Hefner Urlich - Trzeci poziom

Szczegóły
Tytuł Hefner Urlich - Trzeci poziom
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Hefner Urlich - Trzeci poziom PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Hefner Urlich - Trzeci poziom PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Hefner Urlich - Trzeci poziom - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 T R Z E C I P O Z I O M ULRICH HEFNER Z niemieckiego przełożył PAWEŁ WIECZOREK Strona 3 Tytuł oryginału: DIE DRITTE EBENE Copyright © Ulrich Hefner 2008 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kurytowicz 2010 Polish translation copyright © Paweł Wieczorek 2010 Redakcja: Jacek Ring Zdjęcia na okładce: Getty Images/Flash Press Media Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kun/łowicz Skład: Laguna ISBN 978-83-7659-236-7 Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.empik.com www.merlin.pl www.ksiazki.wp.pl www.amazonka.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa 2010. Wydanie I Druk: Łódzkie Zakłady Graficzne, Łódź Strona 4 Pokój nie istnieje, istnieje jedynie czas między wojnami... Strona 5 Główne postacie Dr Brian Saint-Claire, parapsycholog i dziennikarz z Long Point View w Kanadzie Dr Suzannah Shane, psycholog i badacz snu na Uniwersytecie Chicagow- skim Profesor dr Wayne Chang, meteorolog i geofizyk Amerykańskiej Służby Meteorologicznej Szeryf Dwain Hamilton, szeryf w hrabstwie Socorro w Nowym Meksyku Profesor James Paul, kierownik programu promu kosmicznego NASA na przylądku Canaveral Profesor Cliff Sebastian, kierownik działu meteorologii Krajowego Urzędu do spraw Oceanów i Atmosfery w Boulder w stanie Kolorado Dr Anthony Schneider, kolega Wayne'a Changa z Amerykańskiej Służby Meteorologicznej Dr Allan Clark, kierownik Krajowego Centrum Huraganów w Miami na Florydzie Gerad Pokarev, zwany Porky, redaktor naczelny pisma „ESO-Terra” w Cleveland Strona 6 PROLOG Październik 2003 Strona 7 Hrabstwo Socorro, Nowy Meksyk Kobieta ledwo poruszała nogami, zataczała się, ale próbowała biec. Świt dopiero się zbliżał, więc poruszała się praktycznie na ślepo. Jej stopy pokrywa- ły krwawiące rany, na czole perliły się grube krople potu. Klatka piersiowa wznosiła się i opadała w szaleńczym rytmie wyznaczanym przez strach i zmę- czenie. Płuca paliły, po alabastrowych policzkach spływały łzy. Z twarzy ko- biety odpłynęła cała krew, przez co była biała jak papier. Kobieta uciekała, ale bez planu ‒ nie wiedziała dokładnie, gdzie jest i dokąd biegnie. Była ubrana jedynie w koszulę nocną i szlafrok, krzewy porastające zagajnik, przez który się przedzierała, smagały jej bose stopy i gołe nogi. Jedno wiedziała jednak na pewno: z każdym krokiem oddala się od miejsca, w któ- rym przeżyła tak straszliwe rzeczy. Nie czuła chłodu październikowej nocy, gnała ją jedna myśl: uciec! Ubrani na czarno strażnicy na pewno ją ścigali. Piaszczystą dolinę musiała przecinać droga, kobieta nie miała jednak pojęcia, w którym miejscu. Bez względu na to, jak się starała skupić, raz za razem jej myśli przerywały wybu- chające w głowie jaskrawe eksplozje. Być może najlepszym wyjściem byłoby położyć się na ziemi i zaczekać na śmierć, która przyniosłaby wyzwolenie. Z całej siły starała się jednak opierać zmęczeniu. Musiała wytrzymać ‒ tylko dzięki temu świat dowie się o okrucieństwach, jakie jej wyrządzono. Zatrzymała się na chwilę i popatrzyła w dolinę. Miała cichą nadzieję, że kłębiącą się mgłę przebije światło samochodowego reflektora i wskaże jej dro- gę. Nadzieja ta jednak się nie spełniała. Kłęby mgły przelatywały jak szalone, nadchodzący dzień wypełniał świergot ptaków, który jednak wkrótce zaczął 13 Strona 8 zagłuszać inny dźwięk ‒ groźny, nieustannie zbliżający się pomruk. Głowę kobiety wypełniła fala bólu. Przycisnęła dłonie do skroni. Po chwili ból zniknął tak samo nagle, jak się pojawił. Pomacała krótko ostrzyżone włosy. Wargi zapiekły od słonych łez. Najchętniej zaczęłaby krzyczeć, ale głos uwiązł jej w gardle. Sfalowane loki sięgały jej zawsze do ramion, była dumna z buj- nych i pięknych włosów, lecz teraz pozostały z nich centymetrowe kikuty. Mężczyźni powiedzieli, że włosy są niepraktyczne i bez dalszych dyskusji ob- cięli loki nożyczkami. Od tamtej chwili ani razu nie spojrzała w lustro. Buczenie się oddaliło. Kobieta z ulgą odetchnęła. Pobiegła niezgrabnie w dół zbocza, przebiegła kawałek po piasku, po czym zagłębiła się w kolejny zagajnik i zlała z kłębami mgły. Centrum Lotów Kosmicznych im. Johna F. Kennedy'ego, Floryda Przygotowania zostały zakończone. Stojąca na rampie startowej w Centrum Lotów Kosmicznych imienia Johna F. Kennedy'ego rakieta nośna typu Delta IV była gotowa do startu. Wielki cyfrowy zegar, wiszący nad ekranem w ośrodku kontroli, informował, że do startu pozostały jeszcze trzy minuty, wszyscy pracownicy jak urzeczeni wpatrywali się w monitory. Komendant lotu włączył zielone światło. Systemy pracowały w granicach normy. Dowódca Nicolas Leach podejrzliwie obserwował pulpit sterowniczy i po cichu po raz ostatni żarliwie się pomodlił. Masa startowa rakiety znajdowała się w przedziale granicznym, ale odpowiedzialny inżynier zbył jego wątpliwo- ści machnięciem ręki. ‒ Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy wystrzelić panu w niebo cały wieżowiec ‒ oznajmił, zanim usiadł za swoim pulpitem kontrolnym. W zabezpieczonym i osłoniętym od zewnętrznych wpływów zasobniku frachtowym pierwszego stopnia rakiety znajdował się bardzo cenny ładunek. Ważący dwa tysiące siedemset kilogramów satelita o tajemniczej nazwie „Prophet 1” był cięższy prawie o czterysta kilogramów, niż pierwotnie plano- wano. Powodem było niezwykle wydajne źródło zasilania zamontowane w obiekcie już po jego wyprodukowaniu. Satelita, należący do całej serii, która miała zostać wystrzelona w najbliższych tygodniach po numerze jeden, stano- wił element projektu marynarki wojennej, którego celem była poprawa nadzoru regionu południowo-wschodniego Pacyfiku. 14 Strona 9 „Prophet 1” miał zostać zawieszony na pozycji geostacjonarnej na północ od dwudziestego równoleżnika, mniej więcej dwieście kilometrów od wybrze- ży kontynentu. Dla doświadczonych i rutynowanych techników na przylądku Canaveral start tej rakiety nie był niczym więcej niż kolejną misją w ich wy- pełnionym po brzegi kalendarzu, ale dla komandora Nicolasa Leacha to ukoro- nowanie dzieła życia. Na szali leżały prawie miliard dolarów oraz dwadzieścia lat intensywnych badań, a biorąc pod uwagę narzucone im oszczędności, każdy błąd mógł oznaczać nagły i gwałtowny koniec jego wysiłków. Ale nie tylko dlatego Nicolas Leach czuł, że swędzą go palce. Na czoło wystąpiły mu grube krople potu. Droga stanowa numer 60, hrabstwo Socorro, Nowy Meksyk Pędzący drogą stanową numer 60 z Magdaleny do Socorro Gene Morgan czuł się świetnie. Zjechał z międzystanowej numer 40 niedaleko Chambers, ponieważ tuż przed Gallup wydarzył się poważny wypadek, po czym zjechał na południe, minął Saint Jones i skręcił na Quemado. Oszczędził sobie w ten sposób wiele kilometrów objazdu, gdyż policja z powodu wypadku urządziła objazd przez boczne drogi na północy, co powodowało kilometrowe korki. Diesel jego peterbilta freewheelera mruczał radośnie, a z radia dolatywała ściszona muzyka country. Gene był kierowcą ciężarówki z krwi i kości. Kupił wóz na kredyt, ale w ostatnich miesiącach nie brakowało zleceń. Naczepę, którą ciągnął, wypełniały po brzegi telewizory, odtwarzacze DVD i cyfrowe kamery dla wielkiego sklepu z elektroniką, który wkrótce miał otworzyć swe podwoje. Zlecenie było dobrze płatne, a na powrót do Houston Gene już miał już zarezerwowany następny ładunek. Zdawał sobie sprawę, że sukces w tej branży zawdzięcza żonie, ponieważ odkąd to ona zajęła się zarządzaniem, zy- ski stale rosły. Było mu obojętne, co wiezie za plecami ‒ grunt, żeby nie śmierdziało i powodowało wpłynięcie na konto w banku należytej zapłaty. Cieszył się, że zaraz zacznie się weekend, zamierzał bowiem jechać z Ritą do Del Rio, aby na wielkim zjeździe kierowców ciężarówek spotkać starych znajomych. Zapowiadało się kilka długich, obficie zakrapianych wieczorów. Palcami wystukiwał rytm na kierownicy. Zdawało mu się, że dawniej muzyka była lepsza, bardziej emocjonalna i harmonijna, no tak, także odrobinę 15 Strona 10 uczciwsza, niż cały ten chłam łomoczący od góry do dołu list przebojów. Dojeżdżał do Socorro, kiedy nie wiadomo skąd, z kłębów mgły pośrodku jego pasa drogi wynurzyła się kobieta. Z całej siły wdepnął hamulec. Opony peterbilta zapiszczały i ciężarówka zaczęła sunąć po wilgotnym asfalcie. Po- ślizg zdawał się nie mieć końca. Jęki i westchnienia pojazdu wwiercały się w uszy Gene'a, sprawiając fizyczny ból. Po sekundzie ciężarówka podskoczyła na poboczu i zsunęła się z niskiego nasypu. Jazdę zakończyło uderzenie, które wstrząsnęło pojazdem i kierowcą ‒ ciężarówka huknęła w drzewo i znierucho- miała. Gene przeciągnął dłonią po czole. Potrwało sporą chwilę, zanim dotarło do niego, co właściwie się stało. Wysiadł, miał miękkie kolana. Był blady jak kreda. W porannym półmroku nikogo nie było widać. Czyżby to tylko wy- obraźnia spłatała mu figla? Był gotów przysiąc, że widział stojącą na jezdni kobietę w jasnym szlafroku. Zrobiło mu się niedobrze. Chyba jej nie przeje- chał? Poszedł na przód ciężarówki. Choć drzewo było niemal wyrwane z korze- niami, orurowanie przodu uchroniło ciężarówkę przed większymi uszkodze- niami. Gene martwił się jednak w tej chwili czymś innym. Szukał krwi, strzęp- ka materiału, jakiejś wskazówki świadczącej o istnieniu kobiety, niczego jed- nak nie dostrzegał. Chrom pałąków z grubych rur błyszczał niczym nieskalany. Gene odetchnął z ulgą. Kiedy obchodził samochód, głośno zaklął, ponieważ koła wbiły się głęboko w piaszczyste podłoże i było jasne, że nie uda mu się uwolnić auta z wilgotnej ziemi. Gene powoli wrócił na szosę i poszedł świe- żymi śladami, jakie zrobiły ślizgające się opony. Przez mleczne pasma mgły doszedł do miejsca, w którym ujrzał kobietę. Nagle usłyszał ciche pojękiwanie i przeszył go dreszcz. To nie był sen ani figiel zmęczonego umysłu. Kobieta przykucnęła na poboczu, chowając twarz w dłoniach. Kiedy Gene się zbliżył, pojękiwanie ucichło. Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. ‒ Proszę pani, czy coś się pani stało? Kobieta wyglądała jak przybysz z zaświatów. ‒ Mogę pani jakoś pomóc? Spróbowała wstać, ale nogi się pod nią ugięły. Gene doskoczył i ją pod- trzymał. Pozwolił jej powoli osunąć się z powrotem na ziemię. Coś mu nie pasowało. Co robiła na środku szosy stanowej kobieta w szlafroku i bez butów, do tego daleko od jakiegokolwiek miasta? Gene zlustrował ją od stóp do głów, 16 Strona 11 ale poza kilkoma powierzchownymi ranami na rękach i nogach nie dostrzegł żadnych obrażeń. ‒ Niech pani nie wstaje. Przyniosę koc. Kiedy Gene się odwrócił, aby pójść do samochodu, kobieta złapała go za rękę. Wpiła się w niego jak tonąca. ‒ Proszę mi pomóc! Niech pan nie odchodzi! Jej słowa były jednym wielkim błaganiem. ‒ Pójdę tylko po koc i telefon ‒ odparł Gene. ‒ Musi być pani zimno. Poza tym potrzebujemy pomocy. Ciężarówka utkwiła w piachu. Zanim kobieta zdążyła odpowiedzieć, z mgły wychynął ciemny samochód terenowy i zatrzymał się na ich wysokości, po drugiej stronie szosy. Gene Morgan odetchnął. Z jeepa wysiadło dwóch mężczyzn i przebiegło przez jezd- nię. Mieli na sobie ciemne garnitury i na pierwszy rzut oka sprawiali wrażenie biznesmenów, którzy właśnie wyszli z jasno oświetlonego biura któregoś z miast Wschodniego Wybrzeża. Kobieta mocniej ścisnęła rękę Gene'a. Uważ- niej przyjrzał się przybyszom. ‒ Doszło do wypadku... ‒ wymamrotał. ‒ Ni stąd, ni zowąd znalazła się przede mną na jezdni... Pierwszy z mężczyzn ‒ miał ciemne falujące włosy ‒ krótko skinął głową i dał swojemu towarzyszowi znak, na co ten złapał kobietę. Gene zmarszczył czoło ze zdziwienia. Kobieta zadrżała na całym ciele i boleśnie wbiła mu pa- znokcie w przedramię. Zauważył, jak spanikowane ma spojrzenie. ‒ Co to ma znaczyć? ‒ spytał Gene. ‒ Co pan zamierza z nią zrobić? Ciemnowłosy sięgnął do kieszeni i przez chwilę Gene bał się, że wybiła je- go ostatnia godzina, mężczyzna wyciągnął jednak tylko portfelik ze służbową odznaką. Na widok orła w godle Gene się rozluźnił, zanim jednak zdążył prze- czytać, co jest napisane na tkwiącej obok legitymacji, portfelik został zatrza- śnięty. ‒ Szukamy jej już od wielu godzin ‒ powiedział ciemnowłosy. ‒ Tym ra- zem zrobiła naprawdę kawał drogi. Bardzo nam pan pomógł. Gene zmarszczył czoło. ‒ Co z nią jest? Pomocnik ciemnowłosego silnym szarpnięciem oderwał dłoń kobiety od przedramienia Gene'a i chociaż się opierała poprowadził ją do samochodu. Ciemnowłosy wykonali przy skroni jednoznaczny gest. 17 Strona 12 ‒ Ma nie całkiem po kolei. Uciekła ze szpitala psychiatrycznego w Socor- ro. Cierpi na manię prześladowczą i wszędzie widzi duchy. Gene nieco się rozluźnił. Z ulgą pokręcił głową. Zanim towarzysz ciemno- włosego wepchnął kobietę do jeepa, ta jeszcze raz spróbowała zwrócić się do Gene'a. ‒ Niech mi pan pomoże! ‒ zawołała, po czym zniknęła we wnętrzu samo- chodu za przyciemnianymi szybami. ‒ Jeśli się nie mylę, Socorro jest pięć kilometrów stąd ‒ powiedział Gene. ‒ Nie powinniśmy wezwać szeryfa? W końcu ta kobieta spowodowała wypa- dek, a sam nie wyciągnę ciężarówki z rowu. Wiozę ładunek. A jeśli coś zostało uszkodzone? Ciemnowłosy spojrzał w kierunku ciężarówki. ‒ Szeryf też jej szuka. Zawiadomimy go przez radio i wezwiemy samo- chód holowniczy. Niech się pan nie martwi o uszkodzenia ‒ szeryf zna tę ko- bietę. To nie jest jej pierwsza próba ucieczki. Ciemnowłosy uśmiechnął się krzywo i poszedł do swojego samochodu. Gene skinął głową. ‒ W takim razie poczekam. ‒ A cóż innego panu pozostaje? To może jednak potrwać z pół godzinki, bo szeryf jest akurat pod Bernardo. Mężczyzna wsiadł i jeep pomknął w kierunku Magdaleny. Gene spróbował rzucić okiem na tablicę rejestracyjną, nie udało mu się jednak dostrzec nic poza początkowymi literami: REI. Wrócił do ciężarówki, wsiadł do kabiny i zaczął czekać. Ciemnowłosy miał rację ‒ cóż innego mu pozostało? □ □ □ Kiedy po dwóch godzinach nic się nie wydarzyło, Gene sięgnął po telefon i zadzwonił pod numer ratunkowy. Na pytanie, gdzie jest szeryf, telefonistka zareagowała zdziwieniem. Nie wiedziała nic ani o jakimkolwiek wypadku, ani o zaginionej kobiecie, ale obiecała zawiadomić szeryfa. Godzinę później pojawił się biało-niebieski ford maverick z obracającym się na dachu niebiesko-czerwonym kogutem. Na drzwiach miał namalowane godło wydziału szeryfa miasta Socorro. Z samochodu wysiadł dwumetrowy olbrzym o posturze zapaśnika i podszedł do ciężarówki. Brązowy mundur i złota gwiazda na lewej piersi identyfikowały go jako strażnika prawa. 18 Strona 13 Gene czekał cierpliwie, aż szeryf obejdzie ciężarówkę. ‒ Jeszcze nie do końca wyspany z samego rana? ‒ wyburczał szeryf i zlu- strował Gene'a. ‒ Musiałem ominąć tę kobietę, tę wariatkę, której pan cały czas szukał ‒ odparł Gene. ‒ Nagle pojawiła się na jezdni. Zabrali ją pańscy koledzy i obie- cali, że wezwą holowanie. ‒ Nie szukamy żadnej wariatki, a moi koledzy na pewno nie jeżdżą sobie po okolicy na spacerki. Mamy co innego do roboty. Gene'owi na chwilę odebrało mowę. Mina szeryfa nie uległa zmianie nawet po tym, jak Gene opowiedział historię do końca. ‒ Chyba wezwę panu holownik, wyciągnie stąd pana, poza tym zapłaci pan trzydzieści dolarów mandatu ‒ odparł szeryf. ‒ A następnym razem, chłop- cze, zanim usiądziesz za kierownicą i zaczniesz mi opowiadać wyssane z palca bajki, dobrze się wyśpij. ‒ Nie opowiadam panu bzdur ‒ zaprotestował Gene Morgan. ‒ Ta kobieta siedziała tu w trawie. Była bosa i ubrana tylko w szlafrok. Musi mi pan uwie- rzyć. ‒ Bardzo bym się zdziwił, gdyby kobieta w szlafroku i na bosaka doszła tu aż z Albuquerque ‒ odparł szeryf Hamilton. ‒ Dlaczego z Albuquerque? ‒ Mój chłopcze, najbliższy psychiatryk jest w Albuquerque. Tutaj w pro- mieniu sześciu kilometrów są tylko kamienie, wzgórza, drzewa i piach. Kilka chat, ale na pewno nie szpital psychiatryczny. Tak więc płaci pan trzydzieści dolarów czy mam zadzwonić do sędziego? Zniechęcony Gene sięgnął po portfel. Strona 14 KSIĘGA PIERWSZA Wizje Wiosna 2004 Strona 15 1. Cumaná, Wenezuela Lot jednosilnikowego pipera firmy Linea Turistica Aerotuy z Cumaná do Ciudad Guayana odbywał się pod gęstą pokrywą chmur, przebiegał hałaśliwie i niespokojnie. Brian Saint-Claire patrzył przez okienko na rozległy las. Nieprze- rwana zielona płaszczyzna ciągnęła się po horyzont. Pilot, smagły, brodaty Wenezuelczyk z Apure, rzucał od czasu do czasu za- niepokojone spojrzenie na czarne chmury deszczowe, które wznosiły się na zachodzie w gigantycznym froncie burzowym. Brian dumał w milczeniu. Ana- lizował ostrą kłótnię z Cindy i jej teatralne odejście sprzed niespełna tygodnia. Od tamtej chwili nie miał od niej żadnej wiadomości. Wyjazd do Ameryki Południowej wypadł w najlepszym momencie i być może sprawi, że odwróci jego uwagę od Cindy. Miał napisać dla pisma o tajemniczym tytule „ESO- Terra” artykuł o szamance z plemienia Warao, która mieszkała w małej wiosce gdzieś w delcie Orinoko. Z relacji naocznych świadków wynikało, że kobieta ma inne zdumiewające nadnaturalne zdolności, na przykład lewituje. Należało odkryć, ile prawdy kryje się w tych opowieściach. Często jego wyprawy śla- dami zjawisk nadprzyrodzonych prowadziły do oszustów, fantastów i hochsz- taplerów, których jedyną niezwykłą umiejętnością było wyprowadzanie w pole naiwniaków. Dla Briana, który studiował na uniwersytecie w Chicago psychologię i filo- zofię, a potem zdobył wykształcenie z zakresu parapsychologii, nie była to żadna nowość. Jako parapsycholog umiał odróżnić oszustwa i magiczne sztuczki od prawdziwych zjawisk metafizycznych, przy czym te drugie były w porównaniu z pierwszymi bardzo rzadkie. Brian był ciekaw, co czeka go tym razem. Ale nawet gdyby znów miało się okazać, że udał się w daleką podróż 23 Strona 16 na darmo, była to znakomita okazja do odpoczęcie po awanturze z Cindy. Poza tym dobrze mu płacono. Dzięki falującym ciemnoblond włosom i aparycji gwiazdora Hollywood Brian Saint-Claire nie wyglądał na faceta po czterdziestce. Życie było dla niego jedną niepojętą przygodą, a jego rytm sprawiał, że nie było w nim miejsca na monotonię, stałe przyzwyczajenia i głębokie związki. Sama myśl o małżeństwie i wychowywaniu dzieci ‒ jak chciałaby Cindy ‒ napawała go strachem. Piper podskakiwał w podmuchach narastającego wiatru. Front burzowy pę- dził w ich kierunku. Z chmur wystrzeliwały ku ziemi błyskawice i pilot głośno klął. ‒ Co za potworny rok! ‒ zawołał po hiszpańsku. ‒ Ciągle burze i burze! To kara boska za to, że ludzie żyją w grzechu! Brian skinął głową i popatrzył na zegarek. Wkrótce powinni dolecieć do ce- lu. Wyjrzał przez okno, ale gdziekolwiek spojrzał, widział jedynie zieloną dżunglę. ‒ Przedwczoraj u wybrzeży La Guaira zatonął prom ‒ ciągnął pilot, naj- wyraźniej nieporuszony coraz bliższymi chmurami. ‒ Podobno fale były wyso- kie jak drapacze chmur w Caracas. Po prostu połknęły statek. Na pokładzie było sto osób. Płynęli z Curaçao. Nikogo nie udało się uratować. Pilot z rozbawieniem czekał na to, jakie wrażenie wywrą jego słowa. Brian zaczynał odczuwać lekki niepokój. Nie był strachliwy ‒ wręcz prze- ciwnie, przeżył w życiu niejedną przygodę, ale zawsze umiał kalkulować swoje szanse. W obliczu gigantycznego frontu burzowego szanse w tym maleńkim i rozklekotanym samolociku spadały jednak niemal do zera. ‒ Ile jeszcze potrwa lot?! ‒ zawołał do pilota po hiszpańsku. Pilot wskazał na północ i Brian powiódł spojrzeniem za jego kciukiem. Mu- siał mocno wyciągnąć szyję, aby coś zobaczyć przez boczne okienko od strony pilota. Krajobraz po tamtej stronie się zmieniał: las znikał, na horyzoncie po- jawiły się dachy. ‒ Ciudad Guayana ‒ powiedział pilot. ‒ Za dziesięć minut wylądujemy. Trochę nas potrzęsie, ale wyprzedzimy burzę. Okazało się, że pilot miał rację. Kilka minut później piper kołował po asfal- towym pasie małego lotniska. Briana zdrowo wytrzęsło, powodem były jednak nie tyle podmuchy wiatru, ile nierówności i dziury pasa startowego, który z daleka wyglądał na całkiem równy. 24 Strona 17 Brian wysiadł z ciasnego kokpitu i przeciągnął się. Bolały go plecy i czuł się, jakby go łamano kołem. Pilot wyciągnął zza foteli plecak i torbę pasażera. Najwyraźniej mu się spieszyło, ponieważ zaczęło się chmurzyć także nad mia- stem. Porywisty wiatr zwiewał wilgotne gorąco. Obok znajdującego się w po- bliżu pasa startowego drewnianego baraku stał piaskowy land-rover, o który opierał się wysoki mężczyzna w kowbojskim kapeluszu. Nieznajomy pozornie obojętnie obserwował okolicę. Kiedy Brian dziękował pilotowi i dał mu kilka dolarów ekstra, gaucho w czarnych kowbojkach ruszył powoli w jego kierun- ku. Przy pasie miał kaburę z coltem dużego kalibru. Mężczyzna wyglądał jak bohater z Dzikiego Zachodu z dawno minionych czasów. ‒ Doktor Saint-Claire? ‒ zapytał, przekrzykując hałas silnika startującego pipera. Brian skinął głową. ‒ Nazywam się Juan Andreas Casquero ‒ przedstawił się przybysz i wska- zał na niebo. ‒ Miał pan szczęście. Wziął torbę Briana i ruszyli w kierunku land-rovera. Kiedy bagaże znalazły się w aucie, Juan otworzył Brianowi drzwi od strony pasażera. ‒ Co robi lekarz gringo w Ciudad Guayana? ‒ spytał Juan, siadając za kie- rownicą. Brian się uśmiechnął. ‒ Nie jestem lekarzem. Jestem psychologiem. ‒ Naprawiacz dusz... jeszcze lepiej. ‒ Dokąd teraz? ‒ spytał Brian, żeby zmienić temat. ‒ Nie należy jechać do dżungli w czasie deszczu ‒ wyjaśnił Juan. ‒ Do Tucupita jest daleko, a drogi nawet bez burzy są niebezpieczne. Pojedziemy do miasta, zarezerwowałem pokój w niedużym pensjonacie. Jutro rano zobaczy- my, co dalej. U Warao pewnie szaleje piekło. Brian Saint-Claire westchnął. Polecono mu Juana jako kompetentnego przewodnika, poza tym był od niego uzależniony, gdyż Juan znał perfekcyjnie dialekt Warao. Wyspa Devon, Cieśnina Barrowa Kanadyjski frachtowiec polarny „Island Queen” wypłynął wczesnym ran- kiem z pełnymi ładowniami z portu Churchill w Zatoce Hudsona i przy umiar- kowanym wietrze oraz bezchmurnym niebie nabrał niezłej prędkości. Przy 25 Strona 18 niecałych dwunastu węzłach płynął przez Basen Foksa w kierunku Cieśniny Barrowa. Ładownie pękały w szwach od pszenicy dla Jokohamy. Marynarze mieli przed sobą siedem tysięcy mil morskich i przejście przez niezamarzniętą Cieśninę Beringa. Przy maksymalnej prędkości statek byłby w drodze osiem- naście dni, ale już na południe od wyspy Devon jak grom z jasnego nieba zwa- liła się na nich apokalipsa. Nieszczęście zostało zapowiedziane przez szybki wzrost prędkości wiatru. Nad Zatoką Baffina zebrały się chmury, tworząc gigantyczną czarną górę. Wiatr szarpał fale i przesuwał front burzowy z dużą prędkością na zachód. Kapitan „Island Queen” z niedowierzaniem obserwował instrumenty. Wska- zówka barometru spadała tak samo szybko jak termometru, wiatr o sile orkanu uderzał w duże okna mostka. Sztorm pchał przed sobą wielkie jak góra fale, które z gwałtownym łoskotem uderzały w kadłub. Służba meteorologiczna w dalszym ciągu informowała o „suchym i ciepłym wiosennym dniu z umiarko- wanym wiatrem z południowego wschodu”, w rzeczywistości wiatr skręcił na północny-wschód. Statek płynął w poprzek fal i kapitan polecił sternikowi ustawić jednostkę pod wiatr. Kolejna fala uderzyła w „Island Queen” i sprawiła, że cała jednostka za- drżała. Masywny kadłub przechylił się groźnie na bakburtę. ‒ Stawać w dryf, na Boga, niech pan kręci! ‒ zawołał kapitan do sternika, kiedy kolejny grzywacz trafił w kadłub. Nagle wszystkie instrumenty zwario- wały ‒ nawet elektroniczny żyrokompas zaczął się kręcić jak szalony, jakby i on stracił orientację. Z głośnika radia dolatywał jedynie szum. Wszelki kontakt ze światem został utracony. Kłębowisko chmur zdążyło w tym czasie dotrzeć do Cieśniny Barrowa, a statek spowiły niemal nieprzeniknione ciemności rozjaśniane regularnie przez błyskawice. Kolejny bałwan przewalił się przez pokład i porwał w lodowatą otchłań kilku zaskoczonych marynarzy. Pozostałym udało się resztką sił chwy- cić relingu. Kapitan trzymał się pulpitu z instrumentami, a sternika impet ude- rzenia rzucił w kąt sterówki. Kiedy statek się wyprostował, udało mu się wstać, był jednak mocno oszołomiony. Z czoła spływała mu krew. Znajdujący się także na mostku radiotelegrafista i drugi oficer próbowali się utrzymać na no- gach, chwytając się przymocowanych na stałe elementów wyposażenia. Ści- skane przez potop stalowe burty jęczały i wzdychały. ‒ Szybciej! ‒ zawołał kapitan. ‒ Musimy odwrócić go na wiatr, inaczej... 26 Strona 19 Z niewiarą patrzył na ścianę wody i piany pędzącą na jego statek od sterbur- ty. Monstrualną falę gigantycznych rozmiarów. Fale idące przed główną falą przechyliły jednostkę na bakburtę. Kapitan odwrócił głowę. Zdawał sobie sprawę z tego, że jest za późno na manewr ratunkowy. Już tylko kilka sekund brakowało do zalania statku przez gigantyczną falę i wciągnięcia go pod wodę. Kapitan słyszał o tego typu monstrualnych falach i ich niszczycielskim działa- niu i nie miał żadnych złudzeń. Ostatnią rzeczą, jaka dotarła do jego świado- mości, był piskliwy śmiech sternika. Jeszcze tego brakowało, żeby zwariował, pomyślał kapitan i w tym samym momencie ściana wody uderzyła w mostek z siłą bomby. Hartowane szkło pękło i do środka wlała się lodowata woda. Kapi- tan został przyciśnięty do ściany i stracił przytomność. „Island Queen” położy- ła się na burtę i ostatni marynarze, którzy jeszcze znajdowali się na dziobie statku, zniknęli w odmętach. Kiedy woda spłynęła, statek wrócił do pionu, ale było już za późno. Masy wody dostały się pod pokład i zalały ładownie. Silniki zamilkły, ponieważ tak- że w maszynowni woda stała na wysokość człowieka. W dziobie ziała ogromna dziura. Statek był stracony. Siedem minut po tym, jak „Island Queen” zatonęła w wodach Cieśniny Bar- rowa dziesięć mil morskich na południe od wyspy Devon, stacja terenowa służby meteorologicznej w Coppermine nadała do statków znajdujących się w regionie Morza Labradorskiego komunikat o sztormie i ostrzegła je przed wia- trami o sile zbliżonej do orkanu oraz wysoką falą. Okazało się to spóźnione dla „Island Queen” i dwóch innych statków, które wpływały do Cieśniny Hudsona. Ciudad Guayana, Wenezuela Spędzili dzień w mieście, w niewielkiej bodega obok pensjonatu Margarita i wieczorem poszli zmęczeni ‒ i lekko podpici ‒ spać. Burza spadła na miasto, potop deszczu wylał się na ulice i zamienił je w błotniste rzeki. Juan zamówił butelkę tequili i przysiadł się do stolika Briana. Zaczęli rozmawiać i Juan opo- wiedział, że już od lat oprowadza turystów po delcie Orinoko. Co prawda w ciągu roku nie ma ich zbyt wielu, ale interes jest dochodowy, ponieważ więk- szość przybyszy to ludzie zamożni i gdy są zadowoleni, nie żałują pieniędzy. Tak więc praca, którą wykonuje, pozwala mu dobrze żyć. Pochodzi z Cabimas na wschodzie, gdzie pracował jako rybak, jednak już wiele lat temu porzucił dawne życie. 27 Strona 20 Juan sprawiał wrażenie równego chłopa. Spalona słońcem skóra i ciemna broda powodowały, że wyglądał nieco zuchwale, ale z każdym kieliszkiem wydawał się Brianowi sympatyczniejszy. Kiedy Juan zapytał o powód wizyty Briana u Indian Warao, ten się zawahał i spróbował odpowiedzieć wymijająco. Co miał powiedzieć? Że zamierza odwiedzić kobietę, która zna się na czarach i umie unosić się w powietrze? Odpowiedź taka na pewno spotkałaby się ze śmiechem i drwiną. Juan jednak nie odpuszczał, więc Brian wymyślił odpo- wiedź, która zbliżała się do prawdy, ale nie rzucała na niego podejrzenia, że zwariował albo jest oszołomem. Nie spodziewał się reakcji Juana. ‒ Gringo, tutaj istnieją rzeczy, które by was, Amerykanów, nieźle zdziwiły ‒ odparł Juan i nalał kolejne porcje tequili. ‒ Wiem, o czym mówię. Warao to ludzie z wielkimi tradycjami, a kiedy potrzebuję pomocy, bo się zraniłem albo jestem chory, okrążam szpitale szerokim łukiem. Znam mieszkającą całkiem niedaleko stąd szamankę, która robi cuda. Wiem, że w czasach, gdy cywilizacja coraz bardziej oddala nas od naszych korzeni, może to brzmieć śmiesznie, ale my, ludzie, mamy duszę, a kiedy ona choruje, cała wasza nowoczesna medy- cyna nic nie pomoże. Wiem, o czym mówię. Brian wypił. Juan powiedział to z takim przekonaniem, że nie można mu było nie wierzyć, Brian był mocno zaskoczony, początkowo bowiem uznał go za niewykształconego gaucha, którego poza garścią dolarów niewiele interesu- je. ‒ Ale obaj jesteśmy zdrowi ‒ dodał Juan i kolejny raz dolał. ‒ Teraz wypi- jemy, a jutro pojedziemy do Tucupity. Czeka tam łódź, którą popłyniemy Ori- noko. Zaprowadzę cię do twojej latającej kobiety. Nie ma obaw, gringo. Brian wziął do ręki kieliszek. ‒ Kiedy startujemy? ‒ Po wschodzie słońca. ‒ A deszcz? ‒ Do jutra słońce wysuszy drogi ‒ odparł Juan i zamówił kolejną butelkę. ‒ W tym kraju ciągle jesteś mokry. Albo pada, albo pot spływa ci strumieniami po plecach. □ □ □ Okazało się, że Juan się nie mylił. Kiedy następnego dnia wyruszyli tuż po szóstej rano, drogi wokół Ciudad Guayana znowu nadawały się dojazdy 28