Hałas Agnieszka - Białe dłonie
Szczegóły |
Tytuł |
Hałas Agnieszka - Białe dłonie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Hałas Agnieszka - Białe dłonie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Hałas Agnieszka - Białe dłonie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Hałas Agnieszka - Białe dłonie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Agnieszka Hałas
Białe dłonie
I
Bezszelestnie zapada zmrok; rozbudzone cienie splatają się w czarną sieć, a
demony wypełzają ukradkiem ze swych kryjówek, by dręczyć śpiących. Zmrocza -
duch o tysiącu oblicz, ta, która daje czarodziejom moc - najpotężniejsza jest
po zachodzie słońca. Barwy Zmroczy są dwie. I dwie są odmiany magii. Srebro i
czerń. Mówiono na niego "Krzyczący w Ciemności". Sam sobie wybrał to
przezwisko. Jego prawdziwe imię brzmiało inaczej i znali je tylko nieliczni.
Posługiwał się magią czarną, a był niepospolicie utalentowany. Zdaniem
niektórych, osiągnął poziom umiejętności wystarczający, by zostać Mistrzem. Ale
w żadnej z Siedmiu Krain nie nadaje się tytułów mistrzowskich tym, którzy
posługują się magią czarną, określaną również mianem Zakazanej Sztuki. Czerń
jest barwą tych magów, którzy posiadają dar niedoskonały - w jakiś sposób
upośledzony, zatruty. Mówi się, że ludzie ci są przeklęci, gdyż Zmrocza
wymierza im karę za grzechy popełnione w którymś z poprzednich wcieleń. Na ich
zaklęciach ciąży skaza, ich umysły stale są na krawędzi szaleństwa.
Wykorzystując swój talent, we wszystkich Siedmiu Krainach działają wbrew prawu
i są zwalczani jak przestępcy. Stanowią zagrożenie dla równowagi świata - tak
zapisano przed wiekami w Świętej Księdze i jest to prawda. Kogoś posługującego
się Zakazaną Sztuką określa się mianem ka-ira. Żmij. Krzyczący w Ciemności
bardzo długo był jednym spośród ka-ira. Przez wiele lat pozostawał nieuchwytny
dla tych, którzy go tropili - żołnierzy, magów srebrnych, inkwizytorów,
Egzorcystów. Krążą o nim opowieści, z których każda kolejna jest dziwniejsza od
poprzedniej. Większość z nich plotkarze zmyślili od początku do końca - ale nie
wszystkie, o nie. Jednak historii o Lorraine, dziewczynie z Białymi Dłońmi, nie
usłyszycie w żadnej tawernie Shan Vaola. Nie zna jej ani jeden z tamtejszych
bardów. Krzyczący w Ciemności nigdy nikomu jej nie opowiedział, on w ogóle
rzadko i niechętnie opowiadał o sobie. A Lorraine Alexia Nevers zniknęła;
najprawdopodobniej wyjechała gdzieś w dalekie strony. W każdym razie nikt nigdy
już nie spotkał w Shan Vaola dziewczyny o tym imieniu. Czy historia ta jest
prawdziwa? Nie wiem. Może tak, może nie. Może jest prawdziwa tylko w części.
Zresztą, jakie to ma
znaczenie... Nie będę opowiadać długo. Wszystko zaczęło się i skończyło w ciągu
kilku godzin - pewnej niezwykłej nocy na początku jesiennego miesiąca sethe.
II
Szła nie patrząc, dokąd idzie. Chór głosów wciąż krzyczał w jej głowie,
zagłuszając wszystkie inne dźwięki. Głosy bezustannie zmieniały ton i natężenie
- rozkazywały, groziły, nawoływały, pocieszały - ale nie słuchała ich już. Nie
miało to najmniejszego sensu. Szła, obojętna na wszystko i nie zaczepiana przez
nikogo, przez tłum i pustkę, przez mgłę. W końcu usiadła w bramie jakiegoś
domu. Patrzyła na przechodzących ludzi. Wszyscy bez wyjątku spieszyli się
dokądś, a ich twarze wydawały się identyczne - wszystkie jednakowo szare i
pozbawione wyrazu. Głosy przycichły, lecz ona nie zwróciła na to uwagi. Tłum
przechodniów przerzedzał się stopniowo. Wreszcie ulica opustoszała. Dziewczyna
została sama. To też nie miało dla niej znaczenia. Mżył deszcz. Drżała z
chłodu. Bandaże na dłoniach zamokły, boleśnie ocierały i drażniły skórę.
Zamknęła oczy i starała się je ignorować. Zapomnieć o bólu, zapomnieć o...
Zapomnieć. Dla niego wszystko zaczęło się w tawernie znanej jako Salon
Scaraveshii. Zaczęło się od przepowiedni Cagliostra Zanurzonego W Słoju. Salon
Scaraveshii mieści się na jednym z niższych poziomów Podziemi. Jego wnętrze
przypomina grobowiec - mroczny i wilgotny, o ścianach pokrytych wykwitami
pleśni. Grobowiec pogrążony w ciszy. Klienci Scaraveshii rzadko kiedy
rozmawiają między sobą. Klienci Scaraveshii mają posępne oczy o pustych
źrenicach. Unikają blasku słońca, przesypiają więc dni i budzą się o zmroku;
wychodzą na powierzchnię wtedy, gdy miasto śpi. Na swój sposób stanowią
interesujący tłum. Nekromanci, wiedźmy i złodzieje twarzy; członkowie bractwa
katowskiego; żmije i ich żyły. Półlegendarna Scaraveshia Płosząca Ptaki to
produkt nieudanego eksperymentu jakiegoś maga srebrnego. Hybryda o twarzy
kobiety, skrzydłach nietoperza i powykrzywianym, kalekim małpim ciele. Tamtego
wieczoru w Salonie Scaraveshii było niemal pusto. Krzyczący w Ciemności był w
nieszczególnym nastroju. Tracił czas, czekając na kogoś, kto zadeklarował, że
przyjdzie, lecz nie przyszedł - stchórzywszy w ostatniej chwili, zapewne. Dla
zabicia czasu gawędził z Cagliostrem, którego słój stał na stoliku zaraz obok
wejścia. Młodszy brat Scaraveshii lubił spędzać całe godziny na obserwowaniu
przychodzących, z którymi prowadził następnie ciągnące się bez końca dysputy.
Jako że nie posiadał ust ani krtani, posługiwał się telepatią i poprzez lata
ćwiczeń rozwinął ową zdolność w iście zadziwiającym stopniu. W pewnej chwili
leniwa konwersacja o niczym została brutalnie przerwana. Cagliostro bez
widocznego powodu opadł na dno słoja i wydał z siebie przeraźliwy telepatyczny
skowyt. Jego nakrapiana skóra pobladła. Krzyczący w Ciemności spojrzał z nagłym
zainteresowaniem. - Hej, Cagliostro! Co się dzieje? Bulgot. Potem niesamowity
myślowy krzyk, zgiełk kilkunastu przedrzeźniających się wzajemnie głosów-
niegłosów... Szum. Nagle Cagliostro na powrót rozwinął macki i przemówił.
Nieswoim, metalicznym tonem. - Zginiesz jeszcze dziś. - Co takiego? -
Zginiesz. Wiemy to prawie-na-pewno. Krzyczący w Ciemności uśmiechnął się,
dopiero teraz wyczuwając gęstniejącą w powietrzu magię, od której puls
przyspieszał, a skóra mrowiała i ziębła... Więc to tak! Aż dziwne, że wcześniej
nie zorientował się, jaki fenomen ma właśnie miejsce. Wszyscy znali wszak
słabość Cagliostra - ułomnego wróżbity. Duchy i demony przemawiały do niego w
najbardziej niespodziewanych momentach, ukazując jego ślepym oczom rozmaite
wersje przeszłych i przyszłych wydarzeń. A on bezmyślnie powtarzał ich słowa,
nie wnikając w treść ani sens. Stare blizny na policzku niespodziewanie zakłuły
bólem. Żmij drgnął. - Zginiesz - rozbrzmiało raz jeszcze w jego umyśle. - Tak
sądzimy. Szkoda... Ale ciężko jest wymazać wyrok zapisany w gwiazdach.
Krzyczący w Ciemności pochylił się, kilkakrotnie zastukał w szklaną ściankę. -
Cagliostro! O czym mówisz? Co widzisz? Mętny, zielonawy płyn wypełniający
wnętrze słoja zafalował. - Błąd! Wzywasz imię tego, kogo odesłaliśmy, póki znów
nie będzie potrzebny. Nie ma tu Cagliostra. Jesteśmy tylko my. Wielość. Żmij
poczuł, że ogarnia go zaciekawienie. - Kim jesteście? - To nieistotne,
człowieku. Istotne jest tylko jedno. Na tyle, na ile możemy ocenić, dzisiejszej
nocy czeka cię śmierć. - W porządku, tyle zrozumiałem za pierwszym razem. W jaki
sposób umrę? - Nie widzimy... - niegłos zająknął się. - Nie wszystko zostaje
nam ukazane. I nie wszystko wolno nam powiedzieć. Coś jednak ci zdradzimy.
Kilka kawałków w układance, zapamiętaj je dobrze! - Zamieniam się w słuch. -Trzy
boginie. Ołtarz u ich stóp. Dziewczyna w czarnym welonie. Kamień, kamienienie,
skamielina... Coraz mniej dróg ucieczki dla tego, którego tropią wszystkie
siły. Ciekawość narastała. - Kto tropi? - Oczy. Oczy! Patrzą i szukają.
Jednoocy. Krąg zaciska się, pętla zadzierzgnięta, sieć spleciona. A przejście
nad otchłanią cienkie jak włos. Najprawdopodobniej zginiesz. Smutne, lecz
prawdziwe. Żmij potarł policzek. - Widzisz... Widzicie coś jeszcze? - Głęboko
pod ziemią. Trzy boginie, trzy źrenice. Białe dłonie. Serce, co kamienieje...
Ale ty nie wierzysz nam, prawda? - Może wierzę. A może nie. Zgadnijcie, skoro
tak lubicie zagadki! Telepatyczne westchnienie. - Czy ty wierzysz w cokolwiek,
żmiju? - Nie wiem. Powiedzcie coś jeszcze. Mówicie interesujące rzeczy. -
Żartowniś! - gniewny syk-niesyk. - Porzuć krotochwile! Powiedzieliśmy ci
prawdę. Mamy swoje powody. Chcesz umrzeć, czy wolisz żyć? - Zastanowię się. A
wy... Kim jesteście? Powiedzcie! Delikatny kobiecy śmiech. - Nie znasz nas?
Naprawdę? Zamieszkujemy odmienny świat, lecz bliski twojemu; zawsze jesteśmy w
pobliżu, by patrzeć i obserwować. Możesz nas kiedyś odwiedzić, jeśli będziesz
chciał. To nic trudnego, wystarczy opuścić swe ciało i poszybować w górę, przez
wielką szarość... - Chcecie mi pomóc? O to wam chodzi? Niegłos przycichał,
jakby jego źródło oddalało się stopniowo. - Tego nie musisz wiedzieć. Pamiętaj,
to dziwna noc. Tropią. Nienawiść zżera. Sieć spleciona, wszystko zapisane w
gwiazdach... A może coś się uda zmienić? - Jak? Słowa stawały się niewyraźne,
żmij miał problemy z ich rozróżnieniem. - Nie szukaj pomocy u przyjaciół, to
nic nie da. Nie ufaj nikomu. Działaj sam. Dziewczyna w czarnym welonie! Jej
poszukaj. - Ona mi pomoże? To macie na myśli? - Nie! Tak! Nienawiść... -
znienacka przez korpus wróżbity przebiegło konwulsyjne drżenie, kikuty
przednich łapek wykonały kilka nieskoordynowanych ruchów i znieruchomiały.
Przez krótką chwilę niegłos znów pobrzmiewał głośno i wyraźnie. - Dość!
Powiedzieliśmy, co należało. Sieć spleciona. Teraz kolej na ciebie. Sam, z dala
od ludzi, działaj. Próbuj. Poszukaj dziewczyny w czarnym welonie... Kamienica
Narrathów! Kamienica Narrathów! Macki zadygotały, zielony płyn zapienił się;
niegłos przeszedł w chrapliwy, zamazany bełkot, który zdawał się trwać i trwać,
bez końca... Wtedy pojawiła się Scaraveshia. Podbiegła do słoja, strąciła
pokrywkę i zaczęła pieszczotliwie gładzić łysą głowę Cagliostra. Dotyk jej
dłoni sprawił, że wróżbita uspokoił się i umilkł. Jego wytrzeszczone oczy
zamknęły się, a macki rozluźniły. Spał. - Co się stało? - spytała Scaraveshia,
wyjmując rękę ze słoja. Podejrzliwie zerknęła na żmija. - Ty go tak
zdenerwowałeś? - Nie sądzę. Po prostu jego duchy przemówiły dziś głośniej, niż
zwykle. - Ta-ak! - żółte ślepia Scaraveshii błysnęły, choć twarz pozostała
nieruchoma. - I co, mówiły ciekawie? Wywieszczyły ci coś? - I owszem - warknął.
Scaraveshia wyraźnie oczekiwała, że powie coś więcej; powtórzył jej więc
wszystko, co usłyszał od
głosów. Zachichotała. - Lepiej uważaj! Płosząca Ptaki nie chce niczego
sugerować, ale to brzmi jak przepowiednia, w którą należy uwierzyć... - Nie
mów. - Przemyśl to sobie jeszcze. Ale Płosząca Ptaki sądzi, że usłyszałeś słowa
prawdy, żmiju. Niestety.
Podziemia Shan Vaola są naprawdę wiekowe. Kto wie, czy nie starsze, niźli samo
miasto. Mają swoje sekrety i zazdrośnie strzegą ich przed przybyszami. Tylko
nieliczni wiedzą, dla przykładu, o istnieniu na najniższym poziomie Podziemi
tajnych koszar, stanowiących własność Elity. Tamtej nocy w owych koszarach, w
kwaterze golemów odbyła się niecodzienna rozmowa. - Trójoki Reohanie ar
Vithanare, podejdź, by wysłuchać rozkazów. Dryfowała nad posadzką, nie
dotykając jej stopami. Czarodziejka, jedna z Dowódców. Jej głowę otaczała
błękitna aureola, chłodne światło sączyło się z powłóczystych szat. Wezwany
opadł na jedno kolano, skłonił się, pobrzękując
zbroją. - Pani. - Jesteś najlepszym żołnierzem spośród mych podwładnych,
Reohanie. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Skłonił się ponownie. - Dowódcy
mają dziś dla ciebie specjalne zadanie. - Stworzono mnie, bym był posłuszny woli
Dowódców, o pani. - Posłuchaj mnie uważnie. Ta noc jest szczególną nocą,
astrolodzy są co do tego zgodni. Zmrocza sprzyja dziś tym, których barwą jest
srebro. Czarodziejka zniżyła głos, uśmiechając się zagadkowo. - Zmrocza
sprawiła, że przed godziną doznałam wizji. Moje oczy ujrzały przyszłość, a
serce uradowało się na ten widok. Tej nocy jeden z przeklętych zostanie
pokonany swą własną bronią. Moce, którym służył, odwróciły się od niego i
przyrzekły wskazać nam, gdzie się ukrywa. Postanowiłam, że tobie powierzę
pojmanie go. Ty, Reohanie, uczynisz moją wizję rzeczywistością. - Będzie to dla
mnie zaszczytem, o... - Sza! - czarodziejka uniosła dłoń. Golem drgnął, w
trzech czerwonych źrenicach błysnął strach. - Jeszcze nie skończyłam. Moja
wizja przedstawiała jeden z wariantów przyszłości. Prawdopodobny, lecz nie
jedyny. Nawet przy tak korzystnym układzie gwiazd zbyt wiele zależy od
przypadku... Nie chcę, by ktokolwiek z moich podwładnych narażał się bez
potrzeby. A zwłaszcza ty. Reohan pochylił nisko głowę. - Co mam czynić? - Moim
życzeniem jest, abyś rozesłał po mieście swoich słabszych braci. Głosy z
zaświatów obiecały naprowadzić ich na właściwy trop. Niech to oni osaczą
przeklętego, zmuszą go do ucieczki w jakąś ciemną szczelinę, skąd wyjście jest
tylko jedno. Niech go zmęczą. Dopiero wówczas wkroczysz do akcji ty. Pamiętaj -
nie musimy mieć go żywego... Zrozumiałeś? - Zrozumiałem, o pani. Nie zawiodę
zaufania Dowódców. - Ufam, że tak będzie. A teraz powstań i spójrz na mnie,
najlepszy z moich żołnierzy. Usłuchał. Czarodziejka wyciągniętym palcem dotknęła
jego trzeciego, pozbawionego powiek oka. Reohan zobaczył srebrzysty rozbłysk,
poczuł przeszywający ból. Jej błogosławieństwo. - Idź, Reohanie. Oby potęga
prawdziwej magii wspierała cię, gdziekolwiek pójdziesz. I niech dokona się to,
co ma się dokonać.
Krzyczący w Ciemności bez celu błąkał się po mieście, omijając rzęsiście
oświetlone główne arterie i place, a wybierając opustoszałe boczne uliczki.
Szedł donikąd i starał się nie myśleć o niczym. Wmawiał sam sobie, że nie
przejmuje się usłyszaną przepowiednią, a tym bardziej słowami Scaraveshii.
Wmawiał sam sobie, że w ogóle nie czuje niepokoju. Że mętne, nieokreślone
przeczucia, zaczynające budzić się i mnożyć gdzieś w zakamarkach świadomości,
są tak naprawdę omyłką, błędem, ułudą, produktem ubocznym zmęczenia i irytacji.
Bo przecież ta noc niczym nie różniła się od tysięcy innych jesiennych nocy. Na
pewno. Potem zorientował się, że jego śladem podążają dwaj Jednoocy. Wyłonili
się znienacka zza zakrętu - krępe, białoskóre sylwetki o nieproporcjonalnie
małych głowach, z jednym krwawym okiem pośrodku czoła. Nieśli zapalone
pochodnie. Na nagich torsach widniały wytatuowane pentagramy. Symbol magii
srebrnej. Symbol
Elity. Musieli śledzić go już od jakiegoś czasu, choć nie miał pojęcia, jak im
się to udało. Wycofał się w cień jakiejś bramy, zanim zdążyli go dostrzec - tak
przynajmniej sądził. Uważał, że w labiryncie, jaki tworzyły bezimienne zaułki
starszych dzielnic, nie natrafią ponownie na jego ślad. Mylił się. Za każdym
razem, gdy zdawało mu się, ze ich zgubił, pojawiali się ponownie. W końcu
poczuł gniew. Dlaczego właściwie uciekał? Czego chciał uniknąć? Jego oczy
zalśniły paskudnie. - Chcecie zabawy, będziecie ją mieli... Zamiast iść dalej,
przyczaił się w załomie muru. Czekał. Niedługo. Usłyszał przybliżające się
kroki. I wydawane przez Jednookich dźwięki, przywodzące na myśl piskliwy
świergot świerszczy. Mógł zabić ich czarami, ale nie zrobił tego. Coś
podpowiadało mu, żeby oszczędzał siły, zachował zaklęcia na później... Było
inne wyjście. Dłoń sama poszukała rękojeści noża, palce zacisnęły się mocno.
Dali się zaskoczyć.
Miała dreszcze. Zimno nie pochodziło z zewnątrz. Jego źródło leżało głęboko w
niej samej. Zimno, pochłaniające ją powoli. Żeby to się już skończyło, myślała.
Przecież wiem, że niczego nie da się zmienić. Przecież pogodziłam się z tą
myślą... Żeby się już skończyło.
Mijają minuty. Oddech za oddechem. Tętno zwalnia, wspomnienie krótkiego
starcia zaciera się, niknie. Na rękach nie ma krwi. Golemy nie krwawią. Budzący
się lęk, przenikający umysł niczym fala. Lęk nie przed Jednookimi, tymi
żałosnymi tworami, które dopiero w grupie stawały się niebezpieczne. Przed
czymś innym, nieznanym. Nagła myśl kazała żmijowi przystanąć i wyjąć z kieszeni
talię kart. Od lat korzystał z nich, gdy nie był czegoś pewien i potrzebował
porady. Nauczył się polegać na wskazówkach, jakie dawały. Nie okłamały go
jeszcze nigdy.
Przetasował je trzykrotnie, odwrócił pierwszą z brzegu. Przez chwilę wpatrywał
się w czarne linie drzeworytu, jakby nie wierząc, że naprawdę widzi to, co
widzi. Leżącą pośrodku pustkowia trupią głowę i kruka, wydziobującego jej oczy.
- Ach, tak? - szepnął wreszcie, lekko zmienionym głosem. Schował karty, ruszył
w kierunku nowszej części miasta. Choć bardzo pragnął, żeby było inaczej,
przeczucia zaczynały zmieniać się w pewność. Jednak aby uwierzyć, musiał
odwiedzić jeszcze jedno miejsce. Uśpione znajomoobce zaułki, placyki, podwórka
- jak zapomniany ogród o tysiącu ścieżek prowadzących donikąd. Wątpliwości. Nie
wiedząc. Nie wierząc. Wierząc? Na ulicy Zegarmistrzów panowała głucha cisza.
Drzwi i okna zaryglowane, ani jednego przechodnia. Żmij przyspieszył kroku.
Miał wielką nadzieję, że pod rezydencją bogatego kupca Ingo Narratha nie
będzie nikogo. Ktoś jednak tam był. Ktoś siedział w bramie, w cieniu ozdobnych
arkad. Krzyczący w Ciemności poczuł, że ogarnia go chłód. Dziewczyna w czarnym
welonie i czarnym żałobnym stroju. Była sama. Siedziała skulona, z kolanami
podciągniętymi pod brodę. Podszedłszy bliżej zauważył, że jej oczy są
zamknięte, a dłonie spowija gruba warstwa bandaży. Wiedział już, że Scaraveshia
miała rację. Głosy nie kłamały.
III
Nie zareagowała na słowa powitania. W ogóle ich nie
usłyszała. Wyobrażała sobie, że znowu jest w domu. Że siedzi w swojej sypialni,
wpatrując się w trzaskający na kominku ogień. Potrząśnięcie za ramię wyrwało ją
z odrętwienia. Ktoś pochylał się nad nią, mówił do niej. Mówił już od dłuższej
chwili. Miał zachrypnięty, nieprzyjemny głos. Nagle przypomniała sobie
wszystko. Zdrętwiała. Obcy - kimkolwiek był - nic nie wiedział o... - Nie
dotykaj mnie! - krzyknęła. Drgnął, cofnął rękę. - Nie zrobię ci krzywdy -
zapewnił, ale ze sposobu, w jaki to powiedział, nie dało się wywnioskować, czy
mówi szczerze. W mroku nie widziała twarzy, jedynie niewyraźne zarysy sylwetki.
Kim był ten człowiek, czego chciał? Nie interesowało jej to. - Odejdź -
syknęła. - Zostaw mnie i odejdź, natychmiast! Zaśmiał się. Nie był to wesoły
śmiech. - A jeśli nie zechcę? Co wtedy? - Mogę cię zabić koniuszkiem małego
palca - wyszeptała, ale zbyt cicho, by mógł usłyszeć. Wtedy nieznajomy zrobił
coś zaskakującego. Usiadł obok niej, wprost na bruku. Nie odsunęła się, nie
próbowała odejść. Po co? Niczego nie musiała się obawiać. Już nie. - Co tu
robisz? - spytał. - Nie widzisz? Siedzę i czekam. Zaśmiał się znowu. - Sama
jedna, po zmierzchu, w tym mieście? Słuchaj, dziecino, albo jesteś szalona,
albo bardzo, bardzo niemądra. Trzeciej możliwości nie ma. Popatrzyła na niego
chłodno i z niewiadomego powodu zdecydowała się powiedzieć prawdę. - Umrę za
kilka godzin. Tak powiedział mi medyk. Dziwi cię, że wszystko to -
zabandażowana dłoń zatoczyła krąg - nie ma dla mnie żadnego znaczenia? - Jak
to? - Jeszcze nie zrozumiałeś? O wschodzie słońca zakończę życie. Na to właśnie
czekam. - Odchyliła głowę w tył i przymknęła oczy, dając do zrozumienia, że
męczy ją ta rozmowa. - Czy teraz wreszcie odejdziesz? - Nie. - Dlaczego? -
Dlatego, że nie. I już. Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. - Lepiej jednak
odejdź - powiedziała w końcu dziewczyna. - Nie chcę, żeby komukolwiek stała się
przeze mnie krzywda... - Mówisz poważnie? - Jak najbardziej. Chcesz wiedzieć, co
mi jest? - Wolałbym wpierw dowiedzieć się, jak masz na imię. Wcale nie
zamierzała odpowiadać. Odpowiedziała jednak. - Lorraine. Nazywam się Lorraine
Alexia Nevers... Po policzkach popłynęły jej łzy. - Miałeś rację. Niemądra
jestem - stwierdziła ze złością. Uniosła welon, żeby otrzeć oczy. Krzyczący w
Ciemności nie bez zdziwienia skonstatował, że Lorraine Alexia Nevers ma około
szesnastu lat.- Obiecywałam sobie, że nie będę już płakać. To strata czasu. -
Naprawdę masz go aż tak mało? - Dlaczego miałabym kłamać? Chcesz, to powiem ci,
co się stało. - Mów. - Poraził mnie zły czar. Teraz zżera moje ciało,
zaczynając od dłoni, i nie ma na niego antidotum. Moja matka... - dziewczyna
zawahała się, jej drobna buzia wykrzywiła się na moment. - Ona powiedziała, że
to bogowie ukarali mnie za jakiś straszliwy grzech. Kazała mi pójść do
świątyni, pokutować, złożyć przebłagalne ofiary. Ale ja nie chciałam. Uciekłam.
Nie wierzę w bogów. I nie chcę, żeby ktokolwiek przyglądał się, jak... - Mogę
obejrzeć te dłonie? - przerwał, zaintrygowany. - Po co? Czyżbyś był
czarodziejem? - Może i jestem, dziecino. - I tak nic nie zobaczysz, jest za
ciemno. - Zaraz temu zaradzimy. Pstryknął palcami w powietrzu i nad głową
Lorraine zatańczył blady płomyczek. Jarmarczna sztuczka, ale dziewczyna
westchnęła głośno z zaskoczenia i podziwu. - Ty chyba naprawdę... Niezdarnie
zaczęła odwijać bandaże. Krzyczący w Ciemności wyciągnął rękę, chcąc jej pomóc.
Lorraine syknęła ostrzegawczo. - Odsuń się! Chcesz się zarazić? - Żartujesz? -
Akurat! Medyk twierdził, że mogę skazić każdego, kogo dotknę. Jak ospą albo
trądem. Kazał spalić wszystko, czego dotykałam... - Bez obaw - uspokoił ją. -
Mnie czary nie wyrządzą krzywdy. - Lepiej, żebyś miał rację - stwierdziła
ponuro. - Popatrz. Dłonie były białe. Skóra, nienaturalnie sucha, pękała i
łuszczyła się całymi płatami. Choć niektóre pęknięcia sprawiały wrażenie
głębokich, nie było śladu zaczerwienienia, nie mówiąc o krwi. Najdziwniej
jednak wyglądały koniuszki palców - stwardniałe i gładkie niczym marmur. -
Teraz widzisz? Rozumiesz? ROZUMIESZ?! - Kiedy to się zaczęło? - Niedawno!
Zmroczo, jak niedawno... Z godzinę przed zachodem słońca. Zauważyłam takie
małe, białe plamki na opuszkach palców. Kiedy ich dotykałam, swędziały. I
rozszerzały się szybko, dosłownie w oczach. To bolało - głos Lorraine zadrżał
nagle. - Nie wiedziałam, co się dzieje. I bałam się, tak bardzo się bałam...
Ale strach już minął - dorzuciła po chwili, ciszej i jakby do siebie. - Teraz
nie muszę się bać. Wszystko już wiem. Wraz z zapadnięciem zmroku to ustało.
Rozpocznie się ponownie o świcie. A z chwilą, gdy wzejdzie słońce, cała zmienię
się w marmurową bryłę. Nieznajomy w zadumie potarł policzek, przecięty, jak
zauważyła teraz dziewczyna, przez trzy ukośne linie starych szram. Lorraine
przez chwilę zastanawiała się, jaka przygoda pozostawiła takie ślady; potem
porzuciła tę myśl. - Nie ma antidotum - powtórzyła na głos, opierając głowę o
kolana. - Tak sądzisz? Pytanie rozzłościło ją. - Ja nic nie sądzę, taka jest po
prostu prawda! - Skąd wiesz? - Tak twierdził medyk. Wierzę mu, to mądry i
doświadczony człowiek. Dlaczego zadajesz bezsensowne pytania? Skoro nie możesz
mi pomóc, po prostu odejdź! Chcę być sama... Szelmowski uśmieszek na twarzy
nieznajomego sprawił, że urwała w pół słowa. - A gdybym powiedział ci, że medyk
się mylił? Twarz dziewczyny, już wcześniej blada, teraz przybrała barwę kredy.
- Nie - powiedziała głucho Lorraine. - Nie, nie... To nie może być prawda...
Powtórz jeszcze raz! - krzyknęła nagle. - Powtórz, co mówiłeś! - Ciszej.
Zbudzisz całą ulicę. Nie, nie przesłyszałaś się. Wiem, jak można ci pomóc.
Chcesz, żebym spróbował? - Oszukujesz mnie - stwierdziła dziewczyna po chwili
milczenia. - Zwyczajnie kłamiesz... Jak możesz? - Nie zwykłem kłamać, Lorraine.
Jej wzrok stał się nagle lodowaty. Głos podobnie. - Myślisz, że jestem
dzieckiem? Nie pomaga się komuś obcemu ot tak, bez powodu! Kim ty właściwie
jesteś? Jaki masz cel? Co? Wyjaśnił. Na to ona parsknęła śmiechem. - Drwisz
sobie! - Nie. - Ciekawe! Przepowiednia, wspominająca o mnie... Spodziewasz
się, że uwierzę w taką śliczną bajkę? - Nie spodziewam się niczego - Krzyczący
w Ciemności wstał. - W porządku, nie będę już zabierał ci twego cennego czasu.
Żegnaj, Lorraine. Tak jak przewidywał, dziewczyna dogoniła go, zanim zdążył
odejść na dziesięć kroków. - Zaczekaj - rzuciła. - Powiedz, co twoim zdaniem mi
jest. Chcę wiedzieć. - A jak sądzisz? - Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Ale
nie sądzę, by to była kara zesłana przez bogów. Bogowie nie istnieją. A nawet
jeśli... nie zrobiłam przecież nic, za co mogliby mnie ukarać. - Masz
słuszność. To ludzie cię skrzywdzili, nie bogowie. Spojrzała pytająco. -
Rzucono na ciebie klątwę. Niezbyt skomplikowany czar, wystarczy zaledwie
odrobina umiejętności. I nienawiść... Czy ktoś ma powody, by aż tak cię
nienawidzić? - Jak śmiesz! - uniosła się nagle. - Jak śmiesz pytać mnie o coś
takiego... Zająknęła się, umilkła. Po chwili wahania potrząsnęła głową. - Nie...
Nie wiem! - Nieważne. Klątwa równie dobrze mogła być przeznaczona dla kogoś
innego, wystarczy, że przypadkiem dotknęłaś czegoś, co było nią obłożone...
Lorraine przerwała mu niecierpliwie. - Zostawmy szczegóły! Twierdzisz, że jesteś
w stanie zdjąć ze mnie czary? - Wiem, w jaki sposób możesz uniknąć śmierci dziś
o świcie. Przeżyć bezpiecznie jeszcze wiele dni. Czy to ci wystarczy?
Dziewczyna zacisnęła wargi. - Coś kręcisz... Powiedz, jaki to sposób! - Nie! Nie
teraz. I nie tu. - A gdzie? I kiedy? Przestań bawić się ze mną! To okrutne,
wiesz? - Przepraszam. Nie złość się - powiedział pojednawczo, wyciągając rękę.
- Chodź. - Dokąd? - W bezpieczne miejsce. Bezpieczniejsze, niż ta ulica. Chodź,
mówię ci. I tak za długo już tu stoimy... Lorraine milczała. Wahała się długo. -
Nadal myślę, że mnie okłamałeś - powiedziała wreszcie. - Nie, nic nie mów. I
tak mnie nie przekonasz. Wiem, że popełniam błąd, idąc z tobą gdziekolwiek.
Ale... i tak pójdę. Wiesz, dlaczego? Nie odpowiedział. Dziewczyna przygarbiła
się nagle, z powrotem przesłoniła twarz czarnym welonem. - Po prostu nie mam
nic do stracenia.
IV
Cisza wypełniała starożytne korytarze, kręte niczym jelita. Krzyczący w
Ciemności postanowił być ostrożny. Umyślnie kluczył, wybierając te przejścia, z
których bywalcy Podziemi - zarówno ci stali, jak ci okazjonalni - korzystali
najrzadziej. Trasa z konieczności była długa i skomplikowana, żmij jednak szedł
pewnie, nie obawiał się zabłądzenia. Zbyt dobrze znał te lochy. I wiedział
doskonale, dokąd chce dotrzeć. Miał za to inne obawy. Jak dotąd - bezpodstawne.
Nikt nie śledził jego i Lorraine, nie próbował zatrzymać ich ani atakować z
zasadzki. Dwa czy trzy razy spotykali zakapturzone postacie, podążające gdzieś
w sobie tylko wiadomych sprawach, ale Krzyczący w Ciemności znał tych ludzi, a
oni znali jego; mijali się bez zbędnych słów, pozdrawiając się jedynie
skinieniem dłoni. Nie, nie takich spotkań się lękał. Wciąż wydawało mu się, że
jest obserwowany. Bez ustanku czuł na sobie bystre, taksujące spojrzenia wielu
par oczu. Nie powiedział o tym dziewczynie. Nie było potrzeby, bo Lorraine o
nic nie pytała. Szła w milczeniu, zupełnie nie interesując się otoczeniem.
Naprawdę jest jej wszystko jedno, myślał żmij z rosnącym zdumieniem. Nie
obchodzi ją, gdzie jest i dokąd zmierza. Ta obojętność... Kamień. Tak. Nie
kłamała. Ona rzeczywiście pomału staje się kamieniem... Zaniepokojony, próbował
jakoś ożywić Lorraine, skłonić ją do rozmowy. I przeżył niespodziankę. -
Chciałaś wiedzieć, kim jestem. Powiem ci. - Nie trzeba. Domyśliłam się już. -
Czyżby? - To nie było zbyt trudne - uśmiechnęła się nieoczekiwanie. - Sposób, w
jaki poruszasz się i mówisz... Blizny na twojej twarzy... A twoje oczy mają
pionowe źrenice. Nie myśl, że nie zauważyłam. Założę się, że widzisz w mroku
jak kot, a światło wyczarowałeś tylko ze względu na mnie. To miło z twojej
strony... Krzyczący w
Ciemności. Usiłował ukryć zaskoczenie, ale niezupełnie mu się to udało. - Chylę
czoła przed twą przenikliwością, Lorraine. - Nie ma przed czym. Słyszałam już
kiedyś o tobie. - Doprawdy? - Tak. - uśmiech znikł z jej twarzy. - I między
innymi dlatego ci nie ufam. - Rozumiem. - Zły czarownik, ka-ira, istota
przeklęta, twierdzi, że chce ocalić mi życie - ciągnęła. - Mnie, drugiej
istocie przeklętej... Interesujące, nieprawdaż? Zabawny splot wydarzeń... - Nie
myśl, że działam bezinteresownie - przerwał. - Tłumaczyłem ci to już.
Przepowiedziano mi, że zanim nadejdzie świt, to ty uratujesz mnie. - Ha!
Ciekawe tylko, w jaki sposób? - Sam chciałbym wiedzieć, Lorraine.
Znowu szli w milczeniu. Wrażenie, że jest obserwowany, towarzyszyło mu przez
cały czas. Oczy, przypomniał sobie nagle. Oczy patrzą i szukają. Pętla
zadzierzgnięta, sieć spleciona... Niech to szlag. Coś ty mi powiedział,
Cagliostro? Kto przez ciebie przemawiał? Żmij zwolnił kroku, rozejrzał się
uważnie, ale nie dostrzegł niczego niepokojącego. Szeroki korytarz o gładkich
ceglanych ścianach łagodnie opadał w dół. Było cicho. Za cicho... Krzyczący w
Ciemności zmarszczył brwi. Instynkt ostrzegał go przed czymś, co czaiło się
tam, w mroku, poza zasięgiem czarodziejskiego płomyczka, a żmij nie zwykł
lekceważyć takich ostrzeżeń. Zatrzymał się, gestem nakazując Lorraine, by
postąpiła tak samo. Ruchem dłoni zgasił zaklęte światełko. Nasłuchiwał,
wstrzymując oddech, i znienacka poczuł dreszcz. Usłyszał. Stłumiony chrobot. I
jednostajne, świergoczące cykanie. Blisko, za blisko! - pomyślał w oszołomieniu.
- To niemożliwe, przecież korytarz jest pusty... - I nagle zrozumiał. - Ściana,
Lorraine! - syknął, chwytając ją za rękę. - Na popioły Piekła, odsuń się od
ściany! Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. - Co się... Wśród
ogłuszającego turkotu i zgrzytu wielki kawał muru odsunął się powoli. Wewnątrz
powstałego otworu czerwono zamigotały pochodnie. Jak mrówki wyroiły się stamtąd
krępe, białe postacie, każda z jednym okiem pośrodku czoła.
Nadzy i topornie zbudowani, przypominali prymitywne rzeźby z gliny - tyle
zdążyła zauważyć. Krzyczący w Ciemności mocno ścisnął jej rękę. - Wycofujemy
się - szepnął. - Z powrotem w górę tunelu, powoli i ostrożnie... Zaledwie po
kilku krokach miarowe cykanie za ich plecami przerodziło się w przeraźliwy,
zgrzytliwy zgiełk. Żmij zaklął. - Dostrzegli nas! Biegnij! Usłuchała bez
zastanowienia. Kątem oka zobaczyła, jak w mroku rozkwita nagle oślepiający grot
zielonego światła, usłyszała mrożący krew w żyłach syk. I jęki, zaskakująco
ludzkie. Skręciła w pierwszy boczny korytarz, zatrzymała się, oddychając
ciężko. Żmij dogonił ją niemal natychmiast. - Powstrzymałem ich na jakiś czas -
mruknął, pocierając okaleczony policzek. - Ale pewnie nie na długo... Nie
przystawaj, idź! Nie tamtędy. Tędy! W dół, w dół; prowadził ją przez jakieś
wąskie przejścia, na wpół zablokowane zwałami gruzu i błota. Potykała się, raz
omal nie upadła; żmij podtrzymał ją w porę. Schody, kręte schody. W dół, w dół,
w dół. W ogóle się nie boję, uświadomiła sobie nagle Lorraine. Ani trochę. Nie
ma już we mnie miejsca na strach. Przystanęli, nasłuchując. Cykanie towarzyszyło
im nadal, dolatywało gdzieś z oddali, z góry. Potem ucichło. Podjęli marsz. Ze
stropu miarowo kapała woda, błoto pod nogami stało się bardziej grząskie. Nagle
Krzyczący w Ciemności zatrzymał się. - Są przed nami - szepnął. - Nie ruszaj
się. Może odejdą... Czerwony ognik rozbłysł wśród czerni. Przez chwilę trwał bez
ruchu, potem powiększył się nieco i znów się zatrzymał. W końcu zgasł. Żmij
odetchnął słyszalnie, ale nie poruszył się. - Wolę zaczekać jeszcze trochę. Nie
podoba mi się, że tak łatwo mnie odnajdują. Albo wyczuły moją aurę, albo ktoś
stale informuje ich, gdzie mnie szukać... Szlag, nie podoba mi się to.. . - Kim
oni są? - nie wytrzymała Lorraine. - Golemy. Wyhodowani przez magów srebrnych
sztuczni ludzie. Polują na takich jak ja. - Są niebezpieczni? - To zależy. Ci
tutaj, Jednoocy, tylko w większej liczbie. W pojedynku z Trójokim człowiek ma
marne szanse... - przerwał, zawahał się. - Dla ciebie jednak... Dla takich jak
ty ani jedni, ani drudzy nie stanowią zagrożenia. Na moment straciła dech. -
Ejże?! - Nie przesłyszałaś się. Zwykli ludzie z reguły nie interesują ich
mocodawców. - A więc... - Nawet o tym nie myśl - przerwał jej gwałtownie,
mocniej ściskając jej dłoń. - Sama nigdy nie wydostałabyś się z Podziemi.
Idziesz tam gdzie ja, dziecino. Teraz nie masz już wyboru... Sza! Zawrócili...
Czerwony ognik zapłonął ponownie, znacznie bliżej. Rósł. Podzielił się na dwa,
cztery, pięć światełek. Pięcioro oczu. - Nie niosą łuczyw - w głosie żmija
zadźwięczał sarkazm.- I milczą. No, no. Czyżby w końcu zaczęli uczyć się na
błędach? - Co zrobisz? - Zobaczysz. Teraz ani słowa! Zamilkła posłusznie. Golemy
były coraz bliżej. Nie zawahały się ani razu, świetnie wiedziały, dokąd się
kierować. Trzydzieści kroków... Dwadzieścia... Piętnaście... Krzyczący w
Ciemności skoncentrował się, wyszeptał zaklęcie. Z jego dłoni wystrzeliła
sycząca kula sinego ognia i runęła na zaskoczonych Jednookich. Wrzaski.
Fioletowe odblaski zatańczyły na ścianach tunelu. Smród spalonego mięsa. -
Zabiłeś ich! - szepnęła Lorraine, czując mdłości. - Jednym jedynym czarem...
Wzruszył ramionami. - Byli blisko. A ja miałem szczęście. Gdybym się spóźnił
choć trochę, schwytaliby nas. - Wziął Lorraine za rękę. Nie zareagowała. -
Chodź. Nie możemy tu stać i czekać, aż pojawi się następna
grupa... Posłusznie ruszyła za nim. Poszli w dół tunelu, wymijając poskręcane
ciała. Jeden z golemów poruszył się, jęknął słabo, znieruchomiał na powrót.
Szli długo. Zbyt długo. Krzyczący w Ciemności zaczynał już zastanawiać się,
czy nie zmylił drogi. Potem zobaczył blokadę. Spiętrzone wysoko kamienie,
deski, gruz i ziemia całkowicie zagradzały tunel, wznosząc się aż pod
sklepienie. Rozejrzał się podejrzliwie, ale w pobliżu nie było ani śladu
Jednookich. - Zawracamy, Lorraine. Jeszcze kilkakrotnie napotykali takie
blokady, najwyraźniej wzniesione niedawno i w pośpiechu. Chcą wciągnąć mnie w
pułapkę, pomyślał nagle żmij. Przegradzają wszystkie przejścia, którymi
mógłbym się wymknąć... Krąg zaciska się, pętla zadzierzgnięta, sieć spleciona.
Niech to szlag. Teraz nie miał już pojęcia, dokąd idzie. Szedł na oślep,
dziwiąc się otaczającej go ciszy, w każdej chwili spodziewając się, że w mroku
błysną znienacka szkarłatne ślepia i rozlegnie się złowróżbny, miarowy, cichy
dźwięk... Doczekał się.
- Tym razem im nie uciekniesz - powiedziała spokojnie Lorraine, patrząc na
zbliżające się łuczywa. - Nadchodzą z dwóch stron... Szkoda. - Jeszcze zobaczymy
- warknął żmij. Wyprostował się, wyciągnął przed siebie obie ręce,
rozpościerając szeroko palce. Jego twarz wykrzywił skurcz, jakby grymas bólu. -
No, chodźcie! - zawołał głośno. - Czekam na was! Tamci zawahali się. Lorraine
zobaczyła nagle, jak mrok pod sklepieniem pulsuje i tężeje, przybierając
fantastyczne kształty - ośmiornic, bazyliszków, ludzi z psimi głowami, monstrów
nie mających nazw w żadnym ludzkim języku. W jej skroniach zatętniła krew,
zimny pot wystąpił na skórę. W zabandażowanych dłoniach zbudził się ból. A
potem wszystko pochłonął chaos. Pojawiające się znikąd czarne kłęby momentalnie
oblepiły skórę, wdzierały się do nosa, do ust, oślepiając i dławiąc. Być może
krzyczała; być może próbowała biec. Upadła. Strach, potworny strach spadł na
nią falą, sparaliżował, ścisnął zimnymi szponami gardło, lepkim kłębem zatkał
krtań. Z bezkształtnej masy mroku uformowały się sylwetki, już nie ulotne jak
zjawy, lecz ucieleśnione; czuła tuż obok siebie szorstkość ich łusek, twardość
szponów, lepkość warg. Krzyczały do niej - sępi półkrzyk, półskwir świdrował
uszy, przenikał każdą cząstkę ciała... Uciekać! Uciekać! Uciekaj,
Lorraine! - Lorraine! Powoli odzyskiwała przytomność. Leżała na ziemi, ktoś
szarpał ją za ramię, próbował podnieść. Mówił do niej. Rozpoznała ten głos. -
Już wszystko w porządku - powtarzał Krzyczący w Ciemności. - Uspokój się... To
były tylko czary, Lorraine, tylko złudzenia. Już w porządku. Przepraszam, że
cię nie uprzedziłem... Nie sądziłem, że zaklęcie podziała też na ciebie... Nic
ci nie jest? - Nnnie... Zamrugała oczami, odzyskując wzrok. Pod ścianą dopalały
się porzucone pochodnie; w ich świetle ujrzała pochyloną nad sobą twarz,
poszarzałą i ściągniętą. - Krwawisz - wykrztusiła. - Krew... z nosa... - Wiem.
To nic. Wstań, szybko. Droga wolna. - Gdzie... gdzie są... - Uciekli - uprzedził
jej pytanie. - Użyłem magii sprowadzającej przerażenie. Nie starczyło mi sił na
nic innego. Zabawa z ogniem... męczy... Niespodziewanie zachwiał się, oparł o
ścianę. Wyjął z rękawa chustkę, przyłożył do nosa, odjął po chwili. Krew nie
przestawała płynąć. Żmij zaklął. - Przesadziłem nieco - mruknął. - Trochę
potrwa, zanim odbuduję w sobie rezerwy... Szkoda, że nie jesteś żyłą,
dziecino... Nie jesteś, prawda? Lorraine potrząsnęła przecząco głowa. - Nie
wiem nawet, o czym mówisz. - Mniejsza z tym. Idziemy. Musimy się stąd oddalić...
Tunelem w dół, w dół, przez niekończące się spiralne zejścia; przez cuchnące
królestwo szczurów i kalekich płaskorzeźb na pięćsetletnich ścianach.
Narastające zmęczenie. - Dokąd? Krzyczący w Ciemności zaśmiał się gorzko. - W
miejsce, o którym mówiła wróżba. Nie, na początku nie zamierzałem prowadzić cię
tam... I to był mój błąd. Powinienem był przewidzieć, że i ta część wróżby się
sprawdzi... - O czym ty mówisz? - Świątynia trzech bogiń, Lorraine. To miejsce
czeka na nas. Było przpowiedziane, że trafimy tam przed świtem. I tak się
stanie. W koszarach Reohan ar Vithanare beznamiętnie wysłuchał kolejnego
raportu. - Świątynia trzech bogiń - powtórzył wolno, gdy cykanie Jednookich
wreszcie ucichło. - A więc tam poszukał schronienia... Doskonale. Podjął
decyzję. Rozkazał, by przyniesiono jego hełm i broń. A także powłóczysty biały
płaszcz z wyhaftowanym srebrną nicią pentagramem.
V
- To tu? - Tu. Podziemne, sekretne sanktuarium. Przed laty w tym miejscu
modlono się, składano ofiary... Teraz nikt już nie odwiedza tej komnaty, chyba
że szczury. Nikt nie wierzy już w moc tych trzech posągów... - Ty też nie,
prawda? - Tego nie powiedziałem. Krzyczący w Ciemności zatknął przyniesioną
pochodnię w zardzewiały uchwyt na jednej ze ścian. Następnie usiadł na
najniższym ze stopni prowadzących do ołtarza. Po chwili wahania Lorraine poszła
w jego ślady. Trzy marmurowe kobiety patrzyły na nich z wysoka, ich twarze były
gładkie i nieprzeniknione. - Jesteśmy w pułapce - powiedział cicho żmij. - Chyba
zdajesz sobie z tego sprawę. Golemy odnajdą nas tu prędzej czy później. Nie
mogąc czarować, nie będę w stanie obronić się przed nimi... - Nie mogąc
czarować, nie możesz też mnie uzdrowić - przerwała rzeczowo Lorraine. - Mam
rację? Westchnął. Zbliżała się trudna chwila. - Wcześniej też nie twierdziłem,
że jestem w stanie to
zrobić. Wbrew jego przewidywaniom dziewczyna nie wybuchnęła gniewem. - Więc
jednak - powiedziała bezbarwnym tonem. - Od samego początku to wiedziałam.
Jesteś oszustem. Nie wiem tylko, jaki miałeś cel, oszukując mnie. Ale to już i
tak bez znaczenia... - Nie słuchałaś uważnie. Nigdy nie powiedziałem, że mogę
zdjąć z ciebie klątwę. Tylko ten, kto wypowiedział formułę, może cofnąć jej
słowa, tak głosi prawo magów. Nie w tym rzecz. Obiecałem, że zdradzę ci, w jaki
sposób możesz przeżyć dzisiejszy świt. A to bardzo proste. Nie wymaga żadnych
czarów. Spojrzenie zielonych oczu było zimne jak kamień. - Mów. - Słońce
uaktywnia klątwę. Musisz kryć się przed jego blaskiem, wówczas zmiany na
dłoniach nie będą rozszerzały się na resztę ciała. To wszystko. Zaniemówiła na
chwilę. - Dlatego właśnie przyprowadziłem cię tu, do Podziemi - kontynuował
żmij. - W tych lochach można mieszkać, można żyć. Mam tu przyjaciół.
Zamierzałem zaprowadzić cię do nich. Mogłabyś tu zostać... - Jako jeszcze jedna
przeklęta wśród przeklętych? - Jeśli tak chcesz to określić, owszem. - Zaiste,
urocza perspektywa - wycedziła Lorraine. - Piękny, śmiały plan! A zastanowiłeś
się choć przez chwilę, czy mnie uszczęśliwiłoby takie wyjście? Czy ty sam,
gdybyś mógł wybierać, zdecydowałbyś się tak powoli gnić gdzieś pod... - Nie
wiem - przerwał jej, nadspodziewanie szorstkim tonem. - Jeśli mam być szczery,
nawet przez chwilę nie zastanawiałem się, którą możliwość wybierzesz. Pamiętaj,
mnie zależy tylko na jednym: aby jakoś przeżyć tę noc... A według przepowiedni
ty jesteś ratunkiem. Kluczem do zagadki. To się nie zmieniło, bo do świtu
jeszcze daleko... Jak sądzisz, dlaczego to mówię? - Nie wiem, doprawdy -
wzruszyła ramionami. - Zagadka wciąż czeka na to, by ją rozwiązać - ciemne oczy
żmija błysnęły. - Sieć spleciona, myśliwi czają się gdzieś tam, w mroku... A ja
nie poddaję się łatwo, Lorraine. - Masz jakiś plan? - Owszem. Chcę poszukać
odpowiedzi na dręczące nas pytania. Dotrzeć, że się tak wyrażę, do źródła
przepowiedni. Miejsce, w którym się znajdujemy, ten ołtarz prastarych sił,
bardzo ułatwi sprawę... - Możesz wyrażać się jaśniej? - Mogę. Wpierw jednak
muszę uprzedzić cię o czymś. To, co zamierzam zrobić, niesie z sobą ryzyko.
Jeśli mi się nie uda...- zawahał się. - Gdy Jednoocy tu przyjdą, prawdopodobnie
zginę. Ty nie. Na ciebie nie powinni nawet zwrócić uwagi. Pamiętaj, ukrywając
się przed słońcem, przeżyjesz. A w każdym razie masz szansę... Lorraine zacięła
usta. - Przestań! Nie mów już o tym. Ja podjęłam decyzję. I nie zmienię jej,
niezależnie od tego, co powiesz. Żmij patrzył na nią długo, bez słowa. Nie
spuściła wzroku. Westchnął ponownie. - Postąpisz, jak będziesz uważała za
stosowne. Zresztą, zobaczymy jeszcze, jak potoczą się wydarzenia... - Co
zamierzasz? Potarł policzek, krzywiąc się nieznacznie. - Złożyć wizytę w krainie
duchów. Nawiązać kontakt z tymi, którzy wyrzekli słowa przepowiedni. Oni znają
odpowiedzi. Jestem tego pewien. - Jak? - Trans, Lorraine. Rodzaj transu, nie
wymagający recytowania formuł, wydatkowania mocy ani łamania praw. Wystarczy
opuścić swe ciało i poszybować... Zresztą - uśmiechnął się chłodno - sama
przekonasz się, jak to wygląda. Nawiążemy kontakt wspólnie. Zaraz. Bez obawy!
To nie boli... Zanim zdążyła zaprotestować, żmij zamknął oczy, przycisnął obie
dłonie do skroni. Płomień łuczywa zachybotał się, cienie zadrgały. Lorraine
poczuła zawrót głowy. Gorąca i ciężka zasłona opadła jej na oczy, a ręce i nogi
nagle stały się bezwładne. Znikam, zdążyła pomyśleć. Przestaję być... A potem
ta myśl również zgasła niczym nakryta kloszem świeca.
(pustka) Unosił się. Szybował. Ciało pozostało gdzieś w dole, w mrocznej
komnacie przy zrujnowanym ołtarzu, podczas gdy uwolniony duch wzbijał się wyżej
i wyżej, przez nicość, przez bezświetlną otchłań pełną szelestów i westchnień.
(w górę, przez wielką szarość) Był sam. Nigdzie w pobliżu nie wyczuwał obecności
Lorraine, nie miał jednak czasu zastanawiać się, dlaczego tak jest. Usłyszał
głosy. Głuche mamrotanie gdzieś na skraju słyszalności, szybko zwiększające
natężenie. - A więc przybyłeś, ułomny magu. - Przybyłem - potwierdził. - Nie
spodziewaliście się tego, prawda? - Wręcz przeciwnie - śmiech. - Czekaliśmy na
ciebie. Witaj w naszym królestwie! - Gdzie dziewczyna? Powinna być tu ze mną...
- Nie ma jej. Odesłaliśmy ją tam, skąd przybyła. Chcemy rozmawiać z tobą i z
nikim więcej. - Kim jesteście? - Nie wiesz? Nie domyślasz się jeszcze? -
Domyślam się. I ciekaw jestem, czy domysły są słuszne. - Żartowniś - wysoki
kobiecy głos. - Ochota do żartów nie opuściła cię, jak widać... Intrygujące!
Czy ten, kto w nic nie wierzy, nie lęka się niczego? - Nie odpowiecie mi? -
Skoro tak bardzo tego pragniesz... Głosy przybrały na sile, dolatywały ze
wszystkich stron. - Ludzie różnie nas nazywają; imieniem naszym jest wielość. Z
magii wzięliśmy początek, w pustce mamy swój dom. Jesteśmy Zmroczą. A Zmrocza
jest nami. Nicość to nasz żywioł. - Jesteście bogami? Demonami? - Jesteśmy
umarłymi - szept suchy jak piach. - A ty, ułomny magu, należysz do nas. - Tak
sądzicie? Znowu śmiech, cichy i drwiący. - My nic nie sądzimy, taka jest po
prostu prawda... Wy wszyscy tam, w dole należycie do nas. - Dzisiejszej nocy
odbywa się spektakl w wielkim teatrze, wiesz o tym, żmiju? A ty grasz w nim
jedną z głównych ról. Ty, śliczna mała marionetka tańcząca na sznureczkach! - A
wam wydaje się, że to wy pociągacie za sznureczki? - Taka właśnie jest prawda,
ułomny magu. Otaczali go ciasnym kręgiem - pozbawione twarzy czarne kształty,
ruchliwe jak dym. Czuł na sobie spojrzenia ich niewidzialnych oczu. I powoli
zaczynał domyślać się wszystkiego. - To my zaaranżowaliśmy spektakl - zamruczał
aksamitny kontralt. - Rozpisaliśmy role, rozstawiliśmy kukiełki i dekoracje, a
później pilnowaliśmy, żeby wszystko szło jak należy. Ach, jakże nas to bawiło!
- Przemówiliśmy do zaślinionego stworzenia w słoju - dodał nosowy baryton. -
Przemówiliśmy do pewnej srebrnej czarodziejki. Wywabiliśmy z domu to dziecko z
białymi dłońmi i nakłoniliśmy ją, by skierowała się tam, gdzie łatwo mogłeś ją
znaleźć... - Wy rzuciliście klątwę na Lorraine? - Nie. Chcesz wiedzieć, kto to
zrobił? Aż tak interesuje cię ta mała? - Powiedzmy, że jestem ciekaw, ileż to
wiecie o swoich marionetkach. Czarne sylwetki zafalowały, zirytowane. - My
wiemy o was wszystko, pajacyku - zasyczały chórem. - Wszystko! - Wiemy wszystko
również o Lorraine Alexii Nevers - podjął kontralt. - Zapewne wiemy o niej
więcej, niż ona sama... Ale historia jej klątwy nie jest szczególnie
interesująca. Dziecko po prostu przez pomyłkę podniosło ze stołu list
zaadresowany do kogoś innego. Ot, nieszczęśliwy wypadek... To się zdarza! Jeśli
chcesz, możemy zdradzić ci inny sekret. - To cię naprawdę zaskoczy - miękki
szept tuż przy jego uchu. - Twoja Lorraine to arystokratka. Wysoko urodzona,
która całe dotychczasowe życie spędziła za murami Szmaragdowej Dzielnicy...
Wręcz nie sposób w to uwierzyć, prawda? - Prawda - potwierdził machinalnie. Tej
wiadomości istotnie się nie spodziewał. - Trudno się dziwić, że niczego nie
podejrzewałeś, żmiju. Dziewczyna nie zachowuje się jak ktoś, w czyich żyłach
płynie szlachetna krew. Jest nieładna. I taka ekscentryczna... Nie zdziwił cię
jej strój?