolony jeśli ktoś mówił do niego Yincku i prostował zawsze że nazywa się Cenek... ale mój mąż i Milada i pan Kocian nazywali go Yinckiem... Więc Yincek przyjechał M Właścicielka huty (Majitelka huti) - tytuł jednej z wczesnych wersji opowiadania Jarmilka. 307 wynędzniały i wychudły i nie miał gdzie mieszkać więc do czasu aż znajdzie sobie mieszkanie albo jakąś sublokatorkę na razie mieszkał u Ko-cianów i widziałam a potem też słyszałam że w gruncie rzeczy Yincek jest byłą znakomitością operetki tak samo jak Richard Tauber o którym Yincek mówił że choć śpiewał w operze i był śpiewakiem kameralnym to lubił śpiewać Lehara... i mówił o sobie kiedy krytyka miała mu to za złe... Ich singe keine Operette ich singe Lehar... I Yincek był zawsze ogolony i zawsze odprasowany i wypomadowany i choć z zawodu był krawcem i nawet jak mówiła Milada świetnym krawcem to jego życiem była i jest wyłącznie operetka Tak więc przesiadywał w kuchni reperując panu Ko-cianowi marynarki i spodnie przyszywając guziki a Milada truchlała że jak pan Kocian przyjdzie i zobaczy że Yincek jeszcze tu jest że nie znalazła mu jeszcze sublokatorskiego pokoju to pan Kocian zacznie się awanturować i dostanie przez Yincka drgawek... A ja współczułam Yinckowi i chociaż już wiedziałam że Yincek nigdy nie śpiewał w operetce żadnej wielkiej roli to przyszywał guziki i pokasływał i opowiadał o tym jak śpiewał Bolą i jak śpiewał Barona cygańskiego i reperował spodnie pana Kociana i za każdym razem od nowa powtarzał do czego to by doszedł gdyby wtedy na początku kariery w operetce jego tatuś kupił mu frak że nigdy nie upadłby tak nisko żeby musiał teraz siedzieć u swojej siostry i szwagra i przyszywać guziki I ja przy tym nie to że myślałam ale musiałam myśleć o moim mężu który tak samo jak Yincek miał o sobie takie wysokie mniemanie i też jak Yincek był przekonany że będzie tą znakomitością i że będzie czempionem krytych kortów i mistrzem świata... I tak samo jak mój mąż Yincek mówiąc o Leharze i Straussie i Kalmanie i głównych rolach męskich rozjaśniał się i gdy pana Kociana nie było w domu to próbował zaśpiewać jakąś arię i naprawdę miał piękny głos piękny tenor ale po kilku zdaniach odkasływał i przerywał śpiew i usprawiedliwiał się że właściwie to wina tego fraka którego mu tatuś wtedy nie kupił bo tatuś chciał żeby Yincek nie był komediantem tylko żeby zajmował się tym czego się nauczył i co potrafił... krawiectwem A mój mąż siadywał koło Yincka i słuchał jego oracji i nie mógł wyjść ze zdumienia nad tym jak niezachwiane było piękne wyobrażenie Yincka o sobie samym i jak planował że kiedyś jeszcze nie tylko spróbuje ale też oczaruje teatr operetkowy tym swoim śpiewem że ma tutaj w Pradze znajomych którzy go zapraszają na wielkie tournee po miastach z operetkami... Mój mąż mi potem powiedział że kiedy był komiwojażerem w firmie Kareł Harry Klofanda sprzedającym zabawki i galanterię drogeryjną to jak przyjechał raz ze swymi walizkami pełnymi próbek do Kyszperka dzisiejszego Letohradu i wiał zimny wiatr to tam na rynku spotkał Yincka w leciutkiej kurteczce i przemarzniętego 308 do szpiku kości ale z promienną twarzą bo w miasteczku była jego trupa z operetki i Yincek zaprosił mojego męża do teatru i zachęcał go żeby dobrze przyjrzał się oknom na pierwszym piętrze, w rynku bo we wszystkich tych oknach stoją piękne kobiety i uchylają firanki i patrzą pożądliwie na Yincka w którym cała żeńska część miasta jest zakochana... No i mój mąż poszedł z Yinckiem do teatru i było tam strasznie zimno i nieszczęśni artyści grzali sobie ręce nad zapalonym prymusem a mój mąż miał kawałek słoniny więc poczęstował nią tych operetkowych śpiewaków i nakrajał im jej i aktorzy wrąbali ten szpek a mój mąż wyszedł na rynek i kupił kilo kiełbasy zwyczajnej i torbę bułek i kiedy wrócił do teatru to w jednej chwili znikły w ich brzuchach i kiełbasa i bułki i dopiero wtedy trochę się ożywili i spojrzeli na mego męża i w oczach zabłysła im odrobina szczęścia i odrobina nadziei... podczas gdy Yincka rozpierała duma że mój mąż na własne oczy widzi że Yincek jest członkiem zespołu operetki... A gdy mój mąż pożegnał się z aktorami i Yincek go odprowadzał na dworzec to mój mąż przystanął z Yinckiem przed plakatem i zobaczył że Yincek śpiewa lokaja pana hrabiego ale Yincek sam siebie widział jako pierwszego tenora bo miał przyjemną barwę głosu... Tak więc pewnego dnia pod wieczór jak przyszłam do Milady ażeby się wykąpać to wszyscy promienieli zadowoleniem nawet pan Kocian a najbardziej Yincek bo oto nadszedł tydzień gdy z trupą operetki wyruszy na tournee no i pokaże że choć wtedy na samym początku jego tatuś nie kupił mu fraka to teraz udowodni że jest znakomitością i niech tylko Milada i pan Kocian czytają we wszystkich dziennikach rubrykę kulturalną bo tam z pewnością będzie wzmianka o jego mile brzmiącym tenorze... a pan Kocian był zadowolony że Yincek wyjeżdża bo jak wczoraj pan Kocian sprosił gości i założył nogę na nogę i kołysał pantoflem żeby wszyscy widzieli że ma skarpetki w amerykańskie białe gwiazdy na niebieskim tle to Yincek się zapytał... Szwagrze dlaczego szwagier kołysze tak nerwowo tą nogą? A pan Kocian zsiniał i zdążył spytać i to właśnie było tym jego błędem... A bo co? A Yincek śmiejąc się wesoło odpowiedział... No bo tak kołyszą pantoflem ludzie u których tylko patrzeć jak wystąpią objawy choroby psychicznej... Tak więc Yincek już się spakował i pan Kocian cieszył się że mimo wszystko na tym tournee Yincek odniesie sukces i będzie jeździć z tą trupą z miasta do miasta i pan Kocian będzie miał z Yinckiem spokój... Lecz gdy przyszłam kąpać się w tydzień później to Yincek był już w domu nie wrócił uwieńczony wawrzynem i syt chwały ale siedział tutaj w fotelu starzec gdzieś tam w Rychnowie nad Knieżną straszliwie się przeziębił... i tylko raz śpiewał tylko raz zaśpiewał ten swój popisowy numer... Nur fur Natur hegte Się Sympathie unter Baumen susse Traume liebte Grafin Melanie... 309 śpiewał po niemiecku bo za Protektoratu śpiewał w chórze opery niemiec kiej... ale w tym Rychnowie nad Knieżną Yincek wydobył z siebie najpiękniejszy głos jaki kiedykolwiek we własnym wykonaniu słyszał lecz potem dostał gorączki nadal jednak jeździł z trupą choć już nie śpiewał tylko wychodził z innymi śpiewakami kłaniać się a potem już tylko leżał i prosił żeby go nie odsyłali do domu żeby wozili go ze sobą bo to jest jego szczytowe osiągnięcie jego triumf i wszyscy aktorzy mówili i chyba była to nawet prawda że jeszcze nie słyszeli żeby ktoś taką arię śpiewał z takim uczuciem a teraz Yincek siedział u Milady w fotelu i uśmiechał się i już ani razu nie powtórzył że gdyby wtedy tatuś kupił mu frak to jego losy potoczyłyby się inaczej... Yincek był nawet zadowolony że tatuś nie kupił mu wtedy tego fraka i dlatego z takim głębokim uczuciem zaśpiewał w Rychnowie nad Knieżną... Nur fiir Natur... i właściwie Yincek tego wieczora kiedy wrócił umierał ale nikt się nie spostrzegł bo Yincek opowiadał że otaczały go piękne dziewczęta i w każdym mieście dostawał bukiet róż i wszyscy podziwiali jego głos oraz wygląd bo przed wyjazdem na to tournee Yincek kazał powlec sobie zęby białą emalią i gdy śpiewał w Rychnowie nad Knieżną to te jego zęby lśniły i wprawiały w zachwyt piękne dziewczęta oraz panie... A na drugi dzień przewieziono go do sanatorium w Libercu bo wszystkie szpitale były pełne... a potem przyszła wiadomość że Yincek umarł... Wybraliśmy się z moim mężem i Miladą i panem Kocianem na pogrzeb i chcieliśmy zobaczyć Yincka w trumnie więc w krematorium otworzyli trumnę i Yincek leżał tam a ponieważ był wyjęty z lodowni więc u nosa błyszczała mu zamarznięta kapka i uśmiechał się a Miladą przyczesała mu te jego gęste ale już białe włosy tak więc Yincek leżał tam i miał wyszczerzone zęby on zawsze się uśmiechał i szczerzył te swoje piękne zęby które teraz wciąż były powleczone białą emalią Tak więc staliśmy nad trumną a potem ktoś przemawiał i ta trumna w sali obrzędów ozdobiona była wieńcem i wiązankami i mój mąż w skupieniu patrzył na czarną aksamitną ścianę aksamitną kotarę a był tam otwór i ktoś z tyłu z drugiej strony sali obrzędów patrzył na nas i białka jego oczu jaśniały tam w tej czarnej kotarze... a potem nastąpiła chwila gdy muzykanci tam za kotarą zaczęli grać... Bodaj nikt na całym świecie... nie kochał cię... tak jak ja... i trumna z Yinckiem powoli wjeżdżała za rozsuniętą zasłonkę a tam gdzieś za wielką kotarą tam gdzieś grała muzyka... i ten czarny aksamit kilka razy uniósł się leciusieńko do góry a mój mąż patrzył i był przerażony tym co wyjaśnił sobie dopiero kiedy wyszliśmy już z sali krematorium... że pierwszy skrzypek grając dotykał smyczkiem czarnego aksamitu i końcem smyczka lekko go unosił... i ten obraz jak czarny aksamit unosi się i opada i znowu się unosi... a poza tym to oko 310 trąałym otworze na wysokości ludzkich oczu to białko spoglądające * zarnej ściany aksamitu ten obraz towarzyszył mu kiedy z maleńkiego 2 Hvika z Luksemburga lub Wiednia płynęła aria z operetki a potem duet... Rodai nikt na całym świecie... nie kochał cię... tak jak ja... T nadszedł taki dzień kiedy w hotelu Paryż byłam po raz ostatni Ostatni l raz siedziałam w kuchni ostatni raz zapisywałam wszystkie potrawy które z kuchni na tacach i w filiżankach płynęły do restauracji hotelu Paryż ostatni raz siedziałam w aromatach i oparach i żarze kuchni w świetle żarówek i w świetle dziennym wpadającym przez sufitowy świetlik ostatni raz żartowałam z kucharzami młodymi ludźmi którzy przyjeżdżali do pracy na motocyklach na tych swoich wyścigowych dwieściepięćdziesiątkach ostatni raz pracowałam z kuchtami i kelnerkami z podkuchennymi ostatni raz z panem starszym kelnerem Maśkiem któremu spełnił się jego sen tylu tych lat gdy nawet podczas pracy nie myślał o niczym innym tylko o swej córce łyżwiarce której z żoną poświęcał cały swój czas wszystkie swoje pieniądze tyle tych lat starań po to by jego córka stała się znakomitością ten sen ziścił się Hana była nie tylko mistrzynią Europy w jeździe figurowej ale nawet mistrzynią świata Pan ober Masek który lubił żartować teraz gdy jego córka zdobyła mistrzostwo świata pan ober Masek który nam opowiadał o wszystkim co jego córka musiała każdego dnia wykonać podczas treningów podczas przygotowań teraz gdy stało się to faktem pan ober Masek był przygnębiony dopiero teraz przyszło zmęczenie tymi staraniami Pan ober Masek był tak olśniony tym tytułem mistrzyni świata że nie panował nad swoimi ruchami już z niczego się nam nie zwierzał teraz jego córka należała już do publiczności w kraju i w Europie i w Ameryce pan ober Masek cichuteńko i skromnie chłonął wiadomości z gazet cieszył się gdy córeczka wróciła z zawodów i pokazów kiedy kupiła sobie luksusową gablotę gdy chciałam go zapytać o Hanę jego córkę dawniej głosem pełnym zapału wszystkim opowiadał o wszystkich tych przygotowaniach o całym tym wstawaniu przed wschodem słońca o tych godzinach treningów teraz zaś machnął jedynie ręką strzelił całą tą sławą swojej córki na aut jego córka już do niego nie należała stała się własnością światowej publiczności a już nie troskliwego pana starszego kelnera Maska i tak jakoś wyczułam że pan Masek jest zazdrosny o te stadiony i setki tysięcy ludzkich oczu które zabrały mu córkę on zrobił swoje jego sen ziścił się 1 on jak gdyby został sam Pod koniec zmiany przyniesiono mi kwiaty postawiłam kilka flaszek koniaku potem z tego mego wysokiego fotela wysunęłam szufladę zabrałam swój długopis i drobiazgi i odcho- 311 dząc rozpłakałam się w drzwiach kuchni obejrzałam się wszyscy stali tam znieruchomiali jak w bajce o Śpiącej Królewnie co to kuchcik skamieniał tam nad płytą kuchenną stali tam tak i patrzyli na mnie chyba mnie przez te lata lubili jak lubiłam ich również ja A następnego dnia rozpoczęłam pracę przy ulicy Henrykowskiej w nowiuteńkim lokaliku do którego wchodziło się od Henrykowskiej główne wejście do hotelu Pałace było od Pańskiej starszym kelnerem był pan Borek kucharką Bożenka a ja kelnerką przychodziłyśmy o dwie godziny wcześniej o ósmej żeby przygotować co trzeba z kuchni i z lodówki przynosiłyśmy kurczęta nabijałyśmy je na włoski rożen a potem szykowałam sztućce rogaliki chleb ustawiałam w ladzie chłodniczej sałatki potem wkładałam tę piękną czarną sukienkę z bluzeczką rozchyloną pod szyją doprowadzałam do ładu włosy i podmalowy-wałam oczy przepasywałam się białym fartuszkiem obszytym białą koronką na włosach mocowałam biały sztywny czepeczek i o dziesiątej otwierałam szklane drzwi i przychodzili pierwsi goście na pieczone kurczęta pan ober Borek dla reklamy czyścił i oglądał pod światło kieliszki do alkoholu z panem Borkiem zawsze się dobrze pracowało nie grał w karty nie pił ani nie obstawiał koników wciąż się uśmiechał i wyglądał jak młody wikary w którym po spowiedzi i podczas mszy zakochują się młode katoliczki Jedyną jego namiętnością był jego piesek Jeżeli o czymś mówił to o tym swoim piesku którego kochał jak własne dziecko ponieważ dzieci nie miał A ja jako kelnerka jakbym wróciła do moich lat dziewczęcych gdy mieszkałam z tatusiem i z matką i rodzeństwem kiedy składano nam wizyty gdy zajmowaliśmy mnóstwo pokoi i mieliśmy piękne meble i kucharkę i szofera To bistro hotelu Pałace miało przeszklone ściany oraz drzwi a w nich kotary te okna były zwrócone na południe toteż kiedy świeciło słońce w bistro było pięknie jak w gigantycznym brylantowym pierścieniu ulicą przechodzili ludzie wentylatory nieustannie oczyszczały powietrze w lokalu i kiedy przybywali goście podchodziłam tanecznym krokiem do stolika przyjmowałam zamówienia a gdy się odwróciłam i szłam w stronę szklanej szafki z rożnami gdzie obracały się z wolna pieczące się już kurczęta dziewięć kurcząt z których skapywał sos i których skórka przybierałćj złocistą barwę i gdy Bożenka uniosła przeszkloną klapę to z pieczonych ptaków gniewnie szła w górę woń i para i nawet nie oglądając się za siebie dobrze widziałam że goście patrzą na mnie że mierzą mnie wzrokiem i byłam dumna że znowu stałam się ośrodkiem zainteresowania jak bywaJ łam nim w moich latach dziewczęcych gdy odwiedzali nas oficerowie i przyjaciele których łączyły interesy z mym tatusiem radcą handlowym, zakładów UP w Brnie gdy podawałam likiery i grałam gościom na for-j, tepianie gdy z nimi rozmawiałam to już wtedy wszyscy mężczyźni patrzyli 312 na mnie jako na kobietę i ja zaczęłam być kobietą znacznie wcześniej od innych dziewcząt ja miałam piękne piersi i smukłe nogi chodziłam na kurs tańca do szkoły baletowej i gdy skończyłam tę szkołę baletową to ilekroć stałam ot tak sobie przy oknie na tarasie kiedy nie byłam w ruchu to zawsze przybierałam podstawową pozycję baletnicy ręce przed sobą palce splecione i prawa noga ustawiona podbiciem w bok jakbym za chwilę miała tańczyć... I tu w bistrze hotelu Pałace kiedy roznosiłam talerze z porcjami kurcząt gdy przynosiłam dodatki gdy przynosiłam miseczki z letnią wodą żeby goście po jedzeniu opłukali sobie palce zawsze poruszałam się jakby wirując zawsze tanecznymi krokami a ilekroć na chwilkę zatrzymywałam się i patrząc gościowi w oczy czekałam na jego najdrobniejsze nawet życzenie to trzymając w palcach serwetkę stałam z wysuniętą w bok nogą w tej pozycji tanecznej a tu do grill-baru przychodzili aktorzy i filmowcy poeci oraz ludzie którzy zaglądali tu tylko raz a ja byłam ośrodkiem zainteresowania bo wciąż jeszcze na to zasługiwałam wciąż jeszcze byłam przystojna mówiło mi to nie tylko lustro lecz przede wszystkim mówiły mi to oczy mężczyzn podczas gdy kobiety kiedy tylko zorientowały się że jestem kimś to natychmiast kierowały swoje oczy na aut i udawały że wcale nie chcą wiedzieć że tak dobrze się prezentuję A pan ober Borek zawsze z uśmiechem przynosił butelki pilznera i obsługiwał jak tylko on to umiał i jak każdy dobry ober mówił niemal niedosłyszalnie i jeżeli w ogóle to jedynie gdy go o coś pytano i zawsze pochylał się i rozmawiał z gościem poufnie a ponieważ miał piękne brązowe oczy i gęste wypomadowane włosy z przedziałkiem zawsze patrzył gościowi w oczy... I ja tu w tym grill-barze w tym świetle w tym twarzowym i pięknym stroju kelnerki znowu się odnalazłam wyzbyłam się tego mojego zalęknienia tego mego poczucia winy bo ja nigdy nie mogłam być temu wszystkiemu winna a mimo to czułam się niewinną winowajczynią ten koniec wojny obarczył mnie winą jako zbrodniarza wojennego ale tu w tym grill-barze już na mnie nikt nie krzyczał jak w lagrze do którego wywieźli nas po zakończeniu wojny już na mnie nie krzyczano jak w cegielni gdzie musiałam siedzieć z Niemkami na uboczu jakbym była trędowata lecz tu w grill-barze hotelu Pałace zaczynałam być znakomitością wśród kelnerek już zaczęli ściągać tu do mnie stali goście którzy byli moimi klientami i przyjaciółmi którzy zwracali się do mnie pieszczotliwie... Pani Eliśko... którzy gdy sami pili to zawsze zapraszali mnie do stolika i zamawiali też kieliszeczek dla mnie trącałam się z tymi moimi gośćmi upijałam ździebko i znów tanecznym krokiem odpływałam do innego stołu tak oto me marzenie żeby stać się La Jana tancerką która urzekała publiczność w varietes nie rozwiało się ale tutaj robiłam to co 313 robić lubiłam i co umiałam tu mogłam wykorzystać to czego nauczyłam się w szkole baletowej przed laty czego dawno już zapomniałam lecz co wciąż me mnie drzemało i przypominało o sobie choć jaw końcu wstydziłam się że chciałam być tancerką w varietes bo tego nie umiałam nie miałam danych żeby móc być zawodową tancerką tańczyłam chyba tak jak grałam na fortepianie kosztowało mnie to okropnie dużo trudu i zawsze grając robiłam wielkie błędy... Ale tutaj jako kelnerka zaczęłam być najprawdziwszą znakomitością tu w grill-barze właściwie co dzień byłam przez osiem dziewięć godzin na małej scenie pięknie ubrana zawsze starannie uczesana tańczyłam z talerzami i talerzykami zbliżając się do gości i tańczyłam oddalając się w stronę kontuaru w stronę stołu ze szklaną skrzynią stołu gdzie stale obracało się dziewięć kurcząt... I mój mąż gdy zobaczył mnie tutaj po raz pierwszy to z początku zląkł się był przerażony I ja zaraz wiedziałam że to dobry znak że tu jestem na swoim miejscu tak jakoś na mnie spojrzał jakby widział mnie pierwszy raz tak jakby się we mnie właśnie zakochał Dopiero tego dnia gdy stał i trzymał klamkę i wahał się czy może lepiej uciec kiedy ujęłam go pod ramię i powiodłam do Borka i Bożenki odniosłam wrażenie że fakt iż jestem tu otoczona ciekawymi pytającymi oczami gości jest ponad jego siły że wydałam mu się zupełnie inna od tej jaką mnie znał tam na Libni ja zawsze zachowywałam się jak Kopciuszek jak ta którą byłam kiedy mnie poznał nieszczęśliwą kobietą która z nieszczęśliwej miłości usiłowała popełnić samobójstwo gdy miał wrażenie że uratował mnie żeniąc się ze mną obdarzając mnie swym nazwiskiem które chroniło mnie dając mi miejsce stałego zamieszkania ten mój mąż dawał mi też to odczuć lecz teraz tutaj w grill-barze w hotelu Pałace w przeszklonym luksusowym grill-barze w pięknej czarnej sukience i białym fartuszku i czepeczku umocowanym na włosach niczym diadem tu zobaczyłam jak role się zmieniają jakim przeżyciem jest dla mojego męża to że jestem obiektem pożądania że jestem ładna teraz z kolei on spokorniał stałam się tym tortem paryskim z kremem i rację miała ta moja ciocia musiałam jednak wiele przejść ażeby tyle lat będąc pyzą kartoflaną przemienić się w ten paryski tort Od czasu kiedy została tą kelnerką mój mąż zakochał się we mnie nawet nie tyle we mnie w tym moim stroju w tym że jestem kelnerką przyprowadzał tu wszystkich swoich przyjaciół by popatrzyli na mnie przez szklaną ścianę nigdy z nim Ą nie wszedł ale widziałam że patrzą na mnie o zmroku ci jego przyjaciele że z nimi jest mój mąż że opowiada im mój życiorys a teraz na konie pokazuje jak wirowym tanecznym krokiem roznoszę talerze z gorącymi ćwiartkami połówkami kurcząt jak zabieram ze stołów resztki jak zgarniam nożem kurze kości po które przychodzą staruszki dla swoich za- 314 błąkanych i znalezionych piesków dla kotków które znalazły porzucone na ulicach w piwnicach w parkach Tak oto z wolna ale niepowstrzymanie stawałam się znakomitością również dla mego męża czuł się zaszczycony tym że mam takie zajęcie był dumny z tego że jestem kelnerką w jego oczach był to najpiękniejszy zawód jaki mogła wykonywać kobieta mówił mi że już od lat młodzieńczych lubił kelnerki poczytywał sobie za zaszczyt gdy w restauracjach z żeńskim personelem te kobiety były dla niego sympatyczne gdy w obecności innych gości zamieniły z nim kilka zdań a nawet przysiadły się do niego na chwilę że nigdy nie spodziewał się że będzie miał żonę kelnerkę na którą chodzą patrzeć jego przyjaciele kelnerkę do której goście umizgają się lub przynajmniej usiłują umówić się z nią na randkę za co jednak zawsze dziękowałam i z wesołym śmiechem odrzucałam te propozycje jako kobieta która jest jego żoną jego małżonką Mój mąż lubił czekać na mnie kiedy kończyła się moja zmiana ober Borek zachęcał go żeby usiadł w lokalu lecz mój mąż zawsze z podziękowaniem odmawiał i nadal przechadzał się pod oświetlonymi oknami grill-baru Bożenka dawno już wyczyściła szklaną obudowę grillu dawno już schowałyśmy do lodówek sałatki i dodatki jedynie ober Borek pisał i zestawiał raport kasowy za ten dzień a ja na zapleczu myłam się następnie ubierałam brałam parasolkę ober Borek nam dziewczynom zawsze dawał połowę wszystkich napiwków gdy wychodziłam na ulicę Henrykowską mój mąż brał mnie pod rękę lubił przejść się ze mną po placu Wacława kroczyłam podpierając się rytmicznie parasolką mój mąż czasem ją sobie pożyczał i szliśmy pod lipami a potem z wielkim apetytem wypijaliśmy ostatniego pilznera na stojąco pilznera u Pinkasów lubiłam gdy z piwnicy wybiegał kelner niósł w każdym ręku sześć piw i stukał nimi w kontuar Mój mąż brał dwa kufle ceremonialnie smarował sobie pianą czoło po czym troszkę upijał ja zawsze wypijałam duszkiem cały kufel Raz gdy piłam to swoje piwo gdy mój mąż posmarował sobie pianą również policzki i włosy gdy uśmiechnęłam się do kelnera który kiedy miał wolny dzień to przychodził do nas na całego kurczaka ten kelner odezwał się... Pani Eliśko chce pani coś zobaczyć? Powiedziałam mu z radosnym śmiechem... Chcę i mój mąż chciałby także! Kelner wskazał palcem jak gdyby strzelał z biodra... To to jest pani mąż? Kto by pomyślał ile to lat już się znamy co? I kelner już stał na schodach kiwał paluszkiem już chyba też sobie golnał szłam z mężem za nim schodziliśmy na dół do piwnic tam toczył jeszcze piwo bufetowy w białym igelitowym fartuchu na mokrej ziemi stały dwulitrowe naczynia z których przez zawieszone pod sufitem przezroczyste rurki płynęło piwo... Ten bufetowy zawołał... O pani Eliśka to ci dopiero goście... podał mi łokieć i nadal toczył nadal uśmiechał się był to młody mężczyzna 315 z czarnymi gęstymi włosami Pani Eliśko skąd się tu pani... Kelner zaśmiał się... Pani Eliśka jest moim gościem... pani Eliśko otóż tu jest ostatnie znakomite piwo w Pradze ma tę samą temperaturę co w beczce siedem stopni sześć kresek pani Eliśko czym dla dobrego katolika jest Rzym czym dla dobrego komunisty jest Moskwa tym dla dobrego piwosza jest Pilzno Ale myliłby się każdy kto by myślał że centrum świata pilzneńskiego znajduje się w jakiejś restauracji w Pilznie... Centrum świata jest w Pradze a w Pradze tu u Pinkasów tutaj jest pierwsza jakość tu jest mistrzowskie piwo świata... Bufetowy podał mi kufel odchyliłam się do tyłu jedną ręką trzymałam się parasolki którą wbiłam w wilgotną ziemię piwnicy i piłam i piłam piana spływała mi koło ust młody bufetowy odwiązał biały igelitowy fartuch odwiesił go następnie zakręcił pipy i przerzucił przez nie białą serwetkę... I niemal zwalił się na krzesło chwilę rozglądał się całą zmianę stał tutaj i toczył to pierwszej jakości najlepsze piwo na świecie opłukiwał kufelek i upijał bomby piwa żeby wiedzieć jak nieskończenie dobre jest to piwo ja też to znałam po mej tanecznej zmianie niemal waliłam się z nóg wiedziałam że nikt nawet mój mąż nie zrozumie co to jest przez cały dzień być w ruchu albo stać co to było siedzieć ciągle w jednej pozycji w kuchni w parze i dymie przypalonych tłuszczów co to jest również teraz tańczyć z talerzami pomiędzy stolikami z pełnymi talerzami tam i z próżnymi z resztkami z powrotem... Tak jakoś popatrzyliśmy na siebie z bufetowym wzruszył ramionami i uśmiechnął się smutno uśmiechnęłam się też do niego i rozumieliśmy się wiedzieliśmy w czym rzecz... Bufetowy powiedział tylko... Kto to zrozumie? Mój mąż stał nie dostał piwa czuł się odtrącony oszukany... tak jakoś w owej chwili na dole u Pinkasów pojęłam to o czym tylko czytałam albo słyszałam w radiu... co to jest klasowy punkt widzenia... jakoś tak tyle już lat należałam do klasy kelnerów i pikolaków i płatniczych i kelnerek wszyscy uśmiechają się dopóki trwa ich zmiana wszyscy pochłaniają okropnie dużo kaw papierosów alkoholu lecz uśmiechają się ale kiedy zmiana się kończy to walą się z nóg jak ja jako kasjerka niemal ugotowana w kuchni a teraz zatańczona z pełnymi talerzami w tym hotelu Pałace gdzie kurczęta i inne rzeczy nosi się kręconymi schodami z piwnicy kiedy gość w restauracji zażyczył sobie kurczę z rożna to znów musiałam iść na górę kręconymi schodami z tacą dwa piętra w górę do restauracji tak jak ten bufetowy stojący w rozkroku i przez dwanaście godzin toczący sławne pilzneńskie pinkasowskie piwo tak samo jak ten kelner który przed chwilą uniósł dwanaście piw i jego bocianie nogi z tym ładunkiem dwusetny tysiączny raz wspinały się po mokrych schodach na górę gdzie ażeby zmęczony tym wysiłkiem nie upadł brzęknął zręcznie kuflami o kontuar z którego kelnerzy na placu roznosili ostatnie piwa... 316 Vladimir wyprowadził się z Teklą do swej mateczki Jirka Śmejkal znów pobielił to ogromne piwniczne pomieszczenie ten dawny warsztat ale rozmiary tej piwnicznej sali jaskrawo kontrastowały z jego poczynaniami Lubił siedzieć pośrodku tej pustej hali siedział na krześle i na maleńkiej miedzianej płytce rysował najmniejsze z żuczków malusieńkie owady i oto jego ryciny były jeszcze mniejsze od tych na których były motyle motylki Już dawno zapomniał o Helence o tym jak mój mąż na jego życzenie rozkwasił mu dwoma ciosami nos jak umazali krwią pościel a Helenka zamiast przejąć się Jifikiem okropnie go zwymyślała i chyba dobrze się stało bo Jirka od tej pory na serio zajął się sobą Przy gruchał sobie rozwiedzioną panią była znacznie młodsza od Jirki była taka sama malutka jak on i całkiem tak samo lubiła pić piwo To picie piwa zbliżyło ich do siebie u pana Yaniśty ci dwoje wypili tyle piwa że cały bufet a potem również lokal chodził ich oglądać przyszli popatrzeć nawet ludzie z ulicy A Jirka i jego luba pili już po piętnastym piwie Jirka miał ze sobą teczkę i pokazywał gościom te swoje grafiki te maleńkie żuczki naturalnej wielkości i tego wieczora był znakomitością bo na Libni znakomitością jest ten kto wypije najwięcej piwa a w dodatku Jirka opowiadał o tym jakie robi grafiki i jak je wykonuje i goście nie mogli wyjść z podziwu No i Jirka rozdawał odbitki każdemu kto przejawił zainteresowanie nimi jak Yladimir który czy to na Libni czy na Wysoczanach a teraz również na Żiżkowie nie opuścił restauracji dopóki nie rozdał wszystkich tych swoich aktywnych grafik A Jaruśka ta nowa ukochana Jirki tuliła się do niego cóż to za słodki widok miło było patrzeć na tę parę kochanków jak się do siebie odnosili jak się czulili niby para kociątek Tego późnego wieczora gdy Jirka odprowadzał tę swoją ukochaną na Prażaczkę poczuł w sobie ogromny przypływ siły i przewrócił i obalił trzy słupki z pobocza drogi wznoszącej się od Grajcarka na Prażaczkę i gdy słupek oderwał się od jego dłoni i palców stał tam jak cyklop z rękami rozłożonymi i rozglądał się dookoła szukając na czym by tu jeszcze pokazać tę swoją siłę A na dole przy torach leżały równo ułożone stare szyny Jirka zbiegł na dół i podczas gdy jego luba stała na górze przy wywróconych słupkach Jirka przybrał groźne postawę jak King Kong i podnosił i rozrzucał stos równo ułożonych szyn... I dopiero potem wrócił wdrapał się na drogę ujął swą lubą pod rękę i odprowadził ją gdzieś za składy węgla za żiżkowski dworzec towarowy... Ta jego luba była krawcową i miała malutkiego chłopczyka który wyglądał na trzy lata ale naprawdę miał już sześć Gdy odwiedzałam ich w tym atelier gdy z przyjemnością oglądałam te nowe maciupeńkie arkusiki z żuczkami ta narzeczona Jirki chodziła po piwo które wlewano do ogromnego dzbana mieszczącego dziesięć litrów smichowskiej dziesiątki 317 Jirka co kwadrans nie mógł znaleźć tego maleńkiego dziecka za każdym razem gdzieś ginęło i było nie do odnalezienia... jak gdy zginie w mieszkaniu kotek albo papużka kiedy nie można znaleźć kluczy lub okularów Jirka i jego narzeczona wpadali w przerażenie musieli włazić również pod tę ogromną prasę zaglądali za okiennice i pod pierzyny... ale szukali tego maleńkiego dziecka nie po to ażeby nie zginęło tylko to dziecko miało taką chorobę że co tylko znalazło to wypiło... i oczywiście jak nie patrzyli to także żłopało piwo gdyby się nie spostrzegli to to maleńkie dziecko wypiłoby całe te dziesięć litrów piwa potem znowu niespodziewanie kiedy Jirka przynosił swej narzeczonej bukiety polnych kwiatów z łąki od tatusia na brzegu Berounki to to maleńkie dziecko wyjęło bukiet i wyżłopało całą tę wodę trzy litry wody wraz ze zwiędłymi liśćmi... Innym znów razem gdy zawczasu schowali wszystkie płyny w całej piwnicy to maleńkie dziecko zamknęło się w ubikacji i zanim Jirka wyłamał drzwi to to maleńkie dziecko pochylone do przodu wypiło całą wodę z muszli klozetowej i zanim Jirka się tam dostał jeszcze dwa razy ją spuściło No i Jirka ożenił się odbyło się wesele w domu byliśmy z mym mężem na weselu przyjechali krewni zarówno Jirki jak i panny młodej poznałam tatusia tego który łapał motyle i którego Jirka już kilka lat malował co tydzień przybywał na obrazie jeden motyl podczas gdy tatuś na obrazie spał na łące wciąż pogrążony w tym samym głębokim popołudniowym śnie z ręką podłożoną pod głowę i z siatką na motyle w drugim ręku spoczywającym bezwładnie wzdłuż śpiącego ciała I widziałam że dla tatusia Jirka jest znakomitością czempionem mistrzem świata Patrzył na Jirkę jak na mały posąg wielkiego Boga z moim mężem nie rozmawiał o niczym innym jak tylko o wielkiej przyszłości swego syna był niezachwianie przekonany że jego syn jest przyszłym artystą narodowym bo już teraz pokrył swoimi graficznymi motylami a obecnie żuczkami całą Pragę... A mój mąż ciągnął dalej podjął tę nutę i to piękne wyobrażenie i uzupełniał je tak że za każdym razem kiedy Jirka przyniósł kolejne dzbany piwa a żona wniosła Jirce w posagu dwa następne dziesięciolitrowe dzbany na piwo otóż za każdym razem mój mąż powiększał i rozszerzał obszar który Jirka pokryje ponieważ teraz ma lat trzydzieści a za dziesięć lat swymi grafikami i motylkami pokryje całe Czechy a za następne dziesięć lat Morawy potem pominie się Słowację ale gdy skończy pięćdziesiątkę cała Europa Środkowa usiana będzie motylami i żuczkami Jirki Śmejkala z jego własnoręcznym podpisem bo świat ma już dość wielkich płócien z pejzażami wielkich płócien batalistycznych portretów historycznych wydarzeń świat spokornieje ponownie odnajdując w sobie miłość do miniatur do pięknego małego świata motylków żucz-ków... Cała rodzina panny młodej przeraźliwie piła jakby wszyscy oni 318 mieli tę samą chorobę co ten malutki chłopiec którego co chwila przyłapy-wało się na tym że żłopał wodę z odkręconego kranu w kuchni znów wypił całą wodę w klozecie nawet gdy ktoś wolał umyć ręce w miednicy to chłopczyk wyżłopał również tę wodę z mydlinami wyglądało to jak gdyby woda przechodziła przez niego i wsiąkała w ziemię jak gdyby był dziurawy to dziecko nigdy nie miał wzdętego brzucha było całkiem normalne ta woda znikała w nim jakby spływała prosto do kanalika No i oprócz tego maleńkiego dziecka z wielkim pragnieniem Jirka odziedziczył jeszcze rodzinę żony wszyscy także byli tacy malutcy jak ona ale wszyscy mieli takie samo pragnienie jak Jirka I jeszcze dostał Jirka w posagu skonfiskowaną po wojnie rekreacyjną chałupę nad Strzekowem która dawniej była gospodą pokazywał fotografie zapraszał nas tam lecz już nawet mój mąż nigdy nie znalazł w sobie siły na to by pojechać tam ją zobaczyć bo ta poniemiecka dawna gospoda była tak wielka że to maleńkie dziecko czasem w niej znajdowano dopiero po pięciu godzinach a i to jeszcze musiał odnaleźć je służbowy pies policyjny Jirka pokazywał wszystkim gościom weselnym fotografie tej gospody miał sfotografowaną każdą izbę ta gospoda miała takie same proporcje jak to jego atelier w piwnicy na Żertwach tyle że w tej poniemieckiej gospodzie było jeszcze piętro z dziesięcioma pokojami dla wczasowiczów a na dole ponadto wielka sala... I Jirka mówił z zapałem nikt go jednak nie słuchał wszyscy goście weselni rozmawiali o rekordach o tym jak ktoś z rodziny wyróżnił się kiedyś wypijając ogromną ilość piwa jedynie tatuś Jirki nabożnie słuchał no i ja i mój mąż my już tylko dlatego że ta gigantomania Jirki przybierała potworne rozmiary pokazywał tę poniemiecką salę zapowiadał że tam urządzi sobie to prawdziwe atelier wszystko usunie z niej by sala była pusta i pośrodku stanie następnie gigantyczna prasa żeby w chwilach natchnienia mógł prasować i przesuwać na drugą stronę trybów kolejne odbitki z motylkami i żuczkami naturalnej wielkości i żebyśmy sobie wyobrazili że ta sala jest taka wielka że dawniej grywano w niej w koszykówkę że on teraz lubi jeździć po niej na rowerze że chłopcy puszczają tam modele latające ze śmigłami na gumkę... Tymczasem ściemniało się oczy tatusia Jirki wilgotniały w zachodzącym słońcu ze wzruszenia trzy kamionkowe brunatne dzbany przechodziły z rąk do rąk panna młoda co chwila wybiegała po kolejny dzban dnem niemal szorowała po ziemi podczas gdy ucho dzbana trzymała tuż przy swym uchu nad którym wciąż unosił się biały ślubny kapelusik z hrabiowską koroną ze sztucznymi perłami i welonik który panna młoda nieustannie zdmuchiwała sobie z czoła... Pożegnaliśmy się zatrzymywano nas tatuś Jirki powiedział nam w korytarzu że dodaliśmy mu sił że już myślał że Jirka nie będzie znakomitością że będzie pałętać się gdzieś pośrodku •-=•.'.'"••'•»>•' 319 tabeli czempionów grafiki ale teraz po rozmowie z moim mężem ośmielił się uwierzyć że Jirka zajdzie daleko tak jak mówił mój mąż między znakomitości grafiki europejskiej... Żegnaliśmy się kiedy otworzyły się drzwi sąsiedniego mieszkania i wybiegł z nich właściciel i potrząsał syneczkiem panny młodej malutkim chłopczykiem i wymyślał... To jest coś okropnego zanim się spostrzegłem wyżłopał mi wystała wodę do podlewania kwiatów a teraz z pięciolitrowego słoja na ogórki wyżłopał całą zalewę i zanim ochłonęliśmy już klęczał w klozecie przy kubełku bo zepsuła się nam spłuczka i już miał głowę w tym kuble z wodą... nie mogliby go państwo lepiej pilnować? Panna młoda wzięła synka za rękę potrząsała nim w powietrzu i podziękowała nam za ślubny prezent Mój mąż dał im secesyjną emaliowaną konew na wodę malowany w kwiaty dzban na dziesięć litrów wody... Będziemy go używać wyłącznie w soboty i niedziele cha cha cha... śmiała się panna młoda i szczęśliwie udało się jej wciągnąć syneczka do mieszkania z którego wytoczył się pan młody Jirka uśmiechał się czupur-nie i oznajmił... Byle do przodu... Doktorze w tej wielkiej pracowni niech pan uważa! Ośmiometrowej długości płótno niemal na całą ścianę a jaka tam jest wysokość? Ze dwa metry będzie miało to płótno na wysokość i moim życiowym osiągnięciem będzie sześciometrowy tatuś leżący na brzuchu jak zastrzelony śpiący żołnierzyk i poza tym jedynie kwietna łąka przed sianokosami nie mówię o otawie tylko o pierwszym pokosie a dokoła namaluję wszystkie motyle jakie tylko są w Czechach kilkaset motyli w ruchu... tylko w rogu obrazu będzie potoczek i ten mój syneczek którego otrzymałem w posagu będzie żłopać cały ten potoczek wszystko co potoczek przyniesie wszystko ginie wyżłopane przez mojego syneczka... Niech także będzie uwieczniony żłopie nam wodę no to bach go! Z powodu tego żłopania wyniosę go na niebiosa! Jaki jestem? Mój mąż ujął wyciągniętą do niego rękę popatrzył na tatusia Jirki roniącego z zapału łezki i rzekł Kaligraficzny... A ja już się nie dziwiłam niczemu ale to zupełnie niczemu Zwariował również z kretesem Yladimir Yladimir już nie mógł żyć bez tej swojej Tekli już zaczynał się o nią bać więc nie pragnął nic innego jak tylko żeby mu ją zaklepali w urzędzie stanu cywilnego Tak samo jak swą grafikę aktywną stawiał na pierwszym miejscu tak teraz ta jego miłość była dla niego kwestią życia i śmierci Zawsze przychodził do nas na Libeń na Groblę Wieczności rozpromieniony mojego męża już nie traktował poważnie lecz teraz ja stałam się obiektem jego sympatii Pani szanowna zaczął nieśmiało jest pani kobietą więc mnie pani zrozumie... Wie pani jak ta moja ma te swoje rzeczy... pani wie co to są te wasze rzeczy! Skinęłam głową i zaniepokoiłam się To cieszę się wie pani jak ona ma te swoje rzeczy to ja muszę być przy tym pielęgnuję ją rozumie pani jestem jej 320 narzeczonym więc jako narzeczony przyszły mąż muszę wiedzieć o niej wszystko i wszystko widzieć! Toteż zmieniam jej watę z należytą powagą pielęgnuję ją przez te trzy dni wycieram ją przewijam bo myślę że zakochany mężczyzna ma do tego prawo... Wołał teraz Yladimir bo patrzyłam na niego i nie odrywałam od niego oczu mój mąż siedział po czym wstał wyglądał przez okno oparł ręce na lustrze i coś go tam strasznie interesowało na dachu potem wrócił by dorzucić do pieca a ja wiedziałam że to co Yladimir mówi adresowane jest do mojego męża że przyszedł nie żeby mu to powiedzieć lecz by się tym pochwalić bo mój mąż przerwałby mu w pół słowa mój mąż nie lubił takich gadek bo wstydził się... A Yladimir ożywił się znów był znakomitością bo to co mówił mi z pewnością mówił również Bożence u Yaniśty i robotnicom w fabryce i wypytywał się ich aby jak najwięcej osób upaprać tymi rzeczami i tą intymną kobiecą toaletą bo jak się zorientowałam Yladimir był pierwszy raz naprawdę zakochany pierwszy raz mógł własnymi rękami dotykać kobiety której robiło to dobrze ponieważ go także miłowała kochała... Kiedy Tekla zmieniła pracę i poszła do tramwajów na konduktorkę było to w zimie Yladimir wychodził Tekli naprzeciw do remizy jeśli mógł to jeździł z nią tramwajem tam i z powrotem tak długo aż tramwaj zjeżdżał albo Teklę zastąpił inny konduktor otóż Yladimir w tym mroźnym okresie nosił na gołym ciele podarty sweter marynareczkę w której przybiegł do nas drżał z zimna grzał sobie ręce nad rozpaloną płytą mój mąż dokładał drewna z porąbanych szaf które kupował co tydzień jedną w sklepie ze starociami na ulicy Novaków gdy Yladimir się rozgrzał to ni stąd ni zowąd powiedział doktorowi... Wie pan doktorze widziałem w Kramach piękne szlafroki jakiś odrzut z eksportu do Turcji nie kupiłby pan sobie jednego byłoby w nim panu do twarzy co ja mówię poprawił się Yladimir nie to że do twarzy ale pasowałby do obecnego stanu pańskiego umysłu... mówił a ja widziałam że mój mąż poczuł się dotknięty pragnęłam posiąść tę tajemnicę jak zwyczajnymi zdaniami dotknąć mojego męża zranić go tak dotkliwie jak potrafił Yladimir... Powiedziałam... Yladimirze ale czemu chodzi pan tak lekko ubrany? Yladimir ściągnął z siebie marynareczkę udawał że już jest mu gorąco ale zdjął marynarkę jedynie po to żeby również mój mąż nie tylko ja widział że na gołym ciele Yladimir nosi sweterek cały w dziurach i porozpruwany... Yladimir rzekł boleściwym głosem... Pani szanowna pani mnie zrozumie przecież jeśli moja dziewczyna jeździ w te mrozy i zawieje jako konduktorka tym otwartym tramwajem już sobie przeziębiła jajniki to ja co? Czy mam siedzieć w domu w szlafroku i czekać kiedy wróci? Albo włożyć futerko i baranią czapkę i wyjść jej na spotkanie jak będzie wracać z roboty? Cierpiałbym strasznie ale gdy ja również tak 21 — Wesela w domu 321 marznę gdy sam na własnej skórze doznaję tego czego doznaje w robocie ona to jestem szczęśliwy że ona marznie dla ludzi a ja dla niej więc oboje marzniemy ale razem jedno bez drugiego nawet nie może nie marznąć... Mówił Yladimir a ja widziałam jak mój mąż garbił się jak znów dokładał do pieca następnie po dywanie przeszedł do sąsiedniego pokoju wziął wielki nóż i wyszedł ostrzył ten nóż o chodnik o schodek na podwóreczku Yladimir wciąż stał wyciągając olbrzymie ręce z rozczapierzonymi palcami jakby miał między nimi błony pławne nadal grzał sobie ręce i zastanawiał się jakby tu jeszcze bardziej przywiązać do siebie dziewczynę którą kocha która w ten mroźny dzień jeździ tramwajem jako konduktorka mój mąż wróciwszy sprawdzał pod oknem na palcu ostrość noża on lubił dobrze naostrzone noże toteż co tydzień jeden palec miał obwiązany... Yladimir ciągnął dalej... Pani szanowna wie pani ja nie mogę ot tak sobie czegoś wymyślić ja wszystko co robię muszę najpierw sam przeżyć wgryźć się w to poczuć to w ręku od czasu jak ta moja jeździ na tramwaju i ma zapalenie jajników od tych przeciągów i tego trzęsienia się tramwaju bolą mnie obie nerki co mógłbym na to poradzić? Uśmiechnęłam się i powiedziałam... Te nerki panie Yladimirze ma pan od tych przeciągów w tramwaju od tego trzęsienia się tramwaju poczuje się pan lepiej kiedy ta pańska Tekla złoży wymówienie albo pójdzie na chorobowe... Yladimir słuchał po czym wkładając wolno marynarkę powiedział... Chyba coś w tym jest naczynia połączone a w nich nasza histeria najlepiej byłoby gdyby była brzemienna gdyby zaszła w ciążę gdybyśmy mieli dziecko! A mój mąż niespodziewanie krzyknął Ależ do diaska Yladimirze! Pierwsze opowiadanie napisane przez Hemingwaya jest o tym jak pojechał ze swoim tatą doktorem do rodzącej Indianki i gdy Hemingway ojciec zajął się nią i pomógł dziecku przyjść na świat... to uniósł derkę na hamaku... a tam leżał zarżnięty Indianin sam się zarżnął kuchennym nożem nie wytrzymał tego napięcia które dzielił ze swoją żoną do diaska pan także nie wytrzyma tego porodu do diaska! Yladimir skłonił głowę jego jajowata czaszka wyszlachetniała jeszcze bardziej i rzekł z pogardą... No to bym się zarżnął byłoby to przeżycie absolutne lecz najważniejsze że nie siedziałbym w domu w szlafroku czytając sobie o tym co dogłębnie przeżyli inni... Doktorze! Kramy tania wyprzedaż odrzutu z eksportu do Turcji! Rzekł zwycięsko Yladimir a mój mąż stał nieruchomo ale niespodziewanie uniósł wzrok i z gromkim śmiechem zawołał... Yladimirku wie pan kto oprócz pana miał galantą epilepsję? Prorok Mahomet i pisarz Dostojewski Ta sama aura corona borealis! Ale uwaga! Nie powinno to trwać dłużej niż trzydzieści sekund! Żadnego stryczka! Najprzyjemniejsza śmierć to śmierć na skutek utopienia... Fenicki żeglarz! A Yladimir stał jak wieża w którą 322 ugodził piorun jednym susem znalazł się koło pieca lecz ja zastąpiłam mu drogę i rozpostarłam ręce i wołałam... Niech pan tylko ośmieli się znów wynieść ten piecyk Yladimirku niech się pan tylko ośmieli niechaj się pan ośmieli a już do końca życia słowem się do pana nie odezwę! I Yladimir wybiegł na podwórze gryzł się w język a na dworze prószył drobny śnieg i Yladimir zbiegał ze schodków z gołą głową i ta jego głowa znikła i wiedziałam że Yladimir dzięki temu swojemu zakochaniu jest mistrzem świata i ma niezłego hysia i wiedziałam i przyświadczałam samej sobie że tak powinno być... A potem byłam z mym mężem w naszych ślubnych ubraniach na konwencjonalnym ślubie Yladimira w żiżkowskim ratuszu i wszyscy goście ślubni byli konwencjonalni i wszyscy urzędnicy także i było konwencjonalne przemówienie a potem konwencjonalne wkładanie obrączek i Yladimir był najbardziej konwencjonalnym panem młodym jakiego kiedykolwiek widziałam i był kompletnie skołowany tym ślubem wciąż w to nie wierzył w to swoje wielkie szczęście że mógł poślubić także taką konwencjonalną pannę młodą która promieniała konwencjonalnym szczęściem... a potem przyjechał konwencjonalny samochód a potem jeszcze jeden i jeszcze a potem był konwencjonalny hotel przy placu Wacława i konwencjonalny salonik i potem konwencjonalny obiad i konwencjonalne jedzenie zupy z jednego talerza i konwencjonalne fotografowanie i konwencjonalne łzy i jedynym elementem niekonwencjonalnym była mateczka Yladimirka wyglądała jakby kiedyś grywała zawodowo w koszykówkę i podobna była do Yladimira jak jego rodzona siostra a ta rodzina Tekli Holenyovej psuła mi krew także była konwencjonalna ale inaczej konwencjonalnością ludzi bogatych i od razu było po nich widać że to hrabiowie i umieli się zachowywać... a ja nie spuszczałam oczu z Yladimira on jednak zawiódł mnie bo był taki konwencjonalny i taki drobnomieszczański i był tak konwencjonalnym mężem który za jeden uśmiech swojej konwencjonalnej żony gotów byłby zrezygnować z tej swojej grafiki aktywnej ponieważ tutaj w tym konwencjonalnym saloniku przy placu Wacława siedział bezwolnie i bez tej swojej ironii siedziała tu tylko konwencjonalna kukła z wystawy sklepu z konfekcją-.- I w końcu młoda para po południu znika... wyjechała w konwencjonalną podróż poślubną... Gdy na podwórku świeciło słońce mój mąż już był na dworze już wynosił krzesło i w miarę jak słońce się przesuwało przenosił swoje krzesło a czasem również ten swój stoliczek i gdy słońce wyskoczyło na daszek szopki i podwórko stało się chłodne i cieniste mój mąż w pogoni za 323 słońcem wdrapywał się tam na to swoje przycięte krzesło i rozbierał się i wystawiał się cały na słońce bo tak kochał te słoneczne promienie... A jak wychodziliśmy na ulice i uliczki Libni to gdy świeciło słońce mój mąż zawsze przechodził na chodnik po słonecznej stronie I tak samo kiedy jechaliśmy tramwajem zawsze siadał pod oknem gdzie świeciło słońce i w pociągu tak samo i w autobusie także Czasami chodziliśmy razem na słońce do starego libeńskiego portu tam na drugą stronę gdzie zaczyna się most tam gdzie rozsypywał się hausbot tam gdzie na brzegu ustawione były jedna na drugiej wielkie drewniane skrzynie z dębiny sadze na ryby które tu nad ramieniem rzeki sprzedawano na Boże Narodzenie i jeszcze na Wielkanoc Tutaj mój mąż lubił leżeć na kocu w słońcu tu mój mąż lubił kąpać się z Yladimirem tu również Jirka Śmejkal lubił rysować ten hausbot i podługowate galary na których zimowały tak pięknie pachnące jabłka tutaj mój mąż bywał otoczony chłopcami którzy nie zwracali na niego uwagi on zaś na pozór nie zauważał ich a mimo to nie uszły jego uwagi ani jeden ich ruch ani jeden okrzyk ani jedno słowo tych chłopców... Tutaj mój mąż był szczęśliwy bo kiedyś był tu port i tędy biegła obsadzona starymi akacjami droga aż na Karlin a potem z biegiem rzeki aż na Pelc--Tyrolkę i była tu opuszczona długa restauracja Wełtawianin o której mój mąż mawiał że w soboty i niedziele bywało w niej dwustu gości bo prażanie lubili tu przychodzić ze swymi rodzinami na wycieczki A ja kąpałam się tu tylko jeden jedyny raz bo kiedy wychodziłam z wody tam w tym ramieniu rzeki to wyszłam razem z ohydną prezerwatywą i ze wstrętem odrzuciłam ten obrzydliwy przedmiot a mój mąż śmiał się że aż kwiczał i chłopcy siedzący i opalający się na hausbocie śmiali się i w prostocie ducha siusiali wielkim hakiem z hausbotu do wody i kilka razy widziałam jak ci chłopcy bawili się siusiakiem jak jeden drugiego podniecał a mój mąż patrzył w inną stronę lecz wszystko to dobrze widział tylko nie interweniował i jak mi mówił aprobował to bo gdy sam był mały sam też się bawił siusiakiem i żałował że nie może bawić się nim również dziś... A potem opowiadał mi o pewnej starszej pani która mieszkała na Szwabkach nazywała się Salcmanowa i utrzymywała się z tego że w okolicy Sztrasburga i tam pod zboczami przy płocie składu drewna i tam na ulicy Słonecznej rano zbierała wyrzucone prezerwatywy i wkładała je do wiaderka a poza tym wyławiała prezerwatywy z tej wody i z tego zlikwidowanego portu łowiła te prezerwatywy tyczką a czasem przynosili jej je również chłopcy którzy po nie wypływali no i potem stara Salcmanowa prała wiaderko tych prezerwatyw na tarce w baliach na brzegu Wełtawy pod akacjami i jak je przewróciła na drugą stronę i ostrożnie przeprała na tarce to suszyła je na prześcieradle a potem posypywała mączką ryżową 324 ; ryżowym pudrem i nawlekała na trzonki warząchwi i delikatnie rolowała ; wkładała do malutkich pachnących kopert różowych lub niebieściuch-nych kopert na liściki miłosne i wieczorem znowu je sprzedawała ze zniżką panienkom i kurwom spod Sztrasburga i dupom spod barku La Paloma i kurwom stojącym przed hotelem Nitra w którym były pokoje do wynajęcia na godzinkę ne dwie godzinki... A ja leżałam na kocu w słońcu i żołądek podchodził mi do gardła i leżałam na plecach i zasłaniałam oczy dłonią i własnym oczom nie wierzyłam... po moście pędziły z turkotem i hukiem tramwaje i przechodzili piesi a tu na dnie hausbotu leżeli chłopcy i bawili się siusiakami i czasem przychodziły tam też dziewczynki i chłopcy bawili się z nimi w doktora i tam na dnie gdzie z boku nie było widać chłopcy kładli dziewczynki i rozbierali je i oglądali i bawili się ich cipkami a mój mąż patrzył w inną stronę lecz wszystko widział tak samo jak i ja i nie gorszył się i był uśmiechnięty bo jak mi mówił on także lubił bawić się w doktora z dziewczynkami z Załabia i także nie mógł napatrzyć się na cipki tak jak z kolei te dziewczynki nie mogły się napatrzyć na chłopięce siusiaki... Dziś leżeliśmy tu i mój mąż ni stąd ni zowąd opowiadał mi że tam w tym domeczku w Żidenicach patrzył na pogrzeby z okna ale gdy mieszkał z rodzicami w Polnej to uczestniczył w każdym pogrzebie w kondukcie uczestniczył w pogrzebie jako jeden z pogrążonych w żałobie I w czerwonej kurteczce ze złotymi guzikami i w kapeluszu z pióropuszem dołączał do każdego konduktu tuż za żałobnikami i gdy oni płakali to płakał również on i szedł w tym kondukcie bo uwielbiał tę pogrzebową kapelę uwielbiał te złote trąbki i kornety i helikony i czarne klarnety i uwielbiał ten rozkołysany krok całego konduktu to jak wszyscy stąpali ciężko stawiając buty na przemian to na lewą podeszwę to na prawą i cały ten kondukt szedł w rytm muzyki która grała żałobnie i w słońcu tak błyszczała że aż oczy bolały i kondukt wchodził na cmentarz i potem muzyka grała dalej i już stała a ludzie oraz mój mąż wtedy malutki chłopiec przechodzili przed tą żałobną i połyskliwą muzyką i skupiali się wokół grobu a ksiądz i ministranci stali w głowach grobu i uczestnicy pogrzebu zamykali krąg wokół trumny i czarna trumna spoczywała na dwóch deskach i pracownicy zakładu pogrzebowego kiedy znieśli tę trumnę z karawanu to przynosili wieńce a potem było cicho i proboszcz trzymał mowę a potem jeszcze mówił człowiek w czarnym garniturze w prążki i wszyscy uczestnicy pogrzebu stali z odkrytymi głowami i jak opowiadał mi teraz mój mąż na brzegu portu... ja też zdejmowałem kapelusz i płakałem jak załamani krewni którym nigdy nie było widać twarzy bo wszyscy byli zakutani w czarne wstęgi a potem ksiądz pokropił trumnę z kropielnicy którą mu podsuwał ministrant a potem ktoś dał znak białą 325 chusteczką i muzyka zaczęła grać smutną pieśń pożegnalną a czterej pracownicy zakładu pogrzebowego ubrani jak marszałkowie ujęli pasy i zaczęli spuszczać trumnę w głąb dołu a ci najbliżsi z rodziny kilka tych osób w czerni zaczęli wykonywać takie ruchy jak gdyby chcieli rzucić się w ślad za trumną jakby chcieli wskoczyć tam za nieboszczykiem a potem było cicho i rozległ się szloch płacz i lament i krzyki i zawsze jedna postać w czerni mdlała i dwie czarne postacie musiały ją podpierać a ksiądz rzucał kilka szufelek ziemi którą podał mu grabarz i potem jeden za drugim podchodziliśmy i rzucaliśmy szufelki ziemi i ta ziemia bębniła o trumnę a potem pierwszy odchodził ksiądz gdy jeszcze raz uścisnął rękę krewnym zmarłego i coś im szepnął a potem uczestnicy pogrzebu rozchodzili się także a kapela stała już w dwuszeregu przed bramą cmentarza i grabarz chował pieniądze do kieszeni a ja wkładałem kapelusz i z oczami czerwonymi od płaczu stałem przy pogrzebowych muzykantach i gdy uczestnicy pogrzebu ustawili się za orkiestrą to ta sama orkiestra która grała trauermarsche to ta sama orkiestra teraz rozpoczynała parademarsch i wszyscy uczestnicy pogrzebu wszyscy ci którzy wracali do miasteczka wszyscy ruszali z tej samej nogi i wesoło no i trąbki i waltornie i basowe kornety połyskiwały w świetle i w słońcu i tak jak z płaczem kroczyliśmy na cmentarz tak z kolei wesoło wracaliśmy do gospody gdzie potem pito za nieboszczyka i oto wszystkim nam obsychały oczy i patrzyliśmy jeden na drugiego i jeden do drugiego uśmiechaliśmy się i jak pod bramą cmentarza tak znów teraz pogrzebowa orkiestra stała na rynku pod drzwiami restauracji i grała i wygrywała wesołe piosenki i jeden za drugim wchodziliśmy do wygrzanej gospody i na koniec wtłaczała się tam również kapela i muzykanci siadali za stołem i ja odsiadywałem każdy z tych pogrzebów z nimi bo ja byłem takim dzieckiem zdanym na miłosierdzie gminy i wszyscy mnie lubili bo myśleli sobie o mnie że jestem takim pomylonym chłopcem ze wsi... A na moście Libeńskim turkotały tramwaje i leżeliśmy na trawniczku koło hausbotu i chłopcy już się kąpali w tej obrzydliwej wodzie i nieustannie wchodzili do rzeki i wciąż pływali aż do lin którymi były przycumowane galary z jabłkami to znów z powrotem i potem znów i znowu... a potem kiedy słońce prażyło na całego i było gorąco i duszno chłopcy byli cali sini i kucali z rękami splecionymi pod brodą i szczękali i podzwaniali zębami i nie mogli w żaden sposób się rozgrzać choć okryli się kocykiem choć przykryli się kurteczkami i koszulami... ale jak tylko trochę przyszli do siebie znów ich ciągnęło do wody i skakali z hausbotu który tkwił rufą w wodzie i znów pluskali się tak długo aż znów trzęśli się z zimna Mój mąż położył się koło mnie i obrócił się tak by szeptać mi do ucha a ja 326 z początku nie rozumiałam o czym mówi... Wiesz powiedział mi cichuteńko mój mąż kiedy najpierw pocałował mnie w uszko Wiesz co jak pójdziemy do domu to kupię dwie latarki... Powiadam A po co latarki i dlaczego akurat dwie? A mój mąż szeptał mi czule Bo jedną dla ciebie kochanie a jedną dla mnie... A po co dwie latarki nie starczyłaby jedna dla obojga? A mój mąż szeptał mi konfidencjonalnie Jak to po co wiesz a gdybyśmy tak spróbowali pobawić się razem w doktora? Podniosłam się i wrzasnęłam W jakiego znów doktora? A mój mąż leżał teraz na plecach i mówił zasłaniając sobie oczy... No wieczorem w łóżku ja jako doktor badałbym w świetle latarki ciebie między nogami a potem znowu ty byś ze swą latarką mogła badać to co między nogami mam ja i moglibyśmy bawić się tak nie każdego wieczora ale przynajmniej raz na tydzień... Rozkrzyczałam się To już nie możesz opowiadać mi o czymś szlachetniejszym o czymś piękniejszym? A grupa małych golasów zwróciła w naszą stronę wielkie oczy i zdziwieni patrzyli na mnie również te dwie dziewczynki zlękły się więc wyciągnęłam się koło mojego męża a on szeptał... Masz rację właśnie przypomniał mi się teraz koncertmistrz von Schrau-bek30... otóż tam w Sali Smetany tam jest także bufet i małżonka bufetowego miała już od kilku lat czkawkę jak mawiała moja babcia szczekawkę i w żaden sposób nie mogła się jej pozbyć nawet sam bufetowy chodził z żoną po doktorach bo małżonka jak nalewała członkom zespołu filharmonii i członkom innych orkiestr koniak i wino to niespodzianie chwytała ją czkawka i wtedy rozchlapywała ten koniak i to wino... aż raz koncertmistrz von Schraubek patrzy na nią i powiada Co się to dzieje? A bufetowy machnął ręką że to jest czkawka jak mawiała moja babunia szczekawka nieuleczalna A koncertmistrz von Schraubek powiada To się jeszcze okaże zakład o buteleczkę koniaku że ją wyleczę... i uścisnęli sobie dłonie i koncertmistrz ponieważ próba jeszcze się nie zaczęła wziął bufetową która wciąż czkała za rękę i zaprowadził ją do sali i następnie pomógł jej wejść na podium a potem wprowadził ją w ciemność za organy i tam w tym mroku wypełnionym muzyką niespodzianie wyjął swego siusiaka a jak o nim mówiono siusiaka miał jak pogrzebacz jak cielę nogę... i włożył go tej bufetowej do ręki a ona wrzasnęła Ojojojoj! I po pięciu minutach przyprowadził bufetową z powrotem do jej męża i potem minął tydzień i potem dwa tygodnie i potem miesiąc a czkawka bufetowej minęła i von Schraubek zyskał sławę lekarza cudotwórcy oraz buteleczkę koniaku... 30 Von Schraubek ~ tym nazwiskiem lubił przedstawiać się dla żartu (i był tak nazywany przez przyjaciół) wybitny skrzypek czeski, koncertmistrz wielu orkiestr, Kareł Śroubek (1913-1967). 327 Albo żoneczko cóż to się przydarzyło w Teatrze Narodowym gdy akurat wystawiano Libuszę31 otóż w tym miejscu kiedy Libusza przepowiada przyszłą sławę Pragi tam gdzie są miejsca stojące tam przychodził jeden starszy pan jak stwierdzono potem inżynier i miał zwyczaj czasami komuś kto stał przed nim tam na tych miejscach stojących wsuwać w rękę swoje mizerne przyrodzenie... i podczas tej Libuszy wsunął to swoje przyrodzenie w splecione za plecami ręce pewnej dziewczyny i nagle rozległ się krzyk tego inżyniera bo nie wiedział że ta dziewczyna ma sztuczną rękę na sprężynę przy kciuku i przy dotknięciu ta sprężyna ściągnęła się i zatrzasnęła i nieszczęsny inżynier krzyczał i musiano zapalić światło no i szatniarki zobaczyły to i wezwały policję a ta nacisnęła guzik i proteza zwolniła uścisk i oskarżono inżyniera o obrazę moralności a następnie o przestępstwo przeciw wolności osobistej bo ta dziewczyna przez chwilę rzeczywiście miała wolność ograniczoną... Ale główną okolicznością obciążającą w wypadku tego przestępstwa było to że sprawca dopuścił się go akurat w chwili gdy Libusza przepowiadała sławę Pragi... Albo też co się stało także podczas Libuszy w loży... to żoneczko rozraduje twoje serduszko... A ja wstałam i zbierałam swoje manatki i nic już nie chciałam słyszeć już miałam tego dosyć ponieważ na dnie hausbotu dwaj chłopcy znów bawili się siusiakami już odżyli po tej kąpieli i ruszyłam do domu a mój mąż dreptał za mną szłam prosto do domu... A wieczorem gdy jechaliśmy tramwajem przez most Libeński by wykąpać się u kuzynki... kąpać się chodziłam tylko ja mój mąż gdyby się cały wykąpał to dostałby anginy mój mąż kąpał się dopiero wtedy kiedy podnosiłam krzyk wtedy mój mąż kąpał sobie jedną nogę a potem gdy krzyczałam to i drugą i zaraz łykał dwie aspiryny bo naprawdę mój mąż gdyby wykąpał się od razu cały w wannie to naprawdę dostałby grypy... więc kiedy jechaliśmy tramwajer to tam na przedniej platformie ktoś zaczął czkać i mój mąż wstał a tan trzymała się drążka kobieta i mój mąż przedzierał się do niej a ja poczer-j wieniałam i wstałam i nie mogłam zapobiec by mój mąż zwrócił się do tej czkającej kobiety... Pani wybaczy ale znam sposób jak pozbyć się tej czkawki szczekawki jak mawiała moja babunia... nie chciałaby pani żel bym panią wyleczył? A ja przedarłam się do tej kobiety i czerwona ze wstydu powiedziałam... Najlepiej zjeść kostkę cukru ale wie pani my już tu wysiadamy... A tramwaj już hamował i widzieliśmy już rozświetlone okna restauracji Na Bateriach i zanim wysiedliśmy mój mąż przy wszyst-j kich pasażerach powiedział do mnie... Ty psujo jedna... 31 Libuśe - skomponowana w 1872 r. opera Bedficha Smetany. 328 Przyjaciel mego męża pan Kareł Maryśko już jako dziecko miał opinię czarodzieja... Ustawił dzieci w rzędzie na ulicy Fortecznej i zapytał ich Jaką mamy pogodę? I dzieci powiedziały że świeci słonko... a Kareł Maryśko rzekł im No to stańcie teraz pod tarasem bo jestem wielkim czarodziejem i jak zamkniecie oczy to za minutę sprowadzę deszcz... No i dzieci podeszły pod taras a pan Maryśko z góry przez balustradę wszystkie ob-sikał... Otóż pewnego dnia przyszedł z wizytą i gdy tak szedł przez po-dwóreczko to już nie było w nim ani śladu czarodzieja nawet przeciwnie kulał bo od wędzonych golonek wieprzowych miał podagrę... i gdy podsunęłam mu krzesło to był nieśmiały a przyniósł nam radosną wiadomość że jego przyjaciel Borek będzie urządzał świniobicie i że tylko dla mego męża i dla niego hoduje świnię w Piątku pod Odrzepsami w majątku Błota i że ta świnka jest już całkiem spora że więc odbędzie się świniobicie i pierwszego dnia pojadą na nie tylko mężczyźni a drugiego przyjadą kobiety to znaczy żona pana Maryśki i ja... Mówił pan Maryśko i wyłamywał sobie palce i był strasznie nieśmiały... i ni z tego ni z owego powiedział mi że byłoby znakomicie gdybym zaszła w ciążę a potem w czwartym miesiącu dała się wydrążyć czyli zrobiła sobie skrobankę... Co takiego?... przeraziłam się... A pan Maryśko zrobił mi wykład o hormonach które są siłą napędową świata i gdy piękna kobieta zajdzie w ciążę to w ciąży te wspaniałe soki wzbierają w niej i wypełniają jej piersi i biodra i w tych pierwszych trzech miesiącach jest ponętna i mężczyźni nie muszą uważać i niepotrzebne są pigułki antykoncepcyjne ani prezerwatywy... to po prostu coś wspaniałego spółkować z taką kobietą... bo też pani pani Eliśko jest trochę blada i płciowo przygłuszona a tymczasem czteromiesięczna ciąża uczyni z pani taką seksbombę jak Liz Taylor jak Marilyn Monroe... Ale ja przyszedłem żeby w pani oczach uzupełnić portret pani-nego małżonka pani męża który się teraz gdzieś wałęsa... Jak byłem młody to grywałem z ojcem w jego orkiestrze salonowej Karma i pamiętam jak graliśmy na Ostrowie a pani mąż wtedy jako student chciał być czymś takim jak Charles Baudelaire który ufarbował sobie włosy na zielono i poszedł tak w pięknym przebraniu do opery tak więc pani mąż też chciał wtedy dokonać takiego rewolucyjnego czynu no i kazał się ostrzyc do gołej skóry ale nie miał podówczas na to siły bo był zakochany w Georgi-nie ślicznotce z Załabia no więc ja w salonowej orkiestrze grałem na fortepianie Mały żigolo... śliczny żigolo biedny wiotki paź w smokingu... a ten pani mąż ostrzyżony na zero to było coś okropnego bo twarz miał opaloną i teraz tę białą czaszkę która tak lśniła połyskiwała że wszyscy na tę jego czaszkę patrzyli a on zamiast żeby był szczęśliwy że przyciąga uwagę czerwienił się i ta jego Georgina nie chciała z nim tańczyć i od razu 329 zatańczył z nią inżynier Nevećefal którego nazywano Baszą a on przeciwnie miał piękne bujne faliste włosy... i wtedy pani mąż zamiast cieszyć się z tej swojej ostrzyżonej na zero głowy rozżalił się i po cichu opuścił salę i tam w zaroślach wszedł na podmurówkę pod oknami tancbudy i w smokingu odwrócony plecami do ściany stopka za stopką podsunął się pod okna i tam to zobaczył... tańczyła tam jego piękna Georgina z inżynierem i śmiała się a Basza był najlepszym tenisistą Klubu Wioślarskiego i najlepszym atletą i siatkarzem i mocno trzymał Georginę w ramionach a ten pani mąż z łysą pałą oparty plecami o ścianę tancbudy z odwróconą głową patrzył na środek sali tańca na Ostrowie i umierał z zazdrości i od tego wielkiego kompleksu który trapił go zawsze... Czemu pani to mówię? Żeby pani wiedziała pani Eliśko za kogo pani wyszła bo ten pani mąż kiedy był zakochany to zawsze była to miłość szalona ale ten pani mąż wtedy był zawsze dzwonkową dziesiątką na której przedstawiony jest niedźwiednik prowadzący na łańcuchu niedźwiedzia i ten łańcuch kończy się kółkiem przewleczonym przez niedźwiedzie chrapy przez niedźwiedzi nos... I pani mąż zawsze był prowadzony przez te swoje ukochane które potrafiły szarpać za ten łańcuch przechodzący wtedy przez nos pani małżonka... Tak więc stał tam oparty o ścianę i patrzył jak ta jego Georgina szarpie i rani jego nozdrza i cierpiał strasznie i żałował że kazał ostrzyc sobie te swoje włosy włosy także blond i do tego tak gęste że żeby się uczesać musiał smarować je sobie brylantyną i miał też takie niewielkie fale jak gdyby rozjaśnione perhydrolem... Ja wiem... westchnął pan Maryśko wyglądając przez okno tak jak zwykł wyglądać mój mąż tam w górę na skrawek nieba nad skośnym dachem szopy... Wie pani taki Yul Brynneij ten to dla kobiet jest królem... lecz pani mąż bez włosów wyglądał jak półtora nieszczęścia i tak upadł na duchu że do czasu gdy mu włosj odrosły wolał chodzić w berecie i na próżno prosiłem go by nadal chodził ostrzyżony na zero by nadal występował jako surrealista... a Georgina z powodu tych włosów go rzuciła... wyszedł na tym jak ja... Zakochałer się w rzeźniczce i po obiedzie zawsze przychodziłem do Chmelów tar mniej więcej naprzeciwko teatru i ta moja rusałka ten mój obiekt seksual-j nych pożądań witała mnie Co dla pana panie Maryśko? A ja jak co dzief prosiłem o piętnaście deka homoseksualnego klopsu I ona z tymi pięknymi włosami i z tym pięknym uśmiechem brała ten gorący klops i naciskała guzik i odkrawała mi kawałek i mówiła... Proszę panie Maryśko jest jesz-j cze ciepły... no i pisywałem dla niej wierszyki i kochałem ją i co dzień obiedzie szedłem i jadłem ten gorący klops i marzyłem o tej mojej ślicznej) rzeźniczce... ale niestety dostała jakiejś wysypki na głowie i musieli JE ostrzyc do gołej skóry! Więc nosiła chusteczkę a ja nadal jadłem i po obiedzie szedłem aleją Narodową potem wpadłem na pomysł i w perukami zamówiłem perukę i nadal kupowałem te moje homoseksualne klopsy... a potem tę moją rzeźniczkę przeniesiono na Persztyn i też do mięsnego... i potem zamiast wierszyka niosłem już perukę i gdy wszedłem do sklepu mięsnego na Persztynie no to co ja tam widzę? Ten mój obiekt seksualnych pożądań stał za ladą i na głowie miał piękną perukę a ja też trzymałem perukę tylko że tamtą perukę to dał jej ten jej kierownik za to że kiedy on sprzedawał to ta moja ślicznotka leżała pod ladą i bawiła się jego rozporkiem... no i wyszedłem stamtąd z tą peruką jak niepyszny a tam stała kolejka po klauzule wyjazdowe32 i wszyscy byli tak samo nieszczęśni jak ja więc pokazałem tej kolejce tę piękną perukę którą za sześćset koron zrobiły mi perukarki w Teatrze Narodowym i uniosłem ją i pobłogosławiłem tą peruką tej kolejce po klauzule wyjazdowe i wielkim głosem powiedziałem... Za moje myto jeszcze mnie obito... Tak więc widzi pani pani Blisko że ostrzyc sobie włosy to nie w kij dmuchał... ba jedynie Yul Brynner albo za naszych młodych lat Erich von Stroheim... Ale ja muszę już iść więc proszę pani Eliśko niech pani powie temu swojemu że świnka już rośnie i tylko patrzeć a będzie świniobicie... Teraz muszę iść do domu teraz po tej niemiłej historii już nie piszę wierszyków miłosnych teraz pod wrażeniem dzieła pana profesora Jiraska piszę Traktat o tym jak się ze-srałem To co piszę jest wielkim dziełem z nadtekstem i podtekstem filozo-ficzno-biologicznym... Mówił pan Maryśko a ja na przemian czerwieniłam się i znów bladłam i jedynym moim ratunkiem było że zaczęłam wyszywać obraz według wzoru Pejzaż zimowy i dobierałam czarne bawełniane nici a pan Maryśko patrzył na tę moją pracę i uspokajał mnie... Nic tylko niech pani pracuje dalej moje dziecko... inna rzecz że do dziś prześladuje mnie pewien obraz a mianowicie widok pani męża który uciekł z sali tam na Ostrowie... a ja ujrzałem jego twarz z profilu gdy patrzył na tę swą Georginę i wstałem od fortepianu... i wyszedłem pod przystrzyżone jawory przeszedłem ogródkową restaurację i zanurzyłem się w ciemność rozjaśnioną tam tylko gdzie padało mdłe światło z okien sali tanecznej i widziałem tam pani męża jak stał przyciśnięty plecami do ściany widziałem że jego postać w smokingu jest zupełnie tak samo czarna jak te nici... i pani mąż stał dwa metry nad ziemią na wąskiej podmurówce budynku i usychał z żalu na widok tego co ja również widziałem że jego Georgina tańczy i pęka ze śmiechu i z dumy a przystojny inżynier Nevećefal szepcze 32 Klauzula wyjazdowa (cestovni dolożka) - swego rodzaju wiza, bez której paszport nie upoważniał do wyjazdu za granicę; mieszkańcom śródmiejskich dzielnic Pragi klauzule te wydawano (lub odmawiano wydania ich) w urzędzie mieszczącym się przy ul. Na Pernśtyne 9. 330 331 jej do ucha to... o czym pani maż sądził że może szeptać jej tylko on ta dzwonkowa dziesiątka z kółkiem miłości i pożądania w nosie... I pan Maryśko wstał a ponieważ nie podał mi ręki kiedy przyszedł to teraz ja też ręki mu nie podałam... pan Maryśko był dla mnie miły ale wiedziałam że to co mi mówi że do końca będę mogła przemyśleć to dopiero później jak sobie pójdzie kiedy ochłonę nie tylko po jego przygnębiającej obecności lecz przede wszystkim po tym co mi powiedział... Już zaczynałam być zła na tych przyjaciół mojego męża już zaczynałam mieć tego dosyć i mówiłam sobie i powtarzałam musisz przytrzeć im rogów musisz na tę ich gadaninę odpowiadać tak samo jak oni odnoszą się do ciebie I oto gdy wracałam z zakupów od Kulików z alei Głównej i skręciłam w uliczkę w stronę Yanistów to otworzyły się drzwi kina Czas i wysypały się dzieci a nad nimi górował Yladimir który tak samo jak te dzieci także oglądał komedie i filmy popularnonaukowe i kroniki wyświetlane przez całe popołudnie i przez te otwarte drzwi dobiegała muzyka i męski głos tam w Czasie krzyczał na widzów... Ucisz się albo każę cię wyprowadzić! A Yladimir kiedy mnie ujrzał to zaraz do mnie w te słowa... Pani szanowna no i co porabia pan małżonek czy kupił już sobie te bambosze z wyszytymi kotkami i czy może pisze już tę swoją genialną książkę która zadziwi naszą czytającą publiczność? A ja podeszłam blisko do Yladimira i powiedziałam... Pięknie ją zadziwia... Ten mój skarb chodzi kąpać się do starego portu z chłopcami... i przyłapałam go tam jak bawił się siusiakiem w tym hausbocie... Yladimira zatkało Czyżby doktor był do tego zdolny pani szanowna pani mnie zadziwia Powiedziałam To pan o tym nie wie? On zawsze ma dziurę w kieszeni i w tramwaju jak widzi ładną kobietę to też się bawi siusiakiem... Wczoraj tę kieszeń mu zaszyłam ale dzisiaj już ma ją znów rozprutą... i powołuje się na to że ojciec dialek-tyki Sokrates też bawił się siusiakiem i to na agorze... O Jezu zawołał Yladimir... co ja słyszę? Więc doktor przezwyciężył w sobie drobnomiesz-czuszka? O rany to ci dopiero niespodzianka... A ja ciągnęłam... Żeby tylko to! Wie pan co jeszcze robi... Ze starą Salcmanową zbiera używane prezerwatywy tam za barkiem La Paloma i na ulicy Słonecznej tam gdzie żołnierze chadzają z tymi swoimi dupami i zbiera te gumki i mój mąż na nabrzeżu żerdzią wyławia te prezerwatywy z Wełtawy i w tym zamarłym porcie i potem ze starą Salcmanową piorą je w baliach i na tarce a potem jak je wypiorą na tarce to suszą je na patyczkach a potem stara Salcmanową zasypuje je pudrem i proszkiem ryżowym i potem na powrót je rolują i pakują do kopert na różowe liściki miłosne i wieczorem stara Salcmanową znów sprzedaje je dupom pod barkiem La Paloma i mój mąż poza tym nauczył się leczyć czkawkę... I Yladimir załamał się a ja byłam 332 szczęśliwa i przypisywałam mężowi wszystko co usłyszałam od niego w tych jego opowieściach a Yladimir bełkotał... No jak dowie się o tym Egon Bondy... no i proszę to myśmy spisali już doktora na straty a on podniósł sobie poprzeczkę tak wysoko... A ja chwyciłam Yladimira za marynarkę i kontynuowałam... Tę czkawkę to nauczył mojego męża leczyć pierwszy skrzypek filharmonii von Schraubek... bufetowa w Sali Smetany cierpiała na czkawkę i jak von Schraubek o tym usłyszał to powiedział bufetowemu... Wie pan co... załóżmy się o trzy wielkie francuskie koniaki że tę pańską żonę uleczę... A bufetowy na to że jego pani była już u specjalistów... Ale von Schraubek powiedział że zna metodę która jeszcze nigdy nie zawiodła... No i podał rękę tej bufetowej i zaprowadził ją w mrok Sali Smetany i tam wprowadził ją za organy i w tym ciemnym kątku dał jej do ręki to swoje wielkie przyrodzenie... a bufetowa krzyknęła... Ojojojoj! I von Schraubek wrócił z nią do bufetu przy sali koncertowej im. Smetany... i czkawka nigdy więcej już bufetowej nie dręczyła... i mój mąż leczy tak czkające dupy całkiem tak samo tylko że zamiast za organy prowadzi te czkające dupy w ciemności za drewnianym parkanem tam co to wciąż jeszcze jest tam napisane... Siano Owies Słoma... Powiedziałam i puściłam połę Yladimira który był w stanie jedynie wybełkotać... Coś takiego! Ten doktor jest genialny... Teraz wierzę że będzie znakomitością że będzie czempionem że będzie mistrzem świata w literaturze... bo już teraz jest z niego artysta narodowy... Najbardziej z przyjaciół mojego męża lubiłam Standę Vavrę z zawodu drukarza który zadziwiał mnie swoim zachowaniem swoją wrodzoną elegancją taką że mój mąż siedząc przy nim wyglądał jak poganiacz wołów jak posługacz z jakiegoś hotelu na peryferiach Standa potrafił śmiać się i nosić krawat i sweterki i koszule i zawsze wyczyszczone buty podczas gdy mój mąż tylko rano przeszedł się po trawniku w libeńskim parku i uważał że już ma buty czyste... Tego Standę zalewało też ciche szczęście że mógł pisać wierszyki i że Yladimir zabierał go ze sobą na te swoje akcje uliczne że nawet napisali wspólnie czwarty manifest eksplozjonalistyczny podpisany również przez Stanislava Vavrę rozkochanego w Gerardzie de Nervalu poecie który znikał gdzieś tam na Wschodzie i zdaniem Standy miał fantastyczny dorobek z którym ten przystojny czarniawy drukarz identyfikował się i nie marzył o niczym innym jak tylko żeby wyszła mu całkiem mała malutka książeczka napisana na cześć Gerarda de Nervala... i tak samo jak Standzie Vavrze utkwiła mi w pamięci przygoda o której raz opowiadał i twierdził że ten obraz wywarł wpływ na całe jego życie tak samo jak Gerard de Nerval... gdy był malutki to bawił się w tym pałacyku nad Kolczawką gdzie w ubiegłym wieku były winnice i ogrody a w Rokit- 333 ce łowiono wtedy pstrągi... lecz gdy Standa Vavra był chłopcem to już tam w pałacyku mieszkała biedota a w Rokitce leżały wyrzucone garnki i płyty kuchenne... i Standa bawił się pod galerią po której szła wielka i gruba baba a deszczułki w podłodze galerii były już zbutwiałe... i załamały się akurat w chwili gdy Standa patrzył w górę i z góry z pierwszego piętra leciała właśnie ta gruba baba i spódnice się jej rozwiały i Standa wciąż patrzył aż do chwili kiedy pociemniało mu w oczach i przywaliły i powaliły go te spódnice pod którymi zemdlał... I Standzie nic się nie stało lecz ta baba spadając na malutkiego Standę złamała sobie kość biodrową... I oto jest moja przygoda o której chcę pisać mówił i powtarzał częstokroć Standa Vavra a miał długie hrabiowskie palce i elegancko palił i śmiał się serdecznie i miał gęste czarne i mokre włosy z przedziałkiem i cerę również miał śniadą i wyglądał jak włoscy futboliści i mój mąż nigdy nie poczęstował mnie papierosem i nigdy nie potrafił mi go przypalić podczas gdy Standa ze swymi hrabiowskimi manierami umiał wszystko i zawsze był wytworny... A jego bratem był starszy Vavra Yladimir gdy pierwszy raz zobaczyłam Yladimira Vavrę to od razu wiedziałam że siedział w kryminale bo miał więzienne oczy jak mają synowie rabina z Bełza jak mawiał o nim mój mąż i miał więzienne nawyki i nawet jego śmiech był śmiechem człowieka który zaliczył kryminał i ten Vavra zachłystywał się szczęściem i wywracał oczami ze szczęścia że choć z zawodu jest elektromechanikiem to poznał wszystkie manifesty surrealistyczne i wszystkich surrealistycznych poetów i wszystkich poetów francuskich z ubiegłego wieku a najważniejsze że to on właśnie dzięki temu że sześć lat był zamknięty w Bytizie33 wniesie do surrealizmu trochę więcej realności i stanie się znakomitością... wyśmiewał wszystkich innych i trzymał się oburącz za kolano i tylko się uśmiechał bo twierdził że już nie potrzebuje mówić ponieważ wszystko już dawno zapisał i napisał w swojej duszy i w duchu a zresztą na porozcinanych torebkach po mące napisał w punktach plan według którego starczy tylko opisać wszystko co przeżył tam na dole w kopalniach tam gdzie światła palą się wyłącznie pod ziemią... Widziałam że Standa nie tylko kocha swojego brata ale że wskutek tego i dlatego że był więźniem ten jego brat Yladimir jest dla niego przyszłą znakomitością w co Standa nigdy nie wątpił I mój mąż który trzymał ze Standa jeszcze wtedy gdy Yladimir był w kryminale przez dwa lata nie słyszał nic innego od Standy i od innych przyjaciół Yladimira pana Bufila który na cześć Andre Bretona zbudował w ogrodzie na Sporzilowie wielki 33 Bytiz - istniejący w latach pięćdziesiątych obóz karny w pobliżu miasta Pfibram, którego więźniowie, przeważnie polityczni, pracowali przy wydobywaniu uranu. 334 hausbot który pozostał w tym ogródku do dziś ponieważ nikt nie mógł go zwodować taki ogromny był ten hausbot i tak uwięziony między płotami Sporzilowa... I wówczas mój mąż już zawczasu znał Yladimira na którego wszyscy czekali że jak wróci to dopiero wtedy ta grupa której członkowie nazywali siebie libeńskimi psychikami... dopiero wtedy zacznie żyć dopiero kiedy wróci Yladimir mówili ci piszący wiersze robotnicy dopiero wtedy mój mąż ujrzy żywego i prawdziwego poetę... Przypadek wskutek którego znalazł się w kryminale był prosty... Jego szef miał nadajnik i przekazywał wiadomości do Europy Zachodniej i nadawali równe dwa lata ale ekipa radiolokacyjna wymacała ich goniometrem i nakryła tuż pod Palmowką w samochodzie razem z aparaturą... a potem areszt śledczy a potem sąd w Pardubicach w owym roku pięćdziesiątym pierwszym... i Yladimir kiedyś o zmierzchu siedział u nas przy otwartym oknie i trzymał się obu rękami pod kolanem i opowiadał o najokropniejszej rzeczy jaka spotkała go w życiu... jak idąc na rozprawę sądową skuty przechodził przez stumetrowy szpaler a stojący tam zwykli ludzie a głównie kobiety wygrażali mu i pluli mu w twarz i krzyczeli na niego i wołali wszyscy że go należy powiesić... To było najstraszniejsze te plwociny i ten krzyk i te oczy i ta nienawiść ludzi którzy wyglądali jak nasz fatrowski i nasza mama... a ja dostałem dwadzieścia lat i potem znów mnie wyprowadzali tym wąwozem krzyczących i plwających ludzi i stał tam mój braciszek ten oto Standa i rozpaczliwie jęknął... Yladio!... Gdzie tam do tego Celine'owi Ferdinandowi Louisowi gdzie tam do tego Haśkowi i Kafce... a potem tyle lat Bytizu a on już nieźle dał mi w kość... z tego chcę złożyć sprawozdanie o tym chcę napisać maleńki reportaż na maleńkiej powierzchni chcę przedstawić nie tylko własne losy lecz również losy innych... No i stało się że mój mąż otrzymał szansę stania się tą znakomitością pisarzem Dostał list w którym wydawnictwo zaproponowało mu że wyda książeczkę jego opowiadań żeby tę książkę zestawił że przyznaje mu stypendium że wydawnictwo przez jeden rok będzie mu płacić połowę pensji jeśli załatwi ze swoim przedsiębiorstwem przejście na pół etatu No i kierownik Surowców Wtórnych na Bubnach pan Kućera spisał z moim mężem taką umowę Tak więc mój mąż wybierał z tych swoich papierzysk opowiadania które nadawałyby się do druku ale im bardziej je wybierał tym mniej ich było więc musiał pisać następne opowiadania lecz już nie takie opowiadania jakie zwykł był pisywać takie te jego driakwie które pisał dla przyjemności tylko jak widziałam i słyszałam zaczął pisać opowiadania całkowicie ugłaskane takie żeby tylko ten zbiór opowiadań wy- ,«»•••..,. 335 szedł Bo też najpierw złożył w redakcji wyłącznie same te driakwie tak że w podtytule zamiast Opowiadania było tam Driakwie ale gdy tam w redakcji czytali je cały miesiąc i potem jeszcze jeden to mój mąż zmienił się Był niespokojny budził się w środku nocy co tydzień chodził do redakcji pytać czy już to przeczytali? Ale za każdym razem jak wychodził z domu z wielką nadzieją tak wracał nieśmiały malutki W firmie załatwiono to tak że pracował wprawdzie codziennie ale tylko do pierwszej a potem kąpał się i jechał do domu lecz była tam nowa kierowniczka i co prawda zarówno robotnica Tonća jak i pomocnik Yenca nic nie mówili ale jak przychodziłam do męża widziałam co się dzieje... To że mój mąż mógłby stać się znakomitością jako pisarz to nie mogło ujść mu bezkarnie Ci robotnicy stracili do niego zaufanie mój mąż pracował samotnie również pani kierowniczka ochłodła mój mąż już nie chodził z Tonćą i Vencą na piwo już nie chodzili na obiady do Husenskich mój mąż jednak tego nie zauważał bo żył tylko tą swoją książką... No i po sześciu tygodniach kiedy raz jeszcze poszedł do redakcji Pisarza34 spytać czy te jego driakwie przyjęli powiedziano mu tylko że już dwaj redaktorzy je przeczytali żeby przyszedł jutro rano Tak więc mój mąż zamiast iść do roboty już o dziewiątej stał przed redakcją choć spotkanie było wyznaczone na dziesiątą przechadzał się po nabrzeżu a potem wszedł tam i po godzinie wypadł stamtąd przyszedł do mnie do grill-baru czerwony i zawstydzony Powiedział mi że mu ten jego rękopis zwrócili że z gromkim śmiechem odczytali sobie kawałki tej jego książki która nosiła tytuł Skowronek na nitce ale te zdania które budziły w redaktorach entuzjazm i mój mąż uśmiechał się zwiedziony i miał wrażenie że oto teraz i od tej chwili zacznie spełniać się to jego marzenie że jest przyszłą znakomitością że ci jego przyjaciele poeci pan Hirśal i Kolaf mieli rację przepowiadając że te opowiadania mojego męża mają wielką przyszłość otóż gdy w ciągu pół godziny redaktorzy naśmiali się i nawych-walali ten styl i tę treść opowiadań mojego męża to potem spoważnieli i powiedzieli że tych tekstów w obecnej postaci niepodobna wydać i gdyby wyszły to oni jako redaktorzy siedzieliby tutaj ostatni raz bo dyrekcja za te driakwie zwolniłaby ich pozbawiłaby środków do życia a tego mój mąż nie może od nich wymagać że więc zwracają mu rękopis że jedynie połowa opowiadań może być brana pod uwagę a pozostałe nie mogą znaleźć się w książce którą wydaje Pisarz Czechosłowacki niechaj w ciągu tego półrocza na które ma stypendium niech napisze opowiadania w których nie będzie ani ordynarnych słów ani pornograficznych scen... Tak więc mój 34 Pisarz Czechosłowacki (Ceskoslovensky spisovatel) - założone w Pradze w 1949 r. wydawnictwo Związku Pisarzy Czechosłowackich. 336 mąż wyszedł chwiejnym krokiem gdy wrócił do składnicy tam przy ulicy Spalonej aby kontynuować pracę to wyjeżdżała ciężarówka załadowana jego paczkami Tonća i Yenca stali na podwórzu mój mąż wziął dzbany i przyniósł od Husenskich pilznera ale ani Tonća ani Yenca nie chcieli pić mój mąż prosił ich by wypili za jego zdrowie ale Yenca popatrzył na Tonćę i oboje zgodnie powiedzieli że mają własne pieniądze i że nie potrzebują żeby kupował im piwo pisarz... Tak więc mój mąż wyszedł z chłodnego mrocznego podwórka gdzie pracował cztery lata wyszedł na światło na ulicę i szedł do mnie u mnie się niemal całkiem załamał siedział i uśmiechał się obsługiwałam Murzynów właśnie wypili wodę z misek z tych misek które były do mycia palców ponieważ większość gości lubiła jeść pieczone kurczęta rękami ale Murzyni zamiast umyć sobie ręce myśleli że to woda do picia śmialiśmy się z panem starszym kelnerem lecz mój mąż siedział patrzył przed siebie i uśmiechał się jakby dostał pomieszania zmysłów przeżywał tę porażkę o której potem ostrożnie mi opowiedział o tej klęsce z driakwiami w Pisarzu o tej jeszcze większej klęsce ze swoimi teraz już byłymi przyjaciółmi którzy skreślili go bo obydwoje byli przekonani że po ich grzbietach chce wspiąć się na szczyty pisarskiej sławy chce być znakomitością a już nie pokornym robotnikiem doktorem praw doktorem jak nazywano go w cudzysłowie w tych Surowcach Wtórnych... Więc od zwrotu tego rękopisu po którym nie tylko mój mąż ale i jego przyjaciele tyle sobie obiecywali więc od tej chwili mój mąż nagle stał się kimś innym Na próżno go zwymyślałam na próżno mówiłam mu że durniami są ci tam a nie on na próżno mu groziłam żeby nawet we śnie nie przyszło mu do głowy zmieniać coś w tych jego tekstach których zresztą nigdy nie czytałam ale nie o to chodziło chodziło o to żeby pozostał tym kim był żeby nagle nie zaczął pisać tak jak życzą sobie tam w wydawnictwie ale mój mąż nie słuchał pisał opowiadania już w duchu tych opowiadań zaaprobowanych te sześć opowiadań o których pan Kolaf i pan Hirśal byli tak dobrego zdania otóż te opowiadania usunął i cierpliwie dopisywał opowiadania na które po usunięciu tych driakwi zrobiło się miejsce... I chodził do roboty już wcześnie rano żeby w południe być gotowy i móc iść pisać te opowiadania na zamówienie a podczas gdy pisał opowiadania na zamówienie ja jakby wskutek tego że mój mąż spokorniał otóż ja umocniłam się w tym by zawsze za wszelką cenę mówić to co myślę przykład mojego męża który dał się namówić i wbrew własnej woli i wbrew własnemu przekonaniu pisał a potem tam w redakcji prozy czeskiej kłamał udawał każde opowiadanie nosił tam i radził się czy napisał je dobrze a jak mu to tam pochwalili to cieszył się i radował że kiedy skończy pisać ostatnie z tych opowiadań by wraz z tymi pozostałymi 22 — Wesela w domu 337 zrobić książkę że wtedy będzie pisarzem tą znakomitością otóż ja zaczęłam patrzeć na mego męża jako na tchórza jako na człowieka który całkiem co innego mówi do swych przyjaciół i całkiem co innego tam w redakcji Nie znosiłam tego dwojakiego świata tych dwojakich spojrzeń tych dwulicowych rozmów słuchałam słów mego męża już ze wstrętem i zawsze mówiłam to co myślę ja która jako młoda dziewczyna mieszkałam w czternastu pokojach ja która miałam bonę i w domu mieliśmy służące i szofera ja która jednak też za to zapłaciłam bo nie tylko wszystko straciłam ale rok pracowałam w cegielni jako Niemka a potem wysiedlono moich rodziców i zostawiono mnie tutaj z bratem Heinim miałam szesnaście lat i by utrzymać Heiniego musiałam pójść do pracy do Restauracji i Jadłodajni żeby przynosić mu garnuszki by najadł się do syta... I teraz po tym wszystkim miałabym jeszcze kłamać? Mówić co innego niż myślę postępować tak jak mój mąż który postanowił zostać pisarzem za wszelką cenę również za tę że pisze od nowa że dopisuje książkę że zdradził te swoje driakwiowe teksty które czytał swym przyjaciołom wprawiając ich w zachwyt tymi driakwiami... A potem nadeszła odpłata za tę małoduszność mojego męża również wśród swych przyjaciół przestawał mieć własne poglądy ze wszystkim co ktoś mówił natychmiast się zgadzał zgadzał się z góry ze wszystkim tylko nie z tym co powinien by powiedzieć on sam Bał się ujawnić własne zdanie a jeśli je powiedział to w końcu zawsze odwołał... I w tych Surowcach Wtórnych przy ulicy Spalonej wszystko zmierzało do takiego samego końca Jak tam do niego przyszłam to w biurze siedział behapowiec z przedsiębiorstwa kiedy weszłam i chciałam się wycofać ten behapowiec powiedział... Niech pani siada pani mąż wkrótce pójdzie do domu Tonća i Venca siedzieli każde na swoim krześle a behapowiec kończył swą mowę mój mąż siedział zaczerwieniony jakby przed chwilą przestał płakać... No i widzisz rzekł behapowiec ty nie przestrzegasz dyscypliny pracy poleciłem cię obserwować wychodzisz z roboty już po pierwszej co ty na to? A mój mąż słabym głosem oponował... Jak zrobiłem co do mnie należało to jechałem do domu... Ale behapowiec upierał się przy swoim... To przyznajesz się? Więc jesteś bumelantem moja żona była tutaj z makulaturą z dziesięć razy ale ciebie już o wpół do pierwszej nie było Tonćo co ty na to? A Tonća spuściła oczy i powiedziała... Tak jest doktorze o wpół do pierwszej codziennie już pana nie było A behapowiec pisał protokół po czym zapytał Yency... A ty co na to? Venca powiedział... Sam jest pan sobie winien doktorze może pan mieć żal do siebie samego tylko do siebie... Mój mąż spuścił z tonu... Słuchaj Yenco a jak razem chodziliśmy pakować do Koliśów całą stertę spakowaliśmy i ja wszystko dałem zapisać na ciebie bo masz dzieci... Yenca jednak 338 powiedział grubiańsko... Dawał mi pan to doktorze tylko po to żeby mi zatkać gębę... A referent od behape powtórzył znowu... Więc ty nie przestrzegałeś czasu pracy... Mój mąż bronił się... Ależ mnie zezwoliła na to dyrekcja ja miałem skrócony czas pracy pół etatu na dwa miesiące to było uzgodnione z Funduszem Literackim... Lecz behapowiec cieszył się... Na dwa miesiące ale ty tego czasu pracy nie przestrzegasz już pół roku dlaczego tego terminu dwóch miesięcy nie przestrzegasz? A mój mąż nadal wpadał we własne sidła... Pracowałem nad książkę Skowronki na nitce... Ale behapowiec radował się a Tonća i Yenca jaśnieli szczęściem tak samo jak i pani kierowniczka... Ale to mogłeś sobie pisać w nocy wieczorami ty krótko mówiąc miałeś niską normę i jeszcze pisali ci nadgodziny przede wszystkim pisali ci nadgodziny! Mój mąż jednak choć słabo lecz trwał przy swoim... Ależ płacili mi za spakowane paczki po trzy korony sześćdziesiąt za sto kilo! Ale behapowiec był uparty... Te nadgodziny zmieniały twą niską normę w fikcję... A pani kierowniczka powiedziała z oburzeniem do mego męża... Myślałam że jest pan człowiekiem inteligentnym... Mój mąż wyprostował się i rzekł... Więc dobrze wszystko uznaję zgadzam się ze wszystkim co mówicie to prawda jestem bumelantem... A behapowiec pisał protokół i przy tym mówił... więc dobrze ty pogrążasz nie tylko siebie ale również swoich kierowników a przede wszystkim księgowego przedsiębiorstwa przemyśl sobie jeszcze raz co mówisz jeszcze to sobie tu przeczytaj! A mój mąż jakby odzyskał siły przeczytał protokół i potem rzekł wesoło... No i jak towarzyszu uprawiacie jeszcze warzywa? Jak się wam podobała ta książka którą tu dla was znalazłem... Wybarwione odmiany naszych owoców? Ale behapowiec z którym mój mąż razem z Tonća i Yencą chodził pić po fajrancie rzekł obco... Nie wiem o czym mówisz... Mój mąż ciągnął... Miałem w tym roku piękne zbiory trzy kosze koksy pomarańczowej dwa kosze Jonatanów cztery kosze królowej renet... Kierowniczka poczerwieniała jeszcze bardziej i powiedziała... Myślałam że jest pan człowiekiem inteligentnym... Behapowiec wyjął następnego papierosa chciał go zapalić ale w żadnej kieszeni nie mógł znaleźć zapałek mój mąż wziął zapałki z biurka potarł i zbliżył zapaloną zapałkę do papierosa w ustach behapowca lecz ten pozwolił by zapałka dopaliła się w palcach mojego męża a potem rozgniótł całego papierosa w popielniczce jak niedopałek ten behapowiec o którym mój mąż lubił mi opowiadać jak go lubi jak gdy bywa pijany u ICróla Brabanckiego to pozwala doktorowi klepać się przyjacielsko po twarzy gdy nie chciał iść do domu otóż teraz ten behapowiec ział nienawiścią podsunął protokół i wskazał władczym gestem tak jak marszałek Żuków feldmarszałkowi Keitlowi żeby podpisał akt kapitulacji... Podpisz! I mój mąż podpisał a gdy podpisał... to Tonća 339 powiedziała a język ledwo się jej w ustach obracał... Myślałam doktorze że jest pan człowiekiem inteligentnym... A behapowiec wstał spojrzał na podpis i rzekł... No to teraz jesteś zwolniony... A mój mąż uniósł oczy i ręce i przeciągnął się rozkosznie że aż zawył i otworzył swą szafkę wyjmował swoje rzeczy swoje książki swe ubranie robocze i kapelusz wziął to swoje ubranie i buty i zaniósł na stertę makulatury i dorzucił do sterty... Kiedy protokół podpisali Tonća i pani kierowniczka i potem Yen-ca to behapowiec wyszedł z nami na podwórze i tam powiedział do mego męża... Spodziewam się że jak wydasz tę swoją książkę... jak się to będzie nazywać? Mój mąż odparł... Skowronki na nitce... Behapowiec powtórzył... No to te Skowronki na nitce mi przynieś! A potem mój mąż przewiązał swoje rzeczy sznurkiem patrzyłam na niego dobrze że to widziałam widziałam i inne wydarzenia byłam świadkiem straszniejszych sytuacji po tym jak wyprowadzili nas z naszego domu i umieścili w obozie zbiorczym uśmiechnęłam się do mojego męża i powiedziałam... Słuchaj jak chcesz to ja mogę cię utrzymywać wypnij się na te Skowronki wypnij się na wszystko pisz co chcesz ja zarobię na twoje utrzymanie... I wyszliśmy na korytarzyk a tam stał Hańfa z założonymi rękami plecami opierał się o ścianę i zaśmiał się... I widzisz skurczybyku w końcu i tak będzie z ciebie pan pisarz... tym co tam z tobą wyprawiali podbudowali jedynie twą przyszłą sławę... Ha ha łaskawa pani czy wie pani co to była rewolucja francuska? Ścięto głowy nie tylko królowej i królowi i całemu dworowi ale również dziesiątkom tysięcy szlachty... ścięto nawet głowy wszystkim królom i ich posągom na Notre Damę... a następcę tronu oddano do szewca żeby wyuczył się na łatacza i ten szewc tak go tam dręczył aż zadręczył go na śmierć... No więc to czego doznał teraz doktor to kaszka z mleczkiem... I to łaskawa pani co przeżyła pani w tamtym roku czterdziestym piątym to też... Bo czy wie pani na co przyszło carowi Nikołaszce i carycy i ich czterem córkom jedna piękniejsza od drugiej i carewiczowi i ich lekarzowi? To był panie tego happening... Najpierw więzili ich w Carskim Siole potem przewieźli ich do Tobolska... a potem przewieźli ich do Jekateryn-burga a co okropności zaznali co naigrawań i obelg... a w końcu ich zastrzelili i przed jamą Czterech Braci oblali beczką ropy i kwasem... a najprzód ich poćwiartowali żeby się lepiej palili... i zastrzelili również wiernego pieska Jammy'ego... a potem to wszystko powrzucali do jamy która nawet latem nie odmarza... i kiedy pan Sokołów jako sędzia śledczy tam szukał... to znalazł przy Czterech Braciach jedynie martwego pieska Jammy'ego... a co zostało z cara? tylko klamra od jego paska... a co pozostało z carycy? tylko kolczyki... a co zostało z carewicza? Nic... a co zostało z czterech wielkich księżnych? Fiszbiny i sprzączki z gorsetów... 340 A co zostało z doktora Botkina? Jedynie jego sztuczna szczęka i szkła z jego okularów... No więc łaskawa pani co stało się pani co stało się teraz doktorowi temu skurczybykowi... Nic... stało się ale mnie bo kto będzie chodził ze mną do Husenskich... kto będzie chodził za mną sprzedawać znalezione cenne książki... Jestem sierotą łaskawa pani... No to Boże cię prowadź dobry człowieku... płakał Hańfa i obrośniętą twarzą cmokał się z moim płaczącym mężem i kręcił młynka ręką i macając ścianę wszedł na schodki a następnie zniknął tam na dole w swej piwnicy... I wyszliśmy na podwórze i okna biura były oświetlone i siedział tam behapowiec... a naprzeciw niego ta nowa kierowniczka bo pan Slezak był już na emeryturze i pani Mafenka też była na emeryturze i tych dwoje nowych pracowników Tonća i Yenca siedziało i wszyscy palili a mój mąż był zgnębiony bo Tonća i Yenca to byli jego koledzy i przyjaciele a teraz zrobili mu świństwo chociaż to co mówili było prawdą... Wychodziliśmy przez podwórze przez tunel w świetle żarówek na ulicy Spalonej słońce ostro świeciło na przechodniów i na czerwone smugi przejeżdżających tramwajów pani kierowniczka jakby do siebie samej powtarzała... Myślałam że jest pan człowiekiem inteligentnym... A Yenca i Tonća przez tylne wyjście poszli do Husenskich... Kiedy mój mąż wrócił wieczorem od Yaniśtów to oznajmił mi uroczyście że przyjął posadę maszynisty w Teatrze S.K. Neumanna33 że już jutro jedzie z teatrem na gościnne występy do Loun z Widokiem z mostu Tak więc mój mąż został maszynistą do pracy miał dwieście metrów ten teatr tak jakoś dał mu poczucie wolności lecz mimo wszystko nadal pisał te opowiadania te teksty dla wydawnictwa nadal dwaj redaktorzy doradzali mu jak należy pisać opowiadania i taką książkę żeby nie zgorszyła dyrektora Pisarza wydawnictwa czechosłowackich pisarzy Tak więc książkę dokończył i oto książka została przyjęta a potem przychodziły korekty ale mój mąż im bardziej zbliżał się dzień kiedy książka była niemal gotowa gdy nadeszły również arkusze nigdy przede mną się nie pochwalił nikomu ze swych przyjaciół nie pokazał tych swoich pierwszych kroków które miały wprowadzić go do grona pisarzy i dać mu wielką szansę stania się znakomitością i widziałam jak truchleje na myśl o dniu kiedy ta jego książka znajdzie się na wystawach gdy na wystawach będzie też jego fotografia truchlał i obawiał się tego dnia ponieważ z takich pięknych początków tej swojej pierwszej książki driakwi... którą za- 35 Teatr na Libni (obecnie Divadlo pod Palmovkou) nosił imię poety i działacza rewolucyjnego (początkowo anarchisty, następnie komunisty) Stanislava Kostki Neumanna (1875-1947); ponieważ w nazwie oficjalnej imiona patrona oznaczono samymi tylko inicjałami, w języku czeskim będącymi przyjętym skrótem słów „klub sportowy", Bohumil Hrabal zwykł był mawiać, że „gra w SK Neumann". 341 niósł do wydawnictwa teraz nie tylko niemal wszystkie opowiadania usunął i zastąpił innymi ale jeszcze w korektach poprawił zdania które mogłyby być dwuznaczne alegoryczne bo w istocie wbrew własnej woli ale przecież poprawił i zrobił inną książkę niż ta którą czytał swym przyjaciołom którzy go uważali za przyszłą znakomitość... A pewnego dnia wrócił z miasta z wesołym śmiechem chodził tam i z powrotem po pokoju na podwórku świeciło słońce i jak dawniej pierwszy raz tak jak dawniej znowu wdrapał się na dach szopy siadł na krześle które tam miał siedział w słońcu i śpiewał i znów zszedł... a gdy się uspokoił to mi powiedział... Pan Bóg czuwał nade mną i oswobodził mnie! Sam dyrektor w mej obecności wszedł do tych dwóch redaktorów i w palcach z obrzydzeniem trzymał pierwszy arkusz z kartą tytułową... Skowronki na nitce... trzymał ze wstrętem te kartki rzucił je na stół redaktorom odpowiedzialnym za te Skowronki na nitce i rzekł z odrazą... To takie świństwo chcecie wydawać? Natychmiast rozsypać skład i rozwiązać umowę z autorem... Ohyda! Opowiadał mi mój mąż i uśmiechnął się pełen szczęścia... Dobra nasza ten Hańfa wskazał mi drogę tam w korytarzyku kiedy byłem na tej Spalonej ostatni raz pamiętasz dzieweczko? I ten behapowiec nadal jest moim przyjacielem bo gdyby mnie nie wylał no to tkwiłbym tam nadal... kogo Pan Bóg dzieweczko kocha temu krzyżyk daje... i wiesz co mówił Hańfa o tym że podczas rewolucji francuskiej ścinano głowy nie tylko żywym królom i królowym i szlachcie ale także głowy posągów tam na Notre Damę... i zakopano te odcięte kamienne głowy tam gdzieś w jamie i na ich miejsce w wiele lat po restauracji zrobiono nowe głowy i osadzono je na bezgłowych tułowiach... to jest nauka także dla mnie... ale najważniejsze jest że teraz jak budowali metro to natrafili tam na tę jamę i po tylu latach buldożery i górnicy kopiący metro wydobyli na światło dzienne wszystkie te głowy odcięte posągom królów no i z powrotem umieszczono je nad portalem Notre Damę... i to dzieweczko jest postęp to są te dzieje świata... to są te sławne słowa Hegla... Czy to więc róża? To nie jest róża... To jest róża... i Zło maszeruje przez świat krokiem defiladowym... podczas gdy Dobro porusza się ledwo zauważalnie... Przed południem przy piwie u Yaniśtów brygadier sceny Śaly Hecht zaangażował mojego męża jako maszynistę a po południu mój mąż jechał już z teatrem na gościnny występ do Loun Na próżno tłumaczyłam mężowi żeby dał temu wszystkiemu spokój żeby nie chodził do pracy żeby zajął się raczej pisaniem że ja będę go teraz utrzymywać Na próżno Mój mąż chyba nie dojrzał jeszcze do samotności nie miał jeszcze tej odwagi 342 żeby co dzień stać naprzeciw samego siebie rozmawiać z samym sobą co dzień zamiast iść do roboty pracować nad tekstami to znaczy nad samym sobą Wiedziałam że mój mąż strasznie boi się tego lustra mój mąż strasznie bał się zwykłego lustra lubił przeglądać się ale nigdy nie długo jedynie tak przelotnie bo bał się samego siebie Najbardziej bał się kiedy byliśmy w kinie kiedy byliśmy gdzieś z wizytą zawsze wpadał w panikę patrząc na siebie w lustrze Długo się nie odzywał trwało dobrą chwilę zanim doszedł do siebie po tym co w tym lustrze zobaczył On wyobrażał sobie że jest znacznie ładniejszy niż był w rzeczywistości Drętwiał ze strachu gdy wyczesywał sobie coraz to więcej i tak już rzadkich włosów strącając w powietrze z grzebienia albo szczotki kłąb wyczesanych włosów opowiadał o sobie z gorzkim śmiechem że kiedy był studentem to włosy miał tak gęste że aby się uczesać musiał zlać je olejkiem włosy stawiające opór kasztanowe włosy które nad czołem zawsze były wypłowiałe od słońca kilka falistych pasm włosów zupełnie blond jak słoma Okropnie się też mój mąż lękał patrząc na swoje nogi Każdemu musiało rzucić się w oczy że nogi miał krzywe i było tak naprawdę lecz pasowało to do niego do młodzieniaszka on jednak lękał się tego i czasem nawet idąc starał się przyciskać te nogi w kolanach jedną do drugiej lecz wtedy jego chód był nienaturalny ilekroć postanowił sobie chodzić na prostych nogach to zawsze chodził jakby był kulawy Latem kiedy był opalony lubił chodzić bez koszuli obnażony do pasa lubił sam siebie głaskać lubił swoje muskuły i był z nich dumny a miał rzeczywiście bicepsy lubił je sobie obmacywać lubił też podsuwać je do pomacania innym Od pływania... jak zobaczył gdzieś wodę gdy było ładnie to wchodził do niej choćby i w kalesonach ale musiał odrobinę popływać a przede wszystkim stał po pas w wodzie i jak małe dzieci pełnymi garściami chlapał sobie wodą na głowę i pozwalał jej ściekać i tak w kółko i znów od nowa... I w ogóle miał na podwórzu ceber wody zawsze pełny i tylko jak robiło się porządnie zimno to nie lecz kiedy indziej gdy golił się to zawsze wychodził na dwór i chlustał sobie wodą na głowę na szyję obmywał sobie piersi i potem wchodził do domu pochylał się nad płytą kuchenną tak długo aż wysechł Kiedy pisał to co pół godziny wychodził na podwórze i obmywał sobie twarz kiedy świeciło słońce a on leżał na dachu szopy tam gdzie miał przycięte krzesło a na nim maszynę do pisania brał ze sobą kubełek wody i znów co chwila pluskał rękami w wodzie i pryskał nią sobie na twarz gdy chodziliśmy na te nasze spacery choćby tylko po nabrzeżu to już z góry wiedziałam że wpadnie w takie jakieś zamyślenie a potem będzie wolno schodzić po schodkach nad rzekę pochylać się i długo chlapać sobie wodą na twarz we wszystkich stawach strugach potokach koło których przechodziliśmy zawsze musiał zmoczyć 343 sobie twarz umyć ręce jakby twarzą próbował smaku tej wody... Kiedy tak chodziliśmy na te wycieczki po okolicach Pragi to gdy była znośna pogoda zawsze znajdował chwilę żeby zdjąć buty i wpakować nogi do wody do płytkiej wody patrzył na te swoje nogi jakby za każdym razem widział ie po raz pierwszy potem obmywał nogi aż do kolan i wyciągał je z wody i czekał żeby wyschły... I jeszcze z czegoś mój mąż był dumny mianowicie ze swoich łydek i ud Lubił je obmacywać kiedy był opalony szczególnie lubił wyciągać nogę przed siebie siedział i trzymał się za uda od spodu i był szczęśliwy że nogi ma co prawda krzywe ale ich mięśnie są jeśli nie przepiękne to w każdym razie ładne mówił i to nie dla żartu tylko myślał tak całkiem serio Mówiłam... Tak tak... i wzruszałam ramionami że niby co tu gadać gdy te nogi naprawdę są takie ładne... Przy tym jednak lękał się lustra gdziekolwiek był nigdy nie chciał spojrzeć w lustro ale w końcu jakby nabierał przekonania że a nuż ta jego twarz wygląda lepiej że nie jest z nią tak źle jak ostatnim razem kiedy zląkł się swego odbicia w lustrze I ze skruchą powoli najpierw tylko przelotnie potem już chwilę znów się przeglądał i znów jak zawsze sam sobą był przerażony Co też o sobie myślał? Jakie miał niezachwiane wyobrażenie o własnej twarzy skoro w końcu zawsze wyglądał jednakowo nigdy nie lepiej za każdym razem gorzej bo włosy wypadały mu jeszcze bardziej i zmarszczki bruździły mu czoło i okolice kącików ust coraz głębiej i z każdym rokiem było ich więcej? Także z tym pisaniem było w końcu tak samo jak z tym przeglądaniem się To jego pisanie to była taka przelotna miłość taka miłość jak gdyby w bramie taka jedynie krótka schadzka randka A gdy już pisał to jak szalony śpieszył się rwał z kopyta żeby to już było gotowe lubił pisać w słońcu na tym dachu a ponieważ blask go oślepiał nigdy nie widział maszyny tylko wymacywał klawisze jak niewidomy pianista klawiaturę fortepianu... i potem tłukł w maszynę wszystkimi dziesięcioma palcami w krótkich pauzach rozdzielał zakleszczone dźwignie czcionek i pisał i wciąż pisał a ja dobrze wiedziałam że to pisanie napawa go strachem że nie wierzy sam sobie wątpi w siebie tak samo jak przeraża go to jego odbicie w lustrze Także gdy skończył pisać gdy uważał że już tego pisania ma dosyć to gdy przyszedł z podwórza gdy niósł garść tych kartek które zapisał nigdy na nie nie spojrzał lękał się tych kartek tak samo jak spojrzenia w lustro I teraz ja już z góry wiedziałam że gdy mu zaproponuję że będę go utrzymywać że co dzień dam mu stówkę bo dostawaliśmy tak wysokie napiwki że drugą stówkę mogłam mieć dla siebie i na potrzeby domu dobrze wiedziałam że on nie to że mi odmówi ale odmówić musi bo musiałby sam na własnym przykładzie dowieść sobie tego co mówił innym lubił doradzać innym jak powinni pisać jak powinni malować ze 344 winni raczej machnąć ręką na problemy życiowe ponieważ każda sztuka t kurwa i nie pyta czemu twórca nie mógł pisać albo malować tylko pyta wo... Co zrobiłeś dziubasku co namalowałeś? I ani trochę jej nie obchodzi że twórca ma rodzinę że nie ma atelier i nie ma czasu... Mój mąż mówił innym że w sztuce najpiękniejsze jest to że sztuki nikt uprawiać nie musi... Musi to być mówił schenkende Tugend... cnota która obdarza obdarzająca cnota jak to napisał Friedrich Nietzsche... Tak więc przed południem w restauracji pana Yaniśty migiem podpisał umowę a po południu wyjechał już na gościnny występ do Loun żeby rozentuzjazmowany zachwycony wrócić po północy obudził mnie i musiałam wysłuchać co w ciągu tego dnia przeżył jak złapali gumę i nie mieli zapasowej dętki jak mój mąż toczył to koło aż na stację benzynową gdzie dętkę nie tylko naprawiono ale ją również napompowano a najważniejsze to ten zaszczyt który go spotkał wieczorem jak maszyniści zmontowali scenę do Widoku z mostu scenę która się nie zmieniała to pojechali do Pragi i zostawili mojego męża któremu nagle tam w Lounach strasznie chciało się pisać chciało mu się pisać tak że aż wył i jak brygadzista sceny Śaly zanim odjechał zaprowadził go za kulisy do tych wyciągów na których wszystko jest zaznaczone zabezpieczone klinem tam Saly kazał mu namacać na sznurze tasiemkę i powiedział... Patrz bać się możesz dopiero w drugiej połowie Mostu jak dziewczyna zawoła rozpaczliwie... Eddie Eddie! to pociągniesz za ten oto sznur będziesz w ciemnościach nie bój się będziesz ciągnąć za ten sznur tak długo aż namacasz następny sznurek na przeciwwadze i ten sznurek oznacza dość! bo ten wyciąg uniesie w górę zastawkę która zakrywa budkę telefoniczną w której zapali się światło Eddie wpadnie tam i zakapuje policajom tych Włochów wyjrzysz i jak w tej budce zgaśnie to ty znów popuścisz te wyciągi tak żeby aksamitna zastawka zakryła tę budkę i znów namacasz te sznurki te tasiemki by było tak jak na początku... A potem cicho weźmiesz po ciemku klin i zablokujesz te wyciągi żeby nie zjechały na dół rozumiesz? Opowiadał mi po ciemku z entuzjazmem mój mąż który wrócił z pierwszego przedstawienia w terenie i nie mógł spać tak podekscytowała go ta jego praca maszynisty tłumaczył mi więc że kiedy już już miało nadejść to... Eddie! Eddie! stał w sznu-rowni sam i sam rękami wciąż obmacywał te tasiemki te znaki na sznurach wyciągów i nigdy w życiu nie przeżył jeszcze takiej chwili i jak wtedy kiedy nadszedł właściwy moment kiedy zwolnił klin i ciągnął sznury jak jeden szedł do góry a drugi na dół jak truchlał ale przecież namacał tę tasiemkę i zatrzymał wyciągi i truchlał przez pięć sekund lecz tam na scenie rzeczywiście zaświeciło się w budce telefonicznej i rzeczywiście wbiegł do niej i zawiadomił policję że w jego mieszkaniu są niele- 345 galnie dwaj Włosi i potem Eddie znów wybiegł z budki światło w niej zgasło a mój mąż zlany potem znów po ciemku ściągał jeden sznur podczas gdy ten drugi szedł w górę i na wielkim sznurze wjechała mu w dłoń tasiemka która była sygnałem że już dość... ściskał sznur długo bo pierwszy raz nawlekał ten klin który mocno docisnął sznur do sznura i nie pozwolił żeby wyciąg z tą zastawką zjechał na scenę... stał tam nie wierzył sobie wolał wciąż trzymać te dwa sznury ściskał je w dłoniach żeby nie zjechały bo Śaly mu powiedział że to jego pierwsze zadanie na scenie i że on brygadzista sceny Śaly mu ufa... Więc trzymał te sznury wyciągów aż do samego końca... No więc mój mąż został maszynistą każdy ranek miał wolny czasem nawet cały dzień ale wracał do domu zawsze dopiero po przedstawieniu gdy rozebrali te dekoracje w których grano i przygotowali scenę do próby nowej sztuki próby która miała odbyć się przed południem No więc mój mąż łaził do teatru do knajpy gdzie maszyniści chodzili na drugie śniadanie na obiad na kolację pili tam piwo a Śaly robił im wykłady o tym co to jest estetyka i etyka sceny Mój mąż za każdym razem gdy wracał w nocy czasem to i dwa dni był gdzieś na gościnnych występach w Mariańskich Łaźniach gdy wracał to za każdym razem mówił mi ze smutkiem żalił się że największą ochotę na pisanie miał właśnie wtedy gdy było pewne że od jego maszyny do pisania dzieli go sto albo i więcej kilometrów... Ale kiedy mój mąż miał wolne to zamiast pisać chodził z torbą na zakupy po Libni ja byłam w grill-barze miał czas ale wolał chodzić do knajpy z maszynistami pił mnóstwo piwa starał się pić więcej niż inni nie żeby mu to smakowało ale by być znakomitością przynajmniej w piciu i jedynii maleńki maszynista Pasa pił więcej piwa niż mój mąż ale też ten maleńki Pasa miał powód żeby pić bo w domu jakoś mu się nie układało.. Tak więc mój mąż zaczynał pisać tuż przed tym gdy wracałam zmęczo na z pracy tłukł w maszynę i gdy wchodziłam udawał że akurat w tej| chwili w tym momencie pisze się mu najlepiej ponieważ jednak przy szłam musi prędko kończyć no i kończył bo ja już zaczynałam mi tego dosyć już po dziurki od nosa miałam tych jego wykrętów że niby| nie może pisać gdy jestem w domu że najbardziej chce mu się pisać gd jest ze mną gdy jest na próbach gdy ma dyżur na przedstawieniach gd jest na gościnnych występach wciąż ten sam wykręt na który zawsze| reagowałam tak że powtarzałam stale to samo... Wiesz co rzuć to ja cię] utrzymam... I za każdym razem mój mąż udawał że tego nie dosłyszą udawał właśnie wtedy kiedy mu to mówiłam z wesołym śmiechem! i patrzyłam na niego i żeby znieść mój wzrok zawsze spuszczał oczy i milczał potem przez cały wieczór milczał tak samo jak wtedy gdy 346 ez chwilkę patrzył na siebie w lustrze ja zaś tym zdaniem które ''^ytarzałam już tyle razy tym zdaniem zmuszałam go żeby wytrzymał ^ oi własny widok by wytrzymał i zniósł treść tego zdania... Rzuć to ja S' utrzymam... i tym zdaniem tak jakoś sama wzmacniałam się prze-1 daiac się w lustrze widziałam samą siebie jako kobietę kelnerkę fajerkę roznosicielkę kurcząt ale zawsze dziewczynę jak się patrzy którą postawił na nogi ten mój mąż ten któremu zaproponowałam że będę go utrzymywać on jednak bał się tego lękał się że mogłabym mieć racie że nie jest zdolny być sam i samemu pisać to o czym mówił i co doradzał innym... Tuż przed południem weszli do grill-baru hotelu Pałace poeci pan Kolaf z panem Hirśalem widziałam że czują się zaszczyceni tym że mnie widzą byli mną nawet zachwyceni tak jakoś jak wszystkim poetom przyjemnie im było że są moimi znajomymi posadziłam ich przy stoliku pod oknem żeby mieli widok na ruchliwą ulicę Henrykowską zamówili po połówce kurczęcia jako aperitif wzięli cinzano bitter polecili przynieść również kieliszeczek dla mnie więc obsługując innych gości czułam że nieustannie spoczywają na mnie oczy tych dwóch przyjaciół mojego męża chciałam pokazać się im z najlepszej strony starałam się być naturalna pod pretekstem że muszę przynieść szkło z zaplecza jeszcze raz skontrolowałam swój wygląd w lustrze podmalowałam sobie oczy pośliniłam palec i przygładziłam brwi obciągnęłam bluzkę i poprawiłam fartuszek jak też biały czepeczek wzięłam kilka kieliszków i weszłam do lokalu i tak jak się spodziewałam oczy poetów już na mnie czekały objęli mnie tym swoim pełnym podziwu spojrzeniem pan Kolaf był ubrany jakby wybierał się na wesele nie na czyjeś wesele lecz na własne już siadając podciągnął kanty spodni żeby ich sobie nie wygnieść miał szare spodnie i tę marynarkę w kratkę typu esterhazy miał koszulę i niebieski krawat białą chusteczkę w kieszonce marynarki pan Hirśal wprost przeciwnie ubrany był w spodnie z grubego sztruksu i taką samą sztruksową kurtkę obaj palili trącili się ze mną a ja stałam nad nimi uśmiechnięta w pracy nigdy nie siadałam choćby nogi nie wiem jak mnie bolały tego nauczył mnie pan ober Skfiva-nek... A pan Kolaf powiedział stłumionym głosem... Wie pani ten pani mąż niechaj na miłość boską rzuci ten teatr na miłość boską lata mu lecą i pani Eliśko stać go na to żeby coś dla tej naszej prozy zdziałał niech siedzi w domu i pisze... Ja mu na to... Moje słowa ale on jest opętany teatrem zamiast pokazywać mi co napisał nie pisze teraz nic dla niego szczytem szczęścia jest że statystuje że gra robotnika leśnego w Złym 347 jeleniu36 że może włożyć kostium pazia i gra w Otellu to jest coś okropnego a przy tym chlają w sali obrad w Pałacu Dożów trzymają na trzymetrowych drągach herb Republiki Weneckiej trzymają ten herb i albo on jest zalany albo Pasa ten alkoholik podczas gdy senatorowie arystokraci obradują i wchodzi tam Otello z Desdemoną... już trzy razy wykopyrtnął się ten mój mąż z tym herbem i przywalił członków Rady... a jak się nie wywalą z tym herbem to odbija się im zataczają się czkają i Rada jest cała w nerwach... Użalałam się a pan Hirśal palił strzepywał popiół na mój biały fartuszek i wołał z zapałem... Fantastyczne... A przy tym ja mogłabym go utrzymywać ale on się tego pisania boi nie wytrzymałby w domu... Przyszedł ober Borek i dotknął mnie lekko łokciem wiedziałam z uśmiechem podeszłam do stołu przy którym usiedli nowi goście każdy z nich zamówił dla siebie całego kurczaka... Powtórzyłam zdumiona... Całego kurczaka proszę pana? A oni obstawali przy tym że każdy chce całe kurczę to największe... Odwróciłam się kucharka zdjęła mi z rożna upieczone już kurczę przepołowiła je i rozłożyła na talerze przerzuciłam serwetkę przez rękę i obrotowym ruchem postawiłam talerze przed poetami pan Kolaf był poważny gniewał się nawet ale nie na mnie tylko kierował swój gniew gdzieś na Libeń tam gdzie mój mąż był akurat w teatrze przygotowywał próby albo montował dekoracje na wieczorne przedstawienie... Mówiłam... Boję się że on wie że w tym pisaniu nie jest znakomitością on by chciał być natychmiast czempionem mistrzem świata dlatego jest znakomitością wśród maszynistów i w knajpie dlatego tak chla myśli pan że tak lubi pić to piwo? Ale gdzie tam pije tyle piwa żeby wypić najwięcej z nich pan Yaniśta skarżył mi się właściwie to uraczył mnie opowieścią aż mi wstyd było o tym jak przed premierą Złego jelenia maszyniści chlali od samego rana a pan Yaniśta tylko zapytał... O czym jest ten Zły jeleń? A mój mąż... Ha Ladio to jest coś wspaniałego pan Aleś Podhorsky zrobił z tego coś ef-ef... towarzyszy temu dęta orkiestra początek ten start panie Ladio jest wspaniały... i pan Yaniśta nalewał na wielkiej tacy wielkie stocki dziesięć stocków żeby podać je gościom stał właśnie z tą pełną tacą a mój mąż przytrzymał go za łokieć i z zapałem opowiadał... Dęta orkiestra od podłogi na scenę wchodzi myśliwy pan Rozhoń na proscenium kurtyna jest na razie spuszczona... i pod tę dętą orkiestrę pan Rozhoń jako myśliwy zaczyna... Szanownych państwa witamy przedstawienie zaczynamy ta sztuka wieść wam przyniesie co się przydarzyło w lesie... I kurtyna idzie w górę no i bach go! Mój mąż zerwał się i ryknął na całą knajpę A tu 36 Zły jeleń (Zly jeleń) - napisana w 1836 r. sztuka Vaclava Klimenta Klicpery (1792-1859). 348 leży martwy jeleń! i padł na plecy i podciął pana Yaniśtę razem z tymi dziesięcioma stockami i cała knajpa ryczała już przed południem była podpita... I pan Yaniśta leżał na plecach a mój mąż na nim... coś okropnego... żaliłam się poecie panu Kolafowi... pan Hirśal rzekł... Fantastyczne... I zabrali się z apetytem do jedzenia przyniosłam im miseczki z wodą serwetki każdemu po butelce pilznera... Potem obsłużyłam dwóch gości którzy nie mogli doczekać się tych swoich kurcząt i kiedy postawiłam im na stół te gorące kurczęta łapczywie rozerwali je i zaczęli łapczywie jeść Dopóki to pamiętałam wróciłam do poetów i żaliłam się... W Kremlows-kich kurantach mój mąż gra muzyka w kożuchu wszyscy grają w kożuchach ubierają się dopiero przed samym przedstawieniem ale mój mąż chodzi ubrany jak muzyk w kożuchu już w domu przebiera się już po południu i chodzi tak po podwórzu a jak grali Otella całe lato to znów chodził sobie przebrany za pazia również w domu również do knajpy okropny widok krzywe nogi ta zniszczona od chlania gęba i jeszcze nasadzona peruka blond peruka jak jaka kurwa taka peruka wielka niczym barania czapa i już się każe również po południu szminkować okropny widok... a znów w Trzech muszkieterach gra latającego arlekina także przebiera się tam już po południu nie zdjąłby tego za nic chodzi tak również do domu robi mi wstyd na Libni... Tak pięknie wybił sobie rękę w łokciu ale myślą panowie że poszedł na chorobowe? Skądże znowu jak futboliści kazał zrobić sobie blokadę i gra dalej... Podczas tych Kremlows-kich kurantów zawsze w tym kożuchu a w tym teatrze jest upał pot leje się z niego a przy tym zmieniają kulisy meble wszystko galopem... Tam w tych Kremlowskich kurantach na koniec z czerwonym sztandarem ten wielki sztandar spadł na nich na tych kryminalistów i mój mąż zemdlał pod czerwonym sztandarem musieli go cucić całe szczęście że się spostrzegli bo miał gorączkę... Mówiłam i ścierką zmiatałam okruchy uniosłam solniczkę naczyńka z pieprzem i wykałaczkami jeszcze raz starannie sprzątnęłam ten stół poetów... pan Hirśal co chwila wykrzykiwał... Fantastyczne! Ale poeta Kolaf im dalej tym stawał się poważniejszy... W końcu gdy niezwykle starannie umył sobie ręce i wytarł je w serwetkę powiedział... No więc pani Eliśko ile on ma lat proszę przekazać mu moje słowa ile on ma lat? W jego wieku czterdzieści siedem lat i nie wyszła mu ani jedna książeczka w jego wieku całe mnóstwo pisarzy już nie żyło proszę przekazać mu że to co prawda piękne jak przywalili herbem posiedzenie Rady Doży że to piękne jak zleciał na niego czerwony sztandar i jak zemdlał że pięknie jest bawić gości w knajpie Złym jeleniem... Bach go! Tu leży martwy jeleń... ale wszystko to jest pisaniem zdań na umykającej powierzchni rzeki proszę przekazać mu że lepszym człowiekiem jest ten 349 który się lepiej wypowiada... że to wszystko zacznie się dopiero wtedy gdy to napisze... I weszli kolejni goście dwaj Murzyni ci którzy omyłkowo wypili wodę z misek wodę do mycia rąk szczerzyli do mnie zęby dając mi do zrozumienia że tym razem już wiedzą do czego jest ta woda w miseczkach... Poeci wstali zapłacili poeta Hirśal skończył palić papierosa strząs-nął popiół na stół Murzynów i jeszcze raz oświadczył że wszystko to uważa za... Fantastyczne! Wyciągnął okrągłą szczotkę do włosów i czesał sobie włosy ostrzyżone na jeża a pan Kolaf zapiął tę kraciastą marynarkę we wzorek esterhazy tę którą dostał od poety Hanća pan Kolaf podał mi rękę i przypomniał mi... Pani Eliśko wszystko to zależy od pani wie pani co niech pani działa sama! Niech dziubasek pokaże co potrafi... Lecz najważniejsze! Nie naciskać na piłę... Trzymał mą rękę i czułam że nie ma kciuka tego kciuka brakowało mu i poeta był dumny z tego że stracił kciuk gdy jeszcze był stolarzem teraz jednak był dumny z samego siebie nie umiał tego ukryć uśmiechał się jak chłopiec kiedy nauczyciel go chwali ja nie chwaliłam poety lecz on przybierał skromny wyraz twarzy jakby ktoś wciąż go chwalił I pragnęłam by mój mąż też potrafił tak ubrać się jak pan Kolaf by potrafił nosić garnitur jak pan Kolaf by potrafił tak włożyć białą chusteczkę w kieszonkę marynarki jak pan Kolaf by był z siebie choć trochę taki pyszny i dumny jak pan Kolaf nie z siebie ale z tego poety który był w nim i ten poeta przenikał całe jestestwo pana Kolafa już z daleka promieniował z jego postaci z ubraniem włącznie tak samo jak kiedy spotykałam pana Yladimira na libeńskich ulicach już z daleka każdy widział że ten kto się zbliża kto ma takie piękne włosy jest taki wielki jak amerykańscy koszykarze i kto ma piękną jajowatą głowę jak amerykańskie dzieci głowę przyozdobioną kędziorami i czyj orli nos jest lekko odchylony od osi twarzy to jest ktoś podczas gdy mój mąż wygląda jak byle kto z ulicy szary człowiek jak sam o sobie mawiał homo ąualunąue praska bidulka biedniak Ta marynarka pana Kolafa o tej marynarce we wzorek esterhazy myślałam obsługiwałam gości i myślałam o panu Hanću którego widziałam tylko raz także miał taką marynarkę jak pan Kolaf pan Hanć miał okulary grube szkła i pisał tak jak mój mąż jedynie w wolnych chwilach jedynie tak poza tym był zatrudniony w jakiejś fabryce motocykli wkładał takie druty w siodełka montował siodełka motocykli pójście do tej fabryki było jednak dla niego degradacją tak jak i dla mnie była degradacją utrata jedenastu pokoi i willi i letniej siedziby i szofera i bony i kucharki... W zeszłym roku jednakże umarł mój mąż mówił że w trumnie był malutki że raczej pasowałaby do niego dziecięca trumienka podobnie jak gdy zmarł Franci Svoboda przystojny futbolista z przedziałkiem pośrodku głowy futbolista Slavii który nawet jadąc na mecz pakował do 350 walizki smoking który jednak gdy umarł ważył trzydzieści pięć kilo podczas gdy jako środkowy napastnik osiemdziesiąt dziewięć i był przystojniakiem tak też obrońca w Slavii mistrz republiki na dwieście metrów pan poeta Hanć zawodnik i poeta który napisał Wydarzenia który pierwszy opisał poetycko wyścig ósemek o puchar prezydenta miasta na Cesarskiej Łące... Kiedy po przyjściu z pracy wyobraziłam sobie że tę marynarkę pana Kolafa tę którą dostał od poety Hanća tę marynarkę w kratę i z chusteczką mógłby mieć na sobie mój mąż to załamałam ręce nie pasowało to do mojego męża ten jego kostium ten czarny manczester aksamit ten strój kominiarza ten kominiarski kombinezon nadawał się dla mego męża bardziej i lepiej... Mój mąż który niemal zawsze wiedział o czym myślałam tej nocy obudził mnie gdy wrócił po północy gdyż w deszczu wieźli jeszcze do synagogi dekoracje i przywieźli dekoracje do komedii na jutro mój maż obudził mnie i powiedział... Chłopaki mówiły że Hanć za Pierwszej Republiki i za Protektoratu mieszkał w sześciu pokojach że jego ojczym miał hurtownię owoców południowych że Hanć był u niego zatrudniony że jak chłopaki przyszły do Hanća w odwiedziny to to co zobaczyły dech im zaparło cała ściana przeszklona oświetlona od tyłu jak jakiś ogromny bar kilkaset flaszek tam stało... ale przede wszystkim tam w tę ścianę wbudowany był gramofon ze zmieniaczem... i Hanć należał do high snobiety lecz snobem nie był startował w zawodach i był znakomitością w biegach na dwieście metrów rekordzistą playboyem mówiono że miał romans z własną matką no i stało się że jak w greckiej tragedii los zgotował mu odpłatę jako niewinnemu winowajcy że ile razy chciał mieć coś wiesz te rzeczy z jakąś dziewczyną to kurek się zamykał i te rzeczy mu więdły i kończyło się to kompromitacją i blamażem... Otóż był kolegą pana Kolafa i malarzy z Grupy 4237 i był mistrzem republiki na dwieście metrów ale co się tyczy tych rzeczy to był bidulka do niczego... Po Protektoracie wyjechał jeszcze raz do Włoch z tego ich Pragofructu żeby nawiązać kontakty handlowe z dawnymi partnerami i tam gdzieś w Bolonii ich przyjaciel od interesów wypłacił Hanćowi trzy miliony lirów wtedy może trzydzieści milionów lirów jako procenty że niby pieniądze które tam przez czas wojny narosły... I Hanćowi nie było wolno ich wywieźć więc zakupił dwadzieścia ubrań i dwadzieścia kraciastych marynarek i tuziny krawatów i pantofli i urządzał przyjęcia samolotem przyleciały najpiękniejsze kurwy aż z Via Yeneto... i w taki sposób wydawał Hanć te pienią- 37 Grupa 42 (Skupina 42) - grupa plastyków, których pierwsza wspólna wystawa odbyła się w 1942 r. (ostatnia w 1948); współdziałali z nią także teoretycy sztuki i poeci, wśród nich Jifi Kolaf. 351 dze ale sam nie mógł nic mieć z ani jedną śliczną kurtyzaną bo za młodu robił te rzeczy ze swą mamusią... A kiedy wrócił to rozdawał te marynarki jedną dostał Jirka Kolaf drugą Kamil Lhotak ale potem nadszedł rok czterdziesty ósmy i firma Pragofruct została znacjonalizowana I Hanća wysiedlili a ojczym umarł i mamusia też i przeszkloną ścianę i wmontowany w nią gramofon ze zmieniaczem przyszło sprzedać i Hanć już nie był nawet trenerem którym był gdy przestał aktywnie uczestniczyć w zawodach... tak więc wyszedł na tym tak samo jak ty od świecącej przeszklonej ściany z setkami butelek alkoholi wszelkich możliwych gatunków zszedł aż do maleńkiego warsztatu gdzie jako robotnik niewykwalifikowany montował wzmacniające sprężyny i resory w siodełkach motocykli... żeby na koniec umrzeć rozsypać się zanim zdążył wydać te swoje Wydarzenia... Mówi mój mąż siedział na łóżku patrzył na swoje bose nogi podniosłam się i pogłaskałam go po policzku próbowałam go pogłaskać ale on zawsze uchylał się cofał głowę do tyłu bał się mojego pogłaskania mojej ręki tym razem jednak przeciwnie przylgnął policzkiem do mej dłoni i tak zastygł nie to żeby robiło mu to dobrze ale potrzebował ludzkiej ręki On w ogóle był uczulony na wszelkie dotykanie wielu ludzi ma głupi zwyczaj kiedy z kimś rozmawiają, to muszą chwytać go za ramię wpatrywać mu się w oczy głaskać i poklepywać po plecach otóż tego mój mąż nie znosił potrafił znieść wiele rzeczy lecz coś takiego było dla niego gorsze od zarazy nawet mnie nie wolno go było dotykać chyba że robiliśmy te rzeczy kiedy indziej uchylał się robił minę jakbym go uderzyła i jeszcze gorzej cały jakby kamieniał był do żywego dotknięty długo trwało zanim wrócił do równowagi kiedy ktoś go poklepał po plecach kiedy ktoś trzymał przez chwilę mego męża za ramię spuszczał wzrok czerwieniał i wykręcał się uchylał uciekał a jak i to nie pomogło wymyślał od najgorszych i każdego od chwili gdy go dotknął bez litości na wieczne czasy posyłał do wszystkich diabłów Tak samo nikomu nie podawał ręki tak samo nikomu nie lubił się przedstawiać nie podawał ręki bo nie znosił ściskania dłoni zawsze gdy przez omyłkę zdarzało mu się to raz na miesiąc mój mąż okropnie wył machał ręką i znów posyłał poczciwców którzy lubili ściskać ręce do wszystkich diabłów oglądał palce ściskanej tak przyjaźnie ściskanej ręki żeby znów schować ręce za siebie gdy ktoś wyciągał do niego rękę a jeżeli podawał swoją to uprzedzał że rękę ma chorą... Przy przedstawianiu się był z nim kłopot bo od razu każdemu mówił że psy i koty też się me przedstawiają że wystarczy im popatrzeć na siebie żeby się wzajemnie ocenić... Dziś w nocy wtulił policzek w moją dłoń a ja nachyliłam się nad nim i mówiłam... Ten Hanć umarł w wieku czterdziestu lat a ty przecież czterdziestkę masz już dawno za sobą no i wciąż piszesz i kompletujesz te ;e Wydarzenia czy nie warto żebyś zaryzykował i napisał dziesięć H dzieścia książeczek tych twoich Wydarzeń bo niby na co czekasz? 7 hv skończyć jak Hanć? Opamiętaj się póki czas zacznij uczyć się sie-, . x jakbyś był w pracy i pisz dopóki cię to bawi nie czekaj aż przyjdzie as gdy już będziesz musiał przymuszać się by zająć się pisaniem... Słuchał będziesz siedział w domu stawiam na ciebie jak na konia na miłość boską człowieku zrozum to na miłość boską zacznij już wreszcie być znakomitością zacznij że już od tego by wystartować do tych mistrzostw świata w pisaniu kontynuuj pisanie tych Wydarzeń których nie skończył pisać pan Hanć... Mój mąż dostał od brygadiera sceny polecenie żeby z brygadą zlikwidowali w kościółeczku jak nazywali synagogę żeby rozbili ołtarz bo już jest tam za mało miejsca na dekoracje do komedii które zeszły z afisza No i mój mąż z wielką chęcią przystąpił do roboty za tym mój mąż przepadał jak tylko mógł to ochoczo likwidował kupował dekoracje z nie-granych już komedii i zwoził je do domu i nasze podwórze pełne było kulis i desek i listew i mój mąż uwielbiał rąbać je siekierą i sprawiać żeby wszystko straciło ten swój kształt tę swą pierwotne funkcję i zapełniał wszystkim komórkę na drwa żeby potem palić w wielkim piecu i to drewno dobrze płonęło a mój mąż mówił z czego są te deseczki i beleczki z czego są te pomalowane strzępy płótna i w ten sposób jeszcze raz rozkoszował się tymi komediami tymi dekoracjami i wszystko przeżywał jeszcze raz... I teraz w kościółeczku do którego zabrał ze sobą Yladimira bo mój mąż mówił Yladimirowi żeby przyszedł tylko popatrzeć na tę dewastację że artysta powinien być obecny przy wszystkim również przy egzekucji No i czterech chłopa oskardami odrywało podium na którym stawał rabin tej gminy żydowskiej a kiedy rozwalili podium to dobrali się do stołów i boazerii i tak w kurzu zdzierali te liczące sobie dwieście lat dekoracje kulisy żydowskich mszy i rytuałów rozrąbywali wszystkie te wykonane z drewna latorośle wszystkie te inicjały obalali ozdobne drewniane kolumny ku którym unosili wzrok wierzący żydzi a Yladimir stał i był wstrząśnięty i przeżywał wszystkie te ciosy i uderzenia młotków i siekier a nad tą pracą unosiło się nieruchomo wielkie okrągłe okno przez które skośnie świeciło słońce i było przedpołudnie i kolorowe szybki wielkiego oszklonego okna spadały na rozbite deski i ozdoby a mój mąż tak jak miał w zwyczaju rąbał co sił jak gdyby rozrąbywał dekoracje do komedii zdjętych z repertuaru teatru zgiętym łokciem ocierał sobie pot a ja przyszłam do mego męża i stałam w drzwiach i przez okrągłe okno wpada- 352 23 - wdomu 353 ło światło a było to okno o którym mój mąż mówił że to takie samo okno jak jest w katedrze w Chartres tak więc stałam i byłam wstrząśnięta i nie wierzyłam własnym oczom miałam wrażenie że tak jak o tym czytałam jestem gdzieś w Niemczech kiedy Hitler doszedł do władzy i gdy Niemcy robili Żydom pogromy i podpalali synagogi i podpalali getta i wywozili Żydów do kacetów albo też urządzali polowania na nich w miastach i zabijali ich na progach ich domów i synagog Tak więc stałam i patrzyłam na tę pracę mojego męża który teraz zerwał wielką koronę królewską koronę króla Dawida tę o której mówił mi że jest najpiękniejsza ze wszystkich koron jakie kiedykolwiek widział ale teraz zerwał tę ostatnią część żydowskiego ołtarza i gdy uniósł jak szalony siekierę to Yladimir zawołał Doktorze stop! Doktorze stop! I mój mąż zastygł z uniesioną siekierą a Yladimir podszedł do niego i powiedział... Doktorze tę koronę niech pan weźmie do domu może przyniesie panu szczęście w tym pańskim pisaniu... I mój mąż podniósł tę koronę była taka wielka jak klatka piersiowa mojego męża wielka korona w kolorze złotym oraz niebieskim korona która unosi się nad dwiema drewnianym latoroślami i otarł ją rękawem i zaniósł ją Yladimirowi a robotnicy wlokąc za sobą swoje oskardy i siekiery wychodzili na dwór odetchnąć świeżym powietrzem a mój mąż wziął tę koronę i obaj z Yladimirem nieśli ją jak dziecięcą trumienkę a gdy wynieśli ją na podwórze to ta korona lśniła i pobłyskiwała a maszyniści przyciągnęli dwukołowy wózek i wchodzili do synagogi i wynosili na wózek stare i połamane deski a ja rozkrzyczałam się... Na miłość boską chyba nie zawieziecie tego do nas? A maszyniści powiedzieli mi że mój mąż dał im na piwo i że naprawdę przywiozą to do nas na podwórze ponieważ mój mąż będzie palić tymi rupieciami w tych swoich dwóch piecach... A mój mąż z Yladimirem nieśli już tę koronę króla Dawida i mój mąż bajdurzył że tę koronę powiesi sobie na haku nad swoim łóżkiem i kiedy na nią popatrzy to wtedy dopiero zacznie pisać i dziękował Yladimirowi za to że na niego krzyknął i że dopiero teraz zacznie się jego wiek złoty że ta korona będzie oświetlać mu w ciemnościach drogę przez literaturę i że od tej chwili nie będzie dążyć do niczego innego jak tylko by stać się znakomitością... ja szłam za mym mężem i również Yladimir nie dostrzegał mnie był rozentuzjazmowany tą królewską koroną i zadowolony że ludzie zatrzymują się i patrzą na tę koronę a przede wszystkim na tych dwóch mężczyzn i tak oto wnieśli tę koronę na to nasze podwórze i wnieśli ją do mieszkania i mój mąż natychmiast wziął siekierę i znalazł w szopce hak i wbił ten hak nad swoim łóżkiem i potem na klęczkach kiedy Yladimir podał mu tę ciężką koronę na klęczkach zawiesił ją na haku i rozłożył ręce i rozpostarł ramiona i pokłonił się tej koronie a ja 354 stałam w drzwiach a maszyniści już wciągali na podwórze i ustawiali i zwalali to wszystko co pozostało z żydowskiego ołtarza a mój mąż miał wielkie plamy na twarzy jakby płonął i gorzał i rozpościerał ręce a Yladimir uśmiechał się bolały go zęby więc tylko lekko unosił wargę i jego uśmiech był połowiczny i mówił do mnie Pani szanowna co na to pani powie na to szczęście? A tam na dworze walały się porąbane kawałki rozbitego ołtarza i połyskiwały w słońcu które odbijając się od okien z ukosa oświetlało nasze podwórko i ja chętnie poszłabym sobie z tego podwórka i z tego domu Również ten Yladimir działał mi na nerwy ponieważ to właśnie on zaprowadził mnie i mojego męża na stary żydowski cmentarz to właśnie on podał mi rękę i wciągnął mnie na żeliwne sztachety a potem zeskoczyliśmy na ten żydowski cmentarz poniżej dworca i Yladimir osobiście pokazywał mi wszystkie te nagrobki i czytał mi te imiona tych dawno już zmarłych i to właśnie Yladimir przyniósł ze sobą miedzianą płytę miedzianą matrycę i ja trzymałam ją a Yladimir wyrył jamkę pod jednym z przewróconych pomniczków i mówił Pani szanowna sprawdzę w jakim stopniu natura zrobi coś dla tej mojej grafiki Pani szanowna tu razem pochowamy tę moje płytę a za rok znowu ją wy grzebiemy i zobaczymy co uczyniła ziemia z mą blachą do odbitek co nakreśliły na niej wody i gryząca ziemia nasycona prochami zmarłych... To mi powiedział Yladimir na żydowskim cmentarzu gdzie pierwszy raz zaczęłam rozumieć wszystko, co stało się z Żydami zaczęłam rozumieć i tak jakoś odczułam niechęć do mej mamusi i do Lizaj i do Wullego którzy jeszcze dziś nienawidzą Żydów i pragnęliby żeby również ci co pozostali umarli i w ogóle nagle uzmysłowiłam sobie że już jako dziewczynka widziałam na własne oczy jak u nas tam na Morawach szaleni Niemcy rozwalali żydowskie getto i rozbijali żydowskie pomniki na żydowskich cmentarzach i wtedy nic we mnie nie drgnęło ponieważ również u nas w domu cieszono się z tego i radowano się i zacierano ręce i wszystkim tym się entuzjazmowano ponieważ moja mamusia tak samo jak i Lizaj pojechała do Wiednia by popatrzeć gdy przyjechał tam Hitler i obydwie pełne były zapału... i pamiętam że mój tatuś miał przyjaciół od interesów którzy byli Żydami i przychodzili do nas ale potem od pewnego czasu już u nas nie bywali a jak przyszli to tatuś się ich zaparł... A teraz tutaj mój mąż rozwalał żydowski ołtarz i ukradł żydowską koronę i jeszcze ośmiela się wieszać ją nad swym łóżkiem naiwnie licząc na to że ta korona Dawida przyniesie mu szczęście... Nam wszystkie te rozwalone synagogi i wszystkie te rozwalone getta i wszyscy ci pozabijani Żydzi też szczęścia nie przynieśli... A na moim podwórzu maszyniści zwalają teraz kolejną partię drewna z przed chwilą jeszcze dumnego choć smutnego ołtarza z libeńskiej żydo- 355 wskiej synagogi i mój mąż udaje że jest to zrozumiałe samo przez się... Pewnego razu przyszedł do nas żydowski przyjaciel tatusia od interesów i tatuś lubił go lecz powiedział mi żebym poszła i powiedziała że tatuś już wyjechał ja jednak powiedziałam że tatuś jest w domu no więc mamusia poszła i tylko otworzyła drzwi i przekazała temu żydowskiemu przybyszowi że męża nie ma w domu że wyjechał w sprawach handlowych... A wtedy gdy z moim mężem zaczęłam chodzić na żydowski cmentarz gdy ten żydowski cmentarz polubiłam i nawet sama przelazłam przez żeliwne ogrodzenie i siadałam tam na leżących i zagłębionych w ziemi pomnikach i rozglądałam się i znów chodziłam od jednego pomnika do drugiego czasem musiałam przyklęknąć by przeczytać kto tam leży na pomnikach które jeszcze stały odczytałam wszystkie te piękne imiona dziewcząt i było mi tęskno ponieważ Żydzi jako naród zostali rozproszeni i jeszcze tego było zwycięzcom mało jeszcze w tym rozproszeniu zbierali ich i z całej Europy zwozili do kacetów i do komór gazowych i ja nie mogłam dojść dlaczego Niemcy ale dlaczego również Czesi nadal nienawidzą Żydów i dlaczego nadal słyszę że Hitler ich wymordował za mało że wreszcie powinien był wymordować ich wszystkich... i siadałam pod gęstymi krzakami czarnego bzu a powyżej cmentarza przyjeżdżały na dolny dworzec lokomotywy i para z sykiem opadała na sam dół do mnie i cały cmentarz spowity był w gęsty i jasny zawój pary i dymu z lokomotyw a ja powtarzałam sobie wszystkie te dziewczęce imiona... i Lea i Miriam i Rywka i Chawa i Cypojrełe i Gołda i Muskata i Libełe i Ruchla i Genendł i Blu-mełe i Telca i Netta i rozumiałam wszystkie te słówka tak samo jak imiona i Jekeff i Mark i Eliasz i Chaim i Jehuda i Mendel i Gadł i Załkind i Zyskind i Szmaja i Menasze i Aszer i Sender i Manasse i właściwie były to imiona niemieckie i czułam że ten cmentarz z tymi imionami jest mi bliższy niż wszystkie inne cmentarze te pomniki były mi tak bliskie ponieważ nikt o nie nie dbał nikt nie przychodził by zmienić wodę i kwiaty ten libeński cmentarz był opuszczony tak samo jak swego czasu byłam opuszczona i ja i jak opuszczony był również mój tatuś i właściwie to co wyrządziliśmy Żydom zasłużenie wróciło do nas i tak samo jak Żydzi byliśmy wysiedleni i jak Żydzi byliśmy bici i opluwani a dlaczego? Bo chyba wszyscy Niemcy a więc także mój tatuś i Lizaj i Onkel Wulli wszyscyśmy czy to świadomi czy nieświadomi wszyscyśmy musieli wziąć na siebie odpłatę i też ją dostaliśmy Jedem das seine jak było napisane na bramie kacetu a mój mąż mi powiedział że również ten żydowski cmentarz zostanie zlikwidowany że zaczynają już burzyć ogrodzenie i barek La Paloma i handel starzyzną i zaczynają likwidować ten piękny wzgórek naprzeciwko Palmowki do którego nigdy nie doszłam wzgórek będący 356 taką górą stołową na której grywano w siatkówkę często widziałam jak piłka uniosła się nad tym wzgórkiem spadła i potoczyła się aż na tory... Otóż także ten pagórek będzie zlikwidowany koparkami i spychaczami cała ta ziemia i wszystkie te kamienie ciężarówki przewiozą kawałek dalej i wszystko zostanie zwalone w dół na leżący na zboczu żydowski cmentarz bo ten cmentarz do niczego nie służy a w ten sposób uzyska się powierzchnię na której będzie założony ogród mały park gdzie ludzie pracy w wolnym czasie będą mogli odpocząć na ławeczkach... I ja początkowo myślałam że ten cmentarz że te pomniki będą z szacunkiem wykopane i przewiezione gdzieś indziej... lecz mój mąż mi powiedział że gmina żydowska nie ma prawa likwidować własnych cmentarzy bo tam gdzie pochowany jest żyd nikomu już nie wolno dotknąć tej ziemi toteż gmina zdecydowała rada narodowa zdecydowała że ten cmentarz zasypie się tak jak jest... A ja nie wierzyłam własnym oczom tak samo jak wtedy kiedy mój mąż siekierą rozrąbywał w żydowskiej synagodze ołtarz i boazerię i wziął sobie do domu tę żydowską koronę króla Dawida koronę której nikt nie obronił ponieważ żydzi są również dziś bezbronni i nawet lubią rozkoszować się tym jak to z nimi i z tym co pozostało z ich zabytków poczynają sobie chrześcijanie... Toteż z własnej inicjatywy wybrałam się do miasta i pierwszy raz odwiedziłam żydowski wielki cmentarz i chodziłam wśród tych kamieni i czytałam to co nie było napisane po hebrajsku i znów dziwiłam się jak i dlaczego śmiertelnymi wrogami Żydów byli właśnie Niemcy kiedy Żydzi jako swoje imiona mieli lekko zniekształcone imiona niemieckie i właśnie to lekkie zniekształcenie było dla mnie czymś więcej niż klasyczna niemczyzna to zniekształcenie niemczyzny czyniło dla mnie język jidysz tak samo przyjemnym i słodkim jak dialekt wiedeński i igław-ski i brneński A potem stanęłam przed synagogą Pinkasa i tam dostałam ten cios między oczy ten cios który otworzył mi oczy za moją mamusię i za Lizaj i za Wullego i za wszystkich Niemców tutaj na rusztowaniu siedziało czterech młokosów młodych ludzi i wyciosywało w krąg dokoła żydowskie imiona wszystkich tych Żydów z przedwojennej republiki którzy zostali straceni w krąg dokoła pełno było imion i nazwisk całych rodzin i dat urodzenia i dat śmierci... i odkaszlnęłam dwa razy i dopiero wtedy byłam zdolna zapytać ile tych imion tutaj będzie gdy ich praca dobiegnie końca i jeden taki niski mężczyzna który majtał nogami siedząc na deskach rusztowania powiedział mi że łącznie będzie tu sto czterdzieści tysięcy imion imion ludzi którzy zostali zaduszeni w komorach gazowych lub zabici... A potem weszłam jak we śnie do synagogi a tam były wielkie fotografie Żydowskiego Miasta getta przechodziłam jak we śnie od jednej fotografii do drugiej i byłam wzruszona i niemal zachwycona jakie piękne 357 musiało być to getto jaka szkoda że zlikwidowano je tylko po to by polepszyć warunki sanitarne w królewskim stołecznym mieście Pradze38 było mi strasznie żal ale jakoś tak pomyślałam że w gruncie rzeczy ta poprawa warunków sanitarnych była tylko pretekstem żeby zalać Żydom sadła za skórę tylko pretekstem żeby można ich było upokorzyć jeszcze bardziej niż podczas pogromów Stałam także przed fotografiami pokazującymi jak oskardy i motyki likwidowały to ogromne getto o którym również mój mąż mówił że gdyby to największe z europejskich gett ocalało to odwiedzałyby je miliony turystów i dla państwa to getto byłoby tym samym czym dla Austrii są Alpy i dla Jugosławii morze... Lecz ja patrzyłam przenikliwie i widziałam że jak ja teraz tak wtedy tysiące Czechów patrzyły i cieszyły się każdym zerwanym dachem każdą rozkopaną i wywiezioną uliczką i ulicą całkiem tak samo jak kiedy z moim mężem siedzieliśmy przy oknie w knajpie na Żydach u Horkich i piliśmy piwo i razem z innymi patrzyliśmy jak postępuje likwidacja resztek getta na Libni i gdy patrzyłam na gapiów i na przyglądających się gości u Horkich nikt się nie zastanowił nikt nie żałował że znikają tajemnicze budowle... A teraz patrzyłam na taką samą likwidację na fotografiach i tak jak Hitler likwidował Żydów widziałam że gdy ci Czesi którzy także tak nienawidzą Żydów jak Niemcy że gdyby mogli to likwidowaliby ich jeszcze i dziś... Piliśmy piwo u Horkich i patrzyliśmy spokojnie jak buldożery ochoczo kruszą resztki żydowskich domów i jak walą się koślawe ściany a za nimi nisze i schody podczas gdy opodal ogromne czerpaki nabierają rozsypane getto i w beżowym pyle sypią je na ciężarówki które wywożą je aż tam do parowu tam kawałek od Strzelniczej pod Las Diablicki tam co to jak mi mówił mój mąż kawałeczek od lasu Niemcy rozstrzeliwali patriotów... No a pewnego dnia gdy jechałam tramwajem ludzie wstawali z ławek żeby móc z okien wozu zajrzeć za żeliwne ogrodzenie gdzie zajeżdżały ciężarówki jeden samochód za drugim z ładunkiem wzgórza naprzeciwko Palmowki skąd kawałek po kawałku znikał ten piękny wzgórek wywożony tam na stok tam na zarośnięte czarnym bzem zbocze tam gdzie stoją albo już leżą setki pomników starego żydowskiego getta I patrzyłam między ramionami tych gapiów którzy dojechali na koniec mostu na Libeń Niektórzy wysiedli i zawrócili żeby nacieszyć się tym jak wóz za wozem wysypuje gruz i ziemię i jak ze szczętem zasypuje się cmentarz a ja żałowałam że nie 38 Mowa o dokonanym na przełomie XIX i XX w. zburzeniu praskiego Żydowskiego Miasta (Żidovske mesto, Judenstadt, od XVI w. nazywane gettem, w 1848 r. pod nazwą Josefov uznane za dzielnicę Pragi) i ponownym zabudowaniu jego terenu zgodnie z nowo opracowanym planem urbanistycznym; z dawnego getta zachowano jedynie stary cmentarz, ratusz i kilka zabytkowych synagog. 358 wysłali tu także ciężarowych samochodów z gruzem z likwidowanych budynków libeńskiego getta bo właściwie powinni byli to zrobić żeby ci którzy mieszkali w tym getcie obecnie zaś mieszkają w tej ziemi żeby się jakoś znowu spotkali... Ale tego pragnęłam tylko ja jedna a więc ten pagórek pod którym znajdował się barek La Paloma gdzie chadzał mój mąż i gdzie chadzali żołnierze ze swymi dziewczynami ten wzgórek już się z wolna osuwał podkopywały go z wolna buldożery odkrawając olbrzymie pajdy i sypiąc je prosto na ciężarówki które jeździły jak szalone tam i z powrotem zawsze jednak te ciężarówki zawartość swoich skrzyń wysypywały ze zbocza na dół i z wolna zasypywały pomniki jak woda podnosząca się w czasie powodzi... I nie miałam odwagi pójść tam popatrzeć myślałam że spaliłabym się ze wstydu bo w tramwaju zawsze widziałam jak ludzie patrzą tam jak ludzie gromadzą się koło tego krateru zupełnie tak jak na filmach które po tym roku czterdziestym piątym ja i cały nasz lager musieliśmy chodzić oglądać filmy na których nad wielkimi grobami takimi kraterami stali jeńcy a za nimi stali niemieccy żołnierze i strzelali im w tył głowy i potem ci zastrzeleni padali w dół do wspólnego grobu podobnego poniekąd do tych pomników na które teraz sypały się z góry ziemia oraz okruchy skalne... A przecież nie oparłam się i musiałam nawet nie to żeby zobaczyć jak zawartość samochodów sypie się w dół na pomniki ale popatrzeć co to za ludzie tak lubią patrzeć na coś tak podobnego do tamtego strzelania ludziom w tył głowy I potem stałam tam i widziałam że ludzie przynieśli sobie nawet stołeczki że przyjechali już rano i mają ze sobą bańki z kawą i niemrugającymi oczami patrzą jak tam na górze pomniki są już tak zasypane że opony ciężarówek podskakują przejeżdżając przez ich wierzchołki i widziałam jak wielkie bloki skały spadając przewracają i obalają pomniki czarne pomniki widziałam że jeden pomnik na którym wyrzeźbione były skrzyżowane ręce wytrzymał podczas gdy inne przewracały się jak kręgle przewracały się na lico przewracały się na bok niektóre przekoziołkowały kilka razy zanim zastygły w pozycji którą przybrały w ostatniej fazie I niektóre pomniki tam na dole były już zasypane inne zaś tylko do połowy a na wszystko spadały kruche pnie czarnego bzu który kwitł i wydzielał ostrą woń woń odurzającą Mój mąż mówił mi że na żydowskich cmentarzach dlatego sadzą czarne bzy że nie upłynie rok a ich korzenie wchłoną całe to ciało wszystko co w człowieku śmiertelne i nie miną dwa lata a taki czarny bez wchłonie również kości i dlatego sadzą go na żydowskich cmentarzach a wieśniacy sadzili go tuż pod oknem komory na wypadek gdyby przyszła taka choroba że nikt nie mógłby iść po pomoc i wtedy przez otwarte okienko można by 359 ręką zerwać kwiat i urwać liście i naskrobać kory bo wszystko z czarnego bzu ma właściwości lecznicze cały krzak czarnego bzu jest leczniczy i dlatego sadzą go pod okienkiem komory za wiejskimi budynkami dlatego sadzą go na żydowskich cmentarzach... I stałam i patrzyłam jak likwiduje się żydowski cmentarz i jak widzowie są oczarowani tym widokiem i kiedy popatrzyłam uważniej to zobaczyłam że stał tam także mój mąż i także patrzył jak inni także zerkał także nie wierzył własnym oczom jak ja I nie przyglądał się temu jak zawartość skrzyń ciężarówek wylatuje i sypie się na dół ale przypatrywał się z boku ludziom ich profilom przypatrywał się tym gapiom a kiedy nasze oczy spotkały się mój mąż westchnął i uniósł ramiona i rozłożył ręce i opuścił je bezwładnie na znak że co tu można poradzić? nie poradzi się nic... A ja poszłam do domu i dostałam dreszczy i na dworze pachniały kwitnące czarne bzy i rozpaliłam w obu piecach i usiadłam za wielkim piecem i grzałam się i nie mogłam się rozgrzać i żal mi było nie tylko wszystkich Żydów ale wszystkich ludzi bitych i poniżanych przez zwycięzców... A potem przyszedł mój mąż i oboje siedzieliśmy przy rozpalonym piecu i grzaliśmy się podczas gdy na dworze świeciło czerwcowe słońce i mój mąż wskazał tam na podwórko tam gdzie z kopczyka ziemi usypanego pod oknem szopy wyrastały pnie dzikiego wina i gałązki rozchodziły się na boki a następnie opadały na dół i mój mąż wskazał tam i powiedział... Tam u góry wisiała moja maska pośmiertna którą zrobił mi tu na stole Yladimi™ i ta maska dawno już spadła na ziemię widziałem ją jak powoli zagłębiałaf się w ziemi jak księżyc w pełni chowa się za chmurami jak deszcz wgniatał ją coraz głębiej aż ta maska znikła bez śladu... Teraz leży gdzieś tam w ziemi ale jest tam i jak kiedyś będziemy mieli czas to wolne powolutku wygrzebiemy ją żeby zobaczyć jak wyglądam w ziemi jaki i czego na tej masce pośmiertnej dokonał czas... Więc co to będzie kiedyś! za niespodzianka Jak kiedyś będą robić jakieś wykopki nad żydowskimi cmentarzem powiedzmy za pięćset lat... co to za niespodzianka kiedyl pomniczek za pomniczkiem z wolna ukaże się ciekawym oczom archeo-j logów... możliwe że będzie to dla nich większą niespodzianką niż to że tul na podwórku w ziemi w kopczyku ziemi pośród korzeni dzikiego wina l leży moja maska pośmiertna... którą za mego życia wykonał mi Vladimir...[ Mój mąż cicho deklamował... Miriam... Rywka... Cypojrełe... Chune...! Muskat i Netta... Gilda i Libełe... Ruchla i Blumełe... Dzieweczko mojaj droga nie wolno nam jednak zapomnieć o tym że kiedy twoja mama i Lizaj [ przyjechały do Wiednia by zobaczyć jak przyjechał tam po Anschlussie Hitler... to tego samego dnia w Wiedniu wyskoczyła z okna pani Pollak! von Parnegg Żydówka o której jej synowie napisali i wydali książkę 360 anegdot... Frau Pollak wyskoczyła z okna a twoja mamusia i Lizaj i setki tysięcy wiedeńczyków płakały i krzyczały z zachwytu że widziały Hitlera w odkrytym samochodzie triumfalnie przejeżdżającego przez Wiedeń... Mój mąż dawno już skończył z tymi swoimi weselami w domu przestali już do nas przychodzić ci jego przyjaciele z teatru i z ulic i z knajp... a przecież odbyło się tu wesele bo Vera Slavićkówna poznała kawalera i Vera Slavićkówna zakochała się i to nawet w doktorze praw a ja życzyłam jej powodzenia ponieważ w letnie wieczory tam nad nami mieli otwarte okno i Vera rozmawiała z mamusią Vera z perlistym śmiechem opowiadała o wszystkim co się zdarzyło w ciągu tego dnia w jej biurze aż wreszcie ich rozmowa powoli cichła i tam na górze z wolna nadchodził sen a ja na dole czasami żałowałam że nie mamy dzieci że nigdy dzieci nie miałam bo mój mąż kochał dzieci więc gdybym miała z kimś dziecko to by je z wielką radością adoptował ponieważ lękał się że gdyby to on miał dzieci ze mną na pewno byliby to debile... a ja mimo to słysząc jak tam na górze matka z córką tak pięknie sobie opowiadają naprawdę tęskniłam i żałowałam że nie miałam dziewczynki z którą też bym tak rozmawiała bo gdy się tu wprowadziłam Vera była jeszcze dziewczynką a teraz po pięciu latach była już niemal panną młodą... i zobaczyłam tutaj tego jej narzeczonego i tak samo jak mój mąż ten doktor praw także był o piętnaście lat starszy od Very ale był jakiś zahukany wyglądał jak dziecko które właśnie przestało płakać a pani Slavićkova raz gdy siedziała w wygódce to jak zawsze miała otwarte drzwi i kiwała na mnie i siedziała dalej i opowiadała mi że ten przyszły pan młody że już najwyższy czas by się ożenił bo jest nazbyt zależny od swej mateczki że ten doktor praw jest jeszcze w sytuacji kiedy ludzie z sąsiedztwa pytają go Czemu się pan nie żeni? Ale za parę lat będą pytać go już tylko Dlaczego się pan nie ożenił... Tak więc był ślub i był w Pałacyku tak jak i mój i poszłam popatrzeć i był to ślub wzruszający tak jak wszystkie i pan młody to swoje Tak powiedział jak oskarżony kiedy w sądzie po ogłoszeniu wyroku właśnie oznajmia że przyjmuje orzeczoną karę i nie będzie się odwoływał... A potem był obiad w Świecie a potem późnym popołudniem goście weselni weszli w nasz korytarz i tak jak każdy kto nie wiedział jak tu jest wszyscy goście weselni mieli rękawy umazane tynkiem który wciąż łuszczył się z mokrej ściany korytarza i tak jak zawsze pani Beranova nie zmogła się na nic lepszego tylko miała rozkręcony kran napełniała na przemian dwa kubły i chlustała jednym kubłem za drugim i ryżową szczotką zmiatała wodę z korytarza i podwóreczka pod swoimi oknami do kana- 361 lika i pracowała tam tak jak zawsze w łososiowych majtkach i różowym biustonoszu i goście weselni uskakiwali i jeszcze bardziej brudzili sobie te swoje odświętne ubrania o mokrą i łuszczącą się ścianę korytarza i o ścianę koło okna mieszkania pani Beranovej... Jedynie mój mąż nie był tego dnia wesół pogratulował tylko i poszedł do Yaniśtów świętować tam wesele z Pepićkiem Sviatkiem i zamawiali tam sobie stocki na cześć i za zdrowie młodej pary... a dorastający chłopiec brat panny młodej do wieczora tak się zaprawił że stoczył się ze schodów aż na kanalik i tam zasnął i musiano go potem cucić i musiało przyjechać pogotowie bo zatruł się alkoholem... Tak więc wesele w domu zakończyło się o północy a moi mąż w łóżku szeptał do mnie cicho że ten ślub źle się skończy że tam w restauracji mówiono że ten pan młody jest cudakiem że nigdy nic nie zrobił póki najpierw nie wyraziła na to zgody jego mamusia i że nigdy sam bez mamusi nigdzie nie szedł i że o wszystko pytał tej swojej mamusi że mamusia kupowała mu nawet ubrania i krawaty i buty... A ja zasypiałam i tego dnia znów byłam rozrzewniona bo wzbierał we mnie żal że nie mam dziewczynki i że Yera wyprowadzi się z panem młodym do nowego mieszkania i już nigdy w letnie wieczory nie usłyszę jak tam na górze te dwie opowiadają sobie i szczebioczą o wszystkim możliwym i w ten sposób jakby odreagowują to co przydarzyło się im w ciągu tego dnia... podczas gdy ja jestem właściwie w domu sama bo mój mąż znowu trzyma sztamę z Pepićkiem Sviatkiem i szykują się do tego że pomalują całe nasze mieszkanie i nie tylko okna i nie tylko drzwi ale również meble wszystko na biało tak więc byłam w domu a nikt mnie o nic nie pytał mój mąż sam zdecydował że również te moje meble pomaluje na biało i wcale ze mną o tym nie rozmawiał... A pani Slavićkova jak mnie spotkała to zawsze z wielką radością opowiadała mi jakie nowożeńcy mają mieszkanie i że to nowe życie zrobiło z jej córki prawdziwą i troskliwą młodą damę która stara się żeby wszystko również u nich w mieszkaniu było nowe i że ją kosztowało wiele trudu i perswazji by jej małżonek ten doktor praw kupił sobie nowe ubranie nowe pantofle i w ogóle żeby dzięki temu małżeństwu rozpoczął zupełnie inne życie... Ale w pół roku później kolana się pode mną ugięły na podwóreczko weszła ta była panna młoda która opuściła nasz dom w białej sukni ślubnej a teraz wróciła w czerni i w kapelusiku z czarną woalką i tam na górze wszyscy płakali i załamywali ręce a mój mąż kiedy przyszedł wieczorem od Yaniśtów to powiedział mi co się stało i tak jak zawsze z początku nie pojmowałam o czym mówi... Więc dzieweczko to nowe życie to nie w kij dmuchał... Więc wczoraj ten doktor przyszedł do domu i wieczorem chciał iść do teatru i jak otworzył szafę i chciał wziąć krawat to przeraził się bo wisiało tam dwanaście nowych 362 krawatów a nie było tam tych które mu kupiła jego mamusia... Tak się to aczęło.- Gdzie są te krawaty? A młoda małżonka powiedziała... Kupiłam ci modne i ładniejsze i nowe... A on znowu... Gdzie są te moje stare krawaty? A młoda małżonka śmiała się... Są gdzieś schowane ale gdzie to nie zgadniesz... A ten doktor znów... Gdzie są te krawaty które mi kupiła moja mamusia... A młoda małżonka... Weź ten ten jest aż z Ameryki jest modny... A doktor praw... Gdzie są te krawaty które mi kupiła moja ma-niusia... A młoda małżonka Yera powiedziała zgodnie z prawdą... Myśmy ie z moją mamą spaliły... Powiadam... A dlaczego Yera przyszła tutaj w tej czarnej sukni... a mój mąż na to... I w tej chwili gdy Yera powiedziała mu że krawaty od mamusi bezpowrotnie przepadły ten doktor praw wyskoczył oknem na podwórze i zabił się... Yladimir czekał na mnie przed tym naszym domem i już z daleka widziałam że jest bezgranicznie przejęty i zaraz w korytarzu powiedział mi że Tekla znikła i że szukał jej wszędzie i że nawet kiedy wszedł do teatru żeby zobaczyć się z moim mężem to na scenie wpadł do zapadni ale zleciał z tych pięciu metrów na sofę więc kiedy przerażeni maszyniści zbiegli do piwnicy to Yladimir już szedł im naprzeciw i pytał... Gdzie doktor? i że dziś dostał z sądu urzędowe pismo w którym powiadomiono go że Tekla wnosi przeciw Yladimirowi pozew o rozwód z powodu nie-przezwyciężalnego wstrętu i strachu... I Yladimir siedział u mnie i płakał okropnie płakał i szlochał a w przerwach mówił mi... że Teklę kocha i żyć bez niej nie może że bez niej nie zrobi ani jednej grafiki a jeżeli to będzie to replika wszystkiego co zrobił dotychczas... że nosi bieliznę Tekli żeby Tekla była mu bliższa że chodzi do pracy a pod pachą niesie jej pluszowego misia którego dostał od Tekli i z którym Tekla sypiała jako dziecko... mówił mi z płaczem że jak Tekla jeździła na tramwajach w te mrozy to żeby wiedziała że Yladimir jest z nią to Yladimir chodził w te mrozy bardzo lekko ubrany żeby cierpieć tak jak Tekla... a teraz to... i raz jeszcze czytał to urzędowe pismo z sądu żeby stawił się na pierwszą rozprawę... że Tekla przysyła z Preszowa podanie i pozew o rozwód z powodu nieprze-zwyciężalnego wstrętu... i Yladimir siedział tak zdruzgotany i prosił mnie żebym mu przeczytała to zawiadomienie z sądu na Ziżkowie... a potem przyszedł mój mąż więc i on czytał to zawiadomienie i siedział także jak ten Yladimir a gdy Yladimir się wypłakał... to wstali i Yladimir prosił mojego męża żeby poszedł z nim jako świadek do tego sądu... I mój mąż tego dnia kiedy wrócił z tej pierwszej rozprawy uśmiechał się i powiedział mi że właściwie to była farsa bo adwokatka powódki czytała pozew który ułożył ojciec Tekli a Yladimir w odpowiedzi mówił coś innego i przewodniczący zespołu orzekającego zwrócił Yladimirowi uwagę żeby był dla 363 pani mecenas grzeczny i odpowiadał na temat... No więc Yladimir na drugi dzień przyniósł pani mecenas list miłosny a w dzień później pani mecenas wniosła przeciw Yladimirowi oskarżenie o obrazę sądu... a po tygodniu była ostatnia rozprawa i wszyscy urzędnicy sądu stali po stronie Tekli bo Yladimir mówił od rzeczy... Tak więc Yladimir był rozwiedziony i Tekli nigdy już nie zobaczył no i mój mąż z Yladimirem i z panią mecenas siedzieli później w żiżkowskiej restauracji Pod Ratuszem a ponieważ pani mecenas kochała sztukę więc pili piwo i Yladimir pouczał ją czym są jego aktywne grafiki i co jest jego poetyką... i pani mecenas teraz wciąż przyznawała Yladimirowi rację i wydawało się jak powiedział moi mąż że się we Yladimirze zakochała bo z punktu widzenia sztuki to co Yladimir powiedział teraz zdaniem pani mecenas miało sens i logikę a przede wszystkim to co mówił pozwoliło jej w nowym świetle ujrzeć współczesną plastykę aktywną... i do tego jeszcze mój mąż mówił o drip-ping i o energy madę yisible Jacksona Pollocka... no i pani mecenas zapomniała że miała iść do domu i powiedziała Yladimirowi że pierwszy raz w życiu spotkała artystę który przekonał ją że istnieje sztuka współczesna... A potem Yladimir przestał do nas przychodzić a w pół roku później przyszedł kiedy mojego męża nie było w domu i wszedł wolno jak po ciężkiej chorobie noga za nogą wlókł się po schodkach na które zawsze wbiegał i jakoś tak przytył i nie miał z sobą teczuszki tylko składane wędki które postawił pod oknem i długo wycierał buty a gdy wszedł poprosiłam go żeby usiadł na krześle... i opowiedział mi to o czym już wiedziałam od mego męża że pan Chalupecky uzyskał w Związku Plastyków dla Yla-dimira stypendium i że Yladimir już pół roku nie chodzi do pracy... żeby móc tylko i wyłącznie poświęcać się swej grafice... ale jak mi Yladimir mówił cedząc słowo po słowie w sumie nie zrobił nic tylko całe przedpołudnia siedzi boso w domu na kanapie i tępo wpatruje się w te swoje nogi... od chwili gdy Tekla go rzuciła jest przybity... więc zabrał się do łowienia ryb i łowi te ryby wcale nie po to żeby nałowić ich na kolację ale tylko ot tak dla zabicia czasu skoro dotychczas nie znalazł w sobie siły żeby zabić samego siebie... A wieczorem wlecze się powolutku z powrotem i wspomina te chwile kiedy tutaj z doktorem snuli marzenia o tym jak to obaj podpalą świat... Patrzyłam na Yladimira i myślałam o moim mężu który chyba też gdyby został w domu gdyby mógł siedziać w domu i tylko i wyłącznie pisać a nie jedynie odgrażać się wszystkim że pisze... to mój mąż chyba siedziałby tu całymi przedpołudniami i udając zainteresowanie wpatrywałby się w swoje bose nogi w palce u nóg... bo mój mąż także lęka się samotności jak Yladimir który opowiadał mi dalej... Gdzie są te czasy gdy chodziłem do pracy gdy wstawałem o wpół do szóstej i kiedy ten 364 , • fi juz zawczasu i w oczekującej mnie pracy jaśniał niczym mistyczny , • t pani szanowna chyba wrócę do pracy... mówił wolno Yladimir • wielkim wysiłkiem szukał słów i uśmiechał się prostodusznie i nie był dolny spojrzeć mi w oczy patrzył przed siebie i chwilami całkiem zapominał gdzie siedzi a ja wyglądałam przez okno na dwór tam gdzie zwykle s eląda m5j mąZ na skrawek nieba nad skośnym dachem szopy... a potem raczej sam do siebie powiedział Pani szanowna tak jakoś patrzę na siebie jak na laskę turystyczną ozdobioną rysami i nacięciami... i pamiątkowymi plakietkami... wszystkie te zakumulowane wartości są we mnie widzę je również w nocy mogę namacać je nawet po ciemku... ale jest tak dlatego że wszystko czym jestem teraz jest już moją przeszłością... i nic nowego już przede mną nie ma... tylko te ryby które jak złowię to znów wypuszczam... I w tej chwili wbiegł po schodkach niemal na sam środek po-dwóreczka mój mąż i zadyszany wszedł i zwalił się na grzbiet na kanapę i krzyczał... Jestem dziś kurtyniarzem wiecie co to znaczy być kurtynia-rzem w Cydzie? Wiecie jaki to zaszczyt że Aleś Podhorsky laureat nagrody państwowej powierzył mi kurtynę... Na początek pierwszego aktu ta kurtyna musi unosić się pomalutku pomału lentissimo... a potem w ostatniej jednej trzeciej musi być wessana w sznurownię... mówił mój mąż i ciągnął dalej z przejęciem... Nikt inny nie potrafiłby tego tak jak ja... to zaufanie samego reżysera Aleśa Podhorskiego... Yladimirku niech pan siedzi ja muszę wracać tam bo muszę jeszcze raz i potem jeszcze przećwiczyć z tą kurty na by zaufania pana Podhorskiego nie zawieść... kurtyna musi iść wolno w górę jakby na początku była w dziegciu... a w tej ostatniej jednej trzeciej kurtyna musi zostać wessana musi nieomal mlasnąć... a potem muszę liny zabezpieczyć zaporą i to samo jak kurtyna na koniec będzie opadać... tylko na odwrót... najpierw strasznie powoli dostojnie kładł mi na sercu Aleś Podhorsky... dostojnie a dokładnie metr nad budką suflera ma zlecieć jakby mi ją ktoś uciął... Yladimir wstał ciężko on który zawsze zrywał się z krzesła tak że dwa razy wytrącił mi z rąk talerze a trzy razy kawę... teraz wstał ciężko i wyszedł bez pożegnania na korytarz a potem ukazał się w oknie i był postarzały i z krzywym uśmiechem wziął sprzęt rybacki i rzekł... Co począć?... No to pójdziemy na ryby... I kupię sobie bamboszki na których mi mateczka wyszyje dwa kociątka... Mój mąż podniósł się i powiedział... Czy chce pan Yladimirku usłyszeć najpiękniejszą z anegdot o Frau Pollak von Parnegg?... Otóż pewnego ranka pan Pollak nie przyszedł na śniadanie... ani na obiad więc szukano go po całym pałacu i dopiero późnym popołudniem znaleziono go w jego sypialni pod łóżkiem nieżywego... Frau Pollak von Parnegg zwołała do sypialni wszystkie swoje służące i następnie uniosła kapę i wskazała gestem ręki 365 pod łóżko na swojego zmarłego męża i powiedziała służącym... To wy tak kurwy jedne sprzątacie? Tak powiedziała pani PoUak... ale kiedy do Wiednia przyjechał Hitler to wyskoczyła z okna... Yladimirku niech mateczka kupi panu szare bamboszki a te kotki niech wyszyje na nich czerwoną i czarną nicią... Listopad—grudzień 1984 r. Styczeń-luty 1985 r. Przerwy Groteska to komizm absolutny Charles Baudelaire A egzemplarza sygnalnego pierwszej książeczki mój maż nie dostawał i nie dostawał, już nawet nie pił, jedynie w nocy wykrzykiwał, że wyskoczy przez okno, że rzuci się pod pociąg, więc nazajutrz, gdy miałam wolny dzień, ubrałam się w tę moją elegancką sukienkę, włożyłam czerwone pantofelki na wysokich obcasikach, wzięłam parasolkę i wybrałam się do wydawnictwa. I gdy następnie stałam przed dyrektorem i powiedziałam, kim jestem, wskazałam parasolką w tym kierunku, gdzieś tam na Libeń, na Groblę, pod dwudziesty czwarty, i mówię... No i widzi pan, mój skarb leży tam gdzieś, już nawet nie chla, już nie ma siły nawet skoczyć pod pociąg, bo ten sygnalny egzemplarz tej jego znakomitej książeczki nie przychodzi i nie przychodzi... Może pójdzie pan tam, zobaczyć, jak mi pan mego męża urządził! I stałam, a oczy miałam podmalowane i stałam w podstawowej pozycji tancerki, i ten mój wysunięty czerwony pantofelek błyszczał, i sam dyrektor zląkł się mnie, i podniósł telefon, i kiedy kilka razy powiedział do niego... Tak... tak... tak... to odłożył słuchawkę i powiada, że sygnalny jest w drodze... lecz ja mu na to, wiem, wiem, w drodze, ale do tego czasu mój skarb mi tam kipnie, sama po niego pójdę... no to gdzie jest ta Perełka na dnie! I oto stało się, że sam dyrektor mi mówi, ja panią rozumiem, ja także, zanim wydano mi pierwszy tomik wierszy, także nie mogłem się go doczekać, także rzucałem się pod pociąg i myślałem o ostatecznych rzeczach człowieka... I podniósł telefon, i po małej chwili przyszedł urzędnik, i przyniósł ten egzemplarz sygnalny, ten sygnalny, którego wydawnictwo nie śmie wypuścić z ręki, więc wyszłam z wydawnictwa i kroczyłam aleją Narodową, i w cukierni kazałam zapakować sobie tę Perełkę na dnie w bibułkę, przewiązać ją wstążeczką, jakby to był prezencik... No i szłam dumna przez plac Wacława, w jednym ręku parasolka, a w drugim przewiązana czerwoną wstążką Perełka na dnie, kroczyłam tak i marzyłam, jak to będzie pięknie, gdy ta książeczka wyjdzie i mój skarb będzie tędy ze mną przechodzić, a na wystawach Domu - Wesela w domu 369 Książki będzie leżała ta Perełka na dnie, jak wydam przyjęcie, urządź wesele w domu, szampan będzie się perlić, jakby mój mąż wygrał wyścig formuły 1... I oto wpadłam na pomysł i poszłam na ulicę Spaloną, do tei zbiornicy, gdzie mój mąż cztery lata w świetle żarówek pakował makulaturę, i weszłam do biura, a była tam kierowniczka, ta, która wygryzła mego męża, i był również kadrowiec, który memu mężowi nawymyślał od bumelantów, ponieważ dostał stypendium z Funduszu Literackiego wydawnictwa Pisarz Czechosłowacki i przeszedł na pół etatu... i rozwiązałam czerwoną wstążeczkę, i pokazałam wszystkim tę niebieską okładkę a przede wszystkim nazwisko mego męża... i powiadam... no to teraz widzicie na własne oczy, że mój mąż jest pisarzem, a nie że nie jest, jak dawaliście mu to odczuć... I ponownie zapakowałam Perełkę na dnie i przewiązałam czerwoną wstążką, i wyszłam z parasolką, i jeszcze na podwórzu odwróciłam się w stronę okna i uniosłam tę paczuszkę, i widziałam, że całkiem ich tam zatkało, bo się tego nie spodziewali... A na Grobli okna naszego mieszkania były otwarte na oścież, na schodku przed drzwiami siedział Pepićek, niczym wyłysiały ogromny ptak w wolie-rze w ogrodzie zoologicznym, i palił, był w tych swoich okularach jak dwa kubki jogurtu, mój mąż jakby przestał umierać, zmywał naczynia... weszłam i powolutku położyłam przewiązaną czerwoną wstążką paczuszkę na stole tuż obok dwóch kieliszków i napoczętej buteleczki stocku... Zgadnij, co tam jest? mówię... Lecz mój mąż nadal zmywał naczynia i powiedział... Wiem, lecz poryw okiełznany to szlachetność! Ale ustaliliśmy z Pepićkiem, że jak pojedziesz do Wiednia do braciszka, to nie tylko znów odmaluje na biało te nasze pokoje, ale pociągniemy także na biało drzwi i okna, i krzesła, żeby się tutaj rozjaśniło, żeby ten mój czarny humor stał się humorem białym... I wszedł maleńki Pepićek, i te jego dwa jogurty umieszczone w oprawkach okularów zalśniły i rzucały refleksy w tym naszym ciemnym mieszkaniu, i Pepićek powiada... Doktorze, jeszcze jednego stocka... i podsunął kieliszek, który zalśnił tak, jak te jego okulary... Za kwadransik ten mój ekspres do Wiednia miał ruszyć, stałam na peronie, kiedy nadbiegł mój mąż z siatką na zakupy, zdawało mi się, że znowu jest pijany, ale on był pijany tą swoją książeczką, tym swoim egzemplarzem sygnalnym, pomógł mi wsiąść do wagonu i darł się... Ale heca! Nakład dwadzieścia tysięcy... i teraz muszą tam rozpakować wszystkie te paczki, siedmiu redaktorów pilnuje tekstu, a przecież prześlizgnął im się tam błąd! Wyobraź sobie! W tekście jest zdanie... „srebrzysta maszyna NSU Sport--Marx skosiła słup telegraficzny, po czym wszystko zniknęło w rowie..."! 370 tymczasem tam miało być... srebrzysta maszyna NSU Sport-Max"!1 Hern dziewczyn musi teraz odnaleźć dwadzieścia tysięcy kartek i zrobić piórem kropkę, i zaretuszować to r! I potem znów zrobić z tego ^ zystkiego paczki po dwadzieścia sztuk... krzyczał mój skarb, a ja czer- . njałam... Bądź cicho, proszę cię... A konduktor już gwizdał i mój skarb W taj a ja patrzę, i pasażerowie też wybałuszali oczy... Siatka pełna stuko- onówek... A konduktor gwizdał i mój mąż wytoczył się na peron, i tam machał tą siatką, wyglądało to, jakby do domu niósł szpinak... a pociąg nabierał już szybkości, a mój mąż biegł obok mojego okna i wyjaśniał mi... Widzisz... dali mi zaliczkę, dziesięć tysięcy koron... Będziemy z Pepićkiem malowali chałupę... a potem stał tak i wywijał siatką, i te zielone stukoronówki naprawdę jaśniały tam jak szpinak... Kiedy siadłam, pani, która siedziała naprzeciw mnie, powiada... Pani małżonek to wesoły człowiek, pani to ma z nim sto pociech, prawda? Na dworzec Franz Josef ekspres wjeżdżał pomału, wolno, stałam na korytarzu, a na peronie stał mój brat Kareł, Karli... Kiedy wysiadłam z walizkami, Kareł już biegł mi na spotkanie i już padliśmy sobie w ramiona, odsunęłam twarz we łzach, no tak, to był Karli i byłam to ja... i po tylu latach znowu się widzieliśmy. Gdy wynurzyłam się z łez, tak, to był Karli, jak zawsze elegancki i jak zawsze w najlepszym garniturze i w najlepszych butach, i w czystej koszuli, i z niedbale zawiązanym krawatem. I włosy przerzedziły się mu, ale wciąż były kasztanowe i lekko falujące, pachniał wodą kolońską, a szramę na brodzie, tę ranę od odłamka granatu gdzieś tam na froncie wschodnim, zapudrował ryżowym pudrem... A potem umieściliśmy walizki w simce, ta simca była wypucowana, całkiem tak samo jak buciki Karliego, i w ogóle jak cały Karli, mój brat, z którym nie widzieliśmy się od końca wojny, właściwie nawet za bardzo widzieć się nie mogliśmy, bo tatuś tyle lat temu nie życzył sobie, żeby Karli kolegował z czeskimi przyjaciółmi, z czeskimi dziewczętami, żeby chodził do czeskich klubów wioślarskich w Pradze, ponieważ mój tatuś chciał, żeby Karli poświęcił się tej naszej fabryce sklejek i fornirów, ale Karli wolał chodzić w Pradze na tańce z ładnymi dziewczętami i swymi przyjaciółmi... No więc wiózł mnie przez Wiedeń tą swoją simcą, umyślnie tylko przez Karntner Strasse, a potem Mariahilfer Strasse, a ja byłam olśniona tymi szerokimi alejami i pięknymi sklepami, i wszystkimi ludźmi, z których każdy szedł gdzieś w swych sprawach, przez chwilę jechaliśmy w strumieniach samochodów i jakoś tak ten Wiedeń zdawał mi się urzekający i piękniej- Zdanie to znajduje się w opowiadaniu Śmierć pana Baltisbergera, które w przekładzie Polskim po raz pierwszy ukazało się w 1968 r. w tomiku Bar Świat. 371 szy od tego, który znałam z czasów, kiedy w Brzecławiu miast iść do szkoły wskakiwałyśmy z dziewczętami do pośpiesznego i jechałyśmy na wagary do Wiednia... ale to było na początku wojny... No i potem wysiadłam na wiedeńskim przedmieściu, w Rodaun, i powitała mnie szwagierka, i od razu zorientowałam się, że to ona trzyma w garści Karliego, to ona decyduje o wszystkim nie tylko w domu, ale również w ogóle, była to przyjemna kobieta, taki wiedeński typ, figurę miała jak kręgiel i uśmiechała się, ale nie był to uśmiech radości na mój widok, moja szwagierka nawet się zlękła, uspokoiła się dopiero, gdy powiedziałam, że jestem tu tylko na tych trzynaście dni, że potem wrócę do domu, że domem teraz jest dla mnie Praga... widziałam, że kamień spadł jej z serca i uśmiechnęła się ze szczęścia, że nie mam zamiaru zostać tutaj, w Austrii, na zawsze... A tymczasem Karli zdjął buciki i nasadził je na prawidła, i przetarł je flanelową ściereczką, i włożył pantofle, ja również musiałam zmienić obuwie i siedziałam w salonie, a drzwi do kuchni były otwarte, kuchnia była cała biała, wyglądało tam jak u dentysty, a moja szwagierka przypasała biały fartuszek i siedząc na białym obrotowym krześle, ozdobionym chromowanymi listwami, przygotowywała kolację i otwierała białe lakierowane drzwiczki białych szafek, a tam lśniły wszystkie przyprawy w jaskrawych kolorach, również ta marchew, którą krajała, lśniła czerwienią i lśniły też pęki zielonej kędzierzawej pietruszki... a potem wniosła siekane kotlety, sama była na diecie march-wianej... a Karli wypytywał mnie po cichutku, czy Praga ciągle jest taka piękna jak w czasach, gdy był młody? gdy studiował na wyższej uczelni, grał w klubie akademickim w tenisa i koszykówkę? I czy tańczy się jeszcze w „Serduszku" i „Bali Negre"? A co z „Juliśem"? A z tancbudą „Wełtawa" na pierwszym piętrze? A przede wszystkim, czy odbywają się jeszcze regaty ósemek o puchar prezydenta miasta? A gdy mu powiedziałam, że jestem kelnerką w grill-barze hotelu „Pałace", ożywił się i zapytał, czy tam, na pierwszym piętrze hotelu „Pałace", je się jeszcze tak dobrze?... Tak więc zamieszkałam u Karliego w Rodaun i każdego wieczora czekałam na niego pod tą jego firmą w Rodaun, widziałam go, jak jeszcze o wpół do szóstej w białym kitlu przebiegał kilkakrotnie podwórze tej wiedeńskiej firmy drzewnej, tatuś już nie żył i byłam zadowolona, że papa umarł, dobrze, że nie widział Karliego, który mógł mieć tę firmę po tatusiu, lecz Karli wolał biegać po Pradze z pięknymi pannicami i z kolegami, niż zajmować się firmą tatusia... Karli chyba już z góry wiedział, jak to wszystko się skończy, w końcu tatuś wszystko stracił, bo nie spodziewał się, że Niemcy mogą kiedyś tę wojnę przegrać, bo kiedy z Karlim byliśmy samochodem w Salzburgu, to pokazywał mi piękną willę, na którą papa miał pieniądze, mógł ją kupić, ale po co kupowałby ją wtedy, w owym roku 372 vdziestyrn czwartym, skoro miał jeszcze piękniejszą w Hodoninie... lecz 1 zede wszystkim tatusiowi nigdy na myśl nie przyszło, że wyjdzie na tym t k iak w końcu wyszedł nie tylko on, ale cała rodzina, a również Lizaj . Qnkel Wulli... Tak więc każdego dnia byłam z Karlim gdzie indziej i raz hvliśmy w hotelu „Sacher", a potem znów wpadliśmy do „Tallern" na kurczęta, a potem znów do „Cafe Demel", gdzie sprzedawczynie zwracały się do gości w trzeciej osobie... Was wollt Ihr Ihnen? A poza tym z ciekawości byłam z Karlim w „Cafe Hawelka", a poza tym na Grinzingu, a potem znów pojechaliśmy do Klosterneuburgu lub spacerowaliśmy po Karntner Strasse i Am Graben, i byłam oczarowana tym Wiedniem i jego sklepami, i tą wiedeńską piękną niemczyzną i ilekroć ogarniała mnie tęsknota i marzyłam, że gdybym mogła jeszcze raz zacząć to moje życie po wojnie, nie chciałabym mieszkać nigdzie indziej niż tutaj, w Wiedniu, jakbym była u siebie, wszyscy ludzie wydawali mi się tu ludźmi, wśród których żyłam do owego roku czterdziestego piątego, ponieważ moja mamusia była Austriaczką, córką nadleśniczego, im bardziej entuzjazmowałam się Wiedniem, tym gorliwiej szwagierka wyprowadzała mnie z błędu i twierdziła, że owszem, ale w Wiedniu człowiek musi pracować, pracować i jeszcze raz pracować, że ona pracuje co dzień w tej swej fabryce butów aż do szóstej... a Karli mi powiedział... Ja jednak jestem tu cudzoziemcem, mnie ten Wiedeń nie przyjął, moje życie w Wiedniu to droga do pracy i z pracy, a potem telewizja i wcześnie iść spać, żebym rano był w pracy i do wpół do szóstej tyrał i tyrał... Jestem tu cudzoziemcem, tyle tylko, że gdy mam urlop, to mogę jechać, dokąd mi się podoba, gdy mam urlop, mogę kąpać się w każdym morzu, w okresie Bożego Narodzenia na jeden tydzień mogę jechać na narty, gdziekolwiek mi się zachce... Ale w tym mieście jestem cudzoziemcem, Sudetczykiem, choć moje najpiękniejsze lata upłynęły w Pradze z czeskimi przyjaciółmi i czeskimi pannami, w Pradze byłem u siebie, do czasu, gdy przyszedł Hitler, na którego pojechała popatrzeć również nasza mamusia, jak przejeżdżał przez Wiedeń, pamiętam, gdy wróciła, to płakała ze szczęścia, że widziała Hitlera, i płakała z tego samego szczęścia także Lizaj oraz ciocia Piśinka, która w zeszłym roku umarła, ale ja od razu wiedziałem, że już koniec z praskimi dziewczętami i z wszystkimi praskimi kolegami... i ponieważ mieszkaliśmy w Sudetach, to byliśmy Niemcami i musiałem iść na front... wiele razy wciąż od nowa opowiadał mi po cichutku Karli, zasłaniając chusteczką ustrzelony kawałek brody... Wróciłam do Pragi odrobinę mądrzejsza niż wyjechałam do Wiednia. Na dworcu Franciszka Józefa stałam we łzach w oknie „Yindobony", Karli kupił mi nowy kostium i całą walizkę bielizny i prezencików, teraz stał na 373 r peronie i unosił wzrok ku mnie, uśmiechał się do mnie, widziałam go tylk0 od połowy, jak gdyby był rozdartym królem w teatrze marionetek, szwagie-rka, jak zawsze, miała na sobie kostium, trzymała mnie za ręce i uśmiechała się, była to kobieta, jakiej Karli potrzebował, nie miała ani trochę uczucia nic nie mogło wyprowadzić jej z równowagi, znała swój styl i wiedziała, że Karli bez niej nie tylko by się nie obył, ale by się zmarnował... A potem gwizd i ekspres ruszył, a Karli płakał, ocierał chusteczką oczy i lekko brodę, szwagierka uśmiechała się i z pewnością była zadowolona, że już jadę do Pragi, że odpocznie po tych trzynastu dniach mego pobytu, i zdążyłam jeszcze zobaczyć, że Karli schylił się i chusteczką otrzepał sobie lekko nogawkę spodni, a potem czubek błyszczącego półbuta... Na dworcu w Pradze czekał na mnie mój mąż, dokoła ust miał zmarszczki i nawet nie pocałował mnie, a ja się od niego odsunęłam, bo cuchnął piwem, uśmiechał się ze skruchą i dźwigał moje walizki, a ponieważ taksówki nie udało się złapać, jechaliśmy tramwajem, a ja rozglądałam się i widziałam, że Praga naprawdę jest zaśmiecona i wszędzie pełno papierów, a przede wszystkim, że połowę ulic pozastawiano rusztowaniami z rurek, widziałam, że do centrum Pragi wdarły się praskie peryferie, skupiska barakowozów, odrutowane składy desek, belek i wiązarów, dziwiłam się, że dotychczas tego nie dostrzegałam, widziałam, że tutaj, w centrum Pragi, wygląda jak w Wiedniu, ale na peryferiach... I mój mąż pasował mi do tego, co widziałam na ulicach, i jakoś zaczynałam pojmować, że mój mąż jest taki również w swym wnętrzu, że w taki też sposób myśli, właśnie tak się ubiera, jak przedstawiają się te praskie ulice i place... A kiedy wysiedliśmy z tramwaju i gdy skręciłam w tę naszą uliczkę, to aż zatoczyłam się, dopiero teraz zauważyłam, że wszystkie te budynki, wszystkie te domki grożą zawaleniem, że ich ściany łuszczą się, że co drugi dom ma oderwaną rynnę, że ulica pełna jest śmieci... A potem owionęły mnie wilgoć korytarza i chłód ciągnący z podwórka, gdzie pani Beranova znów odkręciła kran i wielkimi bryzgami lała kubełek za kubełkiem na kafelki pod swoimi oknami... ryżową miotłą zmiatała wodę do kanalika i przywitała mnie... Nawet niech mi pani nie mówi, gdzie pani była! Wie pani, ja mieszkałam dwadzieścia lat w Hamburgu!... I wchodziłam na schody, i tam już zobaczyłam to! Za zwieszającymi się gałęziami i pędami dzikiego wina, spływającego z dachu i z napiętego sznura, jaśniały białe drzwi i białe okna... i uśmiechnęłam się do męża... a kiedy weszłam do nas, do domu, w mroku lśniły pociągnięte białym lakierem krzesła i stół, pomalowane wapnem ściany, i wszystko, co było w zasięgu lustra, odbijało się w nim raz jeszcze, wskutek czego nasze mieszkanie 374 , było krzeseł i stołeczków... a na stole wciąż jaśniała ta paczuszka P wiązana czerwoną wstążką, ta paczuszka z egzemplarzem sygnalnym, t k iak przyniosłam ją z wydawnictwa... Mój mąż nadstawił policzek, a ja całowałam go... i powiadam... I jak? A mój mąż na to... Perełki wczoraj wyszły i tego samego dnia się rozeszły... Od tego malowania lakierami, od tych niekończących się stocków, które moi mąż wypił z Pepićkiem, Pepićek, ten, co siadywał w kucki na ławeczkach na Libni, u pana Yaniśty oraz u mego męża, otóż Pepićek umarł. Znaleziono go w tym jego mieszkaniu tam na Słowiance dopiero po tygodniu, był sam, samiuteńki, jego krewni mieszkali aż gdzieś w Kanadzie, więc kierownik restauracji, pan Yaniśta, oświadczył w radzie narodowej, że wszystkie koszty związane z pogrzebem bierze na siebie... No więc wybraliśmy się tam, do małej sali pogrzebowej krematorium, pan Yaniśta wziął ze sobą gitarę, a tam stała trumna i stała tam tabliczka, i było na niej napisane, że w trumnie jest Josef Sviatek... i mój mąż zbladł i powiada do mnie, spójrz tylko, dzisiaj jest moje święto, a nigdy nie wiedziałem, że Pepićek nazywa się Świątek2... a potem wyszedł pracownik krematorium i tylko powtórzył to samo, co było napisane na klepsydrze, a potem położyłam jedyny bukiecik przy trumnie, a pan Yaniśta wziął tę swoje gitarę, podszedł do trumny, pokłonił się Pepićkovi Sviatkowi, oparł nogę o stopień i po kilku akordach zaczął śpiewać najulubieńszą piosenkę Pepićka Sviatka... Daj mi twój uśmiech, dziewczyno, z nim wszystkie smutki przeminą... śpiewał ten pan Yaniśta z takim uczuciem, jak kiedy śpiewał i śpiewa w swej restauracji O sole mio, tym swoim tenorem, którego nie powstydziłby się Beniamino Gigli... śpiewał Daj mi twój uśmiech, dziewczyno, a zza odchylonej kotary z czarnego aksamitu wyszli pracownicy krematorium i wsłuchiwali się, jak pięknie i z uczuciem pan Yaniśta to śpiewa... podczas gdy trumna znikała z wolna za rozsuniętą ścianą... Co to była za radość, gdy mój mąż przywiózł taksówką te swoje egzemplarze autorskie, co to była za radość! A jeszcze dokupił ich sześćdziesiąt i natychmiast te paczki rozpakował, i kładł jedną książkę przy drugiej, niby jakieś kafelki, a ja widząc to nie wierzyłam własnym oczom, że mój skarb jest taki dziecinny. A potem wszystkie te książki podpisał... i przymuszał mnie, żebym jedną z tych książek wzięła w ramiona i pokołysała tego jego noworodka, że to się tak robi, że Vitezslav Nezval zmuszał te W transliteracji zbohemizowanej nazwisko J. Świątka, który pochodził z czeskiej części ska Cieszyńskiego, upodobniło się do oznaczającego święto słowa svdtek. 375 swoje ukochane, żeby miały ten zaszczyt, że poeta daje im na ręce, do pokołysania, to swe dzieciątko, ponieważ, jak ze łzą w oku rzekł mi mój skarb, dla pisarza prawdziwymi jego dziećmi są jego książki, jest on nie tylko ojcem, ale i mateczką tych książek, i więcej niż matką, bo taki pisarz, i mój mąż wskazał na siebie, na swój brzuch, a następnie na swoją głowę, taki pisarz nosi to swoje przyszłe dzieciąteczko dłużej niż dziewięć miesięcy i tak jak matka czuje, jak to w nim rośnie, jak się to tam obraca, jak to tam kopie, i martwi się, czy to dziecko, to dzieciątko nie będzie głupie? Czy będzie przyzwoicie się prezentować... Tak plótł mój mąż, a na całej podłodze rozłożone były te jego książki, ja zaś wybałuszałam oczy i mówiłam... Naprawdę?... Nie może być... A nie boli cię głowa o tutaj, z tyłu?... I kto by powiedział... A gdyby tak coś się z tobą stało, gdzie chcesZ| żebym kazała cię zawieźć... Do Berzkowic? Czy do Bohnic? I oto stało się pierwsze nieszczęście... Mój skarb siedział w księgarni, tar., w alei Narodowej, i rozdawał autografy, mój mąż kazał sobie uszyć piękn^ ubranie i miał krawat, a jego czytelnicy tłoczyli się wokół stolika, i obok mego męża siedziała młoda dziewczyna, chyba sprzedawczyni z księgarni] i otwierała wręczane książki, i podsuwała je pod pióro mojego męża, któr} unosił wzrok i patrzył czytelnikom w oczy, i wypytywał uprzejmie, co ma tam napisać, a potem gryzmolił swój podpis i był tym przejęty, nie to, żeby cieszył się samym sobą, ale roztkliwiało go to uznanie, nawet zezował] i lewe oko umykało mu w bok, naprawdę siedział tam jak syn rabina z Nikolsburga3, a ja stałam tam w kątku i spoza tomu wierszy patrzyłam na mego męża, tak ukryta za tomem wierszy patrzyłam jak detektyw i widziałam, że ten mój skarb wyczynia tam błazeństwa, że te błazeństwa jednak są u niego czymś naturalnym, że w tej chwili sam wierzy w siebie i wierzył tym swoim czytelnikom, dla których napisał tę swąPerełkę na dnie, kiedyl w domu do niej zajrzałam, to gdzie tam było tej Perełce do Tchórzy, do| Końca wieku nylonu pana Śkvoreckiego, jedno opowiadanie pana Czecho-wa wymieniłabym za wszystkie opowiadania z Perełki na dnie... ale zbijali mnie z tropu ci jego czytelnicy, którzy wpatrywali się w ten mój skarb jak w objawienie, nawet się przed moim mężem czerwienili i jąkali, jakby to szczęście, że mogą widzieć sławnego pisarza i rozmawiać z nim, nieco ich krępowało... I widziałam, że w miarę jak rosła kolejka, wychodząca aż na dwór, przed księgarnię, rosła też pewność siebie mojego męża, już uśmiechał się, już opuściła go ta nerwowość, mój mąż umiał być naturalny 3 Nikolsburg - do 1918 r. i w latach 1938-1945 nazwę tę nosiło miasto Mikulov, w wiekach XIV-XVIII będące głównym siedliskiem ludności żydowskiej na Morawach. 376 jedynie w tych libeńskich knajpach, gdy zaszliśmy do jakiejś restauracji, gdy byliśmy gdzieś w towarzystwie ludzi dobrze ubranych, którzy umieli się zachować i umieli jeść i rozmawiać, to mój mąż bladł i tracił panowanie nad swoimi ruchami, i robił się czerwony, i jąkał się, i odzyskiwał rezon dopiero wtedy, gdy znów byliśmy na dworze, przy tych przyzwoitych ludziach strasznie się pocił... Ale tutaj, przy rozdawaniu autografów, gdy nikt niczego mu nie zarzucał, gdy widział tylko samych ludzi przyzwoitych, którzy maj ą kompleks niższości wobec pana pisarza... tu mój mąż był i zachowywał się jak u pana Yaniśty, jak „Na Starej Poczcie"... A potem już sprzedawczynie zamknęły główne wejście i następni czytelnicy stukali dłońmi w szybę, ale na próżno, była szósta i ostatni otrzymali ostatnie autografy... Mój skarb wstał, odchodziliśmy jak ze ślubu w Pałacyku, pachniało od niego piwem i stockiem... miał kręgi pod oczami i głębokie zmarszczki koło ust, machnął ręką i podziękował pani kierowniczce, nawet pocałował ją w rękę... I wyszliśmy tylnymi drzwiami, za nami zachrobota-ły klucze i szłam obok mojego męża, uśmiechałam się, idąc wystukiwałam rytm kroków czubkiem parasolki, byłam w tych moich czerwonych pantofelkach na wysokich obcasikach, uśmiechałam się, bo jeszcze wczoraj mój skarb, kiedy sobie przypomniał, że jutro czeka go rozdawanie autografów, rzygał jak nieboskie stworzenie, całą noc nie spał, jak przed ślubem, krzyczał, że nigdzie nie pójdzie, a jeżeli, to muszą zaciągnąć go tam jak zapierającego się kopytami krnąbrnego, nieszczęsnego wołu do rzeźni... a teraz kroczył tutaj obok mnie, wyniesiony na wyżyny, i widziałam nawet, że mój skarb myśli, że każdy, kto zbliża się z naprzeciwka w tej alei Narodowej, że każdy rozpoznaje w nim sławnego pisarza, kłaniał się lekko, odpowiadając na powitania, z którymi nikt się do niego nie zwracał... i niespodzianie, zanim zaciągnął mnie na małe piwo do „Pinkasów", niespodzianie pośrodku tłumu ludzi uniósł ręce do góry, potrząsnął dłońmi i krzyknął... Zuch z ciebie! Dowiodłeś tego! A potem zaprosił mnie na ucztę, na uroczystą biesiadę na stojąco przy barze u „Pinkasów", gdzie dla mnie zamówił małe piwo, a sam pił jedno piwo za drugim, chwytając kufle, które kelnerzy roznosili z obitego cynową blachą kontuaru... Powiadam, mamusiu, ale to przecież niemożliwe, zajrzałam do tej jego wspaniałej książki, ale kiedy to czytam, mam wrażenie, że każdy czytelnik powinien by sobie w domu dopisać te teksty do końca, że z tym pisaniem mojego męża jest tak, jak gdy kupuję coś w garmażerii, że dopiero w domu muszę to dogotować i doprawić do smaku, i dokończyć, żeby była z tego potrawa, powiadam, mamusiu, u nas w domu mówiło się po niemiecku, ale mamusiu, ja chodziłam do czeskich szkół, otóż te jego opo- 377 wiadania są takie jakieś zwarzone, jak lekko skwaśniałe mleko, kiedy chce się je przegotować, co mamusia na to? A mamusia już tylko na to czekała... Ależ dziewczyno, masz całkowitą rację, słuchaj, przecież nie tylko w szkole powszechnej, ale przede wszystkim w realnej wciąż miał wyłącz-j nie trójki i dwójki z gramatyki, z czeskiego, dwa razy nie otrzymał promo-j cji, raz w pierwszej klasie, a potem w czwartej, i oprócz innych dwój za każdym razem oblewał język czeski... czego, dziewczyno, ten mój synalek się tknął, to sknocił, kiedy miał dziesięć lat, zaczął wycinać laubzegą takie ornamenty, żeby potem sklecić z tego skrzyneczki lub futerał na szczot-| kę... nigdy tego nie zmontował... potem znów zbierał znaczki, kupiłam mi album, miał pudło cennych znaczków, znalazł je na strychu... jak myśliszj jak wklejał te znaczki do kosztownego albumu?... Gumą arabską! Wpier smarował znaczki od spodu, a jak już je przylepił, to jeszcze gumą arabska pomazał nie tylko te znaczki, ale całe stronice, wszystko polepił, wszystko j nawet samego siebie i nas, i stół, włosami przylepił się do poduszki... Śmiała się mamusia... Albo znów wziął się do oprawiania książek... Według podręcznika... napiął sznurki na ramie, naciął lekko piłką te arkusz rozprutej broszurowanej książki... a potem szył, zezował przy tym i wysu-i wał język... a potem znowu robił okładki... i znowu wszędzie pełno tego! kleju, wszystko polepione... a kiedy to, co zeszył, chciał wsadzić w okładkif i umocować w nich... to to nie pasowało, było koślawe... Więc, dziew-[ czyno, niczemu nie powinnaś się dziwić, ta jego pisanina jest w stylu! wszystkich tych jego błędów i niezręczności! Przecież nie rozwiązał ani! jednej krzyżówki, ani jednego rebusu, łamigłówki w gazecie, czerwieniał,! w głowie coś mu się blokowało... Ach, gdy już był kawalerem, to znów! chciał fotografować... kiedy wyszedł z łazienki, pochlapany wywoływa-I czem i utrwalaczem... ani jedno zdjęcie mu się nie udało, a jeżeli... tol jakby ta fotka była przydymiona... Albo jak przyszła wiosna, to znówl zajmował się ogrodem, znów miał kamienie i roślinki alpejskie... ach, col się namordował, co sobie naobijał palców, co się natyrał, zanim zbudował! tę skałkę... ale po dwóch miesiącach niczego już tam nie znalazł... wszyst-l ko zżarła mu glina i chwasty! Dziewczyno, to, co ci tu mówię, pozwoli cii wyrobić sobie pojęcie o tym twoim skarbie, jak go nazywasz... Kiedyl Niemcy zamknęli wyższe uczelnie, to skończył szkołę handlową Eckerta...! i czy wiesz, że jedyny z uczniów nie nauczył się stenografii, choć siei starał! Dobrze szło mu jedynie pisanie na maszynie... Albo jak byłl dyżurnym ruchu, jedynie mój synalek nie nauczył się porządnie tele-[ grafować, podczas gdy wszyscy inni śmiali się z niego... Na fortepianie l także, ponieważ palce miał niezdarne, to wprawdzie grał, grał nawet l Liszta i Chopina... on chciał grać, ale te palce ciągle mu się plątały,! 378 potykały się na tej klawiaturze... jeszcze kiedy grał sam, to pół biedy, ale jak mu ktoś spojrzał na palce, stanął za nim... to rezygnował, czerwienił się i rezygnował... Więc jedyne, co mu się udawało, to praca fizyczna, w każde wakacje ładował całe żyto, potem nosił worki spod młocarni do spichrza u doktora Sedlaćka, który miał majątek na Załabiu i ekonoma, i na czas żniw dziesięć kobiet... i tutaj mój synalek jako student popisywał się, tutaj tyrał za dniówkę, tu wszyscy go chwalili, tu mu się udawało, bo był krzepki, tak, krzepę miał, harówka, za tym przepadał, przy tym nie trzeba było myśleć, a jak dostał wypłatę, to znów pił mnóstwo żytniówki, wszędzie zamawiał po setce żytniej, a potem pił w restauracji „Pod Mostem" i grał tam na pianinie walce Straussa, miał tam też nuty... ale znowu przepijał te swoje wypłaty i mówił, że to rozkosz wydawać pieniądze, które zarobił własnymi rękami... i w ogóle tą harówką... W tym Kladnie także, w tych Surowcach Wtórnych to samo, w teatrze także, zawsze przez cztery lata nic, tylko tyrał, a wiesz, dziewczyno, dlaczego? Bo nic innego nie umiał... a teraz, dopiero gdy wypróbował wszystkie te swoje możliwości, w jaki sposób łatwo i lekko mógłby stać się znakomitością, czempionem, to patrz! Jest z niego pisarz... Dziewczyno, to jest amerykański slapstick, ja w to także nie wierzę, ale widzę to, czytam o tym w gazecie, mój synalek, ludzie, trzymajcie mnie, jest na najlepszej drodze, by stać się autorem bestsellerów! Czy to możliwe? To niemożliwe! Ale, jak widać, możliwe jest, a powiadają, że na świecie cuda się nie zdarzają, boję się, że jeszcze wyda następne książki, bo czytelnicy są teraz okropnie perwersyjni... Kto czyta Galsworthy'ego? Kto Arcybaszewa? Kto Jiraska? Aha! Hrabala! Oto jest nasz mistrz pióra... śmiała się mamusia i klaskała, a potem załamała ręce... Powiadam, mamusiu, jak może być pisarzem, kiedy psuje wszystkie kwestionariusze? Wszystkie wypełnia, ale po pierwsze późno i po terminie, a poza tym... źle... W rubryce na imię wpisuje nazwisko, w rubryce na nazwisko mój skarb wpisuje imię, narodowość też myli z obywatelstwem4, podpisuje się tam, gdzie ma być pieczęć urzędu... za każdym razem go sztorcują, a jeśli zaniosę im to ja... to wracam czerwona ze wstydu, każdy formularz muszę brać po pięć razy... Mamusia śmiała się, przytakując każdemu mojemu zdaniu... Powiadam, mamusiu, i to mamusię śmieszy? A ja wspominałam te złote czasy, gdy mój mąż nie miał pieniędzy, gdy był zadowolony, kiedy z hotelu „Paryż" przynosiłam mu rondelki z jedze- 4 W poprawnie wypełnionym kwestionariuszu należałoby pisać: „narodowość czeska, obywatelstwo czechosłowackie". 379 niem, nigdy nie czekał do jutra, zawsze podgrzewał sobie ten rondelek o północy, łapczywie jadł łyżką tę polędwicę, ten rostbef, ten gulasz, wspominałam teraz, gdy mój skarb chodził z siatką po zaliczki na książki, pragnęłam, żeby ktoś te pieniądze mu ukradł, ale ludziom nie przychodziło do głowy, że mój mąż niesie w siatce dziesiątki tysięcy, myśleli, że to jakieś nieważne już losy albo czy ja wiem co, włóczył się z tą siatką po uliczkach i ulicach, i alejach Pragi, chodził po knajpach i wieszał tam siatkę z tysiącami na wieszaku. Teraz nie tylko zmienił restauracje, piwiarnie, ale zmienił również kolegów, wydawał pieniądze na piwo, płacił za innych zawsze tylko i jedynie za piwo, do winiarni trudno go było zaciągnąć, a jeżeli, to nie mógł tam wytrzymać, on musiał mieć restaurację z piwem, bo kochał nawet nie tak to piwo, ale to knajpiane bajdurzenie, tę wrzawę, te przechwałki opojów, krótko mówiąc, lubił to wszystko, czego ja nie znosiłam, ja w tej jego knajpie wytrzymywałam godzinkę i już kręciło mi się w głowie, nie od dymu i wyziewów, ale przez tych obłąkanych gadułów, których mój mąż natomiast lubił. Teraz lubił chadzać do „Pinkasów", teraz lubił chadzać do „Yarousów" naprzeciwko Pisarza, teraz z innymi kolegami przesiadywał „Pod Złotym Antałkiem", chodził na drugi brzeg Wełtawy i przesiadywał z kolegami w „Olimpii", pił znów to swoje pilzneńskie piwo, raz siedziałam tam chwilkę i byli tam jego nowi przyjaciele, polubiłam pana Lin-kego, przystojnego mężczyznę, tego, który redagował książki mojego męża, pana Duchaćka, niziutkiego opoja, który mi tam, w „Olimpii", pokazał swój dzienniczek, gdzie zapisywał co dzień swoją konsumpcję piwa, przez pięć lat wypił w sumie piętnaście tysięcy półlitrowych kufli, ten pan Du-chaćek był prowincjuszem, ale kiedy miał w czubie, to lubił napadać na olbrzymów, wstawał i unosił rękę, lecz w końcu opanowywał się i decydował, że tego olbrzyma nie zlikwiduje, a poza tym był tam pan Kareł Pecka, sympatyczny człowiek, gęste włosy miał krótko ostrzyżone, jak świeżo zwolniony z więzienia, pomyślałam, a pan Pecka naprawdę wyszedł z kryminału, siedział piętnaście lat, i zaczynał pisać, mój mąż czytał jego pierwsze opowiadania i od razu zaniósł je panom Duchaćkowi i Dostałowi, redaktorom z wydawnictwa, a przez okno wpadało do „Olimpii" światło słońca, przyjemna restauracja, i wszyscy przyjaciele mego męża byli weseli, nienaturalnie weseli, mój mąż miał zaliczkę w tej swojej siatce, piętnaście tysięcy koron w stukoronówkach, naprawdę była tego pełna siatka, jakby niósł dwa kilo szpinaku, i co kwadrans przynoszono kolejne piwa, a potem wszedł jakiś człowiek, drzwi na ulicę pozostawił otwarte i zaśpiewał pięknym tenorem... Ja do Maxima mknę, tam szampan perli się... 380 i wszedł człowiek w okularach, przedstawiono mi go, że to malarz Mikulaś Medek, i widziałam, jak kelnerki podeszły i z szacunkiem witały malarza, głaskały go, pytały, co mu przynieść, a Mikulaś Medek zamówił wermut... i kelnerka w okularach spytała... i co jeszcze, proszę pana? A malarz zamówił głęboki talerz... Kelnerka roześmiała się... A to po co, proszę pana? A on powiada... żebym miał do czego rzygać! A ja wstałam i pożegnałam się, podałam rękę tylko przystojnemu panu Linkemu i odeszłam, dopiero później dowiedziałam się, że malarz Mikulaś Medek ma cukrzycę i gdy napije się wermutu, to po chwili zaczyna zwracać, stąd ten głęboki talerz do zupy... Więc właściwie zastawiłam sidła na samą siebie. Tak jakoś wszystko wyszło na odwrót, proponując memu mężowi, by został w domu i pisał, myślałam, że będę go utrzymywać, no i było tak przez pierwsze pół roku. Potem nie tylko nie potrzebował już ode mnie ani rondelków, ani pięćdziesięciu koron kieszonkowego, ale przeciwnie, miewał tyle pieniędzy, że nie mogłam wyjść ze zdumienia. I z jego sukcesem, którego się nie spodziewałam, z tym sukcesem zaczęły się również jego podróże za granicę. Raz z pisarzami objechał autokarem Austrię, odprowadzałam go, jechał wtedy także pan Kolaf, wszyscy ci poeci wyglądali naprawdę jak poeci, jedynie mój mąż wyglądał pośród nich jak futbolista, który już przestał grać, jak wieśniak. A później pojechał do Anglii, a potem do Francji, a następnie do Ameryki, zaprzyjaźnił się jakoś z pisarzem Arnośtem Lustigiem, który też nie wyglądał jak pisarz, miał piękne kędzierzawe włosy i prześliczną cerę, jak panienka. Wprost nie mogłam uwierzyć, kiedy się dowiedziałam, że był w kacecie, w Teresinie5, niemal całe sześć lat, od szesnastego roku życia przeżył tak swą gehennę, nie lubił Niemców i jak mi mówił mój mąż, nigdy nie powiedział ni słowa po niemiecku. Arnośt wiedział, co powinien jeść, jadał jarzyny i mięso, podczas gdy mój mąż, co potrafiłam sobie wyobrazić, pochłaniał wszystko, co mu dali. W Paryżu mieszkali w hotelu „Londres et New-York" koło dworca Saint-Lazare, przed obiadem oraz kolacją bywali tacy głodni, przede wszystkim mój mąż, że przy stole przed zupą i przystawką zjadał wszystkie rogaliki, całą musztardę, w końcu byłam zadowolona, że nigdy z nim w taką podróż nie pojechałam, spaliłabym się ze wstydu, gdybym miała siedzieć przy stole, przy którym siedziałby taki niewychowany człowiek jak mój skarb. Gdy przylecieli do 5 Terezin - miasto w północnych Czechach; podczas okupacji na terenie tzw. Małej Twierdzy mieściły się więzienie i obóz koncentracyjny, a w 1941 r. całe miasto zostało przekształcone w getto dla Żydów z niemal całej okupowanej przez hitlerowców Europy. 381 Londynu, gdy byli na lotnisku, to tragarze nieśli wielki fortepian, mój mąż ni z tego, ni z owego odłączył się od grupy i palcami, jak szoferowi cofającemu samochód, pokazywał tym robotnikom, którędy mają nieść ten instrument, no i stało się, że mój mąż sprowadził tych poczciwców o piętro niżej, aż do sutereny, potem niżej o jeszcze jedną kondygnację, do piwnicy, a ten fortepian miał być wniesiony na drugie piętro, na górę, do restauracji, robotnicy odnaleźli w grupie czechosłowackiej mego męża i chcieli go sprać, pisarzy z Pragi to rozbawiło, Słowacy natomiast zwymyślali mojego męża, że źle reprezentuje czechosłowackich pisarzy... Dowiedziałam się, że Arnośt Lustig wtedy, gdy jego dzieci tak hałasują, że nie może pisać, wtedy Arnośt jedzie z koszykiem do miasta, kupuje kopia-sty koszyk pomarańcz i bananów, czekolad i łakoci, przynosi to do domu, zwołuje swoje dzieci i pokazując koszyk mówi... Słuchajcie no, wasz tatuś musi pisać, a wy hałasujecie, jeśli będziecie cicho, to dostaniecie ten koszyk przysmaków... A dlaczego dostaniecie ten koszyk? Bo kiedy tatuś pisze, to zarabia pieniądze, ale jeśli będziecie drzeć się jak nieboskie stworzenia, to tatuś nie będzie mógł pisać i wy dostaniecie co? Gówno! Polubiłam pana Lustiga także z tego powodu, że z ogłoszenia kupił sobie chałupę w Roubiczkowej Lhocie, aby mógł pisać, gdyż dzieci nadal go drażnią i sceny z koszykiem i łakociami nie dają rezultatu. I gdy pan Lustig zasiadł wreszcie pod oknem do maszyny, by w ciszy Roubiczkowej Lhoty pod Sazawą pisać bez przeszkód, rozległa się detonacja, chałupa lekko podskoczyła, lecz Arnośt nadal pisał, w południe jednak te detonacje zdenerwowały go już tak, że śnił o tym, jak pięknie pisało mu się w domu, chociaż dzieci hałasowały... Więc poszedł w stronę tych detonacji i zobaczył, że tam za chałupą był świeżo uruchomiony kamieniołom granitu, wypytywał się, jak długo to tu będzie? I powiedziano mu, że to jest granit na budowę autostrady i praca odbywa się na dwie zmiany. Więc Arnośt już tylko z uśmiechem spytał... A jak długo będzie się tu wydobywać ten granit? Powiedzieli, niedługo, z jakieś dziesięć lat... Mój mąż mi opowiadał, że nigdy nie spotkał takiego wesołego człowieka jak Lustig, takiego przyjemnego towarzysza, że zawsze mieszkali razem, zarówno w Paryżu, jak w Nowym Jorku, że wszystkie hostessy były w panu Lustigu zakochane, już w Paryżu, gdy nad ranem mój mąż obudził się, zasnął tylko wskutek straszliwego zmęczenia, spali tam przy otwartym oknie, w pobliżu dworca Saint-Lazare był taki hałas, że nie dało się spać, otóż rano siedziały już tam na łóżku dwie hostessy i czesały panu Lustigowi gęste i kędzierzawe włosy, czuły się zaszczycone, że mogą czesać pisarza, rozmawiać z nim, Arnośt siedział, potem chodził w piżamie, pucołowaty, wyspany, 382 iakby nigdy nie był w kacecie, przeciwnie, jakby od dzieciństwa żył tylko i wyłącznie w przepychu i dobrobycie, i pośród wygód. Mój mąż mi opowiadał, że w Nowym Jorku Arnośt oprowadzał go po wszystkich swych żydowskich znajomych, wydawali mu tam nie tylko wszystkie jego powieści, ale również opowiadania, gdy mój mąż się obudził, to Arnośt jeszcze spał, ale przy łóżku siedzieli, leżeli, palili papierosy redaktorzy, którzy czekali aż Arnośt ocknie się, żeby przeprowadzić z nim wywiad, żeby wydębić od niego umowę nie tylko na książki, które napisał, ale i na te, które zamierza napisać... A Arnośt, gdy się obudził, to mówił mu... ty dziwko wszeteczna, dziś pójdziemy odwiedzić Elię Kazana, kupię ci, gdzie tylko zechcesz, puszkę znakomitego piwa... Tak więc mój skarb przewędrował z Arnośtem niemal cały Nowy Jork na piechotę, mój mąż mi opowiadał, że raz wyszli z hotelu, a tu nagle na 28th Avenue strzelanina, policja z odbezpieczonymi koltami grzała w zejście do metra, a znów stamtąd strzelali niewidoczni faceci, ludzie uciekali albo kładli się plackiem, strzelanina jak na filmie, Arnośt Lustig, pucołowaty, uczesany, podszedł do policjanta, który ze skierowanym w dół pistoletem pochylał się nad wejściem do metra, lekko dotknął ramienia tego policjanta i zapytał... Przepraszam, gdzie tu jest skrzynka pocztowa? W owym czasie mój mąż wysłał mnie do mamusi, żebym przywiozła pięć kilo wczesnych gruszek, za które zapłacił sąsiadowi w Nymburku, siedziałyśmy z mamusią i ja wszystko jej powiedziałam, nie żebym się żaliła, bo na wszystko, co mówiłam mamusi o mym mężu, ona reagowała śmiechem, no i do tych gruszek dodała mi jeszcze malutkie bure kociątko, powiedziała, że jeśli kotek, kocurek nie pomoże, to na mojego męża nic już nie może oddziałać, bo przez wszystkie te lata, te dziesięciolecia, w domu nie kochał nikogo, tylko właśnie koty, kocięta. Więc przywiozłam maleńkie kociątko, gdy mój mąż wrócił z tych swoich podróży, kiedy zobaczył to kociątko, to nawet nie spytał o gruszki, lecz zobaczyłam coś, czego u mojego męża nie znałam. Był tym kociątkiem urzeczony, złagodniał, natychmiast przyniósł mleko i gdy kocię chłeptało, nim się najadło, mój mąż wyścielił skrzynkę, potem przyniósł starą miednicę, nasypał do niej piasku i tego wieczora już nigdzie nie szedł, tylko siedział i patrzył na to kociątko, głaskał je, podsuwał mu palec, podnosił kotka i delikatnie przykładał go sobie do policzka, i twierdził, że takie kociątko rozprasza smutek i żal, że taki koteczek jest zdolny do wielkich uczuć. I zaraz musiałam posłać mu łóżko, i wziął kotka do łóżka, kociątko przytuliło się do niego, ale oddech mojego męża przesycony był piwem i kociątko odwracało się, więc mój mąż wstał i umył sobie zęby, a potem kociątko zwinęło się w kłębuszek pod jego brodą i słodko spało, mój mąż uśmiechał 383 się, a kociątko ujęło go za skórę na knykciu i ssało jego palec, a potem mój mąż, który nie znosił, żebym w nocy do niego przylegała, całą noc spał w nienaturalnej pozycji, ze zwiniętym w kłębek kociątkiem, z kociątkiem ssącym jego knykieć, bo mój mąż był szczęśliwy, że kocię dotyka go różowym pyszczkiem, że słodko śpi. Od czasu gdy przyniosłam kociątko, mój mąż zmienił się, już nie chodził tyle po knajpach, starał się już przed wieczorem być w domu i palił w obu piecach, i nachylał się nad kociątkiem, któremu tak jakoś zastąpił jego kocią mamę, no i co wieczór mój skarb nie tylko starannie czyścił zęby, ale pił piwo jedynie do wieczora, żeby nim od niego nie zalatywało. Ile razy zbudziłam się i szłam popatrzeć, kocię zawsze ssało knykieć mojego męża i sypiali tak razem, tak razem spali, i choć kotek wyrósł już na kocura, to kocur nigdy nie zasypiał inaczej, niż tylko tak, że leżał na mym mężu i ssał jego knykieć. Efanek, jak nazwaliśmy tego kota, był tak zakochany w mym mężu, że już się cieszył na wieczór, gdy słałam łóżko, gdy unosiłam prześcieradło, to Efan wpełzał pod nie, bawił się tam w tych ciemnościach, ja także zakochałam się w tym kocie, ja również go kochałam, jakby to było nasze dziecko, ja też cieszyłam się kotem, który w dzień lubił wygrzewać się na dachu, tam, gdzie mój mąż pisał na maszynie, teraz pisywał nawet wtedy, gdy byłam w domu, ponieważ kot siedział przy nim, wpatrywał się mądrym wzrokiem w klawisze, wpatrywał się rozkochanym wzrokiem w mojego męża, przychodził do mnie, siadał mi na kolanach, by znów odejść do mego piszącego męża, to zwierzątko było jak gdyby muzą mojego męża. I oto pewnego dnia zdarzyło się, że kotek nie przyszedł, przez całą noc nie przyszedł, mój mąż był nieszczęśliwy, wychodził na dwór, co chwila zaglądał do szop, następnego dnia chodził po sąsiadach i pytał, czy ten jego kotek tam nie był? Tak więc mój skarb obszedł wszystkie te budynki przy ulicy, w których już nikt nie mieszkał, wołał i nasłuchiwał, im dalej, tym bardziej był nieszczęśliwy, wciąż miał wrażenie, że ten jego Efanek gdzieś miauknął, ale kotek nie przyszedł ani wieczorem, ani w nocy... Dopiero nad ranem mój mąż siadł, podniosłam się... a tam, w tym półotwartym oknie stał kotek, z uniesioną łapką, niepewny, czy jesteśmy w domu, czy jest naprawdę u siebie, i mój mąż go zawołał, a kotek wskoczył do kuchni i łapczywie pił mleko, ale przestał przełykać i spojrzał na mnie, a następnie na mego męża, tak jakoś jak człowiek podziękował nam i dalej pił mleko, i znów przestał, znów na nas spojrzał i wiedzieliśmy oboje, że bez nas zmarłby gdzieś z głodu, ktoś by go zabił, więc też spojrzeliśmy w taki sposób na siebie, świadomi, że oboje stanowimy wspólnotę, i znów po długim czasie niespodzianie pocałowaliśmy się, 384 w taki sposób jedno dostrzegło w drugim, że wzajemnie wiele dla siebie znaczymy... i kot widział to, wpierw siedział na kolanach mojego męża, potem, żeby dla mnie też coś zostało, siadł na moich kolanach, siedział mi na kolanach i patrzył mi w oczy, potem tryknął mnie, zamknął oczy, i znowu na mnie patrzył, a ja, która nigdy w domu nie miałam kota, pojęłam, co to jest, gdy zwierzę kocha, pojęłam, co to jest miłość, że z łepka tego kotka emanuje taka piękna siła, że nie mogłam powstrzymać się i też zamknęłam oczy i tryknęłam go w łepek, i tak na przemian okazywaliśmy sobie tę miłość i byliśmy szczęśliwi, tak jak w owym pierwszym okresie tej naszej miłości, kiedy nosiłam memu narzeczonemu rondelki z hotelu „Paryż", kiedy po każdej zmianie wsuwałam mu do kieszeni pięćdziesiąt koron, część mych napiwków... Nocą, gdy byłam w pracy, a mój mąż włóczył się po knajpach, Efan zwykł był czekać na nas za kominem frontowego budynku tam na Grobli pod numerem dwudziestym czwartym, za tym kominem miał swój punkt obserwacyjny, z którego widać było ulicę w świetle gazowych latarni, skąd widać było zakręt, zza którego wyłaniałam się w nocy ja lub mój skarb, lub też ukazywaliśmy się oboje, gdy mój mąż wychodził mi naprzeciw do tramwaju. Tak więc kot siedział przy kominie na dachu i gdy tylko ktoś wchodził na ten zakręt ulicy, wysuwał łepek, wytężał wzrok, ażeby lepiej widzieć, kiedy szłam sama, czasem również z mym skarbem, to i ja na tym zakręcie patrzyłam na ten nasz komin, mętnie oświetlony światłem ulicznych gazowych latarni, i zarówno ja, jak i mój mąż, gdy dostrzegliśmy ten drogocenny łepek, gdy kotek stwierdził, że wreszcie idą do domu ci, na których tam na dachu tak długo czeka, znikał, ale kiedy otwieraliśmy drzwi domu od ulicy, to już po drugiej stronie miauczał do nas, a gdy otworzyliśmy, wychodził zawsze w taki sam sposób, ocierał się o nasze nogi, a potem na chodniku wyciągał jedną tylną łapę i jedną przednią, potem na zmianę, i przeciągał się, mój mąż albo ja klękaliśmy, przykucali-śmy, kotek zamykał oczy i podnosił się, stał tak chwileczkę na tylnych łapkach, bo wiedział, że jedno z nas ujmie go delikatnie pod pachy, uniesie i w objęciach przytuli do policzka, toteż kotek, jakby wysiadły mu bezpieczniki, jakby zemdlał, zastygał w tej pozycji, przytulał się, to była ta chwila, na którą czekaliśmy zawsze z jednakowym wzruszeniem. Tak więc podczas gdy ja spodziewałam się, że mój mąż znowu pójdzie do pracy, że zacznie żyć jak człowiek przyzwoity, mój mąż wydał trzy książki, jedną za drugą, za każdą dostał nagrodę wydawnictwa i za każdym razem, chociaż nakład wynosił pięćdziesiąt, a nawet sto tysięcy, za każ- 25 - Wesela w domu 385 dym razem już na drugi dzień po ukazaniu się nie było ani jednego egzemplarza i mój mąż pogodził się z tym, że nadzieja, iż pewnego wieczora wyruszymy na praskie ulice, na wystawach księgarń będą jego książki i będziemy oglądać te wystawy z książkami z jego nazwiskiem, okazała się płonna... Widziałam, że wszyscy czytelnicy mojego męża wciąż są jak gdyby dalej niż mój mąż, jakby się założyli ze sobą, kto kogo dogna, kto kogo pokona... Czytelnicy nadal konsumowali te bałamutne teksty mojego męża jak elementarz, mój skarb nadal nabierał coraz więcej nie tylko bezczelności, ale również odwagi, mówił w tych tekstach rzeczy, których się głośno nie mówi, te zmagania z czytelnikami jego samego napawały przerażeniem i lękiem, wciąż czekał, że pewnego razu klatka się zamknie, za jakiś sędzia podsumuje wszystkie te jego błędne posunięcia wszystkie te jego driakwie, i wyda na mego męża wyrok. Byłam z tego tylko zadowolo- • na, ale zawsze, im mój mąż był w swoich tekstach zuchwalszy, kiedy już się cieszyłam, że teraz przytrą mu rogów, że mój skarb będzie rzucony na kolana, za każdym razem się z tego wykaraskał, nawet dostał za to znowu nagrody, nawet te jego książki zaczęli mu wydawać również za granicą. W pracy czytałam ogłoszenie w „Demokracji Ludowej"6... „Sprzedam domek letniskowy w Kersku, oferty pod 40 000 koron". Oczyma duszy ujrzałam chatkę w lesie, mój mąż będzie dojeżdżać tam w dni powszednie, na sobotę i niedzielę przyjadę ja, jeśli mój skarb nie pisze teraz, to jak będzie miał domek, wtedy nie będzie pisać w dwójnasób, dokończy ostatnie teksty i potem już będzie z pisaniem amen, bo mój mąż nie będzie miał ani jednego powodu, żeby pisać, bo prócz mnie i kocura będzie miał domek, i ja z góry wiedziałam, że jeżeli ten domek dostaniemy, to mój mąż będzie palić we wszystkich pomieszczeniach, we wszystkich piecach, gdzie pieca nie będzie, to go dokupi, jak nie będzie komina, to komin tam postawi, no i będzie palić, chodzić od jednego pieca do drugiego, będzie dokładać, chodzić po lesie, znałam to z tych naszych spacerów, mój mąż nie mógł przejść obojętnie obok pięknej brzozy, pięknego świerka, momentalnie stawał jak wryty, stał, wpatrywał się w tę brzozę, w to drzewo, i widział każdy szczegół, musiałam bardzo uważać, żeby mi się z tym drzewem nie zespolił, bo już nigdy nie wydobyłby się z niego na powrót. Odpisaliśmy więc na ogłoszenie i czekaliśmy. 6 „Lidovd demokracie" - dziennik Czechosłowackiej Partii Ludowej, stronnictwa katolickiego, po lutym 1948 r. przekształconego w niewielką organizację satelicką, realizującą politykę KPCz. 386 -n,,-.,^. I potem nadszedł list, a następnie była zaliczka na domek w Kersku, a potem pojechaliśmy tam, by go obejrzeć, a potem była umowa u notariusza i dopłata reszty należności, której w umowie nie było... Z powodu tej parceli leśnej mój mąż był wytrącony z równowagi. Nie mógł doczekać się, kiedy wszystko będzie spisane, kiedy zostaną przekazane klucze, jeździł autobusem na tę parcelę w lesie, chodził tu i tam, przechodził nawet przez strumyk, chodził oglądać sosny i brzozy, stutrzydziestoletnie drzewa, które będą jego, domeczek go nie interesował, interesowały go te brzozy i sosny, sąsiedzi tej przyszłej naszej parceli zaniepokoili się, widząc obcego człowieka, urządzili nawet na mojego męża obławę, on wyjaśnił im wprawdzie, co tu robi, lecz sąsiedzi obstawali przy swoim, niech zjeżdża, zanim wezwą policję, bo podejrzanych typów kręci się tu o wiele za dużo. A tymczasem zdaliśmy egzaminy na prawo jazdy, a tymczasem kupiliśmy sobie octavię, a potem właściciele przekazali nam klucze, dali umowy i parcela, i kuchenka, i pokoiczek były nasze. Jak mówiłam, mój mąż zaraz przywiózł murarza i kazał wybić w przewodzie kominowym jeszcze jeden otwór, do którego podłączył musgrawki, no i chociaż było gorąco, palił w dwóch piecach, w kuchence pod blachą i w pokoiku w mus-grawkach... bo w tych pomieszczeniach w lesie stale było wilgotno. Ale jak tylko się ogrzaliśmy, mój mąż zaczął planować, że zbuduje jeszcze jedno pięterko, zerwie dach i zrobi tam takie atelier, takie atelier przykryte pochyłym dachem z cynowej blachy, na którym słychać będzie bębnienie deszczu, jak to bywało w browarze. W owym czasie, gdy planował i obchodził brzozy i sosny, kiedy odbywał spacery po całej okolicy, wracał coraz bardziej ożywiony, z pisania zrezygnował zupełnie, nikogo nie odwiedzał, wesel w domu nie wyprawiał, zajmował się wyłącznie tą okolicą, którą lubił jako chłopiec, jako młodzieniec, aż tutaj chadzał na spacery z pannami z Nymburka wzdłuż rzeki, aż tu, do kerskich lasów. Mamusiu, powiadam, niech mamusia się na mnie nie gniewa, ale ja im dalej, tym bardziej jestem pewna, że ten mój skarb, że to jego pisanie podobne jest do biesiady po świniobiciu. Mamusiu, gdyby mamusia słyszała to wszystko, co mój mąż z poetą panem Maryśką, co też opowiadają sobie o świniobiciu. Jak cieszą się na nie, naradzają się ciągle jak dwaj spiskowcy, nawet, mamusiu, kupili sobie słowacki podręcznik uboju nie-rogacizny, Domdcia zakdl'aćka nazywa się ta książka, czytają ją, kupili sobie dwa egzemplarze i czytają ją jak Biblię. A hodują tę świnkę w Mlekowej-Łukoserbach, tam u kolegi, Borka, i jego żony, pani Mileny, raz już tam pojechali i pan Maryśko poklepywał tę swoją świnkę, lecz ja w to nie wierzyłam i rzeczywiście, jak wszystko było już ustalone, na to świniobi- 387 cię zaprosili nawet samego Waldemara Matuśkę, bo chodził do szkoły w niedalekim Piątku, to w końcu trzeba było to zabijanie świni odłożyć, Borek posłał do wszystkich telegram... „Swiniobicie odroczone, jestem chory, Borek." I teraz znów, w zeszłym tygodniu, gdy mój mąż i poeta Maryśko się nacieszyli, wyruszyliśmy pociągiem na to Swiniobicie do Mlekowej-Łukoserb, tak, mamusiu, mróz był trzaskający, a mój skarb nakupił butelek jałowcówki, zaraz w autobusie wycmoktali litrową butlę, cały autobus, mamusiu, śmierdział jałowcówką, a potem, gdy wysiedliśmy i szliśmy z Chlumca do tych Łukoserb, to na głównej ulicy pan Maryśko upadł na wznak i rąbnął głową o bruk, o te kocie łby, a że niósł pani Milenie trzy kilo pomarańcz, to leżał tam zasypany pomarańczami, a mój mąż cieszył się, że to wspaniały widok, jego przyjaciel zasypany pomarańczami... co za wstyd, na pierwszym piętrze otworzyło się okno i wychylił się z niego ubrany w mundur radca nadleśnictwa, który zdrzemnął się po obiedzie, a to grzmotnięcie głową pana Maryśki zbudziło go... i krzyczał... To mają być inteligenci! A pan Maryśko oprzytomniał i truchlał na myśl, co by to było, gdyby upadł mój mąż, że roztrzaskałyby się wszystkie te jałowcówki, wyprodukowane w Nitrze, litrowe flaszki... no i, mamusiu, szliśmy potem coraz dalej, mamusiu, to było coś strasznego... Jakie tam coś strasznego, powiada mamusia, do tego, dziewczyno, musisz się przyzwyczaić, z tym poetą wiele lat temu upijali się tyle razy, że nawet dla mnie było to coś strasznego... Raz w tej „łodzi podwodnej", co to mieszkał tam pan Maryśko, w piwnicy, też urżnęli się tak jałowcówką, był Wielki Piątek, mój synalek pił z nich oczywiście najwięcej, ponieważ chciał być pisarzem, zapaśnikiem, znakomitością i mistrzem świata, więc pił jałowcówkę jak wodę... a pan Maryśko nie zdobył się na nic mądrzejszego, tylko załadował mego synalka na wózek i jak wieźli go od wieży ciśnień do browaru, to ten Karlićek od Marysków dzwonił do wszystkich drzwi i wzywał każdego, kto tylko mu otworzył lub wychylił się z okna, i wszystkich ludzi dobrej woli zachęcał, żeby przyszli popatrzeć i zobaczyli na własne oczy, jak mój synalek leży na wózku urżnięty, no i przywiózł go aż do browaru, gdy babcia poszła otworzyć, ponieważ już źle widziała, to przybiegła do kuchni i załamała ręce... Borę przejechali! To był nasz dog, ale na szczęście to nie był Bora, tylko mój synalek... musiał przyjść doktor, bo mój synalek był całkiem nieprzytomny... Jeszcze, dziewczyno, z nim użyjesz... Powiadam, mamusiu, jak przyszliśmy do tych Mlekowej-Łukoserb, radości i uściskom nie było końca, Milena z pewnością podkochiwała się w poecie Maryśce, i od razu zaczęli pić jałowcówkę, i wszystko było już 388 przygotowane do świniobicia, i niecki na podwórzu, i otwarta stodoła, a w niej krępulec i łańcuchy, i napieczone ciasto do kiszek wątrobianych, i wszędzie nagotowane garnki kaszy, i świni nie dali już pomyj, żeby do rana strawiła, co zjadła, i zaraz zaczęto jeść kiełbaski i otworzono puszkę wieprzowiny, a zapijało się to wszystko jałowcówką, i mój mąż i pan Maryśko cieszyli się, żałowali tylko, że nie ma z nimi Andre Bretona i Paula Eluarda, i Tristana Tzary, śmiali się, a Borek pił tylko piwo prosto z butelki, ja zaś jedna nie śmiałam się i truchlałam, bo Borek też był odrobinę poetą, strasznie, mamusiu, zmyślał, raz siedzieliśmy u „Sojków" i przyszedł tam Borek, całe towarzystwo malarzy i przyjaciół mojego męża tam siedziało... a Borek mówi... Wybaczcie, przyjaciele, że się spóźniłem, ale właśnie wracam od adwokata, z okazji urodzin właśnie kupiłem żonie taki mały prezencik, willę... i wszyscy byli zachwyceni, a Borek zaraz... że chciałby, żeby któryś z malarzy ozdobił ujeżdżalnię w dawnej rezydencji hrabiów Kinskich w Chlumcu, gdzie Borek hoduje bułanki, wierzchowce, że składa malarzom ofertę, wielkie płótna do ujeżdżalni, sześciometrowej długości, trzy takie płótna, że ma zezwolenie, by wydać na tę dekorację ujeżdżalni ogółem dwieście tysięcy... I, mamusiu, Borek umawiał się tam z dwoma malarzami, z panem Hamplem i Bouśem... lecz, mamusiu, nie było w tym ani źdźbła prawdy, tak samo jak z tą willą dla Mileny, tak samo, jak było z tą świnią, co to na Swiniobicie niby był zaproszony sam Waldemar Matuśka... A potem tam w Mlekowej-Łukoser-bach poszłyśmy z latarnią do piwnicy, a tam płynął potoczek i stał tam szaflik, i Milena przekładała marynowane mięso do osolonej wody na wędzenie, a poeta Maryśko i mój mąż każdy kawałek mięsa obwąchiwali, choć to strasznie śmierdziało, i jak potem ułożyli to mięso, wzięli kawał udźca na górę i Milena zrobiła z tego czerwonego mięsa sznycle, a potem przyjechał samochodem pan doktor Halif i także był pijany, ale to był piękny mężczyzna, elegancki i ogolony, on uwielbiał pana Maryśkę, bo Maryśko był zastępcą koncertmistrza w Teatrze Narodowym, a pan Halif grał amatorsko na wiolonczeli, ile to było, mamusiu, wiwatów i uścisków, zwłaszcza gdy pan doktor Halif uroczyście oznajmił, że jego kochanka wczoraj urodziła dziewczynkę, że musi jechać do Hradca Królowej, by ją zobaczyć, Milena powiedziała mi później, że doktor Halif wykłada na wyższej uczelni i tam zakochała się w nim studentka, i teraz powiła mu piękne dzieciąteczko... A pan doktor Halif powiedział, że musi jeszcze wpaść wieczorem do domu, że jego córka ma uroczyste zakończenie kursów tańca, wobec czego wieczorem musi być na galowo... Tak więc po południu wolałam pojechać z doktorem Halifem samochodem do Chlumca, żeby rano, jak obiecałam, przyjechać na to sławne Swiniobicie z żoną 389 poety, pana Maryśki... Mamusiu, podróż samochodem z panem Halif em była pełna przygód, tak się cieszył, że urodziła mu się dziewczynka, że kilka razy wjechał do rowu, a potem przed miastem powiedział mi, że nie pójdzie na ten wieczorek na zakończenie kursów tańca, tylko zabierze z domu wiolonczelę i zaraz jedzie z powrotem do Mlekowej-Łukoserb, że przecież nie może stracić okazji, ażeby jeszcze trzeźwy pan Maryśko na jego wiolonczeli zagrał chociażby część koncertu Antonina Dvofaka dla uczczenia jutrzejszego świniobicia, ponieważ genialny kompozytor Dvofak wyuczył się też na rzeźnika... Opowiadałam to wszystko mamusi z goryczą, lecz mamusia wcale nie była oburzona, widziałam, że słuchała tego z przyjemnością, śmiała się, patrzyła w sufit, a potem mi powiedziała... wiesz, dziewczyno, ja to już zaliczyłam, teraz kolej na ciebie, musisz się z tym oswoić... wiesz, patrz na to życie jak na amerykański slapstick. A co było dalej? Powiadam, mamusiu, kiedy przyjechałyśmy z panią Verą tym kombi do Mlekowej-Łukoserb, dojechaliśmy dopiero w południe, to jedynym żywym był tam Borek, trąbił piwo prosto z butelki, Milena była wściekła na młodego rzeźnika... Ja go zabiję, wywijała wielkim zatłuszczonym nożem... ukatrupię go! spartolił mi wątrobianki, wsypał do nich pół kilo imbiru, zrobił mi z wątrobianek słodycze... a tam pośrodku podwórza była gnojówka i kupa nawozu, i pośrodku tego nawozu utkwiła ta śkoda, drzwiczki były otwarte i za kierownicą leżał pan doktor Halif, nieprzytomny, i ręka mu zwisała, i po nadgarstek zanurzona była w tej gnojówce, a pan Halif, choć zamroczony, uśmiechał się rozkosznie... A potem, mamusiu, ze stodoły wyszedł taki dziwny korowód, młody rzeźnik niósł przerzuconą przez ramię połówkę świni, a obok kroczył poeta Maryśko z policzkiem przyłożonym do udźca tej świni i uśmiechał się błogo, w ręku poeta trzymał wątrobiankę i szli tak, z tym policzkiem wciąż przytulonym do półtuszy wieprzowej, aż znikli w otwartej komorze... a za nimi z powagą stąpał mężczyzna tak pijany, że z wielkim trudem i tylko po ubraniu poznałam, że to mój skarb, mój mąż, dźwigał ogromną rynkę z surowym sadłem, wciąż miał na sobie ten nowy garnitur, który uszył sobie u Barty w alei Narodowej, wciąż też tę piękną koszulkę i drogi, już wytłuszczony krawat, i całe upaćkane w gnoju buciki, dziurkowane półbuty, które przywiozłam mu z Wiednia... Milena wołała do nas... Chodźcie, częstujcie się, chodźcie, wybierzcie sobie, co chcecie, wątrobianki i kaszanki już na was czekają... Nie stójcie jak jakie słupy... no to wzięłyśmy talerz i wybierałyśmy przysmaki, ale pani Vera, żona poety, wciąż była wystraszona tym, co ujrzała, pani Vera, której tatuś, jak opowiadała mi w samochodzie, już od dawna zabiegał o to, ażeby na podstawie dokumentów być mianowany 390 baronem von Tunkel... i teraz Vera kontynuuje te starania, ponieważ według akt historycznych ona też jest właściwie baronesse von Tunkel.... więc, mamusiu, ta Vera w kuchni bała się... Mileno, co się dzieje z Karlikiem? A Milena nalewała krupnik na wieprzowinie i machnęła ręką, i pani Vera gryzła się dalej... To było mu tak niedobrze? A Milena pociągnęła jałowcówki i powiada... jeszcze jak! Rano wciąż leżał na klepisku i wołał... Trokar! A ja, mamusiu, wyglądałam przez okno, tam mój mąż w tym pięknym garniturze wielkim nożem krajał sadło na kostki, wkładał w to całą duszę, zdawał się taki skupiony, jakby pisał... i nagle zapragnęłam odebrać mu ten nóż i wbić mu go prosto w serce... ale pani Vera, ta, która teraz nadal zabiega o uzyskanie orzeczenia, że jest baronesse von Tunkel, nadal wypytywała Milenę... Czy Karlouśek rzygał? A Milena z błękitnym tikiem w oku, z twarzą odrobinę ściągniętą po zawale, machnęła ręką i zanim wyszła na podwórze, powiedziała z rozgłośnym śmiechem... Żeby tylko to!... I wszedł poeta, pan Maryśko, cały utłusz-czony od czasu, gdy towarzysząc rzeźnikowi, przytulał się policzkiem do półtuszy wieprzowej, wszedł i powiedział... Witam was pięknie, urocze rusałki... Milenko, zgłodniałem, mnie też daj wątrobianki i krupniku... a zamiast chlebem, będę zagryzać świńskim uchem... Tu mamusia ma, mówię, ten swój amerykański slapstick, a puenta, mamusiu, była taka, że wszedł do kuchni pan doktor Halif, tak jak stoczył się do gnojówki, tak stał tam, miał piękne oczy i powiedział, że właśnie nadeszła stosowna chwila, więc prosi, żeby Kareł, zastępca koncertmistrza w Teatrze Narodowym, zagrał na wiolonczeli ten wolny temat z koncertu Dvofaka... Mamusia, gdy już naśmiała się do syta, machnęła ręką na znak, że to, co jej opowiedziałam, jest niczym w porównaniu z tym, co teraz opowie mi ona... i oto poprzez rozmowę i w trakcie rozmowy nie tylko do mamusi, ale i do mnie zaczęły docierać odpowiedzi na pytania, dlaczego jej syn był taki, jaki był, i dlaczego jest taki również teraz, obecnie, gdy mamusia właściwie przekazała mi swego syna i obydwie myślimy sobie, że zrobimy z niego porządnego człowieka... Lecz on, jak widzę, i mamusia widzi to także, nadal pozostał taki sam... ale czemu jest taki, jak jest? Czemu wciąż musi być tą znakomitością, tym zapaśnikiem i czempionem w żarciu i piciu, gdy w istocie jest człowiekiem nieśmiałym, a właściwie tchórzliwym, czemu wciąż nam ucieka, a jak już nigdzie uciec nie może, to odstawia ten przeraźliwy teatr, którym się popisuje nie tylko przed samym sobą, ale i przed innymi? Mamusia wspominała, że podczas każdego świniobicia jej synalek musiał być tą znakomitością, że opychał się zawsze wąjrobian-kami i kaszankami, ale tylko kiedy mieliśmy gości, kiedy się popisywał... 391 gdy natomiast był sam, brał zimną wątrobianeczkę, krajał ją na kawałki i jedna mu starczała, i jadł ją z chlebem, i zapijał odrobiną piwa... Gdy nadchodziła jesień, to znów dostawaliśmy od restauratorów mnóstwo kuropatw, piekłam ich zawsze dwie blachy, szesnaście kuropatw, a mój synalek, jak byli goście, to się przed nimi popisywał, za każdym razem zjadał po cztery kuropatwy... ale jeśli był sam, to zjadł tylko jedną kuropatewkę... albo wędliny? gdy przyniosłam z wędzarni cały kosz wędlin, to jak był sam, jedynie ledwo uszczknął, lecz jeśli byli goście, to jadł przeraźliwe ilości i bez chleba, jadł wędliny tak, żeby goście, widząc go, popadali w kompleks niższości, ale potem, na drugi dzień, leżał i był chory... Lecz dlaczego to wszystko robi? Powiadam, mamusiu, ten mój skarb wciąż jest taki, jak gdyby coś prze-skrobał, sam mawia, że ciągle czuje się tak, jakby stale dostawał złe cenzurki i bał się iść do domu, mamusiu, jemu kiedyś dawno musiało coś się przydarzyć, coś mu się musiało stać, dlatego wciąż ucieka, on lubi być w domu, ale jak przyjdę, to po małej chwili daje drapaka... teraz, mamusiu, jak kupiliśmy domek letniskowy, mało, że przepada mi w gospodach, to jeszcze byłoby do zniesienia, ale mówił mi komendant policji, że często przez lornetkę obserwuje mojego męża, jak tam na polach leży w stogu słomy, komendant jedzie dalej tą swoją wołgą przez rejon, ale kiedy po dwóch godzinach wraca, to widzi przez lornetkę, że mój mąż zakopał się w słomie, tylko ręce ma rozłożone i leży tak tam, i patrzy w niebo... Do tego stogu, mamusiu, prowadzi droga, która przy tym stogu się kończy, prowadzą tam dwie koleiny, wyżłobione przez traktor... jakby tam, tuż przed stogiem, wzbił się w górę rozpędzony mały samolot... wzbił się w niebo... i tam leży mój skarb, zagrzebany aż po ramiona w słomie... aż tam ucieka mi i tam ma spokój, i komendant mnie o tym powiadamia... Mamusia spoważniała i wolno, jakby z trudnością i niechętnie to wspominała, mówiła... Istotnie, ja też często widziałam go, jak wspina się po drabinie na stajnie, dziewczyno, było tam siana dla czterech par koni i dwóch par wołów, czasem spędzał tam całe godziny... Kiedy indziej znów tam w dołku za lasem, przy dwóch brzózkach, zrobił sobie z blach taką budę, miał tam nawet kuchenkę, buda bez okien, i tam mieszkał i palił w piecu, na dworze słońce, a mój synalek zaszyty w ciemności, w takiej budzie, gdzie można było przebywać tylko w pozycji siedzącej... jako chłopiec nie lubił wracać do domu i często ot tak sobie stał w wygódce, oparty o ścianę niby jaka sierotka... jako gimnazjalista znów wdrapywał się na strych, na ten strych nad naszym mieszkaniem, gdy padały deszcze, 392 to ten dach, ponieważ był blaszany, wciąż podzwaniał, ale mój synalek zbił tam sobie z desek ten byle jaki kącik, którego okno wychodziło tylko na niebo, często słyszałam, jak wspina się po schodach, jak chodzi nad moją głową między belkami tego naszego strychu, nad całym naszym mieszkaniem... i czasami po kilku godzinach znów wędrował po tym strychu, a potem schodził po schodach... właściwie z tego browaru też uciekł na tę Libeń - dlaczego? Chyba tylko dlatego, że tam nie świeciło słońce, że się musiało i musi palić w piecu jeszcze latem, lecz przede wszystkim uciekł na Libeń chyba dlatego, że zaszył się tam i był sam, wszystko musiał sobie załatwić i kupić, ale sam, sam musiał pobielić sobie ściany wapnem... Ale teraz, co go tak gna, że zaszywa się po same ramiona w stogu siana? Dziewczyno, teraz zaczynam to rozumieć, to, co ci powiem, to już nie jest komedią, lub może w końcu to mimo wszystko komedią jest? Otóż ja miałam synalka jako panna... Wtedy to była hańba... Pamiętam, była niedziela, matka szykowała obiad, a ja powiedziałam tacie, że jestem w ciąży i że ten mój na razie nie chce się ze mną żenić... i porywczy tata złapał mnie za ramię, szarpnął mną, wywlókł mnie na podwórze, potem przyniósł tę swoją myśliwską strzelbę i krzyczał na mnie... klękaj, zastrzelę cię! A ja zlękłam się strasznie i złożyłam ręce... Lecz moja mądra matka wyszła i powiedziała nam... Dajcie spokój, chodźcie jeść, bo wystygnie... Zaczęło się to nad ranem. Znalazłam mój skarb na ziemi, początkowo myślałam, że mi się spił, czasem lubił przyjść zalany, gdy byłam w pracy, pakował się do łóżka i gdy tak leżał, nie można było spostrzec, że się zatacza ani że ruchy ma niezborne, przeciwnie, bywał miły, ponieważ leżał w łóżku i uśmiechał się. Ale on mi się zwijał, prosił Pana Boga, żeby go zabrał, twierdził, że tutaj, w brzuchu, tutaj, w wątrobie jakby mu ktoś otwierał tę wątrobę rozpalonym do czerwoności kluczem. I ledwie to powiedział, znów wywinął kozła na ziemię i skręcał się, i chciało mu się jednocześnie i zwracać, i iść do ubikacji, był strasznie blady i miał najpiękniejsze oczy, jakie u niego kiedykolwiek widziałam, prosił mnie, bym wzięła go za rękę, obiecywał, że od teraz już będzie grzeczny, będzie pić tylko wodę mineralną, że rozpoczniemy nowe życie, i znów prosił, żebym trzymała go za rękę albo głaskała go, brał kota Erana i kładł go sobie na głowę, niczym okład, lecz kot Efan się od mego męża odsuwał, nawet jego uszy wyrażały wrogość, były cofnięte do tyłu, jak u konia, który gryzie. A potem wlazł pod łóżko i mój skarb widział w tym znak, że tylko patrzeć, a umrze, bo koty umieją przepowiedzieć śmierć swego pana. A potem znów wymiotował, prosił mnie, bym go nie opuszczała, i żalił się, i stękał, przyniosłam mu kubełek i nawet nie wiem dlaczego, ale byłam zadowolo- 393 na, że ma ten atak, jakby ten woreczek żółciowy wysłuchał mojej prośby, jakby ta opuchnięta wątroba była kropką lub wykrzyknikiem na dowód słuszności wszystkich moich dobrych rad i przestróg, tyle razy prosiłam go, by tyle nie pił, by nie jadł tych wędzonych wieprzowych golonek, by nie jadł słoniny tonącej w pieprzu, im więcej zwijał się i stękał, tym bardziej uśmiechałam się, podsuwałam mu kubełki, w które buczał tęsknie jak na waltorni, aż skądeś z paznokci na palcach nóg wydobywało się to jego wymiotowanie. Gdy kot, wyszedłszy spod łóżka, cały się najeżył, powąchał kubełek z wymiocinami i przez otwarte okno wybiegł na dwór, wtedy na życzenie mojego męża otworzyłam na oścież wszystkie okna, wciąż prosił o świeże powietrze, tak mój skarb żegnał się ze mną, żegnał się z Libnią, żegnał się z Pragą, żegnał się ze swoimi kumplami, tak jak wtedy, gdy przychodził pod muchą, jak gdy wypił tych swoich dziesięć piw, gdy już leżałam w łóżku, a on, przy głupio się uśmiechając, siadał mi w nogach, niewiele brakowało, a byłby mi je złamał, gdybym ich nie cofnęła, siadywał tak i z uśmiechem mnie powiadamiał, kto też przesyła mi pozdrowienia, i pozdrawia cię Mirda, ten szermierz, i pozdrawia cię Yladimir, i pozdrawia cię starszy Vavra, wyda książkę we Froncie Młodych7, i przesyła ci pozdrowienia pan Maryśko, i pan Bufil, pozdrawia cię jeszcze stokrotnie ober od „Pinkasów", a poza tym ober od „Kocura", a jeszcze specjalne pozdrowienia przesyła ci kelner spod „Złotego Tygrysa", wymieniał wszystkich ludzi, z którymi się znał, wszyscy pozdrawiali wyłącznie mnie... tak więc teraz, gdy umierał na podłodze w swoim mieszkaniu, leżał na ziemi i nadal wymiotował, chociaż już tylko stękał, zwijał się, to teraz, gdy kot wyskoczył od niego na poranne powietrze, gdy oznajmił mu swym szóstym zmysłem, że on, jego pan, wkrótce umrze, to mój mąż z kolei prosił mnie i wymieniał mi wszystkich swoich przyjaciół, którym z kolei on przekazuje pozdrowienia, bowiem walcząc ze śmiercią, myśli o nich, i pozdrów Mirdę szermierza, i Yladimira, i pozdrów starszego kelnera od „Pinkasów", i kelnerów, obu kelnerów spod „Dwóch Kotek", i wszystkich surrealistów, i pozdrów mojego brata... i jak wymienił wszystkich swoich znajomych, to mu ulżyło i prosił, żebym podała mu na ziemię pióro i papier, i w przerwach między wymiotowaniem i skurczami pisał tam na podłodze swoją ostatnią wolę, która zaczynała się... „Na wypadek, gdyby Bóg powołał mnie do życia wiecznego, postanawiani, co następuje..." i jak zawsze, zapisywał całe swe mienie mnie, a swoim przyjaciołom swe książki, jak zawsze nasz domek tam w Kersku 1 Mlada frontu - założone w 1945 r. wydawnictwo związku młodzieży, publikujące beletrystykę, poezję i literaturę społeczno-polityczną. 394 futbolistom z KS Połabianin-Semice, żeby zbierali się tam na koncentracje, jak Dukla w Wodokłosach, tak Sernice będą mieć koncentracie przed meczami w domku numer 248 w Kersku... Chodziłam tam i z po-wrotem, stałam w drzwiach i wyglądałam, słońce jeszcze nie wzeszło, ale tam, za łańcuchem dachów i domów, było bursztynowe światło, to był taki konik mojego męża, że gdy lecieliśmy, choćby tylko do Brna, to zostawiał na stole swoją ostatnią wolę, gdy latał sam, za granicę, na te swoje wycieczki, z których nigdy nic mi nie przywiózł, tylko raz okulary, ale były to okulary, które kupił na dworcu w Pradze i twierdził o nich, że to cenne okulary z Londynu, no i te jego ostatnie wole były niemal zawsze na ten sam temat, wszystko zapisywał mnie, gdy jechaliśmy gdzieś samochodem lub autobusem, lub lecieliśmy, to wszystko zapisywał swojemu bratu, a książki kolegom, a domek w Kersku futbolistom na koncentracje, futbolistom z KS Połabianin-Semice... Od czasu gdy stał się sławnym pisarzem, bał się o swoje życie, nawet na ulicach chodził po krawężnikach chodników, wciąż zerkał w górę, gdyby mógł, to szedłby środkiem jezdni, gdyby nie jeździły tam samochody i tramwaje, bo wydawało mu się, że wszystkie gzymsy czekają tylko na niego, by go zabić i delektować się tym, że pozbawiły życia tak sławnego i pięknego pisarza... A gdy gdzieś tam za domem, w którym rozpoczynał się poranny ruch, gdy tam w tym instytucie badawczym ogromne piły i tokarki jak co dzień przecinały grube wały i belki, kiedy co dziesięć minut tam za ścianą, która niemal przylegała do naszej kuchni, coś spadało, dudniąc tak, że budynek się zatrząsł, kiedy co parę godzin następował upadek tak potężny, że opadał również tynk, który murarze z instytutu badawczego przychodzili co miesiąc nakładać, gdy rozległ się ten pierwszy wielki huk, gdy tam, w trzewiach instytutu spadł przepołowiony wał, mój mąż skończył pisać swoją ostatnią wolę, lecz jednocześnie minął również ten atak woreczka żółciowego... Podniósł się, złamany dowlókł się do łóżka, legł, wylałam kubełki z rzygowinami, przyniosłam świeżej wody i szmatką obmyłam go, wytarłam mu piersi, potem zawołałam kota Efana, pogłaskałam go, wzięłam na ręce, chwilę staliśmy tam we drzwiach, kot jak zwykle udawał, że zemdlał, chwilę pieściliśmy się tak po cichu, następnie przyniosłam go do łóżka, gdzie leżał obmyty mąż z zamkniętymi oczami, przypominał w tej chwili nieboszczyka, i dałam mu kota do łóżka, mój mąż wyciągnął rękę, pogłaskał go, kot wtłoczył mu się pod dłoń, potem pisnął, zwinął się przy jego głowie na poduszce i ujął w zęby skórę na knykciu jego palca, ssał mu ten knykieć i słodko zasypiał... A mój mąż otworzył oczy i uśmiechnął się do mnie, zachmurzyłam się, lecz wiedziałam, że mój skarb ma już umieranie za sobą... 395 I było wesele w naszym domu, a żenił się ten nieśmiały Jenda z galeryjki nad nami, który unikał mnie, a gdy mu się to nie udało, czerwienił się p0 uszy, ten, który jednak zapatrzył się na mojego męża i zaczął pić, przy-gruchał sobie piękną dziewczynę, wiedeński typ o figurze jak kręgiel, ale gdy był pijany, to na nią krzyczał, nie poznawałam Jendy, no i były zapowiedzi, a potem miał ślub takjak ja, w Pałacyku, na Szlosberku a potem było przyjęcie weselne w „Świecie", a po przyjęciu, gdy wesel-' nicy przyszli do mieszkania wypić za szczęście młodej pary i gdy potem po południu, wszyscy poszli, Jenda w ślubnym garniturze i z mirtem' i z tym swoim uśmiechem zszedł, zataczając się, na dół, kot Efan wyskoczył oknem i skrył się na podwórzu, śmiertelnie wystraszony przez pijanego Jendę, który przyniósł butelkę wódki, w drugim ręku trzymał kieliszki, usiadł, cały spocony od alkoholu nalał wódki i podsunął memu mężowi... Panie Hrabal, ja jestem pańskim uczniem, pan wskazał mi drogę, czytając pańskie książeczki, znów stałem się człowiekiem, nikogo już się nie boję, niech pan przepije do mnie!... A mój mąż zaczął jechać do Rygi, jakby leczył się u pana profesora Skali, jakby miał wszyty antabus... Zwymiotował, poklepał Jendę po ramieniu, wyprowadził go, gratulował mu, kłaniał się Jendzie, ale Jenda wchodząc na schody na czwartym stopniu osunął się i zasnął, zasnął w ślubnym garniturze, widziałam, jak panna młoda w bieli z trudem ciągnęła Jendę po schodach na górę, stopień po stopniu, była to silna panna młoda, miała figurę jak kręgiel, jak wiedenka, i gdy wciągnęła go na samą górę i położyła go... nikogo na podwórzu nie było, nikt nie wyglądał z okien naprzeciwko, rozwinęła ten swój welon na wietrze, oparła się o poręcz galeryjki, to było coś pięknego, ta świeżo poślubiona małżonka w naszym wciąż rozpadającym się domu, panna młoda jak z żurnala, uśmiechnęłam się do niej... Koniec końców byłam zadowolona, że mój mąż przywiózł z Piszczan i przyśrubował do ściany to długie, trzymetrowej długości i metrowej wysokości lustro, już gdy wyszłam na nasze podwóreczko, a okno było otwarte, widziałam samą siebie, jak oblana słońcem znikam w cieniu podwórza, widziałam się w tym lustrze na ścianie tego naszego pokoju, potem znikałam, a gdy weszłam do domu, choć na dworze świeciło słońce, musiałam w domu zapalić światło, tak głęboki bywał tu cień i chłód... Gdy mego męża nie było w domu, to przechadzałam się przed lustrem, czasem zakładałam ręce i uważnie przyglądałam się sobie, to lustro towarzyszyło mi już od dzieciństwa, przeglądałam się w nim już jako dziewczynka, potem jako dziewczyna, a w końcu, zanim załadowali nas na rolwagę i wywieźli do obozu zbiorczego, widziałam oddalające się plecy tatusia... 396 A notem, kiedy od nowa zaczynaliśmy życie tam, w Piszczanach, to lustro dbiiało nie tylko moje życie, ale również życie tatusia i braciszka Heinie-i znów, wszyscy cieszyliśmy się, że wyjedziemy na wspólny paszport Hn Niemiec, ale zezwolenie dostali tylko tatuś i mamusia... a ja i Heini, oonieważ chodziliśmy do czeskich szkół, musieliśmy zostać w lustrze i w kraju... w to właśnie lustro patrzyłam, a tatuś odchodził na dworzec, widziałam tylko jego oddalające się plecy... a potem już staliśmy tylko na dworcu... a potem pociąg... a potem płakaliśmy, a gdy wróciłam, to już na zawsze zostaliśmy z Heinim w lustrze sami... a potem jeszcze ostatni raz widziałam siebie w Piszczanach w tym właśnie lustrze, kiedy już chciałam odejść z tego świata, gdy już wszystko na świecie mi obrzydło, patrzyłam w to lustro i widziałam w swych oczach, że już nie powinnam, nie mogę żyć na tym świecie, już choćby, żeby nie widzieć w nim tej kobiety, która przegrała swoją miłość, ten swój skarb... więc patrzyłam tak wtedy na siebie i połknęłam dwie pełne garście proszków, i patrzyłam w to lustro, zanim zaczęłam w tym lustrze się rozmazywać, nim zemdlałam, nagle jakbym krzyknęła, w ostrym świetle ujrzałam wszystkie moje spojrzenia w to lustro w ciągu niemal całego mego życia... Teraz często przechadzam się, przystaję i spoglądam na siebie, tu, na Libni, na Grobli Wieczności, jak mawia mój mąż, od czasu, gdy wydał kilka książek, wydaje się mu, że naprawdę stoi już na grobli Wieczności, lecz ja także tu, w tym lustrze widuję samą siebie także j akby z punktu widzenia wieczności, nigdy nie patrzę na siebie, gdy jest tutaj mój mąż, przed tym lustrem muszę być sama, często widzę, j aki był ze mnie kocmołuch wtedy, kiedy mieszkałam na Żiżkowie u mamusi tego mojego Jirki, o którym już zapomniałam, zapomniałam również o tej jego gitarze, zapomniałam nawet także wszystkie te jego hiszpańskie solą gitarowe, które mi grywał... lecz potem tam na Żiżków przyszedł jeden, jedyny list od cioteczki Piśinki z Wiednia, jedyny list, który otworzył mi oczy, że aż się zawstydziłam... I od czasu tego listu zaczęłam stroić się i kupowałam sobie te czerwone pantofelki na wysokich obcasach i bieliznę, bo cioteczka napisała mi z Wiednia... „jeżeli nie chcesz, by ludzie mieli ciebie za pyzę kartoflaną, musisz dbać o to, żeby cię uważali za tort paryski..." I stałam się paryskim tortem, co dzień przeglądam się w lustrze, żeby naprawdę, zanim wyjdę, wyglądać jak się patrzy... niemal wącham się w lustrze, gdy reguluję brwi i podmalowuję oczy, ale tutaj także od czasu, gdy byłam w Wiedniu u Karliego, myślę również o cioteczce Piśince, jak napisał mi Karli dopiero w pół roku później, cioteczka Piśinka, ta, co umiała nosić się niczym tort paryski, kazała uszyć sobie z nylonu nową sukieneczkę balową z falbankami... i w Wigilię, gdy udając zadziwienie, 397 podbiegła do choinki, gdy przemykała koło kominka, na którym płonęły polana, ta sukieneczka na niej zajęła się... ta paryska nylonowa sukienka z falbankami... spłonął też zwiewny nylonowy szal... i peruka... Również ciocia Piśinka teraz często przechadza się wraz ze mną po tym moim zimnym mieszkaniu i kiedy przeglądam się z uwagą, często widzę wychylającą się spoza mnie głowę cioteczki, którą po raz ostatni widziałam, gdy byłam mała, jedynie z fotografii ją znałam... ale teraz często tutaj na Libni, na Grobli Wieczności, wychyla się spoza mnie i słyszę, jak szepcze mi do ucha... musisz być zawsze zadbana i appetitlich, jak tort paryski... Mój skarb lubił przeglądać się w tym lustrze, ale nigdy nie usiadł, zawsze przechadzał się, patrzył na siebie, chłonął swój obraz, a potem chodził i zastanawiał się nad sobą, widziałam go częstokroć, gdy wracałam, już z podwórka widziałam pokój oświetlony, jeszcze jedna lampa wisiała w lustrze, jeszcze raz były tam wszystkie meble. Kiedy odbywały się u nas te wesela w domu, wtedy z podwórka ten pokój wyglądał jak przepełniony ludźmi, ale to wskutek tego, że całe to towarzystwo weselne było tam jeszcze raz. Kiedy jednak mój mąż był sam, to patrzył na siebie inaczej. Tak jakoś sprawdzał, o ile się postarzał, patrzył na swoje oczy, opierał się dłońmi o dłonie w lustrze i przyglądał się sobie uważnie, nigdy nie mógł się na siebie napatrzyć... A ja widziałam i wiedziałam, że patrzy na siebie tak, jak obserwuje się człowiek, który wie, że jest ciężko chory, który wie, że może nie minie rok, a umrze, tak patrzył na siebie mój skarb, gdy przebył atak woreczka żółciowego, nie wierzył sam sobie, dopatrywał się w lustrze, jaki jest jego stan, często odciągał sobie palcem dolną powiekę i patrzył, czy nie ma żółtaczki, obmacywał sobie zmarszczki przy ustach, te swoje zapadnięte policzki, obmacywał sobie kręgi pod oczami i nigdy to spojrzenie w lustro nie sprawiało mu przyjemności, przeciwnie, im dalej, tym bardziej poważniał, lękał się, mój mąż jednak lubił się lękać nie tylko samego siebie, ale wszystkich wydarzeń, które były udziałem nie tylko jego, lecz także innych ludzi, mój mąż bowiem uważał, że coś, co się stało komuś innemu, że to stało się jemu. W owym czasie, kiedy przebył ten atak, gdy ledwie siorbał pilzneńskie piwo, gdy nie mógł zjeść nawet kęsa tłustej wieprzowiny, mój mąż lubi pieczony boczek i pieczoną wieprzową golonkę, teraz musiał jeść tylko gotowaną wołowinę, zaczął chodzić wolniej, teraz to ja szłam przed nim, oglądałam się, ja, która zawsze byłam trzy kroki za nim, teraz chętnie oglądałam się i pokrzykiwałam na niego, co się tak wleczesz? Ale nie sprawiało mi to przyjemności, przeciwnie, złościłam się, bo widziałam, że nic mu już nie jest, tylko ten woreczek żółciowy śmiertelnie go przestra- 398 szył, w owym czasie mój mąż dziwił się, za jest jeszcze na świecie, on, który udzielał rad ciężko chorym, teraz, gdy właściwie nic mu już nie było, nadal lękał się i przerażał, nieustannie obmacywał sobie brzuch, obserwował się, lubił chodzić do doktora Adama i pytać o swoją morfologię, lecz doktor Adam machał jedynie ręką i śmiał się, twierdził, że mojemu mężowi nic nie jest, że jeszcze czas, że mój mąż aspiruje, jak wszyscy mu podobni, do eleganckiego kamienia żółciowego, który kiedy nadejdzie pora, usunie się operacyjnie, ponieważ mój mąż i jego krew nie wykazują najmniejszego śladu tego, że mogłyby wchodzić w grę rak albo marskość wątroby... Ale kiedy mój skarb wracał od doktora Adama, to siadał przed lustrem i twierdził, że w oczach doktora dostrzegł, że ten coś przed nim ukrywa, że nie chce mu powiedzieć, jaki jest rzeczywisty jego stan, że szeptał o czymś z siostrzyczką, a jak mój mąż się odwrócił, to doktor Adam przestał mówić o tym, o czym szeptem rozmawiali za jego plecami... Tak więc ten, kto rozdawał wszystkim ludziom optymizm, kto chodził po mieście i uliczkach, i restauracjach wraz z Yladimirem, zawsze jak żagiew, zawsze lekko wstawieni, roześmiani, że aż ludzie oglądali się za nimi, teraz stąpał ciężko stropiony, odwracał się nawet, rozglądał, gapił się, bał się rzeczy i ludzi, nie był pewny siebie, jak gdyby coś przeskro-bał... a ja szłam przed nim, byłam wtedy u szczytu swoich sił, nosiłam najpiękniejsze sukienki, nosiłam, choć była ładna pogoda, nową parasolkę, mój mąż kupił mi dwa parasole, kiedy wstawił się z Yladimirem, jeden jedwabny niebieski, a drugi różowy, kupili je nie dla mnie, to było w stylu mojego męża, jak wyszedł z restauracji, to wchodził do sklepu, gdy na wystawie przyciągnęła jego uwagę sportowa czapka, wprawdzie na zimę, ale sprzedawana już w lecie, to kupił cztery czapki, drogie sportowe czapki z wełny, kiedy indziej przyniósł do domu dwa szkockie szale, nigdy nie nosił szala, twierdził, że musi mieć lekko rozchyloną koszulę, gdyby założył szal, to by się przeziębił, no więc przyszli z dwiema parasolkami, niebieską i różową, słońce świeciło, a na podwórze weszły te dwie parasolki i podarowali mi je, ale przedtem przeszli z tymi parasolkami przez całą Pragę, weszli do wszystkich restauracji, tacy byli szczęśliwi, że skupiali na sobie uwagę, bo z tymi parasolkami obaj byli czempionami świata, mistrzami, znakomitościami... kupiłam sobie dwie pary takich samych bucików, czerwone włoskie pantofelki na wysokich obcasikach, w nich szłam, mój mąż podążał za mną, dreptał jak kulawy piesek, odwracał się, rozglądał, miał strasznie smutne oczy, powiadomił mnie szeptem, że w tej chwili właśnie przeszedł przez kataster śmierci i czuł, że śmierć nie spuszcza go z oka, że dawno już o tym czytał, ale wiedział tylko to, że to czytał, 399 teraz zaś, gdy jest tak ciężko, niemal śmiertelnie chory, ujrzał to wszystko w rzeczywistości, tę śmierć, która zaśmiewając się do rozpuku, obserwowała go przez lornetkę... W tym czasie wybrał się sam do Brna-Żideruc, żeby odwiedzić groby swojej babci i dziadka, grób wujka Boba, a przede wszystkim, żeby spędzić dwa dni w swym rodzinnym domeczku przy Balbince8, gdzie mieszkał Jifik, brat cioteczny, który tak samo jak mój mąż, miał kocią twarz, wystające kości policzkowe, po Awarach i Tatarach, jak chełpliwie mawiał mój mąż, który przyjechał do tego domku pod żidenickim cmentarzem, aby po stromych schodach wdrapać się z korytarza na strych, gdzie Jifik wstawił te stare meble z kuchni i pokoju, te, które mu się nie podobały, sam kupił sobie nowoczesne, a tam na strych wyniósł te meble, pośród których mój mąż żył jako dziecko, te łóżka, co to na jednym z nich się urodził, wszystkie te obrazy, teraz na strychu odwrócone do ściany, te święte obrazy, wszystko tak ustawione, by któryś z krewnych to sobie zabrał... I tam mój mąż ustawił te meble tak, jak stały kiedyś, tam siedział przy stoliczku z czerwonym pluszowym obiciem, tam leżał oprawny w plusz album z fotografiami wszystkich przodków mojego męża, można powiedzieć, futbolowe jedenastki mężczyzn i kobiet z wystającymi kośćmi policzkowymi, krasawice, a mężczyźni jak inkwizytorzy, taką szkołę życia przeszły te liczne rodziny, mój mąż obmacał tam wszystkie te przedmioty i meble, jeszcze raz popatrzył na wszystkie te święte obrazy, na które patrzył jako dziecko, pierwsze obrazy, gdy jako berbeć leżał w wózeczku, zawiesił tam również tę lampę, opuszczaną lampę, niegdyś na naftę... i gdy się z tym wszystkim pożegnał, wrócił i przywiózł sobie szafeczkę na przyprawy, taką maleńką szafkę z szufladkami, na każdej była emaliowana tabliczka... Imbir... Pieprz... Ziele angielskie... i szufladka na wanilię... Przywiózł to i kładł mi na serce, że to jest przykład, jakie piękne rzeczy, jakie piękne meble stoją tam na strychu, meble, pośród których żył jako małe dziecko, jako trzyletni chłopiec, a potem podczas każdych wakacji, i że te meble z kuchni i pokoju musi przywieźć tu, że przeprowadzimy się, że kupi takie mieszkanie, aby tam mieć ten pokój i tę kuchnię, w której pierwszy raz rozglądał się po świecie. Tak więc mój skarb, który kiedy był zdrowy, to z wesołym śmiechem opowiadał, jak to w Polnej się topił, opowiadał o tym z zapałem tylko po 8 Balbinka - potoczna nazwa ulicy ks. Bohuslava Balbma (Balbmova ulice), przy której mieszkali dziadkowie B. Hrabala - Tomaś i Katefina Kilianowie. 400 żeby ludzie go podziwiali i doszli do przekonania, które również mój maż miał o sobie, że jest czempionem świata, znakomitością, mistrzem republiki nawet w takich drobnostkach jak topienie się, wracając z Żidenic zajechał do tej Polnej, by tam popatrzeć na browar, by tam przypomnieć sobie także tę kuchnię, w której siedział kiedyś na krzesełku, a cały świat z nim wirował, bo w wieku trzech lat upił się tak, że nie mógł rozwiązać sobie sznurowadła u bucika, i przypomniał sobie też te drzwi wychodzące na ulicę, na której szumiało od uczniów, bo były tam szkoły mieszczańska9 i powszechna, przypomniał sobie również dom, gdzie był cukiernik, pan Hazuka, lecz przede wszystkim przyjechał, żeby popatrzeć i pokłonić się strumykowi, do którego wpadł i tak opił się wody, że aż po miasteczku rozniosło się, że utonął, i dzieci przynosiły mu obrazki do trumny... stał tam nad strumykiem, mój mąż przyjechał tam, by delektować się tą swoją pierwszą śmiercią, tą próbą utraty życia wskutek nieszczęśliwego wypadku, siedział tam i żałował sam siebie, że ta śmierć przychodzi do niego dopiero teraz, na Libeń, i jak każda śmierć, przychodzi zawsze nie w porę... I potem przez całe popołudnie stał na rynku w Polnej, kładł rękę na piaskowcu, by chwytać słońce odbijające się w studni, w której omal się nie utopił, gdy miał pięć lat, w niedzielę przed południem, kiedy zobaczyła go z okna pani, która jeździła w fotelu na kółkach, co również nic by nie dało, ale podczas gdy wszyscy siedzieli przy niedzielnym obiedzie, ta pani jedna nie jadła, bo miała atak woreczka żółciowego, więc widziała, jak chłopiec wpadł do studni. Tak oto mój mąż pielgrzymował tropami swych narodzin, tropami swych utonięć i wskrzeszeń przez pana doktora Michal-ka, tego, co to o nim nie tylko mnie, ale wszystkim, którym zanosząc się śmiechem, opowiadał o tych swoich śmierciach, mówił, że pan doktor Michalek był tym, kto dokonał oględzin Aneżki Hruzówny w lesie Brzezinie, kiedy ją znaleziono tam z poderżniętym gardłem.10 A potem jeszcze mój skarb wybrał się ze mną do Nymburka, tam, gdzie spędził swe najpiękniejsze lata, te lata, które go właśnie ukształtowały tak, że zawsze czuł się człowiekiem znad rzeki, znad Łaby. Tu oprowadzał mnie tylko po tych uliczkach, prowadził mnie tylko do tych budynków, Szkoła mieszczańska - istniejąca w okresie międzywojennym trzyletnia szkoła ponad-podstawowa, nie dająca pełnego wykształcenia średniego (przyjmowała absolwentów V klasy szkoły powszechnej). Aneźka Hruzova - dwudziestoletnia dziewczyna, zamordowana przed Wielkanocą 1899 r. w lasku pod miastem Polna; poszlakowy proces podejrzanego o tę zbrodnie Leopolda Hilsnera nabrał wielkiego rozgłosu, gdyż dał asumpt do szeroko zakrojonej kampanii antysemickiej, której głównym motywem był rzekomo rytualny charakter zabójstwa. 26 - Wesela w domu 401 które były takie, dokładnie takie, jak kiedy miał sześć lat... Musiałam chodzić z nim po uliczkach koło cuchnących wałów, musiałam przegiąć się do tyłu i patrzeć na wieżę ciśnień, na tę secesyjną wieżę, na której szczycie znajdowała się gigantyczna krata, taka jakby królewska korona z żelaza, która została jednak zdjęta i leżała obok tej wieży, i można jej było dotknąć. Musiałam pomacać barierę kamiennego mostu, wyczuć strukturę kamienia, bo gdy wracał ze szkoły, to zawsze dotykał tej bariery, obmacywał ją opuszkami palców. Musiałam wejść z nim do kościoła Świętego Eliasza, pokazał mi, gdzie stawał jako uczeń, ponieważ katecheta Nikł stawiał kreski tym, którzy chodzili w niedzielę do kościoła, a mój mąż, jak twierdził, lubił chodzić do kościoła... Potem na ulicy Jeździeckiej mój mąż pokazał mi taras z balustradą, pod którym stali kiedyś uczniowie, czekając, aż poeta Maryśko uczyni cud, bo obiecał im, że mimo słonecznej pogody za chwilkę spadnie deszcz, gdyż on, Maryśko, już wtedy poeta, jest czarodziejem... Polecił dzieciom stanąć i zamknąć oczy, a sam podszedł do balustrady i stojące pod tarasem dzieci obsikał... Potem stałam z nim przed renesansowymi wrotami, prowadzącymi do katowni, a potem przy zamkniętych gigantycznych wrotach, wiodących do starej fary, wrota były zamknięte raz na zawsze, zaglądałam z moim mężem przez szparę i nie widziałam nic więcej, tylko kilka posągów, rozwalony płotek od ogródka, przewrócony pomniczek i gigantyczną czerwoną wieżę. Potem stałam i zaglądałam do dziekańskiego ogrodu, i widziałam, że mój mąż im dalej, tym bardziej entuzjazmuje się tym wszystkim, co mi pokazuje, nigdy nie patrzył tam, gdzie polecał mi patrzeć, lecz patrzył na mnie, by widzieć, jakie wrażenie robi na mnie to, co tam widzę, a ja ani jednego z tych budynków, ani jednego z tych sławnych wydarzeń nie byłam w stanie uznać za godne uwagi... szłam dalej z parasolką i wyrażałam tylko swój podziw... Naprawdę? Czy to możliwe? Kto by pomyślał... Zaprowadził mnie nawet do browaru, tutaj byłam ciekawa, jak mieszkali jego mamusia i tatuś, ci, którzy duchem wciąż przebywali w browarze, ponieważ tam przeżyli swoje szczęśliwe lata, tak jak dla mnie szczęśliwymi latami był czas spędzony w Hodoninie, nim skończyła się wojna... Ale to służbowe mieszkanie było piękne jedynie z zewnątrz... byli tu już inni ludzie, mieli inne zwyczaje, jakby mieszkali tu wyrobnicy, tuż przy drzwiach stały różne komórki, a kiedy zajrzeliśmy na podwórze, nawet mój mąż oklapł, tyle tam było rupieci i rozwalonych szopek, i sprzętów, i zardzewiałych narzędzi, które nie nadawały się już do niczego... a to, co mój mąż chciał mi pokazać, te sławne dachy i daszki, z których rozglądał się po okolicy, tam na wysokości czwartego piętra, te dachy nad lodownią 402 . „-«,-•, «.^,---. i dachy nad składami jęczmienia, tam nie odważył się iść, bo w tym dla mego męża tak wspaniałym browarze wszystko już było inaczej... Ostatni raz tu jestem, rzekł browarowi i wróciliśmy do miasta, mój mąż milczał, jakby dopiero się przebudził, rozejrzał się, wychylił przez balustradę, patrzył na brzegi z metrowymi nanosami, na powierzchnię, pod którą płynęła rzeka jego dzieciństwa, inna rzeka, rzeka brunatna jak miazga olchy... Nagle, na końcu tego mostu, mój mąż wyprzedził mnie, kroczył jak dawniej, odwracał się i znów na jego twarzy malował się zuchwały uśmiech, taki uśmiech, o jakim lubił opowiadać, że gdy był chłopcem i ktoś ujrzał go z tą bezczelną facjatą, to ten ktoś zsiadł z roweru i dał mu w pysk, po czym, zadowolony, że wyprostował coś, co zuchwałość tego uśmiechu skrzywiła we wszechświecie, wskoczył na rower i jechał dalej... Mój mąż lubił mówić o sobie, że właściwie jest panną przebraną za mężczyznę, że jego charakter zmienia się kilka razy dziennie, mówił, że kilka godzin uśmiecha się, jak gdyby wygrał milion, potem znów kilka godzin czuje się, jakby wąchał gówno, że jego charakter podobny jest do kwietniowej pogody, że jest czymś na kształt chorego na depresję maniakalną, który przez kilka godzin nie tylko sobie, ale i innym ludziom kreśli śmiałe perspektywy, by potem dla odmiany przez pół dnia rozmyślać o niebycie. Tak jakoś było, przyznawał sobie prawo do posiadania takiego charakteru, ale ja musiałam stale być w dobrym nastroju, jeśli widział, że także mój charakter przypomina dziecięcą pupkę, kwietniową pogodę, zaraz mi robił wykłady o potrzebie rozwagi, zaraz czytał mi teksty Seneki o pokoju duszy, nie znosił, żebym i ja choćby na chwilę była przygnębiona. Dopiero później pojęłam, dopiero gdy wracałam, a on siedział na krześle i z podwórza widziałam, jak z pewnością już od przeszło godziny przegląda się w lustrze, że właśnie w tym lustrze usiłuje zrozumieć samego siebie, tak samo, jak lubił cofać się do Nymburka, a z Nymburka do Polnej i jeszcze dalej, aż do Żidenic, gdzie się urodził, że nieustannie starał się do samego siebie wnieść oskarżenie przeciw samemu sobie, jedyne, co w mym mężu ceniłam, to to, że był o sobie bardzo złego mniemania, że właśnie w sobie, w tej swojej przeszłości dopatrywał się źródeł wszystkich tych zdarzeń, które napawały go lękiem, które kiedyś przysłonił i zatarasował przybitymi na krzyż deskami, jak rozwalone okna i drzwi w opuszczonym budynku, jak zatrutą studnię. Chyba dlatego ratował się tą panną w sobie, dlatego lubił kwiaty, lubił robić bukieciki, od pierwszych przebi-śniegów aż po zimowity, lubił chodzić i włóczyć się, i całymi godzinami wałęsać się po kerskim lesie i łąkach, i zawsze przynosił bukiecik. Mój 403 mąż miał palce niezgrabne, palce pokaleczone, palce, które już przykurczyły się nieco od tych łopat w Kladnie, ale gdy zrywał kwiatki, zawsze przybierał tę swą przygłupią minę, dziecinniał, zrywał jedynie kwiatki które rosły dziko, sanie się wysiały, nie lubił kwiatów kupnych, nigdy z własnej inicjatywy takiego kwiatu nie kupił... bo gdy zrywał pierwsze przebiśniegi jeszcze w śniegu, dla mego męża było to święto, jakby szedł do komunii, nie wolno mi było do niego mówić, nie wolno mi było na niego patrzeć, nie znosił moich spojrzeń, gdy robił coś jego zdaniem pięknego, chciał robić to bez świadków, i dobrze, że tak było, bo ja z własnej inicjatywy nigdy kwiatów nie zrywałam, kwiaty były mi obojętne, wszystkie rośliny, które były w mym domu, jakby na przekór nie kwitły, kliwie, które kwitły na innym oknie, u mnie nigdy nie wypuściły tego dumnego pióropusza czerwonych kwiatów, choćbym dostała tę samą roślinę, która gdzie indziej kwitła, u mnie nie zakwitłaby nigdy, nawet róża jerychońska, u mnie nie zakwitała nawet passiflora, wszystkie te kwiaty były takie jak ja, dzieliły ze mną mój los, dał mi to do zrozumienia mój mąż, którego także napawało obawą, że nie mamy dzieci, że u nas nie zakwitnie ani jeden kwiat w doniczce, dopytywał się, ale ja opędzałam się od niego, gdy zadawał mi takie pytania... Czy nie mam jakiegoś dziecka u kogoś na garnuszku, że moglibyśmy wziąć je do nas, że w domu u nas nie byłoby wesoło, ale lepiej, mój mąż przynosił do domu pełne garście śnieżyc, pierwiosnków, naręcza konwalii, przychodził z lasu i pachniał powietrzem, niósł te kwiaty dumnie, tak jak lubił nosić po leśnej parceli kota Efana, płochliwego, nieszczęsnego kota, który nie lubił lasu i łąk, który kochał tylko podwórze, dachy, szopy i kurz na Libni, mój mąż nosił tego kota dumnie, jak kwiecie, i pokazywał mu wszystkie nowe listki na krzewach, pokazywał mu wszystkie kwiaty, chodził z nim po parceli, trzymał go w objęciach i opowiadał mu o wszystkim, jak co się nazywa, dawał mu poniuchać albo kot musiał dotknąć gałązek zwieszających się z drzew, gdy zieleniły się gałązki brzóz i gałązki modrzewi, robił z kwiatków bukieciki, garść kwiatków okładał listkami barwinka, następnie gałązkami brzózek i modrzewi, i zawsze używał do tego zwyczajnego postronka, nie sznureczka lub wstążki, ale grubego konopnego postronka, i owijał go kilkakrotnie dokoła łodyg, wiązał węzeł i supeł... W ten sposób narobił bukiecików, które potem rozdawał, zawsze jeden dawał mi, pozostałe rozdawał zawsze pięknym kobietom w Kersku, młodym kobietom, które przyjeżdżały na weekend tak samo jak on, jak ja, jak inni właściciele domków oraz ich przyjaciele... I zawsze myślał przy tym o swojej babci, Katefinie, Katyni, Katii, która tam, w Żidenicach, miała taki piękny ogródek, a w nim tyle kwiatów, że przez cały rok, dopóki kwiaty kwitły, od 404 konwalii po astry, a wreszcie również w zimie nieśmiertelniki, zawsze ootrafiła zrobić bukiet, po brneńsku - wiązaneczkę, ta jego babcia miała do kwiatów stosunek sakralny, najbardziej kochała kwiaty, w których odzwierciedlała się jej wiara, kochała Chrystusa i Marię Pannę jako swych krewnych, którzy nie tylko nie umarli, ale też byli nieustannie młodzi, i babcia, jak z przejęciem mawiał mój mąż, najbardziej kochała serduszkę, która była podobna do maleńkich serc, niezapominajki, piwonie na Boże Ciało, a następnie białą lilię, którą tak lubił trzymać święty Antoni. Mój mąż kochał i podziwiał zimowity, wiosną pokazy wał mi ciemnozielone liście, kiełkujące na najbliższej łące, mówił, że to liście zimowitów, które więdną, ale jesienią, gdy już zostanie zebrany drugi pokos, zakwitną fioletowymi kwiatami, które mój mąż zrywał, zesztywniałe przynosił je z rozrzewnieniem do domu, nie układał ich nigdy w bukieciki, tylko delikatnie wpuszczał te łodyżki do szklanek z wodą... gdzie zimowity wytrzymywały prawie cały miesiąc, fioletowe kwiaty z przezroczystymi, niemal szklanymi łodyżkami... Kiedy kwitł dziki bez, przychodziły dzieci i zrywały całe gałęzie, to z tego, co zostało, mój mąż robił bukiety i tak samo, kiedy dzieci zrywały bazie, gdy połamały całą iwę, mój mąż jak sanitariusz odcinał nożycami wszystkie te kikuty i wstawiał gałęzie do garnka, do blaszanki lub do dzbana od piwa, ale nigdy nie lubił ozdobnego lilaka... zawsze lubił zwyczajny dziki bez, taki, który kwitł na prowincjonalnych cmentarzach, który kwitł w opuszczonych ogrodach przy wiejskich zabudowaniach, na podwórzach, to był jego bez, bez niebieski... taki bez wypłakany, takie oczy miała jego czarnowłosa ciotka Ćernośkova, oczy j asnoniebieskie, j ak niezapominaj ki... Gdy mój mąż przyniósł bez, to wiedziałam, że powie... To kolor moich oczu, takie oczy miałem, gdy byłem młody... Nigdy nic mu na to nie odpowiadałam, udawałam, że nie usłyszałam, patrzyłam na podwórze, gdzieś, gdzie nic nie widziałam, lecz udawałam, że coś mnie tam strasznie interesuje... Mój mąż i jego pisanina, to był przeraźliwy bałagan i nieporządek, nie dbał nawet o styl tego, co pisał, nawet nie starał się, ja znałam gramatykę słabo, ale świetnie wiedziałam, że mój mąż w gruncie rzeczy nigdy nie umiał porządnie pisać po czesku, jego pisanina sprawiała na mnie wrażenie przekładu z obcego języka, tylko notatek, nad którymi będzie dopiero pracować, tylko lekko naszkicowanych epizodów, które czekają na cierpliwe opracowanie... Lecz mój mąż to właśnie wysoko sobie cenił, był pełen entuzjazmu, gdy mógł zostawić swój tekst niedopracowany, na pół rozwalony, kiedy opadał z niego tynk i ukazywały się goła ściana, kruszące się cegły... Mój mąż tą swoją pisaniną był zupełnie podobny do praskich 405 podwórek, na których poniewierają się pozostawione szczątki rusztowań gdzie wszystko wysypuje się obok przepełnionych śmietników, ta pisanina mojego męża to były zapomniane, porzucone resztki starych materiałów budowlanych, jakichś elementów niezbyt wiadomo, czego, drutów, żeberek kaloryferów, wszystkich tych rupieci, które zwykle wywozi się podczas niedzielnych zbiórek złomu... i mój mąż również tak pisał, jakby jego pisanie było odbiciem tego wszystkiego, mój mąż też sam o sobie mówił, że obrazem jego tekstów są podwórza tam, wokół Harfy, powybijane okna spalarni śmieci, rozbite szyby hal CKD, że tak, jak mój mąż pisze, ubierają się także robotnicy. Lubił chodzić na obiady na Harfę, do restauracji „Bratysława", siadywał tam... wszystko to już bezpowrotna przeszłość, mówił mi, nie wrócą poniedziałkowe ranki, kiedy każdy robotnik miał wyprany kombinezon, tak sprany, że aż jasnoniebieściuchny, teraz człowiek pracy nosi kombinezon tak długo, aż zacznie się rozpadać, dziury zszywa się drucikiem, niektórzy robotnicy nawet na drugie śniadanie, na obiad chodzą tam, do tych wysoczańskich knajp, w takich kombinezonach, podobnych do szmat, w które ubierają się klauni, mój mąż mówił mi, że to taka moda, ten strój, tak samo jak modne jest chodzenie do tych okropnych pisuarów, do wychodków tak strasznych, że nawet mój mąż jest tam przerażony... jest przerażony, napawa go to strachem, ale jak ma czas, to jedzie na Harfę, tam nie tylko zachodzi do tych swoich dwóch knajp, ale najpierw przechodzi koło wszystkich tych fabryk, wszystkich tych podwórek i podwórzy, musi tamtędy iść sam, jest skupiony, rozjaśniony, oczarowany tą dewastacją, tą ruiną wszystkiego, nawet roboczej odzieży robotników, którzy jednak gdy zawyje syrena, gdy nadejdzie czas fajrantu, końca zmiany, wychodzą z tych samych fabryk i warsztatów wypucowani, wykąpani, pięknie ubrani, jak gdyby odmienieni różdżką czarodziejską, w dżinsowych ubrankach i kolorowych bluzach, zapełniają te same knajpki, piją swoje piwo, uśmiechają się... Mój mąż twierdził, że ci, co w pracy tutaj, na Wysoczanach i Libni, są najbardziej obdarci, mają piękne mieszkania, podłogi wyłożone lateksem, ci robotnicy, kiedy przyjdą do domu, to zmieniają obuwie w przedpokoju, że mają nie tylko piękną kuchnię, ale również jadalnię, nawet że ich dzieci mają pokój dziecinny, że ci robotnicy lubią się ładnie ubrać, że mają łazienki, że mają elegancki klozet, lecz jak przyjdą do pracy, do tych tam wysoczańskich i libeńskich fabryk oraz warsztatów, to znów wkładają zakurzoną, rozpadającą się już odzież roboczą, robotnicy, którym kiedy idą do toalety, nie przeszkadza ani smród pisuaru, ani zapchana papierem muszla klozetowa... Wszystko, co mi opowiadała mamusia mego męża, wszystko, co opowiadał mi o sobie również on, złożyło się na taki dziwny obraz mojego męża, 406 że mianowicie strasznie ulega wpływom środowiska, że w miarę jak zmie-niaią się czasy, zmienia się także mój mąż i nawet uważa to za powód do dumy, za swą zaletę, nie tylko za swój styl życia, ale też styl swego pisania... Pierwsze jego teksty są jedynymi, które mi się podobają, wierszyki delikatne, subtelne, wstydliwe, mamusia mówiła, że pisywał je, gdyż był zakochany w Jifince, dziewczątku szesnastoletnim, córce robotnika z państwowych warsztatów, który miał chałupkę na Załabiu, że była to pierwsza miłość i że ta pierwsza miłość była tak krucha, że po czterech latach całkiem się rozsypała, bo ta Georgina była taka piękna, że mój syn od tego był chory, mówiła mamusia, on nie znosił piękna, on bał się pięknej dziewczyny, kiedy widział piękną kobietę, dziewczynę, to lękał się, miał gorączkę, po kwadransie z powodu Georginy miał gorączkę, czerwienił się i jąkał, nie mógł myśleć o niczym innym, jak tylko o Geor-ginie, musiał nawet do niego przyjść doktor, bo przez tę ładną buzię nie spał, słaniał się, jak mógł studiować prawo, tego nie wiem, mówiła mi mamusia, ledwo wybiło południe, już jechał z Pragi do domu, a popołudnie tylko z Georgina i tylko spacery nad Łabą, ta rzeka całkiem pomieszała mu w głowie, mówiła mamusia, chciałam, by chodził z Georgina między ludzi, ale starczyło, że nadeszła niedziela i mój syn wybierał się na deptak do miasta, by już od rana prasował sobie spodnie, sam czyścił buty, pastował sobie te buty nawet na podeszwach, potem długo golił się, od przewracania się w nocy z boku na bok miał zmierzwione włosy, polewał je olejkiem i musiał czesać się, przygładzać włosy szczotką, szczotką ryżową, a potem jeszcze godzinę musiał mieć włosy pod siatką albo wkładał czarną czapeczkę zawiązywaną pod brodą na sznurek, jak nosili w owym czasie pływacy, a potem długo wybierał koszulę, a potem krawat, kilka razy zmieniał ten krawat i koszulę, i zawsze miał piękne ubranie, kilka garniturów uszytych w ^Pradze, i także z Pragi miał jelonkowe rękawiczki i szary kapelusz od Cekana, najdroższy kapelusz, szary kapelusz z czarną wstążką, lecz ja nie śmiałam na niego spojrzeć, bo wrzasnąłby na mnie, widziałam, że mój syn boi się tego deptaka, że co prawda idzie tam jako młody dżentelmen, ale mój syn bał się samego siebie, zdawało mu się, że nie jest godzien tej Georginy, tego dziewczątka z przedmieścia, w byle jak uścibolonej sukienczynie... Kiedy wracał z deptaka, to jak zdjął marynarkę, to koszulę miał całkiem przepoconą, choć była chłodna wiosna, choć już były jesienne chłody, rozbierał się i długo chłodził głowę pod odkręconym kranem. Jego miłość była jak gdyby powtórką tej mojej miłości, byłam także tak zakochana, moja pierwsza miłość, powiedziała mamusia, była dla mnie 407 wszystkim, jak powinno być z pierwszą miłością, ale byłam na dobitkę brzemienna, toteż chodząc tak i nie wiedząc, co to się ze mną dzieje, drętwiałam i bałam się tej ciąży, tej pierwszej miłości, usychałam, pragnęłam nie żyć tą pierwszą miłością i dzieckiem w brzuchu, wstydziłam się, byłam bliska załamania, aż w końcu, jak ci już raz mówiłam, powiedziałam o tym w domu i ojciec chciał mnie zastrzelić, jedynie moja matka powiedziała... Chodźcie jeść, bo wam wystygnie niedzielny obiad... No i ten mój ukochany porzucił mnie, a ja wstydziłam się i byłam przerażona, wtedy, za Austrii, to była hańba mieć dziecko jako panna, i to dziecko w istocie podzieliło ten mój los, na to moje dziecko przeszły ten strach przed miłością, to przerażenie, to poniżenie, z którym nie mogłam sobie poradzić, niemal przez całe życie ta moja pierwsza miłość była zarazem mą przewiną, dlatego mój syn popadał w taką depresję z powodu tej swojej pierwszej miłości, zamykał się w pokoju i tam wystukiwał te swoje pierwsze wiersze, tam i tylko w ten sposób znajdował trochę spokoju, ale te jego pierwsze wiersze, te jego pierwsze książeczki, to było to samo, co miłość do Georginy, wstydził się tych wierszy, czerwienił się, gdy je komuś nieśmiało pokazywał, całkiem tak samo, jak gdy musiał przedstawić komuś dziewczynę, z którą chodził już rok, i tak samo też było, gdy przyprowadził ją do nas, chodził z Georginą cztery lata i wstydził się, nie jej, lecz tej miłości do niej, miłości, którą przejął ode mnie, że ta miłość to wprawdzie wielkie szczęście, ale zarazem grzech... W owym czasie, kiedy żył tą miłością, dbał o siebie, lubił się stroić, ale ze względu na Georginę, wszystko, co robił, żeby być ładniejszy i jeszcze ładniejszy, żeby mieć jeszcze ładniejsze krawaty i buty, wszystko to ze względu na Georginę, lecz jednocześnie gdy miał to wszystko, gdy ubrał się, gdy się wystroił, to był zawiedziony, zawsze chciał być inny, taki, jaki nigdy być nie mógł, jak młodzi aktorzy, którzy mnie odwiedzali, jak nauczyciel Konećny, przystojni mężczyźni, którzy umieli zachować się w towarzystwie, którzy umieli konwersować, którzy umieli siedzieć i palić, wszystko to sprawiało, że mój syn popadał w depresję, czerwienił się, nigdy nie był zdolny nic powiedzieć, a jak już, to zupełnie od rzeczy, wracał chyłkiem do swojego pokoju i tam sobie wymyślał, wymyślał swemu odbiciu w lustrze i mówił sobie, że lepiej byłoby, gdyby nie istniał, tak jak czytał to w tej jego wtedy stałej lekturze... Cierpieniach młodego Wertera... Tak więc miałam w domu dwóch mężczyzn, mój mąż, Francin, popadał w depresję, że jestem piękna i że nie umiał pogodzić się z tą moją urodą, a przede wszystkim z tą swą miłością do mnie, i mój syn, który miał ten sam kompleks, co mój mąż, obaj ci moi mężczyźni, widząc te swoje kobiety koło siebie, zawsze z tego powodu raczej popadali w depresję, niż się cieszyli... i obaj byli 408 zadowoleni, jeśli ze swoją ukochaną mogli być jedynie sam na sam, mieli ją wyłącznie dla siebie, obydwaj nie znosili, żeby ktoś na te zwykłe kobiety choćby jedynie spojrzał, a co dopiero, żeby z nimi zatańczył, a co dopiero, żeby z nimi rozmawiał, wtedy zaraz myśleli o samobójstwie, o morderstwie, tak obydwaj ci moi mężczyźni byli zazdrośni, samolubni... i w końcu ta pierwsza miłość zawsze jest ciężarem, zawsze jest nieszczęściem, pięknym nieszczęściem. I oto pewnego razu ta Georginą poszła na tańce sama, na popołudniową herbatkę w Podiebradach, tam zakochał się w niej młody człowiek z czerwoną plamą koło oka, ze znamieniem na czole, i Georginą już nigdy do nas nie przyszła, a mój syn przez to się rozchorował, pół roku był chory na bezsenność, strasznie wychudł, była to śmierć w rodzinie, całkiem taka, jak z tym moim nieszczęściem, gdy ten mój pierwszy ukochany ożenił się, a ja na przekór wyszłam za Francina, który mnie kochał... To mi opowiedziała mamusia, a ja nigdy nie rozumiałam, że w mężczyźnie, z którym żyję, tkwi jak w szkatułce ten młodzieniec, ten mój mąż, który kiedyś był zdolny do tak wielkiego uczucia, gdy przeczytałam jednak te jego pierwsze wiersze, uwierzyłam mamusi, że wtedy mój mąż był wprawdzie czyściusieńki, ale właśnie z tego powodu do niczego, że wtedy chciał za dużo, a właściwie to nic. Pewnej nocy przeszliśmy przez most Libeński, a tam na wysepce koło „Solerów" wysiadła z tramwaju jakaś kobieta, za nią mężczyzna, atleta, młody sportowiec, i na tej wysepce uderzył tę kobietę w twarz. Mówię, chodź prędko na Żertwy, nie zwracaj na to uwagi... I nagle zjawił się tam maleńki człowieczek, spotykaliśmy go w alei Głównej, był hydraulikiem, w dzień chodził w kombinezonie, miał mało włosów, jak mój mąż, ale zaczesywał sobie te włosy od ucha przez ciemię na drugą stronę i miał je zawsze wypomadowane, zawsze jakby przylepione szczotką do tej swojej czaszki, zawsze nosił kolorową apaszkę, jak jaki malarz. A na wieczór zwykł był się zawsze odpalić, nosił rozmaite koszulki, marynarki, zawsze jakieś niezwykłe buty i kolorowe skarpetki, i przechadzał się po alei Głównej, i rozglądał się, komu by tu dać w nos, był to taki wędrowny mściciel... I zjawił się tu, na tej wysepce, i wymierzył temu sportowcowi straszliwy cios między oczy, aż ten mężczyzna zwalił się na bruk. Choć nakłaniałam mojego męża, żebyśmy skręcili w stronę domu, sama stałam jak wryta, nie mogłam pojąć, jak taki mały człowiek może posłać na ziemię takiego wielkoluda, który podniósł się na kolana, otarł sobie krew grzbietem dłoni, a gdy popatrzył na tego szczupłego, malutkiego hydraulika, który nareszcie spotkał kogoś, komu mógł dać w nos, a teraz poważnie groził palcem 409 i mówił z naciskiem... Zapamiętaj sobie, kto przy mnie tknie kobietę, tego poślę na ziemię... to ten wielkolud wstał i zaatakował, twarz miał wy krzywioną ze wstydu, że taki malutki mężczyzna posłał go na ziemię... ale hydraulik zatańczył i znów wymierzył mu cios w podbródek, i sportowiec znowu runął na ziemię... A hydraulik wołał... No to chodź na policję, to niedaleko, chodź podpisać protokół, że dałeś w twarz kobiecie, no chodź... A ten olbrzym podniósł się i powiedział... No to idziemy... i ruszył, ocierając krew... A mój skarb patrzył na to pełen zachwytu, zwykle witał się z tym hydraulikiem na ulicy, u pana Yaniśty, w „Świecie", ale nigdy nie miał odwagi do niego się odezwać, dopiero teraz powiedział... To było coś pięknego... a hydraulik uśmiechnął się, wyglądał jak Polak, ten futbolista z Koszyc, uśmiechnął się i obejrzawszy kostki swej prawej ręki, powiedział... Panie Hrabal, nazywam się Rużićka... od plakatów odlepił się staruszek, który obserwował całe to wydarzenie koło wysepki, przeszedł koło nas i labidził... Co to się teraz wyrabia, człowiek się boi wychodzić... I od tej pory pan Rużićka, ten, który chodził po Libni zawsze w czystej koszulce, zawsze w wyglansowanych drogich bucikach, zawsze wypomadowany i uczesany, jakby wyszedł od fryzjera, z tym panem Rużićka mój mąż bardzo się zaprzyjaźnił... Mój mąż miał dla tego przedmiejskiego eleganta respekt, szacunek, zwracał się do niego per panie Rużićka, wszystkie książki mu podarował, wszystkie podpisał... mój mąż nawet często sam siebie beształ... Himmelherrgott, że też ja nie umiem pisać, to by było coś, to by było opowiadanie, to by dopiero była powieść o panu Rużićce... A ja widywałam jego żonę, zawsze piękną, zawsze spłoszoną, chodziła z córką po zakupy albo jak to było w zwyczaju tutaj, na peryferiach, że ładne kobiety ubierały się i szły, by ot tak sobie przejść się, pokazać się w alei Głównej, kupić kawy u Kulików, zapalić papierosa w piwiarni naprzeciwko Kulików, widziałam, że kiedy ta kobieta spotykała swojego męża, tego wypomadowanego libeńskiego mściciela, to go witała z szacunkiem, coś do siebie mówili, córka tuliła się do niego, po czym pan Rużićka ruszał dalej alej ą Główną, z jednej pracy do drugiej, gdzie ludzie go wzywali. Raz u Yaniśtów zatkał się zlewozmywak i pan Rużićka rozłożył na stole zamszowy fartuch, i wyładował na niego swoje klucze do rur, te swoje narzędzia, kleszcze i inne... Cała knajpa zamilkła, pan Rużićka w czyściuteń-kim kombinezonie, w golfie pod samą szyję nakładał białe rękawiczki, mój skarb zawołał, tylko by coś powiedzieć... Takie rękawiczki za moich młodych lat nosili maszyniści na kolei... na Boże Narodzenie kominiarze roznosili kalendarze też w białych rękawiczkach... A pan Rużićka przekręcił wyłącznik, żeby zapalić lampę, bo nad podwórze pana Yaniśty nadciągnęła ciemna chmura, i brał te swoje chromowane narzędzia, klęcząc poluzował nakrętkę mocującą pod zlewem, pan Yaniśta podstawił kubełek, pan Rużićka 410 przeczyścił rurę spustową, wyciągnął pakuły, następnie czyścił syfon... teatralnie, żeby każdy to widział, tę jego pracę, potem znowu w odwrotnej kolejności umieścił wszystkie elementy pod zlewem, dokręcił mutry... Odkręcił kurek i woda bulgotała w rurach ściekowych... Już nigdy nie widziałam tych chromowanych narzędzi pana Rużićki, lecz ilekroć spotykałam go w alei Głównej z torbą, przez jej skórę widziałam, jak spoczywają tam te chromowane przedmioty, te narzędzia, widziałam, jak wszystko razem składa się na wspaniały styl, ten styl przedmiejski, o którym lubił opowiadać poeta, pan Kolaf... Od czasu kiedy stał się pisarzem, od czasu gdy wydał trzecią i czwartą książkę, od tego czasu, gdy zaczął być zapraszany na spotkania z czytelnikami, do szkół i bibliotek, mój skarb zawsze te zaproszenia przyjmował, ale wciąż liczył na to, że do tej pory zachoruje, że coś się stanie i nie będzie musiał spotkać się ze swoimi czytelnikami. A potem nadchodził dzień, którego nie dawało się już odwołać, i mój mąż trząsł się ze strachu, wyruszając na to spotkanie, nawet jeździł pociągiem, autobusem, niekiedy musiał również przenocować, ale za każdym razem, choćby było to w Pradze, drżał, bladł, mówił od rzeczy i żegnał się ze mną, jakby szedł do szpitala na operację albo do kryminału. Kilka razy poszłam popatrzeć, stałam tam gdzieś i słuchałam głosu mojego męża, siedziałam i patrzyłam gdzie indziej, i w jego głosie słyszałam ten jego stały lęk i strach, to przerażenie własnym opowiadaniem, własnymi odpowiedziami na pytania... Nigdy nie odpowiadał na to, o co go pytano, najwyżej wydusił z siebie kilka zdań, potem zaś opowiadał o czymś innym, żal mi go było, tak jak zapewne żałowali go ludzie, którzy go lubili, bo mój mąż odpowiadał na wszystkie kwestie, również na te, o których powinno się milczeć, o których nie należy mówić publicznie, głos mu się załamywał i stale jakby trzymał go ktoś za gardło, tak mówił i jąkał się, a kiedy się rozgadał, to właściwie opowiadał taką historyjkę, historyjkę mówioną językiem potocznym, zapominając, że stoi przed słuchaczami, i nagle mówił tak jak pisał, i gdy mu się to udawało, taki strumień, zależny od jego oddechu, pisał i mówił tak jak oddychał, nabierał tempa, a słuchaczom, mnie też, dech zapierało, jakie niedorzeczności tym ludziom opowiadał, odnalazł ten swój styl, miewał nawet łzy w oczach, wzruszał się samym sobą i w takiej chwili zarówno ja, jak i inni na sali mieli już nie wrażenie, lecz pewność, że ten mój skarb jest znakomitością, czempionem i mistrzem świata w opowiadaniu. Jedynie ja wiedziałam, że mój skarb, kiedy przyjdzie do domu, to zwali się na łóżko, że będzie leżeć i patrzeć w sufit, choć zgasiłam światło, kot leżał 411 mu tam na piersiach, a mój mąż po spotkaniu autorskim leżał i patrzył w sufit, ponieważ nie mógł spać, zasypiał dopiero nad ranem i truchlał na myśl, ilu ludziom tego wieczora znów obiecał, że przybędzie do nich i znów będzie mieć dla nich wieczór autorski, i popadał w depresję... Każde takie spotkanie zabierało memu mężowi nie tylko ten dzień spotkaniowy, ale również dwa dni następne, nie mógł się pozbierać, przeklinał, narzekał, że na tym spotkaniu tak poprzestawiał sobie wszystkie klepki w głowie, że straci dwa dni, zanim znowu ustawi je w takim porządku, w jakim znajdowały się przed spotkaniem. Toteż po tych spotkaniach mój mąż przez dwa dni leżał w łóżku i ponownie układał klepki, które poprzestawiali mu uczestnicy spotkania. I jeszcze przez te dwa dni mój mąż robił sobie wyrzuty, że nie odpowiedział tak jak powinien, dopiero teraz, w ciągu tych dwóch dni, nasuwały mu się właściwe zdania, które powinien był tam powiedzieć, musiałam go pocieszać, jak gdyby wrócił ze szpitala, gdzie robiono mu analizę krwi i moczu, bo wydawało mu się, że coś dzieje się z jego wątrobą, a ja musiałam pocieszać go, że nie ma raka, że ma tylko marskość wątroby. Mój mąż, który był lękliwy i czuł strach przed tą szkołą powszechną i gimnazjum, i szkołą realną, który właściwie żył poza miastem, do miasta chodził tylko do szkoły, a poza tym stale przebywał tam w browarze, za miastem, i nie nawykł do ludzi, nie nawykł do zamkniętych pomieszczeń, bo stale był gdzieś na drzewie, na dachach, stale tylko na dworze, na tych niekończących się spacerach, jak mówiła jego mamusia, co dzień przemierzał dziesiątki kilometrów, hen za browar, wzdłuż wody i przez łęgi, tam gdzieś do samych lasów kerskich, ale jak wszedł do gospody, jak wszedł do klasy, jak wszedł do wagonu, jak wszedł tam, gdzie ludzie byli stłoczeni, głowa przy głowie, to mój mąż już wtedy zawsze blokował się, tak jak blokował mi się, gdy zabrałam go do jakiegoś teatru, również w kinie miał poczucie winy i hańby, wstydził się i czerwienił jak panna, mówiła mi jego mamusia... Mój mąż podziwiał ludzi, którzy mieli poglądy, pogląd na życie i zgodnie z nim rozróżniali pomiędzy Tak i Nie... mój mąż nigdy nie potrafił powiedzieć Nie, zawsze na wszystko się zgadzał, kiedy ktoś przyszedł, to bez oporu dawał mu się wyciągnąć do knajpy, choć nie chciał, bez oporu obiecał mu, że napisze wywiad, że pójdzie na spotkanie autorskie, że pójdzie i przyjdzie gdzieś, gdzie nigdy by nie szedł, lecz mój mąż nie potrafił nigdy powiedzieć Nie, ponieważ nie miał poglądów, miał tylko poczucie winy i wyrażając na wszystko zgodę, jakby prosił o wybaczenie, że w ogóle żyje na świecie... Właśnie siedziałam na podwórzu, mój mąż 412 poszedł po bułki, pora była przedpołudniowa, słoneczko świeciło, wszedł młody człowiek, spytał, gdzie jest mój mąż, powiedziałam, że poszedł po bułki, a on na to, że zaczeka, myślałam, że to urzędnik z zakładu ubezpieczeń, miał krawat, marynareczkę z rozporkiem... Potem trzasnęły drzwi i mój mąż w kilku susach wypadł z siatką na podwóreczko, i stanął jak wryty... zląkł się, młody człowiek stał przed nim i rozkoszował się tym, że mój mąż się wystraszył... Pan jest pisarzem Hrabalem? Mój mąż przytaknął i zaczerwienił się jeszcze bardziej, a młody człowiek wyciągnął legitymację i przedstawił się jako urzędnik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych... Mój mąż zaśmiał się, ujął młodego człowieka za ramię i sapnął słodziutko... Bardzo mi miło... A młody człowiek powiedział... Ale zląkł się pan, co? A mój mąż chyba pierwszy raz w życiu nie łgał i rzekł... Jeszcze jak! Ja myślałem, że przyszedł pan, by zaprosić mnie na jakiś wieczór autorski... A młody człowiek powiedział... Możemy porozmawiać na osobności? I mój mąż podał mi bułki, sam wziął jedną i jedząc ją, wprowadził młodego człowieka do mieszkania, kot Efan poszedł z nimi. Jadłam bułkę, żułam rogalik i przez otwarte okno słyszałam, jak ci dwaj stłumionymi głosami o czymś rozmawiają, kot Efan siedział na biurku i, jak miał w zwyczaju, co minuta włączał się miauknięciem, jakby się zgadzał. Po półgodzinie ci dwaj wyszli, kot Efan za nimi, mój mąż wyglądał jak gdyby się uśmiechał, a przy tym powstrzymywał się od płaczu. Jeszcze podali sobie ręce, młody człowiek, który miał marynarkę z rozporkiem, krawat i piękne oczy, oczy wielkie, jakby pisywał wiersze, pochylił się nade mną i powiedział konfidencjonalnie... O tym, czego była pani tu świadkiem, nie musi pani nigdzie opowiadać, rozumiemy się? A ja wpatrywałam się w kafelki podwórka i nie uniosłam oczu. Tak więc mój mąż, gdy otrzymał wezwanie na ulicę Bartłomiejowską11, wybrał się tam jak na spotkanie z czytelnikami, poszedł w południe, a wrócił dopiero pod wieczór, zupełnie odmieniony, jeszcze bardziej zmarnowany, niż kiedy wracał ze spotkań ze swoimi czytelnikami, gdzie w ostatnim czasie lubił mówić o wolności, że on, pisarz, ma tyle wolności, ile sam sobie weźmie... Lecz z ulicy Bartłomiejowskiej wrócił dopiero pod wieczór, był poważny. Od tego dnia zaczął mieć przesunięte oko, jak miewają rabini, oglądał się za siebie, mówił szeptem... wydobyłam z niego, że po pięciu godzinach przesłuchanie zakończyło się protokołem, w którym mąż podyktował na maszynę, a następnie podpisał, że rozmawiał z Pavlem 11 Bartolomejskd ulice - ulica w Pradze, przy której miały swoje siedziby zarówno policja porządkowa (Yefejna bezpećnost, VB), jak i polityczna (Statni bezpećnost, StB). 413 Tigridem12 i że wybrał się z nim na wycieczkę na górską polanę, że wzięli ze sobą butelczynę, a tam jakiś wieśniak grał im na harfie, a oni pili i rozmawiali o polityce światowej oraz literaturze... A potem mój mąż powiedział mi, że początkowo rozmowa była bardzo wesoła, że gdy na Bartłomiejowskiej szedł korytarzem do windy, to urzędnik, który przedstawił się jako kapitan sztabowy Rarach, rzekł, że żałuje, że nie przyniósł książek mojego męża, żeby dostać autograf, a mój mąż powiedział, że zdaje mu się, że tutaj jest odwrotnie niż w izbie wytrzeźwień, tutaj drzwi nie dają się zamknąć od wewnątrz, ze żłobka to każdy pacjent może sobie wyjść, kiedy mu się spodoba, tutaj, w tym korytarzu, powiedział mój mąż, te drzwi są nawet inne niż w domu wariatów. Kapitan Rarach rąbnął pięścią w stół i powiedział... Ale my tu nie jesteśmy na jakimś wieczorze autorskim czy w knajpie! Teraz spiszemy protokół, jak pan pomagał wrogowi i zdrajcy ojczyzny, Pavlowi Tigridowi... i mój mąż opowiedział mi, co tam podyktował, im dalej, tym miał większe poczucie winy, to stare poczucie winy za to, że na świecie znalazł się przez pomyłkę, w dodatku połączone z poczuciem, że naprawdę rozmawiał ze zdrajcą ojczyzny... A ja patrzyłam na mojego męża surowo, na mój skarb, który lubił gadać o prawdzie, że należy mówić ją i nie obawiać się jej, bez względu na cenę, jaką przyszłoby za to zapłacić... który lubił mawiać... ja mam tyle wolności, ile sam sobie wezmę... Siedziałam przy oknie na werandzie na pierwszym piętrze, na werandzie, skąd roztaczał się piękny widok na nasze podwóreczko, na które wczoraj znów osypała się świeżo otynkowana ogromna ściana sąsiedniego instytutu badawczego, widziałam nasze otwarte okna i drzwi, widziałam te długie pasma winobluszczu, spływające z napiętego drutu na kafelki, niby długie rude kobiece włosy, tak jakoś zobaczyłam to nasze podwóreczko i białe otwarte drzwi, i polakierowane na biało okna, poprzecinane grubymi pędami dzikiego wina, słyszałam, jak pode mną, tam na korytarzu, pani Bera-nova w kombinacji potężnymi chluśnięciami wylewa kubełki wody i przeklina, i mruczy coś do siebie... Nagle dobiegł z dołu głos, głos Yladimira, wołał do mnie, Pani szanowna, pani szanowna!... Kiedy wychyliłam się, stał tam Yladimir, uniósł rękę i rzeczywiście był taki wielki, że gdy wspiął się na palce, a ja się wychyliłam, to zdołałam wziąć bukiet tulipanów, które zerwał gdzieś na placyku na Libni... wzięłam go, a Yladimir powie- 12 Pavel Tigrid - założyciel i redaktor naczelny najważniejszego z czechosłowackich czasopism emigracyjnych, kwartalnika „Svedectvi", w latach 1956-1960 wydawanego w USA, a w 1960-1989 w Paryżu. 414 dział... Pani szanowna, pani powie doktorowi, że właśnie rozmawiałem z chłopakami „Na Starej Poczcie"... pani mu powie, że pan Fiśera, ten starszy gość, cośmy z nim siadywali przy piwie „U Karola Czwartego", już jest na tamtym świecie, przed południem rozlał się wlewek i pan Fiśera, uciekając, kopnął wlewnicę, i ta wrząca stal dogoniła go, i spaliła mu prawie całe nogi, umarł... będzie mieć małą trumienkę! I pani powie mu, że ten drugi, co jeździł z doktorem do Kladna, to mi mówił, robili razem przy piecu, że jak przywieźli tam sprasowane samochody, to jak rozcięli jeden taki osobowy, sprasowany na placek, to była tam też sprasowana ludzka noga... Pani mu to powie, powie mu pani o tym, dobra? A bukiet jako drobny upominek ma pani ode mnie, wie pani, pani mąż jest teraz sławny, wie pani, teraz ma całkiem inne towarzystwo, ja teraz jestem człowiek nic nie znaczący... I w kilku susach znikł mi z oczu, kilku skokami przebył mokry korytarz, słyszałam, jak zawadził głową o żarówkę w osłonie, pani Beranova wymyślała mu, że jej zadeptuje czysty korytarz, nadal wymachiwała kubełkami pełnymi wody i chlustała nią na kafelki... Rzeczywiście, od czasu, gdy mój mąż wydał pierwszą książkę, aż do tej ostatniej, tej piątej, której się lękał, nieustannie bał się tej książki, tej zatytułowanej Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać, od tego czasu ci jego dawni przyjaciele nie to, żeby mu tego zazdrościli, ale twierdzili, że mój mąż zmienił się, że jest teraz panem pisarzem, toteż już nigdy nie przyszedł do nas taki zwykły człowiek, nazwiska zapomniałam, który pisał stale to samo, stale pisał opowiadania o tych skrzyniach, które były podobne do trumien wraz z marami, skrzyniach na rogach ulic, skrzyniach, w których były narzędzia do konserwacji jezdni i dróg na peryferiach, ogromnych skrzyniach zamkniętych na wielką kłódkę, skrzyniach opasanych łańcuchem, często też widywałam te skrzynie otwarte, robotnicy w kombinezonach wyjmowali z nich kilofy i widły, motyki i kosy grabkowe, siekiery i mesie... Lubił także mówić o tych skrzyniach, lubił mówić o tych robotnikach, mówił, że zanim został urzędnikiem, to również pracował przy naprawianiu bruku, również miał klucz od kłódki na tej skrzyni, nic nie podniecało go tak, jak zawartość tych skrzyń i rozmowy, które prowadzili robotnicy, gdy pracowali tymi kilofami i motykami, i widłami, i siekierami, ten człowiek był jak gdyby czystej krwi robotnikiem, lubił pić piwo i rum, ale zachowywał się zawsze znacznie lepiej niż mój mąż, siadywał przy oknie, słuchał, uśmiechał się, palił, nosił krawat, a zawsze, kiedy mówił, to tylko o robotnikach drogowych i o tych skrzyniach. On przestał do nas przychodzić, umarł na jakąś chorobę wątroby, napisał prawie całą książkę o tych skrzyniach, ale ta książka, ten rękopis zaginął, 415 tak samo, jak nigdy nie widziałam ani jednego wiersza, który by wydał pan Bufil, ten przychodził skądeś ze Strasznie, mówiono o nim, że od młodości budował w ogrodzie wielką łódź, ta łódź była tak wielka, miała kajutę i maszt, że nigdy nie spuściłby jej z tego ogrodu na wodę, chyba te rozebrałby ją i ponownie złożył na wodzie. Przestał do nas przychodzić pan Śmoranc, mistrz malarski, można powiedzieć, że po Yladimirze Boudniku ten pan Śmoranc był najprzystojniejszy z tych poetów, którzy nas odwiedzali, kobiety przepadały za nim i wiedziałam dlaczego, bo pan Śmoranc nie tylko miał zadbane jasne faliste włosy i zawsze jakby wprost od damskiego fryzjera, ale umiał też pięknie się ubierać, a przede wszystkim zawsze był dżentelmenem, wzorem dla niego był Jacąues Yache, surrealista, który nawet nie tyle pisał, co surrealistycz-nie żył. Kiedy przyszedł pan Śmoranc, to zawsze jakby do ciemnego pokoju weszło światło, jego włosy jaśniały, ponieważ malował na dworze na rusztowaniach, to zawsze był^ opalony i jeśli ktoś jest podobny do jakiegoś greckiego boga, to pan Śmoranc, który był zawsze przy kości, starał się mieć dobrą figurę, grał w tenisa,^wstydził się swego brzuszka, lecz ja wiedziałam, że niepotrzebnie, bo pan Śmoranc był piękny taki, jaki był. Przestał do nas przychodzić również Standa Vavra, drukarz skądeś z Górnej Libni, ten Standa lubił stroić się, lubił palić i pisał wierszyki i opowiadania, był także dumny z tego, że rozumie się na literaturze, że zna wszystkich poetów od Baudelaire'a przez Rimbauda aż po tych Bretonów i Elu-ardów, ten Standa w gruncie rzeczy był najprzystojniejszy z tych młodych ludzi, chodził do pracy i był z niej dumny, zawsze zjawiał się wzorowo ubrany, umiał śmiać się przyjemnie, do mnie odnosił się z kurtuazją, i stało się tak jakoś, że upodobał go sobie na tym wspaniałym etapie swej twórczości Yladimir Boudnik. Yladimir zabierał go z sobą na seanse urządzane na ulicy dla przechodniów, gapiów i zainteresowanych prelekcjami, które wygłaszał, kopiując na płótnie plamy z praskich murów i snując te swoje gadki o tym, jak łatwo z odrapanych praskich ścian można zrobić galerie obrazów. Przestał do nas przychodzić również malutki maszynista Pasa, ten, z którym mój mąż wypijał mnóstwo piwa w bufecie u pana Yaniśty, ot tak sobie stali i pili po dziesięć piw, czasami nawet więcej, ten malutki Pasa miał piękną córeczkę Yendulkę, raz nam ją pożyczyli, gdy jechaliśmy na urlop w Karkonosze, nocowała z nami, była bystra i miła, jak i maszynista Pasa, który jednak wszystko przepijał, a mimo to tak się z moim mężem 416 l bili że gdy obaj nieźle się zalali, to po północy siedzieli na progu tego aszego mieszkania i kilka razy w ustępie gwoździkiem ryli na ścianie nrzysiegę, ze od jutra rozpoczną nowe życie, że obaj zaczną się leczyć, że /decydują się na antabus i skończą z tymi popijawami, bo Pasa od tego chlania nie panował już nad swoimi ruchami... Mój mąż od czasu, kiedy stał się pisarzem, nadal wyprawiał te swoje wesela w domu, ale z nowymi ludźmi, przychodzili redaktorzy, przychodzili malarze, socjolodzy, ci jednak zwykle już byli pijani, uchlali się gdzieś indziej, pan Duchaćek, kiedy przyszedł pod wieczór, także był już pijany, ale mój mąż nadal piekł dla wszystkich rynki wieprzowiny, gotował wielkie gary gulaszu i nadal chodził z kilku dzbanami po piwo, wszyscy im bardziej byli pijani, tym głośniej śmiali się i gadali, mówili jeden przez drugiego, przychodziły również kobiety, które jednak były bardziej pijane niż mężczyźni, niektóre nawet, ledwo przyszły, osuwały się po ścianie, nie było tylu krzeseł, wobec czego musiały stać, osuwały się, zostawiały smugę na ścianie i zapadały w twardy sen na podłodze. Przychodził również pan Maryśko, zacierał ręce, nadal wyłamywał sobie palce, bo nadal grał w Teatrze Narodowym na tej swojej wiolonczeli, czasami pan Duchaćek przyprowadzał także tych swoich kumpli, no i raz się zdarzyło, że na to wesele w domu przyszło ich prawie dwudziestu, mój mąż promieniał szczęściem, ja dla wszystkich szykowałam talerze, lecz przeliczyłam się, nie miałam tylu talerzy i kiedy przyszła jeszcze następna paczka młodych ludzi, zaczerwieniłam się, odwiązałam fartuch, wzięłam tę moją parasolkę, te moje czerwone pantofelki na wysokich obcasach, zapakowałam piżamę i wyszłam w noc, mój mąż i pan Maryśko przypasali fartuchy i podejmowali pełen dom rozwrzeszczanych mężczyzn, redaktorki i plastyczki obudziły się, gdy wychodziłam, a mój mąż z panem Maryśką rozdawali łyżki i stawiali pośrodku, na dywanie, rynki, podawali chleb, kot Efan zaś chodził między tymi pijanicami i pijanego redaktora, pana Duchaćka, zepchnął łapką ze swojego fotela na biegunach, sam w nim usiadł i przysłuchiwał się... Mój mąż pojechał na spotkanie ze swymi czytelnikami na Morawy, do miejsca swojego urodzenia, do Brna. Wrócił następnego dnia strapiony, przygnębiony. Wieczorem, kiedy wróciłam z tego mojego „Wienerwal-du", siedział przy stole, bawił się podstawką od piwa, przebierał szybko palcami, nie mógł przerwać tej ich zabawy okrągłą tekturową tacuszką z napisem „Złoty Tygrys". No i jak tam było? powiadam, wkładając brudne, zakurzone nogi do miednicy. Ukląkł, mydlił i mył te moje nogi - Wesela w domu 417 i cicho opowiadał... Wszystko dobrze, dopiero gdy już szedłem do sali, to stał tam na zakręcie taki człowiek, trzymał w palcach binokle, przy nim stała kobieta, i ten człowiek powiada... Polecono mi, pan jest panem Hra-balem, prawda? Jest pan! Mój przyjaciel, były oficer austriacki, polecił mi bym pana powiadomił, że jest pan jego synem. A to jest pańska siostra... że żałuje, że pańskiej mamusi nie mógł wtedy poślubić, ale odjechał na pole walki do Galicji, proszę, oto jest jego fotografia jako austriackiego oficera w płaszczu, a tu w kurtce mundurowej. Potem, gdy wojna się skończyła, pańska mamusia była już zamężna, ale wie pan, więzy krwi, pański rodzony tatuś, były oficer austriacki, dziś już staruszek, strasznie tego żałuje, ale wie pan, jak to jest, młodość, wtedy, za Austrii... a tutaj, proszę, są fotografie z obecnych czasów... I wręczył mi pakiet tych fotografii, a ja patrzyłem na tę moją siostrę, miała takie same wystające kości policzkowe, taki sam koci pysk, jak ja... Potem z sali wyszedł organizator i wołał... Szukamy towarzysza Hrabala, za pięć minut zaczyna się spotkanie! A ja stałem z mą siostrą, pocałowałem ją tak, jak całują się koty, gdy się spotkają... moja siostra powiedziała mi... Tatuś bał się tu przyjść, nie wiedział, czy mu pan wybaczy, więc proszę przyjść do nas jutro, zobaczyć naszego tatusia, przyjdzie pan? A ja powiedziałem, że zastanowię się nad tym, a z sali dobiegło... Towarzyszu Hrabal, prosimy, spotkanie się zaczęło!... I miałem wieczór autorski w moim mieście rodzinnym, kilka minut po tym, jak pierwszy raz zobaczyłem swą siostrę, trzymałem się wciąż tych leciwych fotografii mężczyzny w mundurze dawnej Austrii, kiedy ktoś mówił o mnie, o mej twórczości, wyciągnąłem kilka fotografii, owszem, był to człowiek przystojny, nawet piękny... ale im dłużej patrzyłem na te fotografie, tym bardziej i wyraźniej wiedziałem, że nazajutrz nie pójdę odwiedzić tego mojego tatusia, ojca, że moim tatusiem jest ten, który co prawda nie jest moim ojcem fizycznym, ale który wychował mnie, który mówił... Oblewać możesz w szkole realnej co roku, ale maturę mieć musisz, który umożliwił mi studia, ten, który miał straszne poczucie winy za mą mamusię, Francin, ten, który był ucieleśnieniem Żenili z książki Po d zjedzonym sklepikiem^... Więc nie poszedłem tam, także do siostry, dobrze zrobił ten mój tatuś w austriackim mundurze, że nie przyszedł do mnie, teraz już rozumiem samego siebie, dlaczego wciąż mam to poczucie winy, ponieważ żyłem winą, która dręczyła Francina i mamusię... i tak bez winy wciąż stawałem się winny, wciąż nie przestawałem uciekać przed tą 13 Żemla - postać z powieści Ignata Herrmanna (1854-1935) Pod zjedzonym sklepikiem (U snedeneho kramu, 1890), dobroduszny i uczciwy kupiec, bezbronny wobec otaczających go ludzi wyrachowanych i bezwzględnych. 418 winą, która była we mnie, zanim jeszcze się narodziłem... tak więc, jak już ci mówiłem, jak mówi pan Barthes... idę wprawdzie przed siebie, lecz palcem wskazuję na swą maskę, którą przywdziałem, jak aktor, który postanowił, że będzie udawać pajaca, błazna... Mówił mój mąż, patrzyłam w dół, na niego, klęczał przede mną i mył mi nogi, mył mi nogi i w tej chwili wiedziałam, że on jest mym małżonkiem, a ja jestem jego małżonką. Kiedy byłam w domu, na Libni, więcej niż z mężem rozmawiałam z kotem. A on nauczył się odpowiadać, zawsze sam z siebie chciał, bym wzięła go na ręce. I już podskakiwał, a ja go ujmowałam pod pachy, kot zamykał oczy, ja zaś wciągałam go sobie na kolana. W takich chwilach wiedziałam, czym chyba musi być miłość macierzyńska, cała miękłam, gdy kot się do mnie przytulał, gdy zwijał się w kłębek na mych kolanach. Czasem zasypiał, lecz zawsze wpierw długo patrzył mi w oczy, opierał się łapkami o me ramiona, patrzył na mnie, czasem mu się zdawało, że się nie myłam, i starannie oblizywał mi całą twarz. Czasem zdawało mu się, że brudne mam tylko uszy, języczkiem troskliwie oblizywał mi ucho i zawsze mruczał mi do ucha coś miłosnego, raz i drugi, czasem, gdy już zwijał się w kłębek na mych kolanach, zmieniał zamiar, a ja nadstawiałam ucha i on coś mi do niego szeptał, coś strasznie pięknego. Cieszyłam się na te chwilki, cieszyłam się na powrót do domu, jak cieszył się również, idąc do domu, mój mąż. Bez kota nie wytrzymałby w domu, a jeżeli, to tylko gdyby znów wyprawiał w nim jakieś wesele. Kot Efan wracał do domu nad ranem, zawsze miał uchylone okno, spoglądał na jedno łóżko, na drugie, a potem sobie wybierał, gdzie będzie spać... Za każdym razem spał gdzie indziej, nigdy nie odgadliśmy, z kim Efan będzie spać. Kiedy miał zabłocone łapki, wycierałam mu je ściereczką, wycierałam mu również brzuszek, wymyślałam mu, a on wiedział, że wymyślam mu tylko tak, na niby, jak wymyśla się dzieciom, że jestem zadowolona, że Efan będzie spać ze mną, więc słodko mrużył oczy i mruczał. A potem kładłam głowę na poduszce, a kot Efan, jeśli na dworze było zimno, wsuwał się pod pierzynę, grzał się tam chwilę, potem wyciągał się obok mojego ciała, był taki długi, że tylnymi łapkami sięgał do moich podkurczonych kolan. I słodko wzdychał, oblizywał się, a potem się wyciągał i calutki się rozluźniał, i tak słodko spaliśmy, było mi nieskończenie przyjemnie, spaliśmy i leżeliśmy tak jak najdłużej, ten kot był od pierzyny zupełnie rozparzony, pocił się, lecz pachniał ładnie, przede wszystkim zaś miał łepek na poziomie mych oczu i mrugał do mnie, a ja do niego, w taki sposób się kontrolowaliśmy, obserwowaliśmy się wzajemnie i kiedy jedno przekonało S1?, że to drugie jest jeszcze na swoim miejscu, spaliśmy słodko dalej. 419 Czasami mój mąż wstawał i przychodził, żeby się na nas patrzeć. To była najpiękniejsza chwila naszego małżeństwa, gdy mój mąż o świtaniu nachylał się nad nami i patrzył na nas, po czym jedno po drugim głaskał, i znów patrzył, jak się przez sen uśmiecham, jak kocur słodko wzdycha. Także w oczach mojego męża widziałam taką czułość, z jaką odnosiłam się do tego zwierzątka, i kot wiedział to, był pyszny i dumny z tego, że ma nas dwoje w garści, co dzień kontrolował tę radość i szczęście, które nam przynosił, i zawsze miał tyle taktu, że gdy któreś z nas było smutniejsze od drugiego, to kot Et'an poznawał to nieomylnie i bez reszty poświęcał się tym smutniejszym oczom. Efan był wzruszający, bo jadł wszystko, co my jedliśmy. I biada, jeśli ktoś nie dał mu kawałka swojego dania, wskakiwał wtedy na krzesło, następnie opierał przednie łapki na stole, a gdy to nie pomogło i nie zmusił nas do zwrócenia naszej uwagi na siebie, to kładł łapkę na czyimś zgiętym łokciu. Czasem udawaliśmy, że właściwie kota Efana wcale tu nie ma. A wtedy tak samo jak bębnił łapkami w zamknięte okno nad ranem, tak bębnił i udawał zrozpaczonego, niezdarnie trącając rękę, nad którą widział tę obojętną twarz. I miauczał żałośnie... a potem, gdy daliśmy mu kawałek knedelka, kawałek mięsa, kartofla, wszystko, co jedliśmy i mieliśmy na stole, kot Efan jadł to również, ponieważ to jedzenie, ten obiad, ta kolacja, to śniadanie to był dla niego codzienny sprawdzian, czy go jeszcze lubimy. Czasem podczas obiadu dawaliśmy mu mały talerzyk i kot Efan tylnymi łapkami siedział na krześle, przednimi stał na stole, talerzyk miał przed sobą i dostawał na niego kęski, i jadł, jedząc rozglądał się, a jadł zawsze appetitlich, ileż to razy stawiałam kota Efana memu mężowi za wzór, a kiedy wymyślałam memu mężowi, że je jak barbarzyńca, pożera łapczywie, niech spojrzy tylko na Efana, jak pięknie je, jak przy stole stanowi całkowite przeciwieństwo tego chama, który je z nami, Efan jakby rozumiał to i jadł naprawdę tak appetitlich, jak właśnie appetitlich kotek potrafi robić wszystko, również gdy robi sobie manikiur. Najbardziej jednak lubiłam dawać kotu śniadanie. Zawsze dostawał mleczko, podgrzane mleczko, a w nim pokruszony rogalik. Najpierw chłeptał mleczko, rozkraczał się lekko, w miarę jak pęczniał mu brzuszek... a potem zawsze na chwilkę przerywał, jeżeli mąż był w domu, czekaliśmy oboje na tę chwilę, i teraz kot Efan oglądał się, nie ruszając tułowia, i tak pięknie i długo patrzył na mnie, na mego męża, jakby dziękował, czuł, że zawsze, gdy chłepcze mleczko, patrzymy na niego, więc spoglądał na nas, nachylaliśmy się, obydwoje go głaskaliśmy, w tej chwili, gdy byliśmy tak pochyleni nad tym kotem, zawsze zerkaliśmy na siebie, przykucnięci i z bliska patrząc sobie w oczy, ten kot zawsze nas zmuszał, abyśmy się uśmiechnęli do siebie, zamknęli oczy i tryknęli się czołami, tak samo, jak trykaliśmy się z Efanem... I kot Efan wszystko to wiedział, dzielił z nami tę swoją i naszą tajemnicę, 420 kochaliśmy się, a kot Efan z rozmysłem wybierał nas na przemian, byśmy sobie nie zazdrościli, bo kot Efan dobrze wiedział, że jest dla nas miarą wszechrzeczy. Mój mąż, kiedy jeszcze przyświecał mu ten piękny cel, by obejść wszystkie praskie knajpy i o każdej napisać maleńki reportaż, wybrał się na Podole, a przy okazji odwiedził swego przyjaciela poetę, pana Zabrane, mój mąż nie posiadał się ze zdumienia, bo idąc do pokoju poety, musiał przejść przez pokój, gdzie siedziało czterech ludzi tak starych, że jak powiedział później, śmiejąc się do rozpuku, chory poeta Zabrana, ci czterej mieli w sumie trzysta dziewięćdziesiąt lat, już tylko siedzieli, odziani w odświętne czarne garnitury, i czekali, aż umrą, i mój mąż przekonał poetę, że na anginę i grypę najlepiej jest pić dużo schłodzonego piwa, więc poeta, będąc tylko w piżamie, narzucił zimowe palto i znów przeszli przez ten pokój, gdzie siedziało czterech oczekujących na śmierć, którzy naprawdę w sumie mieli trzysta dziewięćdziesiąt lat... i potem poszli do „Karasków", a że było przed południem, więc mój mąż zwracał uwagę, by piwo zostało należycie oziębione, no a poeta Zabrana zaczął recytować memu mężowi bitników, rozpoczął od Ginsberga i Kerouaca, a potem o hipsterskich aniołach, a potem pili te schłodzone piwa i zamawiali do tego grogi, i ściemniało się już, gdy poeta Zabrana przypomniał sobie Ferlinghettiego, więc deklamował jego wiersze, przy czym pili schłodzone piwa i mocne, pokrzepiające grogi tak długo, aż personel zaczął odwracać krzesła, wobec czego zapłacili, a kiedy wyszli na dwór, aż zataczali się od tych pięknych wierszy beat generation, poeta Zabrana powiedział, że na samo tylko wspomnienie tych poetów zakręciło mu się w głowie, więc wzięli taksówkę i już po pomocy przyjechali na Libeń, a tam na podwóreczku te grogi dostały prześpieszenia i obydwaj upadli, mój mąż wzywał mnie, ale nie mógł wstać, spełniły się słowa, które mawiał o moim mężu poeta Kareł Maryśko, że potrafi tak się zaprawić, że nawet leżąc, upadnie... No więc leżeli tam, a ja z wściekłości nie mogłam zasnąć, pan Slavićek w nocnej koszuli przewrócił się na nich, gdy próbował postawić ich na nogi, ale wnet z tego zrezygnował, stukał w moje okno, lecz ja wolałam udawać, że mnie nie ma... Nad ranem jednak wpuściłam ich do środka... I dopiero wtedy zobaczyłam tego poetę, pana Zabrane, Honzę Zabrane, o którym poeta pan Kolaf opowiadał, że Honza jest dżentelmenem, że kocha bukiety róż, że jak był z nim i z panem Hirsalem w Odessie, to jedynie Honza Zabrana, jak mi się przedstawił, jedynie on potrafił dawać pięknym kobietom w Odessie bukiety czerwonych róż, ażeby uczcić Benię Krzyka oraz opowiadania, które napisał Izaak Babel. No i nad ranem, gdy już się rozjaśniało, mój skarb leżał martwy pod 421 stołem, a poeta Zabrana z nogą elegancko założoną na nogę recytował mi wierszyki bitników, miał piękne oczy, choć był w piżamie i w palcie, recytował mi wiersze, nikt tak pięknie nie recytował mi wierszy, które rozumiałam, co chwila mi dziękował, że leżąc tu, na naszym podwórku, wyleczył się z grypy, a oczy miał takie piękne, jak Charles Boyer w Historii jednego fraka, gdy czekał koło drapacza chmur pod pięciometrowym zegarem, czekał, a dwumetrowa wskazówka sunęła, aż przesunęła się przez całą godzinę, gdy miała nadejść ta jego ukochana, ale nie nadchodziła i nie przyszła, ponieważ nawalił jej samochód14, takie oczy miał poeta Zabrana, gdy mi deklamował poetów, a mój mąż leżał pod stołem i narzekał... A potem dawno już było rano i poeta Zabrana pocałował mnie w rękę, i poszedł z moim mężem kupić wołowiny i marynowanych rybek, by przywrócić sobie apetyt, zataczali się idąc przez podwóreczko, lecz mój mąż był geschmacklos, podczas gdy poeta Zabrana był appetitlich, choć miał na nogach kapcie i majtały mu się nogawki spodni od piżamy w paski... a gdy wrócili, poeta Zabrana był już w dobrej formie i wolał iść do domu, pocałował mnie w rękę... a mój skarb leżał i narzekał, zjadł marynowane rybki, ale wciąż mu było niedobrze... i po chwili poeta Zabrana wrócił, i przyniósł mi bukiet róż... i potem jeszcze na podwóreczku odwrócił się i ukłonił się mi... A mój mąż nadal leżał i miał czkawkę i po południu musieliśmy wziąć taksówkę, bo nie chciałam przegapić filmu z Garym Cooperem i Audrey Hepburn Miłość o czwartej po południu15... Opamiętajże się, na Boga, mówiłam memu mężowi, lecz on zataczał się i czkał, ten film wyświetlano na pokazie klubowym tam gdzieś za Składami Opałowymi, tam koło zlikwidowanego hotelu „Pod Miastem Koli-nem"... ta sala kinowa była mała jak dwa sklejone barakowozy i cała nabita, ale siedliśmy, bo dostaliśmy zaproszenia i bilety, i jak tylko zaczęła się ta Miłość o czwartej po południu... to mój mąż znów zaczął czkać... i Cyganie grali The Fascination... kiedy mój mąż wstał i zaczął przedzierać się przez nogi widzów, na chwilę zaciemnił swą sylwetką biały ekran... a potem wybiegł na dwór, tam przy drzwiach było druciane ogrodzenie składu węgla i słychać było, jak mój mąż strasznie rzyga, jak wymiotuje... Aja, żeby ratować honor, bo mój mąż kładł mi na sercu, żebym 14 W rzeczywistości chodzi tu nie o Historię jednego fraka (Taks of Manhattan, tytuł czeski: Historky z metropole), ale o inny film z Ch. Boyerem, The LoveAffair (w Polsce nie wyświetlany, w Czechosłowacji pokazywany pod tytułem Krajkovy śatek, tj. Koronkowa chusteczka). 15 Najprawdopodobniej autor świadomie rozszerzył tytuł filmu Miłość po południu (Love in the Afternoon), w Czechach wyświetlanego jako Odpoledni laska, a nie Laska ve ćtyfi odpoledne. 422 zawsze starała się godnie reprezentować jego sławne nazwisko... wstałam, teraz moja sylwetka pojawiła się na filmie Miłość o czwartej po południu, odwróciłam się w stronę ostrego światła i powiedziałam widzom, państwo wybaczą, ale mój mąż zjadł ogonek marynowanej rybki! I siadłam, a po chwili, gdy Cyganie na filmie znowu grali na skrzypcach i cymbałach The Fascination, mój mąż przedarł się z powrotem i w ostrym świetle przymknął oczy, wyciągnął dłoń i pokazał wszystkim to, o czym powiedziałam... Ogonek marynowanej rybki! I ściągnęłam go na fotel, a Cyganie w łaźni parowej i w saunie, i pod prysznicem nadal grali The Fascination... Gdy jednak film się skończył, to płonęłam ze wstydu, a wszyscy widzowie śmiali się i gratulowali memu mężowi, że to było przyjemne ożywienie takiego pięknego, ale kiczowatego filmu... i mój skarb znowu im pokazywał ogonek tej marynowanej rybki, którą zwrócił był tam pod drucianym ogrodzeniem... Mój mąż tak rozmiłował się w kerskim rewirze leśnym, że żył tu w nieustającej euforii. Więc, jakby mało mu było libeńskich wesel w domu, z rozkoszą zauważał, że tutaj czekają na niego coraz to nowe wesela, ktokolwiek się tu żenił, komukolwiek urodziło się dziecko, kto miał urodziny lub imieniny, to urządzał całkiem takie samo wesele w domu, wielką uroczystość połączoną z beczką piwa i flaszkami gorzałki, pieczeniem kurcząt i mięsa po zbójnicku. A ponadto w ciągu roku mój mąż zawarł znajomość z byłymi chłopami, dziś rolnikami-spółdzielcami, ze wszystkimi chałupnikami, ze wszystkimi byłymi rzemieślnikami i sklepikarzami, a nawet z konfidentami policji, bo dla mojego męża było to bez różnicy, dla niego dobry był ten człowiek, który chadzał do gospody, do tej leśnej „Gajówki", do gospod w Sernicach, w Hradisztku, wybierał się nawet do Wełenki i do Chrastu, do Mandrszejdu, i był lubiany, bo mój mąż chętnie się popisywał, tu naprawdę był znakomitością i czempionem w gadaniu, w piciu piwa, toteż kiedy nadeszła jesień i zima, mój mąż był zapraszany na świniobicia, więc już od rana przyglądał się gdzieś wyprowadzaniu świni z chlewka, ronił łzy, widząc ten straszliwy cios pałką lub strzał z rzeźnickiego pistoletu prosto pomiędzy oczy świni, a potem już przypasywał fartuch i pomagał świnię parzyć, patroszyć, lubił płukać jelita, żartował i opróżniał kieliszeczki, i nieustannie mówił, i ponieważ mój mąż znał się na świniobiciach, i ponieważ mój mąż był jakby na pół wieśniakiem16, kiedy wyszłam z mę- 16 W maszynopisie autorskim znajdują się tu, wykreślone później, słowa: „przez szereg wakacji pomagał tam, w Nymburku, w pracach na roli u doktora Sedlaćka, u którego nie tylko ładował całe żyto, ale potem przez następny miesiąc pomagał przy młócce i w ogóle..."; przytoczenie ich (co uczynił też w swych uwagach wydawca czeski) wyjaśnia, dlaczego kilka wierszy dalej B. Hrabal wspomina drą Sedlaćka, o którym była już mowa na s. 379. 423 żem na pola, roztkliwiał się, gdy dojrzewało zboże, kroczył jak król p0 miedzach, głaskał dojrzewające żyto, a kiedy nadszedł czas, to zrywał kilka kłosów i wąchał ziarno, i mówił, że pan doktor Sedlaćek za tydziefl już szedłby z żeńcami kosić, mój mąż znał się na uprawie buraków i kukul rydzy pastewnej, więc po roku miał w każdym szynku swój stół, ptz\ którym siadali starzy chłopi, młodzi rolnicy-spółdzielcy, i mój mąż chętnie wysłuchiwał wszystkiego, co dotyczyło prac polowych... Sporządził sobie też mapę okolicy i wpisywał na nią wszystkie lokalne oznaczenia pól i łąki i gdy wracał, był zachwycony tymi nazwami... Wzruszał się łąką za nasza] parcelą leśną, która była otoczona lasem, sosnami, Nowakową Łąką, na] stępnie wielkim polem, które nazywało się W Łoskotach, za tym polej był sosnowy las, rosły tam czarne jagody, które w tych stronach nazywane czernicami, ten las nazywał się W Cegielni, potok, ta struga, która prze-| pływała przez Nowakową Łąkę, potem płynęła W Olszynach, i tam, gdzie wpadała do Łaby, była łąka, która nazywała się W Siadzie, wracał aż z Przerowa17 i znów nanosił na mapę słowa, które wzruszały go, łęgi tar nad rzeką, mokradła nazywały się Na Haninym, były tam łąki i pole* Jordak, i miejsce nad rzeką, które od niepamiętnych czasów nazywano W Olbrzymkach, ponieważ rosły tam kiedyś olbrzymie dęby, przechodził przez most do Litoli, następnie, idąc w górę rzeki, docierał do dawnych odnóg Łaby, gdzie przez lata wydobywano piękny piasek, znajdowało się tam kąpielisko wojskowe, ale część tego zakola była również dla cywilów, a nazywano to W Dąbkach lub Na Felinkach, musiałam się tam z nim wybrać, tkwiły tam w piasku wielkie pnie starych dębów, całkiem zwęglone, czarne i twarde jak kamień. I tak jak w Pradze miał plan miasta stołecznego Pragi i na nim przy uliczkach i ulicach, alejach i placach zapisywał nazwy knajp, które odwiedził podczas swych wędrówek po mieście, tak znów tutaj na mapę kerskiego rewiru leśnego nanosił nie tylko nazwy łąk i pól, mokradeł i lasów, ale również imiona oraz nazwy poszczególnych odcinków lasów, Na Cyplu, Zabój, droga Nymburczanka, j struga Smierdziak, laski Na Winniczkach, matecznik W Jelenich Uszach...! Kiedy mój mąż był w domu, siedział przy stole i aż do zmierzchu wyglądał na dwór, na aleję prowadzącą do furtki przy naszym domku, aleję brzóz, pierwsza rosła tam brzoza o pniu dwa razy grubszym niż pozostałe, ta brzoza była ślicznotką, miała grube gałęzie rozrzucone na boki, jak łańcuchowa karuzela, ta brzoza, mówił mój mąż, była w tym samym wieku co 17 Pferov - nie chodzi tu, rzecz jasna, o miasto powiatowe w północnej części Moraw, tylko o noszące tę samą nazwę małe miasteczko nad Łabą w powiecie nymburskim. 424 . e iecz miała śmiałość i siłę, by w porę zagarnąć przestrzeń, zanim zrobią to tamte, które co prawda były równie wysokie, nie dały się prześcignąć, jeśli chodzi o wzrost, nie dały, dorównywały tej ślicznotce, ale brakowało im bocznych gałęzi, te gałązeczki były czarne, bo też te pozostałe brzozy wszystkie swoje wysiłki skierowały na smukłość, miała ładniejszą i delikatniejszą korę, i gdyby przyszła wichura, to ta gigantyczna brzoza by się złamała, tu jednak, do tej małej alei brzóz, wichura nigdy nie docierała, bo zatrzymywały ją graniczne dęby, graniczne dęby, którymi otoczona była nasza parcela, tak jak i inne; kiedy sadzono ten sosnowy las, leśnicy zasadzili na jego skraju łańcuch dębów... Mój mąż pokazywał mi w tym naszym sosnowym lesie, który stoi tu już sto czterdzieści lat, kiedy ścięliśmy starą sosnę, policzył na leżącym pniu jej lata, mówił mi i pokazywał, i zawsze obmacywał przy tym pnie sosen, że niektóre są smukłe, jakby o połowę lat młodsze od tych, które miały pień dwa razy grubszy, że jest z nimi tak samo jak z ludźmi, tak jak bywało, kiedy chodził do szkoły, do gimnazjum, do szkoły realnej, każda klasa składa się z uczniów urodzonych niemal w tym samym roku i miesiącu, ale każdy z nich jest innego wzrostu, ten wysoki, a tamten niski. Mój mąż lubił mi w taki sposób to i owo wyjaśniać, pouczać mnie, słuchałam go nieufnie, to, co mi mówił, zawsze zdawało mi się nie do wiary, bałamutne, nieprawdopodobne. Ale on lubił wyjaśniać mi różne sprawy, kiedy był w domu, ponieważ lękał się tego, z czego ja nie to, bym chciała go wyleczyć, ale co w nim wydawało mi się cudaczne. Lubił mianowicie odchodzić od samego siebie, lubił pogrążać się w marzeniach, nie tak, jak gdyby coś wspominał, jakby myślał o jakichś kobietach, ale nagle tak się w tym naszym sosnowym lesie rozmarzał, powolutku przykucał, wspierał brodę na dłoni, łokieć na kolanie, i potrafił siedzieć tak w kucki niby jaki Arab całą godzinę, nie mrugał, tylko się słodko uśmiechał, a nie mrugał, żeby zamykając powieki nawet na ułamek sekundy nie stracić tego, co widział... A ja nie znosiłam tego, przychodziło mi na myśl, że mój mąż jest durniem. Toteż niespodziewanie zawołałam do niego, krzyknęłam, a mój mąż nie zawstydził się, jak myślałam, że zrobi, tylko okropnie zląkł się, zbladł, nie był zdolny słowa wydusić, jakbym go obudziła... Lepiej wziąłbyś się do jakiejś roboty, patrz, trzeba przybić próg, ciągnie spod drzwi, a w dodatku wlezą nam do chałupy myszy... A mój mąż tkwił oparty o pień, kucał, z łokciem na kolanie i brodą w dłoni, i kiedy na mnie spojrzał, widziałam, w jakie wprawiłam go poruszenie, jak bardzo mnie nienawidzi... Ja już nie mam gdzie uciec, powiedział zrozpaczony, a głos mu drżał... Właściwie od czasu, gdy kupiliśmy domek i jeździliśmy na weekendy do Kerska, gdy podwyższyliśmy domek o atelier, o taki strych z cynowym 425 dachem, od tego czasu nie widziałam, by mój mąż pisał. Z tym pisaniem to znów było to samo, co na Libni. Gdy mój mąż chciał zacząć pisać, to kilka godzin koncentrował się do tej pracy, wyglądał przez okno, chodził tam i z powrotem po podwórzu, pił kawkę, nie jadł i palił. A gdy po dwóch godzinach usiadł i wkręcił kartkę w tę swoją maszynę, i zaczął pisać odnosiłam wrażenie, że z tą maszyną i krzesłem leci w powietrzu, leci ponad chmurami jak na latającym dywanie, kiedy pisał, to młócił w klawiaturę, coś tam do siebie mówił, mruczał, czasem znowu wpatrywał się w tę maszynę, jakby zaraz miał wziąć ją i prasnąć nią przez okno w las... I było to niezwykłe, gdy pisał tak przy otwartym oknie lub na podwórzu jeśli była ładna pogoda, więc gdy pisał na werandzie czy w kuchni przy stole, to jeśli przyszły dzieci, to pisał nadal i odpowiadał na pytania, które mu zadawały, a goście zawsze niepostrzeżenie znikali, listonosz przynosił mu list, czasem także pieniądze, lecz mój mąż dalej pisał, przytakiwał sobie, a ludzie cieszyli się, że widzieli pisarza przy pisaniu, ale ponieważ pisał tak szybko, nie wierzyli, że to, co napisał, ma sens. Podchodzili, zaglądali mu przez ramię i patrzyli, jak czcionki rąbią w kartkę... i kiwali głowami, i odchodzili, dzieci nadal bawiły się na podwórku, nad moim mężem przelatywała piłka, lecz nic mu nie przeszkadzało. Ale gdybym to ja zajrzała mu przez ramię, to wrzasnąłby, jakby, jak mawiał... jakby mielono mu przyrodzenie w maszynce do mięsa. Więc mój mąż przy mnie przestał pisać, bał się mnie, gdy wracałam za wcześnie, to gdy widział mnie na podwórku na Libni, gdy widział mnie przez okno, jak nadchodzę aleją brzóz w Kersku, w tej chwili nieruchomiał i składał te swoje pisarskie manatki... Skończysz to pisać, mówiłam, machając ręką, jutro, kiedy mnie tu nie będzie, nie powinieneś chodzić na ochlaje, masz pisać, gdy jestem w pracy... powiedziałam grubiańsko, a on już znów nie odzywał się do mnie i krążył po lesie, i wrócił podpity, a ja miałam poczucie, że przynajmniej w tych chwilach góruję nad nim. On zaś odpłacał mi się tym, że gdy tylko przyszłam, już po kwadransie znikał w lesie, wałęsał się po łąkach, nad wodami, w deszczu, po gospodach. Z tych wędrówek po lesie, o których mówił... „idę przejść się", powracał późno w nocy, hałasował z sąsiadami tam, gdzie rozchodzą się aleje, zawsze krzyczeli coś, czego nie rozumiałam, na wielką odległość umawiali się, gdzie się spotkają jutro, podczas kiedy ja spałam, nigdy nie zamykaliśmy domku, zawsze bywał otwarty, tak samo jak nie zamykaliśmy tego naszego mieszkania na Libni, w lecie zostawialiśmy otwarte okna, w zimie otwarty lufcik, by kocur Efan mógł wyjść na dwór albo wrócić do domu. Tu w Kersku jednak Efan najchętniej zostawał ze mną w domu, siedział 426 • na kolanach i był nieszczęśliwy, i pocił się, bowiem las go przerażał, i dopiero gdy wsadzaliśmy go do samochodu, nabierał sił, przez całą drogę zasłaniał sobie oczy łapkami, kiedy wyjrzał przez okno jadącego wozu, to pocił się i zasłaniał sobie ten umykający do tyłu świat... Dopiero na Wyso-czanach podnosił się, opierał łapkę o okno i wyglądał, a gdy skręcaliśmy w Ronkową i przez Żertwy na Kotlaskę, to kot Efan uśmiechał się, zerkał na mnie, całował mnie w rękę, i kiedy stanęliśmy i otworzyliśmy drzwiczki, wyskakiwał przed domem numer dwadzieścia cztery, przeciągał się i wbiegał na podwóreczko, i zanim wynieśliśmy rzeczy, tarzał się w kurzu przy pompie. W hotelu, tam, gdzie roznosiłam pieczone kurczęta, w tym naszym grill--barze, w którym od dawna już wszystko szło mi jak z płatka, miałam nawet bloczek, inkasowałam, dostawałam napiwki, o jakich mi się nie śniło, w tym grill-barze, w którym czułam się jak u siebie, dawno już wyzbyłam się tremy i nie odczuwałam zmęczenia, w tym naszym malutkim lokalu w centrum Pragi, gdzie przychodzili goście, którzy mnie znali i nazywali mnie Eliśką, a ci, którzy znali mnie dobrze, nazywali mnie panią Pipsi, przychodzili do tego grill-baru jak do swojego domu, aktorzy filmowi, aktorzy teatralni, reżyserzy, Murzyni z białymi uśmiechami, studenci, ci goście, którzy wprawdzie minęli okno wystawowe, lecz zawrócili na widok tych naszych złocistych kurcząt, klienci, którzy rozglądali się ze zdumieniem po tym przeszklonym grill-barze, otóż w owym czasie, kiedy byłam w pracy szczęśliwa, nawet cieszyłam się mą pracą, zwłaszcza że miałam bloczek, otóż przyszła inna kelnerka, zarozumiałe babsko z tlenionymi włosami, nigdy w tym fachu nie pracowała, dziewczyny z restauracji mówiły, że to kochanka naszego dyrektora, bym na nią uważała, lecz ja czułam się pewnie, bo pracowałam nie tylko w kuchni hotelu „Paryż", ale również na sali, a tutaj pracowałam przeszło cztery lata... ale pewnego razu przyszedł dyrektor i powiedział, żebym oddała bloczek, żeby inkasowała ta jego szantrapa, zaczerwieniłam się ze wstydu, bo oddać ot tak bloczek to w naszym fachu było coś jak dowód utraty zaufania. Odwiązałam fartuszek i złożyłam wymówienie... I tak stało się, że w tydzień później zostałam urzędniczką w tych Surowcach Wtórnych, w zbiornicy makulatury, w przedsiębiorstwie, z którego szoferzy jeździli na ulicę Spaloną, do mego męża, po paczki makulatury. I tak ja, która nawykłam do zapachu mięsiw i trunków, sałatek i kwiatów, która miałam zwyczaj poruszać się po sali, jakbym tańczyła, bo miałam ten mój kompleks, że już jako dziewczynka chciałam zostać tancerką, i tak ja, która w grill-barze nigdy nie przysiadałam, zawsze stałam z wysuniętą 427 prawą nogą, w podstawowej pozycji tancerki, tak oto ja niemal z dnia na dzień stałam się urzędniczką, która dostała swoje krzesło, swe biurko swoją szafkę, swe okno na podwórze, gdzie przyjeżdżały ciężarówki i ładowano towar wprost do wagonów, w biurze, do którego przylegał ogromny magazyn, a w nim dziesięć kobiet pakowało makulaturę, całe nakłady książek... A ja byłam księgową, ja przyjmowałam te samochody z papierem i książkami, ja wypisywałam faktury, poszczególne rachunki, które następnie wciągałam na dziennik i pod koniec dnia podliczałam, potem na koniec tygodnia sumowałam wszystkie te dzienne faktury, a na koniec miesiąca pisałam sprawozdanie zbiorcze z gospodarowania papierem w skali całego przedsiębiorstwa. A przede wszystkim wystawiałam rachunki dla papierni, do których wysyłaliśmy te sprasowane paczki. Po miesiącu zorientowałam się, że tej pracy nikt tutaj nie chciał wykonywać, ponieważ kiedy przyjeżdżały ciężarówki, kiedy ciężarówki odjeżdżały z paczkami do papierni, kiedy jeździły wagony towarowe, to przy wszystkim musiałam być obecna, wszystko musiało przechodzić przez moje ręce, ja musiałam wszystko spisać, podliczyć, podsumować... sto pięćdziesiąt faktur i rachunków dziennie... I na każdej kartce rachunku przystawiałam pieczątkę przedsiębiorstwa... i składałam swój podpis... No i podczas gdy ja zstąpiłam z wyżyn tej mojej kariery kelnerki w grill--barze w hotelu „Pałace", mój mąż w tej swojej wznosił się coraz wyżej i został członkiem Związku Pisarzy, i został członkiem redakcji „Gazety Literackiej"18, i z panem Jifim Menzlem napisał scenariusz filmu Pociągi pod specjalnym nadzorem, i dostali za to Wielką Nagrodę na festiwalu w Mannheimie, i jeszcze wyżej wznosił się mój mąż w tej swojej karierze, a pan Menzel dostał za te Pociągi nagrodę największą, Oscara, a potem mój mąż został z Jifim zaproszony na Zamek i tam obaj dostali Order Klementa Gottwalda19, i od tej pory nazywany był laureatem nagrody państwowej, i ja właściwie też byłam laureatką, bo mój mąż przyniósł do domu dwa te ordery, ten order był całkiem skromny, gustowny... No i mój mąż, wznosząc się coraz wyżej po szczeblach swej kariery, dogrzebał się „Literami noviny" - tygodnik Związku Pisarzy Czechosłowackich, w październiku 1967 r. z przyczyn politycznych odebrany związkowi, od marca do sierpnia 1968 r. ponownie wydawany przez związek pod tytułem „Literami listy", następnie jako „Listy", w maju 1969 r. definitywnie zlikwidowany. 19 B. Hrabal nie dostał Orderu Kl. Gottwalda (nadawanego „za budowanie socjalistycznej ojczyzny''), tylko - 9 V1968 r. - nagrodę państwową im. Kl. Gottwalda, przyznawaną m.in. za osiągnięcia twórcze; odznaką laureata tej nagrody była wąska baretka ze złotą gałązką wawrzynu. 428 do dna swoich szuflad i to, co tam wyszperał, to, co pisywał jeszcze browarze w Nymburku, zestawił w książkę, która się nazywała Elementarz10, a zilustrował ją Yladimir Boudnik, który dostał za tę swoją pracę cztery tysiące koron, ale w trzy dni całą tę forsę przepuścił... I jeszcze wyżej wznosił się mój skarb po szczeblach tej swojej kariery, ze wszystkich tych swoich wieczorów autorskich i artykułów w gazetach i czasopismach zestawił Zadania domowe, tak wysoko wdrapał się po szczeblach tej swojej kariery laureata nagrody państwowej... ale przede wszystkim dogrzebał się już do dna tych swoich szuflad i już nie miał o czym pisać, i byłam ciekawa, o czym będzie teraz ten mój laureat pisał... Więc wtedy, w owym roku sześćdziesiątym ósmym, mój mąż już nie pisał, wychodził rano z torbą, z siatką na zakupy, i obchodził chałupy, jak mówił, chodził po redakcjach i po knajpach, teraz, kiedy zostałam urzędniczką i po południu wracałam już do domu, nadszedł kres wesel w domu, kres popijaw, sami nasi goście, mnie tam na nich nie zależało, jak się na mnie napatoczyli, jak na nich popatrzyłam, jak paplali... może byśmy tak skoczyli po dzban piwa? Gasiłam ich natychmiast, oświadczałam z powagą, że chlać się nie będzie, przyjeżdżali również do Kerska, mego męża zwykle nie było w domu, chodził z kijem po wsiach i jak gdzieś usiadł, to zaraz wiejskie mądrale i rolnicy-spółdzielcy gromadzili się przy nim i już mój mąż rozmawiał, i śmiał się, i weselił, i weselili się wszyscy, tak więc w każdej gospodzie mój mąż wyprawiał wesela w domu, podczas gdy nieszczęsny jego kolega siedział u mnie na ławeczce. Gdy jednak został mianowany laureatem, to sama wyprawiłam w Kersku wesele w domu, skrzyknęłam gości, sąsiadów, pito, narobiłam kanapek, było wesoło, sąsiedzi poczytywali sobie za zaszczyt, że wolno im było stuknąć się z takim sławnym człowiekiem, ozdobą Kerska... a kot Efan leżał na łóżku, pocił się, leżał tam do czasu, gdy zaczęło już świtać i goście wychodzili, grali na harmonii i skrzypcach, położyli się nawet w porannej rosie i grali The Fascination, jak leżąc, grali to Cyganie na filmie Miłość o czwartej po południu z Audrey Hepburn i Garym Cooperem... i było tak nadymione w tym naszym domku w lesie, że kiedy wszyscy poszli, sam kot Efan dostał od tego dymu kataru siennego i wybiegł o świcie na dwór. Oryginalny tytuł tej książki - Poupata - nawiązywał do tytułu tradycyjnego czeskiego elementarza. Ponieważ słowo to (dosłownie: pączki, tzn. zawiązki pędów liści lub kwiatów) u czytelnika polskiego nie wywołuje skojarzeń zamierzonych przez autora, w przekładzie wprowadzony został tytuł bardziej jednoznacznie oddający charakter tomiku, na który złożyły się pierwociny pisarskie B. Hrabala. 429 Gdy się położyliśmy, mój mąż długo wołał kota Efana, potem zostawił otwarte okno i pod to okno podciągnął stół... a kiedy wzeszło słońce, obudził nas strzał z fuzji... mój mąż wybiegł, wołał koteczka, szukał później kocurka przez całe przedpołudnie, przez cały dzień, po przyjęciu, po weselu w domu siedzieliśmy pośród stert talerzyków, pośród papierosowych niedopałków, przy stole zalanym winem... tam pod ścianą był talerzyk i stały miski kota Efana, który już nie przyszedł... Mój mąż wytrzeźwiał i chodził po parcelach, wypytywał ludzi, kilka razy zdawało mu się, że widzi Efana, ale to był zając, to była cudza bura kotka, całe popołudnie siedziałam, ręce zwisały mi z kolan, nie pisnęłam ni słówka, a gdy przyszedł mój mąż, gdy wracał z poszukiwań, patrzyłam na niego z nadzieją, on na mnie też z nadzieją, lecz koteczek nie wrócił. Więc powoli sprzątałam, potem sama pojechałam na Libeń, mój mąż płakał, leżał i płakał, potem znowu chodził po lesie i parcelach, został tam na trzy dni, ale czwartego dnia, kiedy wrócił, posłałam łóżko, położył się i leżał, i był chory, talerzyk i miski, uchylone okno na podwórko, wszystko tutaj długo pozostawało tak, jakby kotek miał lada chwila wskoczyć oknem do kuchni, nawet jeszcze przez trzy miesiące po jego zniknięciu co dzień nalewałam mu mleczka, co dzień kupowałam kawałek mięsa, krajałam, ale koteczek nie przychodził, wzruszałam ramionami i wieczorem tę jego miskę z mięsem, rano to jego mleczko z rogalikiem wynosiłam na daszek, gdzie zżerały to łapczywie obce, bezpańskie koty, nasz kot Efan jednak nigdy już do nas nie przyszedł, ani pieszo na Libeń, jak się spodziewaliśmy, ani tam, w Kersku. Zniknął i było nas przeraźliwie mniej, często trzymaliśmy się nawet z mężem za ręce, obejmowaliśmy się tak, głowa przy głowie, dotykając się policzkami, ponieważ ten kot Efan był pośrednikiem między nami, Efan nas spajał, Efan łączył nas, gdy oboje już myśleliśmy, że nie kochamy się, że już nigdy kochać się nie będziemy i nie możemy... to zawsze nad miską z mlekiem, kiedy na nas popatrzył, kiedy przestawał chłeptać, zawsze zmuszał nas, byśmy się tryknęli głowami i na klęczkach pocałowali się... W owym czasie pojechaliśmy na Morawy do krewnych mojego męża, do Orzechowiczek, tam, gdzie wszyscy mieli wystające kości policzkowe, zjechaliśmy się tam na wesele, trzydzieści osób z takimi samymi twarzami, jak mówił z dumą mój mąż, wszystko już dawno temu przejebane przez Awarów i Tatarów, przedstawianie się nic nie dawało, zawsze mi się mylili, tak samo, jak i memu mężowi. Pamiętam, że po ceremonii ślubnej, również kościelnej, przyszedł ksiądz proboszcz i śpiewał jak wszyscy inni, 430 jadł jak inni, wszystkich łączyła mowa, dźwięczna i piękna mowa morawska, najbardziej wzruszyła mnie ciotka Hladuvkova, która placuszkami z weselnego przyjęcia zapełniła ogromny kosz na bieliznę, tysiącami malutkich placuszków, potem jeszcze przygotowała koszyczek, wzięła kawałek kurczęcia, towarzyszyłam jej na cmentarz, do lśniącego grobowca, ciotka położyła placuszki oraz talerz z mięsem i sałatką na płycie, trwała tam chwilę w bezruchu, wpatrzona w fotografię na nagrobnym kamieniu, było to zdjęcie młodego człowieka, potem arcystarannie wypolerowała cały grobowiec, poprawiła kwiaty, zagrabiła piasek, stałam tam i patrzyłam na ciocię, siedzącą w zadumie na płycie grobu, potem wzruszyła ramionami, nikt nie nadchodził, po półgodzinie znów schowała jedzenie do torby, zapłakała i wróciłyśmy do domu pełnego wesołości... Powiedziano mi, że tam, na cmentarzu, już od pół roku leży jej jedyny syn, który jechał ze swoją narzeczoną motocyklem do Brna, by ustalić termin meczu siatkówki, i zderzył się z tramwajem, i zabił się... A Mara, ciocia Hladuv-kova, wciąż wierzy jednak, że to nieprawda, że jej syn nie żyje, co dzień, kiedy gotuje obiad, bierze zupę i drugie danie na talerzyk i niesie w torbie na cmentarz, stawia potrawy na płycie grobowca, siedzi tam i czeka, co dzień w południe idzie z obiadem, bo a nuż to nieprawda, że on nie żyje? Mój mąż dopiero po roku wziął miski z Libni i z Kerska i tam w lesie, pod sosnami, pochował je w mogiłce, do której nawrzucał kwiatów i zasypał je ziemią, a zamiast nagrobka położył tam wielki kamień... Często spoglądaliśmy na siebie, my, którzy już od dawna nie całowaliśmy się z miłości, kiedy oboje jednocześnie pomyśleliśmy o kocie, dotykaliśmy się czołami i tylko tak się całowaliśmy... i te nasze pocałunki z wolna stały się czymś więcej niż te, którymi rozpoczęliśmy to nasze dziwne małżeństwo, w którym oboje wiedzieliśmy, że niezbyt się kochamy, lecz mimo to w jakiś sposób jesteśmy sobie przeznaczeni... I oto przydarzyło się latem, gdy przyjechaliśmy do Kerska, gdy wynieśliśmy te nasze torby i bagaże, gdy obeszliśmy nasze sosny i brzozy i popieściliśmy się z nimi, gdy po południu czytałam gazety i czasopisma, teraz, gdy byłam zatrudniona w Surowcach Wtórnych, miałam wszystkie czasopisma oraz gazety, codziennie i co tydzień, bo szoferzy i konwojenci przywozili setki wybrakowanych tygodników i gazet, które zabieraliśmy, gdy więc czytałam sobie prasę, której sama z siebie nigdy bym nie kupiła, tak jak mój mąż nieustannie czytywał książki, które znalazł w ciągu tych czterech lat, kiedy przy ulicy Spalonej pakował makulaturę, innych książek nie czytał, miał ich do przeczytania setki, tysiące, widziałam jednak, że wciąż czyta jedynie kilka książek, które wy gniótł i wytłuścił tak, jak dziecięce elementarze i czytan- ,,,,, 431 ki na koniec roku szkolnego, gdy tak czytałam sobie „Świat Młodych"21, wszedł mój mąż i był szczęśliwy, urzeczony i dawał mi znaki, że spotkała nas wielka niespodzianka... uniosłam oczy i ucieszyłam się... Efan wrócił! Przytaknął, wziął mnie za rękę i zaprowadził za chałupę, pod szopę, i powiedział... Nie wrócił, ale posłał do nas kocięta, trójkę zbłąkanych kociąt, dwoje jest zupełnie takich, jak był on... Przyniósł czysty talerz, nalał mleka, postawił talerz w otwartych drzwiach szopy i po chwili wybiegły trzy kociątka, jak szalone wbiegły w talerz i z przednimi łapkami w mleku łapczywie chłeptały mleko, piły... Kiedy mój mąż chciał dolać im mleka, odskoczyły ze środka talerza z powrotem do szopki, a gdy dolał, znowu przybiegły... i wy chłeptały mleczko... Mój mąż był na wycieczce w Niemczech, stryj Pepin w trumnie obłożonej lodem czekał, aż mój mąż wróci. Pogrzeb był na dzień przed pierwszym dniem wiosny, stryj Pepin umarł w Łysej w domu starców, już nie postrzegał świata, Bfefa już dawno rozwiódł się i powtórnie ożenił, poślubił Daśę, która mu wniosła w posagu dziewczynkę Dankę, ta Dąsa miała ze stryjem Pepinem krzyż pański, już tam w willi nad Łabą nie trafiał nawet do ubikacji, budził się i nie wiedział, gdzie jest, lazł na czworakach, często zakleszczał się głową między nogami krzesła, toteż żył, właściwie leżał na oddziale dla niechodzących w domu starców, mój mąż odwiedzał go, ale stryj Pepin już nie mówił, patrzył jedynie w sufit, jak gdyby przez ten sufit widział to swoje niebo... No więc stryj został spopielony, miał dwa nekrologi, jeden kazał wydrukować według swego projektu mój mąż, tam, gdzie w nekrologach bywa wiersz, mój mąż polecił napisać to, co mawiał stryj Pepin... „Ten świat jest opętańczo piękny, nie dlatego, że jest, ale że ja go tak widzę"... Mamusi ten nekrolog się nie podobał, kazała wydrukować jeszcze jeden, taki konwencjonalny, więc znów, jak w całym życiu, mój mąż miał inne zdanie niż jego matka... Po pogrzebie mój mąż sprosił gości na ucztę weselną do restauracji „U Gregorów", w ogrodzie jest tam kręgielnia i w tej kręgielni stały stoły na wesela i promocje, ale mój mąż świętował tam śmierć stryja Pepina, w godzinkę po pogrzebie już panowała wesołość, ludzie opowiadali sobie o wesołych przygodach ze stryjem Pepinem, piliśmy wino i piwo, i jedliśmy sznycle, tak więc ta stypa, która przeciągnęła się aż do nocy, właściwie była jednym z tych przyjęć w naszym domu, tych wesel w domu... A potem mój mąż znowu wyjechał za granicę, a gdy wrócił, pochowaliśmy pana Kociana, który zmarł na sklero- 21 „Mlady svet" - tygodnik Czechosłowackiego Związku Młodzieży (od 1970 r. - Socjalistycznego Związku Młodzieży). 432 ze rozpadał się powoli, wszystko mu się myliło, nie panował nad swoimi ruchami, nie pomogło mu już nawet przekonanie, że jest synem z nieprawego łoża hrabiego Lanskiego z Róży, nie pomogło mu nawet, że nosił kapelusik a la książę Schwarzenberg i kurtkę z jeleniej skóry. Tak więc nie mogłam rozstać się z czarną suknią, zmarła także moja mamusia, moja droga mamusia, na raka, tam w Niemczech, kiedy widziałam ją w kostnicy szpitala w Schwetzingen, była taka maleńka jak wyrośnięta dziewczynka, moja mamusia, która była zawzięta i uparta, z którą nikt nigdy nie wygrał, jedynie ten rak zmniejszał ją powolutku tak, że zmieściłaby się w białej dziecięcej trumience... A ledwie opłakałam śmierć mojej matki i zaczęłam wracać do siebie, to znów tatuś, Francin, zaczął słabować, poszedł na operację prostaty w tym miasteczku, gdzie, jak mawiał mój mąż, czas rzeczywiście zaczął stawać w miejscu, więc przyjechaliśmy, a w szpitalu wieźli właśnie korytarzem Francina z operacji, przykrytego prześcieradłem i ze smoczkiem w ustach, z takim smoczkiem, jakie miewają dzieci... A potem doktor, który tatusia operował, powiedział, byśmy przygotowali się na najgorsze... Gdy tatuś umarł, pojechaliśmy do kostnicy, żeby mu się pokłonić, pracownik wpuścił nas do środka, tatuś leżał tam po sekcji na kamiennym stole, wyglądał jak nieżywy rzymski senator, udrapowaną togę stanowiło prześcieradło, w które był owinięty do pasa, na piersiach miał te swoje ręce, dopiero teraz zauważyłam, jak spracowane miał tatuś ręce, te jego ręce były całe, aż po nadgarstki, brunatne, tak samo jak jego głowa i kark, bo tatuś nigdy się nie opalał, więc wyglądał jak wszyscy ci urzędnicy za Austrii, którzy ciało mieli jak świeżo spadły śnieg, podczas gdy opalone mieli tylko ręce i kark, i głowę... Te ręce pełne były blizn od tych jego śrubokrętów i kluczy, którymi przez całe życie montował te swoje motocykle i te swoje samochody, Bfefa pochylił się i te ręce tatusia ucałował. Nad trumną tatusia przemawiał przystojny malarz Hanuś Bohman, przyjaciel rodziny, ten malarz był dla mnie objawieniem, tak przystojnego człowieka nie widziałam, nie słyszałam, żeby ktoś tak pięknie przemawiał... potem w kręgielni „U Gregorów" rozkręciła się z wolna rozmowa, jedliśmy i piliśmy, i w końcu byliśmy weseli, jedynie mamusia już się nie uśmiechała, paliła i wyglądała, jakby wstała z trumny, później już wyglądała tak stale, brakowało jej Francina, dopiero po jego śmierci dotarło do mamusi, że w istocie Francin był wspaniałym mężczyzną i ogromnie ją kochał. Od tego czasu mamusia trzymała się na ustroniu, już tylko polegiwała, już spała 28 — Wesela w domu 433 przed południem, przy niej leżała zwinięta w kłębek stara kotka, z moją nową szwagierką mamusia w ogóle nie chciała mieć do czynienia, zaczęła nawet odwiedzać sąsiadów, tam w willi „Wenus", tam chodziła również na telewizję, i nawet umyśliła sobie, że tam przebuduje pralnię na kuchenkę i pokoiczek i że wyprowadzi się z willi, z tego budynku, który zbudowali sobie z Francinem, że przeniesie się znów do mieszkania, które byłoby chociaż trochę podobne do domku w Żidenicach, na Balbince, gdzie mieszkała jako dziecko i dziewczyna, i młoda kobieta, domku, do którego miała stosunek sakralny, tak samo jak mój mąż. I było tak, że mamusia życzyła sobie, żeby Francin był pochowany w ziemi, grób miał w głowach wielką białą brzozę, tam złożyliśmy urnę stryja Pepina i trumnę z ciałem tatusia. Czasem na Libeń zaglądał również Yladimir, teraz przychodził częściej, bo zakochał się w młodej dziewczynie, nazywała się Vera, i postanowił się z nią ożenić... No i ustalił, że ślub odbędzie się dwudziestego pierwszego sierpnia roku sześćdziesiątego ósmego w Krumlowie, zaprosił mego męża, skoro był świadkiem na ślubie z Teklą, by był świadkiem również tym razem... Lecz tej nocy zbudzili nas sąsiedzi, całe ulice na Libni były na nogach i całe miasto, i cały kraj, w powietrzu huczały samoloty i lądowali Rosjanie, a potem wjeżdżały czołgi i kiedy szłam do pracy, to widziałam wojska Rosjan i Polaków22, i w Pradze strzelano, na Palmowkę przyjechał samochód ciężarowy i stali na nim młodzi chłopcy, i trzymali chorągiew umoczoną we krwi, a mój mąż rano chciał wyjechać wozem na ślub do Krumlowa, lecz na Palmowce zatrzymały go czołgi, zawrócił i chciał jechać samochodem przez plac Strossmayera, ale tam także stały czołgi, mój mąż powoływał się na to, że jedzie na ślub, że jego przyjaciel żeni się, że musi być na ślubie, ale całe miasto było już sparaliżowane, więc mój mąż na ślub nie dotarł i zebrał się, i poszedł do miasta, tam spotkał pana Maryśkę i obaj poszli na wystawę do pałacu Wallensteina, dobijali się do bramy, pan Maryśko krzyczał... Otwórzcie wrota, do których we łzach kołaczę! A przez szparę w bramie odezwał się głos... Wystawa jest odłożona... a mój mąż i pan Maryśko dobijali się do bramy i krzyczeli... Odpowiecie za to, otwierać, jest dziesiąta godzina, ma być wystawa! Tego przedpołudnia, gdy mój mąż rozstał się z panem Maryśką, poetą, który dla uczczenia tego, co widział, poszedł do domu pisać wierszyki 22 Do Pragi wkroczyły jedynie oddziały radzieckie; niektóre jednostki polskie uczestniczące w operacji „Dunaj" dotarły jednak nad Łabę w rejonie Nymburka i autor przypuszczalnie zapamiętał je stamtąd. 434 ;> «:*,-* miłosne, poświęcone Połabskiemu Nenufarowi, jak nazywał swą lubą... mój mąż, który także musiał być wszędzie, gdzie go nie posiali, w dolnej części placu Wacława spotkał, jak opowiadał mi później, kierowniczkę działu zagranicznego wydawnictwa Pisarz Czechosłowacki, w którego okna mierzyło teraz radzieckie działo, stojące na stanowisku ogniowym koło winiarni „U Urszulanek", no a ta kierowniczka szła z mizernym człowiekiem i gdy ujrzała mojego męża, to ucieszyła się... Kochany, powiedziała, oto przedstawiam panu sławnego pisarza Heinricha Bólla, który chce zobaczyć, co dzieje się koło gmachu radia... i ta kierowniczka miała strach w oczach, była to Żydówka, która podczas wojny także swoje przeżyła... no więc mój mąż szedł przez plac Wacława, po którym w górę i w dół ciągnęły podniecone grupy młodych ludzi, wołających Niech żyje Dubćek, stały tam gaziki z radzieckimi żołnierzami... Heinrich Boli wpatrywał się w nich jak w zjawisko nadprzyrodzone... Mein lieber Bohumil... niech pan tylko popatrzy, jakie mają ręce! I jakie twarze, i jak zabłocone mają buty... jakby przyszli z frontu!... Gaziki stały, a żołnierze uśmiechali się, podczas gdy tłumy młodych ludzi z chorągwiami ciągnęły od pomnika Wacława w dół i z powrotem pod górę, z bocznych ulic nadchodziły tłumy młodych ludzi i wszyscy wołali Niech żyje Dubćek! Niech żyje Svoboda!... a pisarz Heinrich Boli sypał sobie do ust proszki ze złożonych papierków i ręce mu się trzęsły, i obsypany był białym proszkiem, i wyglądał, jak mówił mój mąż, jak ukrzyżowany wieśniak. Koło świętego Wacława Heinrich Boli odwrócił się i patrzył na dolną część placu, młodzi ludzie prący pod górę potrącali go, i Heinrich tylko powtarzał... Jezus, Maria... Biada zwyciężonym... a mój mąż pocieszał go i powiedział mu po łacinie... Vae victis... No i przedarli się przez tłum aż na początek alei Stalina23, tu już nie było tyle ludzi, ulicę przegradzały radzieckie czołgi i tam musieli wejść do rozbitego wielkiego sklepu meblowego, mój mąż mówił mi, że Heinrich Boli nagle stał się czujny, ostrożnie szedł między odpryskami szkła z wystaw i połamanymi meblami, stąpał jak żołnierz, krok miał sprężysty, szedł jak kot, nasłuchując całym ciałem... tam przed nimi w alei koło Pałacu Radiowego stały radzieckie czołgi, jeden z czołgów znowu skierował lufę na okna Pałacu Radiowego, dwa czołgi były osmalone, po jednym zaczął pełzać płomień i dwaj radzieccy żołnierze kocem gasili ten ponownie płonący ogień... Heinrich Boli położył dłoń na rękawie mojego męża i mówił cicho... Mein lieber Bohumil... ja byłem sześć lat na wojnie... ja nie tylko zdobyłem w drugim rzucie Paryż... ale potem byłem na Wschodzie... 23 Autor świadomie posłużył się tu powojenną, lecz dawno już zmienioną nazwą alei Winohradzkiej (Yinohradska tfida). 435 doszedłem jako żołnierz aż na Krym... a potem znów pomalutku z powrotem... dostałem się do niewoli pod Kolonią... A mój mąż spytał... Tutaj, nad Łabą? Nein, odparł Heinrich... Am Rhein... ja jestem spod Kolonii, Koln am Rhein24... Ale chodźmy dalej... i Heinrich Boli znów posuwał się krok za krokiem, szedł leciutko i ostrożnie, jakby zdobywał jedno z miast, które zdobył z armią Rzeszy w ciągu tych sześciu lat... i w ten sposób mój mąż i Heinrich Boli dotarli do tych czołgów, otoczonych młodymi ludźmi, którzy nadal wołali Niech żyje Dubćek... lecz żołnierze na czołgach i poopierani o nie pozostawali obojętni, spokojni, jakby byli na jakichś ćwiczeniach wojskowych, dwóch oficerów otaczali młodzi ludzie, którzy dyskutowali z nimi po rosyjsku... ale oficerowie odpowiadali zwięźle i uśmiechali się, Heinrich Boli stał koło osmalonego czołgu... i szeptał do mego męża... No, gdyby coś takiego przydarzyło się Wehrmachtowi, to zaraz by się strzelało i byłyby egzekucje... A jeden czołg znów zaczął płonąć, zapaliła się rozlana ropa i benzyna... i radzieccy żołnierze znów wskoczyli na czołg i tłukli kurtkami i kocami, i zachowując spokój, gasili ten ogień, niektórzy się przy tym uśmiechali... tam na chodniku była kałuża krwi... w niej flagi narodowe... kilka bukietów,., ale oficerowie nadal byli otoczeni podnieconymi młodymi ludźmi, którzy wiedli z nimi po rosyjsku rozmowę... i oficerowie uśmiechali się, podczas gdy załogi stały oparte o czołgi, ściskając w rękach automaty, niektórzy lekko oparli automaty na podkurczonym kolanie... Heinrich Boli skinął głową i odwrócił się, i znów pomału cofnął się do rozwalonego sklepu, weszli tam przez rozbite wystawy, pod ich butami chrzęściło potłuczone szkło... i Heinrich Boli powiedział do mego męża... Ten dureń Hermann Hesse, który przed pięćdziesięciu laty napisał... połowa Europy znajduje się na drodze do chaosu... ze świętym zapałem i ze śpiewem na ustach rzuca się w przepaść... jest pijana i hymniczna, jak Dymitr Karamazow... Mój mąż rzekł z entuzjazmem... O, Mitenka Karamazow, to mój faworyt, o, książę Myszkin i Stawrogin... A Heinrich Boli uśmiechnął się i pogłaskał mojego męża, i rzekł... Ja, ja jestem wychowany, wykarmiony na Dostojewskim, jestem wychowany na Czechowic... ja szedłem na wojnę z ochotą, bo chciałem brać w tym udział! Ja, mein lieber Bohumil, poszedłem na ochotnika, als Obergefreiter des Heeres... i teraz stoję tutaj z poczuciem winy, teraz jest mi tu jeszcze gorzej, niż gdy byłem przez pół roku w niewoli... teraz żałuję, że te armie w owym roku czterdziestym piątym nie W języku czeskim Kolonia nazywana jest Kolin nad Rynem, więc Hrabalowi natychmiast skojarzyła się z Kolinem, położonym nad Łabą miastem powiatowym w środkowych Czechach; po niemiecku jednakże miasto czeskie nazywa się Kolin, toteż do opisanego nieporozumienia mogłoby dojść jedynie wtedy, gdyby Boli także mówił po czesku. 436 zakończyły swego pochodu aż tam u nas, nad Renem... hymniczne jak Dymitr Karamazow... I tego sierpniowego wieczora siedziałam w domu, paliliśmy w piecu, na dworze było ciepło, lecz w tym naszym mieszkaniu trzeba było palić najbardziej właśnie wtedy, gdy na dworze był letni dzień, Yladimir tam w Krumlowie był już dawno po ślubie, po ślubie uroczystym, gdy tam na rynku z pewnością też stały czołgi i Yladimir przy swym egocentryzmie z pewnością był zachwycony, że jego ślub był świadkiem tak wyjątkowego zdarzenia, kiedy mój mąż towarzyszył pisarzowi Heinrichowi Bóllowi, ja dopiero od mego męża dowiedziałam się, że Heinrich jest naprawdę wielkim pisarzem... a mój mąż opowiadał mi dalej... i potem szli w dół placem Wacława, i przez ulicę Yodićki dotarli aż do „Jamy", tam w restauracji przy świeczce próbowali pić piwo, ale Heinrich upił tylko łyk i odstawił szklankę, więc dopił j ą mój mąż, bo Heinrich Boli powiedział, że wątroba zupełnie mu wysiadła, toteż wolał pić lemoniadę, którą znów zapijał ten proszek w złożonym papierku i obsypał sobie kolana. I Heinrich kontynuował rozmowę, ale nie była to rozmowa ze mną, powiedział mój mąż, raczej sam przed sobą spowiadał się i oskarżał, bo pojął, że właśnie przegrywając tę drugą wojnę, Wehrmacht w istocie tą przegraną zaprosił Sowietów aż tu, do Pragi, po raz drugi do Pragi... i pewnego razu, i to niedługo, te armie dotrą aż nad Ren... Mein lieber Bohumil... mówił cichutko w „Jamie" Heinrich Boli, teraz ich tam widziałem, tych radzieckich żołnierzy... i nawet gdybyśmy na Ostfroncie wszyscy walczyli tak mężnie jak Lówendivision aus Pommern... jak najdzielniejsza pomorska dywizja der langen Beinen... to i tak musieliśmy przegrać, ponieważ ta Opatrzność, na którą powoływał się Hitler, der bóhmische Feldwebel, jak ironicznie albo z głupoty mawiał o Hitlerze Hindenburg... otóż ta Opatrzność wskazała na armię radziecką, że to ona będzie zwycięzcą... mein lieber Bohumil... Wczoraj byłem gościem wydawnictwa Pisarz Czechosłowacki, tam na pierwszym piętrze... a dziś tam jest wycelowane działo... to jest historia, mein lieber Bohumil... Teraz pojąłem to, tutaj w Pradze i teraz... Zaczęliśmy tę wojnę totalną i totalną wojną Sowieci nam odpowiedzieli... Jedem das seine... Teraz to zrozumiałem, dopiero teraz, tutaj... Wczoraj tam u Eduarda Goldstiickera opowiadał mi Pavka Kohout o rozmowie z Jewtuszenką, poetą... A ile milionów was jest? zapytał Jewtuszenko i Pavka odparł, że czternaście... a Jewtuszenko mu powiedział... To nie możecie prowadzić samodzielnej polityki... Tak, mein Bohumil, dokąd tylko doszedł rzymski żołnierz, tam doszło z nim również to prawo rzymskie... teraz pojąłem, dlaczego Dostojewski, dlaczego Tołstoj byli dumni i pyszni z tego, że ich ojcowie i dziadowie pokonali Napoleona, 437 teraz rozumiem, że wszyscy Sowieci, a więc i Jewtuszenko, są dumni i pyszni z tego, że ich ojcowie pokonali Hitlera... bo, mein lieber Bohumil, tam w Norymberdze byli sądzeni nie tylko członkowie rządu, ale byłem sądzony również ja... cały naród, tak, jak napisał to Jaspers... Die Schuld-frage... Mówił z goryczą w „Jamie", w „Piwniczce Branickiej" cichym głosem Heinrich Boli i siedzieliśmy w świetle świeczki w półmroku, a z ulicy dobiegało wołanie... Niech żyje Dubćek, a tu człowiek, który siedział obok nas, podniósł się i powiedział... Chcesz w mordę? Uber die Gosche! Więc wstaliśmy, guzik mi pomogło, że mówiłem temu chłopu w ciemnościach i w świetle jedynej świeczki, że to jest Heinrich Boli... Więc wyszliśmy na ulicę i idąc w przeciwną stronę niż kolumny młodych ludzi i niż sztandary, przedarliśmy się do hotelu, w którym Heinrich Boli mieszkał, tam na dywanach hotelu „Alcron" pożegnaliśmy się, a Heinrich Boli znowu był przygnębiony i poważny, pod oczami miał ciemne kręgi i wyglądał jak ukrzyżowany wieśniak... powiedział mi mój mąż, a ja rozpłakałam się, ponieważ także przeżyłam taki dzień... tam na Letnej, Ldy poganiali nas kolbami i bili, i spędzili nas do podziemnego kina, tam na Letnej, gdzie ja i Heini, i moi rodzice, siedzieliśmy przez cały tydzień... Jeszcze szczęście, że już dawno zapłaciłam i zapisałam się na budownictwo spółdzielcze, zaraz po ślubie zapisałam się, żebyśmy kiedyś, kiedy nadejdzie czas, zamieszkali w domu z wielkiej płyty, mieli własną ubikację, własne centralne ogrzewanie, własne trzy pokoje, maleńkie wprawdzie, ale nasze, własną kuchnię, przede wszystkim tę ubikację i łazienkę, do niej tęskniłam, o niej nigdy nie mogłam zapomnieć, bo miałam ją tam, w domu, w willi o trzynastu pokojach, tam, gdzie byłam szczęśliwa z mamusią i papą, z siostrą Wutzi i bratem Karlim, i małym Heinim. Gdy pod wieczór wróciłam do domu, gdy otworzyłam moje libeńskie mieszkanie, weszłam w wodę, gdy otworzyłam drzwi do kuchni i do pokoju, z sufitu nadal spływała woda, dywany pływały w wodzie, gdzie spojrzałam, wszędzie ciekła i bulgotała woda... Zdarzyło się, że Jenda, ten, co to miał tę piękną pannę młodą, która jednak uciekła od niego razem z dzieckiem, bo Jenda pił, jak rano zrobił sobie herbatę, to ją przelewał i studził, zapomniał zakręcić kran i woda ciekła przez całe przedpołudnie, dopiero po południu przyszedł tatuś Jendy i zamknął główny zawór, ale w ciągu tych sześciu godzin woda zalała moje mieszkanie, mieszkanie, którego mój mąż nie chciał nigdy opuścić, kiedy mu pokazałam, że zapisałam się do spółdzielni mieszkaniowej, krzyczał ze starczym uporem... Nigdy! Nigdy! Moja jest Libeń! Ja tu zostanę, nigdy się stąd nie ruszę! Otwierałam szafy, ale wszędzie była woda, ach, moje sukienki! jedyne, na co się zdobyłam, to że 438 otworzyłam te dwie piękne parasolki, jedną niebieską, a drugą różową, te, które mi kupił mój mąż w stanie opilstwa, sina ze złości brodziłam w wodzie, jak brodziłam w kałużach po letnim deszczu tam, w Łosinach, gdzie mieliśmy willę, letnie mieszkanie, willę, w której jest obecnie przedszkole, teraz jednak brodziłam w lodowatej wodzie cuchnącej wapnem. Otworzyłam okna i nadal brodziłam w wodzie, po kostki w wodzie, chodziłam po przemoczonych dywanach tak długo, aż się uspokoiłam, zapakowałam swoje rzeczy do walizek, ten nasz kot Efan jak gdyby z góry wiedział nie tylko o tym wkroczeniu wojsk i zajęciu Pragi, ale i o tym, że to jego mieszkanie, te jego pielesze, to jego okno, że wszystko, co tu lubił, będzie zmoczone wodą, że więc wszystkie wesela w tym domu zostaną odłożone nie na czas nieokreślony, ale na wieczne czasy, tak jak na wieczne czasy po północy kilka dni temu przyciągnęły tu zaprzyjaźnione armie... Pojęłam też w tej chwili, że nie tylko ten nasz kot Efan, ale i tatuś zmarł w porę, że tatuś uśmiechał się, umierając, jakby wiedział, że i tak nie przeżyłby tego wkroczenia wojsk, ja tatusia znałam już jako człowieka, który nieustannie spoglądał na zegarek, by nie przegapić wszystkich tych wiadomości z różnych krajów, by nie przegapić, dajmy na to, jakiegoś zawarcia pokoju. Mój mąż, laureat nagrody państwowej Klementa Gottwalda, od czasu, gdy Rosjanie przyszli do Pragi i okolic, wciąż jakby czekał, że w tę aleję pewnego dnia skręci z szosy samochód, że jakiś samochód przyjedzie po niego, bał się tego momentu, truchlał... Dlatego tak lubił chodzić po lesie, po wsiach, czasem jechał autobusem do Pragi, mój mąż lubił jeździć autobusem, co tam samochód! To była dla niego udręka, gdzie zaparkować, nie mógłby napić się piwa, nie cierpiał stać w jakimś szeregu wozów i czekać na czerwone i zielone światło, przeklinał, zaczął też niedomagać na oczy, wolał siedzieć w autobusie i całą drogę marzyć, nie lubił, żeby ktoś z nim w autobusie rozmawiał, siedział tak tylko, sam siebie trzymał za rękę, obejmował ją w nadgarstku, jakby sam był swą ukochaną dziewczyną, patrzył na krajobraz, na tę monotonną równinę, zawsze coś tam widział, coś w krajobrazie aprobował, uśmiechał się do tego monotonnego krajobrazu i mówił, że krajobraz uśmiecha się do niego. Więc zwykle jeździł autobusem, czasem, kiedy oblatywał go strach, szczególnie gdy usłyszał gdzieś w radiu, że on i jeszcze kilku pisarzy zostali związani w kij i wywiezieni w nieznane miejsce, od tego czasu, gdy napatrzył się na aleję prowadzącą do naszej furtki, gdy już rozbolały go oczy, a wciąż nikt do nas nie skręcał, żaden samochód po niego nie przyjeżdżał, to jechał autobusem, w autobusie nikogo nie musiał się obawiać, było mu wszystko jedno, dokąd jedzie, grunt, żeby jechać gdzieś autobusem i być w tym autobusie, w którym czytał, jadł chleb z masłem, a jak już gdzieś 439 dojechał, to znów pierwszym autobusem jechał z powrotem, żeby rozpytywać sąsiadów, nie pytał ktoś o mnie? nie zajechał przed naszą furtkę samochód? Te nasze trzy kocięta, te, które posłał do nas zmarły koteczek Efan, nie uciekały już, gdy dawałam im mleko i pokrajane mięso, nawet mnie te kocięta kokietowały, w pewnej odległości, jak gdybym je głaskała, fikały koziołki, w pewnej odległości zwijały się w kłębuszek, z pewnej odległości uśmiechały się do mnie, chciałyby podejść do mnie, na próżno jednak wyciągałam do nich rękę, te kocięta przymykały nawet oczy, moja ręka już, już unosiła się, by je pogłaskać, lecz ten strach był silniejszy, zawsze odskakiwały, żeby wszystko zaczęło się od nowa, i znowu te zwierzątka z pewnej odległości obrzucały mnie zakochanymi spojrzeniami, znów z pewnej odległości czule do mnie miauczały, jak gdyby przepraszając, że dziś jeszcze nic z tego, może następnym razem, że jeszcze zobaczymy, że będą się starały przezwyciężyć ten strach... Więc każdego dnia, gdy przyjeżdżałam, gdyśmy się z mężem najedli i napatrzyli na drogę wiodącą do nas, wstawałam i stawiałam za szopą czysty talerz, lałam z góry mleczko, a kocięta, zwabione dźwiękiem nalewanego mleczka, przychodziły, różowymi języczkami chciwie chłeptały, że aż mleczko pryskało, starałam się szybko postawić garnek z mlekiem i pogłaskać chłepczące kocię, ale nie udawało mi się, kociątko zawsze odskakiwało poza zasięg mej ręki, chciałam je oszukać, jedną ręką lałam mleko, a drugą powoli starałam się poskrobać jedno z lasujących kociąt, ale zanim zdążyłam choćby dotknąć futerka, kocię odskakiwało jak pchła... Zrezygnowałam więc z dotykania kociąt, nauczyliśmy się lubić się na odległość, pomimo wszystko jednak ta odległość zmniejszała się, raz nawet, kiedy siedziałam i czytałam, coś mnie od tyłu dotknęło, po cieniu poznałam, że to kociątko, które bawi się rogiem mego fartucha... Chodziłam więc czytać zawsze na ten sam pieniek i po tygodniu wszystkie kocięta bawiły się za mną rozwiązanym fartuchem i przez ten fartuch czułam, jak to przyjemnie, kiedy te trzy kocięta dotyka-ję mnie, jak bawią się prostodusznie, jak ciągną za mój fartuch, jak rybka, kiedy bierze... i byłam niezmiernie szczęśliwa, mój mąż przestał rąbać drwa, patrzył na nas i uśmiechał się, bo wiedział, że są to kocięta, które przysłał nam zmarły kot Efan, i że kiedy nadejdą deszcze, gdy zacznie padać śnieg, kiedy zacznie się zima, koteczki same przyjdą do nas, do przedsionka, a następnie do kuchni... W owym czasie odwiedził mnie w Surowcach Wtórnych Yladimir, zwycięski, jaki bywał przed laty. Dziwiłam się, jak go ta nowa żona odmieniła, 440 jak dobrze mu zrobiło to drugie małżeństwo. Ale Yladimir powiedział mi: Pani szanowna, widziała pani tę armatę wymierzoną w Związek Pisarzy Czechosłowackich? Ja to najprzód myślałem, że Rosjanie przyjechali tylko dlatego że dowiedzieli się, że biorę tego dnia ślub, i chcieli mi ten mój ślub zepsuć, że wszystkie te czołgi przyjechały tylko z powodu Yla-dimirka, ale gdzie tam! przyjechały przeciw rozpasanym intelektualistom! Co ja się do nich napisałem, co się naposyłałem im petycji, moich manifestów, robili sobie ze mnie w „Gazecie Literackiej" podśmiechujki, odrzucali mój eksplozjonalizm, moje grafiki! Teraz mają za swoje, teraz są wszyscy w pułapce, jak myszy. Chwała Bogu! A gdzie ten pani doktor? Słyszałem, że ukrywa go pani tam w Kersku, że ma swój schron, że boi się nosa wyściubić, co? Jak ja się cieszę, że tego dożyłem, że teraz skończyło się to intelektualne wywyższanie się! Przyjechali jakby na moje zawołanie, przyjechali do „Gazety Literackiej" niczym moja eksplozja! Pani powie panu doktorowi, że ten jego Elementarz drukuje się, ale pani powie mu, że jak go wydrukują, to co z nim będzie? Całkiem to samo, co będzie z jego Zadaniami domowymi, które wprawdzie zostaną wydrukowane, oprawione, ale już nigdy nie wyekspediowane. Wiem o tym! Ja nie żałuję tych trzydziestu pięciu tysięcy egzemplarzy Elementarza, mnie się to nawet podoba, że przywiozą je tu, do składnicy makulatury, trzydzieści pięć tysięcy razy siedem mych ilustracji, czyli razem dwieście czterdzieści pięć tysięcy moich grafik pójdzie także na przemiał, czy to nie jest wspaniałe? Wie pani, pani szanowna, to będzie mój najpiękniejszy dzień, jak będziecie tutaj ładować tych dwieście czterdzieści pięć tysięcy Yladimirków, że to będzie największe moje przeżycie, za to, że mnie nie zrozumieli, zrozumieli, ale mnie odtrącili! Cały ten Związek Pisarzy Czechosłowackich, cała ta zgraja rozpasanych intelektualistów, którzy drukowali „Gazetę Literacką", co tydzień czterysta tysięcy, ale nigdzie ani słówka o Yladimirze Boudniku, co jednak zostanie z doktora, jak nie będzie mógł pisać do tej „Gazety Literackiej" tych swoich bredni, co zostanie z pana doktora, kiedy mu nie będą wydawać tych jego książeczek? gdy jako symbol przeciwko nim stoi armata w alei Narodowej i jest wycelowana w napis na pierwszym piętrze... „Pisarz Czechosłowacki"? A wie pani, że ja dostałem teraz zielone światło, że będę miał wystawę? W „Yioli"! Niech pan doktor spróbuje i powie coś w związku z tą moją wystawą, niech zdobędzie się na odwagę i zagai mi wystawę moich grafik! Prawił mi Yladimir i śmiał się, znów był znakomitością i czempionem... A w tym naszym przedsiębiorstwie surowców wtórnych pojawiały się teraz książki, końcówki nakładów, resztki usunięte z bibliotek, pozostało- 441 ści z księgarń, książki wykreślonych autorów, którzy po przyjściu bratnich armii nie wrócili już z zagranicy lub należeli do kategorii pisarzy w likwidacji. Mój mąż potrzebował zaświadczenia od pracodawcy, którym był Związek Pisarzy, bał się tam iść, więc posłał tam mnie. Kiedy weszłam do tego gmachu, w który długie miesiące wycelowane było działo, stojące tuż obok, na chodniku koło „Urszulanek"... Kiedy weszłam w mrok pierwszego piętra, kiedy weszłam do jednego pokoju, zastałam tam staruszkę z rozpuszczonymi włosami, była jedenasta przed południem, ona czesała się, a gdy weszłam, wzięła szczoteczkę do zębów, włożyła ją do musztar-dówki, ta szczoteczka klekotała w jej palcach, i staruszka poszła ze mną do toalety, szczoteczka klekotała w musztardówce, a ona szła, żeby pokazać mi w ubikacji, że łańcuszek jest urwany, była zawiedziona, że nie jestem z administracji, od hydraulików, że chcę zaświadczenia o zatrudnieniu mojego męża, mówiła, że dawniej tu mieszkała i od czasu, jak usunęli stąd pisarzy, ten pokoik znowu jest jej. Więc weszłam w inne drzwi, tam siedziała młoda kobieta, kiedy jej powiedziałam, czego chcę, zawoła/a w stronę otwartych drzwi... Czy możemy dać zaświadczenie o zatrudnieniu Bohumilowi Hrabalowi? A stamtąd, z gabinetu, odezwał się męski głos... Mowy nie ma, Bohumil Hrabal należy przecież do pisarzy w likwidacji! Nie zniechęciłam się... więc proszę wydać mi zaświadczenie, że jest w likwidacji! I młoda kobieta znowu przestała palić, i zawołała w głąb gabinetu... Czy możemy wydać laureatowi zaświadczenie, że jest w likwidacji? I w podwojach stanął starszy mężczyzna w ubraniu w kratę, i powiedział, żebym poszła do funduszu likwidacyjnego, tam, gdzie jest redakcja „Pracy"25 na placu Wacława, na ostatnie piętro, żebym się tam spytała, tam jest urzędnik, który w wolnych chwilach naprawia zegarki, a poza tym wydaje zaświadczenia dla pisarzy w likwidacji... i dodał... no i widzi pani, saabem będziemy teraz jeździć my... powiadam... Żegnam, żegnam, moje uszanowanie... i wyszłam, przeszłam chodnik na stronę „Urszulanek", wycelowanego działa od dawna już tu nie było, ale dla mnie i dla mojego męża było tu nadal... A potem znalazłam numer na placu Wacława i następnie wjechałam windą naprawdę na ostatnie piętro, i tam szukałam po omacku, i w końcu mimo wszystko znalazłam mansardowy pokoik, a tam naprawdę, że aż się przestraszyłam, siedział przy stole mężczyzna z lupą zegarmistrzowską w oku, powiedziałam mu, po co przyszłam i kto mnie tutaj przysłał, a ten mężczyzna nadal maleńkim śrubo-kręcikiem dokręcał malutkie śrubeczki kieszonkowego zegarka, i ten mężczyzna powiedział mi... Skądże znowu, żeby dostać nowy dowód Bohumil „Prace" - dziennik wydawany przez Centralną Radę Związków Zawodowych. 442 rzeczywiście musi mieć zaświadczenie od pracodawcy... dziś jednak pisarzom w likwidacji takich zaświadczeń się nie wydaje... pisarz w likwidacji to dziś nie jest zajęcie... Dałam odkurzacz do naprawy staremu elektrykowi w naszym przedsiębiorstwie... I mój mąż przyjechał po niego naszym kombi... Tego dnia wystawiłam fakturę na Lwiątko Śkvoreckiego, tych książek był niemal pełny wagon, szły do papierni w Szczeciu, teraz zaś, gdy mój mąż przyjechał po odkurzacz, przywieziono prawie sto książeczek, ta książka nazywała się Szczęście, a napisał ją Stransky... Powiadam, słuchaj, kto to taki, ten Stransky? I co to jest, to jego Szczęście! A mój skarb ożywił się... Ojej, sam Pan Bóg mi to tu zesłał, ojej, właśnie wczoraj byłem u niego, prowadzi stację benzynową na Karlinie, popatrz tylko, jaki zadziwiający traf! Mówię, słuchaj, pożycz mi to twoje Szczęście, chciałbym to porównać z książeczkami pana Pecki, on też kiblował w obozie... A Stransky mówi, tankując ten mój wóz... Ba, kolego, ja sam mam tylko jedno Szczęście... a i to pożyczyłem komuś aż na Słowację i całe się rozsypuje... Co tu gadać o Szczęściu... No więc, ponieważ mój mąż przyjechał do Surowców Wtórnych, to wyjęliśmy ten stary odkurzacz i do tego wielkiego pokrowca napchaliśmy Szczęść, wszystkich sto tych książeczek się tam zmieściło... i ruszyliśmy na Karlin... a mój skarb znowu się nagle rozpromienił... Wiesz, ten Stransky jest ze szlachty, z dobrego domu, z pałacu! Gdyby był troszkę przystojniejszy, to wyglądałby jak ja! A to Szczęście... to jest pobyt w tym naszym obozie karnym... napisał o tym i to jest znakomitość, to jest czempion, nie beczy, jest tam dzielny, całkiem tak samo, jak Mucha w Zimnym słońcu... też w kryminale... ale uwaga! Galant!... A potem go tam przy stacji benzynowej zobaczyłam i znowu żałowałam, że ten mój skarb nie potrafi się przyzwoicie ubrać, ten Stransky stał tam przy pompie, miał czarną brodę i hrabiowskie maniery, kiedy wyjmował portfel z forsą, to powiedziałam sobie, nigdzie indziej nie będę jeździła po benzynę, tylko tu... I już ci dwaj pisarze w likwidacji przyjacielsko do siebie machali... i już mój mąż stał koło niego, i to porównanie to było coś okropnego, od czasu, gdy zamieszkaliśmy w Kersku, mój skarb naprawdę wyglądał jak jakiś kmiotek... i teraz ten Stransky podszedł do okna wozu, i podałam mu rękę, mój skarb każdej kobiecie podawał rękę pierwszy, ale pan Stransky wiedział, ponieważ miał wychowanie, że musi zaczekać, aż podam mu rękę ja... i ucałował mi wierzch dłoni, i ukłonił mi się... tak właśnie całowali mnie w rękę oficerowie, gdy przyjeżdżali z wizytą do nas do willi... a mój mąż otworzył bagażnik i wyjął ten ciężki pokrowiec... i powlókł go za pompę, nalewanie benzyny przejął tymczasem ten drugi i wi- 443 działam tylko, jak tam za pompą uniosła się zielona pokrywa bagażnika... A potem zaczęło się! Pan Stransky obiegł swojego saaba i krzyczał, unosił ręce, obiegał pompę, wszyscy patrzyli na niego jak na wariata... i znów pobiegł za pompę, znów cały zniknął w bagażniku swojego samochodu... i znów biegł w moją stronę, i wołał do mnie, chyba mi chciał podziękować... podał mi rękę i całą moją dłoń mi oślinił... a potem z wielkim krzykiem wbiegł do tego ich przeszklonego pawilonu i zwalił się na grzbiet na kanapę... A mój skarb już wpychał się do wozu, cisnął za siebie pusty pokrowiec, oczy miał zamknięte i kwiczał ze śmiechu, radosnego śmiechu... Trzeba ci było to widzieć! Jak mu wysypałem sto tych Szczęść do bagażnika... Coś niesamowitego! Do pracy przyszedł odwiedzić mnie Yladimir, pochwalił się, że mateczka kupiła mu elegancki garniturek, okręcał się w mym biurze, jakby był modelem, podciągał nogawki i pokazywał, że ma również nowe skarpetki i sweterek, rozbierał się, chciał nawet rozpiąć rozporek i spuścić spodrie, by pokazać, że ma także nową, czystą bieliznę. Ale wszystko to były tylko działania zastępcze, żeby się mógł uspokoić, nabrać tchu i powiedzieć otwarcie, po co przyszedł... Pani szanowna, będę miał wystawę, sama pani wie... I Yladimirek będzie miał tę wystawę... gdzie? W „Violi", serię grafik, ostatnie monotypie, pani szanowna, kto czym wojuje, od tego ginie, pani małżonek, pan doktor, mógłby mi wystawę zagaić, ale pan doktor należy teraz... do czego? Do pisarzy w likwidacji. A dlaczego? Ponieważ przybyły armie, żeby zabronić rozpasanym inteligentom, rozpasanej inteligencji wydawania nie tylko „Gazety Literackiej", ale i wszystkich książek, przepojonych... czym? Tym samym duchem rozpasania, pani przekaże małżonkowi, panu doktorowi, że we wtorek mógłby przyjść, popatrzeć na moją wystawę... Mówił i ponownie okręcał się jak model. A będą się działy rzeczy, że aż oko zbieleje, mój eksplozjonalizm idzie przez świat, wszędzie o nim wiedzą, moja wystawa w Miami pokazała, że wyprzedziłem Amerykanów o dwa lata, jestem dalej niż był Pollock... tam to wiedzą, we Francji jest o tym artykuł, tylko tutaj nic o mnie nie wiedzą, bo tutaj królowało... co? Rozpasana „Gazeta Literacka"... Wszyscy pisarze w likwidacji schowali się w mysiej dziurze, teraz ja mam zielone światło, nastał czas, gdy nikt mnie nie pilnuje, czas, kiedy nikt mi nie może zabronić, bym pokazał moje eksplozje, wibracje, bym pokazał rzeczy liczące sobie tysiące lat, a przy tym jakby świeżo narodzone, połączyłem Altamirę z socjalistyczną eksplozją, będzie wystawa w cieniu lufy radzieckiego działa, które tak długo było wymierzone w pierwsze piętro wydawnictwa „Pisarz Czechosłowacki"... I Yladimirek wyszedł, kobiety 444 przez godzinę nie były w stanie nic robić, stuknęły tylko parę razy w klawisze maszyny do pisania, Yladimirek zaszokował je, znów był naprawdę pięknym mężczyzną, włosy miał starannie ostrzyżone, kasztanową falę nad czołem, przylepione do ciemienia loczki spływały mu na potylicę, przylepione fale, dotykające lekko jego uszu... Lecz Yladimirek chciał być jeszcze większym mistrzem świata, jeszcze większym i sławniejszym czempionem, nawet tego działa wycelowanego w gmach pisarzy, nawet tego ślubu, wszystkiego tego było Yladimirkowi mało, dlatego te nasze urzędniczki oszalały na jego widok, gdy Yladimir przyszedł oznajmić mi o swojej wystawie w „Yioli", miały wrażenie, że starczyłoby, żebym odniosła się do czegoś z powątpiewaniem, a zabiłby mnie, że może nawet chciał, ażebym w coś wątpiła, a wtedy z jakąś niewiarygodną łatwością wbiłby we mnie nóż, łatwiusieńko zarżnąłby mnie brzytwą, udusił jedwabnym sznurem, nie kosztowałoby go to nawet wiele wysiłku, taką budził w nich grozę, tyle było w nim tłumionej wściekłości. A gdy rano przyszłam do pracy, to załamałam ręce i opowiedziałam im o tym, co mi powiedział mój mąż, że Yladimir tego dnia, gdy miał wystawę w „Yioli", że kazał nawet napisać w „Wieczornej Pradze"26, że tę wystawę zagai mu mój mąż... ale memu mężowi ani nic o tym nie napisał, ani go nie zawiadomił, spytał tylko ot tak, nieśmiało, czy przyjdzie zobaczyć tę wystawę? A jego pani miała w tymże czasie spotkanie ze swoimi kolegami szkolnymi gdzieś u „Patrona", Yladimir na tej wystawie garstce gości rozdawał te swoje grafiki, ale goście nie chcieli ich brać, mówili, że ich to nie interesuje... potem jeden intelektualista zapytał Yla-dimira, czy zna dekalkomanie Vitezslava Nezvala? I czy znane mu jest nazwisko Mathieu? Bo jeśli tak, to Yladimir jest epigonem... No i Yladimir przyszedł wstawiony do „Patrona", tam, gdzie weselili się szkolni koledzy jego małżonki, maturzyści sprzed pięciu lat, dwudziestotrzyletnia młodzież... Jeden z kolegów żony Yladimirka zapytał... To twój tatuś? Niech przysiadzie się do nas... A Yera z perlistym śmiechem przedstawiła Yladimirka jako swojego męża... ale jej szkolni koledzy nadal traktowali go jakby był tatusiem Yery, śmiali się z niego, Yladimir krzyczał, starał się wszystkich przekrzyczeć, stał i ciskał wszystkim pod nogi wszystko najpiękniejsze, co sam o sobie myślał, że jego eksplozjonalizm i on sam to znakomitość, że on jest zapaśnikiem w skali światowej, ale koledzy szkolni jego żony skręcali się ze śmiechu, podczas gdy blady i zsiniały Yladimir czuł się dotknięty... Tak oto Yladimir stał u „Patrona" osamotniony, mając „Većerni Praha" - popularna praska gazeta popołudniowa. 445 przeciw sobie pijaną klasę w pięć łat po maturze i własną małżonkę, która wszystko to, co Yladimir ze śmiertelną powagą uważał za swoją prawdę, uznawała za żart... I Yladimir poszedł do domu sam, i tam zaciągnął na klamce pętlę, sądził, że ktoś nadejdzie, lecz nikt akurat nie szedł i Yladimir powiesił się, zabił samego siebie, licząc na to, że ten, kto nadejdzie, odwiąże go, jak pięćdziesiąt razy przedtem... Mój mąż wygłaszał w krematorium mowę nad trumną Yladimira, darł się, jakby był na jeziorach, trzymał się kurczowo karteczki, z której czytał krótkie przemówienie, darł się ten mój mąż, ile sił w płucach... Yla-dimirze! Cmoknąłeś na rumaki śmierci i stało się! Tak odszedł ze świata Yladimir, wielki przyjaciel mojego męża, z którym tak się lubili, że omal się nie pozabijali... Mój mąż po pogrzebie powiedział... A jedynym prawdziwym czempionem i mistrzem świata był Yladimir, powiedział, teraz widzę to, teraz, gdy cmoknął na te swoje rumaki, dopiero teraz przekonałem się, co to znaczy być znakomitością... jedynie Yladimir! Teraz, gdy go tu nie ma, dopiero teraz rozumiem, dlaczego nie tylko to, co robił, myślę o tych jego grafikach, nie tylko to, co pisał, te jego manifesty i ten jego rękopis, wszystko to był tylko i jedynie on... i tak powinno być, jego eksplozjonalizmu nie przerastało nic, żadna filozofia, żadna psychiatria, żadna literatura, nawet żadna polityka nie była silniejsza niż to, co on uważał za swój absolut, za swoje niebo... I tak powinno być, chociaż Yladimir wiedział, że istnieje Joyce i Beckett, i Eliot, wiedział, że istnieje Salvador Dali i Picasso... wszystko to było pod nim, musiało być pod nim, bo miał w sobie tę siłę, by być znakomitością w całkiem zwyczajnej grafice... dlatego patrzył na mnie z góry, dlatego nienawidził tak literatów i wszystkich pism literackich, dlatego że on sam był bogiem dla siebie, że sam był sobie bogiem, lecz literaci, do których pisywał tyle listów, tyle właściwie kolejnych manifestów, załączał do nich dziesiątki swoich grafik, żeby mu uwierzyli, wszyscy oni, ci redaktorzy, nie mieli nawet tyle przyzwoitości, żeby choć jeden mu odpowiedział... i dlatego cieszył się z cudzego nieszczęścia, dobrze wiedział, że w istocie to działo, wycelowane w Związek Pisarzy, że w istocie jest to zemsta za niego, że to działo w istocie jest jego palcem, którym on, Yladimir, wytyka swoich wrogów, bo Yladimir pragnął żyć jeszcze pełniej i jeszcze bardziej... Powiedział mi mój mąż. W Kersku, kiedy nadeszły deszcze, z tą deszczową pogodą wróciło do nas szczęście. Zmokłe kocięta już nie tylko dawały się pogłaskać, kiedy chłeptały mleko, ale pozwalały też brać się na ręce. Więc ja, która nie miałam 446 dzieci, wycierałam jedno kociątko po drugim, kocięta się do mnie tuliły, szczytem szczęścia było, gdy wszystkie trzy kocięta siedziały mi na kolanach, mruczały, wpychały łepki w moje dłonie, a mój mąż stał nad nami i patrzył, uśmiechał się, przy tych kociętach zapominał na chwilę o tym swoim strachu, to był taki święty obrazek, święta rodzina, a co dopiero, gdy chłody przymusiły kocięta, żeby jedno za drugim weszły do kuchni, gdy grzały się przy piecu, gdy przeniosłam ich miski z szopy do kuchni, kocięta były nasze. Zawsze pierwszy szedł bury kotek, który otrzymał imię po Efanie, drugi był Cassius, kotek czarny, a trzecia chodziła kotka Manić-ka, która była taka jakaś karłowata i lękała się ze wszystkich kociąt najbardziej. O wszystkim, co te kocięta miały robić, decydował Efan, reszta zawsze czekała, co zrobi ten Efanek. Także gdy gasiliśmy światło, a na dworze szumiał deszcz, pierwszy odważał się wejść na łóżko Efan, który powoli układał się przy głowie mojego męża, za nim wskakiwał na łóżko Cassius, a dopiero potem Manićka, która sypiała w nogach, tak jak morawski poeta, do którego w swoim czasie chodziliśmy, który z dumą powtarzał, że wywodzi się z rodziny kowala, że był najmłodszy i sześcioro jego rodzeństwa sypiało w wielkim łóżku, a on, kiedy był mały, to sypiał w nogach, tak jak nasza Manićka. Ten kotek przywódca miał oczy jak nieboszczyk Efan i on jeden też patrzył w oczy moje i męża tak, że aż spuszczaliśmy wzrok. Także gdy wracaliśmy z Pragi, gdy kocięta nie miały już nadziei, że nas zobaczą, gdy nasz wóz skręcał w naszą aleję, pierwszy szedł nas przywitać Efanek, a potem te pozostałe, pierwszy wchodził do kuchni ten Efan, pierwszy też odważał się wskoczyć nam na kolana, wepchnąć się nam w objęcia, dopiero potem ta reszta. I pierwszy także zaczynał chłeptać mleczko, i pierwszy zaczynał ten Efanek jeść, i także w trakcie jedzenia robił przerwę, odwracał się i spoglądał na nas, nie tylko jak gdyby nam dziękował, ale żeby oszacować nas wzrokiem. Każde z tych kociąt miało swoje miejsce, koło męża siadał Efan, a przy mnie Manićka, swoje krzesło przy piecu miał Cassius... No a wieczorem, gdy mój mąż poszedł do gospody, musiał co wieczór iść do gospody i wracał, kiedy już spałam, czytałam czasopisma, zmywałam naczynia, zamiatałam, cokolwiek robiłam, kocięta robiły to wraz ze mną... Te kocięta jednak nie umiały się bawić, nigdy nie miały czasu na zabawę, jedynie gdy uwiązałam im na sznurku papierowego gołębia i pociągałam za niego, to kotki się bawiły, ale tylko przez chwilkę, tylko tak, by sprawić mi przyjemność, że to niby bawię się ja, a nie one, ponieważ były smutne, wciąż truchlały te kotki, że je porzucimy, że zostaną same... Mój mąż ustawił na cegłach za piecem kuchennym dwie deski, takie półki przy gorącej ścianie, i znów każdy kotek oraz Manićka miały swoje deski, ..,*.-...-... . 447 nigdy się te kotki nie biły, pierwszą deskę wybrał sobie Efanek, po nim Cassius, a ostatnia została dla Manićki, która miała charakter jak Chaplin, rozweselała nie tylko tych swoich braci, ale i mnie, a czasami i samą siebie, taka była maleńka i wzruszająca, jak Chaplin w swoich filmach... Także myły się te kocięta w tej samej kolejności, wpierw każde samo siebie, a potem jedno drugie, języczkiem, starannie, z przymkniętymi powiekami, to był taki piękny koci rytuał, takie wzajemne oczyszczenie, całą godzinę mogłam patrzeć na to, jak te kocięta się kochają i jak liżą się języczkami pod szyją, jak robią swą toaletę... Gdy mój mąż wracał z gospody, niemal zawsze wracał z panem Francem, krzyczeli i hałasowali na rowerach, słychać ich było już z bardzo daleka, można było się zorientować, czy jechali z „Gajówki", małej gospody leśnej, czy z Hradisztka lub z Sernic, a jeszcze stali przed furtką i wrzeszczeli na temat wilgoci i wody, sprzeczali się o numery alejek, sprzeczali się, tak jak sprzeczają się pijacy... Gdy mój mąż wchodził, kocięta czasem czekały na niego na dworze, nigdy nie zamykałam, tak samo jak na Libni sypiałam nie zamknięta, nigdy nie pomyślałam, że ktoś mógłby nam coś ukraść, a co dopiero na nas napaść... Tak więc mój mąż wchodził, chwilę zataczał się... Dziewczynko, śpisz? Przesyła ci pozdrowienia pan Franc, przesyła ci pozdrowienia pan kierownik gospody, przesyła ci pozdrowienia Franta Yorel i nawet pan Hamaćek przesyła ci pozdrowienia... gdy się położył, najpierw ostrożnie wskakiwał do niego Efan, a potem zwijały się tam w kłębek pozostałe kocięta, po północy, jeśli któryś kotek chciał wyjść, mój mąż wstawał, zataczał się, otwierał, wypuszczał kocięta na dwór albo wpuszczał do środka, nigdy nie powiedział jednego słowa, ani razu nie zaklął, bo jak mówił, to nasze dzieci, a dzieci, kiedy są małe, to są święte... choć gówno warte, mówił mój mąż, laureat nagrody państwowej. I znów mój mąż został wezwany do rady narodowej na Libni, i znów wzywał go tam ten młody arogancki mężczyzna, ten, który cieszył się, że znów będzie pytać mojego męża, jaki zawód ma wpisać do nowego dowodu osobistego. I mój mąż chciał iść znowu pakować makulaturę, ponieważ zawód pisarza w likwidacji to przecież nie jest zajęcie, jak mówił mu ten młody człowiek w radzie narodowej. Tak więc mój mąż wrócił i tego wieczora mieliśmy odwiedziny, gdy mój mąż zobaczył gazika, wojskowy samochód z plandeką, to migiem złapał gacie i jeszcze jedne gacie, ale ja wrzasnęłam na niego... Czyś ty zgłupiał, ty ośle, ty laureacie, jak cię capną, to cię ze wszystkiego rozbiorą i dadzą ci te swoje dresy!... a potem chciał uciec oknem, ale samochód stał już przed furtką, więc mój mąż przez strych zbiegł ze schodów i uciekł w las, przez płot nad potok, gdzie 448 skrył się w gęstych gałązkach wierzby płaczącej... a ja potem biegłam nad potok i wołałam mojego laureata, bo przyjechał jego kolega z Morawskiej Ostrawy, nie był to nikt inny, tylko redaktor „Czerwonego Kwiatu"27, który jechał do Pragi, znalazł tam sobie pracę jako operator dźwigu, przyjechał tylko, żeby memu mężowi powiedzieć, że żyje, że co prawda rzeczywiście był związany powrozem i wpakowany do worka, i wywieziony nie wiadomo dokąd, ale po trzech dniach znowu go wypuszczono, że najgorzej było w tym worku, gdy załoga gazika ugrzęzła w gospodzie, pięć godzin gdzieś tam chlali, a on, redaktor, nazywał się Kubićek, był tam, w ciemnym worku, związany w kij, ale grunt, że żyje, powiedział z gromkim śmiechem, podczas gdy mój mąż z każdą chwilą coraz bardziej siniał i patrzył przez okno na gazika, aż w końcu redaktor Kubićek zaśmiał się i powiedział, ale to nie w tym gaziku mnie wieźli, ten jest mój, mam go już pięć lat, to gruchot, pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, ale z rodziną jeździmy nim na weekendy, no ale ja już jadę, przyjechałem, Bohumilu, żeby cię uspokoić, że żyję, choć w tym worku było, Bohumilu, nieprzyjemnie, więc rad tu wpadłem, żeby ci to powiedzieć... choć to przykre, ja, widzisz, nie jestem taki mężny jak ty, ale co robić? Nie mogę zmienić swojego charakteru... I wyciągnął ogromną łapę, a było to wielkie chłopis-ko i miał miodowe wąsy, i miodowy szeroki uśmiech, i ten uśmiech szedł z nim, choć się oddalał, to był kawał zucha, szedł trochę kołyszącym się krokiem, potem zapalił silnik i ruszył, skręcił, a mój mąż truchlał, czy nikt nie widział, że do nas przyjechał gazik... powiedział, mógł przecież wjechać głębiej w aleję, żeby nie było widać go z szosy, człowiek nigdy nie wie, przejeżdżają tędy policaje... a ja na to memu laureatowi... Tylko się, chojraku, nie posraj... Telefonowałam do rady narodowej na Libni i tego młodego urzędnika, który znęcał się nad mym mężem, nie było, miał urlop, podziękowałam i nazajutrz wysłałam tam mego męża, ponieważ jest tam kobieta... No i mój skarb przyszedł do mnie po południu do pracy, machał nowym dowodem i śmiał się, i cieszył się, jak zawsze z tej radości ciekło mu z nosa, przy urzędniczkach wycierał sopel grzbietem dłoni i przechwalał się... Proszę, ile mamy chusteczek! A ja czerwieniłam się i usprawiedliwiałam mojego męża, że na tej prowincji tak zdziczał, ale Bożenka, ta, co stale kłóci się ze mną, czy to dobrze, że wkroczyły te armie, czy niedobrze, i Bożenka mówi i krzyczy, że dobrze, a znów ja wrzeszczę, że niedobrze, 27 „Ćemeny kvet" - czasopismo wychodzące w Ostrawie jako organ tamtejszego oddziału Związku Pisarzy Czechosłowackich, po sierpniu 1968 r. zlikwidowane. 29 - Wesela w domu 449 a Bożenka drze się na mnie... No to niech pani sobie jedzie do tych swoich Niemiec, razem z tym swoim doktorem! Więc ta Bożenka powiedziała.. Ale gdzie tam, ja znam pana doktora, on nigdy nie miał chusteczki, jak tu pracował, zawsze ucierał smarki rękawem! A mój mąż posłał piłkę na aut i powiedział... Co racja, to racja, i pokłonił się wszystkim w pas, po rosyjsku... I naraz nie był pisarzem w likwidacji, naraz przynajmniej na chwileczkę znów był znakomitością, czempionem, mistrzem świata... Powiada... Przyszedłem tam, urzędniczka spytała mnie, czego sobie życzę, powiedziałem, mam tutaj nowy dowód osobisty, nazywam się Bohumil Hrabal... Czy to możliwe, nie mogła uwierzyć własnym oczom, Hrabal, jakże się cieszę, że pana widzę... I odwróciła się, i znalazła moje akta, wyciągnęła dowód i spytała... czego tam jeszcze brakuje? Powiedziałem... zupełnego drobiazgu, zatrudnienia... A ta urzędniczka siadła i pisała, i mówiła... Mój Boże, przecież każdy kulturalny człowiek to wie... pisarz! I to jaki pisarz, ja przeczytałam wszystkie pańskie książki, a już najbardziej lubię czytać... Prywatną zawieruchę29... I wręczyła mi dowód... Pierwszym, który nie wrócił, był kot Et'an, ten, który wyglądał jak ten nasz sławny kot z Libni, ten, co to tak bał się Kerska i wtedy, kiedy mój mąż świętował to swoje mianowanie laureatem nagrody państwowej Klementa Gottwalda, też nad ranem nie przyszedł i nie przyszedł już nigdy... Cassius i Manićka wychodziły w noc, wymiaukiwały te swoje kody, nasłuchiwały, szukały go w szopie, szukały go w lesie, ale ten ich przywódca nie przyszedł już nigdy i kotki były smutne. A potem nie wrócił Cassius, dopiero po trzech dniach mój mąż spostrzegł go uduszonego tam w szopie sąsiadów, jak miał w zwyczaju, przeskakiwał przez zbite z żerdek drzwi do drewutni, ale nie zauważył, że sąsiad przybił tam jeszcze jedną listwę, więc wisiał tam tak długo, zaklinowany klatką piersiową, aż umarł. Mój mąż wykopał mu grób pod sosną, wrzucił do mogiłki kwiat cyklamenu, zasypał go i na grobie położył polano. Wiosną obchodzili kerskie parcele policjanci w polowych mundurach, sprawdzali klamki, okiennice, jak co roku, czy ktoś się tam nie włamał, czy ktoś tam nie nocował... Mój mąż siedział w domu i patrzył przez gałązki na dróżkę do alei, gdy pojawili się tam trzej ludzie w polowych mundurach, zanim doszli do drzwi, mój mąż był bliski śmierci, myślał, że policjanci idą po niego, tak jak przyszli po redaktora „Kwiatu", Kubićka, 28 Urzędniczka pomyliła Bohumila Hrabala z Yladimirem Parałem, autorem popularnych w owym czasie powieści, m.in. właśnie Prywatnej zawieruchy. 450 że wsadzą go do worka i gdzieś wywiozą, będą go długo wozić w worku, niczym prosiaka, dopiero na drugi dzień go wypuszczą... Lecz oni przyszli, czy nikt nam nic nie ukradł, czy nikt nie próbował się włamać. Mój laureat tak się ucieszył, że nie przyszli po niego, że ich ugościł, poczęstował ich winem, poczęstował ich wódką, podjął ich kawą, policjanci pytali go, nad czym pracuje, a mój mąż zrobił im wykład o tym, że przy pisaniu najważniejsze właściwie jest, ażeby pisać głupstwa, że gdyby tych głupstw nie pisał, to ani nie miałby tego domku i atelier, ani nie miałby samochodu, tak jakoś przedstawiał się mój mąż tym młodym ludziom w polowych cętkowanych kurtkach, czapkach, spodniach, i znów parzył im kawkę, i znów nalewał im gorzałeczki, aż policjanci zlękli się, kiedy spojrzeli na zegarek, i znów wypytywali, jak to wszystko wygląda w sąsiednich domkach, mój mąż zapewnił ich, że teraz, gdy mieszka tu ze swą małżonką, przez całą zimę nic się tutaj nie stało, ponieważ domki połączone są ścieżką, furtkami w sąsiednich płotach, dzięki czemu mój mąż przechodzi przez tych sześć parcel, które są połączone dróżką z jednej parceli do drugiej, tak żeby w soboty i niedziele oraz w czasie urlopu ich właściciele, odwiedzając się, nie musieli iść szosą, gdzie jeździ coraz więcej samochodów... I chyba nie powinien był tego mówić, bo dowódca tych policjantów wyjął mapę i powiedział, że musi to na nią nanieść, że ta droga nie jest zgłoszona, że tutaj, na tej drodze, mogliby zbierać się, dajmy na to, jacyś dywersanci, że tę drogę obejrzy, że tę drogę naniesie na swoje mapy kerskiego rewiru leśnego, że gdyby coś się zdarzyło, gdyby uciekli więźniowie, zdezerterowali żołnierze, to żeby policja wiedziała, którędy przez teren samych parcel biegną drogi umożliwiające ucieczkę, które mogłyby zmniejszyć możliwość śledzenia, ścigania i ujęcia przestępców... Pożegnali się i poszli obejrzeć tę drogę łącznikową pomiędzy parcelami, a potem tam na końcu ścieżek rozległ się strzał, a gdy policjanci wrócili, dowódca obejrzał się w furtce i powiedział... W porządku, właśnie trafiłem tam zdziczałego kota... I wyciągnął z kabury rewolwer, mój mąż powiedział, że to musiał być strzał mistrzowski, bo żeby ze służbowego rewolweru, ze służbowego pistoletu trafić kota za pierwszym strzałem, to widać, że szef jest czempionem, mistrzem, znakomitością w strzelaniu... A gdy odeszli, gdy trzej ludzie w cętkowanych mundurach znikli w lesie, mój mąż znalazł na leśnej dróżce, na ścieżce, która łączyła parcele przez tylne furtki, znalazł tam Manićkę i po południu ją pochował. I tak jak mi obiecał, mój mąż zabrał mnie do sympatycznych znajomych, do Hamaćków, do których chadzaliśmy na świniobicia... I tym razem pojechaliśmy tam na rowerach na wędzonkę... Co to była za radość, ileż to 451 było nawoływań, była sobota i pan Hamaćek oraz mój laureat ciągle chodzili sprawdzać, czy mięso już się uwędziło. My zaś rozmawiałyśmy a Vera, córka pana Hamaćka, ile razy szła z pokoju do kuchni, zawsze wyciągała rękę i brała kotlet z półmiska stojącego na szafie, i podjadała go z wielkim apetytem, no i potem chodziłyśmy popatrzeć na tych naszych chłopów i zawsze sięgałyśmy do tego półmiska na szafie... a potem pan Hamaćek już wszedł, a mój skarb był już usmarowany tłuszczem i twarz mu błyszczała, a pan Hamaćek wysypał na stolnicę pierwszą wielką miskę wędzonych połci, z których unosił się delikatny dymek... i pan Hamaćek jako gospodarz zaprosił nas, żebyśmy skosztowały... pani Hamaćkova miała chory woreczek żółciowy, na wędzonkę nawet patrzeć nie mogła, zasłoniła sobie twarz fartuchem i odwróciła się, a potem nadal piła tę swoją herbatę i chrupała biszkopty... a obok stolnicy stały talerz z tartym chrzanem z jabłkami i słoiczki kremskiej musztardy... i przyszły wnuki pana Hamaćka i jego zięć, i wszyscy jedli appetitlich, odgryzali po małym kawalątku i jedli więcej chleba, lecz mój laureat chciał być czempionjm... śmiał się i pochłaniał kawały wędzonego mięsa same, bez chleba, i pełen entuzjazmu wołał pod sufit... Niczego piękniejszego jak żyję nie widziałem! Jejejejej! Ta łopatka szpikowana słoninką... A tu, to ci dopiero, wędzony boczek... A pan Hamaćek wskazywał palcem... A może by tak kawalątko karkówki... no i tę polędwiczkę? Nad ranem mój mąż zaczął chodzić do ustępu i znalazłam go tam skulonego, leżał, trzymał się za bok i jęczał, i tak jak pan Maryśko, zwalał to na rasę... Co ci jest? Krzyczałam. A on, zwinięty jak złożony scyzoryk, chrypiał. My, Słowianie, jesteśmy strasznymi obżartuchami... Co za dureń ze mnie, co za idiota, co za głupiec... I usiłował zwracać, usiłował siąść na sedesie, ale przewracał się i wył z bólu, więc na czworakach dopełzł do łóżka i leżał tam, tylko sobie wymyślał, wymyślał również panu Hamaćkowi, że nie powinien był kłaść przed nim na stolnicę tyle wędzonego mięsiwa... A ja krzyczałam na męża, że to on jest bydlakiem, to on nie powinien był żreć bez opamiętania... I do południa ten mój mistrz świata nadal leżał i prosił Pana Boga, żeby raczył go zabrać, a ja śmiałam się z niego i wymyślałam mu, że to kara za tę jego żarłoczność... A w południe zaczął żółknąć, a że w Kersku ma domek pan docent Śtork, pojechałam do niego na rowerze, pan docent Śtork przyjechał, uniósł memu mężowi powieki i następnie powiedział... Żółtaczka, jutro do nas do kliniki, dziś jest niedziela, nic więcej nie można zrobić... Na placu Karola tego pierwszego dnia doktorzy nie umieli sobie z moim mężem poradzić. Przez całe przedpołudnie nie mogli ustalić, czy tam 452 w wątrobie jest olbrzymi kamień, który rozlał żółć po całym ciele, czy rnoże to żółtaczka zakaźna. Więc mój mąż siedział tam wciąż w swoim ubraniu, oniemiały, przerażony, zdumiony i zaskoczony. Uśmiechał się, ale ten jego uśmiech nie był z tego świata, powoli zaczynało mu świtać, że w istocie fakt, iż jest tu, w tej klinice, to bilans wszystkich tych jego świniobić i wędzonych golonek, wszystkich tych jego pijatyk, od dzieciństwa, jak mówiła jego mamusia, już jako chłopiec lubił pić, co mu wpadło pod rękę, wypijał wszystko, zlewał resztki po gościach i zanim mamusia wróciła, kiedy odprowadzała gości przed drzwi, jej synalek odlał sobie do kubka nawet z karafki i potem pił to po kryjomu, a przede wszystkim _ z zadowoleniem... W ciągu tych pięciu godzin przebiegł w odwrotnym kierunku przez wszystkie te swoje wesela w domu, policzył i podliczył te wielkie pływackie baseny piwa, które wypił, zsumował te wagony wieprzowiny, które w tym czasie zjadł, te cysterny wysokoprocentowego alkoholu, toteż w końcu nawet nie dziwił się, że jest tu, na placu Karola, że teraz bilans wypada dla niego niekorzystnie, że właściwie powinien już od dawna nie żyć, już dawno powinien wykończyć się na marskość, na wrzody żołądka, na serce... No a kiedy siostrzyczka roznosiła obiady dla pacjentów, mój mąż dostał talerz z kartoflami piure, siedział na korytarzu jak wędrowny młynarczyk, jak żebrak w dawnych czasach i z apetytem jadł te kartofle piure... i unosił ku mnie te swoje oczy, które tak dobrze znałam, poczciwe oczy pełne skruchy, jakie miewał, gdy rano źle się czuł, gdy dławił się i nie mógł, jak mawiał, zwrócić tego rybiego ogonka. Stałam nad nim i nie umiałam ukryć śmiechu, uśmiechu żony, której słowa się w końcu spełniły, ileż to ja w tym czasie, kiedy byliśmy razem, naprosiłam się, nakrzyczałam, nazłościłam, nie pij, zobaczysz, że się od tego rozchorujesz! Nie chlaj tyle, opanuj się! Idź leczyć się do Skali, ja nie chcę być wdową, a jak już, to przynajmniej odkituj w porę, żebym jeszcze mogła się wydać, umrzyj od tego chlania, póki czas... Kilometry krzyku, niemal co dzień krzyczałam na mego męża, kilometry taśm zajęłyby te moje przemowy, różańce grochu rzucanego o ścianę... a jeszcze większy kłąb taśm, dwa razy tyle, co nawrzeszczałam się na mojego męża z powodu chlania oraz tych wesel w domu, wykrzyczałam do wewnątrz, również w pracy ciągnęłam te moje przemówienia, ten mój monolog wewnętrzny, jak nazywał to mój laureat, czasem całymi godzinami liczyłam cetnary papieru, ale wewnątrz toczyłam długi dyskurs z moim mężem i z samą sobą, ileż to razy mówiłam sobie, że odejdę od tego opoja, ale zawsze przypominałam sobie jego mamusię, która także miała z nim to samo utrapienie i jak gdzieś na Załabiu było narzygane, jak ktoś wydzierał się po nocy, to zawsze rano sąsiedzi przybiegali do mamusi i skarżyli się na jej 453 syna, skarżyli się jeszcze kilka lat po tym, jak z miasteczka wyniósł się na Libeń, z miasteczka, jak lubił mawiać, w którym ten jego czas stanął w miejscu, i zamieszkał na Grobli Nieskończoności na Libni... A teraz siedział tutaj na krześle, cały żółty, i truchlał, żeby nie musiał iść na oddział zakaźny, gdzie sześć tygodni musiałby być oddzielony od świata, od odwiedzin... Ale potem przyszedł młody lekarz, polecił, żeby mój mąż już po dziesiąty raz położył się na plecach, ten młody lekarz wszystkimi palcami ugniatał przez chwilę brzuch mego męża, a potem zagłębił te palce jak w cieście... i uradował się... Kamień jak kasztan w łupinie, jak dojrzały orzech! Wołał i przyszli pan docent i lekarka dyżurna, ten młody doktor wskazał im do obmacania to, na czym wciąż trzymał rękę, obmacali to... i pan docent Stork zawołał... Wiwat! To jest kamień w pęcherzyku żółciowym, wspaniały! Wielki jak moja pięść, kiedy trzymam pęk kluczy... I młody pan lekarz oddalił się korytarzem... pan doktor Śtork powiedział mi... Niech pani idzie do domu, on zostanie tu trzy tygodnie, zobaczymy, gdy straci trochę tego kolorku... siostro! Wydać szpitalną koszulę, szlafrok, na dwieście czwórce już będzie wolne łóżko, pacjent zmarł nam tam wczoraj... też na wątrobę. I szłam potem samotnie do domu, nie wiedziałam, co robić, roniłam łzy nie nad tym moim laureatem, ale nad samą sobą, że będę sama, to już chyba tak jest, że lepiej mieć męża ochlapusa, niż być samotna, lepiej mieć dziecko, które człowieka złości, niż być bezdzietna... współczułam samej sobie, idąc przez te dziedzińce kliniki. A gdy potem weszłam w korytarz, tam, gdzie jest ten wielki zegar, to stał tam, pod zegarem, przechylony wózek, taka dwukółka, a na nim była cerata, naciągnięta tak, że na pewno leżał tam martwy człowiek, nikt nie szedł, nie wiem, co mnie napadło, namacałam odpowiednie miejsce, i naprawdę była tam zimna ludzka głowa, i tak samo jak pan Maryśko, który opowiadał, że gdy jego ojciec leżał w trumnie, to on nie wiedział po co, ale zastukał knykciem w głowę ojca, ja też, nie wiadomo dlaczego, zastukałam w tę ludzką głowę, którą opinała cerata, a zegar nad tym przechylonym wózkiem wskazywał wpół do piątej, a z góry świeciło neonowe światło... i nagle domyśliłam się, że tutaj leży ten, co zmarł w łóżku, na którym położy się za chwilę mój mąż... Potem chodziłam na plac Karola co dzień, zawsze wkładałam najładniejszą sukienkę, tak jak mój mąż to lubił, zawsze te moje czerwone pantofelki na wysokich obcasikach i zawsze brałam parasolkę, raz czerwoną, innym razem niebieską, kupiłam sobie jeszcze parasolkę zieloną i do szpitala, do mego laureata, szłam tak, jak gdybym szła na randkę. I już podczas pierw- 454 szych odwiedzin byłam zdumiona, mój mąż leżał na wznak, ręce miał rozłożone, a do żył podłączone rureczki, bo przez cały dzień dawali mu kroplówki, jakby to był odbarwiacz marki Tęcza, który miałby usunąć z mojego męża żółtość i przywrócić mu kolor ludzkiej skóry. Okna w tym pokoju umieszczono tak wysoko, jakby to była hrabiowska stajnia... i aż tu, na wysokość drugiego piętra, sięgały stare drzewa, w ich gałęziach miały gniazda synogarlice, miały młode lub siedziały na jajkach, mój mąż leżał na plecach, a z baniek kapał w niego lek, taki destylat, jakby koniak... I mój mąż się uśmiechał, zdawał się nawet zadowolony, że jest tu, w tym pokoju... Jak tylko weszłam, zobaczyłam tam wysokiego człowieka, umierającego na raka wątroby, wyglądał jak Gary Cooper... Pod oknem siedział na łóżku człowiek, który wąchał plasterki pieczeni cygańskiej, wąchał nieufnie, jakby chciał ten plasterek wyrzucić... w końcu jednak ze wstrętem, ale mimo wszystko go zjadł. A poza tym był tu człowiek okropnie gruby, który także miał wątrobę w ruinie i opowiadał w kółko to samo, że jak wróci do zdrowia, to zabierze wszystkich do smichowskiego browaru, gdzie jest podmajstrzym, i że zaraz jak wyzdrowieje, wypije z przyjaciółmi wielką kufę piwa... A poza tym leżał tam człowiek po zawale, wciąż leżał tak, jak znaleziono go, gdy pracował w ogródku, leżał i już od kilku dni nie mógł siąść na basenie, bo się wstydził... Myślałam, że mój mąż będzie oklapnięty, ale zaraz się przystosował, bo wszyscy tutaj byli w gorszym stanie niż on... I leżał tak tutaj trzy tygodnie, a ja przychodziłam do niego co dzień, za każdym razem w tych samych czerwonych pantofelkach na wysokich obcasikach, siedziałam na krześle przy moim mężu, podawałam mu biszkopty dla dzieci, które zapijał letnią herbatą, kroplówki wciąż spływały, jakby do żył skapywał mu rozcieńczony alkohol... ileż to razy mówili mi inni pacjenci, którzy wychodzili za mną, że skóra na nich cierpnie na myśl, że gdy mój mąż odejdzie, kto będzie im wieczorem opowiadać aż do dziesiątej? A ja ich pocieszałam, że nie stanie się to tak prędko, ponieważ ma w woreczku żółciowym kamień wielki jak pęk kluczy, tak więc mój mąż wchłaniał kilka flaszek płynu infuzyjnego dziennie, wlał w siebie kilka hektolitrów letniej herbaty, zjadł kilka nosiłek i wierteli biszkoptów dla dzieci, ale ta żółtaczka nie chciała się cofnąć, nie chciała nawet zapowiedzieć, że odrobinę ustąpi... Pewnego razu przyszłam, a ten Gary Cooper także miał odwiedziny, widziałam jego synów i córki, tak pięknych młodych ludzi dawno nie spotkałam, tryskali zdrowiem, przyszli pozdrowić tatusia i przynieśli mu smakołyki ze świniobicia... kładli prosto na jego łóżko kiszki wątrobiane i kaszanki, na stole postawili bańkę z zupą mięsną... a potem stali w głowach łóżka i cicho rozmawiali ze swoim wymizerowanym ojcem, namawiali go na kiszkę wątrobianą, lecz on od- 455 wracał głowę, potem podsuwali mu kaszankę... rozkroili salceson... uśmiechały się te dzieci, to byli jacyś artyści, pokazywali sztuki na trapezie, tak jak ich umierający tatuś... I podczas kiedy mój mąż gryzł się w klinice tym, że leży tam już trzy tygodnie, a więc będzie musiał na ryzyk-fizyk poddać się operacji, operacji woreczka żółciowego, w którym ma kamień wielki jak orzech, przyjęłam zaproszenie, żeby razem z Lotharem i Pavlem, poruszającymi się na wózkach inwalidzkich, pojechać mercedesem Lothara na sobotę i niedzielę do Hrabyni, żeby pomóc im załadować te ich wózeczki do samochodu i potem wyjąć, żeby przez dwa dni być ich siostrą rehabilitantką. Pierwszy do mercedesa podjechał Lothar, otworzył drzwiczki, silnym ramieniem uchwycił się dachu samochodu, jego wózek stał tuż przy fotelu, czekał na odpowiedni moment, a kiedy ten nastąpił, uniósł to swoje bezwładne od pasa w dół ciało i cisnął samego siebie jak nimfę morską do auta, spocił się, ale też się uśmiechnął, w samochodzie miał już przygotowaną swoją torbę, wyciągnął papierosa i ze smakiem zapalił... A ja złożyłam ten jego wózek, musiałam robić wszystko tak, jak Lothar mi radził, wyjąć wraz z rozporami niklowany podnóżek, na którym spoczywały przed chwilą jego bezwładne nogi, złożyć podłogę, a następnie wzięłam siedzenie, skórzane siedzenie z dwoma uszami, które uniosłam w górę i siedzenie złożyło się, koła zeszły się razem... Zauważyłam, że Lothar, zanim wrzucił się do samochodu, wyciągnął oparcia dla rąk i wsunął je do kieszeni na przednich drzwiczkach... A tymczasem Pavlik z matką układał w tylnym bagażniku wszystkie walizeczki i walizki, pudełka i prezenty, sprawdził z wózka, czy zabrali narzędzia i zapasowy kanister z benzyną... A potem również on otworzył drzwi samochodu, podjechał pod sam fotel, znalazł w wozie niezawodny punkt oparcia, drugą ręką chwycił się dachu mercedesa, skoncentrował się i rzucił sobą, a jego bezwładne nogi i miednica zagłębiły się w fotelu wozu, następnie złożyłam również jego wózek, obydwa wózki umieściłam w mercedesie z tyłu, nie udawało mi się to tak, jak bym chciała, musieli mi doradzać, Lothar odwrócił się i pomógł mi, po czym włączył magnetofon i Jamas Last grał chór więźniów z opery Nabuc-co, Pavlfk pożegnał się z mamusią i mercedes cichutko ruszył, widziałam jak we snach, że gaz, hamulec, sprzęgło, wszystko, czym steruje się nożnie, zostało przeniesione na ręce, Pavlik promieniał, prowadząc wóz, Lothar palił, obaj mężczyźni uśmiechali się, obaj byli w wesołych koszulkach z napisami „Honda" i „Suzuki", Pavlik miał taką czapkę, jak mają zawodnicy i ich ludzie na wyścigach formuły l, z wielkim daszkiem i napisem „Norton" nad czołem, James Last uprzyjemniał im podróż, grającLiebest- 456 rautn, Pavel podczas jazdy żartował w taki sposób, że w chwilach nieuwagi Lothara zagłębiał palec w jego policzku i wiercił w nim czubkiem tego palca, Lothar uchylał głowę, śmiał się serdecznie i wołał do Pavla... przestań! I Lothar zmienił taśmę, i Jifi Malasek grał melancholijnie na fortepianie, od niechcenia błądził palcami po klawiaturze... Skarby świata całego... ach, a tam w zeszłym tygodniu mój skarb opowiadał mi, że temu specowi z fermentowni, temu, który wszystkich zapraszał do smichowskiego browaru, gdy tylko wyzdrowieje, pogorszyło się i dostał zastrzyk... a potem, przed północą, otworzyły się drzwi tego pokoju dwieście cztery... i ten pracownik fermentowni zlazł z łóżka, wytrzeszczył oczy... stał tak i wpatrywał się w otwarte drzwi, i krzyknął... więc ty już idziesz po mnie! I złapał dwie kaczki, trzasnął jedną o drugą... w każdej ręce trzymał utłuczoną szyjkę kaczki, z rozkrzyżowanymi rękami sunął wolno ku drzwiom i wołał... No to przyjdź, przyjdź po mnie, ja ci się nie dam.... a mój mąż i wszyscy unieśli się na swoich łóżkach i patrzyli na pracownika fermentowni i w drzwi, i mój mąż ujrzał tam śmierć... ale pracownik fermentowni nadal wyzywał ją... no to przyjdź po mnie, zmierzymy się, przyjdź! Boisz się, co?... i potem ten pracownik fermentowni odwrócił się w drzwiach, i powiedział do wszystkich przerażonych pacjentów... No i zwiała... i odrzucił szyjki szklanych kaczek... i zaśmiał się zwycięsko... a następnie zwalił się na podłogę i lekarz, kiedy przyszedł, stwierdził, że pracownik fermentowni nie żyje... to był zuch jakich mało... powiedział mi mój mąż... A melancholijny fortepian Jifego Malaska nadal szemrał Skarbami świata całego... No i przejechaliśmy przez Hradec, a następnie przez góry, potem zjeżdżaliśmy z gór, James Last wciąż miał nam coś do powiedzenia, przyjaciele figlowali, śmiali się, rozmawiali, rozmawiali cichutko o tym, dokąd by pojechać na przyszły rok, przyszły urlop? A ja słuchałam i myślałam o moim mężu, który tam gdzieś w gmachu na placu Karola wsłuchuje się w swą wątrobę... Pavlik powiada... Ja, gdy uczestniczyłem w zawodach, to byłem dobry, niesamowicie dobry, byłem nawet poczciwcem nad poczciwcami, ale jak dostałem numer startowy, to z poczciwością był koniec... zaraz po starcie ten numer sprawiał, że stawałem się śmiertelnym wrogiem wszystkich, z którymi przedtem byłem dobrze, a znów oni czuli to samo do mnie, wrzeszczeliśmy na siebie, posyłaliśmy się do wszystkich diabłów, jeśli ktoś mnie wyprzedził, to był moim wrogiem największym, bo kiedy miałem numer, to byłem czempionem świata... Raz na wyścigach o Nagrodę Małgorzaty mój kumpel mnie prześcignął, ja dogoniłem go 1 jechaliśmy obok siebie, obaj mieliśmy numery i żaden nie chciał dopuś- 457 cić, żeby go ten drugi wyprzedził, więc ciągnęliśmy tak, podnóżek w podnóżek, jak te nasze wózki tam z tyłu, łeb w łeb, całe okrążenie... I nagle trach! Tego mojego kolegę odstrzeliło, wywinął kozła, że tylko kurz poszedł, ja robię drugie okrążenie, on leży tam na plecach, motor gdzieś w krzakach, myślę, chyba podczas następnego okrążenia usiądzie, ale kolejne okrążenie, a on leży tam, i jeszcze jedno, a on leży tam nadal, i chorągiewka odmachała koniec, i byłem drugi, ja, który powinienem cieszyć się z tego drugiego miejsca, lecz wciąż widziałem, jak ten kolega tam leży, jak go od siebie niemal odkopnąłem i wpadł w poślizg, bo przecież on także kopał mnie, żebym i ja wpadł w poślizg... Więc pojechałem tam, wprowadziłem maszynę w poślizg, na pysku dotoczyłem się do mojego kumpla, potrząsam nim, drę się mu prosto w uszy, okropnie nieszczęśliwy zwaliłem się na niego, ale ten mój kumpel otworzył oko, więc mówię... ty byku, to ty żyjesz? A on usiadł... więc mówię... Nie połamałeś się? Ty byku, mówię, to ja przez wszystkie okrążenia drżałem, że jesteś nieprzytomny... Uśmiechnął się i powiedział... No wiesz, stary, maszyna kaput, a każda minuta omdlenia - to stówa!... Opowiadał Pavlik z zapałem, prowadząc mercedesa, mercedes był posłuszny Pavlikowi, Pavlik nigdy nie korzystał z hamulca, zawsze wymierzał taki odcinek szosy, jaki mógł ogarnąć wzrokiem, i potem jechał tak, jak gdyby grał na skrzypcach. Pavlik promienieje szczęściem, że jedzie mercedesem, że ten mercedes pozwala mu zapomnieć o tym, że już od osiemnastu lat jest unieruchomiony, związany w kij, jak mówi sam o sobie... tam zaś, na placu Karola, mój skarb popada w depresję, bo pójdzie na operację, a potem do domu... i znów będzie taki jak przedtem, ale on, jak go znam, spisuje ostatnią wolę, którą codziennie zmienia, umiera na myśl, co by też świat począł bez niego?... Pavlik z uśmiechem powiada... I jechaliśmy uczcić moje zwycięstwo, tam na wirażu w Slapach, jak wszedłem w wiraż sto trzydziestką, zaraz wiedziałem, że się nie wyrobię, motor kładł się i już wiedziałem, że muszę zrobić to tak, żeby go od siebie odepchnąć, to jest najważniejsze, jak walisz się, bracie, na ziemię, lecisz ty i motor, ale on mnie wyprzedził, a potem zaczekał na mnie i od tyłu grzmotnął mnie w plecy... a potem już szpital, a potem już tylko ordynator i mój ojciec pochyla się nade mną... Będziesz chodzić, będziesz chodzić... ale ja leżałem, przychodzili koledzy z kwiatami... nie minie rok, a będziesz chodzić... a potem znów pocieszał mnie ordynator, że będę chodzić, ale najpierw muszę jechać do Kladrub... Mój skarb mówił mi często, kiedy biegał po knajpach... ach, te moje 458 chandry, te moje boleści, to moje pragnienie, by nie istnieć... wystarczy, że pomyślę o Pavliku i Lotharze... chłopaki związane w kij, a nigdy nie widziałem ich inaczej niż w wesołym humorze... to nawet nie to, żeby zawsze w nim byli, ale wszystko, co mnie gryzie, dawno przezwyciężyli... postawili wszystko na sztukę życia... człowiek musi umieć mieć chęć do życia... A ja, jakże jestem tchórzliwy, ach, jak bardzo... Pavlik wyminął ciężarówkę, a potem, gdy znowu miał przed sobą wolną drogę, zawiercił palcem w policzku Lothara, który zmieniał taśmę z Jame-sem Lastem... Herrgott, Pavliku, rozindyczył się Lothar, nie rób mi tego, ja mam łaskotki! wołał Lothar... Pavlik zaś ciągnął dalej z uśmiechem... A w Kladrubach, ledwie rozejrzałem się po pokoju, widziałem, że kiepsko ze mną, na łóżkach takie same kaleki jak ja... Siostrzyczka poprosiła mnie, żebym ją objął za szyję, gdy się nade mną pochyli... I w ten sposób przeniosła mnie na wózeczek, i powiedziała... że będzie mnie uczyła jeździć na wózku... pytam wtedy... A kiedy będzie mnie pani uczyła chodzić? Spuściła oczy i powiedziała... Najpierw będziemy uczyli pana jeździć na wózeczku... Mówię jej... Pan ordynator mi powiedział, że tu będziecie mnie uczyli chodzić! A siostrzyczka powiedziała... Bo przez ten czas osłabły panu mięśnie brzucha... zobaczy pan, jutro będziemy uczyli pana pływać, zobaczy pan, pływanie wszystkim pacjentom robi dobrze... No więc uczyłem się jeździć na wózku, żebym siostrzyczce nie zleciał, przywiązywała mnie bandażami do oparcia i następnie prosiła, żebym starał się oprzeć ręce na oponach i potem powolutku wprowadzał koła w ruch... Nie denerwuj się, Lotharze... No i pierwszy raz wyjechałem na wózeczku sam, umiałem już cofać, umiałem już nawet podrywać wózek do góry, lubiłem jeździć, waliłem dłońmi w gumy, czułem, jak druty szprych dzwonią mi pod palcami, zawracałem, siostrzyczka, która uczyła mnie jeździć, stała przed wejściem, rozpędziłem się i gdy chciałem przed nią zahamować, wózek przeważył do przodu i leciałem na łeb, na szyję, ale siostrzyczka złapała mnie, no i upadliśmy oboje... Pani Eliśko, wspaniałe było jednak, że w snach nadal mogłem chodzić, tak samo jak i teraz, gdy już piętnaście lat jestem paralitykiem, gdy we śnie widzę siebie samego, to tylko chodzącego, jeszcze nigdy nie śniło mi się, że jeżdżę jako łamaga na wózeczku... ale zarjim się załamałem, pływałem... siostrzyczka zaniosła mnie, pochyliła się i wpuściła mnie do basenu pływackiego, i to było piękne, lubiłem pływać, wie pani, ja jestem znad wody... od tego czasu chętnie pływałem, lubię pływać, ale wtedy, kiedy siostrzyczka wpuściła mnie do wody, pierwszy raz czułem, że chyba już ze mną koniec, wlokłem te moje nogi, t? mą miednicę za sobą, dopiero w wodzie czułem, że od sutków w dół 459 jestem łazarz, pływałem, patrzyłem w górę, jak pada na mnie skroplona para, kapała ta skroplona para spod sufitu, a ja płakałem nad tym, że ciągnę za sobą moje ciało, które obumarło... A mój skarb tymczasem przemierza korytarze na placu Karola, jest już na chirurgii i przygotowuje się do operacji, spaceruje, nic go nie boli, może oglądać telewizję, ale jest przerażony, wystraszony, ten mój laureat rozsypuje się ze strachu... zapomniał już chyba o tym, że gdy jest mu najgorzej, wystarczy, by pomyślał o Lotharze i Pavliku, że od tylu już lat związani są w kij, a nie narzekają... chyba na placu Karola mój mąż o nich zapomniał, zapomniał... Ale, Pavliku, zawołał Lothar... tam w Kladrubach zobaczyliśmy się po raz pierwszy, a jeszcze był tam Bibi, ja leżałem tam z pogruchotanym kręgosłupem, a Bibi tak nadwerężył sobie krzyże w katastrofie drogowej, że był tam także... No i jeździliśmy na wózkach, kąpaliśmy się, jeździliśmy ai. na dół, do gospody, i czekaliśmy na cudowne uzdrowienie, bo nam jeszcze nikt nie powiedział, jak z nami jest, wciąż mieliśmy nadzieję... No i przyjechała wtenczas taka kobieta z Pragi, i w warsztatach uczyła cały legion łamag szydełkować i robić koronki na klockach, jakaś artystka... Ja nauczyłem się więc robić koronki na klockach i szydełkować... Ale potem nadszedł dzień, gdy ten oto Pavlik miał nauczyć się pracy na maszynie dziewiarskiej z drutami, na takiej małej harfie trzymanej na kolanach, do tego kolorowe nitki, a tu wszedł ordynator, żeby nas spytać, jak nam idzie ta nowa praca, jak się nam ona podoba? A Pavlik mówi... Ale kiedy będziemy chodzić? A ordynator powiedział, że są już informacje z Ameryki i z Rosji, że umieją tam wiązać zerwane nerwy... A Pavlik odrzucił tę dziewiarkę i wrzasnął... Zróbcie coś ze mną! Czy już przez całe życie mam wyszywać kilimy?... A potem ordynator zaprosił nas do swego gabinetu, byliśmy rozdrażnieni, gadaliśmy jeden przez drugiego, wszyscy myśleliśmy, że na pewno nam powie, że zacznie się związywanie nerwów, chłopaki chwaliły Pavlfka, teraz powiedzą nam to otwarcie... Potem drzwi otworzyły się i wszedł ordynator, wyglądał, jakby przehulał całą noc, wpatrywał się w podłogę, a potem rzekł cichym głosem... Przyjaciele, muszę wam jedno powiedzieć... Wszyscy jesteście zdrowi! Tylko nigdy nie będziecie chodzili... A potem minęliśmy Opawę, a potem mercedes skręcił na drogę powiatową, a następnie zatrzymaliśmy się na dziedzińcu w nowoczesnym miasteczku, Hrabyni... I jak przedtem złożyliśmy wózki, tak teraz je znów 460 rozłożyłam, a Pavlika i Lothara otoczyły nagle dziesiątki wózeczków, wszyscy ich przyjaciele witali ich, wszyscy z pewnością cieszyli się na chwilę, która właśnie nadeszła, że Pavel i Lothar dojechali. Poruszałam się w tym miasteczku jak we śnie, gdzie tylko spojrzałam, wszędzie przejeżdżali, wyjeżdżali, zawracali paralitycy na swych wózecz-kach. W hali gimnastycznej zadziwił mnie paralityk, były kulturysta, jak powiedział Pavel, który jadąc po puchar dla zwycięzcy konkursu na najpiękniejsze ciało, rozbił się samochodem tak, że na zawsze pogruchotał sobie kręgosłup, ale tutaj, w zakładzie, jakby nic się nie stało, ćwiczył podnoszenie ciężarów, leżał na grzbiecie, dokładali mu do sztangi pierścienie różnej wagi, podnosił sto pięćdziesiąt kilogramów i przygotowywał się do mistrzostw, na których nie chciał zyskać nic prócz zwycięstwa, Pavlik mówił, że już od dawna co dzień jeździ na wózku po okolicy, je i pije tak, ażeby mieć kondycję. W hali gimnastycznej odbywał się trening koszykówki, młodzi paralitycy poruszali się na wózkach jak artyści, strzelali kosze, wykonywali zwroty, kiedy mijali się, potrafili zahamować po ostrej jeździe, podrywali wózek i strzelali brawurowe kosze, czasem zderzali się, wypadali z wózków, ale jeszcze padając, strzelali kosza, siostrzyczki sadzały ich na wózki i z tym samym zapałem grano dalej... Pavlik dostał numer startowy i brał udział w zawodach kontrolnych w jeździe na wózkach na sześćdziesiąt metrów, widziałam, że jego rysy znów stały się zacięte, gdy dostał numer, zmienił się, a gdy rozległ się strzał, Pavlik wytężył siły, jego wózek wprost wyskoczył do przodu, a potem wszyscy zawodnicy silnymi uderzeniami dłoni w gumy gnali te swoje wózeczki do mety, widziałam, że młody paralityk wyprzedził Pavlika i twarz Pavlika wykrzywiła złość, Pavlik wjechał na metę drugi, ale za nim dwa wózki sczepiły się kołami, jedno koło odpadło i nastąpił upadek... Lothar, otoczony swoimi znajomymi, zaraz ruszył z nimi do baru, chciałam mu pomóc, lecz sam przesunął się z wózka na barowy stołek, pił piwo, przyjaciele słuchali go z zainteresowaniem, bo był z Niemiec Zachodnich, mieszkał tam już dziesiąty rok, gdyż pojechał tam do swojej mamusi, która została wysiedlona, i Lothar, kiedy żona go porzuciła, ponieważ jest paralitykiem, przypomniał sobie w końcu, że obywatelstwo w dowodzie osobistym ma wprawdzie czechosłowackie, ale narodowość niemiecką, więc dzięki tej narodowości też mógł przenieść się tam, do Bawarii, do Markt-heidenfeldu, i dobrze zrobił, bo teraz miał mercedesa i każdemu z przyjaciół w Hrabyni nie tylko przywiózł prezencik, ale co roku przywoził jeden 461 wózek dla paralityków... Właściwie nie poznałam mężczyzn weselszych i dzielniejszych niż ci dwaj przyjaciele, którzy mnie poprosili, bym im towarzyszyła, właściwie miał jechać z nimi mój mąż, tylko że mój mąż przez całą drogę opowiadałby im, jakie straszne nieszczęście go spotkało, nieszczęście niebywałe, że w przyszłym tygodniu pójdzie na operację woreczka żółciowego... A potem główny wyścig na sześćdziesiąt metrów, te numery jeszcze bardziej gnały zawodników do taśmy na mecie, i Pavlik znowu był drugi... siostrzyczki wręczały potem wieńce laurowe, a potem rozdawano nagrody, zwycięzca dostał wielką butlę „Alpy"29... widziałam, jak Pavlik mu gratulował, ale uśmiechał się jak koń, który gryzie... A tymczasem na dworze odbywały się zawody w rzucie dyskiem i kulą, i wyścigi na długi dystans po alejkach zakładu i miasteczka, wszystkie zawody oczywiście z numerami na piersiach i jedynie Lothar siedział ze swymi przyjaciółmi w barze, z nikim już nie dyskutował, nikomu nie odpowiadał, snuł tylko monolog, nieprzerwaną opowieść o tym, co przyszło mu na myśl, o supermarkecie, o swoim domku, o pobycie w klinice w Murnau, gdzie jeździł co pół roku na kontrolę, Lothar jedyny nie miał numeru, jego przyjaciele, którzy słuchali, także, jedynie oni uśmiechali się, podczas gdy wszyscy ci, którzy mieli numery, nadal zaciekle walczyli, chociaż zawody dawno się już skończyły... I w restauracji Lothar znowu wygłaszał ten swój wielki, niekończący się monolog, wszyscy słuchali go uważnie, następnie rozdał nowe kalendarze z reprodukcjami dzieł sztuki, ja też dostałam taki kalendarz, Lothar prosił mnie, żebym się już o niego tak bardzo nie troszczyła, bo jest tu ze swoimi kolegami, na kolację nie ma ochoty, bo kiedy jest co wypić, to nie trzeba nawet wiele jeść... Kartkowałam ten kalendarz, na każdy miesiąc był tam jeden kolorowy obraz, namalowany przez artystów paralityków, którzy nie tylko mieli uszkodzony kręgosłup, ale niektórzy, jak widać było na załączonych fotografiach, stracili również ręce, wszystkie te obrazy były swoistą rewią pięknych pejzaży i martwych natur, nigdzie nie było smutku, wszędzie jedynie radość z widzianego krajobrazu i kwiatów, i owoców, i miasteczek na zboczu, i morza, pastuszkowie paśli owieczki, rybacy wracali z połowu, obrazy, które malowali paralitycy, trzymając pędzel w ustach, trzymając go między wielkim a drugim palcem u nogi, parality- 29 „Alpa" - marka tzw. wódki francuskiej, alkoholowego płynu do nacierania ciała, 1913 r. wyrabianego w Brnie, a po II wojnie światowej w RFN. od 462 cy o twarzach pełnych entuzjazmu, że mogą malować, że mogą coś powiedzieć za pośrednictwem barwy i formy... I rozglądałam się po tym maleńkim barze, wszyscy przyjaciele Lothara słuchali go, wszyscy jednak uśmiechali się spazmatycznie, uśmiechali się, ponieważ uśmiechać się musieli... a tymczasem mój małżonek tam na placu Karola chodził po korytarzach, wieczorami wiódł te swoje rozmowy z czytelnikami i dla tych, którzy byli w znacznie gorszym stanie od niego, był czempionem, mistrzem świata... ale mój skarb przemawiał do nich całymi wieczorami tylko po to, żeby nie musiał myśleć o tym, że podczas operacji mógłby kipnąć, że po operacji będzie się męczyć jak jego dziadek i wuj Bob, którzy umarli na raka... A ja siedziałam teraz w maleńkim barze w Hrabyni i gdy się rozejrzałam, zauważyłam, że przy stoliku siedziały również kobiety, wszystkie były odświętnie wystrojone, jakby wybierały się do teatru, jakby miały urodziny, obchodziły jakieś święto, dżinsy kryły uschnięte nogi, nogi ot tak tylko rzucone na siedzenie, niczym ogon syreny, chciało mi się do toalety, ale bałam się przejść koło tych dziewczyn i kobiet, żeby ich nie urazić tym tylko, że one są związane w kij i rzucone na wózek inwalidzki, wszystkie miały umalowane oczy, niektóre miały nawet sztuczne rzęsy, oczy rozwarte tak, jakby chrupały ziarenka czarnej kawy... i z wielkim smakiem paliły papierosy, siedziały przy stoliku nad kawką i wermutem, niklowane elementy wózeczków połyskiwały w błękitnym papierosowym dymie i w cieniach, ponieważ słońce świeciło już za lasem, i wszystkie te młode kobiety miały giętkie, bezwładne nogi, siedziały tam jak syreny, a w chwili, gdy zerknęłam na nie z ukosa, jedna zgniatała niedopałek w popielniczce, druga z zapalniczką w ręku chwilę czekała, a potem sobie zapaliła, trzecia szukała miękkiego papierosa, naj-miększego w paczce „Marlboro", czwarta ssała filtr, aż popiół się rozżarzył, a piąta dziewczyna wydmuchiwała dym, podczas gdy jej rozges-tykulowana ręka kreśliła w powietrzu klucz wiolinowy... wszystkie miały nienaturalnie rozwarte oczy, paliły i patrzyły gdzieś w dal... Pavlik zaprosił mnie, żebyśmy, skoro już jestem tutaj, zajrzeli do jednego z bloków mieszkalnych, bo ma tam kumpla... no więc tam w suterenie, tam, gdzie można wjechać nawet samochodem i gdzie jest kabina windy, wsiedliśmy do dźwigu i wjechaliśmy na siódme piętro, pomogłam Pavlikowi opuścić kabinę... Wiesz, powiedziałam, co mówił mi kiedyś pan Hirśal? Pierwszy raz zabrał swoją mamę ze wsi, z Chomutic, do Pragi, a ten ich dom na Stromkach także miał windę... i gdy wjechali na ostatnie piętro, to mama pana Hirśala pyta... Pepićku, dlaczego zanim weszliśmy 463 do mieszkania, dlaczego wchodziliśmy do takiej małej komórki?... Dobre powiedział Pavlik, no i jechaliśmy przez korytarz, drzwi do wszystkich pokoików były otwarte... łóżka zasłane, wszędzie posprzątane, wszyscy byli chyba na zawodach paralityków lub pojechali na zakupy, albo byli w Domu Społecznym... W jednych otwartych drzwiach widziałam młodego mężczyznę, siedział w fotelu, a obok niego stał pusty wózek, i ten młody mężczyzna miał zmęczone, błyszczące gorączką oczy... Cześć, mówi Pavlik... a młody mężczyzna szepnął coś przez zlepione wargi... I Pavlik jechał dalej korytarzem, wyjechało tam kilku paralityków, zajaśniały niklowane oparcia i rurki ich wózków, a jeszcze bardziej, kiedy wyjechali na słońce i obracające się szprychy tworzyły migotliwe tarcze... Pavlik mówił do mnie po cichu... Najgorzej jest z tym człowiekowi przez pierwszy rok, zanim się uspokoi, zanim zrozumie, że to, co mu się przydarzyło, to jego los... ja uspokoiłem się dopiero po dwóch latach, także, jak każdy, myślałem, że byłoby mi lepiej, gdybym nie żył... ale już wiem, mój kumpel będzie chyba w restauracji, on strasznie lubi pić piwo, jak wypije swoich sześć piw, to już o wszystkim zapomina, już jest z niego mistrz świata, już jest, jak mawia pani mąż, znakomitością i czempionem krytych kortów... Zauważyła pani przecież, ile rzeczy musimy zrobić, ile mieć wprawy, jakim karkołomnym sytuacjom podołać, zanim siądziemy na sedesie... No, ale naszym siusianiem może się pani w ogóle nie przejmować... wie pani, mamy takie urządzenie, że możemy siusiać i przez rurkę płynie to do igelitowego woreczka, który mamy przytwierdzony do łydki, jest tam kranik i odkręcamy go, dajmy na to, dopiero po sześciu godzinach... ale to nic... ale, jak mówiłem, te pierwsze dwa lata, kiedy człowiek uczy się jeździć... zanim nauczy się jeździć, ach, te upadki na pysk... i wciąż się jedzie, i wciąż ucieka przed samym sobą, ale gdy potem paralityk się w końcu zatrzyma, to samego siebie dopędzi i nawet zdaje mu się, że jak się zatrzyma, to ten wózeczek wyprzedzi go, jako wyrzut... Ale tam w restauracji, tam pani zauważy, że w pierwszej chwili będzie pani miała wrażenie, że jesteśmy gdzieś w zwyczajnym mieście, ale jak paralityk potrzebuje do toalety, to zaraz widzi pani wózeczek, a na wózeczku widzi pani tych szczęśliwców, tych, którzy mają tylko połamany kręgosłup, a potem widzi pani coraz mniej szczęśliwych, tych, którym brakuje nogi i zamiast palców mają protezy, a potem widzi pani tych, którym niezależnie od kręgosłupa brakuje obu nóg, i też mają protezy, i jeszcze mają zmiażdżone kręgi szyjne, więc muszą mieć taki kołnierz, jak ten, co to nosił go Erich von Stroheim w filmie Towarzysze broni... I Pavlik roześmiał się nagle, zatrzymał się przed drzwiami windy, nacisnęłam guzik, a Pavlik, nim winda nadjechała, a potem jeszcze w windzie, pochyla- 464 łam się nad jego ramieniem i trzymałam się jego wózka, a Pavlik mi powiedział... Jak w zeszłym roku byłem u Lothara, to wybraliśmy się mercem do Wertheimu, odwiedzić kumpla, też łamagę, jak my... ale to było tak, że gdy wpakował się swoim oplem manta pod amerykański czołg, to nie tylko kręgosłup diabli wzięli, ale i wszystkie nerwy, więc jedynym, co mu zostało, było to, że nie utracił żony oraz podbródka... jeździł na wózku elektrycznym i tylko brodą kierował, czy chce jechać do przodu, czy do tyłu, w prawo czy w lewo... I jak potem wracaliśmy z Lotharem do domu, to w mercu wołaliśmy... Jesteśmy królami, jesteśmy królami! A mój mąż leżał na placu Karola, kiedy mu się zachciało, to wychodził na korytarz i palił, tak jak inni, kiedy mu się zachciało, to ostrożnie zbiegał na dół do „Jedności", tam do tego sklepiku, gdzie przedtem był zakład dla umysłowo chorych, gdy chciał, to mógł oglądać telewizję, mógł wyjść na dziedziniec, aż pod murek, za którym był ogród klasztorny i przepiękny barokowy kościół... a przez ulicę miał widok na spiczaste wieże Emau-zów30, kiedy chciał, to mógł iść do ubikacji... jednakże mego męża tam na placu Karola ogarnia depresja i przerażenie, że ma raka, takiego, na jakiego umarli jego dziadek i wuj, i tak upadł na duchu, że wezwano do niego psychologa, ażeby go pocieszał i dodał mu wiary w siebie, memu mężowi, który tak chętnie i za darmo udzielał rad wszystkim, którzy byli w znacznie gorszym stanie niż on... Pavlik mówi... pani Eliśko, niech pani otworzy mi drzwi i pójdziemy niby to coś sobie kupić... A było już dawno po szóstej i sklep samoobsługowy pełen był niklowanych wózeczków, wszystko tutaj, w tym mieście, było takie, żeby wszędzie mógł przejechać wózeczek, również tutaj, jak w Pradze, również tu była kolejka wózeczków przed kasą i przy kasie... Tutaj jednak widziałam, a Pavlik, widząc, że to zauważyłam, roześmiał się i przytaknął, tutaj paralitykom sprawiało wielką przyjemność, że mogli tak powoli kupować, widziałam, że również powoli wybierają, przyglądają się markom tego, co chcieli kupić, pytają nawet jeden drugiego, czy dokonują dobrego zakupu? Czy ich przyjaciele radzą im to kupić? I widziałam, że właściwie te zakupy są takie, jak kiedy jako małe dzieci bawiliśmy się w sklep, że w istocie na takich zakupach przyjemnie spędzają czas, w ogó- 30 Emauzy (od nazwy biblijnej osady Emaus) - klasztor praski, wzniesiony w XIV w. dla słowiańskich benedyktynów, uszkodzony podczas nalotu w 1945 r., po wojnie odbudowany, w 1967 r. otrzymał widoczne z daleka nowoczesne zwieńczenie fasady z dwiema smukłymi wieżami. 30 - Wesela w domu 465 le tu zaczęłam dostrzegać, jak ważny jest tu czas, czas całkiem inny niż mój czas, niż czas mojego męża... ponieważ wszyscy pozbawieni są tego zwyczajnego ludzkiego szczęścia, że można chodzić, że można iść, dokąd się człowiekowi podoba, że dlatego kupują tu tak pomału i z dziecięcą radością, że pozwala im to zapomnieć, że już nie chodzą, a jeśli będą chodzić i biegać, to jak Pavlik... jedynie w snach... I zauważyłam, gdy Pavlik dwa razy zrobił znaczący ruch podbródkiem, i potem obserwowałam młodą kobietę... która najpierw kupiła chleb... a potem, jak zapłaciła, to znów pojechała na koniec ogonka wózeczków i cierpliwie czekała, a potem, jak znów przyszła jej kolej, to kupiła zapałki... i znowu jechała z zapałkami w drucianym koszyczku, i zapłaciła, i na bocznym stoliku dołożyła zapałki do swojego koszyka, i znów pojechała stanąć w kolejce... Rozumie pani? spytał Pavlik. Rozumiałam, a mimo to nie umiałam i nie mogłam domyśleć do końca, co też ja bym zrobiła, gdybym tak musiała jedynie jeździć na niklowanym wózeczku... I Pavlik chyba tylko dlatego, że wiedział, że mój mąż tam na placu Karola musi mieć psychologa, że jest już całkiem załamany i w takim stanie, jak zapewne w tych pierwszych tygodniach byli paralitycy, a potem już na zawsze, myślałam, że tylko dlatego wziął mnie ze sobą do warsztatów tego ośrodka rehabilitacyjnego, tam przed wejściem do warsztatów pędził z lasu ten kulturysta, ten, który jadąc po nagrodę za to swoje piękne, wypielęgnowane ciało, tak urządził się w samochodzie, że teraz jeździ tutaj na wózku, otóż ten kulturysta pędził dróżką z górki jak szalony, spod gum tryskał mu piasek, silnymi uderzeniami ramion toczył ten swój wózek aż do nas, brawurowo zatrzymał, aż uniósł wózek i stanął słupka, i kapał z niego pot, a był to piękny mężczyzna... Powiadam temu przystojniakowi... Jak się panu powodzi? a on na to... Tak sobie... i dodał... pani szanowna... Znów poderwał swój wózek i wyprostował się, i wykonywał zwroty jak artysta, i grzmiał... Ten wózek to jest coś, co mnie już wcale nie dotyczy... przyszłość należy do mnie! Teraz trenuję dwufazowo... żeby pobić rekord świata w wypychaniu! I podał rękę Pavlikowi, tak tylko plasnął dłonią o jego dłoń... po czym zawrócił wózek i silnymi uderzeniami rąk pognał go z powrotem pod górę, tam, gdzie za pniami jaśniało zachodzące słońce, chwytał opony tak, że wykonywał ramionami koliste ruchy do przodu, jakby płynął motylkiem... I właściwie dopiero tutaj, przed warsztatami dla niepełnosprawnych, dopiero tu pomyślałam, że pcham przed sobą Pavlika jak w wózku dziecinnym, jakbym wyjechała na spacer z dzieckiem... No i wjechaliśmy do biura, i Pavlik przedstawił mi kierownika, który był także na wózku, a gdy podawał mi dłoń, to musiał 466 ująć ją w lewą rękę, tak jakoś ta jego prawica mu ciążyła... a potem wyjechaliśmy na korytarz, długi korytarz, pod ścianą stało kilka kanapek obitych ceratą, a na końcu tego długiego korytarza była szklana ściana i tam na wózkach inwalidzkich siedziały wyprostowane dziewczyny, na dworze świeciło jeszcze słońce i sylwetki dziewczyn rysowały się na tle tej szklanej ściany, i te młode kobiety paliły, zaciągając się łapczywie i głęboko, dym z papierosów unosił się w świetle szklanej ściany i szedł w górę pod liście wielkiego, przygiętego fikusa... a drzwi do warsztatów były otwarte i kiedy pchałam wózek z Pavlem, kierownik jechał cicho za nami i szeptał... tu wykonuje się dwieście procent normy... a kiedy zaglądałam do każdego z wielkich pokoi, pracowały tam przy maszynach młode kobiety na wózeczkach, wykonywały swoją pracę w skupieniu, ale gdy na nie patrzyliśmy, to przestały pracować, na głowach miały baniaste, wzdęte białe hełmy, jak te leciutkie kaski, które muszą nosić motocykliści... popatrzyły na nas i jakby na dany znak, ukłoniły się lekko... i tak oto w każdych otwartych drzwiach wciąż ten sam widok w tych małych halach, stale te wzdęte leciutkie hełmy pochylające się nad stolikami, na których była ich praca, ich palce dokręcały śrobokręcikami coś jakby odwróconą do góry nogami płytkę maleńkiego radia... kierownik powiedział do mnie cicho... te czepce są z organdyny, bo ani jeden włos nie może dostać się do ampułek... A tam na końcu korytarza słońce już zachodziło i cień zgęstniał, kiedy zawróciliśmy i jechaliśmy z powrotem, to z warsztatów na korytarz padało skośnie spod sufitu światło neonowych lamp, to światło zwiększało cień na korytarzu, i właśnie wyjechała robotnica w organdyno-wym kasku, gdy dojechała do białej kanapki, zręcznie zakręciła wózecz-kiem tak, że tylko uniosła się i legła na plecach, i rozłożyła ręce, i odpoczywała... A pan kierownik otworzył teraz drzwi, za którymi słychać było cichy szum silnika... i wprost nie mogłam uwierzyć własnym oczom, pracowali tam dwaj młodzi ludzie, jednakże nie na wózkach, jak tu widziałam... ale leżąc na długim szpitalnym łóżku na czterech małych kółeczkach, to łóżko z nimi było wsunięte pod konstrukcję, tak jak wsuwa się nosze do sanitarki, jak mężczyźni wsuwają się pod podwozie, żeby naprawić coś tam w układzie hamulcowym samochodu... Ale tutaj dwaj młodzi ludzie w pozycji leżącej i na łóżku byli skoncentrowani na swojej pracy i nadal śrubokręcikami dokręcali coś na płytach umocowanych nad nimi, w zasięgu ich palców... Ci wyrabiają trzysta procent... ta praca jest dla nich ratunkiem... powiedział kierownik cichym głosem, a ja pchałam na wózku przed sobą Pavlika... a potem pożegnaliśmy się, kierownik znów musiał sobie pomóc tą zdrową lewą ręką, żeby podać mi prawą... ten kierownik szeptał, choć już byliśmy na dworze, a potem wykonał zwrot 467 i wrócił, i podał rękę również Pavlikowi, a potem tak samo cicho, jak mówił, wrócił do swego biura... A ja pchałam przed sobą Pavlika, tam w dole zaś jaśniały sklep samoobsługowy i restauracja, i jadłodajnie, i bar, jaśniały bloki mieszkalne, i te światła, i kolorowe reklamy, i napisy, te światła z warsztatów z których przed chwilą wyjechaliśmy, ten nylonowy świat świateł i zapalone lampy na kandelabrach wzdłuż wysypanych piaskiem dróg, wszystko to miłosiernie stwarzało przelotne wrażenie, że to miasto jest podobne do innych miast... Pavlik odwrócił się i, także szeptem, powiedział mi... Ten kierownik ma stwardnienie rozsiane... jedna ręka już uschła, teraz drży, kiedy obejmie to również tę jeszcze zdrową... A ja zapragnęłam nagle, żeby to, co widziałam, żeby widział to wszystko także mój mąż, ten tam na placu Karola, który popada w depresję z powodu zwyczajnego kamyka żółciowego... Tego wieczora zostałam na noc w bloku, u małżonków, także paralityków, przyszłam już późno, mieli dziecko, które już spało, pachniało to mieszkanie anyżkiem, młodzi małżonkowie przygotowywali się na jutro, mówili, że muszę im wybaczyć, że przygotowują rzeczy na jutrzejszą wycieczkę, młoda pani popijała prościejowską żytniówkę, ja też dostałam kieliszek... Gdy poszłam umyć ręce, zobaczyłam, że wszystkie przedmioty i wszystkie ręczniki, i w ogóle wszystko musi tu być w zasięgu ręki, uniosłam wzrok, a pod sufitem na nylonowych żyłkach z systemem kółek i cięgieł wisiała dziecięca wanienka, żyłki były u dołu zabezpieczone haczykami, jak sznury w teatrze... Pomału, wolno umyłam ręce i twarz... Pani domu pojechała pod drzwi i pachniała anyżkiem, i zapytała mnie... Woli pani kawusię czy herbatę? A ja myślałam o moim mężu, jakże lubił odwiedzać śmiertelnie chorych i pleść im o ostatecznych rzeczach człowieka, lecz na placu Karola w pierwszym tygodniu załamał się z powodu tej swojej wątroby, że aż musiał przyjść do niego psycholog, który siedział przy łóżku i mruczał do mego męża jak do chorego konia... Wie pan, czym to dla pana będzie, jak wyjdzie pan stąd, ze szpitala, jak będzie pan po operacji, jak rano znowu ślicznie pan wstanie... i będzie się pan golić, i zanim pańska małżonka pójdzie do pracy, ślicznie sobie państwo porozmawiają... zrobią sobie państwo śniadanie, herbatę z cytryną, bułkę z masłem... i potem pańska małżonka pójdzie do pracy... i lubi pan czytać, no to będzie pan sobie czytał, jak będzie ładnie, to otworzy pan okno, potem pójdzie pan wolno po codzienną prasę, czy może być coś przyjemniejszego niż czytanie gazety, po którą ślicznie pójdzie pan osobiście... opowiadał mi o tym mój mąż i gdy sobie to wyobrażał, załamywał się jeszcze bardziej... 468 A gdy weszłam do kuchni, to młoda pani domu trzymała teleskopowe szczypce i wyjmowała nimi z otwartej szafki, i stawiała na stole cukiernicę, potem zawróciła wózek i podjechała do kuchennego stolika pod linką, i przyszykowała spodeczek i miśnieńską filiżankę... A potem paliła i uśmiechała się, a ja siorbałam herbatę, ona zaś wypytywała mnie, co grają w praskich teatrach i jakie książki się ukazują... a ja musiałam powiedzieć jej, że nie wiem, więc ta kobieta opowiadała mi z wielkim zapałem, że ona też jest sportsmenką, że była na olimpiadzie w Heidelbergu, że paralitycy też mają swoją olimpiadę, że ona zajęła tam drugie miejsce... i wskazała brodą na ścianę, gdzie wisiał jej dyplom, powiedziała mi, że paralitycy całego świata wydają czasopismo, a ona jest jedną z sekretarek redakcji, że ćwiczy rzut oszczepem na następną olimpiadę... a jej mąż pakował do walizki dresy i szykował śpiwory, i uśmiechał się, i przejeżdżał z kuchni do pokoju i na korytarz, a gdy mijał łóżeczko, spojrzał na swoje dziecko... ja zaś zaglądałam do otwartej łazienki, tam, gdzie na rolkach i kółkach, i nylonowych żyłkach wisiała pod sufitem bakelitowa dziecięca wanienka... a tam, gdzie znajdowała się muszla klozetowa, w ścianę wpuszczone były niklowane uchwyty, wyobrażałam sobie, ile trudu kosztuje tych małżonków, żeby usiąść na tym sedesie... I znów musiałam myśleć o moim mężu, w jaką depresję popadł tam na placu Karola, że aż musiał przyjść ten młody psychiatra, który szeptał memu mężowi do ucha... a kiedy będzie pan w okresie rekonwalescencji, to w południe pójdzie pan sobie sam do dietetycznej jadłodajni, sam wybierze pan sobie z jadłospisu to, co można jeść przy diecie wątrobowej... a potem ślicznie pan sobie podje, będzie pan jadł powoli... a następnie pójdzie pan wolno do domu... i w Pradze są parki, a w parkach są ławeczki, więc siądzie pan sobie ślicznie i będzie się pan rozglądał dokoła... a potem powolutku do domu i ślicznie się pan położy, bo wątroba w okresie rekonwalescencji najbardziej lubi, jak leży się na plecach... a potem! Ma pan radio, no to będzie pan ślicznie słuchał sobie koncertów... i wiadomości... i będzie pan czekał, aż pańska małżonka przyjdzie z pracy i będzie opowiadać panu o wszystkim, co w pracy zdziałała i o czym tam rozmawiała, i co też mówią ci, z którymi pracuje... a potem będą państwo wspólnie przygotowywać sobie dietetyczną kolację... i znów wyciągnie się pan na wznak i może pan oglądać telewizję... ale uwaga! Żadnych horrorów... wątroba w okresie rekonwalescencji lubi wszystko, tylko nie strzelaninę... taka historia kryminalna to byłoby to samo, co gdyby zjadł pan wieprzową golonkę... a więc ma pan przed sobą wiele pięknych dni, gdy pan będzie po operacji, kiedy znajdzie się pan znów w domu po 469 operacji woreczka żółciowego... A ja, gdy mój mąż mi to zrelacjonował gdy jeszcze raz mi powiedział, co szeptał do niego psychiatra, widziałam, jak silnie mój mąż był przekonany, że już z nim koniec... A gdy szykowaliśmy się do snu, na korytarzu rozległa się muzyka i chaotyczna, lecz wesoła rozmowa... a potem pukanie i młoda pani domu otworzyła, i wjechali do środka Lothar i Pavlik, i przygrywał im James Last... śmiali się i teraz dla odmiany Lothar wwiercał się paluszkiem w policzek Pavlika, a Pavlik krzyczał... Przestań! Wiesz, jakie mam łaskotki... a przyszli pożegnać się, życzyć mi dobrej nocy, i znów wyjechali... a gdy drzwi się zamknęły, to tam na korytarzu huknęło coś jak piorun... młoda pani otworzyła i jak tylko wyjechała, cofnęła się... i powiedziała mi... to nic, to Lotharowi zleciał z kolan ten jego magnetofon... A potem w bloku zapadła cisza, leżałam w łóżku i patrzyłam w sufit, na dworze migotały światła i pobrzmiewały tłumiony śpiew i muzyka, tłumione radosne rozmowy, nie spałam, nie mogłam zasnąć po tym wszystkim, co tego dnia przeżyłam... lecz potem mimo wszystko ze zmęczenia zasnęłam... Następnego dnia z samego rana pomogłam młodym małżonkom, byli zadowoleni, że pomogłam im załadować wszystko do samochodu, nawet przenośną kołyskę z dzieckiem, pomogłam również wpakować do wozu dwa oszczepy... i znów wszystko było tak, jak kiedy w Pradze pomagałam wsiadać do samochodu Lotharowi i Pavlikowi, całkiem tak samo pomagałam teraz młodym małżonkom. Trwało prawie pół godziny, zanim ci moi przyjaciele whuśtali się do wozu, pomogłam złożyć te ich wózki i ulokowałam je w bagażniku... pożegnali się ze mną, swoje rzeczy miałam w moich torbach... i młodzi małżonkowie, paralitycy, wyjechali na wycieczkę do krewnych... A potem zapukałam do pokoju, w którym spali ci moi dwaj przyjaciele... i już wstali, i James Last przygrywał, a Lothar skrapiał się wodą kolońską, popsikiwał się tym swoim sprejem, i obaj moi przyjaciele byli wyspani i roześmiani, i czyści, i popijali herbatę... No i zjeżdżaliśmy windą i powoli wyjeżdżaliśmy, a ja dźwigałam torby i walizeczki, i wreszcie, gdy wszystko ułożyliśmy, gdy moi przyjaciele whuśtali się w końcu do mercedesa, złożyłam wózki na tylnym siedzeniu i Pavlfk prowadził wóz, a tam przy Domu Społecznym paralitycy machali do nas, Pavlik zatrąbił i zwolnił, paralitycy plaskali w przesuwającą się pomału dłoń Lothara, Lothar był wzruszony, że jego kumple na niego czekali, że się z nim pożegnali, że wciąż go uważali za kumpla, który co prawda mieszka w Niemczech, ale ciągle należy tutaj, bo tutaj się urodził, tutaj chodził do 470 szkoły, tu się ożenił, lecz również tu został kaleką, potem tutaj się rozwiódł i skończył tam, w Czerwonym Gródku, na oddziale dla niechodzą-cych, gdzie jedynym jego towarzyszem był stary Niemiec, grabarz, który zabierał go ze sobę na dół, do kostnicy, i zawsze leżały tam jakieś zwłoki, lecz Lothar był zadowolony, bo wesoło tam rozmawiali i popijali rum... I od dawna byliśmy już na szosie, Lothar zawołał... Pavliku, dodaj gazu! Żebyśmy prędko byli w domu... i nadal opowiadał o tych swoich przygodach, jak był w Pradze w wojsku i jak służył w Straży Zamkowej, jakim był świetnym sztangistą, jak wieczorami dorabiał sobie tym, że wyrzucał pijaków od „Fleków", słyszałam jego głos, lecz przysypiałam, Lothar mówił jedynie po to, żeby mówiąc, zapomnieć o tym, o czym mówił... no i proszę, komu właściwie zawdzięczam mojego mercedesa? Zdenek, mąż mojej koleżanki ze szkoły, jak mnie zobaczył tam w Gródku, to powiada, kobieto, nie możemy tak go tutaj zostawić, jak żona go rzuciła, zabierzmy go do domu, bo tu umrze... a Zdenek był sekretarzem partii... i tak mnie uratował, a ja wziąłem się u nich w garść i przypomniałem sobie, że mamusia i siostrzyczka są w Marktheidenfeldzie i że ja jestem wprawdzie obywatelem tego państwa, ale zawsze pisałem, że moja narodowość jest niemiecka... więc napisałem i po pół roku wyjechałem do mamusi i do siostrzyczki... i dziś mam tego merca... no wiesz, co przeżyliśmy, to nasze, ale Pavliku, opowiedz coś wesołego o twoim starym, ja lubię o tym słuchać, wiesz przecież, mój fater to miał pecha, dwa lata był w hitlerowskim kacecie, ponieważ był socjaldemokratą, a jak się wojna skończyła, wrócił wynędzniały do domu akurat w chwili, gdy wyprowadzali nam krowy... i na drugi dzień z nami i z fatrowskim postąpili tak samo jak z innymi, przyszli i zabrali nam wszystko z kuchni i buty, i zostawili tylko każdemu kubek... i fatrowskiego też wysiedlili, i on tam, w Niemczech, umarł... groteska, nie? Pavliku, wiesz co, opowiedz o tym, jak twój stary z kumplem, opowiadaj, jak w sali gimnastycznej „Sokoła" na Żiżkowie podczas balu maskowego rzeźników, jak o północy zahaczyli się nogami o kółka i fruwali ponad stołami, pod kopułą... no, Pavliku, opowiadaj o tym, jak mijali się z nogami w kółkach i jak najpierw trąbili... „Dnia szóstego lipca, na murach Strahowa"... a tancerze patrzyli w górę, jak przelatują tam i z powrotem, no co, Pavliku, nie przypominasz sobie? No widzisz, a ja pamiętam, a ten drugi trębacz nazywał się Śpirek... pamiętam to, jako żołnierz chadzałem do „Śpirków"... i to musiało być coś pięknego, jak mijali się, a przy tym trąbili, jakbym to widział! i odbijali się nogami, i znów przelatywali... a szczytem wszystkiego, Pavliku, co było? ty nic nie pamiętasz? Potem trąbili Darowało mi dziewczątko... i kiedy się mijali, to źle wyliczyli i trąbiąc, zderzyli się trąbkami, skrzydłówkami... i Śpirek 471 wybił twemu fatrowskiemu dwa zęby, a twój fater Spirkowi jeden ząb... To musiało być coś pięknego, Pavliku, szkoda, że mnie przy tym nie było... A Pavlik, jadąc środkiem szosy, zaświdrował palcem w policzku Lothara... Lothar krzyczał i śmiał się... Pavliku, przestań, baranie, ja jestem cholernie wrażliwy na łaskotki... Uśmiechałam się, oparta o koła wózków, zasypiałam i zupełnie już nawet nie słyszałam, o czym ci dwaj sobie opowiadają... W poniedziałek po południu, gdy szykowałam się do wyjścia, żeby zajrzeć do mego męża, zadzwonił telefon i oto mój mąż zdławionym głosem powiedział mi, że już jest po operacji, że już sam zszedł po schodach do telefonu i komunikuje mi, że operacja się udała. Ale było z tym trochę inaczej. Wycięli mu woreczek, więc kiedy przyszłam, miał dren i nosił ze sobą igelitowy woreczek z wsuniętą do niego rurką, przez którą co dzień ściekał do tego igelitowego naczynia litr żółci. No i leżał tam, nadal dawali mu kroplówki, w pokoju leżało sześciu pacjentów, niektórzy byli już po operacji woreczka żółciowego, ale wszyscy, jak na złość, mieli drobne kamyczki, więc już na drugi dzień dostali kartofle piure, jedli już kompoty, podczas gdy mój mąż nie dostał jedzenia, trzy dni nie dostawał jedzenia, tylko herbatę i biszkopty dla dzieci. Ten igelitowy woreczek to dla mego męża była zniewaga, był to dla niego okropny balast, jak gdyby był przykuty za wątrobę, więc leżał tam, pod oknem siadał już pan inżynier Hrdina, któremu zoperowano kamień w woreczku żółciowym, bo ten kamień uciskał mu trzustkę i zwiększał jego cukrzycę. Ten inżynier doprowadzał mojego męża do szaleństwa. Gdy mój mąż pierwszy raz po operacji przejrzał się w lustrze, gdy zobaczył w nim tę swoją żółtą twarz, przeraził się tego widoku i natychmiast rozejrzał się, czy nikt nie widzi, jak żałośnie patrzy na siebie w lustrze... A widział to pan Hrdina, ten z łóżka pod oknem, i powiedział... Coś okropnego, nieprawdaż? Gdy mój mąż czekał już tyle czasu, kiedy jego mocz choć troszkę zmieni kolor, gdy za każdym razem siusiał z nadzieją, że mimo wszystko ten mocz będzie jaśniejszy, ale on był taki jak przedtem, ciemny jak porter, gdy mój mąż patrzył pod światło na kaczkę, na urynał, pierwszym, kto dostrzegł te spojrzenia mojego męża, był inżynier Hrdina, który z wielką rozkoszą zauważył... Katastrofa! Gdy przyjeżdżały siostrzyczki z obiadem, gdy przyjeżdżały z kolac-j ją, gdy każdy dostał talerz kartofli piure, a mój mąż nie dostał ani kęsaj inżynier Hrdina odezwał się... To nie robi dobrze na psychikę, nieprawdaż? Największy cios zadał mu jednak pan docent Śtork, ten, u którego mój mąż leżał trzy tygodnie na internie, który trzeciego dnia po operacji przyszedł 472 na chirurgię, do pokoju, w którym leżał mój mąż, pan docent Śtork był pełen animuszu i radosnym głosem mówił memu mężowi, że był przy operacji, że sam patrzył, jak patrzy na wszystkie operacje, że operował osobiście profesor Bałaś i obaj byli zgodni co do tego, że takiej pięknej wątroby, takiej czerwonej wątroby, jak u mojego męża, już dawno nie widzieli. Tylko że on nie znał mojego męża, mój mąż myślał, że pociesza go, mówiąc, że ta jego wątroba jest taka wspaniała, że naprawdę jest wprost przeciwnie, dlatego mu już nawet nie dają jeść. No więc mój mąż wstawał, chodził, nosił z sobą jak teczkę ten igelitowy woreczek, z głową w dłoniach siadał na korytarzach i rozmyślał nad ostatecznymi rzeczami człowieka. Również sam profesor Bałaś pewnego razu przyszedł, ten przystojny mężczyzna, który wyglądał jak Harold Lloyd, przesunął okulary na czoło, pan profesor Bałaś nie miał ani jednej zmarszczki, wyglądał niewiarygodnie młodo, i ten profesor prawił memu mężowi, wpatrywał się w niego i mówił... Tego, co pan myśli, że ma, tego pan wcale nie ma, rozumie mnie pan? Czwartego dnia, gdy przyszłam, mój mąż leżał i miał gorączkę, już nie słuchał, co mówię, przeżył okropne przedpołudnie... Siostrzyczki, które kończyły kurs, zdawały egzaminy końcowe, już miały nowe stroje, już miały białe czepki, już miały dostać oznakę, ten czerwony krzyż, ale musiały jeszcze zaliczyć końcowe testy na oddziale, tam, gdzie leżał mój mąż, siostra przełożona kazała im przynieść stół, krzesło, chodzić od łóżka do łóżka i w praktyce wykazać się swą wiedzą bezpośrednio przy chorych... A kiedy potem siostra przełożona egzaminowała je również z teorii, siostrzyczki, które siedziały na ławce, przyniosły tam składany parawan, żeby stół siostry przełożonej i krzesło, na którym siedziała egzaminowana siostrzyczka, były oddzielone... I tak oto stało się, że gdy wszystkie siostrzyczki były przeegzaminowane, gdy dostały od siostry przełożonej świadectwa, to ten parawan postawiły koło łóżka mojego męża, odstawiły go tam i gdy mój mąż otworzył oczy, to zobaczył koło siebie parawan, taki parawan, jakie mieli umierający na oddziale chorób wewnętrznych, parawan, od którego zaczyna się powieść Mrśtika, „Przystawcie parawan"31... I mój mąż całą godzinę leżał za tym parawanem, a kiedy po godzinie siostrzyczki go zabrały, to już nikt memu mężowi nie mógł wyperswadować, że nie był to ten parawan, który stawia się przy konających... 31 „Przystawcie parawan!" - słowa lekarza w opisie agonii studenta Jifego Jordana, stanowiącym prolog oraz epilog powieści Yilema Mrśtika (1863-1912) Santa Luda. 473 A potem nadeszła niedziela i mego męża przyszedł odwiedzić pan Milan Hendrych, który nie potrafił ukryć wielkiej radości z tego, że mój mąż taki zmizerowany leży w łóżku, że nosi ze sobą dren odprowadzający żółć i ten woreczek z igelitu, pan Hendrych, który zazdrościł memu mężowi, który uważał, że jest lepszym pisarzem niż mój mąż, ten pan Hendrych, który zachodził do nas, który wiódł z moim mężem niekończące się dyskusje o literaturze, o sztuce, który przewędrował z mym mężem setki kilometrów w Gaju Czimickim i w jarze na Diablicach, ten pan Hendrych rozsiadł się i, jak zawsze, opowiadał o sobie, on innego pisarza nie uznawał, jedynie samego siebie, dziwił się okropnie sam sobie, jakim to jest wielkim pisarzem, otóż ten pan Hendrych, nim ktokolwiek mógłby się tego spodziewać, powiedział, że jak teraz widzi, to pisarzem numer jeden jest już on, że on jest tym czempionem czeskiej prozy, on jest tym mistrzem Europy Środkowej, dziedzicem, który przejął berło po moim mężu, ponieważ mój mąż został już spisany na straty... Tak mówił pan Hendrych i śmiał się, założywszy nogę na nogę, i kiedy tak szczerze śmiał