Goszczurny Stanisław - Jolka córka mewy
Szczegóły |
Tytuł |
Goszczurny Stanisław - Jolka córka mewy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Goszczurny Stanisław - Jolka córka mewy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Goszczurny Stanisław - Jolka córka mewy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Goszczurny Stanisław - Jolka córka mewy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stanisław Goszczurny
Jolka córka Mewy
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Część I
– Nie mogę iść z tobą?
– Mówiłem ci już, dzisiaj muszę iść sam.
– Znowu coś przede mną ukrywasz?
– Jolciu... – przyciągnął ją do siebie i, choć odwracała głowę, pocałował mocno
w usta. –
Pamiętasz jaką mamy umowę?
– Tak. Co możesz, to mówisz, czego nie, to nie – odparła, nie przestając się
dąsać. – Ale to
układ wygodny dla ciebie.
– Co ci odbiło? – zmarszczył brwi, odsunął ją nieco od siebie i patrzył na jej
chmurną
twarz. – Wiesz przecież, że lepiej żebyś o wszystkim nie wiedziała.
– Wiem, wiem – przerwała mu gniewnie. – Sto razy powtarzałeś, że to dla mnie
lepiej i
bezpieczniej. A może ja nie chcę tak? Może wolę nie mieć spokoju, a za to
wiedzieć wszystko?
– Oszalałaś? – teraz on był zagniewany. – Zgodziłaś się na taki układ i kropka.
Inaczej być
nie może. A jeśli ci się nie podoba... – urwał i przez dłuższą chwilę patrzyli
sobie w oczy. W
końcu Jolka opuściła powieki, skinęła głową i powiedziała niemal pokornie:
– Dobra. Nie chcę włazić tam, gdzie mnie nie wpuszczasz. Układ to układ. Ale
jeżeli za
tym kryje się jakaś blondynka, to pamiętaj, ja też potrafię się odegrać...
Roześmiał się głośno, znów ją przygarnął i pocałował. Daj spokój, Jolcia, żarty
ci się
trzymają. Nie do twarzy ci z zazdrością. A jakbym chciał odskoczyć w bok, to i
tak byś się
nie dowiedziała. Zresztą ty też nie jesteś święta, ale pasujemy do siebie, więc
nie zgrywaj
zazdrosnej żony.
Chciała się wyrwać z jego uścisku, coś ciętego odpowiedzieć, ale nie była w
stanie. Był od
niej wyższy, silny i nie mogła się uwolnić. Zaciskał coraz mocniej ramię wokół
jej talii, równocześnie
przechylając ją do tyłu. Znów ją pocałował, tym razem długo, aż do utraty tchu.
Poczuła, że słabnie, że serce jej zaczyna bić szybciej i gniew mija, a jego
miejsce zajmuje
narastająca słabość.
– Nie, nie chcę, daj mi spokój – wykrztusiła, z trudem łapiąc powietrze.
– Nie opowiadaj, chcesz, chcesz, zawsze chcesz – mówił, uśmiechając się i
równocześnie
popychając ją do tyłu. Brzeg fotela podciął jej nogi, upadła na plecy, jeszcze
rzuciła ciałem,
chcąc mu pokazać, że nie tak bardzo i nie zawsze chce, ale nie zrobiło to na nim
najmniejszego
wrażenia. Zresztą już jej gniew minął, wiedział, że mu ulegnie, a pozory obrony
mają
udowodnić jej niezależność i udawaną niechęć. Bez większego wysiłku sięgnął pod
spódnicę,
jednym ruchem zdarł rajstopy, rozszarpując je jak pajęczynę.
– Marek, daj spokój – słabo zaprotestowała, ale już się nie broniła. Legła na
fotelu, nawet
odruchowo nieco się poprawiła i posunęła ku krawędzi. Gdy rozpinał spodnie,
miała okazję
się wyrwać, ale nie uczyniła tego. A kiedy zbliżył się poczuła jego palce
otwierające wejście,
uniosła nogi już całkiem obezwładniona pożądaniem.
– O tak, o tak – szeptał jej w twarz – taką cię lubię, wszędzie i zawsze...
Nie odpowiadała, tylko przygarniała go coraz silniej do siebie, wbijała w głąb,
usiłowała
pomagać mu, choć ruchy na brzegu fotela miała ograniczone. W końcu krzyknęła
jakby jej
zadał nieznośny ból. Potem raz jeszcze i jeszcze. Marek odetchnął głęboko,
dłuższą chwilę
trwał nieruchomo, wreszcie odsunął się i popatrzył na leżącą na fotelu Jolę.
– Dobrze?
Nie odpowiedziała. Opuściła nogi, wsunęła się w głąb fotela i odpoczywała przez
jakiś
czas. W końcu zdjęła podarte rajstopy i powiedziała:
– No dobra, udowodniłeś, że nie idziesz do baby...
– Jolciu, jeszcze potrzebujesz takich dowodów?
– Zawsze wolę wiedzieć, że masz akumulator pusty – stwierdziła złośliwie.
– Jak będzie trzeba, to zawsze jeszcze się w nim iskra znajdzie – odciął się.
Nim zdążyła
jednak odpowiedzieć, kierując się do łazienki dorzucił: – No, dosyć tych żartów.
Późno się
zrobiło. Muszę iść i nie wiem, kiedy wrócę. A ty, co będziesz robiła?
– Nie wiem, może też pójdę sobie drugi raz załadować akumulatorek – zażartowała.
Popatrzył
na nią groźnie, ale zaraz roześmiała się i powiedziała poważnie: – Chyba pojadę
do mamy.
Dawno u niej nie byłam. Nie będę tu sama siedziała do białego rana...
– Dobrze – zgodził się. – Nawet lepiej, że cię w domu nie będzie.
– A to czemu?
– Za dużo pytasz, Jolciu.
– W porządku. Twoje interesy, twoja chata, twoje sprawy – znów się naburmuszyła.
– Jak
chcesz, mogę wcale nie wracać.
– Jola, co ci jest? – popatrzył na nią uważnie. – Nigdy tyle nie gadałaś, a dziś
jesteś jak osa.
Wstała z fotela, podeszła do niego. Trzymał rękę na klamce od łazienki i patrzył
wyczekująco.
Widział, że jest niespokojna, nie rozumiał dlaczego.
– Boję się – powiedziała poważnie.
– Boisz się? – uniósł brwi zdumiony. – Ty? Czego? Jesteś tu bezpieczna, nie
krępuję cię,
żyjemy dobrze a nawet lepiej, nic ci nie grozi, więc czego się boisz?
– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Ale czasem ogarnia mnie taki strach. Tyle
masz
różnych interesów, tyle jakichś spraw cichych, tajnych, że czasem się boję. Nie
o siebie, Marek,
o ciebie...
– Spokojnie, Jolciu, spokojnie. Pewnie będziesz miała miesiączkę – zaśmiał się.
– Przejdzie
ci, jak wrócisz od mamy...
– I jak ty wrócisz...
– Jasne. – A co do tych tajemnic, to wiesz sama, że nie o wszystkim należy
mówić. Nawet
komuś najbliższemu.
– Ale ja czasem chciałabym wiedzieć więcej niż wiem. Nie z ciekawości. Po prostu
nie znoszę
tego ciągłego ukrywania, półsłówek, niezrozumiałych telefonów, tego całego
twojego biznesu.
– Dobra, dobra – uciął szorstko. – Rozkleiłaś się dziś.
– Nie. Tylko, jeśli jestem ci naprawdę bliska, to nie mogę tak żyć na uboczu,
poza twoimi
sprawami.
– Jola – skarcił ją – po co to przemówienie? Ważne, że mamy szmal i to niezły,
na nic ci
nie żałuję, mieszkamy całkiem fajnie, jak chcesz się podobać, to ci nie
zabraniam, idę z tobą
dokąd chcesz, czego jeszcze potrzebujesz?
– Spokoju. I tego... no, żebym się nie bała czy wrócisz w nocy albo, czy
będziesz w domu,
kiedy ja tu wracam...
– Dobrze, dobrze – uciszał ją pocałunkiem. – Macierzyńska troska o mnie, tak? No
więc,
mamusiu, nie martw się, wszystko gra. Zawsze wracam. A jak przyjdzie pora, to
powiem ci
więcej. Czasem też myślę, że możesz mi pomóc, przydać się...
– Chcę ci być bliska, najbliższa – odpowiedziała przysuwając się, ale tym razem
Marek
zatrzymał ją ruchem dłoni.
– Dobra, Jolciu, już raz było, drugi raz będzie jak wrócę. I jak ty wrócisz od
mamy. Późno,
czas na mnie.
– Nie podrzucisz mnie? – spytała nieco rozczarowana.
– Już nie zdążę – odparł zza drzwi łazienki. – Wiesz, że się nie lubię spóźniać.
Weź taksówkę,
z powrotem też przyjedź taksówką. Kiedy wrócisz?
– Nie wiem! – odkrzyknęła – może nawet zanocuję u mamy. Nie lubię nocnych
wędrówek
przez Trójmiasto. Nawet taksówką.
– Dobra – zgodził się wychodząc z łazienki i dociągając krawat. – Masz rację,
wśród taksiarzy
też zdarzają się oprychy, chociaż tobie by chyba nie dali rady...
Jola nie odpowiedziała, tylko weszła do łazienki. Przez drzwi usłyszała jego „to
cześć, pozdrów
mamę”, a potem trzask zamykających się drzwi. Umyła się, przebrała, zrobiła
makijaż
i także wyszła, starannie sprawdzając czy dobrze zamknęła wszystkie trzy zamki.
Postój był
niedaleko, więc wsiadła do pierwszej taksówki i rzuciła krótko:
– Na Przymorze.
Taksówkarz spojrzał na nią w lusterku, włączył taksometr i ruszył.
Na jej widok Zośka ucieszyła się i powitała ją serdecznie. Jolka zauważyła
jednak u niej
pewną powściągliwość. Pomyślała, że może matka ma żal za to, że tak rzadko ją
odwiedza.
Lubiła tu przychodzić, choć nie robiła tego często. Podobało jej się niewielkie
mieszkanko,
zawsze czyste, starannie utrzymane, nieźle urządzone. Dwa nieduże pokoje z
kuchnią i łazienką
były nieco za ciasne, kiedy mieszkały tu obie, ale dla samej matki wystarczały w
zupełności.
Jolka wiedziała, że matka nie jest taka samotna, ma bliskiego jej człowieka, z
którym
żyje od wielu lat, choć nigdy nie zamieszkali razem. On był znanym, cenionym
lekarzem,
chirurgiem, Zośka od wielu lat pracowała tam jako przełożona pielęgniarek.
Doszła do
tej pozycji, poczynając od salowej, a lata praktyki sprawiły, że cieszyła się
uznaniem i szacunkiem
przełożonych i sympatią pacjentów. Na nocnych dyżurach zbliżyli się do siebie.
Potem
ta przygoda zamieniła się w przyjaźń, aż wreszcie stała się trwałym związkiem, w
którym
żyli mieszkając osobno. Wprawdzie on chciał się dla niej rozwieść, lecz Zośka
nigdy o tym
nie chciała słyszeć i twierdziła, że dobrze jej tak właśnie, kiedy może mieć
kogoś bliskiego,
kochanego, ale zarazem zachować swobodę i niezależność. Było jeszcze inne,
dalekie już dziś
tło tej decyzji, ale mało kto o tym wiedział, bo sprawy, które wpływały na
postanowienie
Zośki, odeszły w przeszłość, liczącą ponad trzydzieści lat. Nie wiedziała o tych
sprawach
także Jolka, która zawsze pamiętała matkę tylko jako pielęgniarkę, osobę
troskliwą, energiczną,
zaradną i nie powracającą do wspomnień z wczesnej młodości. Niemal nie znała też
Jolka swojego ojca. Kostka, który w jej życiu pojawił się dwa czy trzy razy.
Matka o nim
mówić nie chciała. Dziewczyna wiedziała, że jest to człowiek, z którego nie może
być dumna.
Owszem, pamiętała go, ale milczenie matki na jego temat, jakaś nieuchwytna
atmosfera
wstydliwej tajemniczości nie pozwalały jej pytać, kim naprawdę był ten Kostek,
co znaczył w
życiu Zośki, dlaczego nie został jej legalnym mężem a pozostał tylko ojcem
Jolki, noszącej
zresztą nazwisko matki. Matka sama ją wychowywała, posyłała do szkoły, namawiała
do
ukończenia Technikum Gastronomicznego. Z matką mieszkała sporo lat, nawet gdy
już pracowała
jako kelnerka w sopockiej restauracji. Matka też z rezerwą patrzyła na jej
związek z
Markiem, ale nie protestowała, gdy Jolka przeprowadziła się do niego. Córka
wtedy była już
bardzo dorosła i Zośka uznała jej prawo do samodzielnych decyzji. Ale zawsze
widywały się
chętnie, miały sobie wiele do powiedzenia, istniała między nimi bliska, nawet
serdeczna więź,
choć czasem nie widywały się po kilka tygodni...
Ucałowały się i matka zauważyła:
– Nieźle wyglądasz. Dawno cię nie widziałam... – Jolka wyczuła odrobinę
sztuczności w
tym powitaniu.
– Coś nie tak, mamo? Jeśli przyszłam nie w porę, to...
– Nie zawracaj głowy – ofuknęła ją niezbyt szczerze Zośka. – Zawsze jesteś w
porę, tylko wiesz...
– Widzę, gdzieś się wybierasz?
– Tak. Edward przyjdzie po mnie. Umówiliśmy się do kina, potem na kolację.
Rzadko razem
wychodzimy, rozumiesz...
– Ależ mamo! – roześmiała się Jolka. – Nie tłumacz się. Wpadłam niespodziewanie,
moja
wina, mogłam zadzwonić i uprzedzić. Ale tak się złożyło, że Marek ma swoje
sprawy i mam
pusty wieczór, a nie chciałam zostać w domu sama. Nie martw się, zaraz się
wynoszę...
– Zwariowałaś? – zaprotestowała matka. – Masz tu zawsze dom. Do tego kina chyba
pójdę,
bo nie chcę sprawić Edkowi zawodu, ale zaraz potem wracam i zjemy razem kolację.
Może
on też zostanie, chyba, że masz jakieś sprawy, o których nie powinien wiedzieć.
– Ależ nie – zaprzeczyła Jolka. – Tak, zwyczajnie przyszłam, bo cię dawno nie
widziałam.
Zaraz sobie idę, nie będę ci burzyła planu na wieczór.
– Jolciu – matka objęła ją i przytuliła. – Wiesz, jak się zawsze cieszę, kiedy
przychodzisz.
Zostań. Wrócimy po dwóch godzinach, potem on pójdzie, a my sobie posiedzimy,
pogadamy,
no, dobrze?
– Fajno – skinęła głową Jolka. Propozycja była jej na rękę. Nie wiedziała
dokładnie dlaczego,
ale nie chciała być dziś wieczorem sama w domu Marka. Tu jakoś czuła się
bezpieczniej.
Nie umiałaby tego wytłumaczyć, ale ów lęk, o którym wspomniała Markowi, nie
opuszczał
jej, był irracjonalny, nie miał żadnych podstaw, nic złego się nie działo, a
jednak tkwił w
niej i potrzebowała towarzystwa, czyjejś bliskości, rozmowy, poczucia
bezpieczeństwa.
– Zanocujesz? – zapytała jeszcze matka.
– Mogę. Marek nie mówił, kiedy wróci, zresztą zobaczymy.
Zośka w tym czasie już kończyła przygotowania do wyjścia. Jolka siadła i paląc
papierosa
obserwowała matkę kręcącą się po mieszkaniu. Znów stwierdziła, że odczuwa podziw
dla
niej. Zośka, choć dawno przekroczyła pięćdziesiątkę, ciągle była kobietą
atrakcyjną, nie wyglądającą
na swoje lata. Figurę miała niemal doskonałą, ani śladu tłuszczu na biodrach,
talię
jak osa, skórę gładką, lekko śniadą, a włosy bujne, kasztanowe leciutko tylko
przyprószone na
skroniach siwizną, którą zresztą dość dobrze maskowały płukanki ziołowe.
Za oknem zapadł wczesnojesienny zmrok. Dochodziła siódma. Jeszcze widać było
czubki
drzew rosnących pod blokami, za nimi jarzyło się czerwonawe niebo, jakby poza
wzgórzami
morenowymi płonął daleki ogień. Przez uchylone okno nie dobiegał żaden powiew,
powietrze
było spokojne, dzień zamierał łagodnie i niedostrzegalnie przechodził w wieczór.
Gotowa do wyjścia Zośka usiadła na kanapie obok córki, stawiając dwie
szklaneczki soku
pomarańczowego. Spojrzała na zegarek i stwierdziła:
– Jeszcze trochę, idziemy na ósmą. No, co u ciebie?
– W porządku. Wszystko dobrze.
– Żadnych problemów?
– Absolutnie.
– I naprawdę przyszłaś tylko tak, po prostu mnie odwiedzić?
– Przecież mówiłam.
– Dobrze. Wiesz, że zawsze mnie to cieszy. Ale wiem, że jak długo nie
przychodzisz, to
rzeczywiście nie masz problemów.
– No właśnie, długo nie byłam u ciebie.
– Ale przyszłaś. No, ale skoro mówisz, że wszystko dobrze, to nie ma co szukać
dziury w
całym. Cieszę się. Zostań na noc, dobrze?
– Chyba zostanę.
Milczały przez jakiś czas. Zośka wzięła od córki papierosa i choć paliła rzadko,
bez specjalnej
przyjemności, to teraz poczuła, że potrzebny jest jej haust dymu tytoniowego.
Mimo
zapewnień córki, czuła, że coś się za tą niespodziewaną wizytą kryje. Nie
chciała teraz naciskać
Jolki zbyt mocno, uznała, że będą miały dosyć czasu na rozmowę, gdy wróci. Czuła
podświadomie jednak, że córka ma jakieś kłopoty.
Dzwonek do drzwi przerwał jej rozmyślania. Obydwie odczuły pewną ulgę, bo
milczały
dłuższą chwilę i zaczynało to im ciążyć. Wszedł szczupły, wysoki pan o prezencji
profesora z
amerykańskich filmów. Włosy miał nieco szpakowate, krótko przycięte, okulary w
złotej
oprawie, szary garnitur nienagannie skrojony i wyprasowany, buty lśniące od
pasty kiwi, wąskie
dłonie o długich, niemal kobiecych palcach. Jolka znała go, zawsze jej okazywał
życzliwe
zainteresowanie, nawet sympatię, a jednak czuła się w jego towarzystwie
onieśmielona.
Dla niej był to człowiek z innego świata. Nie z takiego, w którym żyła razem z
Markiem, nie
z kawiarni czy nocnych lokali, a raczej właśnie z filmów o biznesmenach,
intelektualistach i
w ogóle ludziach, którym się powiodło. Ale była rada, że matka właśnie z nim się
związała.
Wiedziała, że darzy ją uczuciem, jest do niej bardzo przywiązany, a także
zapewnia jej dobrobyt,
bo z pielęgniarskiej pensji nie mogłaby żyć tak swobodnie i mieć tak dobrze
urządzonego,
samodzielnego mieszkania, w dodatku wykupionego na własność. Wiedziała też, że
matka czuje się z nim szczęśliwa i nigdy nie dociekała, czemu właściwie nie są
na stałe razem.
Zresztą nie było to najważniejsze, sama przecież żyła z Markiem bez żadnych
zobowiązań,
a jednak łączyło ich wspólne mieszkanie, łóżko, wiele zainteresowań i właściwie
gdyby
nie te jego tajemnicze sprawy, do których jej nie dopuszczał, uznałaby swoje
współżycie z
nim za w pełni szczęśliwe.
– O, dobry wieczór! – powitał ją doktor, lekko zaskoczony tym, że Zośka nie jest
sama.
Gospodyni pospieszyła z wyjaśnieniem:
– Jola przyszła niespodziewanie, ale to nic, idziemy do kina, potem...
– Potem pójdziecie na kolację, jak zaplanowaliście – wpadła jej w słowo córka. –
Nie ma
powodu żebyście sobie psuli wieczór. Chciałam odejść – wyjaśniła Edwardowi – ale
mama
nalegała abym została. Mam czas, poczekam na nią. Nie musicie się spieszyć,
przecież nie
jestem tu gościem, poradzę sobie...
– No dobrze – zgodziła się Zośka wyraźnie rada, że mimo wizyty córki, ich plany
nie zostaną
zakłócone. Cieszyła się na ten wspólny wieczór z Edwardem, miała ochotę i na
kino i na
kolację w dobrej restauracji, bo lubiła takie wypady, a nie urządzali ich zbyt
często.
– To wobec tego rozgość się. Jedzenie jest w lodówce, nawet jeśli masz ochotę na
drinka,
to wiesz, gdzie jest. Kanapę sobie przygotuj, zresztą co ci będę mówiła, znasz
mieszkanie,
wszystko wiesz, jesteś u siebie.
– Jasne. Bawcie się dobrze.
Wyszli i po chwili usłyszała pod oknem warkot silnika Edwardowego BMW.
Po ostatnim rozlaniu w butelce pokazało się dno. Wanda nalała do szklaneczek
wody mineralnej,
gospodarz kieliszek uniósł do góry:
– No, Kostek, twoje, za udany start! – Kostek uśmiechnął się i stuknął
kieliszkiem w kieliszek
gospodarza, potem jego kobiety. Wypili. Sięgnął do półmiska po plasterek bekonu,
zjadł,
popił wodą.
– Nie wierzę w udany start – powiedział. – Już mi nic nie wyjdzie...
– Co się łamiesz? – zaprotestował gospodarz. – Ty, zawsze taki chojrak? Kostek,
teraz jest
inne życie, możliwości takie, że tylko łapać okazje...
– Nie, Gruby – pokręcił głową Kostek. – Dla mnie to inny świat, niż ten sprzed
kicia. Nie
masz pojęcia, co to jest tyle lat przerwy. Nie będę umiał teraz się urządzić,
stary, to nie mój
świat.
– Gadanie – mruknęła Wanda.
– A ty się nie wtrącaj – ofuknął ją gospodarz. – Lepiej zrób herbaty...
– Dobrze, dobrze – podniosła się niechętnie i powędrowała przez dużą, niechlujną
barakową
izbę do pseudokuchni. Kostek popatrzył za nią, kiwnął się na krześle i
powiedział:
– Mój Boże, Gruby, jakby mi ktoś powiedział, że tyle lat z nią wytrzymasz, to
bym go
wziął za wariata. Ile to? Dwadzieścia? Trzydzieści?
– Nie liczę lat – burknął gospodarz. – A do wszystkiego można się przyzwyczaić.
–
Wbrew temu, jak go nazywał Kostek, nie był gruby. Niski, nalany, o niezdrowej
cerze, kiedyś
był otyły, ale teraz sprawiał wrażenie worka ze starej skóry, z którego
wypuszczono znaczną
część powietrza. Tylko oczy miał bystre i choć wypił tyle, co jego gość, trzymał
się całkiem
dobrze.
– Zawsze ją traktowałeś jak ścierkę – otwarcie powiedział Kostek.
– Bo była i jest ścierką – beznamiętnie odparł Gruby. – Ale moją ścierką.
Przejechały ją
załogi wszystkich armatorów świata, ale zawsze mnie oddawała grosz. Jak mi się
źle działo,
to warowała przy mnie jak suka. To co, teraz, kiedy nie znajdzie amatora nawet
najbardziej
pijanego, mam ją wygonić? Zresztą mam w tym swój interes. Przydaje mi się.
Czasami kantoru
popilnuje, w domu wszystko zrobi. Flejtuch jest, to fakt, ale co tam, czasem coś
ugotuje,
herbatę zaparzy a i wypić mam z kim, jeśli żaden kumpel się nie zjawi. A kumple,
wiesz Kostek,
już się mało kiedy pokazują. Inna gwardia, inne interesy, inni kumple. Zresztą
nie mam
kumpli.
– Ale masz kantorek, sam mówiłeś – zauważył Kostek.
– Iii, zawracanie głowy – machnął ręką Gruby. – Drewniana buda na targowisku.
Tyle
mojego, co wykołuję na kursach ruskich, bo oni się nie zawsze kapują i
przelicznik na ruble
mają niesamowity. Ale w ogóle to, co można zarobić, jak na dolarze masz
pięćdziesiątkę,
najwyżej stówę, a obrót dzienny sto, no, najwyżej trzysta dolców? Grosze mówię
ci Kostek,
bida z nędzą i w dodatku konkurencja, wielki biznes bankowy, a jeszcze dola dla
ochroniarzy.
Szkoda gadać, to nie to, co kiedyś, jak było przebicie na dolcu dwie, trzy
stówy, miały one
swoją wartość.
Kostek słuchał, kiwał głową, zagryzał z wolna baleronem na przemian z pomidorem.
W
końcu powiedział:
– Zawsze byłeś kutwa i krętacz. Gruby. Znam cię. Gadasz, owijasz w bawełnę,
płaczesz
żeby tylko się mnie pozbyć i nie pomóc.
– Ale, co ja ci mogę pomóc, człowieku, ledwo sam na te pół litra zarobię. I
Wandzi trzeba
od czasu do czasu sprawić nowy ciuch. I jeszcze podatek trzeba zapłacić, bo to
teraz legalny
interes, więc trzeba dać państwu, kurwa, bo jak nie, to cię zgnoją. Zobacz, w
jakich portkach
chodzę, wyglądam na milionera, no powiedz, wyglądam?
– Gadanie – warknął Kostek. – Zawsze byłeś flejtuch, a przyjaciel z ciebie był
jak koziej
dupy trąba.
– To po coś tu przyszedł, prosto z kicia? – rozzłościł się Gruby.
– Bo nie miałem gdzie. Jaki jesteś, taki jesteś, ale kielicha jednak postawiłeś.
Po dwunastu
latach, wiesz jak to smakuje?
– I idzie do głowy – wtrąciła Wanda, niosąc herbatę – uważaj, Kostuś, bo się
zalejesz, narozrabiasz
i znowu cię przymkną.
– Na noc, to może by i było dobrze – mruknął. Popatrzyła na niego z litością.
Znała go tyle
lat, pamiętała jako chłopaka, za którym poszłyby wszystkie mewki z Nowego Portu.
I
wszystkie zazdrościły Zośce, że go miała. Ale zaraz przypomniała sobie, jakie
słodkie życie
miała z nim Zośka, jak szarpała się sama, bo albo go nie było, albo siedział w
pudle. Wybiła
się, była najlepsza, fakt, ale nie dzięki niemu. Po prostu miała szczęście. I
figurę. I fart do
chłopów...
Otrząsnęła się z tych wspomnień i postawiła przed nimi szklanki z herbatą.
– Napij się. Kostek – powiedziała miękko. – Dobrze ci zrobi, chandra przejdzie i
wszystko
będzie okej.
_ Chandra mi przejdzie, jak jeszcze strzelimy po jednym – odparł Kostek.
– Nie ma już – Gruby uniósł butelkę i pokazał, że jest pusta.
– To powiedz jej, żeby przyniosła – upierał się Kostek.
– Nigdzie nie pójdę, macie dosyć – powiedziała Wanda, rozzłoszczona takim
obrotem
sprawy.
– Kto ma dość, ja? – zdziwił się Kostek niemal łagodnie. Oboje gospodarze
wiedzieli, że
taki ton przybiera zawsze wtedy, gdy ma zamiar wszcząć awanturę. Gruby położył
mu rękę
na ramieniu i powiedział spokojnie:
– Dobra, Kostek, napiliśmy się, więcej nie ma i nie będzie. Nie rób draki, bo to
nie ma sensu.
Chociaż mówisz, że jestem szmaciarz nie kumpel, to cię mogę przenocować, jeśli
nie
masz, gdzie się podziać, ale gorzały więcej nie będzie. Już nie mam takiej
kondycji jak dawniej,
a nie chcę żeby mnie odwieźli karetką reanimacyjną.
Kostek popatrzył na niego uważnie, szarpnął ramieniem, zrzucając rękę Grubego i
powiedział
ostro:
– Nie, to nie, pies cię trącał. Ją też.
– Dobra, Kostek, – Gruby nie dawał się sprowokować. – Chcesz tu przenocować?
– Mam was w dupie.
– No i dobrze – powiedziała ze złością Wanda. – Zawsze byłeś hardy palant i taki
zostałeś.
Zjeżdżaj, bo zaczynasz mi działać na nerwy. – Ona także sporo wypiła i
zachowanie Kostka
wprawiło ją w irytację. Gruby jeszcze łagodził:
– Gdzie pójdziesz? Zostań, jak chcesz, tylko nie rób draki. Rano wszystko zawsze
jest ładniejsze.
Pójdziesz gdzieś, wdasz się w jakąś drakę i znów cię wsadzą na parę lat. No jak,
zostaniesz?
– Daj mu spokój, niech idzie do diabła! – piekliła się Wanda. – Jak zostanie i
to jeszcze
ciebie dziabnie jak tamtego faceta i znów dostanie dwanaście lat. Kostek łypnął
na nią wściekle,
ale pohamował wybuch. Odpowiedział tylko:
– Za ciebie to bym nawet roku nie dostał. Idę, pies wam mordę lizał! – Wstał,
lekko się zachwiał,
ale zaraz się wyprostował i ruszył ku drzwiom.
– Czekaj, Kostek, czekaj – Gruby ruszył za nim. Pogrzebał w kieszeni, wyjął
zwitek banknotów
i wcisnął kilka Kostkowi do garści.
– Weź, pewnie jesteś goły. Tylko nie chlej, a załatw sobie jakąś bezpieczną
metę.
– Dobra, dobra, nie bądź taki miłosierny – mamrotał nieco udobruchany Kostek.
– A może jednak zostaniesz – nalegał Gruby. – Gdzie pójdziesz, nie masz przecież
nikogo,
po tylu latach. Rano pomyślimy, coś ci się załatwi...
– Jak to, nie mam nikogo? – Kostek wyprostował się i zaśmiał nieszczerze. –
Przecież,
Zośka to jak żona. I córkę z nią mam. Czy to nie rodzina? Jest żona, jest córka,
jest chata,
mam gdzie iść, no nie?
– Kostek, na litość boską! – krzyknął przestraszony Gruby. Ale Wanda, zła już na
dobre i gdzieś, w
głębi serca rozgoryczona tym, że ciągle jeszcze pamiętał o tamtej i do niej
ciągnął, wrzasnęła:
– Zostaw go, do cholery! Niech robi, co chce! Pójdzie tam, to zobaczy, co go
czeka i jak
go przyjmie teraz ta jego ż o n a ...
– Zobaczymy – odparł spokojnie Kostek i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami aż zadrżał
stary
barak, pamiętający przedwojenne czasy. Gruby pokręcił głową i bez specjalnego
gniewu powiedział
do Wandy:
– Ależ z ciebie zołza, wiesz jak on tam może narozrabiać?
– Gówno mnie to obchodzi. A ty byś się jeszcze nad nim litował.
– Zawsze to stary kumpel – mruknął Gruby.
– On by cię sprzedał bez wyrzutów sumienia – warknęła. – Poszedł i dobrze,
będzie trochę
spokoju. A ty, jak chcesz się jeszcze napić, to może coś znajdę.
– Zawsze byłaś niezła – powiedział Gruby, obejmując ją niezgrabnie. – Nie
wiedziałem, że
jeszcze jesteś o nią zazdrosna...
– Idź do cholery – odepchnęła go i poszła do kuchni, gdzie miała jeszcze
schowane pół litra.
Bardzo chciała się jeszcze napić.
Wyprowadził samochód z garażu i wolno ruszył w dół zadrzewioną ulicą. Wokół było
spokojnie i cicho. Wille stojące w uliczkach górnego Sopotu zdawały się senne i
puste, tylko
w niektórych mieszkańcy już zapalali światła. Spojrzał w lusterko wsteczne i
upewniwszy się,
że w pobliżu nie widać żadnego samochodu, nieco przyspieszył, przeciął ulicę z
pierwszeństwem
przejazdu, zatrzymał się na skrzyżowaniu, co znów było okazją do zbadania, czy
nikt
go nie obserwuje. Główną ulicą pojechał w lewo, w stronę Gdyni, potem, za
wiaduktem skręcił
w prawo i już niemal pewny, że nie ma „ogona” sunął dalej w stronę Grand Hotelu.
Z
rzadka mijały go samochody, jadące w przeciwnym kierunku. Sezon urlopowy w
Sopocie
dawno minął. W mieście było pustawo, szczególnie o tej porze, kiedy ruch dzienny
zamierał,
a nocne życie jeszcze się nie rozpoczęło. Tylko w parku po lewej stronie drogi
spacerowali
właściciele piesków, a z pawilonu w Łazienkach Północnych dolatywał przez
otwarte okno
głośny łomot młodzieżowej muzyki.
Przed kortami tenisowymi zmniejszył szybkość do minimum, raz jeszcze popatrzył w
lusterka,
i za willą ZAIKS-u dosyć ostro skręcił w następną, wąską, ciemnawą uliczkę. Z
daleka
zobaczył sylwetkę człowieka wolno idącego brzegiem wąskiego chodnika. Podjechał
do niego
od tyłu, zahamował i przechylając się w prawo otworzył drzwiczki, nie
zatrzymując samochodu.
Mężczyzna zwinnie wskoczył na siedzenie. Trzasnęły drzwiczki i wóz ruszył z
rosnącą
szybkością. Na ostrym zakręcie zapiszczał oponami. Zakręt w prawo, jeszcze raz w
prawo,
potem prosto, na pełnej już szybkości przeleciał tuż przed zmieniającymi się
koło mola światłami
dla pieszych tak, że nawet, jeśli ktoś jechał za nim, to nie mógł zdążyć przed
zapaleniem
się czerwonego sygnału. Wyskoczył na szeroką ulicę prowadzącą do Gdańska, potem
na
rondzie skręcił w prawo i po chwili zagłębił się w dość wąską leśną drogę
biegnącą przez
wzgórza poza miastem.
Przez cały czas nie zamienili ani słowa. Mężczyzna w ciemnej wiatrówce i
czapeczce z
długim daszkiem siedział milczący i obojętny.
Jazda leśną drogą trwała kilkanaście minut. Potem Marek wydostał się na szosę w
kierunku
Chwaszczyna, a po przecięciu biegnącej poza Trójmiastem obwodnicy skręcił w
lewo,
potem jeszcze raz w lewo aż wreszcie począł zjeżdżać w dół drogą do Gdańska. Tu,
w pewnym
momencie zjechał z asfaltowej szosy i zagłębił się w wąską dróżką zadrzewionego
terenu,
na którym widać było w gęstniejącym mroku małe domki. Był to teren ogródków
działkowych,
pustych o tej porze, choć w ciągu dnia pełnych krzątających się pracowicie
właścicieli.
Pokonawszy labirynt wąskich uliczek i dróżek między ogrodowymi starannie
utrzymanymi
działkami, Marek zatrzymał samochód w odległym od głównej drogi zakamarku.
Wysiadł,
otworzył metalową furtkę, potem bramę, wprowadził wóz i ustawił go poza domkiem
tak, że z uliczki był niewidoczny.
– No, jesteśmy – to były jego pierwsze słowa od momentu zabrania pasażera. –
Chodźmy.
Ruszył przodem, otworzył drzwi domku i zapalił światło. Marek szczelnie zasłonił
okna, zamiast
górnego światła zapalił małą lampkę w kąciku i zaprosił gościa:
– Siadaj, napijesz się czegoś?
– Nie, daj spokój. Też jestem wozem.
Zajęli miejsce przy niskim stoliku. Siedząc naprzeciwko siebie przez jakiś czas
patrzyli na
siebie w milczeniu.
Domek okazał się całkiem przestronny i dobrze urządzony. Większość powierzchni
zajmował
duży, wyłożony surowymi deskami pokój z jednym oknem wychodzącym na uliczkę,
którą przyjechali. W oknie były założone solidne kraty, a grube zasłony, teraz
zaciągnięte,
sprawiały, że z zewnątrz nie można było stwierdzić, czy ktoś jest w środku. Pod
ścianą stał
bufet z wmontowaną lodówką, przy drugiej ścianie stał dość szeroki tapczan, przy
trzeciej
stolik z czterema wygodnymi krzesłami. Telewizor, radio, wideo, elektryczny piec
olejowy
świadczyły, że gospodarz bywa tutaj w różnych porach roku i spędza sporo czasu,
a także
noce. Na bufecie stał aparat telefoniczny, co w tym działkowym osiedlu było
wielką rzadkością.
Teraz zamknięte drzwi prowadziły do kuchni i łazienki. Z kuchni też było drugie
wyjście
z domku, na tyły, skąd można było wydostać się inną drogą niż ta, którą
przyjechali.
– No więc? – zapytał gość. – Co to za alarm?
– Spokojnie – odparł Marek. – Nie ma co się spieszyć, musimy porządnie pogadać.
Może
jednak coś łykniemy, przecież ci nic nie zrobią.
– Nie. Nie chcę się tłumaczyć i legitymować. Po co zostawiać ślady? Ciebie mam
tego
uczyć?
– W porządku – roześmiał się Marek i poczęstowawszy gościa, zapalił papierosa. –
Nawet
nie zapalisz? Dobra, dobra, żadnych śladów, wiem...
– Za dużo mówisz o niczym. Lepiej od razu mów o co chodzi, wolę tu być jak
najkrócej.
Co masz za sprawę?
– Sprawy – sprostował Marek i zdusiwszy niedopałek pochylił się nad stołem. –
Potrzebuję
więcej informacji. I lepszego zabezpieczenia.
Gość odsunął się, jakby raził go oddech Marka. Twardo patrząc mu w oczy,
powiedział:
– Słuchaj, stary, sam wiesz, w co gram z tobą. Jeden nieostrożny ruch, jedna
najmniejsza
poszlaka i leżę do końca życia. Dobrze o tym wiesz. Robię dla ciebie co mogę,
ale więcej nie
mogę.
– Jasiu – łagodnie odpowiedział Marek – umówmy się, że nie będziemy się
zachowywali
jak smarkacze, dobra? Robisz, bo musisz, przecież to wiesz...
– Boś mnie zmusił. Sam nigdy bym na to nie poszedł.
– Gadanie – machnął ręką Marek. – Znamy się sto lat i obaj wiemy, jak to jest.
Przycisnąłem
cię, fakt, ale gdybyś nie chciał, to znalazłbyś sposób, żeby się mnie pozbyć.
Robiłeś to z
innymi, zrobiłbyś i ze mną.
– Mam teraz mniejsze możliwości. – To nie stare czasy, teraz nadzór jest ostry,
patrzą
człowiekowi na ręce, nie pozwalają zapomnieć, że jest ze „starego portfela”, i
choć zweryfikowali,
to w każdej chwili mogą się ze mną pożegnać. Mam ci to tłumaczyć?
– Tym bardziej staraj się, żeby jak najwięcej załapać szmalu, to będziesz miał
potem z
czego żyć – cynicznie odparł Marek.
– Łatwo ci mówić. Wymagania masz coraz większe, a mnie coraz trudniej je
spełnić.
– Nic za darmo, Jasiu – przypomniał Marek. – Ty mi dajesz to, czego potrzebuję,
ja ci płacę
i to nieźle chyba, co? A może masz mało?
– Zawsze przyda się więcej – teraz gość lekko się uśmiechnął. – Tym bardziej że
sam mówisz,
żeby się spieszyć i łapać, co się da...
– Jednak naleję po jednym – zdecydował Marek. – Leciutkim, żeby nie
zaszumiało...
Wstał, podszedł do bufetu, nalał do wysokich szklanek nieco ginu, dolał wermutu,
z lodówki
wyjął po dwie kostki lodu i postawił napoje na stole.
– Twoje zdrowie, Jasiu, za powodzenie – stuknął swoją szklanką o brzeg szklanki
gościa i
obaj napili się po małym łyku.
– No więc? – gość patrzył czujnie na Marka. A ten zapalił ponownie, zaciągnął
się głęboko
i powiedział:
– Trzeba rozkręcać interesy, Jasiu, trzeba iść naprzód. Kto stoi w miejscu, ten
się cofa.
– Nie pieprz banałów. Mówże, o co idzie?
– Jasiu – ton Marka był łagodny, przyjacielski. – Musisz wiedzieć, że już mi nie
wystarczy
to, co dajesz. Nie wystarczy cynk, na kogo zbieracie materiały, kogo macie na
oku, dla kogo
szykuje pudło prokurator, albo kiedy będą przetrząsali teren, żeby znaleźć parę
starych wraków
samochodowych, które komuś tam zginęły.
– Marek – gość zmarszczył brwi – wiesz, że robię więcej. Dzięki mnie to i ludzie
mają
spokój, ode mnie masz papiery, jakich potrzebujesz, nie jednego z twoich
wyciągnąłem z pudła,
a i ciebie od niego uchroniłem, może nie?
– Nie przeczę. Chociaż co do mnie, to pewnie się przechwalasz, żeby mi
zaimponować albo
wywołać wdzięczność. Ale pamiętaj, co za to masz.
– No dobra, dajmy spokój. Robię dla ciebie to, co robię. Co chcesz jeszcze?
– Rozkręcam nowy, duży interes. Inicjatywa teraz potrzebna, sam wiesz.
– Znów pieprzysz, zamiast mówić konkretnie – zirytował się gość.
– Dobra, więc ci powiem jasno. Ta historia ze sklepikarzami, którzy płacą za
ochronę, to
mała rzecz. Cieszy, ale ledwo wyrabiam na siebie, chłopaków, a i na ciebie też,
Jasiu.
– I na Jolkę – złośliwie zauważył gość.
– Jolkę zostaw – warknął Marek. – Ona jest wkalkulowana w moje dochody. Może
kiedyś
ją włączę głębiej, to wtedy też będziemy liczyli dolę dla niej. A w ogóle, to
zostaw ją raz na
zawsze. I matkę też.
– Do matki teraz nic nie mamy. Co było, to było, dużo lat temu, teraz pracuje,
żyje spokojnie,
ma przyzwoitego faceta, wszystko gra. Ale Jolka jeszcze ma przyszłość, zwłaszcza
przy
tobie.
– Daj spokój, Jasiu, bo się naprawdę zdenerwuję. Słuchaj lepiej, zamiast tyle
gadać.
Pociągnęli po łyku koktajlu a Marek mówił dalej:
– Samochody w skali lokalnej to też nie za wielka sprawa. Trafił się facet,
który chce hurtowo
i za granicę.
– Co? – zdumiał się gość. – To może zamówi na Żeraniu.
– Dowcipny jesteś, Jasiu – roześmiał się Marek. – Wańka chce wozy pierwszej
klasy.
Mercedesy, volvo, BMW, audi, volkswageny, no, w ostateczności ople. Jak się
trafi peugeot
albo renault, to też weźmie.
– Rolls royceów i jaguarów nie chce? – ironizował gość. Marek mówił dalej,
wyraźnie
rozgrzewając się myślą o nowym interesie.
– Jak się jaki trafi, to na pewno też weźmie.
– Duże zapotrzebowanie. – W kraju takich wozów dla niego nie wystarczy.
– Co się da wziąć z kraju, to weźmiemy. – Ale tak planuję, żeby główne źródło
było na
Zachodzie. Niemcy mają za dużo wozów. Austriacy też. Francuzom też można, coś
niecoś
wyjąć. Tam nie ma prawie granic, więc byle doprowadzić do naszej kochanej Odry.
Tu już
nas nie dosięgną, właściciel nie straci, a firmy ubezpieczeniowe są bogate, nie
muszę ich żałować.
– Więc, w czym problem?
– Mam już prawie zorganizowanych dostawców stamtąd – chwalił się Marek, nie
ukrywając
zadowolenia. – Mam też odbiorców, ale za naszą granicą na wschodzie. Cały
problem,
żeby taki wózek bezpiecznie przejechał przez Polskę, od Odry do Bugu. I
oczywiście przez
obie granice.
– Co ja tu mogę zrobić?
– Dużo, Jasiu, dużo i liczę na ciebie.
– No, więc?
– Po pierwsze, musisz mi pomóc zabezpieczyć przed waszymi ludźmi całą operację.
I
przed zanadto wścibskimi celnikami, zwłaszcza na wschodzie.
– W jaki sposób?
– Jasiu, nie bądź dzieckiem. Trzeba chronić takiego ładnego mercedesa, jak
będzie wędrował
przez naszą ojczyznę.
– Mam mu dać patrol drogówki jako ochronę, żartujesz?
– Nie. Masz mi mówić, które rejony są najmniej kontrolowane przez waszych ludzi.
W razie
wpadki masz wyciągać moich ludzi. Papiery będą mieli, ale jak nakryją mojego
pilota
prowadzącego trefny wóz, to musisz go pomóc wyciągnąć. Masz dać blankiety
rejestracyjne,
bo lepiej, żeby większość jechała na polskiej rejestracji. Masz wybadać celników
i pograniczników,
który jest „miękki”, kiedy ma służbę, czy bierze, a jeśli twardy, to lepiej
przeczekać aż
skończy służbę. Masz Jasiu sporo roboty. Sam wiesz, że przy takiej operacji
potrzeba dużo
zachodu i musi być maksymalne bezpieczeństwo. Ty mi je zapewnisz. Albo jesteś u
was szychą,
albo nie...
– To wszystko?
– Nie, Jasiu. Jest jeszcze taki jeden facet, nasz wspólny znajomy. Mówią na
niego Cygan,
bo jest Cyganem. Trzeba go uziemić.
– Na zawsze?
– Nie. Ale postraszyć, wyeliminować, bo to duży konkurent i ma niezłą grupę. Już
tu mi
sprawia sporo kłopotów, a co będzie, jak się dowie o tym dużym biznesie i zechce
też się za
to wziąć, albo zacznie mnie rugować, a znasz jego metody.
– Twoje też znam.
– A ja znam twoje. Na razie sam go trochę wyciszę, ale w razie grubszego
zagrożenia z jego
strony będziesz musiał wkroczyć i raz na zawsze go wyeliminować.
– Raz na zawsze, to możesz ty. Ja mogę na parę lat – chmurnie odparł gość.
– No i dobrze. Starczy. Czy wszystko jasne?
– Poza jednym.
– No, pytaj, Jasiu.
– A co będzie, jak się nie zgodzę?
Marek uniósł brwi i uśmiechnął się ironicznie:
– Jasiu, nie żartuj. Po pierwsze, lubisz forsę, a na tym zarobisz. A po
drugie... wypił odrobinę
koktajlu, wstał, wyłączył telewizor i włożył kasetę do magnetowidu. Po chwili na
ekranie
telewizora pojawiły się obrazy.
Na taśmie wideo widać było Jana w towarzystwie kobiety. Najpierw przy
restauracyjnym
stoliku, potem w samochodzie, wreszcie w pokoju. Tu, bez zbędnych ceregieli
począł się do
niej dobierać. Kobieta słabo się broniła, potem uległa. Sceny miłosne dwojga
nagich ludzi
były wyraźne, a niejeden producent filmów pornograficznych by się ich nie
powstydził. Potem,
w tym samym mieszkaniu został ukazany następny seans Jana z inną kobietą. Ta
kobieta
wykazywała dużo więcej inwencji niż poprzednia, a i partner nie pozostawał
biernym uczestnikiem
spektaklu.
– Dosyć, przestań! – krzyknął Jan.
– Czemu, to przecież ładne – roześmiał się Marek. – Pokazałem ci drugi raz, żeby
przypomnieć.
Wiesz, że szefowie by cię nie pochwalili za te numery z funkcjonariuszką i z
byłą
szefową. A co by powiedziała twoja żona i córka, wolimy obaj nie myśleć, prawda,
Jasiu?
– Jesteś zimny skurwysyn – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Nie zapominaj, że
ty
mógłbyś mieć za to ładną sprawę. Wykorzystanie lokalu i sprzętu do szantażu
kolegi...
– Co mi mogą zrobić – roześmiał się Marek. – Ja już w tym interesie nie jestem,
mogą mi
nadmuchać. Ale ty? Jesteś, i chcesz być do emerytury, czy nie? A nawet, jeśli
nie dotrwasz, to
grosz ci się przyda. I teraz, i w przyszłości. Zwłaszcza dobrze ulokowany, a ty
wiesz, jak go
ulokować, nie, Jasiu?
Jan milczał długą chwilę. Wypił nawet do dna koktajl i zapalił papierosa. W
końcu powiedział:
– Dobrze wiesz, że nie wszystko mogę, dużo spraw jest poza moim zasięgiem...
– Wiem, Jasiu, wiem, znam tę robotę. Biorę to pod uwagę. Ale wiem, że mimo
wszystko,
masz wielkie możliwości, masz kolegów tu i tam, dasz sobie radę, pomożesz mi,
prawda?
– A mam wyjście? – zapytał zrezygnowany Jan. Marek wzruszył ramionami:
– Jakubowski mówił, że z każdej sytuacji są dwa wyjścia. Tylko, że to drugie w
twoim
przypadku jest raczej nieprzyjemne.
– Dziś zdecydowanie za dużo filozofujesz – kąśliwie zauważył Jan.
– No dobra – uciął Marek. – Więc jak, umowa stoi?
– Zaraz – Jan patrzył mu teraz twardo w oczy. – Jeszcze jedno pytanie.
– No?
– Co ja z tego będę miał? Bo nie myślisz chyba, że tyle dodatkowego ryzyka
podejmę za
tyle, co teraz?
– O, fajno, teraz jesteś rzeczowy – ucieszył się Marek. – Czy ja cię kiedy
skrzywdziłem?
Starego kumpla ze wspólnej roboty?
– No więc?
– Każdy wóz przeprowadzony przez Polskę, aż do granicy brata – trzysta
papierków. Mało.
Pięćset.
– Puknij się, Jasiu! Policz moje koszty. Połowa zostaje tam, skąd jest wóz.
Taniej go nie
wezmą i nie doprowadzą do granicy albo i do Polski. Potem zrobienie papierów,
przebicie
numerów, ukrycie, transport przez cały kraj, coś dla celnika, coś dla wopisty,
moja działka,
chłopaków za ochronę, twój grosz – widzisz, ile tego? A nieprzewidziane koszty?
Stary, to
przecież deficytowy interes. Robię to dla sportu i tyle...
Jan roześmiał się głośno. Marek mu zawtórował. Potem powiedział:
– Mniejszy i starszy wóz – dwieście, nowszy, większy, luksus – czterysta.
Czasem, za
trudniejszą robotę coś ekstra. Za Cygana, jak zajdzie potrzeba, też będzie
ekstra. Stoi? – wyciągnął
dłoń do gościa.
– Stoi – Jan klasnął swoją dłonią, dobijając targu. – Ale pamiętaj, mnie nie ma,
nie istnieję,
mgła, powietrze, choćby palili, smażyli.
– Jasne, to też mój interes. Ale, jak będę potrzebował coś poza tym, to nie
odmówisz?
– Czy, kiedy odmówiłem?
– A czy, kiedy nie zapłaciłem?
– Z fotografem za plecami – skrzywił się Jan.
– Nie martw się, to grób, mogiła. Przyjdzie czas, to wszystko zniknie. A teraz
co, jeszcze
po jednym na zakończenie?
– Ale małym – zgodził się Jan. – Ty jedziesz bokiem, potem prosto do chaty, a ja
muszę
jeszcze prawie przez całe Trójmiasto.
– Dobra, co ci kto może zrobić – roześmiał się Marek. – Taka fisza, na sam widok
twojej
legitymacji drzewa stają na baczność, a co dopiero zwyczajna glina z drogówki.
No, Jasiu,
zdrowie, żeby dobrze poszło.
Powrotną drogę odbyli tą samą trasą. Marek widział jak z terenu ogródków
wyjechał za
nim samochód bez świateł, które włączył dopiero na szosie. Nie przejął się tym.
To było jego
zabezpieczenie na działkach. Gdyby Janek zamierzał w domku coś zadziałać
przeciwko niemu,
wystarczyło krzyknąć. Teraz byli już niepotrzebni, ale jechali za nim, bo też
wracali do
Sopotu...
Jolka nie bardzo była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Jadąc do matki chciała
tylko
uniknąć samotności w Markowym mieszkaniu. Wyszła także dlatego, że szarpał ją
jakiś nieuzasadniony
niepokój, nie mający racjonalnych podstaw. Kładła to na karb zmiennej pogody,
niżu barycznego, przedmiesiączkowego okresu, ale w gruncie rzeczy zdawała sobie
sprawę,
że bez konkretnych przyczyn lęka się o siebie, Marka, o wszystko, co się wokół
nich dzieje.
Nie było żadnych oznak zwiastujących jakieś zagrożenie czy niebezpieczeństwo,
jednak od
czasu do czasu serce jej łomotało szybciej, gdy zadawała sobie pytanie: Co
dalej? Co właściwie
się dzieje?
Żyła z Markiem już długo. Mijał czwarty rok jak zgodziła się zamieszkać u niego,
niczym
legalna żona. Przedtem bywało różnie, rzadko wspominała te czasy, ale jeśli już,
to raczej
niechętnie. Związek z Markiem – mężczyzną dobiegającym czterdziestki, a więc
dużo starszym,
spokojnym, zawsze szczodrym, chętnym do rozrywek, wyraźnie darzącym ją uczuciem
– był dla niej miły. Miała dostatek, nie musiała pracować i żyła spokojniej, z
większym poczuciem
własnej wartości. Ale, mimo to nie czuła się całkowicie bezpiecznie. Były bowiem
sprawy, o których Marek jej nie mówił. Nie wszystko z nią dzielił. Wychodził nie
mówiąc
dokąd, ani kiedy wróci. Miał jakichś znajomych, może przyjaciół, może partnerów
w interesach,
ale Jolka ich nie znała. Widziała przelotnie jednego czy drugiego. Nie podobali
jej się,
choć niczego nie mogła im zarzucić. Istniała jakaś tajemnicza sfera, poza którą
nie miała dostępu.
Była to sfera owych interesów Marka. Miał pieniądze. Zawsze dużo, przeważnie
dolarów.
Ale nie wiedziała skąd pochodzą. W jaki sposób je zarabia, kto ma w tym udział.
Już
sporo lat stykała się z tym przesyconym seksem, szpanem, nawet brutalnością i
zawsze obracającym
dużymi sumami półświatkiem. A że była inteligentna, więc bez trudu domyślała
się,
że z tego właśnie środowiska, z interesów tam właśnie robionych pochodzą
pieniądze Marka i
że na nich opierało się jej dostatnie życie. Marek specjalnie nie afiszował się
forsą. Nie był
skąpy, raczej dla niej hojny, ale nie szastał, nie kłuł innych w oczy. Jednak
czasem widziała u
niego duże pliki zielonych banknotów i nie były to jedno– czy pięciodolarówki.
Nie pytała,
bo i tak by jej nie powiedział. Gdy kiedyś zobaczyła, że ma pistolet,
przestraszyła się. Uspokoił
ją, że to gazowy, a gdy stwierdziła, że kłamie – wyjaśnił, że ma zezwolenie i
dodał, że
dziś każdy, kto ma do czynienia z pieniędzmi, musi się jakoś zabezpieczyć, bo
świat jest brutalny,
a ludzie bywają gorsi od wilków. Zawsze umiał mówić ładnie, przekonywająco, a
gdy
mu już brakowało argumentów, sięgał po ten ostatni, który zawsze odnosił skutek
i zamykał
jej usta. Był dobry. Nie miała nigdy takiego mężczyzny. Potrafił ją zaspokoić aż
do fizycznego
bólu. Był gotowy zawsze, wszędzie o każdej porze dnia; w samochodzie, sypialni,
kuchni,
na stole, na fotelu, na podłodze, na schodach, w piwnicy, w lesie – wszędzie i
zawsze mógł,
chciał i robił to zarazem czule, delikatnie sprawiając jej nie tylko fizyczną
przyjemność, ale
dając satysfakcję ze świadomości, że jest tak pożądana a może nawet kochana.
Dlatego też od
czasu, gdy byli razem, przez myśl jej nie przeszło spróbować z innym mężczyzną,
choć wielu
chciało, bo była atrakcyjna, a i okazji nie brakowało, gdyż Marek często
zostawiał jej dużo
swobody, jak choćby dziś, odchodząc na noc. Był jej chyba pewny, bo nie okazywał
zazdrości,
ale kiedyś powiedział groźnie:
– Spróbuj tylko, a zobaczysz, co zrobię! Tobie i facetowi...
Wiedziała, że mówi serio, bała się go nawet, gdy tak przemawiał ze zmarszczonymi
brwiami, ściągniętą twarzą i przez zaciśnięte zęby. W tej akurat sprawie nie
obawiała się go,
bo była czysta i nie miała najmniejszego zamiaru robić „skoku w bok”. A czy on
robił? Myślała
o tym niekiedy. Nawet wypróbowywała go, gdy wracał po dłuższej nieobecności nad
ranem, wyraźnie zmęczony. Zawsze odpowiadał na jej prowokacyjny zew, udowadniał,
że
jest dla niej gotów – jak zwykle – do wyczynów, po których stawała się spokojna
i łagodna
jak nasycona kotka.
Więc nie „te sprawy” leżały u podłoża lęku, który niekiedy nachodził ją
niespodziewanie.
Także nie przyszłość, bo rzadko o niej myślała, żyjąc beztrosko dniem
dzisiejszym. To, co
robił Marek w owej sferze, do której nie miała dostępu, co mu tam zagraża i czym
to się może
skończyć, stanowiło źródło jej niepokoju. Choć sama przed sobą nie zawsze się do
tego przyznawała,
wierzyła lub pragnęła wierzyć w zapewnienia