Stanisław Goszczurny Jolka córka Mewy Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Część I – Nie mogę iść z tobą? – Mówiłem ci już, dzisiaj muszę iść sam. – Znowu coś przede mną ukrywasz? – Jolciu... – przyciągnął ją do siebie i, choć odwracała głowę, pocałował mocno w usta. – Pamiętasz jaką mamy umowę? – Tak. Co możesz, to mówisz, czego nie, to nie – odparła, nie przestając się dąsać. – Ale to układ wygodny dla ciebie. – Co ci odbiło? – zmarszczył brwi, odsunął ją nieco od siebie i patrzył na jej chmurną twarz. – Wiesz przecież, że lepiej żebyś o wszystkim nie wiedziała. – Wiem, wiem – przerwała mu gniewnie. – Sto razy powtarzałeś, że to dla mnie lepiej i bezpieczniej. A może ja nie chcę tak? Może wolę nie mieć spokoju, a za to wiedzieć wszystko? – Oszalałaś? – teraz on był zagniewany. – Zgodziłaś się na taki układ i kropka. Inaczej być nie może. A jeśli ci się nie podoba... – urwał i przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. W końcu Jolka opuściła powieki, skinęła głową i powiedziała niemal pokornie: – Dobra. Nie chcę włazić tam, gdzie mnie nie wpuszczasz. Układ to układ. Ale jeżeli za tym kryje się jakaś blondynka, to pamiętaj, ja też potrafię się odegrać... Roześmiał się głośno, znów ją przygarnął i pocałował. Daj spokój, Jolcia, żarty ci się trzymają. Nie do twarzy ci z zazdrością. A jakbym chciał odskoczyć w bok, to i tak byś się nie dowiedziała. Zresztą ty też nie jesteś święta, ale pasujemy do siebie, więc nie zgrywaj zazdrosnej żony. Chciała się wyrwać z jego uścisku, coś ciętego odpowiedzieć, ale nie była w stanie. Był od niej wyższy, silny i nie mogła się uwolnić. Zaciskał coraz mocniej ramię wokół jej talii, równocześnie przechylając ją do tyłu. Znów ją pocałował, tym razem długo, aż do utraty tchu. Poczuła, że słabnie, że serce jej zaczyna bić szybciej i gniew mija, a jego miejsce zajmuje narastająca słabość. – Nie, nie chcę, daj mi spokój – wykrztusiła, z trudem łapiąc powietrze. – Nie opowiadaj, chcesz, chcesz, zawsze chcesz – mówił, uśmiechając się i równocześnie popychając ją do tyłu. Brzeg fotela podciął jej nogi, upadła na plecy, jeszcze rzuciła ciałem, chcąc mu pokazać, że nie tak bardzo i nie zawsze chce, ale nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia. Zresztą już jej gniew minął, wiedział, że mu ulegnie, a pozory obrony mają udowodnić jej niezależność i udawaną niechęć. Bez większego wysiłku sięgnął pod spódnicę, jednym ruchem zdarł rajstopy, rozszarpując je jak pajęczynę. – Marek, daj spokój – słabo zaprotestowała, ale już się nie broniła. Legła na fotelu, nawet odruchowo nieco się poprawiła i posunęła ku krawędzi. Gdy rozpinał spodnie, miała okazję się wyrwać, ale nie uczyniła tego. A kiedy zbliżył się poczuła jego palce otwierające wejście, uniosła nogi już całkiem obezwładniona pożądaniem. – O tak, o tak – szeptał jej w twarz – taką cię lubię, wszędzie i zawsze... Nie odpowiadała, tylko przygarniała go coraz silniej do siebie, wbijała w głąb, usiłowała pomagać mu, choć ruchy na brzegu fotela miała ograniczone. W końcu krzyknęła jakby jej zadał nieznośny ból. Potem raz jeszcze i jeszcze. Marek odetchnął głęboko, dłuższą chwilę trwał nieruchomo, wreszcie odsunął się i popatrzył na leżącą na fotelu Jolę. – Dobrze? Nie odpowiedziała. Opuściła nogi, wsunęła się w głąb fotela i odpoczywała przez jakiś czas. W końcu zdjęła podarte rajstopy i powiedziała: – No dobra, udowodniłeś, że nie idziesz do baby... – Jolciu, jeszcze potrzebujesz takich dowodów? – Zawsze wolę wiedzieć, że masz akumulator pusty – stwierdziła złośliwie. – Jak będzie trzeba, to zawsze jeszcze się w nim iskra znajdzie – odciął się. Nim zdążyła jednak odpowiedzieć, kierując się do łazienki dorzucił: – No, dosyć tych żartów. Późno się zrobiło. Muszę iść i nie wiem, kiedy wrócę. A ty, co będziesz robiła? – Nie wiem, może też pójdę sobie drugi raz załadować akumulatorek – zażartowała. Popatrzył na nią groźnie, ale zaraz roześmiała się i powiedziała poważnie: – Chyba pojadę do mamy. Dawno u niej nie byłam. Nie będę tu sama siedziała do białego rana... – Dobrze – zgodził się. – Nawet lepiej, że cię w domu nie będzie. – A to czemu? – Za dużo pytasz, Jolciu. – W porządku. Twoje interesy, twoja chata, twoje sprawy – znów się naburmuszyła. – Jak chcesz, mogę wcale nie wracać. – Jola, co ci jest? – popatrzył na nią uważnie. – Nigdy tyle nie gadałaś, a dziś jesteś jak osa. Wstała z fotela, podeszła do niego. Trzymał rękę na klamce od łazienki i patrzył wyczekująco. Widział, że jest niespokojna, nie rozumiał dlaczego. – Boję się – powiedziała poważnie. – Boisz się? – uniósł brwi zdumiony. – Ty? Czego? Jesteś tu bezpieczna, nie krępuję cię, żyjemy dobrze a nawet lepiej, nic ci nie grozi, więc czego się boisz? – Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Ale czasem ogarnia mnie taki strach. Tyle masz różnych interesów, tyle jakichś spraw cichych, tajnych, że czasem się boję. Nie o siebie, Marek, o ciebie... – Spokojnie, Jolciu, spokojnie. Pewnie będziesz miała miesiączkę – zaśmiał się. – Przejdzie ci, jak wrócisz od mamy... – I jak ty wrócisz... – Jasne. – A co do tych tajemnic, to wiesz sama, że nie o wszystkim należy mówić. Nawet komuś najbliższemu. – Ale ja czasem chciałabym wiedzieć więcej niż wiem. Nie z ciekawości. Po prostu nie znoszę tego ciągłego ukrywania, półsłówek, niezrozumiałych telefonów, tego całego twojego biznesu. – Dobra, dobra – uciął szorstko. – Rozkleiłaś się dziś. – Nie. Tylko, jeśli jestem ci naprawdę bliska, to nie mogę tak żyć na uboczu, poza twoimi sprawami. – Jola – skarcił ją – po co to przemówienie? Ważne, że mamy szmal i to niezły, na nic ci nie żałuję, mieszkamy całkiem fajnie, jak chcesz się podobać, to ci nie zabraniam, idę z tobą dokąd chcesz, czego jeszcze potrzebujesz? – Spokoju. I tego... no, żebym się nie bała czy wrócisz w nocy albo, czy będziesz w domu, kiedy ja tu wracam... – Dobrze, dobrze – uciszał ją pocałunkiem. – Macierzyńska troska o mnie, tak? No więc, mamusiu, nie martw się, wszystko gra. Zawsze wracam. A jak przyjdzie pora, to powiem ci więcej. Czasem też myślę, że możesz mi pomóc, przydać się... – Chcę ci być bliska, najbliższa – odpowiedziała przysuwając się, ale tym razem Marek zatrzymał ją ruchem dłoni. – Dobra, Jolciu, już raz było, drugi raz będzie jak wrócę. I jak ty wrócisz od mamy. Późno, czas na mnie. – Nie podrzucisz mnie? – spytała nieco rozczarowana. – Już nie zdążę – odparł zza drzwi łazienki. – Wiesz, że się nie lubię spóźniać. Weź taksówkę, z powrotem też przyjedź taksówką. Kiedy wrócisz? – Nie wiem! – odkrzyknęła – może nawet zanocuję u mamy. Nie lubię nocnych wędrówek przez Trójmiasto. Nawet taksówką. – Dobra – zgodził się wychodząc z łazienki i dociągając krawat. – Masz rację, wśród taksiarzy też zdarzają się oprychy, chociaż tobie by chyba nie dali rady... Jola nie odpowiedziała, tylko weszła do łazienki. Przez drzwi usłyszała jego „to cześć, pozdrów mamę”, a potem trzask zamykających się drzwi. Umyła się, przebrała, zrobiła makijaż i także wyszła, starannie sprawdzając czy dobrze zamknęła wszystkie trzy zamki. Postój był niedaleko, więc wsiadła do pierwszej taksówki i rzuciła krótko: – Na Przymorze. Taksówkarz spojrzał na nią w lusterku, włączył taksometr i ruszył. Na jej widok Zośka ucieszyła się i powitała ją serdecznie. Jolka zauważyła jednak u niej pewną powściągliwość. Pomyślała, że może matka ma żal za to, że tak rzadko ją odwiedza. Lubiła tu przychodzić, choć nie robiła tego często. Podobało jej się niewielkie mieszkanko, zawsze czyste, starannie utrzymane, nieźle urządzone. Dwa nieduże pokoje z kuchnią i łazienką były nieco za ciasne, kiedy mieszkały tu obie, ale dla samej matki wystarczały w zupełności. Jolka wiedziała, że matka nie jest taka samotna, ma bliskiego jej człowieka, z którym żyje od wielu lat, choć nigdy nie zamieszkali razem. On był znanym, cenionym lekarzem, chirurgiem, Zośka od wielu lat pracowała tam jako przełożona pielęgniarek. Doszła do tej pozycji, poczynając od salowej, a lata praktyki sprawiły, że cieszyła się uznaniem i szacunkiem przełożonych i sympatią pacjentów. Na nocnych dyżurach zbliżyli się do siebie. Potem ta przygoda zamieniła się w przyjaźń, aż wreszcie stała się trwałym związkiem, w którym żyli mieszkając osobno. Wprawdzie on chciał się dla niej rozwieść, lecz Zośka nigdy o tym nie chciała słyszeć i twierdziła, że dobrze jej tak właśnie, kiedy może mieć kogoś bliskiego, kochanego, ale zarazem zachować swobodę i niezależność. Było jeszcze inne, dalekie już dziś tło tej decyzji, ale mało kto o tym wiedział, bo sprawy, które wpływały na postanowienie Zośki, odeszły w przeszłość, liczącą ponad trzydzieści lat. Nie wiedziała o tych sprawach także Jolka, która zawsze pamiętała matkę tylko jako pielęgniarkę, osobę troskliwą, energiczną, zaradną i nie powracającą do wspomnień z wczesnej młodości. Niemal nie znała też Jolka swojego ojca. Kostka, który w jej życiu pojawił się dwa czy trzy razy. Matka o nim mówić nie chciała. Dziewczyna wiedziała, że jest to człowiek, z którego nie może być dumna. Owszem, pamiętała go, ale milczenie matki na jego temat, jakaś nieuchwytna atmosfera wstydliwej tajemniczości nie pozwalały jej pytać, kim naprawdę był ten Kostek, co znaczył w życiu Zośki, dlaczego nie został jej legalnym mężem a pozostał tylko ojcem Jolki, noszącej zresztą nazwisko matki. Matka sama ją wychowywała, posyłała do szkoły, namawiała do ukończenia Technikum Gastronomicznego. Z matką mieszkała sporo lat, nawet gdy już pracowała jako kelnerka w sopockiej restauracji. Matka też z rezerwą patrzyła na jej związek z Markiem, ale nie protestowała, gdy Jolka przeprowadziła się do niego. Córka wtedy była już bardzo dorosła i Zośka uznała jej prawo do samodzielnych decyzji. Ale zawsze widywały się chętnie, miały sobie wiele do powiedzenia, istniała między nimi bliska, nawet serdeczna więź, choć czasem nie widywały się po kilka tygodni... Ucałowały się i matka zauważyła: – Nieźle wyglądasz. Dawno cię nie widziałam... – Jolka wyczuła odrobinę sztuczności w tym powitaniu. – Coś nie tak, mamo? Jeśli przyszłam nie w porę, to... – Nie zawracaj głowy – ofuknęła ją niezbyt szczerze Zośka. – Zawsze jesteś w porę, tylko wiesz... – Widzę, gdzieś się wybierasz? – Tak. Edward przyjdzie po mnie. Umówiliśmy się do kina, potem na kolację. Rzadko razem wychodzimy, rozumiesz... – Ależ mamo! – roześmiała się Jolka. – Nie tłumacz się. Wpadłam niespodziewanie, moja wina, mogłam zadzwonić i uprzedzić. Ale tak się złożyło, że Marek ma swoje sprawy i mam pusty wieczór, a nie chciałam zostać w domu sama. Nie martw się, zaraz się wynoszę... – Zwariowałaś? – zaprotestowała matka. – Masz tu zawsze dom. Do tego kina chyba pójdę, bo nie chcę sprawić Edkowi zawodu, ale zaraz potem wracam i zjemy razem kolację. Może on też zostanie, chyba, że masz jakieś sprawy, o których nie powinien wiedzieć. – Ależ nie – zaprzeczyła Jolka. – Tak, zwyczajnie przyszłam, bo cię dawno nie widziałam. Zaraz sobie idę, nie będę ci burzyła planu na wieczór. – Jolciu – matka objęła ją i przytuliła. – Wiesz, jak się zawsze cieszę, kiedy przychodzisz. Zostań. Wrócimy po dwóch godzinach, potem on pójdzie, a my sobie posiedzimy, pogadamy, no, dobrze? – Fajno – skinęła głową Jolka. Propozycja była jej na rękę. Nie wiedziała dokładnie dlaczego, ale nie chciała być dziś wieczorem sama w domu Marka. Tu jakoś czuła się bezpieczniej. Nie umiałaby tego wytłumaczyć, ale ów lęk, o którym wspomniała Markowi, nie opuszczał jej, był irracjonalny, nie miał żadnych podstaw, nic złego się nie działo, a jednak tkwił w niej i potrzebowała towarzystwa, czyjejś bliskości, rozmowy, poczucia bezpieczeństwa. – Zanocujesz? – zapytała jeszcze matka. – Mogę. Marek nie mówił, kiedy wróci, zresztą zobaczymy. Zośka w tym czasie już kończyła przygotowania do wyjścia. Jolka siadła i paląc papierosa obserwowała matkę kręcącą się po mieszkaniu. Znów stwierdziła, że odczuwa podziw dla niej. Zośka, choć dawno przekroczyła pięćdziesiątkę, ciągle była kobietą atrakcyjną, nie wyglądającą na swoje lata. Figurę miała niemal doskonałą, ani śladu tłuszczu na biodrach, talię jak osa, skórę gładką, lekko śniadą, a włosy bujne, kasztanowe leciutko tylko przyprószone na skroniach siwizną, którą zresztą dość dobrze maskowały płukanki ziołowe. Za oknem zapadł wczesnojesienny zmrok. Dochodziła siódma. Jeszcze widać było czubki drzew rosnących pod blokami, za nimi jarzyło się czerwonawe niebo, jakby poza wzgórzami morenowymi płonął daleki ogień. Przez uchylone okno nie dobiegał żaden powiew, powietrze było spokojne, dzień zamierał łagodnie i niedostrzegalnie przechodził w wieczór. Gotowa do wyjścia Zośka usiadła na kanapie obok córki, stawiając dwie szklaneczki soku pomarańczowego. Spojrzała na zegarek i stwierdziła: – Jeszcze trochę, idziemy na ósmą. No, co u ciebie? – W porządku. Wszystko dobrze. – Żadnych problemów? – Absolutnie. – I naprawdę przyszłaś tylko tak, po prostu mnie odwiedzić? – Przecież mówiłam. – Dobrze. Wiesz, że zawsze mnie to cieszy. Ale wiem, że jak długo nie przychodzisz, to rzeczywiście nie masz problemów. – No właśnie, długo nie byłam u ciebie. – Ale przyszłaś. No, ale skoro mówisz, że wszystko dobrze, to nie ma co szukać dziury w całym. Cieszę się. Zostań na noc, dobrze? – Chyba zostanę. Milczały przez jakiś czas. Zośka wzięła od córki papierosa i choć paliła rzadko, bez specjalnej przyjemności, to teraz poczuła, że potrzebny jest jej haust dymu tytoniowego. Mimo zapewnień córki, czuła, że coś się za tą niespodziewaną wizytą kryje. Nie chciała teraz naciskać Jolki zbyt mocno, uznała, że będą miały dosyć czasu na rozmowę, gdy wróci. Czuła podświadomie jednak, że córka ma jakieś kłopoty. Dzwonek do drzwi przerwał jej rozmyślania. Obydwie odczuły pewną ulgę, bo milczały dłuższą chwilę i zaczynało to im ciążyć. Wszedł szczupły, wysoki pan o prezencji profesora z amerykańskich filmów. Włosy miał nieco szpakowate, krótko przycięte, okulary w złotej oprawie, szary garnitur nienagannie skrojony i wyprasowany, buty lśniące od pasty kiwi, wąskie dłonie o długich, niemal kobiecych palcach. Jolka znała go, zawsze jej okazywał życzliwe zainteresowanie, nawet sympatię, a jednak czuła się w jego towarzystwie onieśmielona. Dla niej był to człowiek z innego świata. Nie z takiego, w którym żyła razem z Markiem, nie z kawiarni czy nocnych lokali, a raczej właśnie z filmów o biznesmenach, intelektualistach i w ogóle ludziach, którym się powiodło. Ale była rada, że matka właśnie z nim się związała. Wiedziała, że darzy ją uczuciem, jest do niej bardzo przywiązany, a także zapewnia jej dobrobyt, bo z pielęgniarskiej pensji nie mogłaby żyć tak swobodnie i mieć tak dobrze urządzonego, samodzielnego mieszkania, w dodatku wykupionego na własność. Wiedziała też, że matka czuje się z nim szczęśliwa i nigdy nie dociekała, czemu właściwie nie są na stałe razem. Zresztą nie było to najważniejsze, sama przecież żyła z Markiem bez żadnych zobowiązań, a jednak łączyło ich wspólne mieszkanie, łóżko, wiele zainteresowań i właściwie gdyby nie te jego tajemnicze sprawy, do których jej nie dopuszczał, uznałaby swoje współżycie z nim za w pełni szczęśliwe. – O, dobry wieczór! – powitał ją doktor, lekko zaskoczony tym, że Zośka nie jest sama. Gospodyni pospieszyła z wyjaśnieniem: – Jola przyszła niespodziewanie, ale to nic, idziemy do kina, potem... – Potem pójdziecie na kolację, jak zaplanowaliście – wpadła jej w słowo córka. – Nie ma powodu żebyście sobie psuli wieczór. Chciałam odejść – wyjaśniła Edwardowi – ale mama nalegała abym została. Mam czas, poczekam na nią. Nie musicie się spieszyć, przecież nie jestem tu gościem, poradzę sobie... – No dobrze – zgodziła się Zośka wyraźnie rada, że mimo wizyty córki, ich plany nie zostaną zakłócone. Cieszyła się na ten wspólny wieczór z Edwardem, miała ochotę i na kino i na kolację w dobrej restauracji, bo lubiła takie wypady, a nie urządzali ich zbyt często. – To wobec tego rozgość się. Jedzenie jest w lodówce, nawet jeśli masz ochotę na drinka, to wiesz, gdzie jest. Kanapę sobie przygotuj, zresztą co ci będę mówiła, znasz mieszkanie, wszystko wiesz, jesteś u siebie. – Jasne. Bawcie się dobrze. Wyszli i po chwili usłyszała pod oknem warkot silnika Edwardowego BMW. Po ostatnim rozlaniu w butelce pokazało się dno. Wanda nalała do szklaneczek wody mineralnej, gospodarz kieliszek uniósł do góry: – No, Kostek, twoje, za udany start! – Kostek uśmiechnął się i stuknął kieliszkiem w kieliszek gospodarza, potem jego kobiety. Wypili. Sięgnął do półmiska po plasterek bekonu, zjadł, popił wodą. – Nie wierzę w udany start – powiedział. – Już mi nic nie wyjdzie... – Co się łamiesz? – zaprotestował gospodarz. – Ty, zawsze taki chojrak? Kostek, teraz jest inne życie, możliwości takie, że tylko łapać okazje... – Nie, Gruby – pokręcił głową Kostek. – Dla mnie to inny świat, niż ten sprzed kicia. Nie masz pojęcia, co to jest tyle lat przerwy. Nie będę umiał teraz się urządzić, stary, to nie mój świat. – Gadanie – mruknęła Wanda. – A ty się nie wtrącaj – ofuknął ją gospodarz. – Lepiej zrób herbaty... – Dobrze, dobrze – podniosła się niechętnie i powędrowała przez dużą, niechlujną barakową izbę do pseudokuchni. Kostek popatrzył za nią, kiwnął się na krześle i powiedział: – Mój Boże, Gruby, jakby mi ktoś powiedział, że tyle lat z nią wytrzymasz, to bym go wziął za wariata. Ile to? Dwadzieścia? Trzydzieści? – Nie liczę lat – burknął gospodarz. – A do wszystkiego można się przyzwyczaić. – Wbrew temu, jak go nazywał Kostek, nie był gruby. Niski, nalany, o niezdrowej cerze, kiedyś był otyły, ale teraz sprawiał wrażenie worka ze starej skóry, z którego wypuszczono znaczną część powietrza. Tylko oczy miał bystre i choć wypił tyle, co jego gość, trzymał się całkiem dobrze. – Zawsze ją traktowałeś jak ścierkę – otwarcie powiedział Kostek. – Bo była i jest ścierką – beznamiętnie odparł Gruby. – Ale moją ścierką. Przejechały ją załogi wszystkich armatorów świata, ale zawsze mnie oddawała grosz. Jak mi się źle działo, to warowała przy mnie jak suka. To co, teraz, kiedy nie znajdzie amatora nawet najbardziej pijanego, mam ją wygonić? Zresztą mam w tym swój interes. Przydaje mi się. Czasami kantoru popilnuje, w domu wszystko zrobi. Flejtuch jest, to fakt, ale co tam, czasem coś ugotuje, herbatę zaparzy a i wypić mam z kim, jeśli żaden kumpel się nie zjawi. A kumple, wiesz Kostek, już się mało kiedy pokazują. Inna gwardia, inne interesy, inni kumple. Zresztą nie mam kumpli. – Ale masz kantorek, sam mówiłeś – zauważył Kostek. – Iii, zawracanie głowy – machnął ręką Gruby. – Drewniana buda na targowisku. Tyle mojego, co wykołuję na kursach ruskich, bo oni się nie zawsze kapują i przelicznik na ruble mają niesamowity. Ale w ogóle to, co można zarobić, jak na dolarze masz pięćdziesiątkę, najwyżej stówę, a obrót dzienny sto, no, najwyżej trzysta dolców? Grosze mówię ci Kostek, bida z nędzą i w dodatku konkurencja, wielki biznes bankowy, a jeszcze dola dla ochroniarzy. Szkoda gadać, to nie to, co kiedyś, jak było przebicie na dolcu dwie, trzy stówy, miały one swoją wartość. Kostek słuchał, kiwał głową, zagryzał z wolna baleronem na przemian z pomidorem. W końcu powiedział: – Zawsze byłeś kutwa i krętacz. Gruby. Znam cię. Gadasz, owijasz w bawełnę, płaczesz żeby tylko się mnie pozbyć i nie pomóc. – Ale, co ja ci mogę pomóc, człowieku, ledwo sam na te pół litra zarobię. I Wandzi trzeba od czasu do czasu sprawić nowy ciuch. I jeszcze podatek trzeba zapłacić, bo to teraz legalny interes, więc trzeba dać państwu, kurwa, bo jak nie, to cię zgnoją. Zobacz, w jakich portkach chodzę, wyglądam na milionera, no powiedz, wyglądam? – Gadanie – warknął Kostek. – Zawsze byłeś flejtuch, a przyjaciel z ciebie był jak koziej dupy trąba. – To po coś tu przyszedł, prosto z kicia? – rozzłościł się Gruby. – Bo nie miałem gdzie. Jaki jesteś, taki jesteś, ale kielicha jednak postawiłeś. Po dwunastu latach, wiesz jak to smakuje? – I idzie do głowy – wtrąciła Wanda, niosąc herbatę – uważaj, Kostuś, bo się zalejesz, narozrabiasz i znowu cię przymkną. – Na noc, to może by i było dobrze – mruknął. Popatrzyła na niego z litością. Znała go tyle lat, pamiętała jako chłopaka, za którym poszłyby wszystkie mewki z Nowego Portu. I wszystkie zazdrościły Zośce, że go miała. Ale zaraz przypomniała sobie, jakie słodkie życie miała z nim Zośka, jak szarpała się sama, bo albo go nie było, albo siedział w pudle. Wybiła się, była najlepsza, fakt, ale nie dzięki niemu. Po prostu miała szczęście. I figurę. I fart do chłopów... Otrząsnęła się z tych wspomnień i postawiła przed nimi szklanki z herbatą. – Napij się. Kostek – powiedziała miękko. – Dobrze ci zrobi, chandra przejdzie i wszystko będzie okej. _ Chandra mi przejdzie, jak jeszcze strzelimy po jednym – odparł Kostek. – Nie ma już – Gruby uniósł butelkę i pokazał, że jest pusta. – To powiedz jej, żeby przyniosła – upierał się Kostek. – Nigdzie nie pójdę, macie dosyć – powiedziała Wanda, rozzłoszczona takim obrotem sprawy. – Kto ma dość, ja? – zdziwił się Kostek niemal łagodnie. Oboje gospodarze wiedzieli, że taki ton przybiera zawsze wtedy, gdy ma zamiar wszcząć awanturę. Gruby położył mu rękę na ramieniu i powiedział spokojnie: – Dobra, Kostek, napiliśmy się, więcej nie ma i nie będzie. Nie rób draki, bo to nie ma sensu. Chociaż mówisz, że jestem szmaciarz nie kumpel, to cię mogę przenocować, jeśli nie masz, gdzie się podziać, ale gorzały więcej nie będzie. Już nie mam takiej kondycji jak dawniej, a nie chcę żeby mnie odwieźli karetką reanimacyjną. Kostek popatrzył na niego uważnie, szarpnął ramieniem, zrzucając rękę Grubego i powiedział ostro: – Nie, to nie, pies cię trącał. Ją też. – Dobra, Kostek, – Gruby nie dawał się sprowokować. – Chcesz tu przenocować? – Mam was w dupie. – No i dobrze – powiedziała ze złością Wanda. – Zawsze byłeś hardy palant i taki zostałeś. Zjeżdżaj, bo zaczynasz mi działać na nerwy. – Ona także sporo wypiła i zachowanie Kostka wprawiło ją w irytację. Gruby jeszcze łagodził: – Gdzie pójdziesz? Zostań, jak chcesz, tylko nie rób draki. Rano wszystko zawsze jest ładniejsze. Pójdziesz gdzieś, wdasz się w jakąś drakę i znów cię wsadzą na parę lat. No jak, zostaniesz? – Daj mu spokój, niech idzie do diabła! – piekliła się Wanda. – Jak zostanie i to jeszcze ciebie dziabnie jak tamtego faceta i znów dostanie dwanaście lat. Kostek łypnął na nią wściekle, ale pohamował wybuch. Odpowiedział tylko: – Za ciebie to bym nawet roku nie dostał. Idę, pies wam mordę lizał! – Wstał, lekko się zachwiał, ale zaraz się wyprostował i ruszył ku drzwiom. – Czekaj, Kostek, czekaj – Gruby ruszył za nim. Pogrzebał w kieszeni, wyjął zwitek banknotów i wcisnął kilka Kostkowi do garści. – Weź, pewnie jesteś goły. Tylko nie chlej, a załatw sobie jakąś bezpieczną metę. – Dobra, dobra, nie bądź taki miłosierny – mamrotał nieco udobruchany Kostek. – A może jednak zostaniesz – nalegał Gruby. – Gdzie pójdziesz, nie masz przecież nikogo, po tylu latach. Rano pomyślimy, coś ci się załatwi... – Jak to, nie mam nikogo? – Kostek wyprostował się i zaśmiał nieszczerze. – Przecież, Zośka to jak żona. I córkę z nią mam. Czy to nie rodzina? Jest żona, jest córka, jest chata, mam gdzie iść, no nie? – Kostek, na litość boską! – krzyknął przestraszony Gruby. Ale Wanda, zła już na dobre i gdzieś, w głębi serca rozgoryczona tym, że ciągle jeszcze pamiętał o tamtej i do niej ciągnął, wrzasnęła: – Zostaw go, do cholery! Niech robi, co chce! Pójdzie tam, to zobaczy, co go czeka i jak go przyjmie teraz ta jego ż o n a ... – Zobaczymy – odparł spokojnie Kostek i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami aż zadrżał stary barak, pamiętający przedwojenne czasy. Gruby pokręcił głową i bez specjalnego gniewu powiedział do Wandy: – Ależ z ciebie zołza, wiesz jak on tam może narozrabiać? – Gówno mnie to obchodzi. A ty byś się jeszcze nad nim litował. – Zawsze to stary kumpel – mruknął Gruby. – On by cię sprzedał bez wyrzutów sumienia – warknęła. – Poszedł i dobrze, będzie trochę spokoju. A ty, jak chcesz się jeszcze napić, to może coś znajdę. – Zawsze byłaś niezła – powiedział Gruby, obejmując ją niezgrabnie. – Nie wiedziałem, że jeszcze jesteś o nią zazdrosna... – Idź do cholery – odepchnęła go i poszła do kuchni, gdzie miała jeszcze schowane pół litra. Bardzo chciała się jeszcze napić. Wyprowadził samochód z garażu i wolno ruszył w dół zadrzewioną ulicą. Wokół było spokojnie i cicho. Wille stojące w uliczkach górnego Sopotu zdawały się senne i puste, tylko w niektórych mieszkańcy już zapalali światła. Spojrzał w lusterko wsteczne i upewniwszy się, że w pobliżu nie widać żadnego samochodu, nieco przyspieszył, przeciął ulicę z pierwszeństwem przejazdu, zatrzymał się na skrzyżowaniu, co znów było okazją do zbadania, czy nikt go nie obserwuje. Główną ulicą pojechał w lewo, w stronę Gdyni, potem, za wiaduktem skręcił w prawo i już niemal pewny, że nie ma „ogona” sunął dalej w stronę Grand Hotelu. Z rzadka mijały go samochody, jadące w przeciwnym kierunku. Sezon urlopowy w Sopocie dawno minął. W mieście było pustawo, szczególnie o tej porze, kiedy ruch dzienny zamierał, a nocne życie jeszcze się nie rozpoczęło. Tylko w parku po lewej stronie drogi spacerowali właściciele piesków, a z pawilonu w Łazienkach Północnych dolatywał przez otwarte okno głośny łomot młodzieżowej muzyki. Przed kortami tenisowymi zmniejszył szybkość do minimum, raz jeszcze popatrzył w lusterka, i za willą ZAIKS-u dosyć ostro skręcił w następną, wąską, ciemnawą uliczkę. Z daleka zobaczył sylwetkę człowieka wolno idącego brzegiem wąskiego chodnika. Podjechał do niego od tyłu, zahamował i przechylając się w prawo otworzył drzwiczki, nie zatrzymując samochodu. Mężczyzna zwinnie wskoczył na siedzenie. Trzasnęły drzwiczki i wóz ruszył z rosnącą szybkością. Na ostrym zakręcie zapiszczał oponami. Zakręt w prawo, jeszcze raz w prawo, potem prosto, na pełnej już szybkości przeleciał tuż przed zmieniającymi się koło mola światłami dla pieszych tak, że nawet, jeśli ktoś jechał za nim, to nie mógł zdążyć przed zapaleniem się czerwonego sygnału. Wyskoczył na szeroką ulicę prowadzącą do Gdańska, potem na rondzie skręcił w prawo i po chwili zagłębił się w dość wąską leśną drogę biegnącą przez wzgórza poza miastem. Przez cały czas nie zamienili ani słowa. Mężczyzna w ciemnej wiatrówce i czapeczce z długim daszkiem siedział milczący i obojętny. Jazda leśną drogą trwała kilkanaście minut. Potem Marek wydostał się na szosę w kierunku Chwaszczyna, a po przecięciu biegnącej poza Trójmiastem obwodnicy skręcił w lewo, potem jeszcze raz w lewo aż wreszcie począł zjeżdżać w dół drogą do Gdańska. Tu, w pewnym momencie zjechał z asfaltowej szosy i zagłębił się w wąską dróżką zadrzewionego terenu, na którym widać było w gęstniejącym mroku małe domki. Był to teren ogródków działkowych, pustych o tej porze, choć w ciągu dnia pełnych krzątających się pracowicie właścicieli. Pokonawszy labirynt wąskich uliczek i dróżek między ogrodowymi starannie utrzymanymi działkami, Marek zatrzymał samochód w odległym od głównej drogi zakamarku. Wysiadł, otworzył metalową furtkę, potem bramę, wprowadził wóz i ustawił go poza domkiem tak, że z uliczki był niewidoczny. – No, jesteśmy – to były jego pierwsze słowa od momentu zabrania pasażera. – Chodźmy. Ruszył przodem, otworzył drzwi domku i zapalił światło. Marek szczelnie zasłonił okna, zamiast górnego światła zapalił małą lampkę w kąciku i zaprosił gościa: – Siadaj, napijesz się czegoś? – Nie, daj spokój. Też jestem wozem. Zajęli miejsce przy niskim stoliku. Siedząc naprzeciwko siebie przez jakiś czas patrzyli na siebie w milczeniu. Domek okazał się całkiem przestronny i dobrze urządzony. Większość powierzchni zajmował duży, wyłożony surowymi deskami pokój z jednym oknem wychodzącym na uliczkę, którą przyjechali. W oknie były założone solidne kraty, a grube zasłony, teraz zaciągnięte, sprawiały, że z zewnątrz nie można było stwierdzić, czy ktoś jest w środku. Pod ścianą stał bufet z wmontowaną lodówką, przy drugiej ścianie stał dość szeroki tapczan, przy trzeciej stolik z czterema wygodnymi krzesłami. Telewizor, radio, wideo, elektryczny piec olejowy świadczyły, że gospodarz bywa tutaj w różnych porach roku i spędza sporo czasu, a także noce. Na bufecie stał aparat telefoniczny, co w tym działkowym osiedlu było wielką rzadkością. Teraz zamknięte drzwi prowadziły do kuchni i łazienki. Z kuchni też było drugie wyjście z domku, na tyły, skąd można było wydostać się inną drogą niż ta, którą przyjechali. – No więc? – zapytał gość. – Co to za alarm? – Spokojnie – odparł Marek. – Nie ma co się spieszyć, musimy porządnie pogadać. Może jednak coś łykniemy, przecież ci nic nie zrobią. – Nie. Nie chcę się tłumaczyć i legitymować. Po co zostawiać ślady? Ciebie mam tego uczyć? – W porządku – roześmiał się Marek i poczęstowawszy gościa, zapalił papierosa. – Nawet nie zapalisz? Dobra, dobra, żadnych śladów, wiem... – Za dużo mówisz o niczym. Lepiej od razu mów o co chodzi, wolę tu być jak najkrócej. Co masz za sprawę? – Sprawy – sprostował Marek i zdusiwszy niedopałek pochylił się nad stołem. – Potrzebuję więcej informacji. I lepszego zabezpieczenia. Gość odsunął się, jakby raził go oddech Marka. Twardo patrząc mu w oczy, powiedział: – Słuchaj, stary, sam wiesz, w co gram z tobą. Jeden nieostrożny ruch, jedna najmniejsza poszlaka i leżę do końca życia. Dobrze o tym wiesz. Robię dla ciebie co mogę, ale więcej nie mogę. – Jasiu – łagodnie odpowiedział Marek – umówmy się, że nie będziemy się zachowywali jak smarkacze, dobra? Robisz, bo musisz, przecież to wiesz... – Boś mnie zmusił. Sam nigdy bym na to nie poszedł. – Gadanie – machnął ręką Marek. – Znamy się sto lat i obaj wiemy, jak to jest. Przycisnąłem cię, fakt, ale gdybyś nie chciał, to znalazłbyś sposób, żeby się mnie pozbyć. Robiłeś to z innymi, zrobiłbyś i ze mną. – Mam teraz mniejsze możliwości. – To nie stare czasy, teraz nadzór jest ostry, patrzą człowiekowi na ręce, nie pozwalają zapomnieć, że jest ze „starego portfela”, i choć zweryfikowali, to w każdej chwili mogą się ze mną pożegnać. Mam ci to tłumaczyć? – Tym bardziej staraj się, żeby jak najwięcej załapać szmalu, to będziesz miał potem z czego żyć – cynicznie odparł Marek. – Łatwo ci mówić. Wymagania masz coraz większe, a mnie coraz trudniej je spełnić. – Nic za darmo, Jasiu – przypomniał Marek. – Ty mi dajesz to, czego potrzebuję, ja ci płacę i to nieźle chyba, co? A może masz mało? – Zawsze przyda się więcej – teraz gość lekko się uśmiechnął. – Tym bardziej że sam mówisz, żeby się spieszyć i łapać, co się da... – Jednak naleję po jednym – zdecydował Marek. – Leciutkim, żeby nie zaszumiało... Wstał, podszedł do bufetu, nalał do wysokich szklanek nieco ginu, dolał wermutu, z lodówki wyjął po dwie kostki lodu i postawił napoje na stole. – Twoje zdrowie, Jasiu, za powodzenie – stuknął swoją szklanką o brzeg szklanki gościa i obaj napili się po małym łyku. – No więc? – gość patrzył czujnie na Marka. A ten zapalił ponownie, zaciągnął się głęboko i powiedział: – Trzeba rozkręcać interesy, Jasiu, trzeba iść naprzód. Kto stoi w miejscu, ten się cofa. – Nie pieprz banałów. Mówże, o co idzie? – Jasiu – ton Marka był łagodny, przyjacielski. – Musisz wiedzieć, że już mi nie wystarczy to, co dajesz. Nie wystarczy cynk, na kogo zbieracie materiały, kogo macie na oku, dla kogo szykuje pudło prokurator, albo kiedy będą przetrząsali teren, żeby znaleźć parę starych wraków samochodowych, które komuś tam zginęły. – Marek – gość zmarszczył brwi – wiesz, że robię więcej. Dzięki mnie to i ludzie mają spokój, ode mnie masz papiery, jakich potrzebujesz, nie jednego z twoich wyciągnąłem z pudła, a i ciebie od niego uchroniłem, może nie? – Nie przeczę. Chociaż co do mnie, to pewnie się przechwalasz, żeby mi zaimponować albo wywołać wdzięczność. Ale pamiętaj, co za to masz. – No dobra, dajmy spokój. Robię dla ciebie to, co robię. Co chcesz jeszcze? – Rozkręcam nowy, duży interes. Inicjatywa teraz potrzebna, sam wiesz. – Znów pieprzysz, zamiast mówić konkretnie – zirytował się gość. – Dobra, więc ci powiem jasno. Ta historia ze sklepikarzami, którzy płacą za ochronę, to mała rzecz. Cieszy, ale ledwo wyrabiam na siebie, chłopaków, a i na ciebie też, Jasiu. – I na Jolkę – złośliwie zauważył gość. – Jolkę zostaw – warknął Marek. – Ona jest wkalkulowana w moje dochody. Może kiedyś ją włączę głębiej, to wtedy też będziemy liczyli dolę dla niej. A w ogóle, to zostaw ją raz na zawsze. I matkę też. – Do matki teraz nic nie mamy. Co było, to było, dużo lat temu, teraz pracuje, żyje spokojnie, ma przyzwoitego faceta, wszystko gra. Ale Jolka jeszcze ma przyszłość, zwłaszcza przy tobie. – Daj spokój, Jasiu, bo się naprawdę zdenerwuję. Słuchaj lepiej, zamiast tyle gadać. Pociągnęli po łyku koktajlu a Marek mówił dalej: – Samochody w skali lokalnej to też nie za wielka sprawa. Trafił się facet, który chce hurtowo i za granicę. – Co? – zdumiał się gość. – To może zamówi na Żeraniu. – Dowcipny jesteś, Jasiu – roześmiał się Marek. – Wańka chce wozy pierwszej klasy. Mercedesy, volvo, BMW, audi, volkswageny, no, w ostateczności ople. Jak się trafi peugeot albo renault, to też weźmie. – Rolls royceów i jaguarów nie chce? – ironizował gość. Marek mówił dalej, wyraźnie rozgrzewając się myślą o nowym interesie. – Jak się jaki trafi, to na pewno też weźmie. – Duże zapotrzebowanie. – W kraju takich wozów dla niego nie wystarczy. – Co się da wziąć z kraju, to weźmiemy. – Ale tak planuję, żeby główne źródło było na Zachodzie. Niemcy mają za dużo wozów. Austriacy też. Francuzom też można, coś niecoś wyjąć. Tam nie ma prawie granic, więc byle doprowadzić do naszej kochanej Odry. Tu już nas nie dosięgną, właściciel nie straci, a firmy ubezpieczeniowe są bogate, nie muszę ich żałować. – Więc, w czym problem? – Mam już prawie zorganizowanych dostawców stamtąd – chwalił się Marek, nie ukrywając zadowolenia. – Mam też odbiorców, ale za naszą granicą na wschodzie. Cały problem, żeby taki wózek bezpiecznie przejechał przez Polskę, od Odry do Bugu. I oczywiście przez obie granice. – Co ja tu mogę zrobić? – Dużo, Jasiu, dużo i liczę na ciebie. – No, więc? – Po pierwsze, musisz mi pomóc zabezpieczyć przed waszymi ludźmi całą operację. I przed zanadto wścibskimi celnikami, zwłaszcza na wschodzie. – W jaki sposób? – Jasiu, nie bądź dzieckiem. Trzeba chronić takiego ładnego mercedesa, jak będzie wędrował przez naszą ojczyznę. – Mam mu dać patrol drogówki jako ochronę, żartujesz? – Nie. Masz mi mówić, które rejony są najmniej kontrolowane przez waszych ludzi. W razie wpadki masz wyciągać moich ludzi. Papiery będą mieli, ale jak nakryją mojego pilota prowadzącego trefny wóz, to musisz go pomóc wyciągnąć. Masz dać blankiety rejestracyjne, bo lepiej, żeby większość jechała na polskiej rejestracji. Masz wybadać celników i pograniczników, który jest „miękki”, kiedy ma służbę, czy bierze, a jeśli twardy, to lepiej przeczekać aż skończy służbę. Masz Jasiu sporo roboty. Sam wiesz, że przy takiej operacji potrzeba dużo zachodu i musi być maksymalne bezpieczeństwo. Ty mi je zapewnisz. Albo jesteś u was szychą, albo nie... – To wszystko? – Nie, Jasiu. Jest jeszcze taki jeden facet, nasz wspólny znajomy. Mówią na niego Cygan, bo jest Cyganem. Trzeba go uziemić. – Na zawsze? – Nie. Ale postraszyć, wyeliminować, bo to duży konkurent i ma niezłą grupę. Już tu mi sprawia sporo kłopotów, a co będzie, jak się dowie o tym dużym biznesie i zechce też się za to wziąć, albo zacznie mnie rugować, a znasz jego metody. – Twoje też znam. – A ja znam twoje. Na razie sam go trochę wyciszę, ale w razie grubszego zagrożenia z jego strony będziesz musiał wkroczyć i raz na zawsze go wyeliminować. – Raz na zawsze, to możesz ty. Ja mogę na parę lat – chmurnie odparł gość. – No i dobrze. Starczy. Czy wszystko jasne? – Poza jednym. – No, pytaj, Jasiu. – A co będzie, jak się nie zgodzę? Marek uniósł brwi i uśmiechnął się ironicznie: – Jasiu, nie żartuj. Po pierwsze, lubisz forsę, a na tym zarobisz. A po drugie... wypił odrobinę koktajlu, wstał, wyłączył telewizor i włożył kasetę do magnetowidu. Po chwili na ekranie telewizora pojawiły się obrazy. Na taśmie wideo widać było Jana w towarzystwie kobiety. Najpierw przy restauracyjnym stoliku, potem w samochodzie, wreszcie w pokoju. Tu, bez zbędnych ceregieli począł się do niej dobierać. Kobieta słabo się broniła, potem uległa. Sceny miłosne dwojga nagich ludzi były wyraźne, a niejeden producent filmów pornograficznych by się ich nie powstydził. Potem, w tym samym mieszkaniu został ukazany następny seans Jana z inną kobietą. Ta kobieta wykazywała dużo więcej inwencji niż poprzednia, a i partner nie pozostawał biernym uczestnikiem spektaklu. – Dosyć, przestań! – krzyknął Jan. – Czemu, to przecież ładne – roześmiał się Marek. – Pokazałem ci drugi raz, żeby przypomnieć. Wiesz, że szefowie by cię nie pochwalili za te numery z funkcjonariuszką i z byłą szefową. A co by powiedziała twoja żona i córka, wolimy obaj nie myśleć, prawda, Jasiu? – Jesteś zimny skurwysyn – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Nie zapominaj, że ty mógłbyś mieć za to ładną sprawę. Wykorzystanie lokalu i sprzętu do szantażu kolegi... – Co mi mogą zrobić – roześmiał się Marek. – Ja już w tym interesie nie jestem, mogą mi nadmuchać. Ale ty? Jesteś, i chcesz być do emerytury, czy nie? A nawet, jeśli nie dotrwasz, to grosz ci się przyda. I teraz, i w przyszłości. Zwłaszcza dobrze ulokowany, a ty wiesz, jak go ulokować, nie, Jasiu? Jan milczał długą chwilę. Wypił nawet do dna koktajl i zapalił papierosa. W końcu powiedział: – Dobrze wiesz, że nie wszystko mogę, dużo spraw jest poza moim zasięgiem... – Wiem, Jasiu, wiem, znam tę robotę. Biorę to pod uwagę. Ale wiem, że mimo wszystko, masz wielkie możliwości, masz kolegów tu i tam, dasz sobie radę, pomożesz mi, prawda? – A mam wyjście? – zapytał zrezygnowany Jan. Marek wzruszył ramionami: – Jakubowski mówił, że z każdej sytuacji są dwa wyjścia. Tylko, że to drugie w twoim przypadku jest raczej nieprzyjemne. – Dziś zdecydowanie za dużo filozofujesz – kąśliwie zauważył Jan. – No dobra – uciął Marek. – Więc jak, umowa stoi? – Zaraz – Jan patrzył mu teraz twardo w oczy. – Jeszcze jedno pytanie. – No? – Co ja z tego będę miał? Bo nie myślisz chyba, że tyle dodatkowego ryzyka podejmę za tyle, co teraz? – O, fajno, teraz jesteś rzeczowy – ucieszył się Marek. – Czy ja cię kiedy skrzywdziłem? Starego kumpla ze wspólnej roboty? – No więc? – Każdy wóz przeprowadzony przez Polskę, aż do granicy brata – trzysta papierków. Mało. Pięćset. – Puknij się, Jasiu! Policz moje koszty. Połowa zostaje tam, skąd jest wóz. Taniej go nie wezmą i nie doprowadzą do granicy albo i do Polski. Potem zrobienie papierów, przebicie numerów, ukrycie, transport przez cały kraj, coś dla celnika, coś dla wopisty, moja działka, chłopaków za ochronę, twój grosz – widzisz, ile tego? A nieprzewidziane koszty? Stary, to przecież deficytowy interes. Robię to dla sportu i tyle... Jan roześmiał się głośno. Marek mu zawtórował. Potem powiedział: – Mniejszy i starszy wóz – dwieście, nowszy, większy, luksus – czterysta. Czasem, za trudniejszą robotę coś ekstra. Za Cygana, jak zajdzie potrzeba, też będzie ekstra. Stoi? – wyciągnął dłoń do gościa. – Stoi – Jan klasnął swoją dłonią, dobijając targu. – Ale pamiętaj, mnie nie ma, nie istnieję, mgła, powietrze, choćby palili, smażyli. – Jasne, to też mój interes. Ale, jak będę potrzebował coś poza tym, to nie odmówisz? – Czy, kiedy odmówiłem? – A czy, kiedy nie zapłaciłem? – Z fotografem za plecami – skrzywił się Jan. – Nie martw się, to grób, mogiła. Przyjdzie czas, to wszystko zniknie. A teraz co, jeszcze po jednym na zakończenie? – Ale małym – zgodził się Jan. – Ty jedziesz bokiem, potem prosto do chaty, a ja muszę jeszcze prawie przez całe Trójmiasto. – Dobra, co ci kto może zrobić – roześmiał się Marek. – Taka fisza, na sam widok twojej legitymacji drzewa stają na baczność, a co dopiero zwyczajna glina z drogówki. No, Jasiu, zdrowie, żeby dobrze poszło. Powrotną drogę odbyli tą samą trasą. Marek widział jak z terenu ogródków wyjechał za nim samochód bez świateł, które włączył dopiero na szosie. Nie przejął się tym. To było jego zabezpieczenie na działkach. Gdyby Janek zamierzał w domku coś zadziałać przeciwko niemu, wystarczyło krzyknąć. Teraz byli już niepotrzebni, ale jechali za nim, bo też wracali do Sopotu... Jolka nie bardzo była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Jadąc do matki chciała tylko uniknąć samotności w Markowym mieszkaniu. Wyszła także dlatego, że szarpał ją jakiś nieuzasadniony niepokój, nie mający racjonalnych podstaw. Kładła to na karb zmiennej pogody, niżu barycznego, przedmiesiączkowego okresu, ale w gruncie rzeczy zdawała sobie sprawę, że bez konkretnych przyczyn lęka się o siebie, Marka, o wszystko, co się wokół nich dzieje. Nie było żadnych oznak zwiastujących jakieś zagrożenie czy niebezpieczeństwo, jednak od czasu do czasu serce jej łomotało szybciej, gdy zadawała sobie pytanie: Co dalej? Co właściwie się dzieje? Żyła z Markiem już długo. Mijał czwarty rok jak zgodziła się zamieszkać u niego, niczym legalna żona. Przedtem bywało różnie, rzadko wspominała te czasy, ale jeśli już, to raczej niechętnie. Związek z Markiem – mężczyzną dobiegającym czterdziestki, a więc dużo starszym, spokojnym, zawsze szczodrym, chętnym do rozrywek, wyraźnie darzącym ją uczuciem – był dla niej miły. Miała dostatek, nie musiała pracować i żyła spokojniej, z większym poczuciem własnej wartości. Ale, mimo to nie czuła się całkowicie bezpiecznie. Były bowiem sprawy, o których Marek jej nie mówił. Nie wszystko z nią dzielił. Wychodził nie mówiąc dokąd, ani kiedy wróci. Miał jakichś znajomych, może przyjaciół, może partnerów w interesach, ale Jolka ich nie znała. Widziała przelotnie jednego czy drugiego. Nie podobali jej się, choć niczego nie mogła im zarzucić. Istniała jakaś tajemnicza sfera, poza którą nie miała dostępu. Była to sfera owych interesów Marka. Miał pieniądze. Zawsze dużo, przeważnie dolarów. Ale nie wiedziała skąd pochodzą. W jaki sposób je zarabia, kto ma w tym udział. Już sporo lat stykała się z tym przesyconym seksem, szpanem, nawet brutalnością i zawsze obracającym dużymi sumami półświatkiem. A że była inteligentna, więc bez trudu domyślała się, że z tego właśnie środowiska, z interesów tam właśnie robionych pochodzą pieniądze Marka i że na nich opierało się jej dostatnie życie. Marek specjalnie nie afiszował się forsą. Nie był skąpy, raczej dla niej hojny, ale nie szastał, nie kłuł innych w oczy. Jednak czasem widziała u niego duże pliki zielonych banknotów i nie były to jedno– czy pięciodolarówki. Nie pytała, bo i tak by jej nie powiedział. Gdy kiedyś zobaczyła, że ma pistolet, przestraszyła się. Uspokoił ją, że to gazowy, a gdy stwierdziła, że kłamie – wyjaśnił, że ma zezwolenie i dodał, że dziś każdy, kto ma do czynienia z pieniędzmi, musi się jakoś zabezpieczyć, bo świat jest brutalny, a ludzie bywają gorsi od wilków. Zawsze umiał mówić ładnie, przekonywająco, a gdy mu już brakowało argumentów, sięgał po ten ostatni, który zawsze odnosił skutek i zamykał jej usta. Był dobry. Nie miała nigdy takiego mężczyzny. Potrafił ją zaspokoić aż do fizycznego bólu. Był gotowy zawsze, wszędzie o każdej porze dnia; w samochodzie, sypialni, kuchni, na stole, na fotelu, na podłodze, na schodach, w piwnicy, w lesie – wszędzie i zawsze mógł, chciał i robił to zarazem czule, delikatnie sprawiając jej nie tylko fizyczną przyjemność, ale dając satysfakcję ze świadomości, że jest tak pożądana a może nawet kochana. Dlatego też od czasu, gdy byli razem, przez myśl jej nie przeszło spróbować z innym mężczyzną, choć wielu chciało, bo była atrakcyjna, a i okazji nie brakowało, gdyż Marek często zostawiał jej dużo swobody, jak choćby dziś, odchodząc na noc. Był jej chyba pewny, bo nie okazywał zazdrości, ale kiedyś powiedział groźnie: – Spróbuj tylko, a zobaczysz, co zrobię! Tobie i facetowi... Wiedziała, że mówi serio, bała się go nawet, gdy tak przemawiał ze zmarszczonymi brwiami, ściągniętą twarzą i przez zaciśnięte zęby. W tej akurat sprawie nie obawiała się go, bo była czysta i nie miała najmniejszego zamiaru robić „skoku w bok”. A czy on robił? Myślała o tym niekiedy. Nawet wypróbowywała go, gdy wracał po dłuższej nieobecności nad ranem, wyraźnie zmęczony. Zawsze odpowiadał na jej prowokacyjny zew, udowadniał, że jest dla niej gotów – jak zwykle – do wyczynów, po których stawała się spokojna i łagodna jak nasycona kotka. Więc nie „te sprawy” leżały u podłoża lęku, który niekiedy nachodził ją niespodziewanie. Także nie przyszłość, bo rzadko o niej myślała, żyjąc beztrosko dniem dzisiejszym. To, co robił Marek w owej sferze, do której nie miała dostępu, co mu tam zagraża i czym to się może skończyć, stanowiło źródło jej niepokoju. Choć sama przed sobą nie zawsze się do tego przyznawała, wierzyła lub pragnęła wierzyć w zapewnienia Marka, iż wszystko jest okej, a jego interesy całkiem legalne – są prawdziwe. Dziś liczyła, że lęk ucichnie, gdy posiedzi z matką. Pogadają sobie jak to miały w zwyczaju, gdy jeszcze mieszkały razem przed „epoką” Marka, a potem wróci do domu, gdzie go zastanie śpiącego po tajemniczej nocnej wyprawie. A jednak wszystko ułożyło się inaczej. Przyplątał się ten wyprasowany doktor w złotych okularach. Poszli do kina, sama ich zachęciła do pójścia na kolację, bo co miała im powiedzieć? Że potrzebuje matki, że nie chce być samotna, że czegoś się boi? Bzdura. Tak się złożyło i dobrze. Matka też ma swoje potrzeby, jest jeszcze absolutnie na chodzie, należy jej się dobry facet, a że doktor jest dobry – Jola wiedziała, bo jego związek z Zośką trwał od wielu lat i matka nieraz mówiła o tym człowieku z sympatią, czułością, może nawet wdzięcznością, że wypełnił jej życie, które bez Joli byłoby puste i samotne, z perspektywą nieuchronnie nadchodzącej starości. Na oko daleko jeszcze było Zośce do starości, imponowała wyglądem, temperamentem, figurą, powodzeniem, ale dla Jolki była przecież matką, osobą z innej epoki, odległej, tak dawnej, że nie warto było o niej mówić. I też na ogół nie mówiły. Jola wiedziała, iż z Kostkiem matce życie się nie układało, przeważnie wymykał się z domu, miesiące i także lata spędzał w areszcie lub w więzieniu. A ostatnio, przed długim, dwunastoletnim wyrokiem pokazał się na krótko i jego pobyt skończył się awanturą o pieniądze, o wychowanie Joli, o wszystko, wszystko, co zapewne narosło w nim przez lata nieudanego, cinkciarskiego życia. Zjadła kolację w kuchni. Nie miała specjalnie apetytu, wypiła jednak szklankę zimnego mleka i wmusiła w siebie dwie kromki chleba z szynką i serem. Potem wzięła chrupki i poszła z nimi do pokoju. Oglądała stary, amerykański film, w którym scenarzysta, reżyser, aktorzy i producent usiłowali ją przekonać, że czarny policjant jest w Ameryce taki sam dobry, a nawet lepszy niż biały, bo mniej brutalny, ale za to bardziej cwany i w dodatku dowcipny. Dotrwała do końca. Było już po dziesiątej, lecz jeszcze nie chciało jej się spać, więc wybrała pierwszą lepszą kasetę i włączyła wideo. W połowie jednak zrezygnowała z oglądania strzelaniny, wybuchów, zwycięstw jednego byłego komandosa nad armią przygłupich policjantów. Zaczęła szykować się do snu. Pościeliła matce tapczan w pokoju a sobie kanapę w drugim, tu gdzie stał telewizor. Jeszcze wypiła szklankę mleka, wzięła prysznic i włożywszy nocną koszulę matki usiadła na kanapie. Obok stała niewielka szafka. Mimo woli otworzyła drzwiczki, pogrzebała w leżących tam kosmetykach, potem wysunęła szufladę. Gwizdnęła na widok tego, co tam zobaczyła. W oczy rzucał się kolorowy wizerunek nagiej dziewczyny spoczywającej w nadzwyczaj swobodnej pozie na puszystym dywanie. Była to okładka pisma, którego treść nie budziła wątpliwości i składała się wyłącznie z obrazków podobnych do tego, i niektórych jeszcze bardziej wyuzdanych. Leżało tam też ładne pudełeczko z widniejącą na nim przytuloną do siebie parą oraz napisem o seksie. Jolka wiedziała, że w środku są pigułki zawierające afrodyzjak. Ale największe jej zainteresowanie wzbudził przedmiot z różowego plastyku. Był to okazały fallus, zadziornie sterczący ku górze, do złudzenia przypominający prawdziwego. Jolka wzięła atrapę do ręki, i uśmiechnęła się. Nie spodziewała się znaleźć czegoś takiego u matki. Przyszło jej do głowy, że być może doktor nie jest tak sprawny jakby się mogło wydawać na podstawie jego wyglądu, a może matka miała większe potrzeby, których on nie mógł zaspokoić. Nie wzbudziło to jednak w niej niechęci do zainteresowań Zośki. Sama nigdy dotąd takiego penisa nie miała w ręku, z ciekawością więc obejrzała go dokładnie, nacisnęła palcami i stwierdziła, że ma tę samą giętkość a zarazem jędrność co ten, którego znała ze swych kontaktów z Markiem. Po dłuższych oględzinach odłożyła go w końcu na miejsce i zamknęła szufladę. Zgasiła światło i przymknęła oczy. Było już dość późno, dochodziła jedenasta, lecz nie czuła senności. Była przyzwyczajona do późniejszego zasypiania, a także do silnych przeżyć z Markiem, po których zawsze spała dobrze. Dziś Marka nie było, a ogarniający ją lęk w ciemności spotęgował się i sprawił, iż wiedziała, że nie zaśnie. Zaczęła rozmyślać o swoim życiu, o stosunku Marka do niej, o tym, co by się z nią stało, gdyby nagle zniknął, co by wówczas zrobiła, gdzie by mieszkała, z czego żyła. Miała wprawdzie zawód, była specjalistką od gastronomii, doskonale radziła sobie jako kelnerka, ale teraz, po latach spędzonych bez trosk materialnych i pod skrzydłami Marka przerażeniem napawała ją myśl, że musiałaby wrócić do tej pracy i do dawnego życia. Przewracała się z boku na bok, usiłowała w nieskończoność liczyć, ale złe myśli ciągle wracały, i odbierały sen. Chcąc się uspokoić zaczęła myśleć o seksie i sięgnęła do szuflady. Dotyk elastycznego plastyku przywrócił uczucie, jakiego doznawała, gdy sięgała do takiego samego, ale prawdziwego u Marka. Fala ciepła uderzyła jej do głowy. Niemal poczuła jego obecność koło siebie a potrzeba połączenia z mężczyzną stała się tak silna, że gotowa była głośno krzyczeć by przywołać Marka. Palcami ugniatała plastykowego fallusa i wsunęła pod kołdrę. Chwilę bawiła się, dotykając nim swego brzucha, ud, aż wreszcie zbliżyła do miejsca, dla którego był przeznaczony. Już nie myślała, że to nie ma sensu, działała rozluźniona, pragnąca rozkoszy, wyobrażająca sobie, że to Marek jest blisko, przytula ją i dąży do tego, co oboje tak bardzo lubili. Stwierdziła, że to, co z wolna zanurza się w niej jest teraz ciepłe, ogrzane jej własnym ciałem. Rozchyliła nogi, zapomniała o wszystkim, a tylko szeptała: Och, chodź, chodź, Marek, Mareeek!... – wykrzyczała głośno i niemal się tego przestraszyła. Napięcie opadło, chwilę tylko oddychała jak po długim biegu. Poczuła ulgę, nadeszło odprężenie i zadowolenie. Wstała, w łazience starannie umyła własność matki, schowała ją ponownie do szuflady i położywszy się znów zgasiła światło. Teraz była spokojna, lęki uleciały, sen nadszedł szybko. Kostek długo stał na ulicy. Był wściekły, że tak się skończyła jego wizyta u starego kompana. Nigdy nie uważał Grubego za przyjaciela, ale w przeszłości łączyło ich wiele interesów, nieraz wzajemnie sobie pomagali i teraz liczył, że w momencie, gdy po długim pobycie w więzieniu stawał do ponownego startu życiowego, od niego właśnie uzyska jakąś pomoc a przynajmniej wsparcie na początek. Lata izolacji sprawiły, iż czuł się jakby go przeniesiono do innego świata niż ten, który znał tak dobrze i w którym umiał sobie radzić. Czuł się wyrzucony, bezradny, wściekły na Grubego i jego przyjaciółkę. Szukając papierosa natrafił w kieszeni na banknoty, które wetknął mu Gruby na odchodnym. Trochę mu to dodało otuchy. Pomyślał, że zanim coś zdecyduje, powinien się jeszcze napić, a poza tym czuł potrzebę obecności ludzi, nie chciał być sam, w nocy, w odległej od centrum, niebezpiecznej dzielnicy. Przypomniał sobie starego „Albatrosa”, knajpę w Nowym Porcie, która była jego przystanią, miejscem interesów, spotkań z kumplami i dziewczynkami, zawsze gwarną, wypełnioną dymem i oparami alkoholu, a także dźwiękami muzyki tanecznej. Zatęsknił do tego miejsca. Poszedł do pobliskiego przystanku tramwajowego, ciesząc się w duchu, że z miejsca, w którym się znajdował, było niedaleko do Nowego Portu. Zanim wypalił papierosa, nadjechał tramwaj. Był niemal pusty, tylko jakaś starsza kobieta biednie ubrana drzemała na siedzeniu w pobliżu motorniczego, a w drugim końcu para młodych przytulała się tak, że wyglądali jakby przeżywali miłosne spełnienie. Kostek uświadomił sobie, że nie ma biletu, ale zlekceważył to. Siadł i podrygując w takt podskoków wagonu patrzył przez ciemne okno. Nie była to zabudowana dzielnica, z rzadka tylko przesuwało się światło jakiegoś domku na działkach, potem było Brzeźno, także niezbyt imponujące, zwłaszcza nocą. Wreszcie tramwaj dojechał do pętli przy dawnej strefie wolnocłowej, do dziś ogrodzonej wysoką, metalową siatką. Kostek wyszedł i powędrował znajomymi ulicami w głąb dzielnicy Nowy Port. Początkowo miał po lewej stronie basen portowy, widział oświetlone statki, niektóre załadowane, inne puste i ciche o tej porze, budynki magazynów i dźwigi, których szczyty ginęły w ciemności. Potem zaczęły się stare zabudowania Nowego Portu. Stąd już było blisko do znajomej knajpy. Uderzył go tylko brak ruchu, wokół nie było niemal nikogo, a pamiętał, że w czasie jego dobrych lat o takiej właśnie porze, od bramy portowej wędrowały liczne grupki mężczyzn, marynarzy pragnących nocnej rozrywki; że bywały tu dziewczynki, przepędzone przez konkurentki z restauracji, kręcili się cinkciarze wymieniający marynarskie waluty na polskie złotówki po korzystnym kursie obydwu stron. Teraz nikogo prawie nie było, nie licząc rzadkich przechodniów spiesznie gdzieś podążających. Dotarł w końcu do centrum dzielnicy. Na rogu znajdował się „Albatros”, jego knajpa, w której spędził większość życia, pomiędzy odsiadkami. Było ciemnawo i pusto. Daleka, słaba latarnia oświetlała jednak trochę ów narożnik. Zobaczył nawet trzy schodki, po których wchodziło się do wnętrza „Albatrosa”. Ale nie było tam napisu świetlnego, który dawniej, pokazywał drogę marynarzom, mewkom, cinkciarzom i wszystkim spragnionym zabawy w nocnej, portowej knajpie. Także drzwi były zamknięte, a wokół nie było widać ani jednego człowieka. Kostek stanął przed wejściem i długo patrzył na zamknięte drzwi, nad którymi z trudem odczytał nieoświetlony napis „Sklep spożywczy”. Na bocznych szybach lokalu, dawniej szczelnie zasłoniętych, by gapie nie mogli podglądać jak tu się bawi portowe towarzystwo, teraz widniały ukośne, białe napisy: sery, masło, drób, pieczywo, wędliny... Kostek splunął, zapalił wymiętego papierosa i gapił się przez długą chwilę na lokal, który kiedyś był dla niego drugim domem. Poczuł się naprawdę samotny i bezradny. Nie był sentymentalny, ale kiedy mu się przypomniało, jak tu się bawił i kim był dla licznych bywalców „Albatrosa”, zrobiło mu się smutno jakby utracił coś bliskiego. To miejsce pamiętał, o nim myślał często, gdy nostalgia za wolnością stawała się za grubymi murami nie do zniesienia. Tu przecież bywał z Zośką, tu ona królowała, tu... Zośka. Wypluł niedopałek na chodnik i wyprostował się. Przecież żyje, mieszka w tym mieście, pracuje, ma córkę. J e g o córkę. Poczuł przypływ optymizmu. Ale również przypomniał sobie w jaki sposób rozstali się ostatnio. W gniewie, z wzajemnymi oskarżeniami, niemal z nienawiścią. On nie mógł darować jej ciągłych wymówek i żądań by wreszcie zaczął normalnie żyć, a nie wegetować na marginesie i to przeważnie na jej koszt. On ciągle wypominał jej przeszłość, że go zdradziła, opuściła, gdy po raz pierwszy poszedł do więzienia złapany na gorącym uczynku. Ona na to rzucała oskarżenie, że to przez niego, przez głupie uczucie, którym go darzyła, stała się mewką, że nawet potem, gdy ją odszukał po wyjściu z więzienia i gdy mimo wszystko przyjęła go pokaleczonego, samotnego, ale jeszcze jej bliskiego, nawet wówczas nie umiał zerwać ze starym życiem, choć ona już z ogromnym wysiłkiem to uczyniła. Takie kłótnie przeplatały się z przebaczeniami, nienawiść z miłością, rozstania z powrotami, bo Kostek niejeden raz odchodził i niejeden raz wędrował za kratki. Nawet narodziny Jolki nie potrafiły go zmienić. A kiedy w złości poddał w wątpliwość swoje ojcostwo, Zośka nie mogła tego ścierpieć i wyrzuciła go za drzwi. Nie obeszło się przy tym bez bijatyki, interwencji sąsiadów, nawet milicyjnego patrolu, który jednak uznał, że nie będzie się wtrącał do rodzinnej dyskusji. A kiedy wówczas, gdy zapadał ów ostatni, długi wyrok, ubłagał ją w liście by przyszła na widzenie, ona poszła, ale tylko po to, żeby mu powiedzieć, że nigdy więcej nie chce go widzieć, bo nie wierzy, żeby się zmienił i lepiej jeśli Jolka będzie żyła bez ojca niż ze świadomością tego, że jest nim typ spod ciemnej gwiazdy, opryszek, bandzior, nawet morderca. Bo ten wyrok za rozprawę nożową między cinkciarskimi konkurentami otrzymał właśnie Kostek. Według zeznań świadków – zadał śmiertelny cios młodemu, butnemu chłopakowi, który wszedł do jego rejonu działania. Nie pomogły zaprzeczenia Kostka, że jest niewinny zabójstwa, że w tej ogólnej bijatyce ktoś inny zbyt mocno pchnął nożem chłopaka – przeszłość przemawiała przeciwko niemu i sąd jako notorycznemu recydywiście wydał surowy wyrok, a on odsiedział go w całości. A jakby teraz zareagowała Zośka, gdyby się u niej pojawił? Zadał sobie w duchu to pytanie i wiedział jaka byłaby odpowiedź. Ale wiedział też, że była dobra, potrafiła okazać wyrozumiałość czy litość, a on potrzebował i jednego, i drugiego. Potrzebował wsparcia, pomocy na starcie, kąta, a potem jakoś się urządzi, jeśli ona nie zechce, żeby został na stałe. Myślał tak, a równocześnie nie miał odwagi ruszyć do Zośki. Postanowił dodać sobie jeszcze trochę odwagi. Zamroczenie, jakie odczuwał u Grubego, już niemal minęło, czuł się zbyt trzeźwy, by stanąć przed Zośką, która na pewno najpierw wpadnie w złość, a może dopiero potem, zmięknie i pozwoli mu zostać. Rozejrzał się po ulicy, powędrował przed siebie ufając, że w końcu znajdzie jakąś knajpę czy bar, bo pora była jeszcze nie tak późna jak na portową dzielnicę. Nie zawiódł się, po przejściu paru przecznic zobaczył nędzny neon i z daleka poczuł znajomą woń, charakterystyczną dla nocnych lokali. Był to podrzędny bar, dosyć pustawy, o mocno przyciemnionych światłach. Prosty bufet w kącie, za nim rząd butelek z alkoholami, raczej nie najwyższej jakości, kran od piwa i grube, niedomyte kufle, barman o ponurym spojrzeniu, na wzór westernowy w kamizelce i z podwiniętymi rękawami białej niegdyś koszuli. Kilku zalanych facetów kiwało się na stołkach, dwie czy trzy pary siedziały w półmroku przy stolikach z plastykowymi blatami, zmęczona kelnerka niosąca tacę z ciężkimi kuflami gdzieś na zaplecze – to obraz, jaki zarejestrował Kostek, gdy wszedł do środka. Nie zraziło go to, był nawet rad, że nie trafił na knajpę o lepszym standardzie, bo on ubrany nędznie, nieogolony, mógłby spotkać się z nieprzyjemnym przyjęciem. Tu zresztą także barman, najwyraźniej właściciel, nie okazał się dla niego życzliwy. Gdy Kostek stanął przy barze opierając się łokciami o mokry blat, spojrzał na niego ponuro i mruknął: – No? – Nie „no” – warknął Kostek – tylko dużą wódkę i duże piwo. – Duża wódka, duże piwo, duży pieniądz – odparł barman. – Mówiłem: wódka i piwo – Kostek już patrzył ze złością na barmana. – A ja mówiłem: forsa – odparł barman. – Tu się na kredyt nie daje. Zwłaszcza obcym. – Jestem tu swój bardziej niż inni – odparł Kostek. – No, mam jeszcze raz prosić? – To mówiąc wyciągnął z kieszeni banknoty od Grubego i położył je na bufecie. Było tam kilka niebieskich papierków stutysięcznych, Gruby okazał się hojniejszy niż Kostek przypuszczał. Ale barman spojrzał na pieniądze i mruknął: – Bez zakąski nie podaję. – To dzwonko śledzia i wodę mineralną – zamówił Kostek, patrząc bezczelnie w oczy barmanowi. – Tylko? – barman wyraźnie nie miał ochoty go obsłużyć. – Wystarczy, nie jestem głodny. No, długo jeszcze trzeba prosić, czy mam złożyć skargę, że tu się spokojnych gości źle traktuje? – drwił Kostek. Barman pochylił się nad pieniędzmi, wybrał kilka banknotów, nawet wydał jakąś resztę, potem nalał setkę wódki, napełnił kufel piwem, na talerzyku położył śledzia w oleju i dołożył butelkę wody mineralnej. Wszystko postawił przed Kostkiem z ponurą miną, bez jednego słowa. Kostek uśmiechnął się promiennie: – Dziękuję... Wypił połowę wódki, pociągnął duży łyk piwa, popchnął to wodą i chuchnął zadowolony. Jakiś mocno pijany jegomość, w kapeluszu, z dwudniową szczeciną na policzkach przysunął się i zabełkotał do Kostka: – Aaaa, kogo ja widzę, jak się masz, kolego. Sto lat się nie widzieliśmy. Jak leci? – Dobrze, a bo co? – odparł Kostek. Nie znał tego człowieka, choć wiedział o co mu chodzi. – Nic, cieszę się, że widzę kolesia. Postaw kielicha, pogadamy... – Spierdalaj! – warknął barman do natręta. – Zostaw gości w spokoju, już swoje wypiłeś. – Ale jeszcze bym się napił – żałośnie powiedział pijak. – Słyszałeś, co powiedział szef? – zapytał Kostek. – Spierdalaj! – Wypił resztę wódki podsunął kieliszek do barmana i poprosił: – Jeszcze raz. Piwo też – dodał, opróżniając kufel. – A zakąska? – Mówiłem, że nie jestem głodny – odparł Kostek, który nie ruszył pierwszego kawałka śledzia. – Ale jak musi być, to niech będzie. Jeszcze raz to samo. I daj mu pan też jednego – skinął głową do pijaka. – Znam życie, wiem, jak to jest, kiedy się chce pić, a nie ma za co. No, pij bracie i spływaj... Barman spełnił jego polecenia, znów starannie odbierając sobie należność. Kostek poczuł się teraz znacznie lepiej. Było mu ciepło, perspektywa spotkania z Zośką już nie napawała go takim strachem jak poprzednio. Pomyślał, że chyba wypije jeszcze jeden kieliszek wódki i pójdzie do niej. Jak pomyślał, tak zrobił. Zresztą więcej by nie dostał, bo barman twardo oznajmił, że zamyka lokal, który zdążył już całkiem opustoszeć... Wysadził pasażera, tak jak go wziął – na bocznej ulicy, szybko, niemal nie zatrzymując wozu. Odczekał aż tamten zniknął za zakrętem, jeszcze przez jakiś czas obserwował ulicę przez przednią szybę i lusterka wsteczne. W końcu zobaczył zbliżające się światła samochodu. Raz, szybko mrugnął reflektorami. Tamten odpowiedział tym samym. Marek ruszył i skierował wóz w stronę Jelitkowa. Widział, że tamten samochód jedzie za nim w dostatecznej odległości i by go nie stracić z oczu i nie wzbudzić podejrzeń zbyt natrętnym „siedzeniem na ogonie”. Teraz Marek nie chciał, aby się nim ktokolwiek interesował... Zajechał na parking, zamknął starannie wóz. Nie był nowy, nawet na pierwszy rzut oka robił wrażenie wysłużonego, niegodnego kradzieży, ale miał nowy silnik citroena, a poza tym Marek wiedział, że bywają amatorzy nawet starych, wysłużonych wozów. Najczęściej młodziaki, którzy chcą się przejechać, przeważnie z dziewczyną do pobliskiego lasu. Wolał uniknąć takich niespodzianek. Odczekał aż pilnujący go samochód zatrzymał się w pobliżu, potem widząc, że jego dwaj pasażerowie wysiedli – wszedł do lokalu. Tamci, w pewnej odległości poszli za nim, starając się trzymać blisko, ale tak, żeby się to nie rzucało się w oczy. Lokal był na pierwszy rzut elegancki, z błyszczącym od niklu barem, kolorowymi lampkami na wyłożonymi ciemnoczerwonymi tapetami ścianach, stolikami rozstawionymi w niszach po rogach i wokół okrągłego parkietu. Orkiestra znajdująca się na niewielkim podium grała właśnie rumbę, w takt której chudawa stripteaserka rozbierała się, udając przy tym, że ekscytująco tańczy. Odsłoniła właśnie niezbyt jędrne piersi i rzuciwszy gościom przy najbliższym stoliku stanik poczęła długo i wcale niepodniecająco ściągać figi. Marek przeleciał wzrokiem po ciemnawym wnętrzu lokalu. Przy barze zauważył znajomą postać – szczupłego, wysokiego, śniadego mężczyznę, który z kieliszkiem whisky w dłoni przyglądał się pokazowi rozbierania. W jego pobliżu, za wygięciem barowgo blatu popijało dwóch młodych, ciemnowłosych, jaskrawo ubranych osiłków. Jeden z nich zauważył Marka i trącił lekko łokciem kolegę. Ten spojrzał i skrzyżował wzrok z wchodzącym. Marek uśmiechnął się krzywo. Kiedy za jego plecami ukazali się tamci dwaj, z samochodu, ci przy barze coś szeptali do siebie i jeden zrobił dwa kroki w kierunku śniadego gościa z whisky. W przelocie coś do niego powiedział. Śniady popatrzył na przybyłych i zmarszczył brwi. Zaraz jednak przybrał beztroski wyraz twarzy i skinął ręką do Marka, zapraszając go do baru. Marek pokręcił przecząco głową. Wrócił do szatni, wykręcił numer wewnętrzny i gdy usłyszał „haloo”, powiedział cicho: – Kaziu? Spadnij na dół. Ale nie do baru, będę w kąciku. – Nie czekając na odpowiedź odłożył słuchawkę, ponownie wszedł do środka i zajął miejsce w rogu sali. Był to kąt zasłonięty ścianką od strony baru a otwarty tylko na parkiet. Tamci, pijąc przy barze, nie mogli go już bezpośrednio obserwować. Kelner, nie bacząc, że podczas striptisu nie obsługiwano gości, natychmiast podszedł do stolika. Marek zamówił dwie lampki koniaku, orzeszki i wodę. Patrzył na striptiserkę, która już rozebrała się całkowicie i kokietowała gości, kręcąc biodrami. Orkiestra zagrała tusz, dziewczyna powiewając majteczkami i podrygując w ukłonach zeszła z parkietu. Zabrzmiała melodia taneczna i już pierwsze pary poczęły wstawać od stolików. W wejściu ukazał się czterdziestoletni mężczyzna, uważnie rozglądający się po sali. Był niski, pulchny, twarz błyszczała mu jakby się przed chwilą ogolił i nasmarował kremem. Miał na sobie szary garnitur, białą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem i bordową apaszką. Wyglądał jak średniej klasy biznesmen ze skłonnościami do młodych chłopców. Dostrzegł Marka i na ukos, poprzez parkiet poszedł prosto do jego stolika. Śniady przy bufecie obserwował go dyskretnie przez cały czas. Spojrzał znacząco na dwóch swoich kompanów, którzy odpowiedzieli mu lekkimi skinięciami głowy. – Kaziu – Marek nie wstając wyciągnął rękę na powitanie. – Sto lat. już myślałem, żeś gdzieś popłynął... – mówił to głośno, na pokaz, jakby chciał by go słyszano. Przybysz uścisnął mu dłoń, rozsiadł się przy stoliku, blisko Marka i także głośno odpowiedział: – A po co? Tu jest wszystko, czego człowiek potrzebuje: bar, orkiestra, dziewczynki, a jak się umoczę, to mam blisko do łóżka – roześmiał się na cały głos, a na widok kelnera nadchodzącego z lampkami koniaku na tacy dodał radośnie: – O, zamówiłeś już, doskonale, twoje zdrowie! Łyknęli nieco koniaku, lecz Marek zamarkował picie pamiętając, że jest samochodem. Odstawiając kieliszek pochylił się nieco w bok i szepnął: – Tu lepiej nie rozmawiajmy, na parkingu jest mój polonez. Wyjdziesz chwilę po mnie... – To chodźmy do mnie, na górę – zaproponował także półgłosem pulchny gość. Marek pokręcił przecząco głową. – Nie, Kaziu. W hotelach ściany mają uszy. – Jeszcze teraz? – zdziwił się Kazio. – Przecież podobno pozdejmowali podsłuchy, pisali... – Kaziu, nie bądź dzieckiem. Pisze się różne rzeczy. A faceci biorą pieniądze za to żeby wiedzieli, co się dzieje na świecie. U nas, u was. – Jasne. – Ale jak tu jest trefnie, to i na twojego poloneza mogą mieć oko. Mój golf stoi na końcu, po prawej stronie parkingu. Wyjdę pierwszy, ty chwilę za mną, dobra? U mnie „pluskwy” chyba nie zdążyli założyć. – Dobra. Posiedźmy trochę. – Jasne – ucieszył się Kazio. – Starzy kumple mają o czym pogadać, nie? Ej, panie starszy, jeszcze dwa koniaki, pij Marek. Marek dyskretnie wylał swój koniak do wazonika z kwiatkiem, a Kazik powiedział: – Masz rację. Ale ja nie będę już dziś nigdzie jechał, mogę sobie łyknąć. Przez jakiś czas wspominali stare czasy, kiedy Kazio jeszcze był taksówkarzem na Wybrzeżu i robił w konia pijanych gości. Od paru lat mieszkał w Niemczech, lecz kontaktów nie zerwał. Co rok przyjeżdżał na stare śmieci – jak sam mówił – trochę szpanował coraz to nowymi samochodami, popijał nieźle, spotykał się z dawnymi kolegami, a szczególnie z Markiem, z którym znali się od wielu lat. W pewnej chwili, znów ściszonym głosem Kazio zapytał: – Ktoś tu jest? – Tu zawsze ktoś jest. Ale na tamtego, przy barze trzeba uważać, pamiętasz go? – Pewnie. – To Cygan, mały gnojek, jego się boisz? – Z małego gnojka zrobił się duży – wyjaśnił Marek. – Kabluje? – Gorzej. Konkuruje. Ma swoich chłopaków i robi na własną rękę. Gdzie może włazi mi w drogę. Twardy się zrobił, nie ma z nim żartów. – Nie możesz sobie z nim poradzić? – Jak przyjdzie pora, to go załatwię – ponuro oświadczył Marek. – Na razie nie chcę większej draki. – To o co ci idzie? On robi swoje, ty swoje... – Dla dwóch trochę tu za mało miejsca – wyjaśnił Marek. Znów wylał koniak do flakonika, a Kazio zamówił po raz trzeci. Potem obaj trochę potańczyli z wesołymi dziewczynkami. Dwie z nich nawet zaprosili do stolika. Koło północy Kazio wziął swoją partnerkę i poprowadził ostentacyjnie przez całą salę, jakby ją holował do hotelowego pokoju. Jednak za drzwiami restauracji wcisnął jej do ręki pięćdziesiąt dolarów i powiedział: – Bierz mała manatki i spływaj stąd. – Co ty? – żachnęła się dziewczyna. – O tej porze nawet niemowlaki nie idą jeszcze spać. – Ty możesz iść. Starczy ci na dziś? – Normalnie mam obrót większy. Niżej stówy nie schodzę. Za pięćdziesiątkę to ci mogę najwyżej... – Dobra, dobra – przerwał jej Kazio. – Masz drugie i spływaj. Niech cię tu nie widzą. Wyszliśmy razem, jasne? – Dobra – dziewczyna schowała pieniądze i zniknęła. Kazio był pewny, że nie poszła do domu, tylko zmieni lokal, ale to go już nie interesowało. Chciał żeby widziano, iż opuścił restaurację z dziewczyną i poszedł z nią do swego pokoju. Tymczasem wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się, czy ktoś go nie obserwuje i poszedł na parking do swojego golfa. Usiadł na przednim siedzeniu, zapalił cienką cygaretkę i czekał. Marek tymczasem bawił się z drugą dziewczyną, wlewając w nią coraz to nowe porcje koniaku. Gdy uznał, że jest już dostatecznie wstawiona, zamówił dla niej jeszcze jedną lampkę i powiedział: – Siedź tu, Lala, ja muszę na chwilę wyskoczyć. – Dziewczyna jakby nagle otrzeźwiała chwyciła go za rękaw. – Spływasz? – nachmurzyła się. – Nie wyrolujesz mnie... – Zamknij jadaczkę – brutalnie uciął Marek. – Powiedziałem, że na chwilę muszę wyjść. – A ja mam zapłacić rachunek i iść spać, co? – podniosła głos. Marek uścisnął jej rękę aż skrzywiła twarz z bólu. Miał teraz złe oczy i zdawało się, że za chwilę ją uderzy. – Siedź – syknął. – Powiedziałem, że wrócę. A jak się boisz, to masz tu, starczy na rachunek i dla ciebie. – Położył jej na kolana dwa milionowe banknoty. Dziewczyna skrzywiła się: – Wolę zielone. – Te też mają ładny kolor – stwierdził już rozluźniony Marek. – Zresztą i tak zapłacę kelnerowi jak wrócę, a to zostanie dla ciebie. No, siedź grzecznie i czekaj. Idę do toalety – roześmiał się pogodnie i zostawiwszy ją przy stoliku poszedł przez salę ku wyjściu. Cygan nadal stał na swoim miejscu i popijał whisky. Dwaj jego goryle sennie kiwali się nad barem, wypili więcej niż szef i czuli się trochę zmęczeni. Natomiast dwaj dobrze zbudowani, młodzi ludzie, którzy przyszli tu zaraz za Markiem, popatrzyli na siebie, potem na wychodzącego szefa, jakby nie wiedzieli, co robić. Obaj byli w towarzystwie dziewczynek i niezręcznie im było tak od razu je zostawić, a nie mogli pozwolić by Marek wyszedł z lokalu bez opieki. On widocznie rozumiał ich rozterkę, bo przechodząc obok podniósł lekko do góry jeden palec. W moment po jego wyjściu jeden z mężczyzn wstał i powędrował niespiesznie za nim, drugi pozostał przy stoliku z obiema dziewczynami. Marek bez trudu znalazł golfa i ujrzał profil siedzącego w nim Kazika. Zaszedł z drugiej strony, siadł obok niego i dla pewności rozejrzał się po parkingu. Zobaczył, jak jego ochroniarz wyszedł, powędrował pod budynkiem, jakby chciał zaczerpnąć świeżego powietrza i zaczął spacerować w pobliżu golfa. Nikt inny nie wyszedł z jasno oświetlonych drzwi. – No, dość chyba tej konspiracji – roześmiał się Kazio. Był nieco podchmielony, miał doskonały humor, zachowywał się swobodnie, mimo nieco niezwykłej sytuacji w jakiej się obaj znaleźli. – Sprawa jest za duża, żeby głupio wpaść, i to zaraz na starcie – odparł poważnie Marek. – Na jakim starcie? – zdziwił się Kazio. – Przecież interes idzie od dawna. – To była mała zabawa. Kaziu, trzeba rozkręcać biznes a nie ciułać grosze i żyć z dnia na dzień. – Co kombinujesz? – Zrobimy duży szmal przez krótki czas, a potem zmienimy branżę albo się przyczaimy, albo wymyślimy coś jeszcze innego. – Mów jasno – zażądał Kazik. – W co mnie chcesz wrobić? – Nie chcę cię wrobić – odparł gniewnie Marek – tylko chcę robić interesy na dużą skalę, a nie chałupniczo. – No? – Mamy za mały obrót. Jedna, dwie gabloty na miesiąc, to tyle, co nic. – Nie mów, że tylko ze mnie żyjesz. Przecież tu też bierzecie, co się da. – Jasne, ale sezon na Wybrzeżu jest krótki. Teraz gości mało, chłopaki robią co mogą, ale więcej jak dwa, trzy miesięcznie nie da rady. – Twoja sprawa i twoich chłopaków. Jak się nastawiliście tylko na zachodnie maszyny, to macie mały obrót, ale za to większy zysk. Mam rację? – Częściowo. Ale koszty też są duże. Wiesz, ilu ludzi trzeba mieć, żeby wszystko grało? – Twoja sprawa. Ale nie powiesz mi, że dopłacasz. – Nie, ale jak wszystkich pospłacam, to mam tyle, co nic. Policz sam: ci, co muszą wykapować wóz, ci, co go zwijają, potem papiery, obstawa, czasem przebicie numerów, nawet nowy lakier, pilotowanie, zbyt, ktoś tam jeszcze, sam wiesz, żeby było bezpiecznie i tak to idzie. Forsa łatwo się rozchodzi, a zarobić ciężko. – Jak masz deficyt, to weź się za coś innego, a ten interes zwiń – zadrwił Kazik. – Mówmy poważnie, Kaziu. Interes trzeba rozwijać, zamiast go zwijać. – Masz pomysł? – Jasne. Przecież wiesz, że otworzył się rynek wschodni. – Mówisz jak minister handlu zagranicznego – zauważył ze śmiechem Kazik. – Bo to jest handel zagraniczny. Dotychczas tylko od czasu do czasu szły tam nasze wozy. Ale teraz mogę sprzedać ile zechcę. – Żartujesz? Jak? Przecież Ruscy nie otworzyli granicy specjalnie dla ciebie. – Na wszystko jest sposób, Kaziu. Granica to małe piwo. Ważne jest, czy masz tam nabywcę. – A ty masz? – Mam. Hurtowego. – Żartujesz? – Za poważna sprawa na żarty. Złapałem kontakt z takim Wańką, który weźmie każdy wóz, byle zachodni, ładny i niestary. – Jak płaci, rublami? – Zielonymi, Kaziu, zielonymi. Ten kraj też się zmienił. – To brzmi nieźle. Ile chce? – Ile będę miał, tyle weźmie. – Tak, po prostu? Bez kłopotu? – Nie ma życia bez kłopotu. Nasz problem to przyjąć wóz od ciebie i dostawić poza ich granicę. Dalej oni przyjmują i kamień w wodę. To wielki kraj i nikt nie pyta nawet, skąd u nich się wziął śliczny mercedes albo BMW, czy choćby taki golf jak twój. Kazik milczał przez chwilę przetrawiając to, co usłyszał. Od razu pojął, że Marek otwiera przed nim niezwykłe perspektywy. Zamiast dorywczego przerzucania skradzionych na Zachodzie samochodów, mieli się zamienić w hurtowników, robiących to systematycznie i na dużą skalę. – Jakbym trochę zwiększył swoją brygadę – Kazik mówił niczym fachowy producent albo handlowiec – to można by zwiększyć obroty. – Musimy, Kaziu – naciskał Marek. – Musimy to zrobić, póki jest ten chętny Wańka. On tam ma swoje chody, swoją grupę, zresztą jego sprawa, jak i co. Ja mam mu tylko dostarczać maszyny za nasz szlaban graniczny. On daje szmal i po sprawie. – Lepiej by było, żeby odbierał u nas. – Nie da się. Żaden Ruski nie przejedzie zachodnim wozem, bo go zwiną jak nie nasi, to ich celnicy. Nam to pójdzie łatwiej. Papiery się zrobi, dwóch, trzech pilotów zaangażuje, ubierze jak biznesmenów jadących na wschód robić interesy z wielkim krajem, a kto sprawdzi, że potem wrócą pociągiem albo samolotem? – A ja? – Co ty? Będziesz robił to, co teraz, tylko więcej. Wóz do kraju, a tu ja go przejmuję. Bierzesz szmal i jedziesz po następny. – A po dwóch, trzech rundach miesięcznie tak mnie zapamiętają, że zrobią mi bramę powitalną i wyścielą chodnikiem drogę do pudła – ponuro zauważył Kazik. – Kaziu, duży jesteś, a mówisz jak dziecko. Kto ci każe samemu przyprowadzać maszyny? Masz ludzi? Masz. A jak mało, to wynajmij innych. Płać od sztuki, czy raczej od kursu. Lepiej nawet żeby się zmieniali, mniej będą wiedzieli o całym interesie. Ty działasz tam, ja tu, Wańka na wschodzie i wszystko gra. – Łatwo się mówi... – wahał się Kazik. – Co innego skok z wozem raz na jakiś czas, a co innego taki stały interes na dużą skalę. Raz dwa się połapią, że to zorganizowana sprawa. – No to co? – zlekceważył Marek. – I tak wiedzą albo się domyślają. Sądzisz, że w tym bałaganie ma ktoś głowę do tego, żeby się poważnie zająć samochodami? Nie takie szwindle faceci robią, miliardowe a może i bilionowe, i co? Nic. Trochę szumu, gadanie na postrach a potem cisza. My im nie damy szansy nawet zrobienia szumu. Popracujemy z rok i potem zwiniemy interes. A co złapiemy, to nasze. Będzie z czym startować do innego biznesu. Otworzymy sobie na przykład polsko-niemiecki bank, kupimy jaką fabrykę z prywatyzacji, albo jeszcze coś innego wykombinujemy. Pamiętaj, Kaziu w dużym biznesie pierwszy milion zawsze pochodzi ze szwindlu albo kradzieży... – Ty już masz ten pierwszy. Nie milion a miliard, albo Więcej – zauważył Kazik. – Żartujesz, Kaziu – obruszył się Marek. – W naszej forsie tak, ale wiesz, co to warte. Złotówki teraz się liczy na kilogramy. A w zielonych daleko mi jeszcze do miliona. Ale teraz go zrobimy, spokojna głowa. – Coś w tym jest. – Fajno. To przemyśl sprawę, wracaj do Vaterlandu, zorganizuj sobie większą grupę odważniaków i ze dwóch, trzech dostawców do mnie, a ja zajmę się resztą. Tylko szybko, Kaziu, Wania ma forsę, klientów, nie chce czekać. Jak będziesz się guzdrać, to ktoś nam wskoczy w interes. Choćby taki Cygan... – Chyba się nie dasz wykołować? – przestraszył się Kazik. Był już całkiem przekonany do propozycji Marka i traktował rzecz jako w zasadzie uzgodnioną. Pozostało jeszcze tylko zasadnicze pytanie. – Ile od sztuki? – Jak dotychczas. Mógłbym zmniejszyć trochę stawkę, bo będzie duży obrót, więc zarobisz więcej niż teraz, ale znasz mnie, nie jestem pazerny i kumpli nie krzywdzę. Kazik przeżuwał przez chwilę to, co usłyszał, potem odpowiedział: – Zarobię więcej ja, ale i ty. A ryzyko będzie dużo większe. I będę musiał chyba rozszerzyć obszar na Austrię, Francję, może Włochy, Szwajcarię. – Boisz się, że u was wozów zabraknie? – Większy obszar, większe ryzyko. – Dobra, dobra – uciął Marek. – To twoje zmartwienie. Ja chcę mieć dziesięć, dwadzieścia, a jak dobrze pójdzie, to i więcej wózków miesięcznie. – Ile będzie, tyle będzie. Pierwszy w tydzień po moim powrocie do domu. Dostaniesz cynk, kiedy będzie na granicy. Forsa jak zwykle, po dostawie do rączki pilotowi, stoi? – Stoi – zgodził się Marek. – No, Kaziu – dodał – coś mi się zdaje, że zaczynamy duży biznes i czeka nas wielki szmal. – Nie mów hop, póki nie przeskoczysz. – Jasne – zgodził się Marek – a co z tym? – Jak to co? To, co zwykle. – Stary jest? – Stary to jest świat – roześmiał się Kazik i uderzając dłonią w kierownicę wyjaśnił: – Wózek prawie nowy. Pół roku trzy miesiące na liczniku. – Dobrze – ucieszył się Marek. – To będzie pierwszy dla Wańki. – Gadaj tak mamie – śmiał się Kazik. – Chcesz mi powiedzieć, że Wańka spadł z nieba i robisz z nim pierwszy numer? – Nie ma o czym mówić. W każdym razie Wańka nie wróci z pustymi rękoma. Odwiezie go mój chłopak, jak jakiego hrabiego. Tylko postaw to pudło za Grandem, żeby chłopaki nie musieli się gimnastykować jak wykiwać parkingowego. Tam jest niestrzeżony... – Przecież wiem – obruszył się Kazik. – Dobra, będę jutro od pierwszej na obiedzie w Grandzie. Trochę mi go szkoda, nie lubię pociągów ani samolotów, ale trudno, czego się nie robi dla przyjaciela – roześmiał się. – Dla szmalu – uzupełnił Marek. – To też – zgodził się Kazik i wręczył Markowi zapasowe kluczyki. – Masz, po co mają uszkodzić zamek? – Okay – Marek schował kluczyki. – To po sprawie. Wracamy? – Ja nie. Przecież poszedłem z tą szmatą do pokoju. – Jak chcesz. To graba. Czekam na sygnał i ruszam z miejsca ostro. A tu masz za tego wraka – wręczył Kazikowi paczkę dolarów. Podali sobie dłonie. Marek wysiadł pierwszy i wrócił do lokalu, gdzie jego partnerka niemal go nie rozpoznała, tak była już pijana. Następnego dnia do policji wpłynął meldunek od obywatela niemieckiego, że kiedy jadł obiad w Grand Hotelu ukradziono mu z nie strzeżonego parkingu niemal nowego volkswagena golfa. Policja przyjęła meldunek i obiecała szukać wozu i sprawców, ale gość niemiecki z góry wiedział, że takie obiecanki nie są spełniane i po dwóch dniach odjechał pociągiem, pozostawiając policji swój adres w Monachium... Obudziła się z głębokiego snu i w pierwszej chwili nie wiedziała, gdzie jest i co się z nią dzieje. Usiadła, nasłuchując w ciemności. Tym razem wyraźnie usłyszała dzwonek. Pomyślała, że to telefon. Zaświeciła nocną lampkę i sięgnęła po słuchawkę, ale gdy dźwięk dzwonka rozległ się po raz kolejny, uświadomiła sobie, że to ktoś domaga się żeby go wpuścić do mieszkania. Przyszło jej na myśl, że matka zapomniała kluczy i niechętnie wstawszy z posłania poczłapała do drzwi. – To ty, mamo? – zapytała zaspanym głosem. Dzwonek zabrzmiał raz jeszcze. Długo, natarczywie. „Co jest – pomyślała już zła – nie słyszy mnie, spiła się, czy co?” i zapytała głośniej: – To ty? Odpowiedział jej chrapliwy, męski głos: – Otwieraj! Senność uleciała momentalnie. Wydało jej się, że zna ten głos, ale nie wiedziała skąd. Natychmiast powrócił tamten, wieczorny lęk, dużo silniejszy, wywołujący skurcz w gardle. Jeszcze próbowała bronić się myślą, że to ktoś obcy zabłądził, pomylił drzwi w nocy i powiedziała niepewnie: – Proszę odejść, to pomyłka... – Otwieraj! – głos był już niemal groźny. – No, otwieraj! – dzwonek zabrzmiał tym razem bardzo głośno i Jolce zdawało się, że musi go być słychać w całym, wielopiętrowym domu. – Kto? – zapytała, jeszcze grając na zwłokę. – Nie udawaj, że nie wiesz – mężczyzna mówił głośno, trochę bełkotliwie, poznała, że jest nietrzeźwy. – Otwieraj, bo rozwalę drzwi! – To rozwal! – krzyknęła nagle zdesperowana. – A ja zadzwonię po policję. Rozległ się głośny łomot. To przybysz walił pięścią w drzwi i nie zdejmował palca z przycisku dzwonka. – Otwieraj! – krzyczał. – Ale matki nie ma w domu. Nie wpuszczam obcych. Za drzwiami na chwilę zapanowała cisza. Potem przybysz powiedział nieco spokojniej: – To ty Jolka? W porządku, otwórz. Nie poznajesz mnie? Wpuść. – Odejdź – zażądała. – Nie odejdę – upierał się. – Otwieraj mówię... – i znów zabębnił pięścią. Uznała, że awantura z pijanym poprzez drzwi do niczego nie doprowadzi, a może się skończyć niemiłą interwencją sąsiadów i wzywaniem policji. Otworzyła. Kostek wszedł do środka, zatrzasnął za sobą drzwi i oparłszy się o nie plecami uważnie się jej przyglądał. – Masz głos podobny do Zośki. Myślałem, że to ona. – Mówiłam, że jej nie ma w domu. Idź stąd. – A to czemu? – postąpił krok ku niej. Jolka odruchowo cofnęła się w głąb pokoju. – Mam tu prawo być, byłem zameldowny, wracam do swojego domu. – Lepiej odejdź – Jolka starała się przekonywać go łagodnie, wiedząc, że z pijanym nie wygra złością. – Jak matka przyjdzie, to cię wywali na zbity pysk. – Zobaczymy, kto kogo wywali – roześmiał się i już całkiem wszedł do środka. – A swoją drogą mogłabyś mnie sympatyczniej przywitać. Człowiek wraca po tylu latach a tu własne dziecko wita go jak wroga – starał się być żartobliwy, swobodny, ale widać było, że nie jest zbyt pewny siebie i nadrabia miną. Jolka przyglądała mu się z uwagą i coraz bardziej żałowała, że go wpuściła. Kostek bardzo postarzał się od czasu, kiedy go widziała po raz ostatni. Był przygnębiony, miał głębokie bruzdy na policzkach, zapadnięte oczy, a ciemny zarost nie ogolony przynajmniej od dwóch dni czynił go jeszcze bardziej zaniedbanym. Wydał jej się odrażający. Cuchnął wódką i piwem, ubranie miał wymięte a ręce brudne. – Lepiej spieprzaj stąd! – sięgnęła do żargonu. Kostek roześmiał się bezczelnie: – A jak nie, to co? – Jak matka wróci, to we dwie załatwimy cię bez kłopotu. Polecisz po schodach i jeszcze złożymy meldunek, że chciałeś nas okraść. – Żartujesz, kiciu – wyciągnął rękę jakby chciał pogłaskać ją po policzku, ale odskoczyła do tyłu z obrzydzeniem. – Twoja mamuśka nie jest taka zła, żeby człowieka głodnego wyrzucać w nocy na bruk. Zresztą mówiłem ci, że jestem tu u siebie. – U siebie to jesteś w pierdlu! – Dobra, dobra, przestań mała – powiedział ugodowo, jakby go zmęczyła ta kłótnia. – Nie widzisz, że jestem złachany jak ostatni kundel. Daj trochę odsapnąć. Matka wróci, pogadamy i jak będzie chciała, to sobie pójdę. No, nie stój tak, jakbyś mnie chciała ugryźć. Ojciec to ojciec, choćby najgorszy, nie? Mówiąc to, wszedł głębiej do mieszkania. Minął pokój, w którym spała Jolka, zajrzał do drugiego, potem wszedł do kuchni i bez pytania rozsiadł się za stołem, opierając łokcie na blacie, a brodę na dłoniach. Dopiero teraz, w świetle silnej, kuchennej żarówki Jolka zobaczyła jaki jest mizerny. Sprawiał wrażenie tak wykończonego, że wydawało jej się, iż lada chwila głowa mu opadnie i zaśnie na tym kuchennym stole. Przez moment poczuła jakieś drgnienie współczucia, ale pohamowała ten odruch. Zbyt wiele w niej było do niego żalu i starej urazy, by mogła tak łatwo przejść nad tym do porządku. Wiedziała, że spokój w matki domu był zawsze tylko wtedy, kiedy Kostka nie było, a oddychały najswobodniej, gdy na dłuższy czas znikał za bramą więzienną. Kiedy tu był, nawet nie mogły powiedzieć, że mieszka z nimi. Nie było go całymi dniami. Przychodził niespodziewanie, wyciągał od matki pieniądze, awanturował się o byle co, wypominał jej jakąś bliżej Jolce nie znaną przeszłość, często dochodziło do rękoczynów, a gdy stawała w obronie matki, z tych starć wychodziła z siniakami i bolesnymi urazami. Takim go pamiętała od zawsze i takim go widziała teraz. Dziwiła się, że matka żyła z takim człowiekiem, wstydziła się myśli, że to jest jej ojciec, ale nie wnikała głębiej w tę tajemnicę. Zośka zaś nigdy z nią o tym nie mówiła, a gdy chciała ją spytać, czemu zgadza się na obecność takiego typa w swoim domu, i zwłaszcza, że nie był oficjalnie i legnie nigdy jej mężem, wówczas odpowiadała: – Jesteś za mała żeby to zrozumieć. A później, gdy już nie była „za mała”: – Nie ma o czym mówić, zostawmy to... – i nigdy córce nie udało się przedostać za tę kurtynę, którą matka spuszczała na swoje pożycie z Kostkiem. Mimo wszystko jednak pierwsza złość już jej minęła. Zrozumiała, że nie pozbędzie go się tak szybko i albo trzeba poczekać na powrót matki, albo grać na zwłokę, i dopiero w odpowiednim momencie podjąć na nowo próbę wyperswadowania mu pozostania w mieszkaniu. Z pokoju przyniosła papierosy i zapaliła. – Daj – wyciągnął rękę. – Mnie się skończyły. – Cały jesteś skończony – warknęła, ale rzuciła na stół paczkę cameli i zapalniczkę. Uśmiechnął się, obejrzał papierosy i zapalając powiedział: – Widzę, że nieźle ci leci, nie pamiętam, kiedy paliłem camela, a ty tak na codzień? – Nie twoja sprawa – odburknęła. – Mieszkasz z matką? – pytał, nie zwracając uwagi na jej wrogi ton. – Nie twoja sprawa – powtórzyła. – Nie umiesz odpowiadać jak człowiek? – błysnął złym okiem, ale się opanował. Pytał dalej, zaciągając się z wyraźną przyjemnością: – Dalej robisz w tej knajpie? Jesteś stripteaserką czy kelnerką? – Mówiłam ci dwa razy: nie twoja sprawa – Jolka podniosła głos. – Dobra, nie moja. Chociaż mam prawo wiedzieć, co robi moje dziecko, nie? Nie wiedziała: kpi, czy mówi poważnie. Wydało się jej jednak, że jest zbyt zmożony alkoholem i zmęczeniem, by stać go było na kpiny. Raczej gadał byle siedzieć tu najdłużej i nie pozwolić się wyrzucić za drzwi. Zrozumiała, że on też gra na zwłokę. Liczy, że matka będzie mniej surowa niż córka i pozwoli mu pozostać. Postanowiła wybić mu to z głowy i zaoszczędzić Zośce spotkania z tym typem. Powiedziała ostro: – Jeżeli myślisz, że matka pozwoli ci tu zostać, to się mylisz. Chata jest zajęta. – Widzę, że tu śpisz – odparł spokojnie. – Ale mnie to nie przeszkadza. Mogę spać z żoną, chyba się nie zgorszysz, jak zobaczysz rodziców razem w łóżku. – Żarty ci się trzymają? – Jolka podeszła blisko stołu i popatrzyła na niego z góry. – Matka ma faceta, nie takiego szmaciarza jak ty, ale normalnego, jak się należy, jest z nim i nie ma już tu dla ciebie miejsca. – Nie dziwię się – spokojnie powiedział Kostek. – Nigdy nie była zakonnicą, a nie mogę wymagać, żeby przez tyle lat czekała na mnie jak święta. Robiła to nieraz, zrobiła i teraz. Zaczekam, przyjdą, obejrzę go sobie i pogadamy w trójkę. Albo we czwórkę, jeśli i ty będziesz chciała... Siadła naprzeciw niego, patrząc z nieukrywaną nienawiścią, mówiła mu prosto w twarz: – Jeżeli zrobisz matce najmniejszą drakę, albo przyczepisz się do tego gościa, to pamiętaj: będziesz miał do czynienia nie tylko z nią, ale i ze mną. A mnie ma kto pomóc, mówię ci, ma kto i lepiej żebyś się o tym nie musiał przekonywać, bo wtedy już nie pójdziesz do pierdla, ale twoje gnaty zaniosą do parku sztywnych. Mówiła z taką mocą, że Kostek aż się odsunął, przestraszony jej wyglądem i tonacją głosu. – Dobra, Jolciu – powiedział niemal pokornie. – Po co tyle złości? Czy ja chcę zrobić coś złego Zośce albo tobie? A ten facet mi wisi. Przyszedłem, bo potrzebuję trochę odpocząć. Głodny jestem – zakończył niemal płaczliwie. Jolka zmiękła. Znów pojawiło się współczucie, które natychmiast zdusiła. Lecz już bez poprzedniego gniewu, zapytała: – Dziś wyszedłeś? – Nie, ze dwa dni temu. – Nie pamiętasz dokładnie? Tak balowałeś? – Tułałem się, zanim tu przyszedłem. Nie za bardzo miałem odwagę – przyznał – znam przecież Zośkę, potrafi być wściekła jak czarownica. – Ale napić się zdążyłeś. – Jeszcze bym się trochę napił. I zjadł coś. Głodny jestem... – Piłeś bez zagrychy – drwiła Jola. – Może i coś jadłem, ale dawno. Teraz jestem głodny – powtórzył. Nie ruszyła się z miejsca. Głową wskazała na lodówkę i zapytała: – Jak ci dam coś zjeść, a może i kielicha na drogę to sobie pójdziesz? – Mówiłem, że chciałbym pogadać z Zośką. – To pogadasz jutro. Prześpisz się, wytrzeźwiejesz, przyjdziesz w dzień i spokojnie, jak człowiek, pogadasz sobie z mamą. – Gdzie się prześpię? Nie mam gdzie, tu jest moja chata. – To nie jest twoja chata – odparła z naciskiem. – Nie licz, że matka ci pozwoli zostać, zwłaszcza w takim stanie. – Jasne – pokiwał głową. – Chcesz się mnie pozbyć, żeby tamten gość mnie nie zobaczył. Może masz rację, ale gdzie przenocuję, gdzie? – Na dworcu, na ławce, może w areszcie, twoja sprawa – powiedziała bezlitośnie. – Dobra – ustąpił zrezygnowany. – Daj coś na ząb, bo aż mnie mdli. Jolka sięgnęła do lodówki, wyjęła wędlinę, żółty ser, z szafki wzięła maselniczkę, chleb i postawiła to wszystko przed Kostkiem. Od razu sięgnął po nóż i zaczął krajać grubą kromkę chleba. – Herbaty też? – Wolę kielicha. I może masz piwo? – A szmpana chcesz? – zapytała złośliwie. – Może też być – odparł wesoło. – Ja piję wszystko. Zwłaszcza po tak długiej przerwie... – A może jednak lepiej herbaty niż kielicha. Wlejesz się w trupa i nie wypchnę cię stąd. – Powiedziałem, że pójdę, to pójdę – odparł urażony. – A kielicha daj, bo obiecałaś. – Ale... – Jak chcesz żebym sobie znalazł nocleg, po trzeźwemu? – zawołał. – Z dworca mnie zwiną jak ostatniego łacha, na ławce będzie mi zimno a tylko w żłobku dostanę czystą pościel i jeszcze mi zrobią prysznic. A do żłobka mnie trzeźwego nie wezmą, sama wiesz, trzeba być dobrze wlanym... – A kto potem zapłaci za izbę wytrzeźwień? – zapytała rzeczowo. – Nikt. Jak gość nie ma forsy, to go zapisują i na tym koniec. Ojczyzna zapłaci, bo jak mogą ściągnąć od faceta, który nic nie ma? – Zrobią ci kolegium. – To zrobią. I co? Skórę ze mnie złupią? Najwyżej dadzą miesiąc aresztu i będę miał wikt za darmo. Jak mnie tu nie chcecie, to jakoś państwo mnie musi wyżywić – roześmiał się beztrosko. Jola już dłużej nie dyskutowała, tylko wyszła do pokoju i wróciła z napoczętą butelką wódki. Kostek sam znalazł szklankę, postawił na stole i dopilnował aby nalała mu do pełna. Spełniła jego życzenie i odniosła butelkę na miejsce. Wypił połowę i zaczął łapczywie jeść kanapkę z kiełbasą i serem, którą sobie przygotował. Patrzyła na niego, już bez poprzedniego obrzydzenia, przecież mimo wszystko był jej ojcem... Kostek czuł na sobie jej wzrok i coraz bardziej tracił pewność siebie. Drugą kanapkę jadł wolniej, a kiedy skończył, dopił resztkę wódki. Poczuł się teraz nieco lepiej, choć drażnił go badawczy wzrok Jolki. – Nie patrz tak na mnie – powiedział chmurnie. – Lepiej nalej jeszcze trochę. – Mowy nie ma – twardo odmówiła Jolka. – Jak ci dam jeszcze, to padniesz pod stół i wołami cię nie wyciągną. – To jednak myślisz, że matka mnie wypędzi? – A ty myślisz, że co? Przygarnie do piersi i położy do łóżka? – Czemu nie? Robiła to nieraz. – Nie tym razem. Popędzi ci kota, zobaczysz. Lepiej zmyj się sam, zanim wróci... – Zawsze była nerwowa – bez gniewu przyznał Kostek, zapalając znów papierosa Jolki. – Ale jak jej złość mijała, można się było dogadać. – Nie tym razem – powtórzyła Jolka. – Sama mówiła, że dość już przez ciebie życia zmarnowała. Teraz chce przez ostatnie lata mieć spokój. – A ja, to co? – spytał niemal żałośnie. – Twoje życie, twoja sprawa. – I to mówi córka – pokiwał głową. Jolka zareagowała nagłym wybuchem: – Ty, ty mi to mówisz!? – wykrzyknęła. – Czy choć przez chwilę byłeś dla mnie ojcem? No, powiedz, jaki z ciebie był ojciec? Powiedz, bo jak nie, to ja ci powiem. Nigdy w życiu nie chciałam się do ciebie przyznać, bo mi było wstyd. Wolałam udawać, że jestem nieślubnym dzieckiem... Kostek pokiwał głową, nie reagując na jej wybuch. Dmuchnął dymem aż pod sufit i mruknął: – Jasne, różnie mogło być, ale fakt, że się urodziłaś po tym, jak mnie Zośka wzięła ze szpitala poharatanego za to, że jej szukałem. Wtedy nikogo nie miała. Byliśmy razem i było dobrze... – Aż ci znów odbiło i poszedłeś w Polskę – ze złością stwierdziła Jolka. – Fakt, poszedłem. Ale wszystko jedno, ona nie buja, jesteś moją córeczką, Jolciu, nie da się ukryć... – A jak nie? Skąd wiesz? Sam chcesz w to wierzyć, bo każdy mężczyzna nie znosi myśli, że został wykiwany. Ech zresztą, nie ma o czym mówić. Jesteś czy nie – jaka różnica. Dla mnie jesteś i kropka. – Jest różnica – powiedział wolno. – Patrzył przy tym na nią uporczywie, czuł, że rodzi się w nim jakieś niedobre uczucie, którego nie umiałby określić: gniew, podziw, rozczarowanie? A może słowa Jolki, że właściwie nie uważa go za swego ojca, obudziły jeszcze inne pragnienie, coś, czego bardzo chciał przez lata, a nie mógł zaspokoić w więziennej celi? Sam nie wiedział, co to jest, ale nie był wrogo nastawiony. Wyciągnął rękę poprzez stół, ujął jej dłoń, ścisnął mocno, chciała ją wyrwać. Ładna jesteś, Jolciu. Bardzo ładna – mówił chrapliwie. – I gdybyś nie była moją córką, to... – To co? – wyszarpnęła dłoń z jego uścisku i zerwała się zza stołu. On także wstał, obszedł stół i zbliżał się do niej, choć cofała się, starając się by stół odgradzał ją od niego. – Nie uciekaj – mamrotał. – Kogo się boisz? Swojego taty? – usta wykrzywiły mu grymas, w kącikach warg pojawiła się piana, wzrok robił się coraz bardziej obłąkany. Wódka, którą wlał w siebie przed chwilą, połączona z tym, co wypił poprzednio, sprawiła, iż nie bardzo wiedział, co czyni. Opanowało go tylko jedno pragnienie. Miał przed sobą kobietę. Nie Jolkę, nie córkę, ale kobietę. Pragnął jej w sposób zwierzęcy, nie myślał o niczym tylko o tym, by zbliżyć się do niej, objąć, zaspokoić żądzę, która czyniła go jednym, wielkim kłębkiem napięcia. Jola wiedziała, co się z nim dzieje. Teraz pojęła, że jeszcze chwila, a zostanie zaatakowana brutalnie, z całą siłą, której nie zdoła się oprzeć. Ogarnął ją nieopanowany strach i zarazem wściekłość. Wykrzyczała w tę wykrzywioną pożądaniem, czerwoną z napięcia twarz: – Nie jestem twoją córką! Nie może być moim ojcem takie zwierzę!... – Nie jesteś? – krzyknął i nagłym susem doparł ją, nim zdążyła się raz jeszcze uchylić za stół. Chwycił za ramiona, przyciągnął do siebie. Jola była półnaga, miała na sobie tylko cienką, nocną koszulę. Czuł jej ciepłe ciało, jędrne piersi, falujący brzuch, twarde uda. Przygniótł ją do kantu stołu i mówił przez zaciśnięte zęby: – To dobrze. Nie jesteś, to dobrze. To na pewno prawda. Twoja matka była kurwą, wiesz? Mewką, królową portu... Nikt nie wie, ilu miała facetów. Jesteś Jolka, córka Mewy. To w porządku. Możesz być moja... Moja, moja... – już zupełnie stał się nieprzytomny i nie panował nad sobą. Sięgnął ręką w dół, zadarł jej koszulę, potem jednym szarpnięciem rozerwał rozporek i chwyciwszy w dłoń z wolna pęczniejącego członka, jeszcze bardziej do niej przywarł. Jolka zdrętwiała ze zgrozy i przerażenia. Czuła między udami szorstkość jego spodni, czuła jak do najwrażliwszego miejsca zbliża się brutalnie i nieuchronnie. Jego śmierdzący, przesycony zapachem piwa i wódki oddech przyprawiał ją o mdłości. – Nie! – krzyknęła rozpaczliwie. – Zostaw, bo cię zabiję! – Nie broń się – wycharczał. – Przecież nie jesteś moją córką, tylko mewki. – Popchnął jeszcze dalej tak, że opadła plecami na stół i bezwolnie otworzyła przed nim uda. Poczuła jego ciepło w swoim wnętrzu, zwymiotowała mu prosto w twarz. Nie zwrócił na to uwagi, tylko starał się wejść dalej, śliniąc się i pomagając sobie rozdygotanymi palcami. Jolka ręką, wykręconą do tyłu podczas upadku na stół, poczuła nagle dotyk metalu. W błysku świadomości pojęła, że dotyka noża, który Kostek zostawił na stole, kiedy krajał sobie chleb. Jednym, rozpaczliwym zrywem rzuciła się niczym ryba wyjęta z wody i Kostek wyskoczył z niej. Chciał ponownie zaatakować, ale w tym momencie dziewczyna chwyciła nóż i nim zdążył zrobić to, co zamierzał, uderzyła go najpierw kolanem w bok, a potem na oślep przejechała ostrzem po jego kroczu. Zawył i rzucił się odruchowo do tyłu, a wówczas Jolka zadała jeszcze jeden cios. Tym razem na odlew, ukośnie, z góry na dół przez piersi. Kostek zachwiał się, zrobił krok do tyłu, obiema dłońmi chwycił się za krocze, a potem upadł. Wykrztusił jakieś przekleństwo, zwinął w kłębek, a potem znieruchomiał. Stracił przytomność. Wokół niego rosła ciemna plama krwi. Jola stała nad nim z nożem w ręku, gotowa jeszcze raz uderzyć, gdyby znów spróbował ją zaatakować. Kostek leżał nieruchomy i tylko plama krwi robiła się coraz większa. Z wolna zaczęła pojmować, co zrobiła. Cofała się, nie spuszczając z niego wzroku. Dotarła tak do kąta między zlewem a lodówką. Oparta o ścianę nadal patrzyła na leżącego. Nie wierzyła. Nie docierało do jej świadomości, że to ona sprawiła, iż Kostek tak leży nieruchomo w kałuży krwi. – Kostek – powiedziała cicho rozdygotanymi wargami. – Kostek, wstań, nie udawaj. Kostek, Kostek... Tato, tato... Powtarzała bezwiednie jego imię, wołała jako ojca, chciała żeby się poruszył, odezwał, wstał, ale on leżał zwinięty w kłębek z dłońmi między udami, mały teraz, stary, niegroźny. Rzuciła nóż przed siebie, opuściła się plecami po ścianie aż siadła na podłodze i patrzyła na niego, już nic nie mówiąc, tylko dygocąc jakby znajdowała się na mrozie. Nie zareagowała, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi. Nie słyszała go. Patrzyła i trzęsła się, jakby ją ten zeszmacony strzęp ludzki przyciągał z niesamowitą siłą. – Rusz się, to nie sypialnia – Marek bezceremonialnie tarmosił dziewczynę. – Wstawaj i zjeżdżaj zanim cię stąd nie wyrzucą! Podniosła głową i patrzyła na niego nieprzytomnie. – Aaa – ziewnęła – To ty? Co jest? Idziemy? – Idziemy spać, mała. Dość zabawy na dziś. – No, to chodźmy – zgodziła się, usiłując wstać. – Gdzie masz chatę, tu? – Sama spływaj. Dostałaś, co ci się należy i spadaj, kochana. Chyba trafisz do siebie? – Sama? – dziwiła się naiwnie. – A ty? Nie masz ochoty? – Mówiłem: spadaj. Jesteś za bardzo wlana na kochanie. – Jak nie możesz, to nie – zgodziła się dziewczyna. – Ale mi się należy... – Przecież dostałaś, świata nie widzisz, tak się spiłaś – podniósł banknoty, które jej poprzednio dał, a które teraz leżały na kanapce. – No, bierz i nie mów, że cię wyrolowałem. Wzruszyła ramionami, schowała pieniądze do torebki i ruszyła chwiejnie do baru. Była rozczochrana, szminkę rozmazała sobie na policzku a nogi mocno jej się plątały. Chciała jednak jeszcze wypić drinka, ale barman jej odmówił, a byczkowaty wykidajło bezceremonialnie wyprowadził na dwór i wsadził do taksówki, sprawdzając czy ma czym zapłacić za kurs. Marek poczekał chwilę na kelnera, zapłacił rachunek i spojrzał na zegarek. Minęła północ. Było jeszcze wcześnie jak na niego, nie miał tu już nic do roboty. Jednak po chwili namysłu wstał i podszedł do baru. Cygan skinął przyjaźnie głową i odsunął się, robiąc mu miejsce obok siebie. Dwaj jego ochroniarze czekali w napięciu, ale widząc, że szef zachowuje się spokojnie, zastygli w bezruchu nad swoimi szklaneczkami, tylko od czasu do czasu rzucając okiem na Marka i Cygana. – Cześć – odezwał się Cygan. – Cóż to, starych przyjaciół nie poznajesz? – Marek nic nie odpowiedział, tylko zamówił coca-colę. – No i masz – roześmiał się Cygan. – Myślałem, że łykniemy sobie po jednym, a ty wciąż tę swoją lemoniadkę. Napij się, postawię ci whiskacza. – Jak będę chciał, to sobie sam postawię – odpowiedział niezbyt przyjaźnie Marek. – To po coś do baru przyszedł? – drwił Cygan. – Tu się pije, a nie odmawia pacierze... – Tyś zdążył chyba ze trzy różańce odmówić i to wolno – odparował Marek. – Tkwisz tu przez cały wieczór... – Lubię tak sobie pociągać, popatrzeć na ludzi, posłuchać muzyki – niemal z rozmarzeniem odpowiedział Cygan. – Czasem się coś zobaczy, coś usłyszy, a jak nie, to też dobrze. Jak leci? – Nie narzekam. Ty też chyba nie... – Różnie – wzruszył ramionami Cygan. – Chudo na mojej działce, wyrolowałeś mnie, stary... Marek odwrócił ku niemu z wolna twarz i popatrzył w oczy. – Umowa jest umową – powiedział twardo. – Trzymaj się tego, co uzgodniliśmy. – Trzymam się, choć sam wiesz, że mnie wyrolowałeś. Gdańsk to nie to, co Sopot, zwłaszcza w sezonie... – Nie płacz – warknął Marek. – Tak się zgodziłeś i kropka. A jak twoje oprychy będą zaglądały na mój teren, to któregoś dnia nie doliczysz się ich... – Jakie oprychy? – Cygan uniósł brwi. – I w ogóle, o czym mówisz? Może jakiś amator czasem ci zamiesza, ale moje chłopaki? – To już amatorów zatrudniasz? – roześmiał się Marek. – Nie miej mnie za frajera, wiem jak jest i ostrzegam... – Dobra, dobra – łagodził Cygan. – Może i czasem któryś się zapędzi na twoją działkę, jak u nas pusto, ale wiesz, że trzymam się umowy. – Lepiej żeby tak było – z pogróżką w głosie powiedział Marek. – I to tylko chciałeś mi powiedzieć? – A co jeszcze chciałeś usłyszeć? – No, może byś powiedział, jak się ma Kaziu? – Kaziu? – Marek udał zdziwienie. – Jaki Kaziu? – No, ten stary taryfiarz, co teraz udaje niemieckiego barona – roześmiał się Cygan. – Nie powiesz mi, że przyjeżdża tu od czasu do czasu tylko po to, żeby łyknąć kielicha z tobą... – Za dużo chcesz wiedzieć – chmurnie odparł Marek. – Mnie cudze sprawy nie obchodzą – wzruszył ramionami Cygan. – Ale jakby wam był potrzebny ktoś do pomocy, to wiesz, że możesz na mnie liczyć. Kazia znam od wieków, jeszcze jak jeździł po Trójmieście rozklekotaną taryfą i dmuchał pijane kurewki w lasku, zamiast brać od nich za kurs. – Mówiłeś, że cię cudze sprawy nie obchodzą – przypomniał Marek. – Bo nie. Ale, jakby mi się coś przytrafiło, to bym chętnie wskoczył do interesu. Mówiłem ci, że moja działka mała, muszę dorabiać, stary, trudno dziś wyżyć... A twoja większa i chyba jeszcze się powiększa... Marek wolno odwrócił się do Cygana, popatrzył na niego groźnie, potem wziął go palcami za ucho, mocno ścisnął i pociągnął do tyłu. – Słuchaj, śmierdzielu – syknął przez zęby. – Uważaj, żebyś nie wdepnął w gówno, bo może ci być trudno się oczyścić. Pilnuj swojej działki, bo i to ci mogę zabrać... Cygan nie bronił się, tylko nieznacznie odsunął swoją szklaneczkę whisky i uniósł dłoń do góry. Wtedy dwaj jego ciemnowłosi ochroniarze nagle, jakby poderwani jednym impulsem, skoczyli zza stolików i momentalnie znaleźli się przy szefie. Jeden złapał Marka za łokieć a drugi przyłożył do boku ostry koniec noża, ale tak, że z parkietu niczego nie było widać. Marek zesztywniał. Puścił ucho Cygana, chciał się odsunąć od tego z nożem, lecz drugi przycisnął go do baru. – No i co? – zapytał z krzywym uśmiechem Cygan. Nagle uśmiech zgasł mu na wargach. Zobaczył jak dwóch rosłych osiłków staje po obu stronach jego ochroniarzy. Jeden trzymał rękę za pazuchą i patrzył groźnie a drugi ujął tego z nożem za ramię i powiedział: – Odsuń się, koleś, bo się chcę napić – a ciszej dodał – i schowaj to, bo się skaleczysz... Cyganie zdawali się być zaskoczeni tą niespodziewaną interwencją i patrzyli wyczekująco na swego szefa. A on roześmiał się głośno i powiedział do Marka: – Może jednak napijemy się po jednym, prawdziwym, a nie tej lemoniadki? – palcem pokazał szklaneczkę z coca-colą stojącą przed Markiem. Barman, który doskonale orientował się, co zaszło, podszedł, nalał dwie szklaneczki i pochyliwszy się powiedział szeptem do Marka i Cygana: – Spokojnie, panowie, spokojnie. Tu nie Ameryka, nie będziecie sobie łamać kości a mnie rozbijać mebli. A jak chcecie, to do filmu, Polański potrzebuje kaskaderów... – Wesoły jesteś – roześmiał się Marek. – No, Cygan, niech będzie po jednym. – To rozumiem – ucieszył się Cygan. – Chłopakom też damy, co? – Czemu nie – zgodził się Marek. – Też ludzie. Wszyscy wypili i rozeszli się. Marek nie był zadowolony ani z tego spotkania, ani z rozmowy z Cyganem. Uznał, że Cygan za dużo wie albo się domyśla, a z tego mogą być w przyszłości kłopoty. Wsiadł do swojego poloneza i odjechał z parkingu. Dwaj ochroniarze pilotowali go aż do bramy willi, w której mieszkał, poczekali dopóki nie zaświecił światła i dopiero zniknęli. Marek rozejrzał się po obszernym mieszkaniu. Zajmował całą willę, którą w przemyślny sposób zdołał kupić od rodziny zmarłej, zasobnej damy, która ją tu, nieco na uboczu pod lasem, wybudowała. Pomogło mu w tej transakcji jego ówczesne zajęcie, bo zdołał przekonać szefów, że to będzie doskonały lokal kontaktowy, ale potem, gdy już musiał opuścić służbę, uzyskał prawo własności, płacąc spadkobiercom niezbyt dużo, ale za to w dolarach. W jednej części, na parterze urządził małe biuro agencji PZB, którą założył i prowadził od trzech lat. Biuro było skromne: jeden pokój, mała służbówka z kuchenką dla zagotowania herbaty, metalowa szafa i druga, zwykła, na akta. PZB znaczyło: „Pewność, Zaufanie, Bezpieczeństwo”. Agencja zajmowała się ochroną mienia i choć skromna, znana była hurtownikom, firmom handlowym i paru większym sklepom na Wybrzeżu, a szczególnie w Sopocie i Gdyni. Marek zatrudniał kilku wysportowanych, obeznanych z bronią i walką wręcz ludzi w różnym wieku, na ogół dosyć młodych i sprawnych. Prawie wszystkich łączyło to, że poprzednio pracowali w milicji, SB albo byli w wojsku, głównie w jednostkach komandosów. Zmuszeni do odejścia przedwcześnie ze służby tutaj zarabiali sporo i byli do dyspozycji Marka na każde wezwanie. Robili wszystko: od ochrony magazynów, bogatszych sklepów, poprzez nocne patrole aż po ochronę osobistą, jeśli ktoś taką usługę zamówił. Ponadto – już bez rozgłosu i reklamy – stanowili żelazną kadrę Marka do innych poruczeń, o których on nigdy głośno nie mówił, a które im wszystkim przynosiły niebagatelny dochód, nieznany Izbie Skarbowej. Marek i Jolka zajmowali pozostałą, obszerną część parteru, gdzie był duży pokój, snobistycznie przez Jolkę zwany „living room”, duża, świetnie wyposażona kuchnia, ubikacja, służbówka, zejście do piwnicy z obszernego przedpokoju, w którym mogła by się pomieścić czteroosobowa rodzina. Świetne, wygodne meble, boazerie ze szlachetnego drewna, dębowy parkiet pokryty grubym, autentycznym wschodnim dywanem sprawiały wrażenie dostatku a zarazem wygody i przytulności. Drewniane, kręcone schody prowadziły na piętro, gdzie była duża sypialnia, łazienka z wpuszczoną w podłogę wanną i za nią drugi, mniejszy pokój służący w razie potrzeby gościom. Teraz cały ten dom był pusty i cichy. Z początku Marek miał nadzieję, że Jolka jednak mimo wszystko wróciła na noc od matki, bo rzadko u niej zostawała. Lubiła być tu, lubiła podwójny, arcywygodny tapczan w ich sypialni, łazienkę jak z reklamowego prospektu i przepastne fotele w living roomie, gdzie mogła godzinami oglądać wideo albo programy satelitarne. Kiedy stwierdził, że jednak jej nie ma, nachmurzył się. Nie lubił spędzać tu samotnie nocy. Wysokie, żelazne ogrodzenie, automatyczny, zagraniczny zamek w drzwiach furtki i bramy wjazdowej, bezpieczne potrójne zamki w drzwiach wejściowych i tylnych, do małego ogrodu dawały mu poczucie bezpieczeństwa. Wiedział, że gdyby ktoś chciał zabezpieczenia te sforsować, natychmiast odezwałyby się zainstalowane sygnały alarmowe. Po prostu lubił obecność Joli w domu. Nie zastanawiał się, czy kryje się za tym jakieś głębsze uczucie dla niej, czy tylko przyzwyczajenie. Jej nieobecność psuła mu humor i napełniała uczuciem osamotnienia. Nie wiedział wtedy, co z sobą począć, niecierpliwie czekał na jej powrót i dopiero gdy razem znajdowali się w domu, a najlepiej w łóżku, był spokojny i czuł się zupełnie bezpieczny. Teraz wiedział, że Jolka nie wróci tej nocy, uprzedzała go o tym, że może zostanie u matki, nie miał więc powodu do niepokoju, ale mimo wszystko czuł się zawiedziony, że jednak nie wróciła, wbrew temu, co mówiła. Jej wymówki i dąsy, gdy wieczorem wychodził, traktował niezbyt poważnie, nieraz już w ten sposób reagowała, późno wracał. Nie mogła się pogodzić z tym, że nie wszystko wie o nim, jego interesach i kontaktach. Nawet ją rozumiał, zdawał sobie sprawę, że jako kobieta kochająca, a przynajmniej bardzo do niego przywiązana, chce mieć go nie tylko w domu, w łóżku, ale całkowicie, ze wszystkimi myślami, tajemnicami, bez reszty... Pokręcił się trochę po living roomie, potem poszedł do kuchni przygotować sobie coś do zjedzenia, bo przez cały, długi wieczór nie jadł nic. Wypił tylko parę łyków koniaku, a na pożegnanie z Cyganem pół szklaneczki whisky. Otworzył lodówkę i pochylony namyślał się, po co sięgnąć. Zdecydował się na parę plastrów szynki, masło, pieczywo i pomidora. Postawił talerz na kuchennym stole i zapalił gaz pod czajnikiem. Miał ochotę na gorącą herbatę. Właśnie czajnik zagwizdał, gdy usłyszał w pokoju przytłumiony dźwięk telefonu. Mimo woli rzucił wzrokiem na okrągły zegar Seiko umieszczony nad kuchenną szafką z naczyniami. Minęło w pół do pierwszej. Pomyślał, że może jednak Jola zdecydowała się wrócić i dzwoni żeby po nią przyjechał. Ochoczo skoczył do pokoju i ujął słuchawkę. Nie zawiódł się. Usłyszał głos Jolki, ale w miarę jak jej słowa docierały do niego, twarz mu bladła a usta zaciskały się w wąską linię. – Spokojnie. Tylko bez paniki. Jest matka? Dobrze. W porządku. Nie ruszaj się stamtąd. Zaraz będę. Już jadę, słyszysz, już jadę, uspokój się, mówię! – krzyknął do słuchawki, bowiem Jolka jakby nie słyszała jego słów, mówiła bezładnie, chaotycznie, mówiła w kółko to samo: Kostek nie żyje, zabiłam go, zabiłam. Kostek nie żyje, zabiłam, nie żyje, nie żyje. Kostek... Powtarzała jeszcze te słowa, mimo że Marek już rzucił słuchawkę, wyłączył gaz w kuchni, popędził do garażu i ruszył swoim starym, pozornie zużytym polonezem w noc pustą i cichą, jakby to była głęboka prowincja, a nie portowe, ruchliwe, zawsze pełne życia Trójmiasto. Zośka, sądząc, że Jolka nie otwiera, bo śpi, wygrzebała klucz z torebki i razem z Edwardem weszli do małego przedpokoju, starając się zachowywać cicho. On chciał się już pożegnać, uznał, że powinien wrócić do domu, wprawdzie nie obawiał się wymówek żony, która przywykła do jego nieobecności, zawsze tłumaczonej lekarskimi obowiązkami, ale rano musiał być w klinice, czekała go dosyć poważna operacja i chciał się choć trochę przespać. Zośka jednak, rozgrzana winem, zadowolona z dobrze spędzonego wieczoru, nie miała ochoty tak szybko się z nim rozstawać. – Chodź, napijmy się jeszcze herbaty – powiedziała szeptem, a on uległ, bo zawsze jej ulegał. Przywykł do niej bardzo, nawet ją kochał na swój sposób. Być może jakoś uzupełniali się, on opanowany i zawsze zrównoważony widocznie potrzebował kobiety takiej jak ona: energicznej, czynnej, pełnej temperamentu i żywiołowości, zawsze gotowej do seksu, jakby nie miała blisko sześćdziesięciu lat. Wiedział o niej wszystko. Zwierzyła mu się którejś nocy w chwili pełnego zaspokojenia, z pełnym zaufaniem, którego sama sobie nie umiała wytłumaczyć. Nie zawiodła się. Wysłuchał jej, pomilczał przez chwilę, a kiedy już zaczynała odczuwać niepokój i obawę, czy dobrze uczyniła ujawniając przed nim najbardziej osobiste tajniki odległej a bardzo ciemnej przeszłości, odezwał się jak zwykle powściągliwie i spokojnie: – Dobrze, że mi o tym powiedziałaś. Myślę, że potrzebna ci była taka spowiedź. To sprawia ulgę. – Mówisz jak ksiądz – usiłowała żartować. – Lekarz i ksiądz są blisko siebie. A my jesteśmy także bardzo blisko. Lepiej, że wiem to od ciebie, niż któregoś dnia miałby mi opowiedzieć o tym ktoś inny. Milczała, nie wiedząc czy te słowa oznaczają przebaczenie, wyrozumiałość czy może są wstępem do czegoś gorszego, czego nie chciałaby od niego usłyszeć. A on po chwili dodał: – Było – nie ma. Liczy się to, co jest teraz. A teraz jesteśmy razem. Nigdy więcej o tym nie będziemy mówić, dobrze? Przywarła do niego w nagłym porywie wdzięczności za te słowa. A on po prostu już tak się z nią zżył, tak splótł swój los z jej losem, że nie dopuszczał myśli, iż mogliby się rozstać. Weszli na palcach do pokoju i Zośka dopiero teraz uświadomiła sobie, że świeci się nocna lampka. Pewnie Jolka zmorzona snem zapomniała ją zgasić, ale kiedy postąpiła jeszcze krok, zobaczyła puste posłanie. Z kuchni, przez uchylone drzwi widać było smugę jasnego światła. – Jola! – powiedziała nieco głośniej – jesteś tam? Nie było odpowiedzi. Zośka już trochę zaniepokojona ruszyła przez pokój a Edward postępował za nią. Gdy pchnęła drzwi do kuchni i otworzyła je na całą szerokość, z początku myślała, że i tu nikogo nie ma. Na widok tego, co zobaczyła wydała głośny, nieopanowany, pełen strachu okrzyk. Edward momentalnie chwycił ją za ramię i odsunął do tyłu: – Co się stało? – Tam... Zobacz... leży... Jezus, Maria – Zośka była bliska ataku histerii. Wieloletnie lekarskie opanowanie Edwarda sprawiło, że zareagował spokojniej. Ale nawet on poczuł się niepewnie na widok tego, co zobaczył w kuchni. Na podłodze, tuż obok stołu leżał jakiś człowiek, nędznie ubrany, zwinięty w kłębek, niczym embrion w łonie matki z dłońmi wciśniętymi między podkurczone niemal pod brodę kolana. Wokół niego ciemniała gęsta, prawie już zastygła kałuża krwi. Obok stołu leżało przewrócone krzesło, a tuż przy głowie dostrzegł duży, kuchenny nóż. Zośka opanowała pierwszy atak przerażenia i natychmiast pomyślała o córce. – Jolka! – zawołała – gdzie ona jest? Jolka!... – krzyknęła jakby chciała przywołać córkę z oddali. Wtedy z kąta kuchni rozległ się dziwny dźwięk, przypominający skamlenie zbitego psa. Zośka spojrzała tam i zobaczyła córkę przykucniętą na podłodze, dygocącą z przerażenia, w nocnej koszuli rozdartej na piersiach i ramieniu. Dłoń, którą dziewczyna opierała się o podłogę, była czerwona od krwi... – Jola – powiedziała przerażona matka, zbliżając się do niej. – Co tu się stało, skąd się wziął ten człowiek, co się stało? Jola, mów, przestań skamleć, mów, Jola! – podnosiła głos aż do krzyku. Chwyciła córkę za ramiona, poderwała ją z podłogi, przyparła do ściany i żądała odpowiedzi. A Jolka nie przestając dygotać, z trudem wymawiając słowa, wykrztusiła: – To Kostek... Przyszedł... był pijany... Chciał mnie zgwałcić... zabiłam go, zabiłam, zabiłam... – nagle wybuchnęła nieopanowanym, histerycznym szlochem i chciała się przytulić do Zośki, ale ta odsunęła się pełna strachu i obrzydzenia. – Zabiłaś? Kostka? – zapytała, nie wierząc własnym uszom. Zaczęła szarpać córkę z całych sił w przypływie rozpaczy i niewytłumaczalnej wściekłości. Głowa dziewczyny stuknęła o ścianę, z ust wydobył się charkot, łzy płynęły jej po policzkach. Edward, widząc tę straszną scenę podszedł do kobiet. Ani na moment nie tracił opanowania, twarz miał spokojną, głos równy, choć zdecydowany i stanowczy: – Dosyć, przestań! Nie widzisz, w jakim jest stanie? Zośka puściła córkę, chwiejącą się lekko i patrzącą na oboje nieprzytomnym wzrokiem. Strząsnęła z ramienia dłoń przyjaciela i nie mogąc zapanować nad swym strachem i gniewem, zawołała: – Jak go zabiłaś, to go sobie zabierz stąd. Zabierz i znikaj, niech cię tu więcej nie widzę. Wynoś się, bierz tego trupa, wynoś się natychmiast... Edward znów się zbliżył, silnie chwycił Zośkę za ręce, przycisnął do siebie i powiedział ciągle tym samym, opanowanym, stanowczym głosem: – Przestań, to nie ma sensu, sama nie wiesz, co mówisz. Uspokój się, no już, zostaw ją i sama się opanuj... W końcu Zośka przestała się miotać, poddała się jego głosowi, posłusznie usiadła i przyjęła szklankę zimnej wody, którą jej podał. A tymczasem Jolka wyszła z kuchni. Posuwała się jak lunatyczka. Dotarła do pościelonej kanapy, siadła na niej, sięgnęła na szalkę po słuchawkę telefonu. Kurczowo przyciskając ją do ucha odruchowo nakręciła numer, modliła się w duchu, żeby po drugiej stronie odezwał się znajomy głos. Spełniło się. Po trzecim sygnale usłyszała „hallo”. Wtedy poczęła półprzytomnie w kółko powtarzać: „zabiłem go, zabiłam, zabiłam...” – i mówiła to nawet wówczas, gdy Marek popędził już do garażu po samochód. Dopiero Edward wyjął jej z dłoni buczącą sygnałami słuchawkę i odłożył na widełki. W tym wielkim zamieszaniu wszyscy właściwie zapomnieli o Kostku. Przyjęli za pewnik, że jest martwy, więc nikt nie spieszył się by go ratować. Jednak doktor Edward, gdy tylko zdołał nieco uspokoić Zośkę, podszedł do leżącego, uklęknął i pochylił się nad nim. Wtedy usłyszał chrapliwy jęk. Odwrócił go na plecy. Kostek miał zamknięte oczy, zionął kwaśnym odorem alkoholu i jęczał. – Żyje – powiedział głośno lekarz. – Podaj nożyczki, prędko, masz środki opatrunkowe? Zośka bez słowa pobiegła do łazienki. Wyjęła z szafki bandaż, środek dezynfekcyjny, nożyczki i wróciła do pokoju. Jolka nadal siedziała na kanapie i patrzyła na to, co się dzieje, zaszokowana, niewiele z tego rozumiejąca. Tymczasem lekarz odjął najpierw dłonie Kostka z jego krocza. To, co ujrzał sprawiło, że nawet on, odporny na rany i urazy, odruchowo wstrząsnął się. Z rozpiętych i opuszczonych spodni Kostka wyłaniał się krwawy strzęp przecięty niemal na pół, oblepiony zaschniętą już krwią. Cios nożem Jolki sprawił, że niemal połowa męskości Kostka wisiała na samej skórce. Lekarz opanował się i zaczął badać klatkę piersiową nieprzytomnego wciąż Kostka. Rozpiął koszulę, która już zdążyła przywrzeć do ciała, rozdarł ją szeroko, odsłaniając cały prawy bok. Mimo zaschniętej krwi widać było, że nóż przejechał ukosem od pachy niemal po środek brzucha. Nie wiadomo było jak głęboka jest rana, ale nie musiała sięgać poza żebra a tylko przecięła skórę i tkankę pod nią. Brzegi rany otworzyły się, ukazując w jednym miejscu dwa żebra, czubek noża najwidoczniej nie przedostał się głębiej, bo Jolka pociągnęła ostrzem z góry w dół i nie wbiła noża w głąb. Zwilżywszy watę spirytusem Edward obmywał rany. Najpierw oczyścił cięcie na piersiach, potem, starając się czynić to możliwie najdelikatniej obmył rannemu krocze. Zośka choć pełna odrazy, jednak wiedziona instynktem pielęgniarki, przykucnęła przy nim i starała się pomagać. – Będzie żył? – Nic wielkiego mu się nie stało. Nóż poszedł płytko po żebrach. Najgorsze jest to – pokazał na przecięty członek. – Ale nic mu nie będzie, po amputacji będzie dobrze... – Co chcesz zrobić? – Trzeba go przetransportować do szpitala. Od razu zrobię operację. – Nie – zaprotestowała gwałtownie. – Szpital to wyjaśnienia, raporty, może policja. Mogą być straszne kłopoty... – Więc co? – pytał podnosząc głowę znad rannego. – Zoperuj go tu. – A potem, co? – Potem spróbujemy jakoś z tego wybrnąć. Najważniejsze żeby się nie rozniosło, kto mu to zrobił. Jolka mogłaby mieć kłopoty. Ja też. To przecież moje mieszkanie i on do mnie przyszedł... Edward wstał i namyślał się przez chwilę. – Dobrze. Mam nadzieję, że sobie jakoś poradzicie. Muszę jednak jechać po narzędzia, przecież trzeba go zoperować jak należy. – Ty wiesz najlepiej. Jedź i wracaj szybko. Kostek zaczął coś mamrotać, potem jęknął i usiłował się przewrócić na bok. Oboje go przytrzymali. Lekarz powiedział: – Nie wiem czy sobie poradzę. Jak odzyska przytomność, będzie się rzucał. To bolesny zabieg. – Jest pijany do nieprzytomności – stwierdziła Zośka. – Nic nie czuje. Zresztą dasz mu coś uspokajającego... – No dobrze, chyba nie mamy innego wyjścia – ustąpił Edward. – Ale przenieśmy go na łóżko. I obmyj go trochę. Niech tak nie leży brudny i pokrwawiony. Włożył marynarkę, którą zdjął zajmując się rannym, obmył nad zlewem w kuchni ręce i wyszedł. Kostek, przeniesiony przez Edwarda i Zośkę z podłogi na kanapę, leżał w pościeli nadal nieprzytomny, od czasu do czasu rzucał się i mamrotał niezrozumiale. Zośka obmyła mu tamponem twarz, dłonie, zdjęła koszulę, ściągnęła spodnie. Był teraz nagi. Wyglądał żałośnie niczym Łazarz po wstaniu z grobu. Chudy, z zapadniętym brzuchem, twarzą niemal czarną i sinymi wargami. Otwarta rana na boku już nie krwawiła, ale wyglądała groźnie – długa, z otwartymi brzegami. Niżej na krocze Zośka nie miała odwagi patrzeć. Zarzuciła na niego prześcieradło i siadła czekając na powrót Edwarda. Nie troszczyła się o Jolkę, która siedziała w kuchni przy stole, z głową podpartą rękami i milczała jakby nic z tego, co się wokół niej działo, nie docierało do jej świadomości. Tylko drgawki, jakie od czasu do czasu nią wstrząsały, świadczyły, że nadal znajduje się w stanie szoku. Zajechał ostro pod dom, byle jak ustawił samochód i od razu przeskakując po dwa, trzy stopnie błyskawicznie znalazł się pod drzwiami. Tu dopiero zahamował swój impet, uświadomiwszy sobie, że jest głęboka noc i wszelkie hałasy są niepożądane. Delikatnie nacisnął klamkę licząc, że drzwi będą otwarte. Nie omylił się. Wszedł do mieszkania i objął wzrokiem pokój. Ujrzał zarośniętą, ciemną twarz Kostka leżącego pod prześcieradłem, obok siedzącą nieruchomo Zośkę, która z wolna odwróciła się ku niemu głowę. – Gdzie Jola? – zapytał wystraszony tym, że nie zobaczył jej w pokoju. Zośka wskazała głową w stronę kuchni: – Tam. Nie pytając o nic więcej, przeszedł obok kanapy z Kostkiem i znalazł się w kuchni. Jola już wcześniej usłyszała jego głos. To ją wyrwało ze stanu odrętwienia. Podniosła głowę, a gdy go ujrzała, zerwała się z krzesła, podbiegła, objęła gwałtownie ramionami i przyciskając twarz do jego piersi zaczęła ze szlochem bełkotać: – Jesteś, Marek, jesteś, ratuj, zabiłam go, ratuj, Marek... Przytulił ją mocno, pogładził po włosach i powiedział łagodnie: – Uspokój się, Jola, uspokój się, będzie dobrze, tylko spokojnie... W tym momencie Zośka, która wszystko słyszała, weszła do kuchni i ostro zareagowała: – Nie histeryzuj. Jolka. Nikogo nie zabiłaś. Kostek żyje, tylko mu rozwaliłaś nożem bok i ucięłaś kawałek... – niedopowiedziała nie chcąc być wulgarną. Jolka oderwała zapłakaną twarz od marynarki Marka i popatrzyła na matkę z niedowierzaniem. – Żyje? Nie zabiłam go? – pytała jakby nie wierzyła w to, co usłyszała. – Przecież ci mówię. Edward go zbadał. Teraz pojechał po narzędzia, musi go tu zoperować. I co dalej? Marek był spokojny. Nie wypuszczając Jolki ze swoich ramion odparł: – Co będzie dalej, to się zobaczy. Najważniejsze teraz, to go ratować i nie pozwolić, żeby wokół sprawy zrobił się szum. Nikt nic nie widział? – Nie – odparła Jolka. – Byłam sama, kiedy przyszedł... – Dobrze, potem mi wszystko opowiesz – przerwał jej Marek. – Teraz trzeba stąd znikać, lepiej żeby cię przy tym wszystkim nie było. – Nie – zaprotestowała Zośka. – Trzeba poczekać na Edwarda. Nie możecie mnie zostawić z nim samej. – Dobrze – natychmiast ustąpił Marek. – Poczekamy, potem razem zdecydujemy, co dalej. Jest przytomny? – Nie. Pijany, no i stracił sporo krwi. – To trzeba zmyć krew, usunąć ślady jatki – Marek rozkazał władczo, zdecydowanie, jakby nieraz znajdował się w podobnych sytuacjach. Zośka bez słowa poddała się jego dominacji, Jolka, już bardziej przytomna, nawet ożywiona po tym, co usłyszała i po przyjeździe Marka – ruszyła się do pomocy matce. Błyskawicznie zmyły z podłogi plamę krwi, obmyty nóż znalazł się na stole, pokój znów wyglądał jak zwykle, a spoczywający na kanapie Kostek sprawiał wrażenie głęboko śpiącego. – No – Marek rozejrzał się po pokoju – teraz tu jako tako wygląda. Gdzie ten doktor? Dzwonek zabrzmiał w nocnej ciszy ostro, aż wszyscy się wzdrygnęli. Zośka ruszyła do drzwi, mówiąc: – Już jest. Otwarte, wejdź... Nagle stanęła nieruchomo zastygła w przerażeniu. Ujrzała jak do mieszkania wchodzi dwóch policjantów. Byli nachmurzeni, patrzyli na obecnych w pokoju wrogo i podejrzliwie. – Co tu się dzieje? – zapytał starszy, postępując w głąb mieszkania. Obaj nie zdjęli czapek, podkreślając w ten sposób, że przybyli tu służbowo. – Nic, nic – mamrotała Zośka, a Jolka w odruchu przerażenia skryła się za plecami Marka. Ten jednak nie stracił panowania, tylko zapytał ostro: – A panowie, co? Czemu wchodzicie do mieszkania w nocy? Po co? Jego stanowcza postawa i ostry ton nieco zdetonował policjantów. Starszy już teraz mniej zaczepnie odpowiedział: – Jesteśmy z patrolu. Ktoś z tego domu dzwonił, że w tym mieszkaniu odbywa się jakaś awantura, bijatyka, że słychać podejrzane hałasy. Dyżurny nas tu skierował. A pan kto? Lokator? – Nie – spokojnie odparł Marek. – Przyjechałem tu po żonę. To moja teściowa, wskazując w stronę Zośki, ujął za ramię Jolkę i przyciągnął do siebie, jakby chciał obronić przed policjantami. – A tu śpi mąż? – pytał policjant, patrząc na nieruchomego Kostka. – Nnnno, tak – z dużym ociąganiem odparła Zośka. Policjant popatrzył na nią badawczo, potem pochylił się nad leżącym i pociągnął nosem. – Wypił i narozrabiał, tak? Nikt mu nie odpowiedział. Policjant patrzył kolejno na obecnych w pokoju. Był nadal nieufny, coś mu się w tym wszystkim nie podobało. Spojrzał raz jeszcze na leżącego i nagle... Na prześcieradle, którym okryty był leżący, ukazała się podłużna, niezbyt jaskrawa, ale jednak wyraźna smuga czerwieni. Krew, choć już niemal zastygła, jednak przemoczyła płótno. Widocznie badanie przeprowadzone przez Edwarda podrażniło ranę i spowodowało ponowne krwawienie. – A to co? – zapytał policjant. Jednym ruchem odgarnął prześcieradło i aż gwizdnął ze zdumienia. Rana wyglądała groźnie, długa, zaczerwieniona, z rozwartymi brzegami. – Kto go tak urządził? – To nic groźnego – Zośka postąpiła naprzód, jakby chciała odsunąć policjanta od leżącego. – Nic groźnego? – w głosie policjanta zabrzmiała ironia. – Prawie przecięty na pół a pani mówi, że nic groźnego? Jak to się stało? – To naprawdę nic groźnego – upierała się Zośka. Marek przysunął się bliżej i wtrącił do rozmowy. – Panie sierżancie – powiedział – ten człowiek przyszedł tu w nocy pijany, awanturował się, wrzeszczał, potem stracił przytomność. Ktoś go musiał zaatakować nożem na ulicy... – Tak sobie przyszedł? Pijany, ranny, nożem, na ulicy? – sierżant już otwarcie drwił, wyraźnie pokazując, że nie wierzy w te wyjaśnienia. – Kto to jest? – zapytał groźnie. Wiecie chociaż tyle? – To mój mąż – cicho odpowiedziała Zośka. – Właśnie wrócił z więzienia. – I tak go pani przywitała? – Nie. On naprawdę przyszedł tu pijany i ranny. Awanturował się z córką, która miała u mnie zanocować. Potem stracił przytomność. – Czemu pani nie wezwała karetki? – Wezwałam lekarza. Był tu, zbadał go. To naprawdę niegroźna rana. Powierzchowna. Zrobimy mu opatrunek, poleży i zagoi mu się... – Tak powiedział lekarz, czy pani to sobie wymyśliła? – pytał policjant. – Jestem pielęgniarką – odparła Zośka niemal wyniośle. – Wiem, co mówię. Lekarz to potwierdził. – Więc co, pani go tu będzie zszywała? – drwił policjant. – Nie, zrobi to lekarz. Był tu, zbadał go, teraz pojechał po narzędzia i leki. To chirurg, ordynator oddziału w Akademii. Wyjaśnienia te nieco uspokoiły policjanta. Mimo wszystko jednak, ciągle miał wątpliwości. – I lekarz tak, bez oporu, chce go operować tu, a nie w szpitalu? – dociekał. – Mówiłam, że rana jest płytka. A ranny pijany, po co wieźć do szpitala? Tu wrócił, tu zemdlał, tu zostanie. Dalszą dyskusję przerwało wejście Edwarda. Niósł walizeczkę, był lekko zadyszany, szybko biegł po schodach. Na widok policjantów zatrzymał się w progu zdetonowany. Ale Zośka od razu zawołała niemal radośnie: – O, widzi pan, jest lekarz. Mówiłam panu. Proszę jeszcze zapytać doktora, jak sprawa wygląda naprawdę. – O co chodzi? – Edward zmarszczył brwi, patrzył surowo na policjantów. – Jestem lekarzem, tu człowiek czeka, żeby mu zszyć ranę, a panowie co? – Wyjaśniamy sprawę – ugodowo powiedział policjant. – To prawda, że pan chce zrobić zabieg na miejscu, a nie w szpitalu? – Po co do szpitala? – Edward już zrozumiał o co idzie gra. – Pijanego tam nie będę wysyłał. Rana jest powierzchowna, nóż tylko przejechał po żebrach. Zaszyję, dam zastrzyk, środek uspokajający i po trzech dniach pacjent będzie zdrowy. Byle po alkohol nie sięgał – to powiedział groźnie do Zośki. Ona, pojmując rolę, skinęła poważnie głową. – Nie pozwolę mu. Dopilnuję tego doktorze. Ale jak wyzdrowieje, nie ręczę... – No więc, panowie? – Edward zwrócił się do policjantów – nie mogę zwlekać, muszę wykonać zabieg. – W porządku – odparł chmurnie policjant. – Tylko poprosimy jeszcze nazwiska. Pańskie, doktorze, na wszelki wypadek, właścicielki lokalu i jego – brodą wskazał Kostka. – Muszę zrobić raport. – Po co wam raport? – wtrącił Marek. – Wystarczy służbowa notatka. Nic się wielkiego nie stało, zwyczajne zakłócenie porządku. – A pan co? – groźnie zmarszczył brwi policjant, nierad, że mu ktoś dyktuje, co ma robić. – Znam się na tym – pogodnie odparł Marek. – Jestem z branży, ale to nie ma nic do rzeczy. Niech pan spisze, co trzeba, sierżancie i po sprawie. To oświadczenie zrobiło pewne wrażenie na policjancie. Marek swą pewnością siebie, postawą, tonem głosu robił wrażenie kogoś z kim lepiej nie zadzierać. Sierżant spisał więc tylko nazwiska lekarza, Zośki a gdy chciał także Kostka, Zośka burknęła: – Przecież mówiłam, że to mój mąż. Ma na imię Konstanty. – W porządku – ustąpił policjant, widząc, że lekarz krząta się już wokół rannego i zamierza rozpocząć operację. – Przynajmniej na razie. Jak coś będzie nie tak, to wrócimy. No i żeby już nie było nocnych wrzasków, bo sąsiedzi dzwonią z pretensjami... – Myślę, że będzie przez jakiś czas spokojny – odparła Zośka. Sierżant skinął głową, schował notes i wraz z kolegą opuścili mieszkanie. – Dziwne to wszystko – zauważył młodszy kolega, gdy już się znaleźli w samochodzie. – Jest dużo dziwnych rzeczy na świecie – odparł filozoficznie sierżant. – Jak pożyjesz, posłuchasz trochę dłużej, to się przekonasz. Jak mówią, że wszystko jest w porządku, to po co mam robić z gówna problem? – Ruszył wolno między uliczki i równocześnie w skrócie poinformował dyżurnego, że wyjaśnił sprawę i nie ma powodu do ostrej interwencji policyjnej. Tymczasem Edward już rozłożył narzędzia i przystępował do zabiegu. Poprosił Zośkę o przygotowanie strzykawki. – Chodźmy stąd – powiedziała ze strachem Jolka. – Nie mogę na to patrzeć. – Widok nagiego Kostka z dwoma ranami, lekarza klęczącego nad nim i matki podającej strzykawkę był dla niej nie do zniesienia. Ale Edward zaprotestował: – Jak nie możesz patrzeć, to idź do kuchni – rozkazał Jolce. – A pan niech zostanie. Proszę go złapać za nogi i mocno trzymać. Może się niespodziewanie zacząć rzucać. W jego stanie nie mogę przewidzieć reakcji. Marek posłuchał i trzymając mocno nogi Kostka patrzył, jak chirurg wykonuje obydwa zabiegi. Poczuł mdłości, gdy ujrzał, jak ostry lancet odciął resztkę tkanki, na której zwisał fragment penisa. Chirurg trzymał przez moment w palcach amputowaną część, jakby nie wiedział, co z nią zrobić. Zośka odebrała to od niego i położyła na ligninie. Chirurg tymczasem wsunął w cewkę cienką rurkę, potem opatrzył ranę i wszystko kazał Zośce zabandażować. Zszycie cięcia na klatce piersiowej nie zajęło mu dużo czasu. Zośka po tym wszystkim wytarła brzegi rany środkiem dezynfekcyjnym i przy pomocy lekarza i Marka obandażowała Kostka. Długo nie odzyskiwał przytomności. Nie rzucał się, nie mamrotał, leżał nieruchomo pogrążony w głębokiej nieświadomości. – Gotowe – Edward umył ręce, schował narzędzia i włożył marynarkę. – Tu masz jedną dawkę morfiny, dasz mu, gdybyś uznała, że to konieczne. Ale raczej podaj mu reladorm, będzie po nim spał. Nie pozwól mu tylko pić, gdy oprzytomnieje. – Więc musi tu zostać? – powiedziała Zośka z żalem. – A co chcesz zrobić? Nie ma sensu wozić go do szpitala. Sama przecież mówiłaś, że nie chcesz raportów, wyjaśnień, zeznań, wszystkich tych korowodów, które są konieczne, jak przywożą kogoś rozpłatanego nożem. – Tak, tak wiem – zgodziła się. – Jakoś sobie poradzę. – Zmień mu jutro opatrunek. Zadzwonię, a jak będzie potrzeba, to przyjdę, choć nie przewiduję komplikacji – mówił lekarz. Był już gotów do wyjścia. Sięgnął po swoją walizeczkę, gdy wtem Zośka zbliżyła się i przywarła do niego. Powiedziała z wdzięcznością: – Co ja bym bez ciebie zrobiła?... – Pocałował ją w głowę i odparł swym zwykłym, nieco surowym głosem: – Umiesz sobie radzić. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Postaraj się przespać, nim on oprzytomnieje. No i nie przychodź przez dwa, trzy dni do pracy. Usprawiedliwię cię. – Co ja bym bez ciebie zrobiła – powtórzyła Zośka. – Już dobrze – niemal burknął. – Ja też muszę choć trochę odpocząć. I zwrócił się do Marka i Joli: – Idźcie spać. – Zostanę tu – spontanicznie ofiarowała się Jolka”. – Mama nie może być z nim sama. – Jedźcie do domu. Dam sobie radę. Tyle razy sobie radziłam z nim, to i teraz sobie poradzę. – Dobrze – powiedział Marek. – Ale proszę z nim nie rozmawiać, kiedy odzyska przytomność. Przyjdę tu i sam z nim pogadam. Musimy parę spraw ustalić. Potrzebna mu będzie męska rozmowa. Obydwie nic na to nie powiedziały. Były zadowolone, że Marek bierze na siebie dalszy tok sprawy z Kostkiem. A wiedziały, że problemy zaczną się, gdy Kostek odzyska przytomność... – Dzwoń, gdybyś nas pilnie potrzebowała – powiedział Marek, całując Zośkę w policzek. Ten gest zrobił jej przyjemność. – Jedźcie już, nie widzisz, że ona pada z nóg ze zmęczenia? – Dobrze, możesz być o nią spokojna – zapewnił Marek i poprowadził Jolę do drzwi. Zośka została z nieprzytomnym Kostkiem. Siadła w nogach kanapy, patrzyła na jego zapadnięte policzki, ciemne, przymknięte powieki, usta sine i mocno zaciśnięte. Nie czuła w sobie nic. Ani litości, ani nienawiści. Po prostu patrzyła na niego jak na kawałek drewna i nie myślała o niczym, czuła w głowie pustkę i ogarniało ją bezgraniczne zmęczenie. 12 Przez całą drogę nie zamienili ze sobą ani słowa. Marek zajechał pod dom, wprowadził wóz do garażu i wewnętrzymi schodami dostali się do środka. Jola milcząca i potulna, trzymała się go blisko, jakby przy nim czuła się bezpieczniej. Noc dobiegała końca. Ponad drzewami w ogrodzie ukazała się jaśniejsza smuga zwiastująca nadchodzący, wczesnojesienny świt. Nim weszli do pokoju, Marek usłyszał mocno przytłumiony głos. To dyspozytor ochraniarzy rozmawiał przez radiotelefon z samochodowymi patrolami. Wkrótce zjadą do swych domów, bo gdy nastanie dzień, minie niebezpieczeństwo rabunków i ochrona nie będzie już potrzebna. Poprowadził ją do łazienki, pomógł rozebrać się, dopilnował by umyła ręce i twarz a potem, trzymając pod łokieć, jak chorą, powiódł ją do łóżka. Gdy się położyła, wziął mocny, chłodny prysznic, tak, jakby chciał z siebie spłukać wszystkie przeżycia ostatniego dnia. Nagi wrócił do pokoju, stąpając ostrożnie, bo myślał, że Jolka natychmiast zasnęła. Wsunął się obok niej pod pościel i ogarnęło go uczucie wielkiej ulgi. Nie spała. Gdy tylko znalazł się obok niego, przywarła do jego boku całym ciałem i objęła ramieniem. Była już rozgrzana, nie drżała jak poprzednio, ale przytulała się tak mocno jakby nadal tylko jego bliskość dawała jej poczucie bezpieczeństwa. Marek nagle poczuł, że także od razu nie zaśnie. Podłożył prawe ramię pod jej głowę, a lewą dłoń wyciągnął po papierosa. Zapalił, wydmuchując dym w bok, żeby jej nie drażnić. Czuł na swoim boku jej pierś, jędrne, niewielkie, ale kształtne i zawsze znajdujące się jakby w stanie podniecenia. Ciepły brzuch dotykał jego boku, a udami objęła jego udo. Zdawało się, że silniej nie mogą być zespoleni. – Marek... – usłyszał jej cichy głos. – Śpij. Będzie jeszcze czas na rozmowę. Potrzebujesz odpoczynku. Ja też... – Bałam się, pamiętasz? – nie zwróciła uwagi na jego słowa. – Miałam złe przeczucia. Gdybyś mnie zabrał ze sobą, nie byłoby tego wszystkiego. – W jej głosie nie słyszał nuty pretensji. Po prostu mówiła to, o czym myślała. Odpowiedział nieco zniecierpliwiony: – Wiesz, że nie mogłem. Mówiłem ci... Mogłaś czekać tu, a nie jechać do matki. Stało się, nie ma o czym mówić... Milczała długo. Czuł jak serce bije jej przyspieszonym rytmem. Trochę mocniej przygarnął ją do siebie i pogłaskał po ramieniu. – Gniewasz się na mnie? – zapytała niespodziewanie. – Ja? Za co? – zdziwił się szczerze. – To dobrze – ucieszyła się. – Bo to wszystko nie moja wina... – Powiedziałem ci: śpij, będzie czas na rozmowę. Musisz mi wszystko opowiedzieć, zanim sobie pogadam z tym palantem... – Powiem ci teraz. Nie mogę spać. Nie zasnę, póki ci nie opowiem. – Tak cię to męczy? – Chcę żebyś wiedział. Musisz mi wierzyć... – Czy powiedziałem, że ci nie wierzę? Nie słuchając go zaczęła szeptem, niemal do ucha, opowiadać mu co zaszło w mieszkaniu Zośki. Jak Kostek przyszedł, wyrwał ją ze snu, jak chciała go przepędzić a potem się zlitowała i dała mu jeść. Jak rozmawiali, jak zaczął zaprzeczać, że jest jej ojcem... – w tym momencie urwała i dopiero po dłuższej przerwie powiedziała: – On mówił, że mama była kurwą Królową Portu. Mewką. A ja jestem córką mewki i nie wiadomo, kto jest moim ojcem... Marek – uniosła głowę, jakby chciała popatrzeć mu w oczy, czy to prawda? Powiedz, czy to prawda? Ty przecież wiesz wszystko... W jej głosie było błaganie o prawdę a zarazem niewypowiedziana nadzieja, że Marek zaprzeczy. Był młodszy od jej matki, ona – jeśli prawdą było to, co powiedział Kostek – działać musiała dużo wcześniej. Ale wiedziała też kim był Marek, jeszcze przed kilku laty i że miał dostęp do bardzo wielu informacji, a Wybrzeże i jego podziemny światek znał, jak mało kto. Czekała więc w napięciu na odpowiedź, lecz on milczał długo. Wreszcie zdusił niedopałek po omacku i odpowiedział, starając się aby głos zabrzmiał obojętnie i uspokajająco: – Nie masz innych zmartwień? Musisz wałkować to, co ci mówił ten stary pijaczek? – On żył z matką całe lata. Znają się nie wiem jak długo – odparła. – Czy mówił prawdę? Powiedz, chcę wiedzieć. Znał prawdę. Sam nigdy się bezpośrednio z nią nie zetknął, bo była od niego o piętnaście lat starsza, ale starsi koledzy opowiadali mu sporo o sławnej w całym Trójmieście Zośce z Nowego Portu. Z podziwem mówili o jej urodzie, powodzeniu, przewadze nad konkurentkami. Słyszał anegdotę, że marynarze ze stałych linii do Gdańska z Finlandii, Szwecji, Niemiec czy Anglii, przed przybyciem do portu ciągnęli losy, który pierwszy do niej „wystartuje”. Potem podobno można było taki wygrany los odkupić za pięćdziesiąt albo sto dolarów, niezależnie od ceny, jaką trzeba było ponieść za kontakt ze sławną Królową Portu. Zaciekawiony tymi opowieściami sięgnął kiedyś po jej teczkę w Komendzie. Było tam sporo dokumentów. Raporty, opisy, zeznania, ale nigdy nic takiego, co by mówiło, że popełniła jakieś przestępstwa prócz tego, że królowała w sławnej ongiś knajpie „Albatros” i za dolary umilała marynarzom portowe postoje. A później raporty się skończyły. Była jeszcze notatka o jej przeniesieniu się z Nowego Portu do Gdańska i że podjęła naukę a potem pracę jako pielęgniarka. Później już nie było potrzeby się nią interesować i sporządzać notatek służbowych czy raportów. Z tej teczki także wiedział o znajomości Zośki z Kostkiem i o jego aresztowaniu za handel walutą, wówczas niedozwolony i karalny. Sprawy te nie należały ściśle do jego kompetencji. Pełnił służbę cywilną, głębiej i w innych celach penetrował środowisko marynarzy, portowców a później szerzej mieszkańców Trójmiasta i przybyszów, którzy budzili pewne podejrzenia. To, że dowiedział się o Zośce wynikało z ciekawości spowodowanej opowiadaniami starszych kolegów podczas nudnawych, nocnych dyżurów. Później, gdy los sprawił, że przestał pełnić tę służbę i wkrótce połączył się z Jolką, z nawyku „sprawdził” swoją dziewczynę. Bez trudu odkrył, kim jest jej matka, lecz mu to nie przeszkadzało. Przeciwnie, nawet podziwiał Zośkę, że potrafiła jednak wyrwać się z knajpianego kurwidołka i ułożyć życie normalnie, choć samotnie. Kostek nie został jej mężem i częściej przebywał w więzieniach niż w jej domu, do którego za każdym razem po zwolnieniu usiłował powrócić, by po jakimś czasie znów zniknąć i trafić za kratki. Teraz, natarczywie nagabywany przez Jolkę, pomyślał o tym wszystkim. Mógł jej odpowiedzieć, mógł wprost wyznać prawdę, ale coś go powstrzymywało. Dotychczas sądził, że Jolka zna losy swej matki, a tylko nigdy o tym nie mówi, wstydząc się jej przeszłości. Teraz pojął, że Zośka, zrywając z przeszłością nie powiedziała jej prawdy o sobie, chciała uchronić córkę przed ludzkimi językami. Pragnęła by dziewczyna wierzyła, że ma normalną matkę, pielęgniarkę, samotną, nieszczęśliwą w związku z pijakiem, złodziejem, niebieskim ptakiem i zabójcą, ale mimo wszystko układającą sobie jakoś życie, choćby w cieniu spokojnego, poważnego, cieszącego się doskonałą opinią lekarza. Czy miał zerwać tę zasłonę nieświadomości, którą rozciągnęła nad córką Zośka? Starając się, by jego głos brzmiał obojętnie i wiarygodnie, odpowiedział w końcu: – Nie ma człowieka, o którymby nie gadali najróżniejszych rzeczy. Przeważnie bardzo paskudnych. Możesz mi wierzyć, znam się na tym, nasłuchałem się kalumnii, plotek, pomówień, nawet od takich, którychbyś nigdy nie posądzała o bezinteresowną nienawiść do ludzi... – Wykręcasz się – stwierdziła Jolka. – Nie – odparł poważnie. – Tylko chcę ci powiedzieć, że twoja matka to świetna i bardzo dzielna kobieta. Rzadko taką można spotkać. A jaka była trzydzieści czy więcej lat temu? Skąd mogę wiedzieć? Jestem od niej tyle lat młodszy. Ale nigdy nie słyszałem takich rzeczy o jakich ci mówił ten szmaciarz. Chciał się na niej odegrać a tobie dokuczyć... – Dlaczego? Co ja mu zrobiłam? – Trzeba powodu daleko szukać? Wmawiał ci, że twoja matka była mewką a ty nie jesteś jego córką. Nie wiesz dlaczego? Nie próbował się dobrać do ciebie? Chciał złamać twój opór, chciał żebyś się nie broniła, żebyś nie myślała, że robisz to z własnym ojcem... Co za skurwysyn! – to już wykrzyknął ze szczerą wściekłością. Jola opadła na poduszkę. Nie wszystko, co powiedział Marek, trafiało jej do przekonania, bardzo chciała wierzyć, że to prawda, że matka jest czysta, że to, co mówił Kostek to oszczerstwo, brudne kłamstwo. Już więcej o nic nie pytała. Znów przytuliła się do jego ramienia, a jego ogarnęła rzadka u niego fala współczucia i tkliwości. Przysunął się jeszcze bliżej i niemal dotykając wargami jej ucha wyszeptał: – Ukarałaś go za to... W życiu czegoś takiego nie widziałem... Już nigdy nie porwie się na żadną kobietę, a nawet jeśli, to śmiech słychać będzie od Gdańska do Krakowa. – Przestań – szarpnęła go. – To straszne. Nie mogę o tym spokojnie myśleć. – No, Jolu, uspokój się – zrozumiał, że popełnił nietakt przypominając, co zrobiła Kostkowi. Chciał to jakoś naprawić, skończyć tą irytującą rozmowę, zakończyć wreszcie ten straszny, długi, dramatyczny dzień. Położył delikatnie dłoń na jej piersi, potem z wolna posunął ją niżej, na brzuch, wreszcie dotarł do granicy miękkich, skręconych włosów. Poczuł przypływ pożądania i już chciał ruszyć jeszcze niżej, gdy Jolka nagle odsunęła się od niego. – Zostaw, Marek, nie... teraz nie... nie mogę, rozumiesz? Cofnął rękę, ale przygarnął ją do siebie. – Rozumiem – odparł – postaraj się zasnąć. Już wszystko się skończyło, mamy nowy dzień. Śpij, Jola, śpij... Łagodny głos podziałał na nią kojąco. Oddychała coraz równiej, wolniej aż w końcu zasnęła na jego ramieniu. Marek wkrótce także zapadł w sen, choć za oknem zrobiło się całkiem jasno i pora była raczej wstawać niż zasypiać... Część II Telefon zabrzęczał dyskretnie raz i umilkł. Marek obudził się i spojrzał na zegarek. Była dokładnie dwunasta. Jolka spała z nosem wtulonym w poduszkę. Zapalił papierosa i wydmuchnął dym aż pod sufit. W pokoju panował niemal mrok, gdyż zasłony z grubego weluru były szczelnie zasłonięte i tylko po bokach przedostawało się nieco światła. W domu panowała absolutna cisza. Znów zaterkotał dzwonek telefonu. Marek nie wyciągnął ręki po słuchawkę. Tym razem sygnał zagrzmiał dwa razy i znów umilkł. Po minucie odezwał się jeszcze raz. Teraz Marek podjął słuchawkę. Nie zgłosił się, tylko w milczeniu słuchał jak męski głos oznajmił: – Chciałbym się z tobą spotkać. – Dobrze. Jeżeli masz ważne sprawy, to będę za godzinę. – W porządku – zgodził się tamten i przerwał połączenie. Nie musieli się sobie przedstawiać ani wyznaczać miejsce spotkania. Wszystko było z góry umówione. Trzykrotny sygnał telefonu w takim właśnie rytmie był ich sygnałem wywoławczym. Nawet gdyby telefon Marka był na podsłuchu, to i tak nic albo niewiele można by z tej krótkiej wymiany zdań wywnioskować. Rozmowa, choć cicha, obudziła Jolkę. Nie odrywając głowy od poduszki spojrzała jednym okiem i spytała: – Co jest, mama dzwoniła? – Nie, leż spokojnie. To moje sprawy. – Która godzina? – Dwunasta. Spij sobie jeszcze – doradził jej, stawiając stopy na dywanie. Jolka nadal sennym głosem zapytała: – Wstajesz? Zostań jeszcze, chce mi się spać. – To śpij – powtórzył Marek. – Ja muszę załatwić parę spraw. – Znów mnie zostawisz? – podniosła głowę. Od razu odżyły w niej lęki z dnia poprzedniego. Przypomniała sobie, co się wydarzyło w nocy i zapragnęła aby to był sen. Nie chciała zostać sama. Chwyciła Marka za łokieć i poprosiła: – Nie zostawiaj mnie, chociaż dzisiaj bądź ze mną. – Zawsze jestem z tobą – uśmiechnął się i pocałował ją w policzek. – Nawet kiedy mnie nie ma. – Nie żartuj. Boję się. – Muszę iść. Mam ważne sprawy. A poza tym muszę załatwić do końca z tym całym Kostkiem. – Co chcesz zrobić? – przestraszyła się. – Trzeba go wyciszyć. Jeżeli zacznie za dużo gadać, skarżyć się, to dobrze wiesz, że może narobić smrodu. – Marek – Jolka była przestraszona. – Zostaw go... On jest nieobliczalny, jak ty się w to wdasz, to może narobić kłopotów, choćby na złość matce i mnie. – No, więc sama widzisz, że trzeba coś z nim zrobić – odparł spokojnie. – Ale... – nie dokończyła tylko patrzyła na niego z rosnącym strachem. Marek znów się uśmiechnął, poklepał ją po ramieniu: – Nie, nie martw się. Nic mu nie zrobię, muszę tylko z nim pogadać jak mężczyzna z mężczyzną. Myślę, że się dogadamy. – Nie zrobisz mu krzywdy? – upewniła się. – Ty mu dosyć zrobiłaś – roześmiał się szeroko. – Nie bierz mnie za głupca. Teraz, jak była tam policja, jest notatka służbowa, to jemu się nic nie może przytrafić, bo zaczęliby nas podejrzewać, pytać, węszyć i mogło by być niedobrze. Zresztą nie ma co się babrać z takim facetem. – To co chcesz z nim zrobić? – Jeszcze nie wiem, ale sobie z nim pogadam i myślę, że jakoś się porozumiemy. Nie martw się, moja w tym głowa. – Jedziesz prosto tam? Przecież mogą jeszcze spać. – Nie. Najpierw załatwię moje sprawy. Tam będę gdzieś za dwie – trzy godziny. Zadzwoń do matki i uprzedź ją, że przyjadę, dobrze? – Zadzwonię. I będę czekała na ciebie. A może pojechać z tobą? – Zostaw to wszystko mnie, Jolciu – zażądał Marek. – Ty już swoje zrobiłaś i wystarczy. Sam sobie poradzę. Pośpij sobie jeszcze, potem zjedz coś, poleż i poczekaj. Wrócę przed wieczorem. – I zostaniesz na noc? – Dzisiaj chyba tak – obiecał. Opadła na poduszkę nieco uspokojona. Marek wziął prysznic, zaparzył sobie mocną kawę, zjadł kanapkę i wkrótce, wyprowadziwszy z garażu samochód, odjechał. Jola leżała w mroku usiłując zasnąć. Jednak myśli, które jej się nieustannie nasuwały całkowicie ją rozbudziły. Przeżywała jeszcze raz to wszystko, co wydarzyło się minionej nocy, widziała Kostka leżącego w kałuży krwi, potem plecy lekarza pochylonego nad rannym w czasie operacji, matkę krzątającą się po mieszkaniu – każda chwila, każda scena na nowo ją przerażała. Nie mogła sobie wyobrazić, co dalej będzie. Próbowała się pocieszyć myślą, że skoro Marek wziął sprawy w swoje ręce, to wszystko jakoś się ułoży, ale mimo tego, nie mogła się uspokoić. W końcu wstała, zrobiła sobie kawę, próbowała nawet coś zjeść, ale nie mogła przełknąć nawet kęsa bułki z masłem. Wreszcie wzięła słuchawkę i wykręciła numer matki. Zośka zgłosiła się niemal natychmiast, jakby czekała na ten telefon. Głos miała ochrypły z przemęczenia, ale ucieszyła się słysząc córkę. – Spałaś trochę? – Tak, ale już nie mogę sama wytrzymać w domu. – Marka znów nie ma? – Wyszedł przed chwilą. Powiedział, że do ciebie przyjedzie. – To dobrze – ucieszyła się Zośka. – Coś przecież trzeba z tym wszystkim zrobić. – On też tak myśli. – To dobrze – powtórzyła Zośka. – A on... co – Jolka nie mogła wymówić imienia Kostka ani tym bardziej słowa „ojciec”. – Leży jeszcze nieprzytomny. Jeszcze chyba działa morfina i wódka. To końska dawka, ale pewnie niedługo otworzy oczy. – Tylko sama nie wdawaj się z nim w żadne rozmowy – poprosiła Jola. Znała energiczny, a nawet porywczy charakter matki, znała też arogancję Kostka. Obawiała się, że może z tego wybuchnąć awantura i zanim przyjdzie tam Marek stanie się coś złego. Zośka ją uspokoiła: – Nie martw się, dam sobie z nim radę. Dawałam nieraz, dam sobie i teraz. Jak się ocknie, będzie słaby jak mucha a pewnie nawet nie będzie pamiętał, co się stało. Dopiero potem zacznie sobie przypominać, ale do tego czasu Marek zdąży już przyjechać. – To dobrze – Jola poczuła ulgę po tych rozsądnych wyjaśnieniach. – A ty, co masz zamiar robić? – Nic. Będę czekała na Marka. A jakby się coś działo, to dzwoń, dobrze? – Dobrze. Siedź dziś w domu i nie wychodź nigdzie. Zjadłaś coś? – Nie, napiłam się kawy. – Spróbuj coś zjeść. I pośpij jeszcze. Takie sprawy najlepiej przespać. – Nie mogę już zasnąć. – Weź coś na sen, masz chyba. – Coś tu pewnie mam. Ale nie chcę. Wolę być przytomna. – Masz rację. Ale nie wychodź z domu, obiecujesz? – Obiecuję. Mam wszystkiego dosyć. Odłożyła słuchawkę i wróciła do łóżka. Lecz bezczynne leżenie bardzo ją męczyło. W końcu więc połknęła pastylkę uspokajającą i zapadła w płytki, niedobry, pełen zwidów i majaków sen. Jechał bez pośpiechu drogą, która omijała miasto i prowadziła wprost do obwodnicy. Po piętnastu minutach znalazł się na obszarze ogródków działkowych i wkrótce zatrzymał poloneza przed swoim domkiem. Wysiadłwszy rozejrzał się dookoła. Na niektórych działkach krzątali się ludzie, przeważnie starsi mężczyźni zbierający ostatnie, jesienne plony albo przekopujący już ziemię przed nadchodzącą zimą. Tu i ówdzie widać było dojrzałe gruszki i późne jabłka na wypielęgnowanych drzewach. Małe domki – jedne wypieszczone, przypominające miniaturowe wille, inne ubogie, prowizoryczne, wyłaniały się zza ogrodzeń i drzewek. Domek Marka otoczony trawnikiem wyróżniał się okazałością i rozmiarami, rosły tam tylko krzewy i drzewa ozdobne, nie wymagające tylu zabiegów i stałych starań, co owocowe. Widać było, że nie jest to działka, z której właściciel pragnie mieć jakieś wymierne korzyści, a raczej wykorzystuje ją na weekendowy wypoczynek. Marek dostrzegł, że na uboczu, za skrzyżowaniem dwóch uliczek stoi szara toyota z człowiekiem siedzącym za kierownicą. Nie zwlekając dłużej otworzył metalową furtkę i wszedł na działkę. Otworzył drzwi frontowe, zabezpieczone aż dwoma zamkami, równocześnie popatrując, czy ktoś go obserwuje. Nie dojrzał nikogo, ktoby się nim specjalnie interesował i tylko tamten ciągle siedział za kierownicą toyoty. Gdy znalazł się w środku domku, w którym poprzedniej nocy rozmawiał z Jankiem, zbliżył się do okna i wyjrzał na zewnątrz. Mężczyzna z toyoty wysiadł, niespiesznie zamknął wóz, potem powędrował boczną uliczką na tyły działki. Tam znajdowało się drugie wejście, niezbyt widoczne za dwoma srebrnymi świerkami. Marek poczekał jeszcze chwilę, potem przeszedł przez cały domek i w służbówce, za kuchenką, otworzył drzwi. Przybysz wszedł do środka. Był to wysoki mężczyzna, o bystrych, ciemnych oczach, którymi zdawało się, nieustannie obserwuje wszystko dookoła. Ubrany, w dżinsowe spodnie, rozpiętą pod szyję koszulkę polo i wiatrówkę z zamkiem błyskawicznym, sprawiał wrażenie sportowca w średnim wieku, około czterdziestu lat. – Cześć, cześć – uścisnęli sobie dłonie i usiedli przy stoliku w głównym pomieszczeniu domku. Marek oczyścił popielniczkę z niedopałków, które zostały po jego nocnym spotkaniu z Jankiem, poczęstował przybysza papierosem i odezwał się pierwszy: – No, jak? – Dobrze. Noc niezła. Mamy trzy. – Nasze czy obce? – Dwa obce, jeden nasz. Taki, jak twój, tylko nowszy. Dwulatek. – A tamte? – Jeden merc, drugi szwed – gość Marka mówił dość łatwymi do rozszyfrowania skrótami. – Pierwszy prawie nowy, drugi rocznik 89. Marek był zadowolony z meldunku. Jak na jedną noc, i to poza sezonem turystycznym, nie było to źle, choć miewali dużo lepsze. Wydał dyspozycje: – Ten nasz poleci na giełdę do Katowic. Byle szybko. – Już poleciał – roześmiał się przybysz. – Nie ma na co czekać, jutro mogą szukać na drogach całego kraju. – Ładnie – pochwalił Marek. – Mam nadzieję, że zdążyliście wszystko zrobić? – Jasne – przybysz był rozluźniony, pewny siebie. – Chłopaki wzięli go z wieczora, Franuś zdążył raz dwa przebić numery, tablice założone, rejestracja wrocławska, papiery są okey, nie musisz się o nic martwić. – Dobra – pochwalił Marek. – A te dwa, kiedy polecą? – Już piloci są zawiadomieni. Dziś w nocy ruszają. Rano, albo wczesnym przedpołudniem powinni być na granicy. Do wieczora dokumenty będą zrobione, numery zostają te same. Zanim goście zameldują a gliny roześlą meldunek, będziemy u Ruskich. – Jak pojadą? – Jeden przez Olsztyn na Ostrołękę, a drugi trasą łódzką i potem przez Tomaszów. Różnica taka, że się na granicy nie spotkają. A jeżeli nawet, to nie ma sprawy. Dwa różne wozy, dwie różne rejestracje, dwóch różnych kierowców. – Jasne. Tu nie ma problemu. Teraz słuchaj. Koło Grandu zaraz będzie stał albo nawet już stoi prawie nowy golf. – Z której strony? – Z tyłu, na bocznym parkingu. Poznasz go, rejestracja niemiecka, czarny, nowy tegoroczny, prawie ciepły. – Ładnie – ucieszył się gość. – Ma alarm? – Nie, nie ma. Tu masz kluczyki. Jedź prosto stąd, bierz któregoś z chłopaków, niech natychmiast wsiada i jedzie do bazy. Gość podniesie alarm po południu, więc trzeba się zmyć z naszego terenu. W nocy pchnij go do Bronka w Markach albo, jak znajdziesz gotowego pilota, lepiej też od razu do granicy. Może być przez Warszawę, będzie bliżej i zdąży się, zanim zaczną szukać. – Jasne. Coś jeszcze? – Rozkręcamy interes. – A nie lepiej na jakiś czas trochę przyhamować? Jest sporo smrodu na Wybrzeżu. Bierzemy my, bierze Cygan, czasem wskoczy w interes jakiś amator. Za dużo tego, jak na taką porę. Jak trochę przyhamujemy, to za tydzień, dwa można będzie skoczyć całą parą. – Boisz się? – zdziwił się Marek. – Nie, ale sam wiesz, że jak jest taki duży ruch w interesie, a sezon się skończył, to gliny mają więcej czasu i potrafią urządzić łapankę. Przeczekamy, nerwy im się uspokoją. W tym czasie może Cygan wpadnie... – Gliny zostaw mnie – powiedział pogodnie Marek. – Cygana też. Coś mi się zdaje, że zbeszczelniał i trzeba będzie mu porządnie naskoczyć na ogon, żeby się trzymał swojego rejonu. Ale to moja sprawa. Powiedziałem: rozkręcamy interes. – Chyba, że wyjdziemy poza naszą działkę. – Jasne. Tu nie odpuszczamy. Jeden, dwa, jak się zdarzy, to trochę więcej na jedną noc. Tyle się da wytrzymać od Słupska do Sopotu, byle chłopaki się ruszyli trochę dalej. Za spokojnie jest w Rumi, Wejherowie, Kartuzach, Pucku, Słupsku. Popędź im kota, bo oni by tylko siedzieli w Gdyni albo Sopocie. – Coś w tym jest. Ale to nie zmienia sprawy, na całym naszym terenie zrobiło się gorąco i trochę pusto, mało gości przyjeżdża, a na samych krajowych daleko nie zajedziemy. – Dobra. Za tydzień, dwa zaczną przychodzić zagraniczne, Z całego Zachodu, rozumiesz? Z całego. – No, no. Ile tego będzie? – Jeszcze dokładnie nie wiem, ale dużo. To ma iść taśmowo, po parę sztuk tygodniowo. Prawie bez zatrzymywania. Tranzyt, od Odry do Bugu i poza Bug, kapujesz? – Ale robota! – przybyszowi zaświeciły się oczy. – Jesteś pewny, że wypali? – Jasne. Każdy ma w tym interes. Tamci, na Zachodzie, my, Wańka na Wschodzie czysta sprawa. Tylko firmy ubezpieczeniowe stracą, ale to nie mój kłopot. – Roześmiali się obaj, a gość zauważył, że taki interes wart jest oblania. – Innym razem – skwitował Marek. – Jak ruszą pierwsze dostawy i interes się na dobre rozkręci. W każdym razie zwiększymy obroty z pięć razy albo i więcej. – Kiedy to rusza? – Mówiłem: za tydzień, dwa. Teraz przygotuj chłopaków, dobierz trochę, bo może być za mało. Zwłaszcza pilotów. Takich z językiem, eleganckich, wiesz – biznesmenów, albo starszych turystów, co nie budzą podejrzeń. – Dobra, wiem. – No to fajno. Leć po tego golfa. A tu masz, rozdziel jak zwykle. Podał gościowi grubą, szarą kopertę wypchaną zielonymi banknotami, którą trzymał za paskiem spodni, pod kurtką. Gość nawet nie przeliczył. Schował kopertę, uścisnął dłoń Markowi i zniknął. Marek przez okno obserwował ukradkiem, jak wszedł do toyoty i odjechał. Ocknął się i od razu poczuł silny ból głowy i dziwną sztywność ciała. Przez dłuższą chwilę leżał nieruchomo, usiłując uświadomić sobie, gdzie się znajduje, ale nie mógł rozpoznać pokoju, w którym leżał. Było mu wygodnie, a zarazem odczuwał ucisk w boku i niepokojące pieczenie w kroczu. Chciał przetrzeć dłonią spoconą twarz, ale wówczas odezwał się jeszcze silniejszy ból w prawym boku. Nie mógł unieść ręki, a gdy chciał wykonać drobny ruch żeby się poprawić, poczuł ogień po całej prawej stronie ciała a w najczulszym miejscu mężczyzny jakby ostre kłucie sztyletem. Przestraszył się i jęknął. Przejechał językiem po spieczonych wargach. Język miał sztywny i szorstki niczym pilnik i smak goryczy w ustach. – Pić... Jest tu kto? – jego głos zabrzmiał słabo. Powtórzył głośniej: – piiić... Usłyszał za sobą cichy odgłos kroków, ktoś nadchodził w miękkich pantoflach. Pomyślał, że chyba jest w szpitalu, ale wystrój pokoju nie przypominał separatki. Usiłował unieść się, lecz ból głowy, w piersiach i kroczu uniemożliwił mu najmniejszy ruch. – Kto tu? Gdzie jestem? – pytał przestraszony. – Leż spokojnie – usłyszał spoza pleców. Wydawało mu się, że rozpoznaje ten głos, ale nie miał pewności. Zamarł nieruchomo i tylko raz jeszcze poprosił: – Pić... Kobieca ręka ujęła go pod głowę i lekko uniosła do góry. Syknął z bólu. Poczuł dziwnie znajomy zapach, który z zakamarków pamięci wydobył coś bliskiego, przyjemnego, przyprawiającego o zawrót głowy. Kubek dotknął jego warg i usłyszał znów ten głos: – Powoli, ostrożnie... – płyn rozlał mu się na brodę, ale zdołał pociągnąć spory łyk. Gdy chciała odjąć kubek od jego warg, gwałtownie przywarł do niego, czując równocześnie, że pierś rozdziera mu przejmujący, ostry ból, a w głowie zahuczało jakby tam walił ogromny parowy młot. Pozwoliła mu się jeszcze napić i dopiero, gdy sam przestał chłeptać, odsunęła kubek. Wtedy dopiero podniósł oczy i zobaczył ją pochyloną nad sobą, znajomą głowę Zośki. Ogarnęły go mieszane uczucia: strach i równocześnie radość, że jest tu, z nim, a więc, nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. – Zośka? – zapytał słabo. – To ty? – Nie, mój duch – odburknęła i po jej tonie poznał, że jednak nie wszystko jest w porządku. – Skąd się wzięłaś? Gdzie jestem? – pytał ciągle jeszcze oszołomiony i półprzytomny. – Nie wiem, skąd się wziąłeś – odparła nieprzyjaźnie. – A jesteś u mnie, w moim mieszkaniu... Zacisnął powieki z całych sił i trwał tak długą chwilę, starając się opanować rozbiegane myśli i wrócić do pełnej świadomości. Już coś zaczęło mu świtać, fragmenty wydarzeń przelatywały w głowie niczym zamazane obrazy, ale odpędzał je, nie chciał wierzyć, łudził się, że to nieprawda. – Co mi jest? – zapytał niepewnie. Zośka wyszła spoza jego wezgłowia i stanąwszy w nogach kanapy patrzyła na niego wrogo. – Nie wiesz, czy udajesz? – Powiedz – poprosił. – Nie mogę zebrać myśli. Szumi mi we łbie, boli... – No i dobrze – stwierdziła bezlitośnie. – Ciesz się, że żyjesz. – Boli – powtórzył płaczliwie. – Powiedz, co mi się stało? – Naprawdę nie wiesz, czy udajesz wariata? – Zośka zmarszczyła brwi. Było jej go trochę żal, lecz nie mogła się wyzbyć uczucia nienawiści do tego człowieka, który tyle złego uczynił jej w życiu, a wczoraj niemal nie zburzył tego, co z takim trudem sobie zbudowała w ciągu ostatnich lat. – Trochę sobie zaczynam przypominać – przyznał Kostek. – Wieczorem... w nocy przyszedłem tu. Do ciebie... Gdzie miałem iść? – Do diabła, a nie do mnie – wybuchnęła z niepohamowaną złością. – Przylazłeś tu pijany jak świnia. Najpierw wlałeś w siebie morze gorzały i piwa, a potem sobie przypomniałeś, że tu mieszkam i przyniosło cię... – Nie krzycz – poprosił. – Głowa mi pęka. I tu boli – wskazał lewą ręką na prawy bok. – A tam cię nie boli? – z ironią wskazała na miejsce pod okryciem, gdzie wyraźnie zaznaczał się mały wzgórek opatrunku. – Też... Powiedz, co mi się stało? Jak to było... Pamiętam Jolkę. Gdzie ona, tu mieszka? – mówił niewyraźnie, chaotycznie, ale zarazem z coraz większą jasnością przypominał sobie więcej i więcej szczegółów. Zośka zaś, pozbywszy się samarytańskich uczuć, powiedziała bez ogródek: – Tak, była tu Jolka. Wpuściła cię jak głupia. Byłeś schlany, ona jeszcze ci dała, bo pewnie myślała, że jak sobie dolejesz, to się zwalisz nieprzytomny i będzie do rana spokój, albo jakoś się ciebie pozbędzie. – Przerwała na chwilę, jakby nie miała odwagi powiedzieć mu, co było dalej, ale on czekał, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami. – Nie pamiętasz, co było potem? – spytała, pochylając się. – Naprawdę? To ci powiem. Zrobiłeś awanturę. Zacząłeś jej wymyślać. Powiedziałeś, że jest córką kurwy. Jolką, córką Mewy, pamiętasz to? Powiedziałeś tak, czy nie? – Nie pamiętam – wyjąkał. – Pamiętasz, teraz widzę, że pamiętasz! – Zośka niemal krzyczała. – I powiem ci jeszcze, dlaczego to jej powiedziałeś. Chciałeś się zemścić na mnie, chociaż ci nigdy nic złego nie zrobiłam. Tak było? – Nie...nie, Zosiu, nie... – jąkał się wystraszony jej tonem i postawą. Ona jednak, już nie bardzo panując nad sobą, wyrzucała z siebie: – Chciałeś jej wmówić, że nie jest twoją córką, żeby ją... żeby ją – zająknęła się, jakby to wulgarne słowo nie mogło jej przejść przez gardło. On odruchowo zasłonił się zdrowym ramieniem i krzyknął: – Nie, Zośka, nie, to nieprawda... – Kłamiesz jak pies. Chciałeś ją zerżnąć. Tu w moim pokoju, własną córkę jak ostatnie bydle, ty skurwysynu, ty bydlaku...żałuję, że cię odratowaliśmy... – Przestań! – krzyknął i choć ból w głowie i boku ogarnął go z niezwykłą siłą, uniósł się nieco na łokciu. – To nie może być prawda! – To jest prawda i dobrze o tym wiesz – bezlitośnie przygważdżała go Zośka. – Tylko Jolka to moja córka. Nawet, jeśli ty się jej wypierasz, to ja się nie wyprę. Zobacz, co ci zrobiła. Ucięła ci... Już nigdy nie spróbujesz gwałcić ani jej, ani nikogo... – W jej głosie czuć było satysfakcję. A Kostek, przerażony tym, co słyszał, sięgnął ręką w dół i natrafił na gruby bandaż. Teraz zaczynał pojmować skąd, ból w tym miejscu. – To niemożliwe – wyjąkał. – Możliwe, możliwe – Zośka uśmiechała się, jakby to stwierdzenie sprawiało jej wielką radość. – I ciesz się, że potem przejechała cię nożem tylko po żebrach. Gdyby nie to, już byś wąchał kwiatki od spodu... Opadł na poduszkę i dyszał ciężko. Wiedział, że usłyszał całą prawdę, przypomniał sobie najważniejsze sceny z wcześniejszych wydarzeń, ale ciągle jeszcze podświadomie oddalał od siebie tę myśl. Chciał żeby to był tylko żart Zośki, złej na niego, impulsywnej jak dawniej, ale jednak jego Zośki, która mówi to wszystko tylko po to, żeby mu dokuczyć. Potem roześmieje się i przyzna, że to okrutny żart, a prawda jest taka, iż potrącił go samochód, ktoś napadł i pobił. Wszystko, tylko nie to, co mówiła... Czuł jednak, że te myśli to tylko złudzenie, kurczowa ucieczka od tej strasznej rzeczywistości. Oblizał wargi, poczuł, że podniebienie ma suche jak skała. – Pić – wymamrotał niewyraźnie. – Daj mi coś... może piwo, albo kieliszek... – Aha! – wykrzyknęła złośliwie – masz kaca i boisz się. Boisz się tego, co zrobiłeś... – Daj pić – powtórzył. – Daj kieliszek... – Dobrze – zdecydowała się nagle. – Ale pamiętaj, dostałeś zastrzyk morfiny, możesz nie wytrzymać... – Wszystko jedno. Wolę śmierć niż taką mękę. – Słyszałam to nieraz – odpowiedziała ze złością, ale podeszła do szafki, nalała duży kieliszek wódki i wróciła do kanapy. Kostek na widok alkoholu usiłował sam się podnieść, ale powstrzymała go, podparła głowę i wolno poczęła go poić. Uważał, by nie uronić nawet kropli upragnionego płynu. Pił powoli, malutkimi łyczkami, aż całkiem opróżnił kieliszek. W pierwszej chwili poczuł takie uderzenie alkoholu, iż myślał, że zwymiotuje. Rzuciło nim, płyn wrócił od żołądka do gardła. Wielkim wysiłkiem opanował skurcze i mdłości, parę razy przełknął ślinę i z wolna uspokoił się. Niemal natychmiast poczuł się trochę lepiej. – Daj jeszcze – wyszeptał bez nadziei, że Zośka spełni jego prośbę. Nie mylił się; spojrzała na niego tak, iż nie miał odwagi powtórzyć prośby. – Leż spokojnie – nakazała. – Staraj się zasnąć. – A potem co? – Zobaczymy. Coś zdecydujemy. Teraz nie ma sensu o tym mówić... Może coś zjesz? – zapytała niespodziewanie, ale Kostek pokręcił przecząco głową. Już mu było dobrze, ból zelżał, napięcie ustąpiło i z wolna nadchodziła obojętność. Czuł, że lada moment znów zaśnie i chciał tego, bo bał się własnych myśli, bał się tego, co go czeka w przyszłości. Nim jednak zasnął, usłyszał, jakby z dużej odległości, dźwięk dzwonka. To go wyrwało z narastającego stanu obojętności. – Kto? – zapytał ze strachem – Nie otwieraj... – Boisz się? – roześmiała się Zośka. – Leż spokojnie. To swój. I teraz nie zasypiaj, będziesz musiał jeszcze trochę porozmawiać. – Z kim, nie chcę – protestował, ale ona, nie zważając na niego, poszła do drzwi i wpuściła przybysza. Marek przywitał się całując ją w rękę. Zawsze zachowywał się wobec niej z szacunkiem, szarmancko, jakby chciał podkreślić, że uważają za osobę bliską i zabiega ojej względy. Zośka też nie miała nic przeciwko niemu. Nie wtrącała się nigdy do ich spraw, żadnym słowem ani gestem nie dawała mu odczuć, że żyje z Jolką w niezalegalizowanym związku. Było jej to obojętne, bo uważała, że skoro córka sama tak chce, to ona nie ma tu nic do powiedzenia. Najważniejsze, że Jola nigdy się nie skarżyła na Marka, a często nawet mówiła, że żyje z nim w zgodzie i dostatku. Zośka, mająca wielkie doświadczenie, domyślała się, że Marek prowa- dzi życie na krawędzi prawa, a może nawet poza tą krawędzią, szczegółów nigdy nie chciała znać i nie pytała o nie ani córki, ani jej przyjaciela. A to, że był przystojny, dojrzały, miał około czterdziestki, nawet ją uspokajało. Jola była od niego około dwunastu lat młodsza, ale Zośka uważała ją za tak dorosłą, że nie rościła sobie prawa ani do uwag, ani do prób ingerencji. Ta jej dyskrecja sprawiała, że Marek czuł się wobec niej pewnie, wiedział, że jest akceptowany i ze swej strony zawsze pragnął okazać „teściowej”, że potrafi to docenić. Przywitawszy się skinął głową w stronę leżącego z przymkniętymi oczami Kostka: – Jeszcze nieprzytomny? – Nie, już wołał kielicha, bo go suszy. – Dostał? – Dałam mu – odparła, wzruszając ramionami.– I tak dosyć się męczy. – No i dobrze – zgodził się z nią Marek. Podszedł bliżej kanapy, przysunął sobie krzesło i usiadł. Kostek nie otwierał oczu. Wiedział, że czekają go jeszcze niemiłe chwile, chciał je odwlec jak najdłużej, choć zdawał sobie sprawę, że postępuje jak małe dziecko. Po alkoholu miał teraz umysł jasny, nie czuł niemal bólu, prócz szczypania w cewce, a zdarzenia nocne przypomniał sobie już niemal całkowicie. Czekał aż przybysz odezwie się pierwszy. – Zapalisz? – Nie – wymamrotał nie otwierając oczu. – Zośka, kto to jest? – zapytał dosyć głośno. Zośka nie odpowiedziała, tylko spytała Marka: – Chcesz z nim sam pogadać, czy mam ci pomóc? – Lepiej sam – odparł Marek. – To musi być męska rozmowa, nie uważasz? – to pytanie skierował do Kostka, ale ten nie odpowiedział. Zośka zdecydowała: – To ja pójdę, muszę zrobić jakieś zakupy, bo przybył mi stołownik. Wrócę za godzinkę, wystarczy? – zwróciła się do Marka, a on tylko skinął głową. Odczekał aż opuściła mieszkanie i pochyliwszy się nad Kostkiem powiedział: – No, koleś, nie udawaj, że śpisz, czas spojrzeć prawdzie w oczy. Kostek otworzył oczy. Długo patrzył na Marka, jakby chciał rozpoznać, kogo ma przy sobie: wroga czy przyjaciela. Wreszcie zapytał: – Ty jesteś facet Jolki? – Zgadza się. Ale nie mów do mnie facet, zgoda? – To jak: panie czy zięciu? – próbował nadrobić miną Kostek, choć czuł narastający niepokój. Ten młody jeszcze, dobrze zbudowany przystojniak patrzył na niego tak, jak śledczy podczas przesłuchania. Uznał, że nie wróży mu to nic dobrego. – Może być wujku. – Ale dość żartów. Narozrabiałeś, koleś, wiesz? – Nie mów do mnie koleś! – odszczeknął się Kostek. – To będę ci mówił tato – Marek nadal był swobodny, uśmiechnięty. – Musimy chyba pogadać, nie uważasz? – O czym? – O tobie. – Nie mam o czym z tobą gadać – żachnął się Kostek. – Aleja z tobą mam – teraz Marek przestał się uśmiechać. Kostek zobaczył, że oczy Marka robią się zimne, a mięśnie na policzkach napięły się pod skórą. Obleciał go strach. Powiedział ugodowo: – Jak uważasz. O co chodzi? – Brzydko, koleś. Chciałeś zgwałcić moją dziewczynę. W dodatku to twoja córka. Wiesz co za to robią? Kostek milczał, nie wiedząc co odpowiedzieć, a Marek po chwili dokończył: – Żeby nie była w to wplątana Jola i jej matka, to byś, koleś, wylądował na przykład na dnie jeziorka. Lubisz chyba wodę, co? – Daj spokój, nie strasz – odparł Kostek, siląc się na obojętność, choć poczuł ciarki na plecach. Ten człowiek jest zdolny to zrobić. Marek jednak znów się uśmiechnął i uspokoił go: – Nie panikuj, koleś. Już zostałeś ukarany. Jolka cię załatwiła tak, że ja bym lepiej tego nie zrobił. – No to, czego jeszcze chcesz? – zapytał Kostek, uspokajając się nieco. – Jesteś jak dziecko, koleś – cierpliwie tłumaczył Marek. – Może nie pamiętasz, ale były tu wczoraj gliny. Sąsiedzi narobili rabanu. Wypytywali, ledwo się pozbyliśmy policjantów, ale mogą się zastanowić, analizować, pytać, badać, sam wiesz, jak to z nimi jest, co? Zetknąłeś się z tym, nie? – No i? – Kostek czekał, co Marek powie dalej. – No więc umowa: morda w kubeł. Jasne? – A bo co? – Już ci mówiłem: nie chcę, żeby ktoś z rodziny miał kłopoty. A ty też jesteś rodziną, nie uważasz? Więc nie chcę, żebyś ty też miał kłopoty. Na przykład ze mną. – Co chcesz żebym zrobił? – Nic. Leż sobie, będą ci zmieniać opatrunki, karmić, poić – raj, istny raj. – Ale jakby kto pytał, to wiesz, koleś, co powiesz? Kostek milczał ponuro. Już wiedział czego od niego oczekuje ten twardy, pozornie żartobliwy mężczyzna. Zatuszowania sprawy, odsunięcia wszelkich podejrzeń od Jolki. Pomyślał, że teraz nie powinien mu się sprzeciwiać. A co będzie potem – zobaczy. W każdym razie nie umiał myśleć spokojnie o Joli i o tym, co mu zrobiła. Jednak Markowi odpowiedział wyraźnie i spokojnie jak policjantowi do protokołu: – Przyszedłem tu, bo nie miałem gdzie... Byłem trochę pijany, napiłem się z przygodnymi znajomymi, zresztą to nieważne. Tu zastałem córkę, Jolę. Wypiłem jeszcze jeden, czy dwa kieliszki. Zaszumiało mi w głowie, bo byłem cały dzień bez jedzenia. Córka powiedziała, żebym sobie sam wziął coś z lodówki. Chciałem sobie ukroić chleb, a ona, kiedy zobaczyła, że nie mogę sobie poradzić, bo jestem pijany, chciała mi pomóc. Odepchnąłem ją, nie chciałem pomocy. Sam sobie chciałem ukroić chleba. Nie mogłem zapanować nad sobą. Nóż mi zjechał w dół, skaleczyłem się w...no...w kutasa – powiedział nie znajdując w swoim repertuarze innego słowa. – Potem jeszcze raz spróbowałem ukroić, ale Jola chciała mi odebrać nóż. Zacząłem się z nią szamotać, machnąłem nożem i kiedy znów próbowałem ukroić, to nóż mi pojechał w bok i skaleczyłem się w piersi. Wtedy upadłem, zrobiło mi się słabo, straciłem przytomność. Jola mnie ratowała. Potem jej matka, znaczy moja... – zaciął się na moment i zakończył: – Wezwały lekarza, zrobili mi opatrunek, zaopiekowały się i to wszystko... Marek wysłuchał w skupieniu a potem nagle zaczął się śmiać, szeroko, swobodnie, jakby słyszał doskonały dowcip. – Koleś! – wołał, klepiąc się w udo. – Jesteś genialny! Tak się urządzić! Współczuję ci, ale sam widzisz, że nikt tu nie zawinił. – Jasne – odparł ponuro Kostek. – Dobrze tak? – Doskonale – pochwalił Marek. – Jesteś koleś inteligentny, a nie widać, wiesz? Może jak się ogolisz, to będzie widać. W każdym razie tak jest w porządku. – No i co dalej? – Jak to co? Wyleczysz się, staniesz na nogach i pójdziesz w świat. Bez kawałka kuśki, ale cały i zdrowy. Czy to mało? – Mało. Zrobiliście ze mnie wraka. Padnę gdzieś pod płotem. – Koleś – Marek zmarszczył się groźnie. – Zapomniałeś? Kto zrobił z ciebie wraka? No, kto? – Dobrze już, dobrze, sam jestem sobie winien – potulnie wycofał się Kostek. – Ale żyć przecież muszę. – Teraz inaczej mówisz – pochwalił Marek. – Umowa stoi. Jak cię postawią na nogi, to ja cię urządzę. – W jeziorze? – spytał ponuro Kostek. – Jesteś nie tylko inteligentny, ale i dowcipny – zauważył Marek. – No, ale powiedziałem: umowa stoi. Staniesz na nogi, a ja ci znajdę robotę i kąt. – Robotę? – Kostek nie mógł ukryć obrzydzenia. Marek znów się roześmiał. – Ale jesteś draczny, koleś. Jeszcze grymasisz. Bądź spokojny, nie każę ci nosić worków. Powiedzmy, że będziesz jakimś portierem w hotelu, albo kimś w tym guście, co ty na to? Ubranko jak admirał, napiwki, micha na miejscu, a może da się jeszcze załatwić jakiś kąt do spania, bo nie chcę żebyś tu dupę zawracał Zośce. No, jak ci się to widzi? Może być? Kostek rozpogodził się. Propozycja była kusząca, a myśl, że będzie w hotelu, czyli blisko restauracji, gdzie zawsze bywa alkohol, jeszcze mu dodała ducha. – Widzę, że pomyślałeś o wszystkim – powiedział z uznaniem. – Jasne – napuszył się żartobliwie Marek. – Przecież jesteś, koleś, moim teściem. Jola jest twoją córką, no, powiedz: jest, czy nie? – Jest, jest – potwierdził ze smutkiem Kostek. – Wczoraj głupstwa mówiłem. – Zdarza się – przyznał Marek i zaraz go pochwalił: – Ale za to dziś mówisz całkiem z sensem. Okazuje się, że można nie mieć kawałka kuśki, ale nie stracić reszty rozumu. A o tej robocie jeszcze pogadamy. Możesz mi się tam bardziej przydać niż myślisz. Kostkowi zabłysły oczy, widać, że Marek ma wobec niego jakieś dalsze plany, nie miał jednak odwagi zapytać. A Marek niczego bliżej nie wyjaśniał, tylko dorzucił: – Tośmy się dogadali, koleś. Zasłużyłeś na kielicha. – Podszedł do szafki, nalał dużą porcję, napoił Kostka, ale sam nie pił. Gdy Zośka wróciła. Kostek już zapadł w nieświadomość. Marek ją poinformował: – Śpi. Dałem mu kielicha i zasnął, zmęczył się biedak... – Kielicha? – zdumiała się. – Zasłużył. Dogadaliśmy się. Szczegóły potem. Teraz go leczcie, żeby jak najprędzej się stąd wyniósł. A jakby ktoś pytał, to sam się skaleczył nożem przy krajaniu chleba. On to potwierdzi... – Naprawdę? – nie chciała uwierzyć. – Jasne. Teraz spokój, leczenie i jazda z nim stąd. Dalej ja się nim zajmę. No, dobrze? – Doskonale – Zośka nie ukrywała ulgi i zadowolenia. – To ja lecę. Mam jeszcze trochę spraw i chcę wcześniej wrócić. Trzeba pobyć trochę z Jolką, ona też ma nerwy nadszarpnięte i potrzebuje kogoś. – Dziękuję – powiedziała, ale Marek machnął ręką, pożegnał się i wyszedł. W ciągu minionej nocy a także rankiem i wczesnym popołudniem w Trójmieście skradziono kilka samochodów. Jadący wolno fiat 125, niepozorny, sterany długą eksploatacją, krążył po ulicach Gdyni. W środku siedziało dwóch mężczyzn: kierowca, a obok niego młody osiłek, bystro rozglądający się dookoła. Od czasu do czasu przez mikrofon rzucał kilka słów meldunku do dyspozytora w Sopocie. Patrolował dość obszerny rejon z licznymi sklepami, zapewniając bezpieczeństwo, zgodnie z umową zawartą między handlowcami a firmą ochroniarską PZB. W pewnej chwili mężczyzna, zajmujący miejsce pasażera, powiedział cicho do kierowcy: – Zrób tu jeszcze raz rundkę. – Kierowca w lot go zrozumiał. Zawrócił na następnej ulicy, wolno pojechał w przeciwnym kierunku niż poprzednio. Światła reflektorów fiata wydobyły z mroku ciemny kształt samochodu zaparkowanego na chodniku tuż pod ścianą jakby jego właściciel chciał przytulić pojazd do domu. Był to wiśniowy mercedes najnowszej generacji. Rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że samochód ma rejestrację niemiecką. Ten obok kierowcy rzucił krótko do mikrofonu: – Centrala, zgłasza się dwójka. – No, jak wam leci? – zachrypiał głośnik. – W porządku. Spokój i cisza. Jesteśmy w rejonie. Dokładnie... tu szybko podał ulicę, na której się w tej chwili znajdowali, i dorzucił: – Jedziemy do końca. Nikogo nie widać, pusto, spokój. Zrozumiałeś? – Jasne – odparł dyspozytor. – Róbcie swoje... W tych rutynowych zdaniach zawarta była informacja, gdzie się znajdują i że jest tu obiekt godny zainteresowania. Dyspozytor, już telefonicznie skierował tam dwóch innych ludzi, którzy dotychczas, w jednym z gdyńskich mieszkań czekali na jego znak. Od razu wyruszyli na łowy. Kiedy patrolujący nadal w tym rejonie spostrzegli, że zza rogu wyłaniają się dwie sylwetki, kierowca lekko mrugnął światłami i odjechał. Spełnił swoje zadanie, teraz mógł spokojnie patrolować dalej swój rejon. Tamci dwaj podeszli do mercedesa. Jeden stanął z boku, w cieniu i bacznie rozglądał się dookoła. Ulica była pusta, ciemnawa, a godzina późna, dobrze po północy. Drugi zbliżył się chyłkiem do mercedesa. Nie bawił się w otwieranie zamka, tylko jednym silnym uderzeniem rozbił małą, boczną szybkę w tylnych drzwiach. Szkło poleciało do środka i nawet nie było słychać brzęku. Teraz, włożywszy rękę przez otwór, bez trudu otworzył drzwi i zniknął we wnętrzu wozu. Po krótkiej chwili silnik mercedesa zaskoczył i zaczął dosyć głośno pracować. Złodziej nie tracił czasu. Natychmiast włączył bieg, ruszył z chodnika, na moment zwolnił przy ochraniającym go koledze i gdy ten wskoczył do środka, już na pełnym gazie ruszył i po chwili zniknął za rogiem. Cała operacja trwała najwyżej trzy minuty. Mercedes wyskoczył ze śródmieścia Gdyni, dojechał do obwodnicy trójmiejskiej, skręcił w prawo, i lasami, wśród wzgórz, przedostał się w okolice Kartuz. Tu zniknął w rejonie Chmielna, za wioską, nad wielkim jeziorem. Były tam zasłonięte lasem zabudowania gospodarskie. Gospodarz widocznie nie mógł się utrzymać ani z rolnictwa, ani z połowów ryb, bo przy bramie widniał nieco po amatorsku wymalowany szyld: Warsztat samochodowy. Blacharstwo, mechanika, przeglądy, naprawy. Jan Kaszubowski i syn. Na podwórzu, oprócz zardzewiałych maszyn rolniczych stało kilka starych, wymagających napraw samochodów, budynek obok stodoły wyglądał na dość obszerny warsztat. Tu właśnie wjechał ciemny mercedes. Drugi skok był bardziej skomplikowany i niebezpieczny. Tym razem dwóch ludzi, pieszo patrolujących ulice, także pracowników firmy PZB, od czasu do czasu zbaczało z głównej, wytyczonej trasy, obejmującej ulicę Bohaterów Monte Cassino i przyległe do niej ulice z większymi sklepami wypełnionymi cennymi towarami, które mieli chronić. Miasto było pustawe, tylko od czasu do czasu szybko przemykał jakiś spóźniony przechodzeń, albo rozlegały się głośne pokrzykiwania a nawet śpiewy amatorów nocnych zabaw. W jednej z bocznych uliczek, niedaleko ich rejonu patrolowania, zobaczyli samochód zaparkowany na podwóreczku, za ogrodzeniem. Znali ten dom, był tu pensjonat, w którym goście spędzali lato, a także zatrzymywali się jesienią czy nawet zimą by odpocząć nad morzem, nawdychać się jodu i zrelaksować po zwykłych, codziennych trudach. Goście na ogół tu bywali zasobni, nierzadko zagraniczni. Przeważnie swoje samochody zostawiali na pobliskim, płatnym parkingu, a niektórzy parkowali na małym podwóreczku, gdzie mogły się pomieścić dwa, nawet trzy wozy. Ustawione ukośnie, pod grubym pniem rosnącego tam drzewa, stało czerwone volvo. Pensjonat pogrążony był w ciemności. Przez dłuższą chwilę obserwowali uważnie dom. Wiedzieli, że na wysokim parterze, tuż obok wejścia znajduje się służbówka, w której przez całą noc powinna czuwać dozorczyni. Drzwi pensjonatu na noc zamykano i jej obowiązkiem było wpuszczanie gości, którzy wracali po dwudziestej drugiej, a także pilnowanie aby jakiś złodziej nie przedostał się nocą do wnętrza, co w przeszłości już nieraz się zdarzało. Okienko od tej strony, gdzie znajdowała się służbówka, było słabo oświetlone. Widocznie świeciła się tylko mała, nocna lampka. Dozorczyni na pewno położyła się, bo wiedziała, że wszyscy goście już wrócili na noc, a zamknięte drzwi wejściowe i łańcuch oraz kłódka u bramki od podwóreczka dawały jej poczucie bezpieczeństwa. Obserwujący rozumieli się bez słów. Chyłkiem, jak cienie, podsunęli się pod metalowe ogrodzenie pensjonatu. Jeden z nich zwinnie i cicho jak kot przeskoczył ogrodzenie. Drugi przycupnął przy wejściowych schodkach, rozejrzał się, a gdy usłyszał lekki trzask świadczący, że jego kolega jest już w samochodzie, przesunął się ku bramce i bez trudu, wytrychem otworzył kłódkę. Delikatnie, by nie zabrzęczeć ogniwami, odwinął łańcuch a potem bez kłopotu otworzył szeroko bramę. Volvo już pracowało na małych obrotach. Ten, który otworzył bramę, podbiegł do wozu i wsiadł. W tym momencie na pierwszym piętrze otworzyły się balkonowe drzwi i ukazał się mężczyzna w piżamie. Czujne ucho właściciela samochodu zarejestrowało odgłosy podejrzanej krzątaniny na dole a instynkt podpowiedział mu, że to jego wóz jest w niebezpieczeństwie. Gdy wyskoczył na balkon, natychmiast przekonał się, że się nie mylił. Zaczął krzyczeć: „złodzieje!”, „na pomoc!”, „policja!”, lecz jego volvo właśnie spokojnie, bez pośpiechu tyłem odjechało uliczką i wnet zniknęło za zakrętem. Policja przyjechała nawet dość szybko, po niespełna godzinie. Wysłuchali właściciela, przepytali przerażoną portierkę, która miała ogromne poczucie winy, że spała jak suseł. Obudziły ją dopiero krzyki właściciela samochodu oraz warkot wyjeżdżającej z podwórka maszyny. Potem policjanci spisali raport, zanotowali dane zagranicznego gościa i oświadczyli, że będą szukać złodziei, a jeśli znajdą, to go zawiadomią. Lecz nadzieje są słabe. Codziennie ginie samochodów sporo, ale odnajduje się mało, bardzo mało... A volvo już jechało w poprzek morenowych wzgórz, kierując się lasami, koło Chwaszczyna w stronę Wejherowa, gdzie na obrzeżach miasta, tuż pod lasem stały niezbyt okazałe, lecz solidne budynki właściciela warsztatu samochodowego. Z golfem nie było żadnych problemów. Nie trzeba było obserwacji, podchodów, ostrożności ani pośpiechu. Około wpół do drugiej po południu, młody człowiek w skórzanej kurtce, obcisłych aż do przesady dżinsach i ciemnych okularach, maskujących rysy twarzy, wszedł na niewielki parking za Grand Hotelem. Zatrzymywały się tu przeważnie autobusy turystyczne a pod murkiem zawsze stało kilka wozów osobowych. Golf stał pierwszy z brzegu, był dobrze widoczny z ulicy. Młody człowiek poruszał się pewnie, nie rozglądał się, nie wahał, sprawiał wrażenie właściciela idącego do swego wozu. Bez pośpiechu kluczykami otworzył drzwi od strony kierowcy, wsiadł, poprawił się na siedzeniu i zapiął pas bezpieczeństwa. Jeszcze zajrzał do skrytki i znalazł tam dokumenty rejestracyjne samochodu. Zarówno rejestracja jak i numery były niemieckie. Młody mężczyzna schował dokumenty wozu do kieszeni, potem uruchomił silnik, przegazował go, żeby się nieco rozgrzał, i tyłem wyjechał z parkingu. Potem skręcił w lewo, spokojnie, uważając by nigdzie nie przekroczyć dozwolonej prędkości, przejechał całą, dolną trasę poprzez Sopot, następnie wydostał się na nadmorską trasę do Jelitkowa, a tam skręcił w prawo i po chwili był w Oliwie. Tu, na rondzie znów skręcił w prawo. Nie upłynęło, od chwili gdy wsiadł do wozu, piętnaście minut a już opuszczał Oliwę i wjeżdżał na piękną, zalesioną trasę wiodącą w kierunku Chwaszczyna. Gdzieś po godzinie, koło wpół do trzeciej, wyszedł z hotelowej restauracji zażywny mężczyzna, dobrze ubrany, pogodny, widocznie rad ze spożytego posiłku. Na parkingu stwierdził, że po jego golfie nie pozostał nawet najmniejszy ślad. Nie krzyczał, nie histeryzował, tylko pospiesznie wrócił do hotelu, w recepcji skorzystał z telefonu i zameldował policji o kradzieży. Potem wziął taksówkę i pojechał do innego hotelu, w którym się zatrzymał. Miał od policji obietnicę, że poszukiwania rozpoczynają się natychmiast, a jeśli wóz się odnajdzie, to go zawiadomią tu, albo w Niemczech. Ale... I jeszcze jeden samochód zniknął, w tym dniu z miejsca w którym parkował. Stało się to wcześniej niż z golfem, nad ranem, kiedy jeszcze nie nastał świt, ale rzednący mrok zwiastował nadchodzący dzień. Było to całkiem nowe, piękne BMW, pokryte lekko zielonkawym lakierem metalic. Właściciel zaparkował wóz pod latarnią tak, by był dobrze widoczny. Uważał zapewne, że jasne światło jodowej lampy onieśmieli ewentualnych amatorów jazdy takim pięknym samochodem. Trzej młodzi, wyraźnie podpici mężczyźni przechodzili drugą stroną ulicy. Rozmawiali głośno, żartowali, nie krępowali się w ten sposób zakłócać spokoju śpiącym mieszkańcom okolicznych domów. Nagle jeden z nich zatrzymał się: – Patrzcie tam... – wskazał ręką na drugą stronę ulicy. Dobrze widoczny w świetle latami wóz prezentował się nie gorzej niż na wystawie w salonie samochodowym. – Rany boskie, oczom nie wierzę – już nie tak głośno jak poprzednio powiedział drugi i oblizał wargi, jakby miał przed sobą najlepszy smakołyk. – Zawsze był na parkingu, a tu stoi jak byk – wydziwiał ten pierwszy. – I czeka na nas – wtrącił pogodnie trzeci. Nie tracili już słów na próżno. Nagle rozsypali się na wszystkie strony. Jeden pozostał na chodniku, którym dotychczas szli, tylko cofnął się pod ścianę i począł obserwować ulicę, czy ktoś nie nadchodzi albo nie nadjeżdża. Dwaj pozostali najpierw się rozdzielili, a potem zaczęli chyłkiem, niby przypadkowo, zbliżać się z dwóch stron do samochodu. Sunęli tuż pod ścianą domu i stąpali bez zbędnego hałasu. Ulica była całkiem pusta. Była to dzielnica Gdańska niezbyt oddalona od centrum, ale jednak trochę na uboczu. Uliczka biegła nieco pod górę, po jednej stronie stały nieduże, piętrowe domki z ogródkami, starannie ogrodzone i zadbane. Tu mieszkali ludzie dość zasobni, przeważnie właściciele tych domów, które, choć pamiętały przedwojenne czasy, jednak były solidne i wygodne. Z ich okien widać było drugą stronę, zabudowaną paskudnymi, współczesnymi blokami mieszkaniowymi. Właśnie pod jednym z tych bloków stało BMW, którego właściciel mieszkał naprzeciwko, w piętrowym domku i widocznie sądził, że w razie czego, będzie z okna widział, czy ktoś nie majstruje koło jego samochodu dobrze widocznego w świetle latarni. Zwykle stawiał na noc swój wóz na płatnym parkingu, znajdującym się na sąsiedniej przecznicy, ale dziś wrócił do domu zbyt późno i był za bardzo zmęczony aby trudzić się parkowaniem na zwykłym miejscu i parominutową wędrówką do domu. Zresztą było to już niemal nad ranem i właściciel BMW mając mało czasu na wypoczynek, chciał jak najszybciej się położyć, bowiem o ósmej musiał być na swoim stanowisku. To wszystko sprawiło, że piękne BMW stało pod latarnią, a od dawna oblizujący się na jego widok młodzieńcy trafili na jedyną w swoim rodzaju okazję. Nie zmarnowali jej. Byli fachowcami dużej klasy. Dwaj, skradający się pod ścianą bloku, doskoczyli do wozu, jeden błyskawicznie, specjalnym wytrychem otworzył drzwiczki i nim zdążył zadziałać autoalarm, przeciął kable biegnące pod kierownicą do sygnału. Potem, gdy drugi sadowił się na siedzeniu pasażera, wyrwał kabelki pod stacyjką, połączył je bez większego trudu i uruchomił silnik. Jeszcze tylko wyłączył blokadę kierownicy zainstalowaną fabrycznie, lecz dobrze mu znaną, i już ruszał spod latarni. Tamten, pilnujący, dwoma susami przesadził jezdnię, dopadł tylnych drzwiczek i wszedł do środka. Bez zbędnego hałasu, nadmiernego naciskania gazu, uważając by nie zadrapać lakieru o latarnię lub ścianę domu, odjechali ulicą w dół. Po chwili znów wokół było cicho i pusto, jakby nic się nie wydarzyło. Jednak w momencie, gdy z owej biegnącej w dół uliczki zamierzali wyjechać na Kartuską, nagle pojawił się policyjny radiowóz patrolujący okolicę. Prowadzący BMW nie zawahał się, jechał śmiało wprost na policyjnego fiata, jakby był właścicielem i widok policji wcale go nie obchodził. Jednak policjantom wydało się dziwne, że o tej porze z bocznej uliczki wyjeżdża BMW, które znali, bo pochodziło z ich rejonu i miało kolor niespotykany w tej dzielnicy. Wiedzieli do kogo wóz należy i zauważyli, że prowadzi go ktoś inny. Toteż ich fiat zatrzymał się nagle, usiłując zablokować drogę nadjeżdżającemu BMW. Młody kierowca BMW nie wahał się ani przez moment. Jego kolega za plecami zdążył tylko zakląć: – Cholera, gliny... – Spokój – rzucił przez zęby i wykonał ostry, gwałtowny skręt. Wóz nagle zatoczył się, wskoczył kołami na krawężnik. A kierowca nacisnął gaz do oporu. BMW skoczyło niczym rakieta. Policjant zdążył odruchowo nacisnąć hamulec swego wozu, bo gdyby nie to, uderzył by w bok BMW. Lecz tamci już polecieli przed maską fiata, z piskiem opon skręcili w lewo i pognali Kartuską w dół, do śródmieścia. To był chytry manewr, gdyby uciekli w prawo, poza miasto, wówczas fiat mógłby ich gonić, a tak policjant musiał zawrócić. Zanim to uczynił, BMW było już za szarym budynkiem Urzędu Miasta. Jeden z policjantów wyskoczył, szarpał się przez chwilę z kaburą, wyjął pistolet i zamierzał oddać strzał do uciekających, ale było już za późno. Nie miał szans na trafienie, a na postrach nie było sensu strzelać. Schował pistolet i zaklął: – Cholera, nawet pewnie numeru nie zapamiętałeś? – Nie – odparł drugi. – Ale to i tak bez znaczenia. Przecież i tak zmienią numer. – To wóz doktora? – upewniał się policjant, zapinając kaburę. – Jasne – potwierdził drugi. – Coś go podkusiło, żeby nie stawiać na parkingu, no i ma pasztet. Zawiadomimy go? – Iii, szkoda go budzić – ziewnął ten od pistoletu. – Na przykre wiadomości zawsze jest czas. Jak się obudzi, to sam zobaczy, zamelduje, a jeśli my mu powiemy, jeszcze gotów mieć pretensje, że nie upilnowaliśmy... – Racja – i prowadzący policjant wolno ruszył w stronę centrum miasta. Po zakończeniu służby złożyli meldunek o zdarzeniu. BMW tymczasem zniknęło już w gęstych zabudowaniach wzdłuż drogi z Gdańska poprzez Święty Wojciech do Pruszcza. Było tu wiele magazynów, domków, warsztatów i ciemnych, niebezpiecznych zakamarków... Polonez, który zniknął tej nocy z miejsca postoju, był po prostu zaparkowany pomiędzy blokami na Przymorzu. Jego właściciel powiedział żonie, że wyjeżdża do odległego miasta w interesach, a w rzeczywistości postanowił spędzić parę miłych godzin z przyjaciółką. Był tak zajęty wzajemnymi z nią kontaktami, że nie martwił się o to, co się może stać jego samochodowi. Złodzieje bez żadnego trudu uprowadzili poloneza w lasy, poza Trójmiastem, a meldunek o kradzieży nie zrobił specjalnego wrażenia na policjantach. Zaś właściciel martwił się tym, co powie żonie, gdy wyjdzie na jaw, że wóz mu skradziono nie gdzieś w Polsce, ale tu, na Przymorzu, parę przecznic od własnego mieszkania. Ale tym, poza właścicielem, nikt się nie kłopotał. Jolka wyraźnie się ucieszyła, kiedy Marek wrócił koło czwartej po południu. Wprawdzie obiecał jej, że razem spędzą dzisiejsze popołudnie i wieczór, ale nie była pewna, czy dotrzyma słowa. Na wszelki wypadek jednak przygotowała obiad, co z kolei jego ucieszyło. Ciągle była w szlafroku, czuła się rozbita i nie miała ochoty się ubierać. Wcale mu to nie przeszkadzało a przeciwnie – wydawało się sprawiać przyjemność. Toteż nie szczędził jej niezbyt wyszukanych, lecz miłych oznak sympatii. To sięgał dłonią do jej kolan, gdy podchodziła z wazą zupy. To niespodziewanie wsunął jej rękę za dekolt i delikatnie ściskał pierś, kiedy pochylała się nad stołem, a ona niby to oganiała się, a w gruncie rzeczy była rada, bo wiedziała, że jest w dobrym humorze. Na razie nie pytała go o nic, lecz kiedy zjedli obiad, nie wytrzymała: – No jak? – rzuciła, patrząc mu pytająco w oczy. – Z czym? – Nie udawaj – zniecierpliwiła się. – A ty, nie udawaj, że nie wiesz, przecież rozmawiałaś z matką. – Tak, ale ona mi tylko powiedziała, że wszystko załatwiłeś. – No i wystarczy – skwitował. – Sprawa jest zamknięta, nie musisz o tym więcej myśleć. Poleży u matki, póki nie dojdzie do siebie, a potem się wyniesie, będzie z nim spokój, raz na zawsze. – Myślisz, że w ogóle wyjedzie z Wybrzeża? – Nieee, on tu ma korzenie, dokąd by wyjechał? Dostanie dobrą robotę, będzie miał co zjeść, wypić, znajdzie ciepły kąt, czego więcej może oczekiwać taki szmaciarz? Było jej trochę mimo wszystko przykro, że Marek z taką pogardą mówi bądź co bądź o jej ojcu, ale puściła to mimo uszu. Jej uczucia wobec Kostka też nie były zbyt serdeczne, zwłaszcza po wczorajszym jego wyczynie. Zapytała tylko z niedowierzaniem: – I to tak sam, dobrowolnie zgodził się na wszystko? – Jasne – potwierdził Marek z półuśmiechem. – Przecież to doświadczony gość i jak jest trzeźwy, potrafi zrozumieć, gdzie jest jego interes. Będzie trzymał mordę na kłódkę, nie martw się i nie mówmy o nim więcej. Ujął Jolkę za ramię, wsunął dłoń pod szeroki rękaw szlafroka i przyciągnął ją do siebie. Poczuł jak przywarła piersiami do jego boku. Ogarnęła go fala ciepła, która przychodziła ilekroć Jolka była blisko. Ona także zmiękła, zrobiła się uległa i uniosła twarz, podając mu usta do pocałowania. – Chodź – powiedział jej do ucha. Noc była za krótka – należy nam się mała drzemka. Nie zaprotestowała, pozwoliła się poprowadzić do pokoju, gdzie tapczan był jeszcze nie pościelony. Marek spiesznie zdjął z niej szlafrok, potem nocną koszulę, pchnął na tapczan i sam zaczął się rozbierać. Jolka – nieco rozleniwiona – ogarnięta stale rosnącym pożądaniem, bez skrępowania patrzyła jak się obnaża. Zawsze lubiła oglądać go nago i nieraz w nocy, gdy zaspokajali swoje wzajemne pożądanie, zapalała specjalnie lampkę obok tapczanu, by widzieć jego tors unoszący się i opadający na nią, zaczerwienioną z wysiłku twarz, nieco błędne oczy i półotwarte usta, coraz szybciej łapiące powietrze. Tak było i teraz. Należeli do siebie tak spontanicznie, z takim zapamiętaniem jakby to robili po raz pierwszy. Przeciągły, głośny jęk Jolki obwieścił, że pierwsza osiągnęła szczyt zadowolenia, a chwilę potem on opadł całym ciężarem na nią i wtulając twarz między jej piersi przez dłuższą chwilę oddychał głęboko jak po długim biegu. Lubiła ten moment, a gdy czasem w przypływie troski pytał, czyjej nie za ciężko, odpowiadała, że kobieta może z łatwością unieść duży ciężar, byle rozłożony na niej płasko... Stoczył się w końcu na bok. Byli tak wyczerpani, że nawet żadnemu nie chciało się wstać i skorzystać z łazienki. Wkrótce też Jolka usłyszała jak jego oddech staje się spokojniejszy, głębszy, bardziej rytmiczny. Zasnął, a ona, przytuliwszy się jeszcze całym ciałem do jego boku, także po chwili zapadła w sen. Po raz pierwszy od wielu godzin ustąpił lęk, poczuła się spokojna i bezpieczna. Spaliby tak zapewne do późnego wieczora, a być może do rana, gdyby nie przytłumiony, lecz natarczywy dźwięk telefonu. Marek pierwszy się ocknął, sięgnął po słuchawkę i rzucił niezadowolonym, zaspanym głosem: – Halo, słucham? – od razu rozpoznał głos Zośki. Mówiła podniecona, zdenerwowana: – Dobrze, że jesteś. Pewnie spaliście? – Nieważne – odparł Marek, otrząsając się z resztek snu. – Co się stało? – Są kłopoty. – Z tym... – Marek urwał, nie chcąc użyć wulgarnego słowa. – Nie. On jeszcze śpi. Ale coś przytrafiło się Edwardowi. – No? – Marek usiadł na pościeli. Jolka już także obudzona z niezadowoleniem zapytała: – Kto to? Nie możesz odłożyć tego gadania na później? Marek pokręcił przecząco głową i nadal pytał: – Coś poważnego? – Nie dramat, ale duża przykrość. – Powiedz dokładnie – zażądał. – Lepiej nie przez telefon. Ale chyba potrzebna jest twoja pomoc. Edek jest bardzo zmartwiony. Należy mu się coś od nas, nie sądzisz? – Jasne – zgodził się Marek. – Niech przyjedzie, albo nie – uświadomił sobie, że lepiej nie przyjmować u siebie gości, a tym bardziej ludzi, którzy nigdy nie powinni znaleźć się w kręgu tych, co się nim na pewno interesowali. – Lepiej ja przyjadę. – Dobrze – ucieszyła się Zośka. Jolka zaś, nie zrozumiawszy wszystkiego i sądząc, że znów Marek ją opuści, naburmuszyła się i zaprotestowała: – Nie możesz choć raz dotrzymać słowa i zostać ze mną? Znowu gdzieś pójdziesz i mnie zostawisz? Zobaczysz, to się kiedyś źle skończy. Dla ciebie. Nie wytrzymam. Pójdę też w cug i mnie przez tydzień nie znajdziesz. Była rozżalona i zła. Wiązała z tym wieczorem duże nadzieje – chciała mieć Marka dla siebie, nawet poprzednio snuła plany na jakiś przyjemny wspólny wieczór w lokalu rozrywkowym. Marek na jej tyradę pochylił się, pocałował ją w usta, choć z gniewem odwracała głowę na bok, i powiedział: – Nie złość się, malutka, to twoja mamuśka. – Jolce od razu minęła złość a zastąpił ją niepokój. – Co się stało? Kostek? – Nie – uspokoił ją Marek. – Mówi, że Edward ma jakieś kłopoty i potrzebuje mojej pomocy. Nie mogę przecież odmówić. A zresztą to na pewno nic wielkiego, jakie poważne kłopoty może mieć taki gość? No, ale w każdym razie muszę pojechać... – Już wyskoczył z pościeli i ruszył do łazienki. Jolka także wstała. – Jadę z tobą – oświadczyła zdecydowanie. – Nie zostanę tu za nic sama. – Nie ma sprawy – od razu zgodził się Marek. – Razem odwiedzimy rodzinkę. – Był nadal w dobrym humorze, czuł się rześki i wypoczęty, a telefon od Zośki nie wywołał w nim większego niepokoju. Nim wszedł do łazienki, rzucił Joli propozycję: – Wiesz co, ubierzemy się tak trochę wieczorowo. Jak załatwimy sprawę, to wyskoczymy sobie do któregoś lokalu. Należy nam się chyba, co? Jolka od razu odzyskała dobry humor. Pospiesznie oboje wzięli wspólny prysznic, w czasie którego znów nie mogli się oprzeć wzajemnemu pożądaniu, a że byli wypoczęci, więc ten wysiłek pod ciepłym strumieniem wody nie męczył ich, przeciwnie – jeszcze im poprawił nastroje. Wkrótce sfatygowany polonez Marka sunął w stronę Przymorza. Było już ciemno, przespali całe popołudnie. Trochę czasu zajęły im przygotowania do wyjścia i wyczyny pod prysznicem. Zośka otworzyła drzwi natychmiast, gdy Marek nacisnął dzwonek, zupełnie jakby stała w przedpokoju i czekała na ich przybycie. – Ależ to trwało – powiedziała chmurnie. – Już myślałam, i że nie przyjdziesz – to było do Marka, a do Jolki: – A ty co, [powinnaś dziś wypocząć, poleżeć, dojść do siebie po tym wszystkim. Lepiej było z domu nie wychodzić. – Ona już doszła do siebie, – roześmiał się szeroko Marek i Zośka od razu zrozumiała o czym mówi. Nie podzieliła jednak dobrego humoru Marka, tylko mruknęła: – Jest sprawa, to trzeba ją załatwić, a dopiero potem sobie poluzować. Jolka cmoknęła matkę w policzek i weszła do pokoju. Za nią Marek, przepuszczając jednak w drzwiach Zośkę. Niewiele tu się zmieniło od poprzedniego razu, gdy rozmawiał z Kostkiem. Ranny leżał na kanapie, pod czystą pościelą, i miał zmieniony opatrunek. Był przytomny, patrzył bystro i wyglądał lepiej choć twarz miał nadal nieogoloną. – Mógłbyś się oskrobać, koleś – rzucił mu pogodnie Marek. Kostek skrzywił się i odparł: – Nie dam rady lewą ręką. Chyba, że ty mi pomożesz. I nie mów do mnie, koleś... – Nieźle – roześmiał się Marek. – Widzę, koleś, że wracasz do życia. Trochę krótszy, ale jakby bardziej żywy niż wczoraj. Pić ci się nie chce? – Odpierdol się – Kostek nie zważał na obecność kobiet, na których zresztą ta odżywka nie zrobiła większego wrażenia. – No dobrze – załagodził Marek. – Nie bądź taki wrażliwy. Nie ogolę cię, bo jestem za ładnie ubrany, żeby się bawić w fryzjera. Może jutro ci to załatwię albo przyślę jakiegoś golibrodę... – Daj spokój – wtrąciła się Zośka. – Sama się nim zajmę. Niech leży i nie wtrąca się, chodź do kuchni. Ty Jola zostań tu. – Za Boga – otrząsnęła się Jolka. Myśl o tym, że mogła by zostać w pokoju tylko z Kostkiem napawała ją odrazą. – Dobrze, niech idzie z nami – zdecydował Marek. – Mało mam przed nią tajemnic. Jolka popatrzyła na niego ironicznie, ale nie zaprzeczyła, bo nie chciała się z nim wdawać w sprzeczkę przy matce. Wszyscy troje weszli do kuchni, a Zośka zamknęła drzwi, żeby Kostek nie słyszał rozmowy. Za stołem, pochylony nad filiżanką kawy siedział doktor Edward. Minę miał poważną, wyglądał na zmartwionego, choć wyraźnie starał się trzymać z godnością, nieco sztywno, jak to było w jego stylu. – No, doktorze, co jest? – bezceremonialnie spytał Marek, siadając naprzeciw Edwarda. Kobiety zajęły miejsca także przy stole. – Coś po tej nocy? Może odezwały się gliny? – Niee – zaprzeczył Edward. – Z tym wszystko w porządku. Nawet komplikacji u niego żadnych nie widać, a policja nie dała żadnego znaku... – No, więc jest okey – ucieszył się Marek. – A co z panem? Po co ten alarm? – spojrzał w stronę Zośki. Ona nie odpowiedziała, a doktor po chwili wahania wyrzucił, tracąc wyraźnie swoje zwykłe opanowanie: – Ukradli mi samochód! Marek pokręcił głową z niedowierzaniem: – To śliczne BMW? Jakże to? Z parkingu? W jaki sposób? – Nie z parkingu, sprzed domu – sprostował Edward. – Aaa – Marek pokiwał głową z politowaniem. – Więc pan zostawił wóz pod domem? Taki wóz! Kto tak robi! Przecież takie BMW aż się prosi, żeby je podprowadzić. No i znaleźli się amatorzy. Niech pan opowie szczegółowo. – Nie mam dużo do powiedzenia – wyznał lekarz jakby ze skruchą. – Po prostu byłem zbyt zmęczony, żeby odprowadzić wóz na parking, zresztą było już prawie rano – więc pomyślałem, że przez te trzy, cztery godziny, które zostały do czasu, kiedy będę musiał jechać do kliniki, wóz może postać przed domem. Tam jest widno, świeci latarnia, uliczka boczna, ludzi mało... – W sam raz dla złodziei – uśmiechnął się z politowaniem Marek. – No i co, widział pan coś, albo może słyszał? – Nie, nic. Dopiero kiedy wstałem i spojrzałem przez okno, przekonałem się, że wozu nie ma – odparł doktor z wyraźnym poczuciem winy. – Jasne. Fachowa robota. Ale czemu dopiero teraz pan o tym mówi? – Od razu zawiadomiłem policję – wyjaśnił Edward. – A potem musiałem przecież iść do pracy, miałem w programie dwie poważne operacje... No a teraz, kiedy przyszedłem tu, Zofia postanowiła zawiadomić pana... – Możesz pomóc? – pytała Zośka. Marek milczał przez dłuższy czas jakby chciał dobrze przetrawić każde słowo, zanim je wypowie. – Nie wiem – odparł w końcu ostrożnie. – W każdym razie, to nie jest takie proste... Może nawet się nie udać, kto wie, czy ten wóz jest jeszcze na terenie Wybrzeża, od rana upłynęło dużo czasu... – Przecież to znaczny wóz – zdziwił się lekarz – jakże mógłby odjechać stąd nie zauważony, policja ma opis, numer, markę... – Może przypadkowo na niego natrafią, ale żeby specjalnie szukali, to wątpię – odpowiedział ironicznie Marek. – No więc, co będzie? – Edward był wyraźnie zmartwiony, aż Jolce zrobiło się go żal. Zwróciła się do Marka: – Zrób coś, jeżeli możesz – poprosiła. – Łatwo powiedzieć. Wóz zginął tu, na terenie Gdańska... – To ma jakieś znaczenie dla pana? – chciał wiedzieć lekarz, ale Marek tylko wzruszył ramionami. – Takie – odpowiedział – że mogę się najwyżej domyślać czyja to robota. Ale to wcale nie upraszcza sprawy. Odzyskać wóz i to taki, to prawie beznadziejne. – Gotów jestem pokryć koszty – zaoferował się Edward. – To już coś, jeśliby się udało go odnaleźć a sprawcy chcieliby pertraktować. Ale czy pan wie, ile to może kosztować? – Mogę dać pięć tysięcy dolarów. – Co to dla nich, doktorze – roześmiał się Marek. – Taki wóz, nowy, kosztuje ze trzydzieści tysięcy albo więcej. Oni wezmą połowę, albo trzy czwarte. To chyba więcej niż pięć tysięcy... – Więcej nie mogę. No, może jeszcze tysiąc, dwa, ale to kres moich możliwości... – Dobrze – Marek machnął ręką. – Będziemy o tym mówić jak przyjdzie pora. Na razie muszę się rozejrzeć, zorientować. – A ja? – spytał lekarz – co mam robić? – Nic. Czekać i jeździć na razie tramwajem albo taksówką. – Nie żartuj – skarciła go Zośka. – Widzisz jaki Edward jest załamany. Ten wóz to było jego marzenie, kupił za ciężką pracę na Zachodzie... – Dobrze rozumiem – zgodził się Marek. – Ale teraz naprawdę nie trzeba nic robić. W każdym razie pan i ty. – A ty? – pytała natarczywie Jolka – włączysz się? – Zrobię, co będę mógł, ale cudu nie obiecuję – odparł ostrożnie Marek. Jednak tę odpowiedź przyjęli wszyscy jako obietnicę pomocy i atmosfera nieco się poprawiła. Zośka zaproponowała młodym kawę a nawet kolację, ale Marek odmówił. – Pójdziemy – powiedział wstając. – Obiecałem Joli, że się dziś trochę pobawimy, muszę dotrzymać słowa, bo zagroziła, że mnie rzuci... – Takie zmartwienie a wy chcecie się bawić zamiast działać? – Zośka była jawnie zgorszona. Ale Marek, całując ją w dłoń, odparł: – Trzeba umieć łączyć przyjemne z pożytecznym. Niech się pan nie załamuje, doktorze. Zawsze ranek jest mądrzejszy od wieczora, może tak też będzie i tym razem. Lekarz i Zośka odetchnęli. To już była dosyć wyraźna obietnica. Już ich dłużej nie zatrzymywali... Jechali przez jakiś czas w milczeniu. Jolka nie była zadowolona z tego, że Marek został obarczony sprawą skradzionego samochodu, choć dobrze wiedziała, że nie mógł odmówić prośbie matki i Edwarda. Czuła, że sprawa ta może zakłócić beztroskie i miłe spędzenie wieczoru z Markiem. Nic jednak nie powiedziała. Przecież powinni pomóc przyjacielowi matki i ufała, że Marek potrafi coś w tej sprawie zrobić. Mimo nie wtajemniczenia jej w swoje interesy. Jolka orientowała się, iż nie tylko praca w firmie PZB jest jego głównym zajęciem. Zbyt wiele było różnych tajemniczych spotkań, szybkich i przyciszonych rozmów telefonicznych, krótkich wizyt mało jej znanych ludzi, półsłówek, nocnych wypraw i innych oznak działalności Marka, by nie rozumiała, że musi się za tym kryć cała, duża sfera interesów, o których nie chciał z nią rozmawiać. Kiedy ostrożnie, półgębkiem, ale jednak dosyć wyraźnie obiecał, że zainteresuje się sprawą BMW, domyśliła się, iż musi wkroczyć w ten ciemny, niebezpieczny świat i w nim szukać rozwiązania. Bała się tego, choć pragnęła by Marek jednak pomógł wyraźnie zmartwionemu wielką stratą Edwardowi. Marek także milczał, bo zastanawiał się, jak zabrać się do dzieła. Nie miał wątpliwości, kto ukradł samochód i gdzie go należy szukać. Bardzo niechętnie wkraczał w ten obszar, bo musiał złamać obowiązującą go umowę. Dotychczas miał tę przewagę, że to on zarzucał wiarołomnemu partnerowi, iż wciska się na jego teren. Teraz nie bardzo wiedział jakich użyć argumentów, by czegoś się dowiedzieć, a może nawet odzyskać wóz. To, co się stało, powinno być poza jego zainteresowaniem i z góry wiedział, że jego kroki napotkają na twardy opór. Mimo wszystko jednak postanowił działać. Lubił Zośkę, nie miał nic przeciwko Edwardowi, nawet darzył go pewną sympatią, a poza tym wypadki minionej nocy sprawiły, że nabrał do niego jeszcze szacunku za szybką, bezinteresowną, choć ryzykowną pomoc. Zresztą myśl o tym, że twardemu i niebezpiecznemu rywalowi będzie musiał stawić czoła podniecała go, wyzwalała żyłkę hazardu, którą nosił w sobie. Skierował wóz w stronę centrum Gdańska. – Dokąd jedziesz? – odezwała się wreszcie Jolka. – Wpadniemy najpierw do „Heweliusza”. – To ponura buda – zaprotestowała. – Ale kuchnię mają dobrą. Zjemy kolację, potem ruszymy w objazd, dobrze? – Jak chcesz – wzruszyła ramionami. Domyślała się, że za decyzją tą kryje się jakiś zamiar, ale wolała nie pytać. Miała ochotę na dobrą kolację, a jak dalej zamierzał Marek działać nie zastanawiała się. I tak by pewnie jej nie powiedział. Pora na kolację była dobra. Jeszcze zbyt wielu gości hotelowych, przeważnie Niemców, których grupy tu się najchętniej zatrzymywały, nie było w sali. Parę stolików stało pustych, świeżo nakrytych, a kelnerzy w czerwonych kamizelkach i czarnych spodniach czujnie obserwowali wchodzących i natychmiast podchodzili z ukłonem, i kartą dań. Usiedli, Marek zamówił po drinku, przekąski, uzgodnił z Jolką główne danie i gdy kelner odszedł, rozejrzał się po sali. Było pustawo, niezbyt przytulnie i za cicho jak na jego gust. Przywykł do gwaru, ruchu, tłoku przy barze, brzęku naczyń i dźwięków muzyki. Tu panował spokój jakby byli w wytwornej jadalni jakiegoś zamku a nie w znanej restauracji. Później zrobi się tu gwarniej, choć i tak największy ruch i zabawa trwać będą w podziemiach, gdzie mieściła się dyskoteka zawsze pełna, zawsze zadymiona i wypełniona łomotem nowoczesnej muzyki, rozsadzającym bębenki uszu. – Trochę tu jak na stypie – zauważyła Jolka, która także wolałaby większy ruch i restauracyjny gwar. – Nie martw się. Tu tylko zjemy. Obiecałem ci, że ruszymy w kurs. A na razie poczekaj chwilę, muszę na moment wyskoczyć. Skrzywiła się niezadowolona, że ją opuszcza, ale nie protestowała i o nic nie pytała. Marek odszedł, tymczasem kelner przyniósł już przekąski i drinki. Jola, nie czekając na partnera, pociągnęła długi łyk dżinu z wermutem. Lubiła ten koktajl i choć nie bardzo pasował do zimnej przystawki, to zawsze piła go chętnie i w sporach ilościach. Marek wyszedł do obszernego i wysokiego jak katedra holu recepcyjnego, rozejrzał się, a nie zobaczywszy tego, kogo szukał, ruszył dalej. W otwartym jeszcze sklepiku Pewexu kupił paczkę cameli, potem zajrzał do znajdującego się obok barku hotelowego. W niskich, głębokich fotelach siedziało kilka panienek nad kawą lub cienkimi drinkami. Nudziły się w oczekiwaniu na późniejszą porę, kiedy podchmieleni klienci postawią im, lepsze napoje i zaproszą na uciechy w hotelowych pokojach lub pozwolą się poprowadzić do ich mieszkań gdzieś w mieście. Przy barze, na stołku dostrzegł wreszcie tego, kogo chciał zobaczyć. Był to niemłody, chyba dobrze po pięćdziesiątce, mężczyzna w beżowej marynarce i jasnych, letnich spodniach. Miał sporą już łysinę i skronie mocno oszroniałe. Należał do najstarszych cinkciarzy na Wybrzeżu. Od lat przesiadywał w kawiarni Monopolu, kręcił się w hotelowych holach, zjawiał się przy autokarach przewożących niemieckich wycieczkowiczów. Teraz, gdy ten zawód zszedł na psy, nie umiał się przestawić, pozostał na stanowisku, jakoś wegetował korzystając z tego, że niektórzy zagraniczni goście chcieli szybko wymienić swoje marki czy dolary na złotówki, albo byli zbyt leniwi, aby szukać kantorów wymiany. Zarabiał mało, ale jakoś żył, coraz bardziej samotny, bo liczni kiedyś koledzy i konkurenci albo zmienili zainteresowania, albo pootwierali własne placówki wymiany, albo połączyli się w grupy prowadzące różne walutowe transakcje. On był nadal cinkciarzem i co dzień pojawiał się w dwóch, trzech miejscach, wśród których znajdował się także hotel „Heweliusz”. Był tu dobrze znany – nawet zaprzyjaźniony z portierami i recepcjonistkami. Nikt mu nie robił trudności, a niektórzy nawet snuli przypuszczenia, że tak wytrwale uprawia przestarzałą profesję, bo znana instytucja, której nazwy nigdy nie wymawiano głośno, ciągle go zatrudnia i powierza zadania potrzebne takim instytucjom wszędzie i zawsze, na całym świecie. Marek znał go dobrze, wiedział co o nim myśleć, łączyły ich nawet stosunki, które można by nazwać przyjaznymi. Teraz przysiadł na sąsiednim stołku. Stary cinkciarz dokończył piwo, kiwnął głową na jego widok. – Sie masz Marek – powiedział bez uśmiechu. – Co cię tu przywiodło? – Jem kolację z dziewczyną. Jak ci leci Rysiu? – Zostawiłeś ją, żeby mnie o to zapytać? – Rysio uśmiechnął się krzywo. – Piwo ci chciałem postawić – oświadczył Marek. – To stawiaj i nawijaj, co jest grane – odparł Rysio. – Dziewczyna nie powinna długo czekać sama przy stoliku... – Racja – roześmiał się Marek. Dał znak barmance, zamówił dla Rysia piwo tuborg a dla siebie sok pomarańczowy. – Ty zawsze te soczki? – zauważył Rysio. – Nie pamiętam żebym z tobą kiedy rąbnął porządnego kielicha. – Jak dobrze pójdzie, to się doczekasz – odparł Marek. – Dziś jestem samochodem. – Mało kto dziś chodzi pieszo – zauważył smętnie Rysio. – No, co jest? – łyknął piwa i nie patrząc na Marka czekał. Marek zapytał wprost: – Cygana tu nie było? – Jeszcze nie. Zresztą ostatnio dosyć rzadko tu przychodzi. A jeżeli już, to później, koło północy, do dyskoteki. – Nie wiesz, gdzie może być? – Posejdon? Marina? – zastanawiał się Rysio. – Ale jest jeszcze za wcześnie. Może dopiero wiąże krawat i smaruje włosy brylantyną? Wiesz jaki z niego powiatowy elegant. – Ale kolację gdzieś pewnie zje? – dopytywał Marek. – Może „Pod Łososiem”, albo u Kubickiego. On lubi Kubickiego, bo tam ma spokój i dobrze dają jeść – informował Rysio. – Dobra – Marek kiwnął na barmankę, żeby podała Rysiowi jeszcze jedno piwo i położywszy na ladzie banknot wstał. – Idę, masz rację, że dziewczyna nie powinna za długo czekać sama. Pełno tu podrywaczy. Trzym się. Rysiu. – Cześć – odparł smutno cinkciarz. – Jakbyś czego potrzebował, to wiesz... – Wiem. – Marek klepnął go w ramię i ruszył do restauracji. Jola siedziała z chmurną miną. Zdążyła już wypić połowę jego drinka. Nie miał jej za złe, alkoholu unikał, a zamówił sobie dlatego, żeby nie przynosił kelner drinka tylko dla kobiety. – Długie masz siusianie – zauważyła kąśliwie. – Dużo się pije, to dużo się siusia – odpowiedział ze śmiechem i pogłaskał ją po dłoni. – No, Jola, uszy do góry, uśmiech na twarzy. Wiesz, że obiecałem coś niecoś mamie i doktorkowi. Jak obiecałem, to muszę dotrzymać... – I tak będziesz znikał przez cały wieczór? – dąsała się. – Przestań, Jola – odrobinę podniósł głos. – Bawimy się, jesteśmy razem, a reszta jakoś poleci. No, pij i zjedzmy coś, bo jestem głodny jak wilk... Zjedli kolację w nieszczególnej atmosferze. Marek starał się żartować, był czuły i troskliwy, ale Jola nie umiała się dostosować do niego. Wiedziała, że zachowuje się sztucznie i jest cały spięty. Przeczuwała, że może się tej nocy wydarzyć jeszcze sporo nieprzewidzianych rzeczy, skoro Marek postanowił bawiąc się z nią, równocześnie załatwiać sprawę wozu Edwarda. Pomyślała, że lepiej by chyba było, gdyby zostali we dwójkę w domu, ale nie powiedziała tego na głos, nie chcąc zdenerwować Marka. Rozumiała, że w końcu ta fatalna sprawa wynikła z całego splotu wydarzeń, w którym ona też miała swój udział i to niemały... Nadrabiała więc trochę miną, jadła niezbyt dużo, za to wypiła trzy koktajle, co jej poprawiło humor. Nie protestowała, kiedy Marek zaproponował zmianę lokalu. Gdy wsiedli do poloneza, powiedział: – Wpadniemy na moment do Kubickiego? – Może być – zgodziła się potulnie, choć to nie była jej ulubiona restauracja. Stara, pamiętająca jeszcze przedwojenne czasy, ciągle stylizowała się na portową knajpę, choć zmodernizowana, kuchnię miała doskonałą i obsługę uprzejmą. Nie był to jednak lokal taneczny, a Jolka chciała się bawić, tańczyć a nie popijać w kolejnych knajpkach przy barach. Nie protestowała jednak, bo już całkowicie pogodziła się z tym, że Marek działa według własnego planu. U Kubickiego było ciemnawo, w powietrzu wisiał błękitny dym, przy stolikach siedzieli podpici goście, wokół baru panował tłok. Marek rozejrzał się po sali, pociągnął Jolkę do baru, zamówił jej drinka a sobie sok i pochyliwszy się do barmana szeptem go o coś zapytał. Ten pokręcił głową, a na powtórne pytanie wzruszył ramionami. Marek napił się soku, poczekał aż Jola wypije swój koktajl i powiedział: – Idziemy, to nie to. – Jasne – zgodziła się. – Zaliczyliśmy Kubickiego, a teraz dokąd? W samochodzie zaproponował: – Może „Pod Łososiem”? – Jak chcesz – zgodziła się potulnie. Tutaj dokładnie powtórzyła się scena z Kubickiego. Tyle, że Marek usłyszał, że jeśli Cygan do tej pory się nie pojawił, to pewnie zjadł dziś kolację gdzieś indziej i chyba już nie przyjdzie. Potem zajrzeli do hotelu „Marina”, wreszcie znaleźli się w dużym nowotelu „Posejdon”. Tu Jolka zbuntowała się. Pijąc już piątego drinka, powiedziała ponuro: – Jak masz zamiar zrobić taki błyskawiczny rajd po wszystkich knajpach Trójmiasta, to beze mnie. – Nie denerwuj się – uspokajał ją Marek. – W końcu znajdę go. Wiesz, że muszę. Jeszcze wcześnie, zdążymy się zabawić, zobaczysz... – Aha – mruknęła z powątpiewaniem. – Ale tu byłoby nieźle, w Hadesie jest świetna kapela. – I kurew jak mrówek – odparł Marek. – Ale zajrzymy, zatańczymy trochę – ustąpił jej, mając nadzieję, że w podziemnej, nocnej knajpie może znajdzie poszukiwanego przez cały wieczór Cygana. Nie było go. Zatańczyli kilka razy. Jola chciała jeszcze pić, ale Marek zaprotestował: – Przyhamuj, Jolcia. Zanim zaczniemy, na dobre spijesz się w trupa... – No i co? Nie jestem sama – odparta buńczucznie. – W razie czego odwieziesz mnie do domu... Faktycznie, pomyślał, że może tak byłoby najlepiej, pozwolił jej tylko jeszcze na łyk koktajlu, a potem odsunął niedopitą szklankę i oznajmił: – Idziemy. – Gdzie? – Jola patrzyła zaczepnie, gotowa już zrobić awanturę. – Do baru Karo – oświadczył. – Tam koniec. Zostajemy i bawimy się, zgoda? – Serio? – Serio. Ja też mam dość tej rajzy. No idziemy, tłoczno tu... – Lubię taki tłok – odparła Jolka, wstała jednak posłusznie i poszła za nim do wyjścia. Dochodziła północ i Marek rzeczywiście miał już dosyć bezskutecznych poszukiwań. Miał trochę wyrzutów sumienia wobec Joli, a prócz tego humor psuło mu to niepowodzenie. Uznał, że już tej nocy nie odnajdzie Cygana. Bar Karo w Grand Hotelu nie był miejscem przez niego zbyt często odwiedzanym. Znajdował się poza jego obszarem działania i Marek wiedział, że zagląda tu niechętnie, bardzo rzadko, bo woli być na swoim terenie, gdzie czuł się pewniej i zawsze miał coś do załatwienia. Sam zresztą zachowywał się podobnie – rzadko bywał w knajpach Gdańska, a swoje sprawy załatwiał w lokalach Sopotu i Gdyni. Toteż serio myślał, że da sobie teraz spokój na razie ze sprawą BMW i wreszcie spełni życzenie Jolki, która chciała się beztrosko pobawić. Weszli bocznym hotelowym wejściem od strony mola i znaleźli się w dość niebanalnym barze Karo. W dole znajdował się okrągły parkiet z malutkim podium dla orkiestry i solistki. Wokół niego stało kilka stolików oblepionych gośćmi, w towarzystwie stałych rezydentek tego lokalu, zastawionych koniakami, winami, szklaneczkami z koktajlami, sokami a nawet małymi zakąskami, bo normalnych, gorących dań tu nie podawano. Tu się piło i tańczyło... W górze, na półkolistym pięterku był duży bufet barowy, jak zawsze z pijącymi gośćmi, roześmianymi dziewczynami, smutnymi starszymi panami i bystro rozglądającymi się młodymi, modnie ubranymi dżentelmenami. Pod ścianami także stały stoliki. Małe, kameralne, dające wrażenie odosobnienia i zapewniające trochę intymności. Marek skinął głową na kelnera, pokazał mu oczami stolik w kąciku. Siedziały tam dwie prostytutki, dotychczas samotne i wyraźnie zdegustowane. Kelner coś im szorstko powiedział. Usiłowały zaprotestować, ale drugie odezwanie kelnera sprawiło, że zabrały swoje szklaneczki i kołysząc biodrami powędrowały w dół, licząc, że może tam gdzieś się przyłączą do większego towarzystwa przy którymś z okrągłych stolików, gdzie alkohol płynął obficie a goście nie zwracali uwagi z kim piją, kto się przysiada, a kto wstaje i odchodzi, by potańczyć albo zniknąć na jakiś czas w pokoju czy samochodzie na pobliskim parkingu. – Zastaw pan ten stolik – rozkazał kelnerowi Marek, a do Jolki powiedział pogodnie: – No, Jolciu, idziemy w cug, koniec pracy, koniec zmartwień, świat należy do nas... – To lubię! – ucieszyła się Jolka. Od razu też chwyciła go za rękę i pociągnęła w dół, na parkiet. Piosenkarka o podkrążonych oczach i wymuszonym uśmiechu ciągnęła w nieskończoność melodię staroświeckiego tanga. Tu się nie skakało, tu grano i śpiewano tak, by stworzyć nastrój, by ludzie mogli się do siebie mocno przytulić, poszeptać na ucho, czuć wzajemnie swoje ciała. – To lubię – powtórzyła Jola, wtulając się w tors Marka. – Nareszcie... Nieco oszołomiona alkoholem, zadowolona, że mimo wszystko dopięła swego, tańczyła z przymkniętymi oczami, wolno, rytmicznie, zapominając o przykrościach. Czuła delikatny zapach wody od policzka Marka, jego bliskość działała na nią podniecająco. Zdawało jej się, że ogarnia ją łagodna, miękka fala, która ją unosi przyjemnie i sprawia, że wszystko, co było, staje się nieważne, małe, odległe. – Dobrze, dobrze, dobrze – mruczała mu do ucha w takt tanga. Przycisnął ją jeszcze mocniej i zespolili się w tańcu tak, że nie istniało wokół nich nic i stanowili doskonałą jedność. W obojgu narastało dobrze im znane uczucie pożądania. Marek, choć także uległ nastrojowi, nie tracił świadomości. Przytulał się do Joli, policzek trzymał przy jej policzku, a jednak od czasu do czasu obrzucał wzrokiem salę. W pewnym momencie stracił rytm i zachwiał się nieco, jakby się potknął. – Co? – zapytała półprzytomnie Jola. – Nic, nic – odparł z wymuszonym spokojem. Odsunęła głowę i zobaczyła, że Marek ma wzrok skierowany poza nią, w górę i patrzy tam uważnie, ze zmarszczonymi brwiami. Popatrzyła także w tym kierunku i zesztywniała. Na szczycie schodów wiodących z barowej części na parkiet stał wysoki, śniady mężczyzna, ubrany zbyt jaskrawo i wyraźnie uśmiechał się do Marka. Choć znała go tylko przelotnie, wiedziała, kto to jest. Przyjemna, kołysząca rozkosznie fala odpłynęła natychmiast i zastąpił ją niepokój. – To on? – zapytała Marka, choć już znała odpowiedź. – On. Nareszcie... – Niech was szlag trafi – powiedziała to tak głośno, że tańczący najbliżej nich zaczęli patrzeć z zaciekawieniem. – Spokój, mała, spokój – nakazał zmienionym, dziwnie twardym tonem Marek. – Bądź grzeczna. Masz być dla niego miła i przyjemna... – Chcesz go wziąć na mnie? – zapytała niemal z wściekłością. – Chcę z nim dobrze rozegrać sprawę. Słyszałaś, co powiedziałem? Bądź miła i grzeczna... Kiedy tak do niej mówił, wiedziała, że nie powinna się sprzeciwiać. Pozwoliła się poprowadzić za rękę do góry. Marek z daleka pomachał dłonią Cyganowi, jakby byli najlepszymi przyjaciółmi. Tamten także odpowiedział mu sympatycznym gestem, nie przestając się uśmiechać. Potem Cygan odwrócił się i szukał wzrokiem miejsca przy barze, wyraźnie pragnąc się tam ulokować. Młody człowiek na końcu baru posunął się i zapraszającym gestem zachęcał go by podszedł do niego. Marek chwycił Cygana za łokieć i powiedział przyjaznym głosem: – Tu tłok, palca nie wciśniesz. Może siądziesz z nami? Mamy tam stoliczek. – Nie jesteś sam – odparł także sympatycznie Cygan. – Nie szkodzi – Jola cię też zaprasza, prawda, kochanie? – Mhm – odburknęła. Cygan nie dał się drugi raz prosić, skorzystał z zaproszenia i usiadł z nimi a kelner zaraz postawił przed nim wysmukły kieliszek, napełniając go szampanem. Przez chwilę sytuacja była trochę niezręczna. W milczeniu patrzyli na siebie, obaj z półuśmieszkiem na ustach, czujni, spięci jak przed zwarciem w śmiertelnym uścisku. Jola wyczuła tę atmosferę. Ogarnął ją prawdziwy strach. Czuła, że za chwilę między tymi dwoma mężczy- znami może dojść do spięcia, które wywoła burzę w całym lokalu. Przypomniało jej się, co nakazał Marek i postanowiła podjąć inicjatywę. Wzięła w dłoń kieliszek szampana. – No to zdrowie! – wzniosła toast. – Wypijmy, skoro jesteśmy w takim przyjacielskim gronie. Wydało jej się, że obaj przyjęli tę propozycję z ulgą. Spełnili jej życzenie, zapalili, częstując ją także. Marek nadal nic nie mówił, więc Cygan odezwał się pierwszy: – Szukałeś mnie? – Już wiesz? – zdziwił się Marek. – Trójmiasto to w gruncie rzeczy mała dziura – roześmiał się Cygan. – Kichniesz w Gdańsku a w Gdyni ci powiedzą natychmiast „na zdrowie”. – Szukałem – przyznał otwarcie Marek. – Chcesz pogadać na osobności? – Cygan był przyzwyczajony załatwiać sprawy bez świadków. – Nie, ona nie przeszkadza. Nie mam przed nią tajemnic. – To fajnie – ucieszył się Cygan, trochę błaznując. – Szkoda by było gdybyś nas pozbawił towarzystwa takiej pięknej dziewczyny... A poważnie? – zapytał znienacka. – Poważnie, to mam sprawę, przyjacielską – powiedział Marek już bez uśmiechu. – Wal – zachęcił. – Lubię załatwiać sprawy przyjaciołom. Marek lekko zacisnął zęby. Wiedział, że tamten niemal otwarcie z niego kpi, ale nie chciał wywoływać starcia. Wolał porozmawiać spokojnie, miał nadzieję, że się dogadają bez zbędnych korowodów i silniejszych nacisków. – To załatw mi jedną sprawę. Dla ciebie drobiazg, dla mnie sprawa honoru. Wiesz, że potrafię się zrewanżować... – Jeszcze nie powiedziałeś o co chodzi – przypomniał Cygan. – Dziś – zaczął Marek i spojrzawszy na zegarek, który wskazywał parę minut po północy, poprawił się – wczoraj nad ranem zginął samochód. – Co ty powiesz? – udał zdziwienie Cygan. – Sporo samochodów ostatnio ginie. Ludzie nie mają forsy, żeby sobie kupić, to zabierają bogatszym... – Mówię poważnie – zmarszczył brwi Marek. – Dobra – Cygan też spoważniał. – Gdzie? Jaki? – BMW, metalic, nowy. W Gdańsku, na górce koło Kartuskiej. – W Gdańsku? – Cygan uniósł brwi, potem napił się łyka szampana. – No i co? – Wiesz coś o tym? – Ja? – Cygan zrobił okrągłe oczy. – Odkąd to ja mam coś wiedzieć o skradzionych samochodach? Zwłaszcza BMW. I zwłaszcza nowych... To musi być piękna maszyna, co ja bym dał żeby taką jeździć! Marek nagle pochylił się, złapał go za przegub i ścisnął z taką mocą, że aż Cygan syknął z bólu. – Nie zgrywaj się – powiedział z wyraźnie hamowaną wściekłością. – Mówiłem: to dla mnie honorowa sprawa. – Panowie, panowie, napijmy się – wtrąciła gorączkowo Jola, widząc na co się zanosi. Cygan wyrwał rękę z uścisku Marka, chwilę masował przegub i powiedział: – Ale masz chwyt, specjalnie ćwiczyłeś, czy co? – Odpowiesz? – nalegał Marek. – Co ja ci mogę odpowiedzieć – odparł ciągle spokojny Cygan. – Myślisz, że wiem o każdym skradzionym samochodzie? – To twoja działka, amatorzy by takiej gabloty nie zwinęli, to musieli być twoi ludzie – naciskał Marek. – Masz rację – przyznał cynicznie Cygan – Gdańsk to moja działka. Sam się zgodziłeś, choć ja uważam, że mnie krzywdzisz, bo masz większą. – Nie o tym mówimy – przerwał mu Marek. – W porządku, nie o tym – przyznał Cygan. – A właściwie o czym? – Ten wóz musi wrócić do właściciela – oświadczył Marek. – Za wszelką cenę. – Za wszelką? To znaczy za jaką? – Cygan pozornie nadal błaznował, lecz Marek pojął, że nareszcie zadał konkretne pytanie. Teraz już był pewny, że wie o BMW i świadomie się z nim droczy. – Noo – przeciągnął, trochę udając, że się namyśla – powiedzmy za pięć... – Pięć czego? – chciał dokładnie wiedzieć Cygan. – Tysięcy dolarów – wyskandował Marek. Cygan odsunął się i wyszczerzył zęby w ironicznym uśmiechu. – Stary, żarty stroisz? – powiedział. – Taki wózek stoi ze trzydzieści albo więcej. – W salonie – wtrącił Marek. – Jasne – zgodził się Cygan. – A u ciebie, ile? No, powiedz, ile byś wydusił za taką gablotę? Dwadzieścia? Najmniej piętnaście. Dajesz mi napiwek czy co? – Cygan – Marek mówił bez uśmiechu, patrząc mu prosto w oczy – mówiłem ci, to sprawa honorowa. Gość jest mi bliski. Może dać pięć, no, może sześć, ale to najwyżej... – Jak ci taki bliski, to dopłać za niego – zadrwił Cygan. – Albo kup mu nowy taki wózek. Ja bym na przyjaciela grosza nie żałował... – Cygan! – zabrzmiało to tak groźnie, że tamten odruchowo odsunął się od stolika, jakby w obawie przed niespodziewanym ciosem w szczękę. – Dobrze już, dobrze – usiłował załagodzić. – Na żartach się nie znasz? Od kiedy jesteś taki ponurak. – To sprawa nie do żartów. A ty nie stracisz, mówiłem, że potrafię się zrewanżować. – Jasne, wierzę ci – odparł Cygan. – Ale ja wcale nie powiedziałem, że wiem coś o tym wózku. Trzymam się z daleka od takich spraw, sam wiesz... – Wiem, wiem – teraz Marek był ironiczny. – Ja też. I dlatego z tobą o tym gadam. Najlepiej rozmawia się z ludźmi, którzy nic o niczym nie wiedzą. Zawsze mogą się dowiedzieć, nie uważasz? – O, mówisz jak kaznodzieja – roześmiał się Cygan. – A zatem, co mam zrobić? – Zadziałaj żeby do rana ten wózek znalazł się tam, gdzie był wczoraj... – Fiuu! – gwizdnął Cygan. – Masz mnie za cudotwórcę... No, ale dobra, mówimy jak przyjaciele, sama pani słyszała, prawda? – zwrócił się do Joli, a ona zdezorientowana skinęła głową niepewnie. To ja, jak przyjaciel ci odpowiem: mogę się popytać. A jak się czegoś dowiem o nowym BMW metalic, to ci powiem. I grosza od ciebie nie wezmę. Od przyjaciół za takie przysługi zapłaty nie biorę... Marek był bliski wybuchu. Z jednej strony zdawał sobie sprawę, że Cygan z niego drwi, handryczy się, usiłuje wydusić wyższą cenę, a z drugiej wiedział, że przemocą niczego od niego nie wyciśnie i sprawa może przepaść raz na zawsze. A Cygan dodał: – Jak go zwinęli wczoraj nad ranem, to może tego BMW już wcale nie być na Wybrzeżu. Może go już nawet nie być w Polsce. To nie taki wielki kraj, można go przelecieć w parę godzin, zwłaszcza szybkim wózkiem... Wiesz, to już może wcale nie być BMW, tylko jakaś wołga albo superłada... – roześmiał się z własnego dowcipu. Widać było, że czuł swoją przewagę nad Markiem i nadal igra z nim, jak kot z myszą. Ale Markowi nie było do śmiechu. Zapytał chmurnie, z ukrytą groźbą w głosie: – To jak będzie? Załatwimy sprawę, czy nie? – Nie gorączkuj się – odparł Cygan. – Powiedziałem, że mogę się dowiedzieć, a jak się czegoś dowiem, to ci powiem. Za darmo... – To zrób to od razu – naciskał Marek. – Stary! – wykrzyknął Cygan. – Aleś w gorącej wodzie kąpany. Skąd ja ci o tej porze, w knajpie, wśród obcych ludzi wydostanę takie informacje... – Nie czaruj. Cygan. Chcę znać odpowiedź. Bo jak nie, to sam zacznę działać. – Odważny jesteś – z dziwną powagą odparł Cygan. – Sam mówisz, że wózek zniknął w Gdańsku, a ty nie znasz tamtego terenu, bo to nie twoja działka. Możesz zabłądzić w jakichś zakamarkach... Marek wiedział, że to otwarta pogróżka, ale zaszedł już zbyt daleko, by się wycofać. – Nie znasz moich możliwości – rzucił ponuro. – Mów: idziesz na to, czy nie? – Dobrze – zdecydował się nagle Cygan. – Powiedziałem i słowa dotrzymam. Postaram się czegoś dowiedzieć. Może nawet tu, zaraz, zobaczę, co się da zrobić, poczekaj. Przepraszam panią – zwrócił się szarmancko do Joli, opróżnił kielich szampana, wstał i odszedł do baru. Oboje widzieli, jak się tam kręci, zamienia po parę słów z niektórymi mężczyznami, potem wychodzi na zewnątrz, nie rozglądając się po lokalu. – Poszedł – powiedziała Jola. – Nie sądzę. Pewnie gdzieś telefonuje... Poczekajmy... Cygan nie wracał dosyć długo. Jola wyraźnie się nudziła, a Marek, choć tego nie okazywał, czuł narastające zniecierpliwienie i zdenerwowanie. Zamówił jeszcze jedną butelkę szampana, wbrew swemu zwyczajowi wypił pełny kieliszek, a kiedy Jola zaproponowała, żeby zatańczyli zamiast marnować czas, zgodził się bez oporu. Nadal jednak był napięty, spoglądał w górę, spodziewając, że na schodach znów pojawi się znajoma sylwetka. Ale czas mijał i Cygana nie było. Kiedy orkiestra zrobiła przerwę, wrócili z Jolką do stolika i Marek znów wypił szampana. Jola nic nie mówiła, ale widziała, że z Markiem dzieje się coś niedobrego. Chcąc jakoś rozładować atmosferę i zagadać rosnący zły nastrój przyjaciela, powiedziała: – Nie dziś – to jutro na pewno coś ci powie... – To zimny sukinsyn – odparł przez zaciśnięte zęby Marek. – Z nim trzeba inaczej. Byłem za łagodny. On uznaje tylko silniejszego. Zmył się jak szczur, ale go dopadnę... – Może poszedł z jakąś lalą? – próbowała bez przekonania tłumaczyć Jola. – Tam siedzi jego lala – Marek zrobił ruch głową w stronę baru. Jola spojrzała i dostrzegła owego młodzieńca, którego poprzednio zachęcał Cygan, aby zajął miejsce obok niego. – Jak to lubi, to jego strata – próbowała żartować. – Ja cieszę się, że ty lubisz co innego. Zwłaszcza ze mną... Nie zdążył odpowiedzieć, bo właśnie w tym momencie ukazał się portier hotelowy, dyżurujący zazwyczaj na dole przy wejściu. Rozglądał się szukając kogoś wzrokiem, wreszcie ujrzawszy Marka podszedł i zgiął się w pół. – Bardzo państwa przepraszam – mówił pokornie. – Czy może pan na chwilkę wyjść? – Co jest? Po co? – najeżył się Marek. Portier był nadal uniżenie uprzejmy. – Proszę się nie gniewać – mówił błagalnie. – Nic wielkiego, ale mam pewien kłopot. – Co mnie to obchodzi? – Marek czuł, że coś się za tym może kryć i był ostrożny. Znał tego portiera, wiedział, że jest na swoim terenie, więc nie powinien się niczego obawiać, ale rozmowa z Cyganem, napięcie nerwowe, dosyć dziwny nastrój całego wieczoru sprawiły, że był czujny i nieufny. Tym bardziej miał się na baczności, że idąc z Jolą bawić się, nie zabrał ze sobą chłopców z ochrony, którzy zazwyczaj dyskretnie mu towarzyszyli, kiedy załatwiał nocą różne swoje sprawy. Dziś nie przewidywał takich spraw, więc uznał, że nie będą mu potrzebni, a teraz zaczynał tego żałować. Jednak portier był tak uniżony, uprzejmy i niemal go błagał, że w końcu zamiast go przepędzić, zapytał raz jeszcze: – Powie pan, co się stało, czy nie? – Chciałem prosić żeby pan przestawił swój samochód – wyjaśnił jąkając się portier. – Przecież stoję prawidłowo – zdziwił się Marek. – Tak, bardzo pana przepraszam – sumitował się portier. – Aleja za to miejsce wziąłem od jednego gościa hotelowego. Teraz wrócił, jest zalany i się awanturuje, nie chce stanąć gdzie indziej. To zagranicznik, pan wie, zależy mi. Odjedzie pan trochę na bok i będzie w porządku. Przepraszam, moja wina... – Mówił szybko, jąkał się trochę, wyraźnie speszony tym, że zwraca się do gościa z taką nieco dziwną prośbą. Markowi jednak to tłumaczenie wydało się dość prawdopodobne, więc sięgnął do kieszeni, wyjął kluczyki i podał je portierowi. – To masz pan – powiedział. – Przestaw sam mój wóz i będzie po krzyku. – O nie! – portier podniósł dłonie, jakby się chciał nimi zasłonić przed niebezpieczeństwem. – Nigdy nie dotykam wozów gości... Bardzo proszę, niech pan sam, to tylko moment. Pani wybaczy, prawda?... – Idźże wreszcie, niech pan nie nudzi – zdenerwowała się Jola. Marek podniósł się niechętnie i poszedł za portierem ku wyjściu z baru. Kiedy dochodzili do szatni, znajdującej się już blisko wyjścia na dwór, portier powiedział przejmującym szeptem: – Niech pan się nie gniewa, to naprawdę nie moja wina, musiałem... – O czym pan mówi – zmarszczył brwi Marek, ale nie zdążył usłyszeć wyjaśnienia portiera, bo w tym momencie ktoś go mocno pchnął w stronę drzwi z napisem: Szatnia. Obcym wstęp wzbroniony. Było to wejście dla szatniarza. Marek znalazł się nagle w niewielkim pomieszczeniu, jakby przedpokoju do szatni, gdzie z dwóch stron nacisnęli go nieznani mężczyźni. Zrozumiał, co to znaczy. Portier zniknął gdzieś, zresztą nie zmieściłby się tu na czwartego, tak ciasne było to pomieszczenie. – Co jest? – zapytał Marek, starając się nie tracić panowania nad sobą. Z obu stron naciskało na niego dwóch rosłych byczków. Żaden z nich nie przekroczył trzydziestki, obaj byli krępi, przypominali bokserów co najmniej wagi półciężkiej. Jeden złapał go mocno za ramię, a drugi odchylił połę marynarki i ukazał pistolet do połowy schowany w skórzanej kaburze zawieszonej pod pachą. – Ktoś ma do pana małą prośbę – powiedział. – Kto? – Nieważne – ten drugi przycisnął Marka brzuchem do ściany. – Chodzi o stolik. Za długo pan go zajmuje, a to stałe miejsce jednego gościa. – Taak? – przeciągnął Marek. Już odzyskał panowanie nad sobą. Ukradkiem spoglądał wokół, zastanawiając się jakie ma szansę wyjścia z opresji, był jednak bezradny. Mocno przyciśnięty, zagrożony bronią nie mógł nawet myśleć o obronie. A ten z pistoletem pytał: – To jak, dogadamy się? – A tak konkretnie, o co idzie? – Nie udawaj głupiego – zdenerwował się ten z brzuchem. – Masz się zmyć i to już... Zabieraj tę laleczkę i już cię nie ma, są tu ludzie, którzy czekają na miejsce, a ty siedzisz jakbyś był właścicielem. Jasno mówię? – A jak nie, to co? – jeszcze próbował zwlekać Marek. – To będzie marnie – grubszy zrobił zmartwioną minę. – Może się coś przytrafić tobie albo tej ładnej panience. – To głupie – powiedział Marek. – Pójdę dziś, wrócę jutro... – Jutro daleko, a dziś jest jak jest. Zmywaj się, bo przeszkadzasz i nie rób trudności, dobrze? – mówił, jakby łagodnie perswadował, ale Marek wiedział, że to nie żarty. Nie bał się o siebie, nawet gotów byłby podjąć walkę, nie tutaj, ale tam, w lokalu, bo był pewien, że jeśli nie posłucha, to znajdą pretekst do awantury i zaatakują go. Jednak myśl o tym, że mogą coś zrobić Jolce, sprawiła, że postanowił zaprzestać oporu. – Dobra – powiedział. – Dziś wasze na górze. A temu panu, co tak tęskni do mojego stolika, powiedzcie, że chętnie się z nim spotkam. Nie dziś, to jutro... – Dobra, dobra, spadaj – warknął ten z pistoletem, usuwając się, by zrobić Markowi przejście. Gdy Marek ruszył do drzwi, ten grubszy kopnął go mocno w kostkę. Zabolało i Marek z trudem powstrzymał się, by tego nie okazać. Jednak nie darował. Błyskawicznie, z półobrotu uderzył pięścią w wypięty brzuch. Mężczyzna zgiął się, a drugi nie zdążył zareagować, bo Marek już wyszedł z pomieszczenia a na zewnątrz, w szatnianym holu było kilka osób i lepiej było nie wszczynać otwartej awantury. Gdy wrócił do stolika, był tak opanowany, że Jolka nie domyśliła się, iż zaszło coś poważnego. Dopiero, kiedy przywołał kelnera i zażądał rachunku, zapytała zdziwiona: – Już chcesz iść? Teraz, kiedy się dopiero rozkręcamy? – Cicho, Jolciu – odparł łagodnie. – Nie grymaś, idziemy... – Jak mnie traktujesz? – zdenerwowała się nie na żarty. – Najpierw obiecujesz szałową noc, potem snujesz się bez sensu po knajpach a teraz, jak zaczęło być dobrze, to każesz wychodzić. – Powiedziałem: cicho – nie podniósł głosu, ale spojrzał przy tym na nią tak, że zamilkła. A gdy raz jeszcze powtórzył „idziemy” – nie protestowała dłużej. Zrozumiała, że miał jakiś ważny powód, ale zrobiła nadąsaną minę, aby okazać jak bardzo czuje się urażona. Dopiero w samochodzie Marek powiedział do niej łagodnie: – Nie rób grymasów, Jolciu. Wiesz, że gdybym nie musiał, to bym nie wyszedł. Jeszcze się pobawimy. Innym razem. Teraz są ważniejsze sprawy. – Ale ten Cygan. Miał wrócić, nie poczekasz? – pytała naiwnie. – Z Cyganem jeszcze się spotkam – odparł ponuro. – Odechce mu się robić dowcipy. Teraz lepiej już o nic nie pytaj. Ruszył dość ostro i tylko po tym można było poznać, że jest wściekły, bowiem zazwyczaj startował spokojnie. Nie lubił wariackiej jazdy... Po paru minutach zatrzymał się przed wejściem do swojej willi i wyłączył silnik. Jola zapytała zdziwiona: – Nie wjeżdżasz do garażu? – Dużo dziś zadajesz pytań – odparł chmurnie. – Wysiadamy. – Pozostawił samochód, wprowadził Jolę do mieszkania: – Bądź grzeczna, mała. Dziś już zostaniesz w domu. Zresztą jest późno, pójdziesz sobie spać, jesteś na pewno trochę zmęczona. – A ty? – w jej głosie zabrzmiał strach. Wreszcie dotarło do niej, że Marek podejmuje jakąś akcję. Po tym wszystkim, co zaszło domyślała się, że będzie to coś niebezpiecznego. – Mam jeszcze coś niecoś do zrobienia – odparł wymijająco. – Mówiłem ci żebyś za dużo nie pytała. Idź spać, ja wrócę niedługo... – Idę z tobą – zdecydowała nagle. – Nie zostanę tu sama. – Jola! – tym razem jego głos zabrzmiał groźnie. – Zrobisz jak powiedziałem. – Masz mnie za idiotkę! – wybuchnęła. – Myślisz, że tu zasnę spokojnie, kiedy ty będziesz robił nie wiadomo co? Chcę wszystko wiedzieć, chcę być z tobą albo pójdę do diabła. – Nie wrzeszcz! – posadził ją i położywszy jej dłoń na głowie, dodał łagodniej: – Jak przyjdzie czas, to ci powiem wszystko. Albo przynajmniej tyle, ile powinnaś wiedzieć. Teraz sza, spać. Wdepnąłem w sprawę i muszę ją dokończyć. Przecież tego chciałaś, nie? Ty i twoja mama? No więc cicho, mała, bądź grzeczna – i pocałował ją w usta, a ona już nie miała odwagi protestować. Zdjął marynarkę, zamienił ją na sportową kurtkę, rzucił jeszcze: – Zgaś światło, w domu nie ma nikogo, rozumiesz? – i wyszedł. Jola posłusznie spełniła jego życzenie. Zszedł na dół i wewnętrznym przejściem skierował się do agencji PZB. Było to pomieszczenie odizolowane od reszty willi, ale jednak znajdujące się pod ręką, w każdej chwili łatwe do osiągnięcia. Dyspozytor na widok wchodzącego Marka zrobił zdziwioną minę, ale nic nie powiedział, tylko odstawił szklankę z herbatą i spojrzał pytająco. – Ściągaj chłopaków – rozkazał Marek. – Tych z patroli? – upewnił się dyspozytor. – Nie. Niech oni oblecą ekipę i sprowadzają. Natychmiast. – Całą? – Tak. W dwóch wozach. Pełna gotowość. – Brzmiało to jak wojskowe rozkazy. Dyspozytor jeszcze się upewniał: – Tu mają przyjechać? – Nie. Pod Grand. Błyskawicznie. Będę tam na nich czekał. Nie było więcej pytań. Dyspozytor, człowiek koło pięćdziesiątki, dość jednak żwawy, szybko wydawał przez radiotelefon polecenia patrolującym pracownikom PZB. Mówił niezbyt skomplikowanym szyfrem, urywanymi zdaniami: – Zwołać ekipę. Czwórka. Dwie gabloty. Grand Hotel, parking. Natychmiast... Tamci potwierdzili przyjęcie polecenia i w głośniku zapanowała cisza. Marek pociągnął łyk herbaty ze szklanki dyspozytora i wtedy ten, ośmielony nieco tym gestem, zapytał: – Coś się dzieje? – Coś niecoś – odparł zdawkowo Marek. – Nie zaśnij tu, jakby było trzeba, to się odezwę. – Nigdy nie śpię na dyżurze – obraził się dyspozytor. – Dobra – Marek klepnął go po ramieniu. – Dalej wszystko normalnie. – Jasne – kiwnął głową dyspozytor. Marek już opuszczał dyspozytornię. W samochodzie zapalił papierosa i chwilę się namyślał. Miał jeszcze trochę czasu. Wiedział, że musi upłynąć ze dwadzieścia minut zanim wezwani przez niego ludzie stawią się na wskazanym miejscu. Schylił się i sięgnął pod tablicę rozdzielczą. Wyjął stamtąd pistolet, obejrzał go w mroku, bo najbliższa latarnia znajdowała się dosyć daleko. Sprawdził magazynek, zabezpieczył broń i wsunął ją za pasek od spodni na brzuchu. Wypaliwszy, wolno pojechał w stronę Grand Hotelu. Zatrzymał się na tym samym parkingu, na którym stał poprzednio, ale nieco dalej, tak by jego wóz nie rzucał się w oczy i żeby mógł równocześnie widzieć parking, i wejście do baru Karo. Uważnie przyjrzał się zaparkowanym samochodom i odetchnął z ulgą. Rozpoznał wóz Cygana. Był to peugeot 405, biały, prawie nowy, zbyt rzucający się w oczy jak na gust Marka. Wiedział jednak, że Cygan jest dość próżny i lubi szpanować. Stąd wyzywające nieco garnitury, przesadna elegancja zalatująca prowincją, stąd też ten samochód, który rzucał się w oczy. Teraz Marek był zadowolony z takiego gustu Cygana, bo nie musiał sprawdzać, czy jest on jeszcze w lokalu. A jeśli był on – pomyślał – to i tamci też. Niewątpliwie byli to jego ludzie z osobistej ochrony. Zbyt szybko się pojawili, by mogli być specjalnie wezwani przez Cygana żeby przepędzić Marka. Nie upłynęło pół godziny, kiedy dojrzał jak na parking zajeżdżają dwa samochody. Każdy z innej strony – jeden wbrew zakazowi wjazdu od stacji benzynowej, a drugi normalnie, bez łamania przepisów. Zatrzymały się w niewielkiej odległości od niego, w obydwu wyłączono reflektory. Wówczas Marek raz, krótko, błysnął swoimi światłami. Przyzwyczajony do mroku Marek ujrzał jak cicho otwierają się drzwiczki w tamtych samochodach i wysiadają z nich ciemne sylwetki. Dwaj mężczyźni ukradkiem, w cieniu drzew rosnących tu na skwerku, podeszli do jego poloneza i wsiedli. O nic nie pytali, czekali, co Marek im powie. A on, nie odwracając głowy, szeptem wyjaśnił: – Cygan jest w barze. Mam do niego sprawę. Ma obstawę, dwóch brysiów, im też się należy. – To, jak ma być? – także szeptem spytał jeden z mężczyzn. – Poczekamy aż wyjdą – wyjaśnił Marek. – Cygan na pewno wyjdzie pierwszy, tam stoi jego peugeot – pokazał palcem. Za nim pewnie wyjdzie obstawa. Nie ruszy się bez nich. – Który ich wóz? – padło pytanie. – Nie wiem – odparł Marek. – Musicie patrzeć i jak ich zobaczycie, to, zanim ruszą, wskakujcie. Trzeba ich wyciszyć. – Na amen? – w głosie pytającego nie było entuzjazmu. – Nie, baranie – szorstko odparł Marek. – Wyłączyć z akcji, nie mogą się wtrącić, jak będziemy załatwiać sprawę z Cyganem. – Jasne – z pewną ulgą powiedział mężczyzna. – A Cygana sam załatwisz? – Nie. Jedna para bierze goryli, druga Cygana. Jak tylko wsiądzie, macie go przytrzymać za kierownicą, ale nie robić krzywdy. Tylko bez hałasu. – Jasne. A potem? – Zobaczymy. Pewnie gdzieś pojedziemy. Gaz macie, czy tylko ostre? – I to, i to – padła odpowiedź. – Fajnie – ucieszył się Marek. – No to wszystko jasne? – Jasne. – Ja się włączę, jak będziecie mieli Cygana – dorzucił. – Teraz jazda. Mężczyźni wysiedli i skierowali się do swoich samochodów. Po chwili Marek zobaczył, jak cztery sylwetki wyłaniają się z ich wnętrz i znikają za drzewami i krzakami. Wiedział, że od tej pory samochody Cygana i jego obstawy są czujnie obserwowane. Ziewnął i spojrzał na zegarek. Fosforyzujące wskazówki pokazywały wpół do drugiej. Chciało mu się zapalić, ale wolał tego nie robić. Nie był pewny, czy Cygan nie podjął jakichś środków bezpieczeństwa i wolał nie zdradzać swojej obecności na parkingu... Czekał dosyć długo. Dochodziła trzecia nad ranem, kiedy ujrzał jak Cygan wychodzi z baru. Nie był sam. Towarzyszył mu ów młody chłopak, który poprzednio przyzywał go do siebie. Widocznie Cygan w końcu skorzystał z zaproszenia. Marek nie był z tego zadowolony, ale uznał, że nie ma się czym specjalnie przejmować, bo tacy chłopcy nie byli zbyt skorzy do walki. Wokół nic się nie działo. Cygan rozejrzał się dookoła i skierował do swego peugeota a wraz z nim wsiadł chłopak. W tym momencie ukazali się dwaj ochraniarze Cygana. Szli dość szybko do opla, zaparkowanego blisko od wozu Cygana. Marek nie ruszał się. Kątem oka widział jak z krzaków wyłoniły się cienie jego chłopaków. Błyskawicznie dopadli opla i otworzyli drzwiczki równocześnie z dwóch stron. Zniknęli na tylnym siedzeniu. Marek obserwował uważnie spodziewając się, że może tam zajść coś nieprzewidzianego, lecz nadal panował spokój. Z daleka, w ciemności, mogło się wydawać, że na parkingu nie zdarzyło się absolutnie nic. Tymczasem dwa inne cienie chyłkiem, kryjąc się za samochodami, zbliżyły się do peugeota. Tu scena dokładnie się powtórzyła. Obaj weszli przez tylne drzwiczki i zatrzasnęli je za sobą. Marek, nie spiesząc się wyszedł z poloneza i zbliżył się najpierw do opla. Dwaj jego znajomi z szatni siedzieli na przednich siedzeniach. Obaj mieli ręce założone na tyły głów i tkwili nieruchomo. Za nimi, na tylnych siedzeniach widać było głowy dwóch mężczyzn w kominiarkach a lufy pistoletów dotykały potylic goryli. Marek wsunął się także na tylne siedzenie i w milczeniu dał znak swoim ludziom. Wówczas obaj, jak na komendę, uderzyli kolbami. Rozległ się niemiły odgłos jakby ktoś uderzył ciężkim, owiniętym w szmatę, przedmiotem w ścianę. Głowy goryli opadły. – Dobra, dajcie im gazu – szeptem polecił Marek. Jeden z napastników wyjął zza paska pistolet gazowy i skierował strumień na twarze nieprzytomnych. – Dobra – rozkazał Marek – spływamy, bo jeszcze i my zaśniemy. Pośpią sobie jakiś czas. Ma któryś kajdanki? Jeden z jego ludzi, nie pytając o szczegóły, wyjął kajdanki i przechylając się ponad oparciem przedniego siedzenia skuł razem nieprzytomnych. – Już nas nie ma! – rozkazał Marek. Nie robiąc hałasu wysiedli. Marek jeszcze szeptem poinstruował swoich ludzi, co mają robić dalej, i przeszedł do peugeota. We wnętrzu panowała cisza. Cygan siedział z rękami opartymi na kierownicy, ale nie ruszał się, bo miał między łopatkami lufę pistoletu. Siedzący obok niego chłopak trząsł się ze strachu, niema] łkał, ale nie miał odwagi czynić tego głośno, bo także czuł na karku chłód stali. – W porządku – powiedział Marek, nie starając się mówić szeptem ani zmieniać głosu. Wiedział, że to i tak nie zda się na nic, zresztą chciał, żeby Cygan wiedział z kim ma do czynienia. Szukał satysfakcji za to, co mu tamten zrobił przed trzema godzinami. – Przesiadaj się, tu, do tyłu, tylko bez kawałów – ostrzegł. Ty – skinął do swojego człowieka w kominiarce – za kierownicę. No, już... Cygan bez protestu przesiadł się, cały czas trzymany na muszce. Człowiek Marka siadł za kierownicą i uruchomił silnik. – Jedź gdzieś na bok – polecił Marek. Mężczyzna posłusznie ruszył, bez pośpiechu opuścił parking i skierował wóz w wąskie, ciemne uliczki. Za nimi, z przygaszonymi światłami posuwał się samochód tamtej dwójki. W pewnym miejscu, już na uboczu, Marek polecił kierującemu by się zatrzymał. – Zjeżdżaj synku – powiedział do chłopaka siedzącego obok kierowcy. – No, już.. I bez hałasu, bo... Nie musiał tego dwa razy powtarzać. Chłopak wyskoczył i nawet nie zatrzasnąwszy za sobą drzwiczek ruszył biegiem, byle jak najdalej od tych ludzi. – Jedziemy! – rozkazał Marek – w górkę, w stronę Opery Leśnej. – Wóz ruszył. W czasie jazdy Marek powiedział drwiąco do Cygana: – Odważna to ona nie jest ta twoja dziewczynka... – kierujący wozem człowiek parsknął śmiechem, ale zaraz umilkł i dalej prowadził w milczeniu. Cygan powiedział spokojnie: – Co za człowiek z ciebie. Miałeś na mnie poczekać i nie poczekałeś. Jak wróciłem, to przy twoim stoliku siedział jakiś burek z tłustą dziewuchą i żłopał czystą, nawet nie szampana... – Zamknij się! – warknął Marek. – Nie bądź za wesoły. Tu stajemy – to było do kierującego. Zatrzymał samochód w cieniu drzew, na pustej, bocznej ulicy w pobliżu Opery Leśnej. Marek wziął Cygana za klapy marynarki, odwrócił do siebie. Siedzący teraz z tyłu, jego człowiek dotykał nadal lufą potylicy Cygana. Drugi, ten przy kierownicy, odwrócił się i także błysnął bronią, podtykając lufę pod nos delikwentowi. – No więc? – powiedział Marek, cedząc słowa. – Wróciłeś jednak... I co mi chciałeś powiedziać? – Nic – wykrztusił Cygan, starając się nie okazywać strachu, który mu ściskał krtań. – Nic... Nie dowiedziałem się w twojej sprawie... – Taaak? – przeciągnął ironicznie Marek i powiedział do tego z przodu: Zrób mu kreskę. Tylko nie za głęboką, szkoda urody takiego przystojniaka. Mężczyzna wyjął sprężynowy nóż, otworzył go z trzaskiem i przeciągnął ostrzem po policzku Cygana. Ukazała się smuga krwi biegnąca od ucha do brody. Cygan nie krzyknął, tylko skrzywił się, jakby miał zamiar się rozpłakać. – No? – pytał teraz Marek już twardo, z nieukrywaną pogróżką. – Powiesz, czy poprawić? – Nnnie, zostaw, będzie blizna – wyjąkał Cygan. Marek roześmiał się, tak go ubawiła troska Cygana o urodę. – Nie szkodzi – powiedział – to ci doda męskości. Powiesz, żeś się zaciął przy goleniu. No – głos znów mu stwardniał – gdzie jest wóz? – Pod Pruszczem – wyjąkał Cygan. – Dokładnie! – rozkazał Marek. – Nnnie wiem jaki to adres, za Świętym Wojciechem, taki warsztat... – Dobra, pojedziemy tam, pokażesz – zdecydował Marek. Samochód ruszył teraz ostro. Cygan zacisnął szczęki, był bezradny. Siedział cicho między człowiekiem w kominiarce a Markiem i widział przed sobą plecy kierowcy. Za nimi – jak na sznurku – jechał drugi samochód. Droga z Sopotu do Gdańska była o tej porze zupełnie pusta, jakby całe Trójmiasto było wymarłe. Wyjechali poza miasto przez nikogo nie zatrzymywani, raz tylko minęli policyjny wóz patrolowy jadący w przeciwnym kierunku. Za Orunią, kiedy dojeżdżali do Świętego Wojciecha, Marek zapytał: – Tu gdzieś? – Dalej – odparł Cygan. Jeszcze przez jakiś czas jechali w milczeniu, ale gdy już widać było zabudowania Pruszcza Marek zagroził: – Jeżeli coś kombinujesz, to uważaj, nie zdążysz, a ja cię załatwię bez litości. Mówiłem ci, że mi na tej sprawie zależy... – Zwolnij... – polecił Cygan. Kierowca posłuchał go, a gdy byli już przed pierwszymi zabudowaniami Pruszcza, Cygan nakazał: – Skręć w lewo. Tu ostrożnie... droga marna, resory mi połamiesz... – Dobry jesteś – roześmiał się Marek. – Żarty ci się trzymają. No, gdzie teraz? Znaleźli się między niskimi, nędznymi zabudowaniami. Droga zmieniła się w jakąś niemal polną ścieżkę, z prawa i lewa mijali krzywe płoty, przed nimi było ciemno a dalej rozciągała się żuławska równina. – Jeszcze kawałek, ostrożnie – powiedział Cygan. Kierowca prowadził wolno, bo wóz podskakiwał na dużych wybojach nieutwardzonej drogi. Wreszcie w świetle reflektorów ukazały się zabudowania, które zamykały dalszą drogę. Metalowa brama była zamknięta, okna ciemne. Przy głównym, piętrowym budynku widać było drewniane szopy, coś jakby stodołę, a bliżej blaszak z napisem widocznym z daleka: „Nie palić”. – Stań – nakazał kierowcy Cygan, a Marek zapytał: – Tu? – Tu – potwierdził Cygan. Marek patrzył przez dłuższą chwilę przed siebie, uważnie obserwując budynki. Kierowcy kazał zgasić światła, a ci, którzy stali za nimi, zrobili to samo. Wokoło teraz było ciemno i cicho. W zabudowaniach panował spokój, zdawać by się mogło, że nikt tam nie mieszka. W gęstym mroku, na tle nieco jaśniejszego horyzontu majaczyły cienie budynków. Zadudnił pociąg przejeżdżający niedaleką trasą do Trójmiasta i znów zapadła cisza. – Poczekajcie – powiedział Marek i wysiadł. Podszedł do stojącego z tyłu drugiego samochodu i wszedłwszy do środka poinstruował ludzi: – Zostańcie na dworze i uważajcie. I lepiej żeby was nie widzieli. Obserwujcie, co się będzie działo i w razie potrzeby wskoczycie do środka. Jeżeli tylko zobaczycie, że coś jest nie tak – ruszacie, jasne? – Jasne – odpowiedział jeden, upewniając się: – W razie czego idziemy na całego? – Tak, ale tylko w ostateczności. Najważniejsze to nas ubezpieczać. – Dobra. Wysiadł i wrócił do pierwszego wozu. Raz jeszcze rozejrzał się i stwierdziwszy, że w zabudowaniach nadal panuje spokój, otworzył drzwiczki. – Idziemy! – rozkazał. Dwaj jego ludzie bez słowa wysiedli, ale Cygan nie ruszył się z miejsca. Marek wyjął pistolet i szturchnął go lufą. – Ty też, szybciej! Cygan, nic nie mówiąc, wygramolił się z samochodu. Marek stanął za jego plecami i mówił ciągle szeptem: – Wiesz, że nie będę żartował. Żarty się skończyły w Grandzie... – No, czego chcesz? – zapytał Cygan również szeptem. – Zapukasz, zażądasz żeby cię wpuścili. – A jak nie? – To sam się przekonasz, że nie żartuję. – Dobra, i co? – Wejdziesz, a my za tobą. Dalej to już moja sprawa. Idziemy. Pchnął lekko Cygana lufą. Ten niechętnie poszedł przed siebie. Dwaj milczący ludzie w kominiarkach i z bronią w ręku szli cicho po bokach, nieco z tyłu. Niemal bezszelestnie dotarli do metalowej bramy. – Nie przeskoczę – oświadczył Cygan. – Nie zgrywaj się – odparł groźnie Marek. – Wiesz jak go obudzić. Cygan już dłużej nie szukał wykrętów. Namacał guzik dzwonka i długo go naciskał. Czekali przez jakiś czas, aż w jednym z okien na parterze pojawiło się światło. Umieszczony na słupku głośniczek zachrypiał. – Kto? – usłyszeli zaspany głos. Marek mocniej wcisnął lufę w plecy Cygana. – To ja – powiedział niezbyt głośno Cygan. – Otwórz! Zaterkotał brzęczek i furtka obok bramy, lekko pchnięta przez Marka otworzyła się. Jednocześnie zaświeciła się niespodziewanie lampa na słupie przy bramie. W jej blasku wyraźnie widać było całą czwórkę wkraczającą na podwórze. Światło wydobyło też z mroku kilka starych samochodów stojących po prawej stronie, w pobliżu blaszanego baraczku. Przy drzwiach wejściowych do domu znów rozległ się ten sam głos z drugiego głośniczka: – Po co was tylu? – Nie gadaj dużo, otwieraj! – gniewnie odpowiedział Cygan, czując ucisk lufy pod żebrami. Stał pod drzwiami z Markiem za plecami i dwoma ludźmi po bokach. Wiedział, że nie ma żadnych szans wobec takiej przewagi, miał tylko nadzieję, że może gdy będą w środku, znajdzie jakieś wyjście. Ale Marek go uprzedził: – Pamiętaj, bez kawałów! Przyjechałeś po ten wóz. Zabieramy go i odjeżdżamy razem. Bez szumu, bez draki. Znów rozległ się brzęczek i głos zachrypiał: – Wejdź, ale sam. – Nie – odpowiedział twardo za Cygana Marek. – Otwieraj, czasu mało! Drzwi otworzył mężczyzna w piżamie. Zrobił małą szparę i wyjrzał przez nią. Zobaczył Cygana i to go nieco uspokoiło. Zdjął łańcuch i otworzył szerzej. Wówczas Marek z całej siły pchnął drzwi aż uderzyły gospodarza tak, że ten poleciał na ścianę. Popychając przed sobą Cygana wdarł się do środka. Tamci dwaj momentalnie wskoczyli za nim. Jeden przytknął lufę gospodarzowi do nosa a drugi, zatrzasnąwszy nogą drzwi, oparł się o nie plecami i czujnie patrzył na całą grupę, także trzymając pistolet wycelowany w gospodarza. – Co to. Cygan, co jest?.. – bełkotał zaskoczony gospodarz. Był to niemłody mężczyzna, z wyraźnie zarysowanym pod bluzą piżamy brzuszkiem, szpakowatą czupryną i wąsami opadającymi w dół po obu stronach ust. Oczy latały mu z jednego na drugiego, ręce bez rozkazu uniósł do góry i wyraźnie trząsł się ze strachu. – Prowadź do środka – nakazał Marek. Gospodarz posłusznie poszedł przodem, Marek pchnął Cygana za nim, tamci dwaj, znów trzymając się z tyłu, także wkroczyli do pokoju. Świeciła się tu lampa pod sufitem i widać było dość wygodne, ale prowincjonalne umeblowanie, stół na środku, marne reprodukcje obrazów na ścianach. W głębi schody prowadziły na górę, gdzie widocznie znajdowała się sypialnia. Właśnie stamtąd rozległ się kobiecy głos: – Co się dzieje? Marek popatrzył na gospodarza tak groźnie i wymownie, że ten od razu pojął, czego od niego oczekuje. – Nic, nic – powiedział niezbyt pewnym głosem. – Mam gości... – O tej porze? – dociekała żona. – Przecież już po trzeciej. – Dobrze, dobrze, połóż się – burknął mąż. – Zaraz załatwimy... Widocznie kobieta była przyzwyczajona do różnych spraw męża, w które nie powinna wnikać ze zbytnią ciekawością – bo zamilkła i trzask drzwi na górze był znakiem, że wróciła do łóżka. Marek skinął głową z zadowoleniem i nakazał: – Siadajmy – pierwszy zajął miejsce za stołem. Cyganowi pokazując wzrokiem krzesło obok siebie. Gospodarz nie opuszczając rąk przycupnął po drugiej stronie. Dwaj ludzie Marka rozstawili się pod ścianami i czuwali, by nic ich nie zaskoczyło. – Opuść ręce – powiedział już łagodniej Marek. – Gospodarz z wyraźną ulgą spełnił polecenie, ale nadal wystraszony patrzył pytająco to na Marka, to na Cygana. A Marek polecił Cyganowi: – Mów, po co przyszliśmy. – Cygan łypnął na niego spod oka, ale nie zamierzał się narażać. Zwrócił się do gospodarza: – BMW gotowe? – Kluczyki zrobione, można jechać – odparł gospodarz. – Ale mieliście zabrać jutro... – Już jest jutro – wtrącił Marek niemal żartobliwie. – Ale wieczorem... – Nie twoja sprawa – wtrącił Cygan. – Daj kluczyki, bierzemy wóz. Gospodarz dobrze wiedział, że decyzja Cygana jest wymuszona, ale sterroryzowany bronią nie zamierzał ani zbyt wiele pytać, ani niczego przedsiębrać. – Są tam – pokazał głową na szafkę pod ścianą. – Mogę wziąć? – Dawaj! – rozkazał Marek. Gospodarz wstał i podszedł do szafki. Poruszał się tak ostrożnie, jakby był niepełnosprawny. Jeden z ludzi Marka stanął za jego plecami i patrzył jak otwiera szufladę. Nie dojrzał w niej broni. Znajdowało się tam kilka kompletów kluczyków od samochodów i dowodów rejestracyjnych. Gospodarz wziął jeden komplet, najwyraźniej nowy, nie używany. Dorobił je, bo wóz był skradziony bez kluczyków. Wrócił, położył je przed Cyganem i wyjaśnił: – Ale papierów jeszcze nie ma. Mają być dziś, przed wieczorem, taka była umowa. – Nie szkodzi – powiedział za Cygana Marek. – Poradzimy sobie. Prowadź! Gospodarz spojrzał za Cygana, ale ten lekko skinął głową, nakazując mu by wykonywał polecenia, więc wstał i ruszył do drzwi. Nim jednak wyszedł powiedział: – Jest zimno, włożę coś na siebie – i sięgnął do wieszaka, gdzie wisiała dosyć wytarta kurtka. Już miał ją wziąć, gdy jeden z ludzi Marka uprzedził go, wyciągnął rękę i obmacał kurtkę. Z wewnętrznej kieszeni wyjął stary, bębenkowy rewolwer i pokazał go Markowi. Ten, nie namyślając się, z rozmachem uderzył gospodarza kolbą swojego pistoletu w głowę. Mężczyzna zachwiał się i potoczył pod ścianę, odruchowo osłaniając głowę rękami. – Nie bądź taki dowcipny – powiedział Marek, nie podnosząc specjalnie głosu. – Pójdziesz bez kurtki. A jak spróbujesz jeszcze raz, to... – nie dokończył. Groźba była tak wyraźna, że gospodarz skulił się, a Cygan powiedział: – Dobrze, dobrze, nie ma co się szarpać, chodźmy. – Gospodarz teraz już posłusznie poszedł przodem, za nim Marek z Cyganem i na końcu ochrona z bronią gotową do strzału. Wychodząc jeden z nich jeszcze szarpnął za kabel telefonu i wyrwał go z gniazdka. Marek obejrzał się i skinął z aprobatą głową. Na dworze nie było widać dwóch pozostałych ludzi Marka, na pewno byli gdzieś w pobliżu, obserwowali całą scenę z ukrycia, gotowi do interwencji. Gospodarz poprowadził całą grupę do drzwi blaszaka. Otworzył go i pstryknął światło. Stały tam dwa stare samochody, wyraźnie znajdujące się w remoncie. Jeden to stary fiat 125 ze zdjętymi przednimi błotnikami, a drugi – jeszcze starszy moskwicz z wyjętymi drzwiami i otwartą maską. – Żarty sobie stroisz? – zapytał groźnie Marek. Gospodarz jednak nie odpowiedział, tylko poszedł dalej, do tylnej ściany blaszaka. Tu znajdowały się małe drzwiczki, które prowadziły do drugiej części baraczku. Tam właśnie stało błyszczące metalicznym odblaskiem BMW. Marek obszedł samochód dookoła, sprawdził czy wszystko w porządku, wziął kluczyki i włożywszy do stacyjki uruchomił silnik. Zaskoczył od razu i pracował równym, spokojnym rytmem. Kluczyki pasowały jak fabryczne. – W porządku – pochwalił Marek. – Dobry z ciebie majster. Jak będę cię potrzebował, to dam znać. – Był teraz w dobrym humorze. Do tej pory obawiał się, że mogą go czymś zaskoczyć, spodziewał się silniejszej ochrony warsztatu albo większego oporu właściciela. Zbliżył się teraz do niego i, podtykając pod nos lufę, powiedział spokojnie, jakby mówił do przyjaciela: – Nie było tu nas, nie było BMW, nic się nie stało... – Tttak – wyjąkał gospodarz. – Twój szef – pokazał głową na Cygana – nie będzie miał pretensji, bo sam odebrał wóz, nieprawda? – spojrzał ironicznie na Cygana, a ten mruknął: – Daj już spokój, po co to przedstawienie? – Na wszelki wypadek – odparł Marek. – Wypuść nas, przyjacielu, kładź się spać i zapomnij o wszystkim, jasne? – Tak jest – po wojskowemu odpowiedział gospodarz. – Ty – teraz zwracał się do swoich ludzi – pojedziesz wozem Cygana, a ty – wskazując drugiego – razem z nami, tym cackiem. No, Cygan, wsiadamy, otwieraj! Gospodarz posłusznie otworzył drugie, tylne drzwi blaszaka. Marek siadł za kierownicą, z tyłu jego człowiek wepchnął Cygana i zajął miejsce obok niego. Drugi odczekał aż wóz wyjedzie na zewnątrz i także wyszedł. Marek rzucił mu przez uchylone okienko: – Tamci też niech się zwijają. Dobra, jeszcze brama, szefie – to było do gospodarza. Ten posłusznie pobiegł otworzyć bramę wjazdową. BMW wyjechało z podwórza, brama zatrzasnęła się i gospodarz patrzył przez chwilę jak w uliczce zapalają się reflektory dwóch samochodów, które zawróciły i pojechały za sunącym przodem BMW. Potem zamknął bramę wjazdową, następnie drzwi blaszaka, wrócił do domu, zgasił światło na słupie, założył łańcuch, przekręcił klucze w zamkach i zgasiwszy jeszcze światło w pokoju powędrował wolno na górę, do sypialni. – Co to było? – zapytała zrzędliwie żona. – Musieli przyjeżdżać o tej porze? – Widocznie musieli – odburknął. – Śpij, do rana jeszcze daleko... Kawalkada samochodów, jadących w niewielkiej odległości jeden za drugim, wyjechała na drogę do Gdańska. Cygan siedział spokojnie, nie odzywał się, ale nie był pewny, co Marek zamierza z nim zrobić. Czuł jednak nieustannie niemiły ucisk w boku. To jego sąsiad, ciągle w kominiarce, nie opuszczał ręki z bronią. Jadące przodem BMW skręciło z głównej drogi w prawo i zatrzymało się nad brzegiem płynącej tu Raduni. Rosły tu rzadkie krzaki, grunt był podmokły i śliski. Cyganowi przeleciała przez głowę myśl, że Marek może go tu wykończyć i wrzucić do rzeki. Hamując lęk i starając się panować nad głosem, powiedział: – Nie możesz mnie podrzucić do pętli? – Wysiadaj! – zamiast odpowiedzi, rozkazał Marek. Wysiadł posłusznie a ochroniarze za nim. Dwa pozostałe samochody, niczym wierne psy, zaczaiły się w pobliżu. Marek pociągnął za rękę Cygana nad sam brzeg rzeki. – Mógłbym się tu kazać wykończyć i wrzucić do wody – powiedział spokojnie. – Mógłbyś – zgodził się na pozór spokojnie Cygan. – Ale nie zrobisz tego. – Tak myślisz? – spytał Marek. – A to czemu? – Bo wiesz, że są ludzie, którzy ci nigdy tego nie darują – odparł Cygan. – Na pewno – zgodził się Marek tonem, jakby prowadził towarzyską konwersację. – Ale ty wiesz, że są też ludzie, którzy nie darują tym, co nie darują... – To za trudne dla mnie – przyznał Cygan. – Zostaw mnie. Załatwiłeś sprawę, zrobiłeś dobry interes i skończ. Mało ci jeszcze? – Nie jestem rzeźnikiem – oświadczył Marek. – Ale dziś zagrałeś mi na nerwach. Należy ci się za to wycisk... – I tak jestem stratny – stwierdził Cygan. – Miałeś dać tysięcy... – To dostaniesz pięć kopów – oświadczył Marek i z rozmachem kopnął Cygana w podbrzusze. Ten zgiął się, ale następny kopniak wyprostował go. Pozostałe trzy przyjął na bok i tył. Nie jęknął, nie krzyknął, tylko chronił rękami podbrzusze i przygarbiony czekał, co dalej nastąpi. Ale Marek skończył na tym, co obiecał. – Zostawię cię tu – powiedział. – Nie będziesz woził dupy moim wozem, znajdziesz sobie okazję do Gdańska albo wrócisz piechotą. Po drodze pomyśl o tym, że nie warto odmawiać przysługi przyjaciołom... A jak będziesz chciał sprawę pociągnąć, to pamiętaj: następnym razem nie skończy się na pięciu kopniakach... Cygan milczał. Stał na brzegu rzeczki w ciemności, patrzył ponuro jak Marek ze swoim człowiekiem odchodzą, coś konferują przy tamtych samochodach i wreszcie odjeżdżają w stronę Gdańska. Powlókł się wówczas w kierunku szosy, licząc, że któryś z rzadko o tej porze przejeżdżających samochodów zabierze go z tego odludzia. Tymczasem Marek rozkoszował się prowadzeniem BMW. Przyjemność sprawiało mu równe, ledwo słyszalne mruczenie silnika, podziwiał znakomitą amortyzację i wygodę fotela. Miał chwilami ochotę nacisnąć pedał przyspieszenia i skoczyć z całą mocą do przodu, ale powstrzymywał się, wolał żeby przypadkowy patrol nie zatrzymał go za nadmierną szybkość. W lusterku widział, jak pozostałe wozy sunęły za nim wiernie i wytrwale. Na rondzie koło „Żaka” jeden pojechał prosto, drugi skręcił za nim w ulicę Kartuską, trzymając się ciągle w tej samej odległości. Wjechał w boczną uliczkę wiodącą pod górę. Gdy znalazł się pod długim blokiem mieszkalnym, wjechał na chodnik, zaparkował starannie pod latarnią i wyłączywszy silnik włożył kluczyki do schowka. Wysiadł. Dookoła była cisza, poza kręgiem światła panowała jeszcze całkowita ciemność. Dochodziła czwarta nad ranem. Marek spojrzał jeszcze na domki znajdujące się po drugiej stronie ulicy, zatrzymał dłużej wzrok na tym, który był dokładnie na wprost samochodu i uśmiechnął się lekko, myśląc jakie oczy zrobi doktor, gdy rano wyjrzy przez okno. Już nie marudząc dłużej wsiadł do pilotującego go samochodu. – Co teraz? – padło pytanie. – Jeszcze nie koniec – odparł. – Jedź do Sopotu, pod Grand. – Jego ludzie nie mieli zwyczaju zadawania zbyt wielu pytań. Kierowca zawrócił i pojechał tam, gdzie mu szef kazał. Drugi kiwał się obok niego, zapadając w drzemkę i budząc się, gdy na zakrętach opadał na kolegę. Obydwaj nie mieli już kominiarek, wyglądali jak dwaj młodzi, zmęczeni podróżą ludzie wracający do domu po długiej, nocnej jeździe. Na parkingu pod Grand Hotelem nic się nie zmieniło. Może tylko ubyły ze dwa albo trzy samochody gości, którzy już skończyli zabawę w barze. Ale bar jeszcze był czynny, orkiestra grała tam do piątej nad ranem, a później, jeśli któryś z gości miał ochotę i gest, to potrafili grać dalej, do białego dnia, póki przez półokrągłe okno nie widać było wyłaniającego się z porannej mgły morza lub wstającego niechętnie zza horyzontu słońca. Marek zobaczył swojego poloneza w miejscu, gdzie go pozostawił. Trochę dalej, tak samo nieruszony, stał samochód goryli Cygana. Skinął głową na swoich ludzi i wszyscy trzej wysiedli. Marek wsiadł do swego wozu i patrzył przez przednią szybę jak tamci podeszli do wo- zu z gorylami. Obaj nadal spali pod wpływem silnej dawki gazu usypiającego, złączeni kajdankami, nieświadomi tego, co się w tym czasie wydarzyło. Ludzie Marka podeszli z dwóch stron i równocześnie otworzyli drzwiczki. Żaden ze śpiących nie obudził się, tylko jeden z nich poruszył się i wymamrotał coś przez sen. Jeden z ludzi Marka szybko przeszukał skrytki samochodów, badając czy nie ma tam ukrytej broni. Potem obszukał śpiących i wyjął im pistolety, chowając je sobie za pasek od spodni. Drugi sprawnie otworzył kajdanki, uwalniając dłonie śpiących. Następnie wystrzelił do wnętrza wozu jeszcze jeden nabój gazowy. Drzwiczki zostały zatrzaśnięte a mężczyźni odeszli do swojego wozu. Wsiadając jeden z nich kiwnął ręką, dając Markowi znak, że wszystko jest w porządku. Marek ruszył od razu i pojechał w stronę górnego Sopotu. Po kilku minutach już był pod swoją willą. W oknach nie widać było światła, więc ucieszył się na myśl, że Jola jednak posłuchała go i poszła spać. Wjechał do garażu, zamknął drzwi i poszedł do dyspozytora. Pilotujący go samochód zatrzymał się w pobliżu, tak, żeby można było z niego obserwować cały dom, bez potrzeby wysiadania. Dyspozytor usłyszał kroki już na schodach, więc gdy wszedł, napotkał jego pytający wzrok. – W porządku – powiedział Marek. – Wszystko gra. A u ciebie? – W normie – odparł dyspozytor. – Spokój, nigdzie nie było żadnego skoku... A nasi byli w akcji dwa razy. Już jest po robocie. Marek skinął głową z zadowoleniem. Znów w jego rękach znalazły się dwa samochody, których właściciele pewnie jeszcze spali, nie wiedząc, jaka ich czeka niespodzianka, kiedy się obudzą. Dyspozytor zapytał: – A chłopaki gdzie? Poszli spać? – Jedna ekipa tak. Druga jest tam – pokazał w stronę okna. – Teraz trzeba, żeby bez przerwy ktoś tu uważał. Nie chcę niespodzianki. Zorganizuj to tak, żeby się zmieniali. Ktoś musi być pod ręką, bez przerwy. – Dobra. Ale ci są zmachani, trzeba im też dać odsapnąć. – Twoja sprawa – obojętnie odparł Marek. – Masz kogoś, to ich podmień. – Dobra. Długo tak ma być? – Do odwołania – postanowił Marek i dyspozytor o nic więcej nie pytał. Wszedł do mieszkania na palcach i nie zapalił światła, żeby nie obudzić Joli. Jednak usłyszała jego krzątaninę w łazience, ale udawała, że śpi. Była na niego zła, bolała ją trochę głowa, bo wypiła zbyt wiele, ale mimo wszystko odczuła ulgę, że wreszcie wrócił. Gdy została sama, dręczyła ją obawa o niego, bo choć niczego jej nie powiedział, to jednak doskonale orientowała się, że podjął walkę z Cyganem a wiedziała, iż jest to niebezpieczny przeciwnik i konkurent Marka. Nie poruszyła się jednak, kiedy wsunął się obok niej do łóżka. Nie zareagowała także, kiedy objął ją ramieniem. Marek zaś, znużony przeżyciami i napięciem nerwowym, szybko zasnął, zadowolony z tego, co osiągnął. Jola, słysząc jego równy oddech, także znów zapadła w sen. Obudził ich dzwonek telefonu. Przez szpary w zasłonach przedostawało się światło dzienne, z ulicy dolatywał hałas śmieciarki. Marek otworzył oczy. W pierwszej chwili nie mógł oprzytomnieć, zerwał się tylko i usiadł. Jola także ocknęła się: – Telefon, odbierzesz? Mruknął coś, niezadowolony, i sięgnął po słuchawkę. Dotarł do niego głos Zośki: – Obudziłam was? – pytała, a Marek odparł niezbyt uprzejmie: – Tak jakby. Co się stało? Która godzina? – Dziesiąta. Dzwonię, bo mnie o to prosił Edward. – No? – Marek nadal był na pół rozbudzony i chmurny. – Własnym oczom nie mógł uwierzyć, jak zobaczył samochód – mówiła radośnie Zośka. – Jesteś cudotwórcą. Edward zaraz przyjechał tu, do mnie, chce się z tobą zobaczyć. – A po co? – zapytał Marek. – Przestań – zirytowała się. – Wiesz, co to dla niego znaczy! – W porządku. Sprawa załatwiona i nie ma o czym mówić. Zobaczymy się później, albo przy jakiejś okazji. – Nie zgrywaj się – skarciła go Zośka. – Dam mu słuchawkę. Marek chciał zaprotestować, nie miał ochoty teraz na rozmowę, nie chciał słuchać podziękowań i w ogóle uważał, że cała ta rozmowa nie powinna się odbywać przez telefon. Zośka jednak już oddała słuchawkę lekarzowi. – Nie wiem jak mam dziękować – usłyszał Marek jego podniecony głos. – Naprawdę, nie spodziewałem się, że to się uda... – Dobrze, doktorze – przerwał mu Marek. – Udało się, sprawa załatwiona i nie ma o czym mówić. – Jednak chciałbym, żeby pan wiedział, jaki jestem wdzięcznym. No i umówiliśmy się, że pokryję koszty... – Doktorze – Marek nie ukrywał zniecierpliwienia. – Powiedziałem: nie ma o czym mówić. Jesteśmy jakby rodziną, pan pomógł w sprawie tego... – urwał, nie chcąc wymawiać imienia Kostka – ja pomogłem panu, trzeba sobie pomagać i to cała filozofia... – Tak – przyznał lekarz. – Ale słowo się rzekło. Jestem panu winien pięć tysięcy... Jak mam je przekazać? Marek czuł narastającą irytację. Nie umiałby powiedzieć, dlaczego go złościła natarczywa wdzięczność lekarza, ale już sam fakt, że ten zaczął otwarcie mówić przez telefon o pieniądzach był wystarczającym powodem, żeby przerwać rozmowę. Stare doświadczenie podpowiedziało Markowi, że w takich sprawach nigdy nie dość ostrożności, a telefony mają to do siebie, że przekazują rozmowy nie tylko zainteresowanym. – Doktorze – odparł ostro. – Już raz powiedziałem... Nic mi pan nie jest winien... – Ale jednak... – upierał się Edward. Marek zamilkł. Najchętniej rzuciłby słuchawkę, nie chciał jednak być aż tak niegrzeczny. Tymczasem Jolka, już także całkiem rozbudzona zapytała: – O co chodzi, Marek? W tym momencie przyszła mu do głowy pewna myśl. Uznał, że skoro lekarz tak się upiera, to nie ma sensu dłużej, krygować. Głos Joli podsunął mu pomysł. – Dobrze – powiedział już łagodniejszym tonem. – Skoro pan tak bardzo chce dotrzymać słowa, to niech pan zostawi pieniądze Zosi. Ona je przekaże Joli. Zasłużyła na to, pomogła mi w tej sprawie. – Doskonale – ucieszył się Edward. – Pańska decyzja, pańskie pieniądze. Zostawiam tu, a dalej będzie jak pan postanowi. – Nie mówmy już o tym – Marek koniecznie chciał zakończyć rozmowę. – W porządku – zgodził się lekarz. – Chcę tylko dodać, że jestem panu ogromnie zobowiązany i może pan na mnie liczyć. Zawsze, w każdej sprawie, która będzie w granicach moich możliwości. – Dobrze, doktorze. Koniec, nie wracamy do tego. Do widzenia. Nim podniecony i uszczęśliwiony Edward zdążył jeszcze coś powiedzieć, odłożył słuchawkę i opadł na plecy. Ciągle jeszcze był senny i czuł zmęczenie. Jola leżała obok z otwartymi oczami i milczała przez jakiś czas. W końcu jednak nie wytrzymała: – To był Edward? – upewniła się, choć dobrze wiedziała z kim rozmawiał. – Aha – odburknął, sięgając po papierosa. Zaraz jednak odłożył go, bo czuł w gardle drapanie i pomyślał, że chętnie by jeszcze trochę pospał. – To jednak załatwiłeś mu tę sprawę? – Aha – znów odburknął niechętnie. – I nie chciałeś od niego pieniędzy? – Pytasz jak dziecko – zirytował się. – Przecież słyszałaś, wciskał mi je na siłę... – A ty kazałeś, żeby zostawił u matki dla mnie... – No i co z tego? – Pięć tysięcy dolarów? – upewniała się. – Przestań, do cholery – jego gniew był jednak udany. Nie chciał mówić o tej całej sprawie, ale było mu przyjemnie, że Jolka głosem i coraz silniejszym przytulaniem się okazuje mu wdzięczność. – I mogę z tym zrobić co chcę? – dopytywała. – Czy ci kiedy żałowałem pieniędzy, albo pytałem, na co wydajesz? – odburknął. Ale ona, przytulając się już do niego, bardzo dokładnie powiedziała: – Pięć tysięcy dolarów, to straszna fura pieniędzy... – Będziesz wiedziała, co z nimi zrobić – odparł nieco ironicznie... Chwila milczenia. Czuł jej ciepło przy sobie, ale był zbyt rozleniwiony i ciągle senny by zareagować. Ona zaś cicho szepnęła: – Niepotrzebnie się złościłam w nocy... Ale wiesz... ja stale się boję o ciebie... Czasem nie mogę znieść tego strachu... – Daj spokój – mruknął sennie. – Nic się nie dzieje. Wszystko jest w porządku. Nic mi się nie stanie... – Czasem marzę o tym, żebyśmy gdzieś stąd wyjechali. Żebyś rzucił w diabły to wszystko, żebym już się nie musiała bać... Albo chociaż, żebyś mi więcej mówił o sobie... Wtedy może bym się mniej bała... – Daj spokój, Jolciu – już głos miał ciepły, przyjazny, ale cichy jakby za moment miał zasnąć. – Jak przyjdzie czas, to może pogadamy... Teraz pośpijmy jeszcze trochę... Jestem taki wykończony... – Dobrze – zgodziła się potulnie. Marek poczuł, że jej ręka sięga do jego piżamy, wędruje pod gumkę spodni, osuwa się coraz niżej. Nie miał siły ani ochoty, lecz delikatny dotyk jej palców sprawił, że drgnął, choć nie znalazł się w pełnej gotowości. Jola zaś mówiła cicho: – Leż spokojnie, zaśnij sobie, odpocznij... – koiły go te słowa, usypiały, lecz łechtał go delikatny, ale natarczywy ruch miękkich, jakby aksamitnych palców. – Jolciu, daj spokój, potem – poprosił. – Nie mam teraz siły... – Dobrze, dobrze – nadal szeptała uspokajająco, jak do dziecka, które się chce uśpić łagodnym głosem. – Śpij, odpoczywaj, śpij... – osuwała głowę w dół. Poczuł falę obezwładniającej, narastającej rozkoszy. Miękkość jej warg i delikatność ruchliwych palców sprawiły, że resztki napięcia, po przeżytej nocy odeszły bez śladu i coraz bardziej zapadał się w niezwykły błogostan, w którym chciałby trwać na zawsze. Chwycił ją za włosy i wydał ciche, przeciągle westchnienie. Męska ambicja i zwykłe w takich przypadkach uczucie wdzięczności kazały mu się jej odwzajemnić, ale nie zdążył tego uczynić, bo zasnął w tym stanie błogości i poczucia bezpieczeństwa. Drugi raz telefon zaterkotał po jakimś czasie, kiedy już minęło południe. Tym razem Marek obudził się natychmiast, od razu przytomny i wypoczęty. Zdjął słuchawkę z widełek i rzucił krótko: – Tak, słucham? Odpowiedziała mu cisza. Jednak wiedział, że po tamtej stronie przewodu ktoś jest, słyszał jego oddech. Poczuł ukłucie niepokoju. – Słucham! – niemal krzyknął. Jola podniosła głowę, podciągnęła się na poduszkę i okryła kołdrą. Tamten wreszcie odezwał się cicho: – Nie krzycz – powiedział wolno. – Jeszcze nie masz powodu do krzyku. – To ty? – Marek odczuł ulgę, rozpoznawszy głos Cygana. – Czego jeszcze chcesz? – Niczego – odparł Cygan beznamiętnie. – Chciałem usłyszeć głos przyjaciela. – No, więc usłyszałeś – odpowiedział ironicznie Marek. – A w ogóle, to nie budź ludzi o takiej porze. Sam też powinieneś jeszcze pospać, pewnie miałeś ciężką noc... – Odpoczywam – tym samym spokojnym tonem odparł Cygan. – I tobie też radzę, bo możesz mieć ciężkie dni. Zabraknie ci czasu na odpoczynek. – Nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz – teraz Marek śmiał się otwarcie. – Jak ci było mało, to mogę dołożyć... – Dobra – powiedział Cygan. – Jeszcze rozliczymy nasze rachunki. Jesteś mi sporo winien, stary, nie wiem, czy ci starczy, żeby mi spłacić dług... – Ja się z tobą rozliczyłem – bez śmiechu odpowiedział. Głos miał twardy, groźny. – A jak chcesz ściągnąć rachunki, to uważaj... Pójdę na całość i raz na zawsze zamknę sprawy między nami. – No, teraz wiemy, czego się trzymać – odparł Cygan niemal pogodnie i zaraz dodał zajadłym szeptem: – Dopadnę cię, stary, dopadnę. Nie dziś, to jutro. Rozliczymy się do końca. A na razie odpoczywaj. Z tą twoją dziewczyną. Marek chciał coś jeszcze odpowiedzieć, nie zdążył jednak bo Cygan odłożył słuchawkę. Zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko aż zaniósł się kaszlem. – To był Cygan? – zapytała ze strachem Jola. – Tak – odparł lekko. – Nie przejmuj się, nie warto. Jak będzie podskakiwał, to sobie z nim poradzę. Raz na zawsze! – i pochyliwszy się w bok, mocno pocałował ją w usta. Nie był jednak tak beztroski, jak to jej demonstrował. Tym bardziej że Cygan wspomniał też o niej, a to była jawna pogróżka... Nie chciał jednak teraz myśleć o tych sprawach. Wiedział, że z Cyganem tak czy owak musi jeszcze dojść do ostatecznego zwarcia, ale czuł swoją przewagę, wierzył w sprawność ludzi i całej organizacji, którą stworzył i kierował. Teraz jednak chciał wszystkie problemy odsunąć na plan dalszy i wypocząć, prawdziwie beztrosko się odprężyć. – Jolciu – powiedział, raz jeszcze ją całując. – A co byś powiedziała gdybyśmy dziś w ogóle nie wychodzili z mieszkania? – Chcesz przewałkonić cały dzień w łóżku? – A czemu nie? – odparł beztrosko. – Raz będziemy razem. Dzień, noc, a jak zechcemy to jeszcze dzień i jeszcze noc... – Bez jedzenia, bez picia, bez powietrza – wyliczała Jolka. – Zjedzeniem, z piciem – odpowiedział, znów ją całując. – Zrobisz coś na ząb, dasz kawy, dasz... – szepnął jej na ucho, jakby nie chciał, żeby ktoś usłyszał, co ona mu jeszcze da. A Jolka roześmiała się głośno i zawołała. – Świetnie! Na okrągło w łóżku! Niech będzie! Chociaż raz spędzimy parę godzin razem. Nie puszczę cię, choćby tu dzwoniło stu facetów, zobaczysz, tak cię ścisnę, że nie wyrwiesz się! Była najwyraźniej rada z decyzji Marka. Wyskoczyła z łóżka i nawet nie naciągając szlafroka pobiegła do kuchni zaparzyć kawę i przygotować kanapki. Oboje byli już porządnie głodni. Część III Zdecydowanie podobał się sobie. Uniform w kolorze czekoladowym, ozdobiony był złotymi paskami na rękawach kurtki i takimiż lampasami na nogawkach. Czarny krawat, popielata koszula i czarne buty, które zawsze musiały błyszczeć, uzupełniały ten służbowy strój. Kostek, od lat przyzwyczajony do niedbałego, swobodnego ubrania, a ostatnio do szarego, workowatego stroju więziennego, czuł się teraz elegancki w jakiś sposób wyróżniony, jakby uzyskał awans społeczny. Jakby ten hotelowy mundur portiera wydobywał go z kręgu dotychczasowego życia, stawiał w innym bezpieczniejszym miejscu. Toteż przez pierwsze dni, dopóki nie przywykł do swego wyglądu, zerkał ustawicznie w lustro, znajdujące się w hotelowym holu, albo w kryształowo czyste szyby sklepów dla gości hotelowych obok których przechodził wiele razy dziennie. Z czasem wszystko spowszedniało – ubiór, otoczenie, zajęcie, ludzie pracujący w hotelu a także goście, którzy choć bywali różni i z różnych tu przybywali miejsc. Jednak mieli coś wspólnego – bagaże, tymczasowość, obojętność a nawet pewną wyniosłość wobec niego, portiera, który otwierał drzwi wejściowe, kłaniał się, uśmiechał, przenosił walizki, załatwiał, co mu polecono, i chował szybko do kieszeni banknoty, mniej lub bardziej dyskretnie wciskane mu w dłoń. Był właściwie zadowolony z tej pracy, niezłych warunków i z tego, że miał tu także kąt do mieszkania i spania. Była to wprawdzie klitka zagubiona gdzieś w zakamarkach wielkiego hotelu, ale czuł się w niej bezpiecznie, miał ciepło, dość wygodnie. Przez fakt mieszkania tutaj w jakiś sposób czuł się wyróżniony, bowiem inni, równi mu pozycją pracownicy, nie mieszkali w hotelu. Tylko jemu dyrektor zgodził się oddać ten malutki pokoik. Kostek wiedział, dlaczego tak się stało, ale uznał, że mu się to należy, bo tak obiecał Marek. Kiedy doszło między nimi do rozmowy na ten temat, Kostek był już wyleczony, lecz jeszcze dosyć słaby. Edward i Zośka doprowadzili go do całkiem przyzwoitego stanu fizycznego, ale psychicznie ciągle nie mógł się pozbierać. Męska ambicja i duma ciągle były zranione, myśl o Joli przyprawiała go o przyspieszone bicie serca. Nie mógł jej darować tego, co zrobiła. Nie mówił o tym Zośce, wiedział, że usłyszałby w odpowiedzi stwierdzenie, iż to była jego wina i nie mógłby temu zaprzeczyć. Jednak takie okaleczenie sprawiało, że czuł się nie tylko poszkodowany, ale i poniżony. Tego Joli nie mógł darować i kiedy przychodziła do matki, gdy jeszcze tam leżał, a potem snuł się po mieszkaniu jako rekonwalescent, unikał rozmowy z nią, zamykał się w kuchni, zostawiając je same, albo siedział w kącie, udając, że czyta lub ogląda telewizję. Jolka też nie kwapiła się do rozmowy z nim. Nie miała poczucia winy, raczej odczuwała wrogość, żal, niechęć – mieszaninę uczuć, które sprawiały, że wolała go unikać i czekała, kiedy się wyniesie od matki. Marek pamiętał o swojej obietnicy i gdy Kostek był już wyleczony, pewnego dnia przyszedł z Jolką do jej matki. Skinął na Kostka, poprowadził go do kuchni i zostawiwszy kobiety same w pokoju, tu, za zamkniętymi drzwiami, przeprowadził z nim rozmowę. – No jak, koleś? – zapytał z nieco drwiącym uśmiechem. Kostek żachnął się. – Sto razy ci mówiłem: nie nazywaj mnie „koleś” – odburknął. – Dobra – roześmiał się Marek. – Chcesz, to ci będę mówił „tatuśku”. – Przestań – zażądał Kostek. – Mów czego chcesz. – Nie wiesz? Mieliśmy umowę. – Jaką? – udawał zdziwionego Kostek. – Nie zgrywaj się, tatuśku – Marek przestał się uśmiechać. – Stanąłeś na nogi, czas żebyś się stąd zmył. – A to czemu? – próbował się stawiać Kostek, lecz wypadło to blado. Marek machnął ręką. – Daj spokój – powiedział ugodowo. – Nie zaczynaj wszystkiego od początku. Było, minęło, ty trzymałeś mordę, ja ci coś za to obiecałem i dotrzymam. – Jak to ma wyglądać? – chciał wiedzieć Kostek. Był ponury. Tu czuł się dobrze, bezpiecznie, był leczony i karmiony, więc mimo chowanej w sercu urazy, szczególnie do Joli, miał cichą nadzieję, że wszystko jakoś przyschnie i będzie mógł pozostać u Zośki. Teraz zrozumiał, że ta nadzieja była nieuzasadniona i obawiał się tego, co go czekało. – Załatwiłem ci robotę. Lekką, przyjemną, spokojną, a jak się dobrze będziesz starał, to i dość dochodową. – No? – Kostek przejawił zainteresowanie. – W hotelu – wyjaśnił Marek. – Pogadałem z kim trzeba i przyjmą cię. – Na dyrektora? – Nie bądź taki dowcipny, bo się rozmyślę i zostaniesz na lodzie – zagroził Marek. – Dobra, mów – ustąpił Kostek. – Mają wolne miejsce portiera. To niezła fucha jak dla takiego faceta. Dostaniesz służbowe wdzianko, takie jak admirał z Południowej Ameryki, wyżywienie, a goście też wsadzą ci w łapę jakiś grosz. – Nieźle, będę za gońca, przynieś-zanieś-podaj... – Jak z ciebie taki hrabia, to nie bierz tej roboty. Ale pamiętaj, obiecałem, załatwiłem i więcej nie będę sobie tobą głowy zawracał... – A co z chatą? – pytał Kostek. – Załatwione i to. W drodze wyjątku dyrekcja hotelu da ci pokój. Pewno nie będzie to najbardziej reprezentacyjny apartament hotelowy, ale zawsze to lepsze niż ławka w parku, kąt na dworcu albo twarde wyrko w ciupie. – O wszystkim pomyślałeś – z przekąsem zauważył Kostek. – Tak ci zależy, żeby mnie stąd spławić? – Zależy mi, żeby ci dotrzymać słowa – odparł Marek. – I żeby cię Jola nie widziała na oczy. I jeszcze jej matka... – Dobry z ciebie zięć – zgryźliwie zauważył Kostek. – Zamknij japę, tatuśku – zirytował się Marek. – Masz propozycję. Chcesz, to ją przyjmuj, a nie, to nie, twoja sprawa. – Dobra. Wygląda na to, że powinienem ci podziękować. – Jasne – roześmiał się Marek. – A w ogóle, to nie bądź baran. Dla ciebie to tak jakbyś Pana Boga za nogi złapał, nie grymaś. Tylko... – urwał, patrząc uważnie w oczy Kostkowi. – Co jeszcze? – zapytał ten z niepokojem. – Mała sprawa. Nie musisz mi być specjalnie wdzięczny, lecz jednak coś niecoś powinieneś dla mnie zrobić. – Co? – Kostek niemal się przestraszył. Wiedział, czym pachną takie zobowiązania i jakie bywają życzenia tego rodzaju dobroczyńców. Marek uniósł dłoń w uspokajającym geście. – Drobiazg – oznajmił lekkim tonem. – W hotelu bywa dużo różnych ludzi. Są tacy, którzy mnie nie obchodzą, ale bywają też i tacy, którymi się interesuję. O nich będę chciał od ciebie wiedzieć i to możliwie dużo. – O kim? – Wyszedłeś z obiegu przez tę odsiadkę, więc najpierw musisz się wciągnąć – poznać tego i owego, zaprzyjaźnić się, dać się polubić, stać się swoim człowiekiem... – Chcesz ze mnie zrobić kapusia? – najeżył się Kostek. – Albo jesteś głupi, albo udajesz. Wiesz, że dziś informacja to podstawa biznesu. I za informację się płaci. Ja też płacę. – No, to już coś. – Właśnie. Poznaj ludzi, szczególnie takiego śniadego, wysokiego. Nazywają go Cygan, bo jest naprawdę Cyganem. Bywa w tym hotelu bardzo często. Jego ludzie też. O nim chcę wiedzieć wszystko, jasne? – A on mi zrobi kuku? – zapytał Kostek. – Nikt ci nic nie zrobi, jak będziesz dyskretny, mądry i lojalny. – Wobec ciebie? – Wobec mnie. No i wobec dyrekcji hotelu, rzecz jasna – roześmiał się Marek. – W końcu to oni ci będą płacili. U mnie tylko sobie dorobisz. No jak, stoi? – Dobra, biorę to – odpowiedział chmurnie Kostek. – Ale jak coś będzie śmierdziało, to nie znamy się... – O widzisz – ucieszył się Marek. – Już mówisz rozsądnie i rozważnie. A więc dogadaliśmy się. Bierz robotę, rozglądaj się, a jak przyjdzie pora, to odezwę się ja, albo któryś z moich ludzi. Powie ci, że jest od Marka, wymieni imię Joli i będziesz wiedział, że to swój. – W porządku – i Kostek przyjął, choć z oporem, wyciągniętą dłoń Marka. Potem wszystko poszło gładko. Dyrektor administracyjny hotelu potraktował go bez wylewności, ale rzeczowo. Pouczył o obowiązkach, pokazał klitkę, która miała być jego mieszkaniem, skierował do magazynu po uniform, a na koniec upomniał, że każdy przejaw braku dyscypliny, poufałości z gośćmi, a przede wszystkim skłonności do kieliszka natychmiast skończy się bezwarunkowym zwolnieniem z pracy. Kostek pokornie przyjął warunki i rozpoczął pracę, która niemal od razu mu się spodobała. Ciągle jeszcze miał cichy żal, że został wyrzucony z ciepłego i bezpiecznego miejsca za jakie uważał mieszkanie Zośki. Z wolna jednak przyzwyczajał się do hotelu, pracy i swojego kąta na ostatnim piętrze, z małym oknem wychodzącym na Stare Miasto, które z tej wysokości wydawało mu się jakieś nieprawdziwe, niczym makieta filmowa. Rysio zauważył go już w dniu, w którym rozpoczął pracę. Początkowo nie wierzył własnym oczom. Trudno mu było rozpoznać w tym dość starannie ubranym, czystym i skromnie zachowującym się nowym portierze hotelowym starego kumpla. Wprawdzie nigdy blisko ze sobą nie współpracowali, byli raczej konkurentami, ale bez specjalnego wchodzenia sobie w drogę, jednak znali się od wielu, wielu lat. Jeszcze gdy Gdańsk leżał w gruzach, a Kostek rozpoczynał swoją działalność jako obiecujący cinkciarz i zadziorny przywódca niebieskich ptaszków, nie gardzących obrabianiem gości w ciemnym zaułku, Rysio zetknął się z nim raz czy dwa w kawiarni Monopol. Potem Kostek przeniósł się do Nowego Portu a on pozostał na starym miejscu. Czasem stykali się, niekiedy robili drobne interesy, ale nie istniała między nimi silniejsza więź łącząca zwykle tych, którzy albo współpracowali ze sobą albo wzajemnie się tolerowali, działając na jednym terenie. Zawsze jednak był to stary kompan, człowiek z tego samego kręgu, ktoś, kto przypominał czasy, kiedy ryzyko było wprawdzie dużo większe, ale za to za nielegalnie wymienionego dolara można było uzyskać dwustu-, trzystuprocentowy zysk. Rysio nie spieszył się. Obserwował ukradkiem Kostka, widział, jak początkowo nieporadnie kręci się koło gości, potulnie wykonuje polecenia panienek z recepcji, chętnie bierze napiwki i skwapliwie chowa je do kieszeni. Potem Rysio zasięgnął języka, pogadał z dwoma czy trzema ludźmi, ktoś sam z nim poszeptał, wreszcie uznał, że nadszedł czas, aby odnowić starą znajomość. Pewnego popołudnia, w parę dni po rozpoczęciu pracy przez Kostka, Rysio pojawił się w holu, odczekał aż zrobi się pustawo i niby przypadkiem stanął przed Kostkiem. – Kogo ja widzę?! – wykrzyknął, robiąc wielkie oczy. – Mylę się, czy nie? Kostek stał nieco skonfundowany, bo nie bardzo sobie przypominał tego łysawego, zażywnego jegomościa, który nosił się sportowo, zachowywał jak stary bywalec hotelu, a wyglądał jak cinkciarz albo alfons na emeryturze. Na wszelki wypadek zapytał sztywno: – O co chodzi? Czym mogę... – chciał użyć służalczego, hotelowego zwrotu, ale Rysio zawołał: – Nie, nie mylę się! Daj spokój, stary. Nie poznajesz mnie? – Nie bardzo – wybąkał niepewnie Kostek. – Rysio jestem – wyciągnął dłoń. – A ty Kostek, nie? – Tak – potwierdził Kostek i z wahaniem przyjął dłoń. – Daj spokój, stary – wołał uradowany. – Tyle lat! Nie dziwię się, że mnie nie bardzo pamiętasz, zmieniłem się, co? Lata lecą, ty też jesteś taki, jakby no, nie z tamtych czasów, pamiętasz? Monopol, gruzy, potem ty w Nowym Porcie, ja tu... I ta twoja panienka, no jak tam, no, ta, co potem była mewką, Zośka chyba, nie? Kostek naburmuszył się na te wspomnienia, ale zarazem rozluźnił się, bo zrozumiał, że tak może mówić do niego tylko ktoś, kto w tamtych, odległych czasach pracował w tej branży, znał Zośkę a przynajmniej sporo o niej wiedział. A więc kompan z dawnych lat. Brakowało mu kogoś takiego. Swojego człowieka, takiego, który nie potępi, zrozumie różne sprawy, jak będzie trzeba, to pomoże, a nawet – być może – zrobią jakiś wspólny interes. Jednak nabyta przez lata nielegalnego lub półlegalnego działania nieufność powstrzymywała go przed natychmiastowym nawiązaniem szczerego kontaktu. Wprawdzie, gdy Rysio podał jeszcze więcej szczegółów, przypomniał sobie tego rozmiłowanego w skórzanych kurtkach, młodego i gotowego na różne ryzykanckie „skoki'' chłopaka, choć z trudem go sobie kojarzył z tym już mocno podstarzałym mężczyzną, zgrywającego się na chojraka, i pewnie żyjącego z dnia na dzień, na marginesie, dość biednie, co widać było po jego bardzo przeciętnym ubiorze. Po krótkiej pogawędce, w czasie której Kostek rozluźniał się coraz bardziej, wskoczyli na moment do baru dla hotelowych gości. Wprawdzie Kostek dobrze pamiętał upomnienia szefa i zakaz popijania, szczególnie podczas pracy, ale Rysio nalegał tak silnie, że dał się namówić i szybko ukradkiem strzelili sobie po jednym tuborgu na koszt zapraszającego. Barmanka spojrzała trochę krzywo na Kostka, ale piwo podała i tylko mruknęła: – Niech pan uważa, panie Kostku, raz dwa i nie ma pana. Skorzystał z tej rady i wrócił na stanowisko. Przedtem jednak umówił się z Rysiem na spotkanie po pracy, kiedy zdejmie czekoladowy mundur i będzie mógł – z dala od głównych hotelowych miejsc przeznaczonych dla gości a nie personelu – łyknąć kielicha i pogadać o starych czasach. Obaj chcieli tego spotkania, toteż o umówionej porze Kostek pojawił się w „cywilnym” ubraniu. Rysio czekał na niego cierpliwie. Było już ciemno, dochodziła dziewiąta. Kostek nawet zjadł kolację, uważając, że tak będzie lepiej, bo zaoszczędzi na zakąsce. Nie poszli daleko, kilkadziesiąt metrów od hotelu, po drugiej stronie ulicy, za rogiem była knajpa znana z niezbyt wygórowanych cen, dobrej golonki i niewyszukanego wystroju wnętrza. Znaleźli stolik w kącie, zamówili od razu pół litra, żeby kelnerka nie musiała za dużo biegać, Rysio wziął coś ciepłego. Kostek plasterek szynki i kiszonego ogórka. Popijali niespiesznie, wspominali dawne czasy. Początkowo Rysio wiódł prym; mówił niemal bez przerwy, wspomniał, wydobywał z pamięci szczegóły, o których Kostek dawno zapomniał. Odświeżał imiona albo pseudonimy kolegów, którzy dawno zniknęli z horyzontu, przypomniał Kostkowi nawet Grubego, co ostatecznie przełamało jego nieufność i utwierdziło w przekonaniu, że ma do czynienia z autentycznym kumplem z dawnych lat. Po kilku kieliszkach rozluźnił się całkowicie, począł wtrącać swoje wspomnienia, uzupełniać to, co mówił Rysio. A gdy jeszcze wypił trochę, rozkrochmalił się zupełnie. Opowiedział Rysiowi o swoich nieudanych latach, o wpadkach, o tej najgorszej, w czasie której został za nim trup a on powędrował na dwanaście lat do więzienia. Gdy Rysio okazał mu współczucie. Kostek już pełen uczucia przyjaźni i zaufania, pożalił się jak został potraktowany w domu Zośki przez własną córkę. Nie pochwalił się, co jej próbował zrobić, ale wyznał, że go zaatakowała nożem, zraniła i to bardzo dotkliwie. – Nie wierzę – dziwił się Rysio. – Własna córka? Jolka, córka tej Mewki? – Nie wierzysz? – Kostek był dość mocno pijany. – Chcesz to ci pokażę. Pół kuśki mi ucięła. Nożem jak Boga kocham, chcesz zobaczyć? – sięgnął do rozporka, ale przytomniejszy Rysio powstrzymał go. Kostek zaś biadał: – Ta cała sprawa z nożem, to nic, ale że mi ucięła, nigdy jej nie daruję. Wiesz, co to dla mnie, rozumiesz? Pół kuśki! – Daj spokój, stary – pocieszał Rysio. – Stało się, jesteś zdrów, masz fajną metę, ułoży ci się... – I co? Jak się jakiejś babie pokażę z tą połówką? – pytał rozgoryczony Kostek. – Byłby śmiech na całe Trójmiasto! – A jeszcze potrzebujesz? – pytał Rysio. – A co myślisz – obraził się Kostek. – Nie co dzień, fakt, ale od czasu do czasu obowiązkowo. I co? – Co się martwisz – lekceważył sprawę Rysio. – Trafisz na specjalistkę, to ani mrugnie i załatwi ci, co trzeba. Jak będziesz chciał, to ci znajdę taką, słowa nie powie, będzie miła i drogo nie weźmie... – Stary – rozpromienił się Kostek. – To jest pociecha! Wiadomo, na starych przyjaciół zawsze można liczyć. A Jolce nie daruję... – Odpuść to – uspokajał go Rysio. – Zaczniesz się mścić, ona ma faceta, narobisz sobie kłopotów, daj spokój, mały ci od tego nie odrośnie... – To fakt – przyznał Kostek – ale nie daruję. Poczekam na okazję... A teraz wypijemy jeszcze... Chciał zamówić następną butelkę, ale Rysio przytomnie go powstrzymał. Przypomniał o pracy, rygorach hotelowych i groźbie utraty dobrego miejsca. Kostek ustąpił. Wypili po jednym kieliszku i wyszli z lokalu. Obaj dotarli do Heweliusza. Tu Rysio podprowadził Kostka od tyłu, do wejścia od strony Raduni, gdzie przywożono dostawy do hotelu. Pomógł mu przedostać się do towarowej windy, pojechał razem aż na górę i dopiero gdy Kostek zamknął za sobą drzwi swego pokoju, odszedł zadowolony ze wspólnie spędzonego wieczoru. Tego, czego się dowiedział podczas długiej rozmowy, żadnych szczegółów, nawet tych najintymniejszych nie zachował dla siebie. Wkrótce je powtórzył i to dwukrotnie. Drzemał w swoim pokoju. W tym dniu miał dyżur w hotelowym holu od dwudziestej do ósmej rano. Czas płynął wolno. Kostek nie miał co robić, więc po obiedzie wyciągnął się, aby przed nocą jakoś wypełnić puste godziny. Jakiś szmer sprawił, że ocknął się i otworzył oczy. W pokoju panował półmrok, bo dzień był pochmurny, a małe okno przepuszczało niewiele światła i minęła już osiemnasta. W pierwszej chwili sądził, że to mysz chrobocze, zorientował się jednak, że jest to lekki metaliczny dźwięk. Spostrzegł też, że klamka porusza się i ktoś chce wejść. Drzwi były jednak zamknięte. Kostek zawsze przekręcał klucz, choć w zasadzie czuł się tu bezpiecznie i nie spodziewał się żadnych wizyt. Był to jednak stary nawyk z czasów, kiedy miewał różne niespodziewane i nie zawsze pożądane wizyty. Nie zareagował, tylko czekał, co będzie dalej. Nawet nie czuł niepokoju, raczej zdziwienie, że ktoś chce do niego wejść. Klamka znieruchomiała i po chwili usłyszał lekkie pukanie. – Kto? – zapytał. – Swój, nie bój się, otwórz. Głos był nieznany, więc zawahał się. Siadł na łóżku i odezwał się głośniej. – O co chodzi? – Otwórz – głos już był lekko zniecierpliwiony. – Jest do ciebie sprawa. Nadal zastanawiał się, czy wpuścić natręta. Teraz już oprócz zaciekawienia odczuwał niepokój. A tamten, wyraźnie tracąc cierpliwość, ponowił żądanie, tym razem groźniej: – No, otwieraj! Sprawa służbowa, od dyrektora. Nie miał powodu dłużej zwlekać. Nie znał tego głosu, pracował zbyt krótko, by rozpoznać każdego z pracowników hotelu. Wstał więc i przekręcił klucz. Drzwi natychmiast odskoczyły tak gwałtownie, że Kostek z trudem zdołał się uchylić przed uderzeniem. Wzeszło dwóch mężczyzn, których nigdy przedtem nie widział. Jeden był wysoki, śniady, ubrany w garnitur dosyć elegancki i zbyt jaskrawy krawat. Drugi był barczysty, krępy, patrzył groźnie i szedł jak taran, popychając przed sobą Kostka dotąd, dopóki ten nie usiadł na łóżku. – Co jest? Czego chcecie? – jąkał się ze zdenerwowania. Wyższy rozejrzał się po pokoju, potem usiadł przy stoliku i zapalił papierosa. Drugi ciągle stał przed Kostkiem i nie spuszczał z niego oka. – Nieźle się tu urządziłeś – powiedział śniady. – O co wam chodzi? – pytał Kostek, nie mogąc opanować strachu. Już się domyślał kogo ma przed sobą, ale nie miał pojęcia, po co przyszli. Cygan dał znak swemu kompanowi, aby także usiadł i uspokoił Kostka. – Nie bój się, nic ci nie zrobimy – a po chwili dodał – jeśli będziesz grzeczny. – Ale... – usiłował coś jeszcze powiedzieć Kostek, lecz Cygan przerwał mu bezceremonialnie. – Zamknij się i przestań trząść portkami ze strachu. Chcemy tylko pogadać. No, jak, będziesz rozsądny? – Ale, o co wam chodzi? – już spokojniej pytał Kostek. – Słuchaj, stary – Cygan mówił konfidencjonalnie. – Nie musimy się zgrywać, wiemy o tobie dużo, może nawet wszystko. – No więc? – Kostek już się opanował. Zrozumiał, że mają do niego jakiś interes i teraz czekał na dalsze wyjaśnienia. Cygan po chwili ciągnął: – Wiemy, kto cię tu wsadził. No i dobrze. Masz tu jak u Pana Boga za piecem. Ale to się może szybko skończyć. To nie ten, co cię tu wsadził, ale ja rządzę tym hotelem. – No i? – Nie udawaj głupka. Jak będzie coś nie tak, to momentalnie znajdziesz się znów w dołku, a chyba dobrze ci w tym ciepłym kąciku? – Na razie nie narzekam. – No właśnie – uśmiechnął się Cygan i niespodziewanie zapytał: – Ten twój Marek ma dziewczynę? – Ma – potwierdził Kostek. – A ty masz córkę? – Czy ja wiem – już całkiem opanowany Kostek z ciekawością czekał, co jeszcze od niego usłyszy. – Jolkę? – Możliwe... – Jasne – teraz Cygan śmiał się cynicznie. – Z taką, jak jej matka, nigdy nic nie wiadomo. No, ale to jest córka, nie wypierasz się? – Nikt mnie o to nie pyta... – Ja też nie pytam, tylko mówię. I jeszcze ci powiem, że ta córka ostatnio zrobiła ci dużą krzywdę, zgadza się? – To moja sprawa – nachmurzył się Kostek. Nie sądził, że ta jego bolesna i zarazem wstydliwa przygoda już jest komuś znana. – Twoja – zgodził się Cygan. – Ale takiego czegoś się nie zapomina. Żaden mężczyzna tego nie daruje. A ty jesteś jeszcze mężczyzną, co, stary, no powiedz: jeszcze, czy nie?... – O co wam chodzi? – zdenerwował się Kostek. Milczący dotychczas kompan Cygana poruszył się tak groźnie, że zamilkł i czekał, co będzie dalej. Cygan po chwili milczenia kontynuował: – Ty masz porachunki z córką, a ja z jej facetem. Myślę, że to nas powinno łączyć. – Ja do faceta nic nie mam – burknął Kostek. – Krzywdy mi nie zrobił. – Jasne – zgodził się Cygan. – Ale ona ci zrobiła, a on mnie. Obaj mamy z nimi porachunki. Temu facetowi chyba zależy na Joli, jak myślisz? – Chyba tak – niepewnie potwierdził Kostek. – Dobra. Nie ma co długo się rozwodzić. Możemy zrobić interes. Chcesz? – Jaki? – Zostawię cię tu, będziesz sobie dalej żył słodko i wygodnie. Tylko będziesz grzeczny i lojalny wobec mnie, a nie wobec tego, kto ci dał tę fuchę, jasne? – No i co? – Wszystko, ale to wszystko, co będziesz o nim wiedział, będę wiedział także ja, zgoda? – Nie mam z nim kontaktu. Tu mnie urządził i tyle... – Ale powinieneś mieć. Z nim, a przede wszystkim z córką. Jak normalny ojciec... – Żartujesz – burknął Kostek. – Nie. Przecież nie możesz się gniewać na własne dziecko. Tym bardziej że to fajna dziewczyna. Nie musisz się jej wstydzić. I nie możesz do końca życia jej pamiętać tej drobnej przykrości, którą ci wyrządziła... – Żartujesz? – Może tak, może nie – już bez uśmiechu odpowiedział Cygan. – A tak naprawdę, to powinieneś odezwać się do Joli, do jej matki, wpaść do nich, odwiedzić, pogodzić się, może nawet przeprosić, opowiedzieć jak sobie teraz dobrze żyjesz... No, źle ci radzę? Tak będzie ładnie i elegancko... – O co chodzi? – Kostek był ogłupiały. Nie rozumiał do czego zmierza Cygan a jego wywody budziły w nim sprzeciw. Cygan przestał żartować. Lecz twardo mówił dalej: – Wrócisz na łono rodziny. Zaprzyjaźnisz się. Będziesz wiedział wszystko o twojej Zośce, o Joli, o jej facecie. Jesteś przecież w rodzinie. A co będziesz wiedział ty, będę wiedział też ja, jasne? Kostek pojął wreszcie, że Cygan chce go użyć do swoich celów. Domyślił, że będzie to porachunek z Markiem, a on, poprzez Jolę ma mu to ułatwić. Zrozumiał też, że ta gra nie będzie dla niego bezpieczna. Marek nie wyglądał na baranka. Zośkę znał dobrze i wiedział, że potrafi bronić siebie, córki i ich sprawy. A Jola? Na własnej skórze przekonał się, że potrafi się bronić. Tak więc nadarza mu się okazja do zemsty za okaleczenie i upokorzenie. Nosił tę myśl w sobie, odkrył ją przed Rysiem, marzył o tym, żeby Jolce zapłacić za to, co mu zrobiła. Teraz pojawia się taka możliwość. – No więc? – naciskał Cygan. – Zastanowię się – odparł ostrożnie. – Nie, stary. Ty się nie zastanowisz, ty się zgodzisz. Nie masz wyjścia. Albo tak, albo ja się wezmę za ciebie. A wtedy będziesz biedny, wierz mi... – Co mam robić? – Na razie nic. Po prostu nawiąż kontakt, zachowaj się jak człowiek. Jego będziesz informował – wskazał głową na milczącego przez cały czas kompana. On tu bywa często. Ja też, ale powiedzmy, że się nie znamy, tak? Któregoś dnia umówisz się z Jolką, normalnie, jak ojciec... Raz, może dwa, u matki, w mieście. Reszta to moja sprawa... Nic wielkiego od ciebie nie chcę, widzisz... No, może jeszcze żebyś od czasu do czasu powiedział jakby coś tu było ciekawego w hotelu, a my byśmy nie widzieli albo nie wiedzieli. Pogadasz sobie z tym i owym, oczy będziesz miał otwarte, uszy umyte, będziesz patrzył, słuchał, a gadał mało. Tylko jemu. Zgoda? – A co ja z tego będę miał? – Spokój, stary – roześmiał się Cygan. – Święty spokój, ciepłe miejsce, bezpieczeństwo i... słodką zemstę, przecież marzysz o niej, nie? No powiedz marzysz, żeby się zemścić za ten ucięty kawałek? – Daj spokój – odburknął Kostek. – Dobra – uciął Cygan, wstając. – Dogadaliśmy się. Pamiętaj, masz być dobrym ojcem, który umie przebaczyć, starym przyjacielem jej matki, nawet jeśli ona ma teraz innego faceta... No i kumplem tego. Marka.. – Jak się uda. – Rób, co możesz, stary liczę na ciebie. A o forsę mnie więcej nie pytaj. Pamiętaj, że ja biorę, a nie daję. No, pogadaliśmy sobie, trzymaj się. I jak będziesz coś miał, to do niego – ruchem głowy wskazał w stronę mil czka już stojącego przy drzwiach. Odeszli. Kostek przez dłuższy czas myślał o tej rozmowie i coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że stanął przed szansą, aby rękami Cygana i jego ludzi zemścić się na Jolce... Podczas nocnej służby, gdy miał wolną chwilę, jeszcze zastanawiał się, skąd Cygan o nim wiedział i nawet znał jego wstydliwą tajemnicę, ale nie zawracał sobie tym długo głowy, bo zdawał sobie sprawę, że tacy ludzie wiedzą zawsze bardzo dużo. Oni i jeszcze inni, ale z tymi drugimi nie chciałby mieć nic wspólnego. On nie chciał, ale oni chcieli. Przekonał się o tym wkrótce po najściu Cygana i jego kumpla. Tym razem odbyło się to inaczej. Gdy ukrył się na chwilę za filarem w holu, by spokojnie wypalić papierosa, nagle obok niego pojawił się młody dość niedbale, jak na warunki tego hotelu, ubrany mężczyzna. Poprosił go uprzejmie o ogień i pochyliwszy się nad płonącą w ręku Kostka zapalniczką pokazał ukradkiem legitymację. Kostek zesztywniał. Zapytał wrogo: – Co jest? Nic nie zrobiłem... – Jasne – potwierdził młody mężczyzna. – Ale pogadać trzeba. – Tu? – przestraszył się Kostek. – Nie. Za dużo tu oczu i uszu. – Gdzie? Kiedy? – Może u nas? Jutro? – Koniecznie? – Jasne – pogodnie odparł mężczyzna. – Najlepiej koło południa, jak się pan prześpi trochę po nocnej służbie. Może być o pierwszej? – Przyjdę – zgodził się Kostek głosem, brzmiącym jakby obwieszczał własny pogrzeb. – Pokój dwieście trzy – poinformował młody. – Przepustka będzie czekała na dole. Zniknął tak nagle jak się pojawił, a Kostek miał do końca dyżuru fatalny humor. Znał dobrze miejsce, do którego został zaproszony. Wiedział też, że jeśliby nie skorzystał z tego uprzejmego zaproszenia, to i tak musiałby tam pójść. Tyle, że nie dobrowolnie. Poszedł więc następnego dnia i znalazł się w skromnie umeblowanym pokoju. Usiadł naprzeciw starszego już mężczyzny, który uważnie lustrował go wzrokiem. Kostek w milczeniu czekał. – Dawno się nie widzieliśmy – usłyszał. – Nie moja wina – próbował żartować. – Miałem przerwę w życiorysie. – Taaak – westchnął współczująco przesłuchujący i zajrzał do teczki z aktami. – Dosyć długą. No, ale skończyła się przerwa a zaczęło się życie. Nie odpowiedział. Wolał ostrożnie poczekać na dalsze pytania. Ciągle zastanawiał się, po co go wezwano, jaki był powód tej rozmowy. Lecz przesłuchujący nie spieszył się. Uprzejmie poczęstował Kostka papierosem, nawet podał mu ogień, a gdy już obaj zapalili stwierdził: – Z tego, co wiem, próbujesz jakoś się na nowo urządzić. – Jakoś trzeba żyć – zdawkowo odpowiedział Kostek. – No właśnie – zgodził się funkcjonariusz. Znamy się już dosyć długo – ciągnął z nutką nostalgii. – Ile to już lat? Dwadzieścia? Nie, co ja mówię, będzie z trzydzieści, ho, dawne czasy, były, minęły, stare lata... Nie odpowiedział. Znał ten familjarny, pozornie przyjazny ton. Wiedział, że to wstęp, który ma go rozluźnić, uspokoić, a potem nastąpi atak. Znał też tego łysiejącego już mężczyznę, na pozór dobrodusznego, ale wytrwałego i twardego w razie potrzeby. Pamiętał go jeszcze z Nowego Portu, gdzie zetknęli się po raz pierwszy. Pamiętał dwa, czy trzy przesłuchania, pamiętał też to ostatnie, groźne, chwilami brutalne, po którym prokurator wydawał się łagodnym barankiem. Ale wtedy chodziło o rzecz naprawdę poważną, tę, która zakończyła się dwunastoletnim wyrokiem. A dziś? Ciągle nie mógł się domyślić, czy policjant chce go o coś oskarżyć, czy może tylko ostrzec, albo po prostu porozmawiać i dać do zrozumienia, że mają go na oku i lepiej żeby się nie angażował w jakieś podejrzane, nieczyste sprawy. Przesłuchujący widocznie uznał, że pora zakończyć ten sympatyczny wstęp, bo ponownie zajrzał do akt, zgasił papierosa i oschłym tonem powiedział: – Mam tu trochę informacji o tobie. Po staremu mówił Kostkowi „ty”, jak dawniej, podczas poprzednich przesłuchań. – Nic nie zrobiłem. – Nie, chyba na razie nie – zgodził się przesłuchujący. – Ale niektóre z tych informacji są trochę niepokojące. Jesteśmy starymi znajomymi – spojrzał na Kostka z udaną szczerością – nie chciałbym znowu przygotowywać prokuratorowi materiału do aktu oskarżenia na ciebie. To zabrzmiało niepokojąco. Kostek poruszył się na krześle, oblizał wargi i niemal z pokorą zapytał: – Chyba nie ma powodu? – Na razie nie. Ale jutro może być inaczej... – Nie mam zamiaru wdawać się w żadne trefne historie – zapewnił Kostek. – Zapłaciłem za to, co było, i jestem kwita z państwem. Chcę pożyć spokojnie... – Pewnie. Latka lecą, człowiek nie ten, co dawniej, prawda? Popatrz, mnie się zrobiła łysina, do emerytury mam niedaleko, a ty, co? Swoje latka też masz, sześćdziesiątka na plecach a na emeryturę nie zarobiłeś. – Czego pan ode mnie chce? – nie wytrzymał Kostek. – Na razie niczego. Pogadać. Odnowić znajomość... No i... – zawahał się przez chwilę – może ostrzec? Albo zaprzyjaźnić się? – Zaprzyjaźnić? – Kostek tym razem nie udawał zdziwienia. Przesłuchujący lekko się uśmiechnął. – No, bez przesady. Wiem, że tacy jak ty nie przyjaźnią się z gliniarzami. Ale nie zaprzeczysz, że po tylu latach znajomości jest między nami jakaś więź, prawda? – O co naprawdę chodzi? – Kostek był zbyt doświadczony by nie zrozumieć, że za tymi słowami kryją się jakieś konkretne sprawy, zamierzenia. – Dobrze, powiem otwarcie – zdecydował się przesłuchujący. – Jesteś na wolności dopiero parę tygodni. Fakt, że w zasadzie nie możemy mieć do ciebie konkretnych pretensji, ale niepokoić się mam prawo jako stary znajomy. – Nic nie zrobiłem – pochmurnie i z naciskiem powtórzył Kostek. – To prawda. Spotkanie z Grubym to nie przestępstwo, tym bardziej że po wyjściu z kicia nie bardzo miałeś dokąd pójść... No, ale Gruby to dziś inny facet, sam ledwie wiąże koniec z końcem, nie mógł cię przygarnąć, tak? – Niczego od niego nie chciałem – odburknął Kostek. Oficer skinął głową, że się z nim zgadza i ciągnął: – Jasne. Wypiliście po kielichu i potem coś z sobą trzeba było zrobić, prawda? No, ale Zośka już nie ta dziewczyna, co dawniej. Teraz to jest poważna pani, przełożona pielęgniarek, ma przyzwoitego przyjaciela, dorosłą córkę, sympatyczne mieszkanie, też nie chce wracać do dawnych spraw. Zresztą już od dawna tego nie chce... No i ciebie nie chce... – Tak sobie do niej zajrzałem, stare sympatie, stare dzieje... – mruknął Kostek. – Jasne. Stare sympatie i sentymenty. Rozumiem to. No i córka. Było nie było własne dziecko. Ale coś tam się jednak stało. Chyba przyszedłeś za bardzo wlany i zdarzyła się jakaś awaria, mam rację? – Nic się nie zdarzyło – zaprzeczył bez przekonania Kostek. – Jasne. Tyle, żeś się pociął nożem przy krojeniu chleba. Zdarza się, jak człowiek jest na dużej bani... No, przykra sprawa, ale jakoś z tego się wymigałeś. Tu głos oficera stwardniał. Popatrzył surowo i oznajmił: – Gdybym tak głębiej pogrzebał w tej sprawie, to może by się znalazło coś więcej niż samookaleczenie, przypadkiem, podczas krajania chleba. Ale chyba nie warto w tym grzebać, co? – Nie warto – zapewnił Kostek. – No właśnie. Tym bardziej że nie złożyłeś żadnej skargi. Tylko sąsiedzi wezwali patrol, bo im przeszkadzały hałasy. No, ale nie będziemy tego rozgrzebywać. Lekarz się tobą zajął, Zośka przechowała i teraz masz niezłą robotę, ciepły kąt, wyżywienie, mundur i jakiś grosz, wszystko gra, tak? – Tak. Chyba nikt o nic nie ma do mnie pretensji? – trochę zaczepnie zapytał Kostek. – Nie. Na razie nie. – No to, po co ta cała rozmowa? – Taka sobie przyjacielska pogawędka. – Żeby mi pokazać, że jestem na widelcu? – Kostek udawał rozgoryczonego. – Wiem, że jak raz kogoś u siebie zapisaliście, to już go stale macie na oku. Wiem, że macie swoich ludzi, meldunki, podsłuchy, obserwacje, ale co do mnie, to strata czasu. Teraz jestem czysty i będę... – Dobrze by było – znów skinięcie głową. – Ale tak na wszelki wypadek wolę żebyś wiedział, że za dużo kontaktów z takimi ludźmi, jak ten... no, jak go nazywają, chyba „Ewangelista”... – Jaki Ewangelista? – szczerze zdziwił się Kostek. – Marek. Taką ma ksywę. Od Marka-Ewangelisty. Nieważne. Więc ten Marek, Cygan, nawet Rysio, to ludzie, no, jakby to powiedzieć, nie dla ciebie... – Nie szukam ich. Do niczego mi niepotrzebni – Kostek był w duchu wściekły na wszystkich, których wymienił oficer, na siebie, wreszcie na przesłuchującego go policjanta. Zrozumiał, że jest niedwuznacznie ostrzegany. Ale ukrył swe uczucia, udawał obojętność. Tamten zaś kończył: – Takie interesy, jakie oni prowadzą, już dziś nie dla ciebie. Inne czasy, inne sprawy, inni ludzie. W sumie, to wszystko jest dla starszego człowieka niebezpieczne. Mam rację? – Pewnie. Ale, co ja mam z tym wspólnego? – Może nic. A może już masz? A może będziesz miał? Kto może powiedzieć dziś, co będzie jutro... – Czego pan właściwie ode mnie chce? – Widzisz, jeżeli naprawdę chcesz mieć spokój i żyć jako tako, to trzymaj się od nich z daleka. Ja znam życie. Wiem, że to oni mogę czegoś chcieć od ciebie. Na przykład Cygan. A może i ten Marek? To może być nawet niebezpieczne. A przed niebezpieczeństwem kto cię może uchronić, no kto? Kostek wzruszył ramionami i w milczeniu czekał na ciąg dalszy. – My. Ja, twój stary znajomy, bo nie powiem przyjaciel. Jak wpadniesz w tarapaty, na przykład znów się skaleczysz nożem przy krajaniu chleba, to może nie być pod ręką znajomego lekarza i opiekuńczej Zośki. Wtedy my ci możemy pomóc. Tylko ty też musisz wobec nas być w porządku... – Nie rozumiem – bąknął Kostek. – Rozumiesz – łagodnie zaprzeczył oficer. – Takiemu bystrzakowi nie muszę tłumaczyć jak dziecku, że nas interesuje, co robi taki Cygan i jego ludzie, albo taki Ewangelista, albo może inni ludzie. W takim wielkim hotelu dzieją się różne ciekawe rzeczy, kręcą różni ludzie... Znasz mój telefon? Nie, prawda, skąd miałbyś znać. O, tu masz go, zapamiętaj, potem zniszcz kartkę, po co ktoś miałby u ciebie znaleźć taki dziwny numer. A jak ci niezręcznie zadzwonić, to od czasu do czasu pogadaj sobie chwilę z tym młodzikiem, którego już poznałeś, no wiesz, z tym co nie ma ognia... A jak nie, to on, albo ktoś inny zgłosi się do ciebie, powiedzmy raz na tydzień albo dwa, i sobie pogadacie, no jasne? – Nie będę na nikogo kablował – hardo odpowiedział Kostek. – Jestem czysty, chcę mieć spokój i koniec... – Ty możesz i chcesz, ale czy inni tego chcą? Czy taki Cygan, który potrafi z tym swoim burkiem nachodzić człowieka w jego własnym pokoju da ci spokój? Co ja zresztą ci tłumaczę jak dziecku. Ostrzegam, daję przyjacielskie rady, proponuję życzliwy kontakt, a ty wierzgasz. Nie chcesz, to nie, twoja sprawa. Ale w razie czego nie narzekaj, że nikt w tym kraju nie chroni spokojnego człowieka przed różnymi ciemnymi typami... – No, tego... – bąknął Kostek, rozumiejąc, że to już nie tylko propozycja współpracy, ale niemal otwarta groźba. Na stałe to nie, ale czasem, jak będę wiedział coś ważnego... o jakimś świństwie czy coś takiego, to mogę powiedzieć... – O, to już inna mowa – ucieszył się oficer. – Telefon zapamiętałeś? Tak na wszelki wypadek, w razie większego alarmu. A normalnie to sobie pracuj, patrz, słuchaj, pogadaj z tym młodzikiem. Dyskretnie, na boczku, bez afiszowania się... A jakbyś czego ode mnie potrzebował, też daj znać. Lubię ludziom pomagać. Zwłaszcza starym znajomym, którzy chcą sobie ułożyć normalne życie. Rozumiemy się? – Tak. – Dobra. To teraz opowiedz, czego chciał Cygan. Kostek zesztywniał. Nie spodziewał się, że tak od razu będzie musiał przekazać informację. Jednak zabrnął zbyt daleko, a pogróżki zabrzmiały zbyt poważnie, aby się mógł teraz wycofać. Opowiedział więc w miarę dokładnie o przebiegu wizyty Cygana i treści rozmowy, jaką z nim odbył. O sprawy wcześniejsze oficer nie pytał. Później, kiedy już był sam w swoim pokoju, zastanawiał się, skąd ten policjant tyle wiedział o jego aktualnych sprawach i kontaktach, które były niespodziewane, dyskretne, zdawało się niewidoczne dla żadnego obserwatora. Przyszło mu na myśl, że musiał w tym maczać palce Rysio, zapewne też ktoś z otoczenia Cygana, może ktoś z hotelu, może z kręgu Marka... Przestał się w końcu tym trapić, ale postanowił bardzo uważać a informacje, o które go proszono, przekazywać sporadycznie, ot, byle zaznaczyć dobrą wolę. A swoją drogą nie bez pewnej próżności pomyślał, że nagle zrobił się ważny, skoro aż trzech różnych ludzi rozmawiało z nim na ten sam temat i oczekiwało niemal identycznych usług... Starzejący się i dosyć już łysiejący mężczyzna zatrzymał swojego mocno sfatygowanego fiata przy krawężniku w bocznej, mało uczęszczanej ulicy. Wysiadł, rozejrzał się dyskretnie, wszedł do budki telefonicznej i wykręcił numer. Było ciemno, minęła ósma, ludzie przeważnie siedzieli przed telewizorami, wokół panował spokój i nie widać było żadnego przechodnia. Czekał dosyć długo, aż w końcu sygnał urwał się i usłyszał znajomy głos. Powiedział krótko: – Cześć. Dawno się nie widzieliśmy... – Masz sprawę? – Czy koniecznie trzeba mieć sprawę? Nie wystarczy sama ochota, żeby wypić piwo i pogadać trochę z przyjacielem? – Dobra. Mogę wpaść tak gdzieś za pół godziny, odpowiada? – Odpowiada. Do zobaczenia. Odłożył słuchawkę, raz jeszcze zlustrował okolicę, wsiadł do samochodu i wolno ruszył poza miasto... Jola usłyszawszy tę rozmowę od razu się nastroszyła. Znała tę wymianę zdań, pozornie nic nie znaczących, urywanych, krótkich. Zawsze po nich Marek gdzieś znikał na dłuższy czas i zawsze miało to miejsce późnym wieczorem albo wręcz w nocy, kiedy najbardziej nie lubiła zostawać sama. Ostatnio coraz bardziej bała się tych samotnych godzin w pustej willi. Bo choć w drugiej części, za ścianą, znajdowało się biuro agencji, gdzie dyspozytor dyżurował przez całą noc, kierując patrolami ochraniarzy, to jednak tu, w części mieszkalnej, odizolowanej od biura, była samotna, a teraz po prostu bała się. W ostatnich dniach Marek znacznie częściej przebywał w domu, jeśli wychodził, to raczej w ciągu dnia. Ona widziała, że z bocznej uliczki zawsze wyjeżdża za nim samochód z ochroną, więc tych wyjazdów nie obawiała się tak bardzo jak nocnych, kiedy wszystko mogło się zdarzyć, wówczas czuła się bezradna, zalękniona i pełna złych przeczuć. Dziś uprzedził ją, że zamierza nazajutrz wyjechać na dwa, trzy dni „w Polskę”. Pogodziła się z tym, rozumiejąc, że jeśli ma ważne interesy, to nie może zamurować się w domu, zresztą wyobrażała sobie, że poza domem, poza tym miastem, Marek będzie bezpieczniejszy i zapewni także sobie ochronę. Wyjechać miał jutro, rankiem. Tymczasem telefon zwiastował jakieś nieznane jej sprawy jeszcze dziś. Nie myliła się. Marek pocałował ją i sięgnął po cieplejszą kurtkę. – Wychodzisz? – zapytała, nie kryjąc niezadowolenia. – Muszę. Słyszałaś, miałem telefon. Gość chce się ze mną zobaczyć... – Koniecznie teraz? W nocy? – Co ci będę tłumaczył – lekko się zniecierpliwił. – Sama wiesz, że czasem są sprawy, które muszę natychmiast załatwiać. Tym bardziej teraz, kiedy jutro mam wyjechać. No, nie dąsaj się, nie będę długo – godzinkę, może dwie, ale nie więcej. Pooglądaj sobie w tym czasie telewizję, a jak nie chcesz, to może wideo. Poczekaj z kolacją, raz dwa będę z powrotem. Wiedziała, że jej sprzeciw nie zda się na nic. Powiedziała tylko: – Uważaj na siebie. – Jasne – roześmiał się. – Zawiążę szalik i zapnę kurtkę pod szyję, żeby się nie przeziębić. No, malutka, uszy do góry, zanim obejrzysz film, będę w domu. – I już od drzwi odwrócił się i rzucił ze śmiechem: – Coś mi się zdaje, że jeszcze trochę, a każesz mi włożyć filcowe kapcie i spędzać z tobą wieczory przed telewizorem a spać chodzić z kurami... – Nie bądź taki dowcipny – rzuciła ze złością. Wyszedł a ona stanęła przy oknie i zrobiwszy szparę w zasłonie dyskretnie patrzyła jak wyprowadza z garażu poloneza i odjeżdża. Nieco się uspokoiła, gdy zobaczyła, że wóz z bocznej uliczki rusza zaraz i jedzie w tym samym kierunku co polonez. Marek w lusterku widział światła jadącego za nim samochodu z ochroną. Dwukrotnie nacisnął delikatnie pedał hamulcowy, dając znak, żeby nie siedzieli mu tak blisko na ogonie i przyspieszył. Tamci zrozumieli, zwiększyli odległość, ale ciągle byli w zasięgu jego wzroku. Po paru minutach wyjechał z Sopotu i skręcił w prawo. Znajoma droga przez las wiła się niczym w górach, reflektory wydobywały z ciemności drzewa po obu stronach, od czasu do czasu przygaszał światła, żeby nie oślepiać kierowców nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów. Kiedy znalazł się na wyżynie i skończył się las, zobaczył na prostym odcinku szosy jak spoza jadącego za nim samochodu wyłaniają się światła innego, jadącego z większą niż jego ochrona szybkością. Błysk długich świateł oznaczał, że ktoś żąda wolnej drogi. Jego ochrona widocznie zjechała na prawy skraj szosy, bo tamten wóz przesunął się do przodu i teraz Marek widział jego światła. Jechał na długich światłach, co go nieco oślepiało. Przestawił lusterko, niwelując kłujący w oczy blask, i ze złością zamrugał tylnymi, czerwonymi światłami, dając tamtemu znak, że go oślepia. Nadjeżdżający wóz przybliżał się dosyć szybko. Jego kierowca nie zareagował na sygnały Marka. Za to, kiedy znalazł się na luku jezdni, uchyliły się tylne drzwiczki i ktoś wysunął rękę na zewnątrz. Sypnął niewielkimi, trójkątnymi kolczatkami poza siebie i drzwiczki się zatrzasnęły. Trwało to kilka sekund. Kierowca chroniącego Marka wozu nie zauważył tego, bo ciągle jechał na światłach mijania, Marek zaś wcale nie mógł tego dostrzec, bo wszystko działo się poza nim, za granicą długich świateł zbliżającego się samochodu. Postanowił go przepuścić, by nie zgubić swojej ochrony. Zjechał więc na skraj szosy, lekko zwolnił i czekał aż tamten wyprzedzi. Tymczasem samochód jego ochrony dotarł do łuku. I Marek i jadący za nim wóz byli teraz niewidoczni, więc ochroniarz nacisnął mocniej pedał przyspieszenia, żeby szybciej wyjść na prostą i odzyskać widoczność. W tym momencie samochód zarzucił. Tył poleciał w prawo, przód zatoczył się jak pijany człowiek, potem nastąpiło szarpnięcie, głośne przekleństwo kierowcy, pisk opon na asfalcie, gwałtowne hamowanie, znów szarpnięcie w prawo i wreszcie samochód zatrzymał się, stając w poprzek jezdni. – Co jest? – zapytał ten, który siedział obok kierowcy. – Opona, cholera. Zmieniamy. – Zgubimy go. – A co mam robić, pieszo lecieć? – złościł się kierowca wyskakując z samochodu. Raz dwa, to potrwa minutę. Jak zobaczy, że nas nie ma, to przyhamuje i poczeka. Rusz się! Obaj wyskoczyli z samochodu aby błyskawicznie zmienić koło, a] e wówczas kierowca zaklął i to znacznie mocniej niż poprzednio. – Popatrz! – podsunął otwartą dłoń pod światło reflektora. Jego kolega zobaczył na niej kolczasty przedmiot. – Gliny? – Nie, oni mają inne. – O kurwa! – zaklął ochroniarz. – Biegiem, może nie odjechali zbyt daleko... Obaj rzucili się biegiem przed siebie, choć rozumieli, że szansę dogonienia Marka i tego, kto rozrzucił kolczatki, mają zerowe. Mieli rację, kiedy wybiegli poza łuk drogi, nie zobaczyli przed sobą niczego. Tylko ściana pobliskiego lasu dość wyraźnie odcinała się od jaśniejszego tła nieba. – Dajmy spokój – powiedział kierowca, zatrzymując się. – Lepiej zmieńmy to koło i jedźmy. – Po co? Przecież nikogo już nie dogonimy... – Ale jechać trzeba. Cholera wie, co się tam stało... – Szef da sobie radę – wyraził wątłą nadzieję ten drugi. Obaj chcieli w to wierzyć, ale woleli nie myśleć o tym, co będzie, jeśli się mylą. Kiedy już zbliżali się do pozostawionego na szosie wozu, kierowcy zdawało się, że słyszy z dużej odległości jakiś niepokojący dźwięk, przypominający przytłumione strzały. Nie powiedział o tym koledze, który chyba tego nie usłyszał. Gdy po paru minutach, zmieniwszy koło pojechali dalej, niczego nie zobaczyli na drodze. Była pusta aż do obwodnicy. Raz tylko jakiś samochód minął ich, nadjeżdżając z przeciwnej strony, ale nie było powodu, aby się nim interesować. – No i co? – zapytał ten obok kierowcy. – Gówno! – ze złością wykrzyknął kierowca. – Mnie pytasz? – Nie drzyj się! Sam widziałeś droga pusta. Szef sobie poradził. Inaczej widzielibyśmy w rowie jego wóz albo tamten... – A może to był tylko głupi kawał jakichś gówniarzy z tymi kolczatkami? – Tak czy siak, nie mamy tu co stać. Jedziemy. – Z powrotem czy tam, gdzie mieliśmy? – Naprzód, zawsze naprzód – niemal wesoło powiedział kierowca. Obaj wiedzieli dokąd miał jechać Marek, i choć im tego nie powiedział, to dobrze się orientowali dokąd jeździł zawsze nocą, tą szosą. Pojechali obwodnicą, a następnie w dół, ku Gdańskowi i wreszcie do ogródków działkowych, gdzie niejednokrotnie bywali, zawsze z daleka czuwając nad tym, by nikt nie niepokoił szefa w małym domku na działce. Trochę martwiła ich myśl, co Marek powie na to, że zostawili go samego, chociaż pocieszali się, że jeśli się nic nie stało, to nie powinien być na nich zbytnio zły i uznać, że w niczym nie zawinili. Wóz z tyłu zbliżył się z dużą szybkością, wyprzedził go | i Marek wrócił na poprzednie miejsce, bliżej środka szosy. Puścił pod nosem wiązankę pod adresem „rajdowca” i rzucił okiem w lusterko, ale nie dostrzegł świateł swoich towarzyszy. Nagle stwierdził, że przed nim dzieje się coś dziwnego. Samochód, na który już przestał zwracać uwagę, sądząc, że pojechał dalej w tempie w jakim go dogonił, nagle wyraźnie zwolnił a następnie zatrzymał się na środku jezdni. Uczynił to dostatecznie daleko, by Marek nie wpadł na jego bagażnik, ale wyraźnie zatarasował drogę. Dwóch ludzi wyskoczyło po obu stronach wozu i stanęło twarzą do nadjeżdżającego Marka. – Co te skurwysyny wyprawiają? – syknął przez zęby Marek, jeszcze nie domyślając się, co tamci zamierzają. Szybko jednak zrozumiał. Był na tyle daleko, aby zahamować i nie uderzyć w tarasujący mu przejazd samochód i chciał to uczynić, kiedy zobaczył w świetle swoich reflektorów, że obaj trzymają w rękach jakieś przedmioty. Natychmiast je rozpoznał. Stopa sama ześlizgnęła się z pedału hamulca na pedał gazu. Polonez ponownie poderwał się do szybkiej jazdy. A tamci już podnieśli lufy i skierowali je wprost na zbliżający się wóz Marka. Z obu równocześnie trzasnęły wachlarze ognia. Potem jeszcze raz. Nim huk dotarł do uszu Marka, po raz trzeci zobaczył błyski wystrzałów. Usłyszał plaśnięcie pocisku o dach samochodu, potem drugie, gdzieś z boku w przedniej części. Widocznie tamci, zdenerwowani, a może zaskoczeni szarżą poloneza nie celowali zbyt dokładnie, tylko strzelali na oślep, licząc, że przy gęstej strzelaninie muszą go trafić. Marek działał zupełnie odruchowo. Wszystko odbyło się błyskawicznie. Pędził wprost na te dwie sylwetki i stojący za nimi samochód blokujący przejazd. Tamci dwaj odskoczyli na boki, staczając się do rowów. Marek na moment ujrzał przed sobą ciemny bagażnik samochodu. Odruchowo gwałtownie szarpnął kierownicą w lewo. Tu była wąska, wolna przestrzeń. Zbyt mała, żeby mógł się zmieścić, musiał zahaczyć o tamten wóz, szczęśliwie nie uderzył w niego maską, tylko otarł się przednim błotnikiem, rozbijając świecący reflektor. Trzask, brzęk tłuczonego szkła, zgrzyt blachy o blachę – wszystko to zabrzmiało równocześnie. Nie zwolnił. Lekko tylko zarzuciło wozem i Marek już znalazł się poza przeszkodą. Długie światła, znów pedał do oporu i wyrównanie wozu na wolnej już jezdni. Silnik citroena pokazywał co potrafi, polonez mknął niczym rajdowa lancia, rozcinając reflektorami mrok nocy i ukazując rząd drzew uciekających do tyłu. W lusterku Marek zobaczył jeszcze dwa błyski – tamci usiłowali za nim strzelać, ale nic mu już nie mogli zrobić. Po chwili zniknęli za zakrętem i przed Markiem była wolna droga, a za nim tylko ciemność. – Ciekawe, co zrobili chłopakom – pomyślał o swoich opiekunach. Wiedział, że użyli jakiejś sztuczki, by ich zatrzymać. A jednak poczuł się lekki, odprężony i niemal radosny. Wywinął się samodzielnie i chyba nawet nie tak bardzo uszkodził wóz, bo silnik pracował równo, ciągnął doskonale i nie słychać było żadnych stuków ani brzęku uszkodzonej blachy. Zwykłą drogą dotarł po jakimś czasie do ogródków działkowych i zatrzymał się w swoim zacisznym, mało widocznym miejscu. Wyjąwszy ze schowka latarkę obejrzał samochód. Na dachu była podłużna rysa, niczym zadrapanie ostrym narzędziem, z przodu, na błotniku, ale ponad oponą mała dziurka a z boku dosyć głębokie zadrapanie od uderzenia w tamten samochód. – No – poklepał swego poloneza po masce. – Udało nam się, stary. Możesz jechać jutro, doprowadzimy cię do porządku po powrocie. Wszedł tylnymi drzwiami do domku i zastał tu już Janka, który przyjechał wcześniej i otworzył sobie własnym kluczem. Był trochę niezadowolony, bo czekał zbyt długo. – Co się tak grzebałeś? – powitał Marka. – Nie mam za dużo czasu, żeby tu czekać na ciebie godzinami. – Nie przesadzaj, Jasiu – pogodnie odparł Marek. – Nie spóźniłem się dużo. Zrobiłem tylko małą rundkę, bo nie byłem pewny, czy ktoś nie jedzie za mną. – Miałeś ogona? – zaniepokoił się Jan. – Nic wielkiego. Próbowali mnie zatrzymać, ale się urwałem. Tyle, że mam dziurę w błotniku i dwie rysy, ale to nic. – Strzelali? – z nieukrywanym niepokojem pytał gość. – Panu Bogu w okno – lekko odparł Marek. – Ja bez strzelania ich załatwię. – To Cygan – domyślił się Jan. – A ty, jak głupi jeździsz bez obstawy. – Miałem chłopaków, ale ich jakoś wyeliminowali. Musimy się napić, co, Jasiu po jednym. – Daj – zgodził się gość. – Trochę się też zdenerwowałem. – Ja nie jestem zdenerwowany – roześmiał się Marek. Już postawił na stole butelkę whisky i wodę sodową. Nalał do szklaneczek, bez słowa wypili po dużym łyku. – Nie udawaj takiego chojraka – powiedział ponuro Jan. – Widzisz, że to nie żarty. Cygan idzie na całego... – Ja też potrafię – zapewnił Marek. – Koniec o tym, mów o co chodzi, czasu mało, rano jadę w dłuższą trasę... Jan postawił szklankę, zapalił, podał także Markowi i powiedział zatroskany: – Sam widzisz jaki obrót sprawy przyjmują. – Powiedziałem: dosyć o tym. Cyganem będę się martwił jak wrócę. Mów, co masz pilnego. – To właśnie – wyjaśnił Jan. – Co? Mów jasno. – Marek – głos Jana był wyjątkowo poważny, niemal uroczysty a zarazem przyjazny. – Zastanów się czy nie pora trochę przyhamować?... – Co ci odbiło? Masz złe przeczucia czy fakty? – ostro zareagował Marek. – Przeczucia to ma moja żona – odparł Jan. – To dawaj te fakty. – Zaczyna coraz bardziej śmierdzieć koło ciebie. Jesteś na celowniku i to nie jednym. – Żartujesz sobie, czy co? – roześmiał się Marek. – Myślisz, że nie wiem? Ty sam masz mnie na celowniku. Cygan też. No i co z tego? Mam zdryfować? Dobrze wiesz, że na celowniku można być latami. Jak nie ma faktów, dowodów, to nic mi nie zrobią, choćby prokurator się skręcał ze złości. A ty mu dowodów nie dasz, Jasiu, co? – ostatnie pytanie zabrzmiało trochę jak groźba. – Nie pieprz, Marek – odpowiedział Jan. – Wiesz, że jestem umoczony w tym tak jak ty. Nawet gorzej, bo jakby mnie nakryli, to bym dostał więcej jako czynny funkcjonariusz... – A ja nie jestem żadnym funkcjonariuszem – niemal z triumfem oznajmił Marek – i mogą mi nadmuchać. Jak mi coś udowodnią, to najwyżej dostanę trochę odsiadki. To dziś nic wielkiego, nawet powód do chwały. Prawie każdy biznesmen musi przez to przejść... – Pogadajmy poważnie – zaproponował Jan. – Zgrywasz się, choć wiesz, że jak cię przydupią, to się odegrają za wszystko. Za dziś i za wczoraj. Lepiej przysiądź na zadku, przeczekaj, wszystko ucichnie, sprawy się zakurzą i znów ruszysz ostrzej. Masz z czego pożyć przez jakiś czas, nie? Zresztą agencję możesz sobie prowadzić a ona daje zyski. Tu nikt o nic się do ciebie przyczepić nie może... – Skąd ci się biorą takie pomysły? – ironicznie zapytał Marek. – Sam to wymyśliłeś, czy ktoś ci podpowiedział? – Marek – Jan był śmiertelnie poważny – policz sobie te fakty, o które sam prosisz. Masz kontakt z Kaziem, od niego idą samochody do Rusków, ty wiesz i ja wiem, jaki to trefny interes. – Trefny, ale prawie bez ryzyka – odparł lekko Marek. – Do czasu. Już są kontakty naszych z policją niemiecką. Szykują się wspólne akcje, organizują system kontroli na granicach wschodnich i zachodnich, dokładne badania wozów na giełdach i w pokątnych warsztacikach. Ty wiesz jakich... Za parę dni ma być szeroko zakrojona akcja poszukiwania takich melin. Wiedzą, że tam się przerabia wozy, zmienia numery, daje nowe dokumenty i eksploatuje dalej... Za tydzień będzie duża akcja kontrolna na całej trasie do granicy wschodniej. Od Odry do Bugu. Wszystkie województwa wezmą w tym udział. Złapią kurierów w kradzionych wozach, wyłuskają tych, którzy mają inny lakier, przebite numery silników, nie mówiąc o tablicach rejestracyjnych. Złapią przy okazji twoich ludzi i twoje wozy. – Nie złapią, bo mnie właśnie uprzedziłeś – roześmiał się Marek. – Teraz tak, ale co dalej? To się będzie nasilało. Działania będą koordynowane z centrali, razem z Niemcami, Austriakami, może Włochami, bo stamtąd przychodzi najwięcej Wozów. Ruscy się też do tego włączą lada dzień. Nie Uchowasz się, Marek przy takiej sile, prędzej czy później cię przyskrzynią. – Ciekawe rzeczy opowiadasz – Marek wpadł w nastrój familiarny. – Ładnie się starasz, Jasiu. Dobrze o tym wiedzieć. – Nie zgrywaj się – poprosił powtórnie Jan. – To materiał z mojej działki. Są też inne oznaki tego smrodu. Ktoś u nas przebąkiwał, że trzeba by lepiej rozeznać, skąd się biorą i kim są ci tajemniczy chłopcy, którzy tak sprawnie i bez śladów zwijają różne ładne samochody w Trójmieście, a nawet poza nim, w Wejherowie, Pucku, Słupsku, Elblągu. Już nikt nie wierzy w indywidualne skoki amatorów. Jest jasne, że to robota zorganizowana, sprawna, a więc wystarczy złapać za jedną nić i dojdzie się do kłębka. Będzie niedobrze, jeśli w końcu tego kłębka znajdziesz się ty, twoja agencja, twoi ludzie... – Oni będą gęby trzymać... – zapewnił Marek. – A ja, cóż, wiesz, że jestem na boku, spokojny biznesmen, dawny funkcjonariusz na bocznym torze, który prowadzi sobie uczciwą i pożyteczną agencję ochrony i z tego jakoś żyje. – Tobie się wydaje, że tak myślą. Ale pamiętaj o celowniku. Nie ja jeden przez niego na ciebie patrzę. No i jest sprawa Cygana. Myślę, że to on dał cynk do nas o tych twoich tranzytach wozów z Niemiec i o Kaziku. Dużo nie przekazał, bo pewnie nie wie zbyt wiele, ale zawsze skierował uwagę, a to już coś... – Z Cyganem skończę i to szybko – zapewnił Marek z zaciętością. – To nic nie da. A może się zdarzyć tak, że on cię pierwszy dopadnie. Sam mówiłeś, że miałeś coś po drodze. – Czy to nie on? – Pewnie tak. – No widzisz. Potrafi być szybki. I jest uparty. I mściwy... Miałeś z nim ostatnio ostre zwarcie, prawda? – Skąd wiesz? – Wiem. Ja mam wiedzieć o wielu sprawach. No i widzisz, tak sprawy stoją. Masz na karku Cygana, masz zagrożenie z naszej strony, robi ci się ciasno. Dobrze radzę, przysiądź i poczekaj... Marek wstał i przeszedł się po pokoju. Jan czekał spokojnie, pociągając jeszcze długi łyk whisky. – Jak tak się ciebie posłucha – odezwał się wreszcie Marek – to trzeba przyznać, że coś w tym wszystkim jest. – No właśnie! Sam widzisz, że jak się atmosfera zagęszcza, jak przybywa drobnych fakcików, zdarzeń, sygnałów, to wreszcie musi się to skończyć eksplozją... – Wiem. Ale rzecz w tym, żeby nie dopuścić do eksplozji. – To właśnie ci radzę. Spokój, odpoczynek, przerwa. Potem znów będzie można się rozejrzeć i coś dalej robić. Ostrożny nigdy nie traci... – Ale ja nie jestem ostrożny! – wybuchnął nagle Marek. – Nigdy nie byłem i nie chcę być! Nie umiem, rozumiesz? I nie chcę! – powtórzył dobitnie. – Wiem – przyznał smętnie Jan. – Znamy się nie od dziś, dobrze wiem jaki jesteś. Ale to już nie te czasy. I działasz inaczej, nie w tej branży, co dawniej... – Wiesz, co ci powiem, Jasiu? – Marek pochylił się nad gościem i mówił mu prosto w twarz – świat jest pełen wilków. Zagryzają się wzajemnie. Nie ma przyjaźni, nie ma taryfy ulgowej – jesteś słabszy, jesteś miękki, to koniec. Zęby w gardło i koniec z tobą. Taki jest świat. Dlatego ja nie chcę być słabszy w tym stadzie dzikich wilków. Chcę być silny. Najsilniejszy, najbardziej przebiegły. – Kosztem innych? – Nic mnie inni nie obchodzą. Bo i ja nikogo nie obchodzę. Więc radzę sobie sam, stosując się do tych reguł jakie obowiązują. Przegram, to moja sprawa – przegryzą mi gardło i zdechnę, ale póki co – nie dam się. I nie będę siedział w bamboszach przed telewizorem jak zdarty, stary dziad... – Prawo wilka wyznajesz, Marek – smętnie zauważył Jan. – Nie byłeś taki. – Byłem – zaprzeczył Marek. – Tylko robiłem to normalnie, z obowiązku a nie na swoją rękę. I ty też działałeś według tego prawa. Tyle, że mnie się pozbyli, a ty możesz robić to nadal. Spokojnie, służbowo, normalnie. Było coś w jego głosie, co sprawiło, że Jan popatrzył na niego z mieszanymi uczuciami. Nagle zaczął się bać tego starego kolegi, z którym przez wiele lat razem pracował i z którym teraz łączyły go bliskie, acz niebezpieczne i nielegalne, ale zyskowne więzi. – Marek? – zapytał cicho. – Ciągle nie możesz przeboleć, że cię...? – Przeboleć? – roześmiał się sztucznie Marek. – Nie Jasiu, to nie to. Robiłem co do mnie należało tak, jak faceci z naszej branży robią do dziś. I ty dalej to robisz, a zostawili cię... – Miałem inny sektor. Kryminalny, to się liczy inaczej. Zresztą dziś jestem potrzebny, a jutro nie będę i też pójdę do diabła. – Jan mówił jakby się tłumaczył przed Markiem. – Pewnie tak będzie – zgodził się Marek. – I jak się zastanowić, to wszystko jest okey. Sprawiedliwie. – O co ci chodzi, Marek? – Jasiu – nagle Marek zmienił ton, zrobił się mniej agresywny – ja wszystko rozumiem i zgadzam się. Ale mam czterdzieści dwa lata. Jestem w pełnej formie. Lubię działać. Lubię ruch w interesie. A ja nic innego nie umiem tylko działać ostro, iść na całość, więc robię to, co umiem. – Aż wreszcie naprawdę zasłużysz na krawat! – stwierdził ponuro Jan. – To zasłużę. Na niczym mi nie zależy. Nie będę zaczynał na nowo, od dozorcy, marnego urzędnika, strażnika przy fabrycznej bramie. Nie, za późno, Jasiu. Jużbym nawet nie wypracował sobie emeryturki... Nie zależy mi na takim życiu... – Naprawdę na niczym ci nie zależy? – Naprawdę. Idę na całość. I z wami, i z Cyganem. I z całym światem. – A Jola? – zapytał niespodziewanie Jan. – Co Jola? – spojrzał na niego zaskoczony. – Na niej też ci nie zależy? – Zostaw Jolę w spokoju – chmurnie zażądał Marek. – To fajna dziewczyna, nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. – Tak myślisz? A historia z Kostkiem w mieszkaniu jej matki? A co z nią będzie, jak ci się coś stanie? Pomyślałeś? Zostanie na lodzie. Wdowa, czy jak? – O czym mówisz? – O tym, że gadasz bez sensu. Boli cię, że cię wylali, chociaż rozumiesz, że tak być musiało. – Wcale nie musiało. – Na ciebie wypadło, bo znaleźli twoje raporty, wyniki twojej roboty. Poszedłeś na pierwszy ogień. Potem pójdą inni. Ja też, sam mówiłeś. I dobrze, normalka w życiu. Ale trzeba to jakoś przełknąć, żyć, nie dać się. – Przecież o tym mówię. – No właśnie. Żyć i nie kaleczyć bliskich. A Jolę możesz skaleczyć, jak będziesz nieostrożny. I jej matkę też. – Ona nie ma nic do naszych spraw. – Ma. Kocha córkę. Lubi ciebie. Dobrze jej z tym doktorem. Zburzysz to wszystko, jeśli nie będziesz ostrożny. Sam możesz sobie podskakiwać, ale nie wolno ci ryzykować ich kosztem i... moim – dokończył Jan. Marek znów milczał przez długi czas. Coś z tego, co usłyszał, trafiało mu do przekonania. Odezwał się jakby w zadumie: – Taaak, Jasiu. Masz rację, o Joli muszę pomyśleć. Nie zasłużyła na kłopoty. Wprowadzę ją w niektóre sprawy, zabezpieczę na wszelki wypadek. – No i odpuść sobie na razie. Kaziowi powiedz, że robicie przerwę. Do niego jedziesz jutro, prawda? – Domyślasz się, czy wiesz? – podejrzliwie zapytał Marek. – Nie ważne. Wyhamuj. Z Jolą pogadaj, chroń ją, jej matkę też. O sobie też pamiętaj. No, a wtedy i ja będę miał chwilę na jaki taki oddech. W odpowiednim czasie weźmiemy się za Cygana... – Z nim nie będę czekał – zdecydował Marek z zawziętością. Za daleko się dziś posunął... – Uważaj, to nie małe dziecko. On też potrafi być szybki. – To i dobrze. Prędzej się spotkamy. Fajno Jasiu – Marek zmienił ton, dolał po odrobinie whisky. – Jestem ci wdzięczny za te informacje. Zrobię co trzeba, nie martw się. A o tym, co tu mówiłem – zapomnij. To takie gadanie, sam rozumiesz. Czasem tak człowieka najdzie jak jest zdenerwowany. Nie da się ukryć, że lubiłem robotę w naszej firmie, dopóki mnie nie przydzielili do polityki... No, ale komu to dziś tłumaczyć? Nie ma sensu. – Nie ma – zgodził się Jan. Wypili obaj już w lepszym nastroju. Jan, podstawiwszy szklankę, popatrzył na Marka i powiedział: – Cieszę się, żeś się trochę otrząsnął. Ta gadka dobrze ci zrobiła. – Zgadza się. – No więc pamiętaj: uważaj i bądź ostrożny... I jeszcze uważaj na tego Kostka. To mały szmaciarzyna... Może coś namotać... – On? – roześmiał się Marek. – Dostał od Joli nauczkę, a ja mu załatwiłem robotę i ciepły kąt. Teraz ma być wdzięczny i robić co mu każę... – Będzie robił albo nie. A może też będzie robił to, co mu każe Cygan? I jeszcze to, co mu każę ja? – Taaak? – przeciągnął Marek. – A co, nie znasz takich facetów? To nie twardy bandzior, tylko gnojek, miękki jak wosk, przerażony, gotów spełnić wszystko to, co mu każe silniejszy albo ten, kto nieźle zapłaci. Uważaj na niego! – To w końcu ojciec Joli – smętnie zauważył Marek. – Nie przejmowałbym się tym specjalnie – odparł Jan. – On też się tym nie przejmuje, mogę cię zapewnić... No, trzymaj się. Jak wrócisz, daj znać. A może lepiej nie jedź jutro? – Muszę, jestem umówiony co do minuty. I to nie w jednym miejscu. – Dobra, ale potem poluzuj. – Chyba tak – zgodził się niezbyt zdecydowanie Marek. Rozstali się. Odczekał aż ucichł warkot samochodu Jana, potem wsiadł do swego nieco pokiereszowanego poloneza i inną drogą niż ta, którą przybył, wrócił do domu. Bez przygód dojechał do domu. W zaułku, naprzeciw willi dostrzegł samochód swojej obstawy. Wprowadził wóz do garażu, chyłkiem przemknął przez ulicę i wsiadłwszy do nich zapytał, co się stało. Gdy mu wyjaśnili, zrozumiał, że akcja była starannie przygotowana i nie miał wątpliwości, że to była robota Cygana. Ostrzegł swoich ludzi żeby na drugi raz byli czujniejsi i nie dali się tak załatwić jak małe dzieci. Potem jeszcze uzgodnił, dokąd mają go pilotować, kiedy wyjedzie rano, i wreszcie wszedł do mieszkania. Siedziała w półmroku przed telewizorem i nawet się nie odezwała, kiedy wszedł. Była wyraźnie nadąsana, bo Marek bardzo się spóźnił. Pocałował ją w czubek głowy. – Nie gniewaj się, tak wypadło. – Zawsze ci coś wypada – odparła, nie przestając patrzeć na jakiś stary film. – Przyzwyczaiłam się do tego... – Daj spokój – łagodził. – Wiesz, że nie robię tego specjalnie na złość tobie. – Może nie, ale mam tego dość – oświadczyła. Marek nie zareagował. Nie chciał sprzeczki. Przez całą drogę przygotowywał się do rozmowy jaką zamierzał z nią przeprowadzić, czuł się zmęczony. Zdawał sobie sprawę, że Jola wie dużo, ale nie wszystko. To, czego nie wiedziała, mogło ją mocno zaskoczyć. Nie był pewny jak zareaguje. A musiał jej powiedzieć. Już poprzednio jej obiecał pewne wyjaśnienia, a teraz, po rozmowie z Janem, był przekonany, że musi to uczynić. Nie wiedział jednak, od czego zacząć, a nastrój Joli nie sprzyjał nawiązaniu bardziej ciepłego kontaktu. Potrzebował trochę czasu, by ją rozchmurzyć. Powiedział: – Jestem głodny. – Kolacja na stole w kuchni – odparła obojętnie. – Ty jadłaś? – Czekałam dosyć długo. Masz wszystko gotowe, tylko sobie zagrzej wodę na herbatę, pewnie wystygła. Została sama w fotelu i słyszała jak krząta się w kuchni przy kolacji. Nie patrzyła na film. Była tym razem wyjątkowo rozgoryczona. Mówiła prawdę, że ma dość takiego życia. Nieraz mu to mówiła. Nieraz obiecywał, że coś się zmieni, że będą jakoś bliżej, inaczej, na co dzień, a nie tylko nocami w łóżku... Myślała o tym podczas jego przedłużającej się nieobecności. Znów, po raz nie wiadomo który, odczuwała ów lęk, który ją obezwładniał, wywoływał wewnętrzny sprzeciw, pragnienie by wszystko się zmieniło albo... skończyło. Z Markiem była od dłuższego czasu. Miała za sobą kilka lat życia dość trudnego, wypełnionego zabiegami o wybicie się, uzyskanie jakiegoś sukcesu, ale samodzielnego, wolnego, nawet bez pomocy matki, która – choć serdeczna i zawsze gotowa jej pomóc – jednak miała własne życie a fakt, że Edward zajmował w nim dużo miejsca, sprawił, iż Jola nie chciała jej przeszkadzać. Była przez jakiś czas szansonistką, choć nie skończyła szkoły muzycznej, a gastronomiczną. Wystartowała w konkursie „mikrofon dla wszystkich”, poszło jej nieźle, przygarnął ją niezbyt sławny, ale obiecujący zespół młodych muzyków, z którym wystąpiła w paru koncertach. Kiedy jednak szef zespołu dał jej niedwuznacznie do zrozumienia, że może dalej z nimi występować, a on jej pomoże zrobić prawdziwą karierę, pod pewnym warunkiem, wówczas bez słowa odeszła, bo muzyk jej się nie podobał. Miał zawsze przetłuszczone włosy, psujące się zęby i zapadniętą klatkę piersiową, ale uważał się co najmniej za Johna Lennona. Potem była stripteaserką w nocnym lokalu, niedaleko Grand Hotelu. Szef knajpy przyjął ją, kiedy pokazała mu się w kostiumie kąpielowym, a potem niechętnie i bez wprawy zdjęła go i nie umiejąc ukryć zawstydzenia, usiłowała jak najkrócej paradować nago. Szef był zachwycony. Jej figurą, talią, piersiami, włosami, nawet ową nieśmiałością, która – jak powiedział – musi zrobić na gościach jak najlepsze wrażenie. W każdym razie powinna się bardziej podobać niż chudawe, smętne zawodowe stripteaserki, po sto razy oglądane, bo miały w ciągu nocy po trzy, cztery występy w różnych knajpach, byle zwiększyć zarobki. Jola rzeczywiście bardziej od zawodówek podobała się gościom. Szczególnie łakomie spoglądali na jej jędrne piersi, podskakujące niczym sprężyny, krągły tyłeczek i apetyczne biodra. Co starsi oblizywali się z pożądliwości, a co bardziej pijani robili cichaczem konkretne propozycje, nawet wymieniając całkiem wysokie sumy. Nie reagowała. Szef był zadowolony, płacił dobrze i nie dobierał się do niej, bo nad nim i lokalem czuwała żona, nie spuszczająca oka z atrakcyjnej dziewczyny, stanowiącej realne zagrożenie dla ich stadła. Jednak kiedy którejś nocy mocno podpity, gruby zaśliniony facet wsadził jej między pośladki zwinięty w rulon studolarowy banknot, trzasnęła go bez namysłu w gębę, i nim szef zdążył ją wylać, zabrała manatki i nie wróciła więcej. A później była kelnerką w dość przyzwoitej restauracji, nieco na uboczu, odwiedzanej przez różnych biznesmenów, nieźle ubranych młodych ludzi z dziewczynami, także zasobnych urlopowiczów w sezonie i łaknących dobrej kuchni i sprawnej obsługi miejscowych gości w pozostałych miesiącach. Tam po raz pierwszy zobaczyła Marka. Siedział przy stoliku z jakimś starszym jegomościem, dosyć ponurym, przyzwoicie ubranym i zachowującym się spokojnie. Pili mało, pochyleni ku sobie rozmawiali o czymś, na koniec zamówili dobry koniak... Marek podobał się jej. Nie tak, żeby od razu oszalała, ale zrobił jednak wrażenie. Wydawał się solidny, dobrze ułożony, z tych, co to nie rzucą brutalnie paskudnej propozycji, nie wymienią ceny, jaką są gotowi zapłacić za noc, ale raczej wolą uśmiech, wymowne spojrzenie, miłą grę, poprzedzającą bliższy kontakt. I tak w zasadzie było. Tyle, że gra toczyła się na odległość i bez słów. Zaczął pojawiać się częściej, patrzył jej w oczy, czasem niby przypadkowo musnął ręką jej odsłonięte ramię, to znów widziała ukradkiem, jak obserwuje jej sylwetkę, kiedy przechodziła między stolikami. Na uśmiech odpowiadała uśmiechem, na spojrzenie – spojrzeniem, ale nigdy nie padła żadna propozycja ani nawet nie zamienili jednego słowa, poza jego zamówieniami dań i jej uprzejmym: „proszę bardzo”, „dziękuję bardzo”. Aż pewnego razu stało się. Tego dnia zjadł późną kolację, potem zamówił koniak, kawę i siedział samotnie przy stoliku, pozornie zamyślony a w rzeczywistości uważnie ją spod oka obserwujący, co jak zwykle od razu zauważyła. Zbliżała się godzina zamykania restauracji, która nie była nocnym lokalem. Większość stolików była już pusta, przy niektórych goście prosili o rachunki, w rogu jeszcze dwaj panowie kończyli ostatnie dwie wódki. Jola nie bardzo wiedziała jak dać do zrozumienia samotnemu gościowi, że nadchodzi pora zamykania lokalu. Wreszcie podeszła i uprzejmie zapytała: – Podać coś jeszcze? Podniósł głowę, spojrzał jej w oczy i odparł: – Wiem, późno już, zaraz zamykacie? Skinęła głową. Wówczas on ujął ją za przegub i po prostu powiedział: – Poczekam aż zamkniecie, a potem pójdziemy razem. Nie poprosił, nie zapytał, zwyczajnie stwierdził, że pójdą razem. A Jola nie zaprotestowała, nie oburzyła się, nie wyrwała ręki z jego dłoni tylko zwyczajnie odparła: – Dobrze. Tej nocy dowiedziała się, gdzie mieszka ten przystojny, czterdziestoparoletni mężczyzna. Podobała jej się willa, niezbyt bogate wnętrze, ale pełne ładnych, wygodnych i użytecznych mebli i sprzętów. Dowiedziała się także, iż łóżko w tej willi jest bardzo wygodne, szerokie i bezszelestne. I jeszcze w tym łóżku naprawdę poznała, co to jest prawdziwy raj z prawdziwym mężczyzną. Została. Wkrótce Marek zaproponował, żeby przestała pracować, bo jest w stanie zapewnić jej nie tylko utrzymanie, ale nawet luksus jakiego dotychczas nie zaznała. Zgodziła się. Było jej wygodnie w tym domu, a przede wszystkim rozkosznie w szerokim łóżku. Miała wszystko, czego zapragnęła, tylko z czasem przekonała się, że są pewne bariery między nią a Markiem, których przekroczyć nie mogła. Po prostu nie odpowiadał na pewne pytania, albo dawał odpowiedzi wymijające, lub okazywał, że lepiej, żeby zbyt dużo pytań nie zadawała. Rzecz jasna, po dłuższym czasie zdołała pewne sprawy poznać, niektórych się domyślić, trochę podsłuchać w trakcie krótkich i urywanych rozmów telefonicznych. Wówczas zrozumiała, że lepiej w niektóre interesy Marka nie wnikać zbyt głęboko. Nie przejmowała się tym zbytnio. Uważała, że każdy biznesmen w nowym czasach musi dyskretnie prowadzić swoje sprawy, a wiele z nich musi być takich, że lepiej głośno o nich nie mówić. Nie nudziła się. Marek wprowadził ją w sprawy Agencji „Pewność Zaufanie Bezpieczeństwo”, zlecił jej prowadzenie spraw finansowych: rozliczeń z klientami, wypłat pracownikom, kontaktów z władzami finansowymi, więc właściwie pracowała i nie mogła mieć pretensji, że żyje bezczynnie i bez celu. Ale jego nieobecności, niekiedy półsłówka zasłyszane przypadkiem, albo takie zdarzenia jak owej nocy w Grand Hotelu napawały ją coraz większym niepokojem. Zdawała sobie sprawę, że interesy Marka wykraczają zbyt daleko poza ową linię bezpieczeństwa, za którą kończy się biznes a zaczyna przestępstwo. Nie chciała tego tak nazwać, nigdy mu o tych swoich myślach nie mówiła, ale nie ukrywała lęku, który od pewnego czasu coraz częściej powracał, a ostatnio, po wydarzeniu z Kostkiem, niemal nieustannie ją wypełniał. Nie szukała dotychczas ratunku u matki. Zośka całkowicie akceptowała jej związek z Markiem, zresztą od chwili, gdy Jola rozpoczęła samodzielne życie, nigdy nie wtrącała się do jej spraw. Ale córka wiedziała, że matka jest gotowa udzielić jej pomocy w razie potrzeby i że zawsze, w każdej sytuacji stanie po jej stronie. Tak było od dzieciństwa i wiedziała, że tak jest i będzie nadal. To dodawało jej odwagi, podtrzymywało na duchu, gdy wpadała w depresję podczas kolejnej, zbyt długiej nieobecności Marka. Dziś nadszedł kolejny kryzys. Ostatnie wydarzenia uświadomiły jej, że coś się dzieje wokół Marka; coś niedobrego, może groźnego. Kostek, Cygan, dzisiejszy nagły wyjazd po tajemniczym telefonie... Znów wróciły złe przeczucia. Tym bardziej że jutro, wczesnym rankiem, Marek miał wyjechać i to na dłużej, nie na kilka godzin, jak to bywało najczęściej. Teraz, kiedy sama widziała, że zapewnił sobie stałą ochronę i to nawet w czasie, kiedy był w domu, domyślała się, że i ta podróż może być niebezpieczna. Bała się. O niego. O siebie. O ich wspólne życie. Podniosła się i wolno przeszła do kuchni. Marek siedział przy stole nad szklanką herbaty z papierosem w palcach. Talerzyk z resztkami jedzenia odsunął, i tkwił tak nieruchomo, zamyślony, jakby nieobecny. Kiedy ją zobaczył, podniósł wzrok i wówczas po raz pierwszy w jego oczach i twarzy zobaczyła zmęczenie. Nigdy dotychczas tak na nią nie patrzył. Usiadła naprzeciw niego i położywszy dłoń na jego ręce powiedziała: – Marek, ja już nie mogę... – Wiem – odpowiedział jakoś miękko, jakby pokornie. – Zrób coś, proszę cię, ja naprawdę nie mogę tak żyć. Nie mogę ciągle się bać, nie mogę czekać na ciebie wieczorami i po nocach, nie mogę stale myśleć, że coś ci się stanie, że nie wrócisz i zostanę sama... – Co mam zrobić? – Zmień wszystko. Masz przecież pieniądze. Możemy wyjechać. Sprzedaj ten dom, skończ z tym, co robisz, jedźmy gdzieś na drugi koniec Polski, albo za granicę, zacznijmy żyć inaczej... – Jak? – Normalnie. Chcę być z tobą. Nie chcę się stale bać. Chcę chodzić po ulicach bez strachu. Chcę... mieć dziecko... – Nie mogę – odparł cicho. – Nie mogę tak od razu wszystkiego zmienić. – Czemu nie? – podniosła głos. – Co cię wiąże? Co ty właściwie robisz? Marek, przecież ja nic o tobie nie wiem... Obiecałeś mi... – Wiem. Powiem ci. Teraz. Zanim wyjadę. – Boisz się, że nie wrócisz? – zapytała ze strachem. – Nie. Wrócę. Ale przecież zawsze coś się może zdarzyć. Każdemu, nie tylko mnie. Masz prawo wiedzieć... – Więc mów – zażądała. Wstał, przeszedł do pokoju, wyjął wtyczkę telefonu z gniazdka, zamknął drzwi między kuchnią a pokojem i ponownie usiadł. Zrozumiała, że robi to, by się zabezpieczyć przed podsłuchem. Napełniło ją to jeszcze większym niepokojem, ale już nic nie mówiła, tylko czekała. Marek zaczął mówić wolno, wyraźnie, ściszonym głosem jakby obawiał się, że mimo środków ostrożności, ktoś jednak może podsłuchać. – Wiesz, że mamy firmę ochroniarską. Pracujesz w niej. To jest legalne. – Wiem. Ale mów o tym, o czym nie wiem. – Po kolei. Druga działka to samochody. Chłopaki z ochrony wypatrują, druga grupa robi skok i... – nie umiał znaleźć dosyć dokładnego określenia, ale Jolka mu pomogła: – Kradną... – Niech będzie – zgodził się. – Co dalej, nie musisz wiedzieć. Wszystko jest zorganizowane: przeróbki, zmiany numerów, dokumenty itd. Ale to nie twoja rzecz. Nad tym czuwa szef ochrony, ten tam – skinął głową w stronę ściany, za którą mieściło się biuro i dyspozytornia. – Trzecia działka to też samochody. Z zagranicy. Mam facetów, którzy tam wszystko organizują, są tacy, którzy je odbierają, przejeżdżają przez Polskę, mam odbiorców po drugiej stronie. – U Rusków? – Tak. To dobry interes. Nawet dość bezpieczny, bo nie daje rady nas nakryć, a zarobek jest duży i to w zielonych. Tyle, że jest konkurencja. – Cygan? – domyśliła się. – Cygan – przytaknął. – I tu jest zgryz. On idzie na całego. Ostatnio miałem z nim zwarcie o BMW Edwarda. Nie chciał oddać dobrowolnie, więc mu odebrałem po swojemu. Teraz się będzie mścił. Już zaczął i nie zostawi tej sprawy, póki się nie odegra. Albo... – Albo póki ty... – nie dokończyła, a on tylko skinął głową. – To jest teraz najtrudniejsza sprawa. Jego ludzie krążą, polują, ale dam sobie radę. Uporządkuję wszystko, jak wrócę. – A musisz jechać? – Muszę. Naprawdę, Jola, muszę. Trzeba się porozliczać, trzeba trochę wyciszyć, zamrozić na razie kanał z zachodu na wschód, muszę osobiście zrobić rundę i wszystko pozałatwiać, bo nikt tego za mnie nie zrobi. I jeszcze dużo mi się należy, więc muszę to odebrać. Też osobiście. – I to wszystko? To będzie koniec? – zapytała z nadzieją w głosie. – Na jakiś czas tak. Są jeszcze chłopaki, którzy chronią mnie, zbierają trochę forsy od różnych takich, co jej mają za dużo, ale to też się na razie wyciszy, chłopaków pochowa, wytrzymają przez jakiś czas. Zresztą z tym nie ma problemu, nikt tu nie węszy, nikt mi nie przeszkadza... – Marek! – zawołała przerażona. – Za każdą z tych spraw możesz posiedzieć. I każda jest śmierdząca. Jak nie policja, to konkurencja. Miałam rację, w każdej chwili możesz nie wrócić. Nawet tu, w domu nie jesteśmy bezpieczni. – Daj spokój, Jola – roześmiał się z przymusem. Nie panikuj. Obstawiłem się dobrze, chłopaki mnie pilnują, sam też potrafię się obronić. Dam sobie radę, wierz mi... – Ale Marek! – mówiła gorączkowo – przecież ty wcale nie masz zamiaru z tym skończyć. Ty chcesz się tylko przyczaić, przeczekać, rozliczyć z Cyganem i co? Dalej robić to, co teraz? – Jolciu – starał się perswadować łagodnym tonem – ja też mam tego dosyć. Masz rację, mamy dosyć pieniędzy żeby pożyć spokojnie, uruchomić jakiś większy biznes, działać otwarcie i legalnie. Już się uskładało i jeszcze sporo mi się należy, ale... – Ale co? – przerwała mu gwałtownie. – Nie chcesz? Nie umiesz już żyć normalnie? Nie zrozumiałeś, co ci powiedziałam? Ja tak nie chcę, nie będę tak z tobą żyła. Odejdę, słyszysz? Odejdę. I jak ci na mnie nie zależy, to rób co chcesz, ale beze mnie... – Jolciu – nadal mówił łagodnie – to nie tak. Zależy mi. Na tobie. Na tym, żeby mieć wreszcie spokój. Ale nie mogę tak od razu z tym wszystkim skończyć. Muszę wycofać się ostrożnie, powoli, krok po kroku... Nie jestem sam, mam wspólników, pomocników, ludzi – wszyscy na mnie liczą... – I wszyscy ci skoczą do gardła jak ich zostawisz na lodzie, tak? – wykrzyknęła. – Boisz się? Nie tylko konkurencji, nie tylko policji, ale i swoich wspólników, swoich ludzi, którzy by ci nie darowali, tak? – Jest w tym coś – przyznał. – Sam widzisz w jakim jesteś położeniu – stwierdziła z goryczą. – Jak niejedni, to drudzy. Nie masz wyjścia, Marek. A ja tego nie zniosę... – Jola – teraz mówił poważnie, z naciskiem – obiecuję ci, że skończę z tym. Szybko, jak tylko to możliwe. Od jutra zaczynam wyciszać interes samochodowy, potem będę się wycofywał z innych spraw. To nie potrwa długo, ale potrwać musi. – A ja mam spokojnie czekać? I nadal ciągle się bać? I tak żyć? Nie! – Uspokój się – przerwał jej Marek. – Ty mi możesz pomóc. I musisz poczekać. Nie ma wyjścia. – Poczekać? Na co? Aż dostanę wiadomość, że cię znaleźli z nożem w żebrach albo z kulą w głowie? I co wtedy? Zostanę sama, bez niczego, a może i mnie załatwią, bo z tobą żyję i na mnie się odegrają za ciebie... – Uspokój się! – krzyknął, pragnąc zahamować ten potok słów. – Nic ci nie grozi. Mówiłem, że jestem chroniony i zabezpieczony. Ty też. Teraz masz tylko przetrwać, dopóki nie wrócę. Dwa dni mnie nie będzie. Pojutrze wieczorem będę w domu. Dalej sam wszystko poprowadzę. A ty mi pomożesz, jeśli będziesz spokojna. Siedź tu, w domu i nikogo nie wpuszczaj. W razie gdyby działo się coś podejrzanego – zwróć się do dyspozytora. Możesz mu otwarcie mówić, co ci grozi albo czego się boisz. On ci pomoże w każdej sytuacji, on ma kontakt z chłopakami. No, widzisz? Pomyślałem o twoim bezpieczeństwie. – Mam tu siedzieć dwa dni jak więzień, w strachu, z poczuciem, że lada chwila ktoś przyjdzie i mi ukręci łeb? Nie, nie będę tu sama. Pojadę do matki. Jak wrócisz, dasz mi znać i przyjedziesz po mnie, albo sama przyjadę. Sama tu nie zostanę. Zastanawiał się przez chwilę. Wiedział, że Jola jest w stanie tak silnego zdenerwowania i strachu, iż rzeczywiście nie powinna tu zostać sama. Ale czy tam, u Zośki, będzie bezpieczna? Czy po drodze nic jej nie spotka? Nie powiedział o tych obawach, nie chcąc powiększać jej strachu. – Dobrze. Jeżeli tak chcesz, to jedź do matki. Ale pamiętaj, tylko w ciągu dnia. Taksówką. Sama. Szybko. Z nikim nie rozmawiaj, nie otwieraj tu nikomu, tam też bądź ostrożna. – Widzisz! – wykrzyknęła z goryczą. – Ty sam się boisz. Wiesz, że może mi się coś stać. I tobie też... – Każdemu, wszędzie może się coś stać – odparł Marek sentencjonalnie. – Mądry człowiek zabezpiecza się na wszelki wypadek. – I myślisz, że ja będę przez te dwa dni bezpieczna? – Jeśli zachowasz ostrożność, to tak – odparł zdecydowanie. – Zresztą – tę decyzję podjął impulsywnie, pragnąc dać jej pełne poczucie bezpieczeństwa – tu masz namiary – na serwetce napisał dwa numery telefonów i nazwisko. – Dobrze to zapamiętaj. Ten numer jest do domu, czynny wieczorem, a ten w ciągu dnia. Zgłosi się ten facet – palcem wskazał na wypisane nazwisko. Powiedz mu: jestem Jola, żona Marka. Potem resztę, rozumiesz? – Jaką resztę? – Daję ci te dane tylko na wszelki wypadek – mówił z naciskiem. – To jest kontakt, o którym natychmiast zapomnisz, jak tylko wrócę. W ogóle nie powinien ci być potrzebny. Ale gdyby co... ja wiem, no gdybyś uznała, że dzieje się coś strasznego, że coś ci grozi, coś absolutnie poważnego, że sama sobie nie poradzisz, że moi chłopcy nie potrafią cię obronić, to dzwoń, proś o pomoc, a on ci jej udzieli. Pamiętaj, to ostateczność, zrozumiałaś? Jola uważnie słuchała i milczała. Zdawała sobie sprawę, że Marek zdradza jej swoją największą tajemnicę, że ujawnia kontakt, który jest jego zabezpieczeniem, ostatnią deską ratunku. Uznała, że to, iż jej zdradza istnienie tego człowieka i przekazuje jego dane, jest dowodem najwyższego zaufania. To ją nieco uspokoiło. A Marek potwierdził jej myśli: – Pamiętaj – mówił z naciskiem – to największa moja tajemnica. Teraz chyba wierzysz, że nie chcę, żeby ci się coś stało? I że możesz spokojnie poczekać aż wrócę? – A jak wrócisz, to zlikwidujesz te śliskie sprawy? – Już zaczynam likwidować, od tego wyjazdu. – A reszta – wolno, cicho i po kolei. No, dobrze już? – Nie – odparła bez poprzedniego podniecenia. – Nie będzie dobrze, dopóki wszystkiego nie zlikwidujesz i nie rozpoczniemy normalnego życia. – Zlikwiduję. I rozpoczniemy takie życie. Ja też już mam dość tej huśtawki, ryzyka, zagrożeń, szarpaniny... Tylko trochę cierpliwości. Wstała i podarła serwetkę, zapamiętawszy zapisane tam przez Marka dane, i powiedziała: – Chodźmy trochę pospać, musisz odpocząć przed podróżą. O której wyjeżdżasz? – O piątej. – Wstanę cicho, ty śpij sobie... I pamiętaj: bądź ostrożna! – Dobrze, już dobrze – przerwała – wszystko wiem. Położyli się do łóżka. Tym razem Jola odsunęła jego rękę, kiedy zaczęła wędrować w dół, po jej brzuchu. – Daj spokój. Nie mam dziś ochoty. A ty musisz się trochę przespać. Nie zaprotestował. Usiłował zasnąć, ale długo jeszcze leżał, nie mogąc odpędzić myśli o wszystkim, co się zdarzyło i o tym, co będzie musiał zrobić w przyszłości, aby dotrzymać danego Jolce słowa. Zażywny, wypielęgnowany i dobrze ubrany gość z młodą towarzyszką wyglądającą na jego córkę, choć córką nie była, zameldował się w recepcji i otrzymawszy klucz rozejrzał się po holu. Skórzanej „bondówki” nie wypuszczał z ręki, ale sporej walizki i torby jego towarzyszki nie chciało mu się dźwigać. Kostek dostrzegł jego spojrzenie i usłużnie podbiegł. Wziął bagaże i poszedł z tą parą do windy. Tu dwie, czy trzy osoby już czekały aż winda zjedzie z góry. Kostkowi wydało się, że wśród czekających widzi kogoś znajomego, ale nie zwrócił na to specjalnej uwagi. Teraz już wiele twarzy znał, niektóre przelotnie inne lepiej, bo w tym wysokim hotelowym holu stale ktoś się kręcił, przechodził, o coś prosił, żądał informacji albo jakiejś drobnej usługi. Twarze przewijały się przed oczami Kostka, ludzie przechodzili, niektórzy wracali, a byli też tacy, którzy ciągle tutaj się kręcili. Winda zjechała wreszcie na dół i wszyscy oczekujący wsiedli. Kolejno naciskali guziczki, wybierając piętra, na które jechali. Kostek spojrzał na numer klucza pokoju jego gościa i nacisnął ósemkę. Ostatnie dwa piętra przebyli we czwórkę: para gości, on i ten mężczyzna, który mu się wydał znajomy. Wniósł bagaże do pokoju, oddał gościowi klucz, wziął napiwek i zamknął za sobą drzwi, zamierzając wrócić do windy. W tej samej chwili poczuł, że ktoś dyskretnie ciągnie go za rękaw. – Słucham? – spojrzał zdziwiony i zobaczył mężczyznę z windy. W tym momencie przypomniał sobie, kto to jest. To był ten milczący osobnik, który towarzyszył Cyganowi podczas jego wizyty w pokoju Kostka. Poczuł skurcz w żołądku, ale opanował się i zapytał: – Co jest? – Cii – mężczyzna położył palec na ustach i pociągnął Kostka na koniec korytarza, gdzie były awaryjne schody. Niemal wepchnął go za drzwi i tutaj, ukryci przed czujnymi oczami piętrowej pokojówki stanęli twarzą w twarz. Kostek był napięty, czujny, niepewny czego chce od niego człowiek Cygana, a tamten od razu zaczął przyciszonym, groźnym szeptem: – Mamie się starasz, koleś, mamie. – O co chodzi? – Kostek usiłował być szorstki, choć w gruncie rzeczy odczuwał strach. – Miałeś mówić, jak się coś będzie działo, obiecałeś dać znać i co? – Nic się nie dzieje – odparł Kostek, opanowując strach. – A jednak. Nasz przyjaciel wyjechał, jego laleczka jest sama. Nie wiesz o tym? – Nie. – To mam rację, że marnie się starasz. Powinieneś wiedzieć. – Niby skąd? Mieszkam z nimi, czy co? – zbuntował się Kostek. Ale tamten nie miał zamiaru dłużej dyskutować. Rozkazał: – Poszukaj jakiegoś kolesia i zamień się z nim. – Jakim cudem? Skąd wezmę zastępstwo? – Twoja sprawa. Jak nie znajdziesz, to powiedz szefowi, że masz atak ślepej kiszki i musisz lecieć do lekarza. Za pół godziny masz być na dole. Po drugiej stronie, pod księgarnią będzie stał peugeot. Wsiądziesz. – Ale o co chodzi? – Dowiesz się – uciął mężczyzna. – Teraz zrób, co ci powiedziałem. Pamiętaj, za pół godziny. Nie lubię czekać. I bez tego wdzianka – szarpnął za klapę hotelowego munduru Kostka. – Po cywilnemu. Cześć! – zniknął za drzwiami a Kostek odczekał trochę i dopiero po chwili poszedł do windy. W korytarzu już nie było tamtego i tylko pokojowa zerknęła na niego uważnie, ale się nie odezwała. Kierowniczka recepcji bardzo niechętnie zgodziła się na zwolnienie Kostka z pracy, lecz kiedy zapewnił ją, że jego kolega da sobie radę sam przez jakiś czas, wreszcie ustąpiła. Szybko pojechał do siebie na górę, przebrał się i wybiegł przed hotel. Naprzeciw wejścia, po drugiej stronie ulicy stał samochód. Tylne drzwi uchyliły się i Kostek wsiadł. W wozie, prócz niego, było jeszcze trzech mężczyzn – kierowca, jakiś młody człowiek obok niego, a na tylnym siedzeniu ten, którego już Kostek znał. Za siedzeniem, pod oknem leżał duży bukiet kwiatów zawiniętych w błyszczącą folię. – Jedź! – rozkazał ten siedzący z tyłu. Najwyraźniej był szefem całej grupy. Ruszyli ostro i na rogu Rajskiej skręcili w prawo. Kostek milczał, tamci na razie także się nie odzywali. Dopiero kiedy samochód znalazł się w lipowej alei, wiodącej z Gdańska do Gdyni, szef powiedział: – Przeprosisz córkę. – Co? – Kostek myślał, że się przesłyszał. – Tu masz kwiaty – kciukiem pokazał na tył wozu. – Dasz jej, przeprosisz za tamtą historię, postarasz się być miły. W końcu to twoja córka i ty namieszałeś, nie? – Co jest grane? – zbuntował się Kostek. – Ja ją mam przepraszać? Co wy macie do tego? – Za dużo gadasz – przerwał mu bezceremonialnie mężczyzna. – Lepiej posłuchaj i dobrze zapamiętaj. Jak coś sknocisz, nie chciałbym być w twojej skórze. – A-le... – Kostek chciał jeszcze protestować, lecz tamten uderzył go łokciem w bok z taką siłą, że na moment stracił oddech. – Powiedziałem; słuchaj i dobrze zapamiętaj! Musisz wejść do środka. Nie ma chyba lepszego sposobu jak wizyta tatusia z kwiatami i przeprosinami, co? – Ale przecież on... Marek. – Słuchaj, do cholery i nie gadaj tyle! – ponowna sójka w bok sprawiła, że Kostek już nic nie mówił. – Jego nie ma. Wyjechał rano. Ona siedzi w domu sama. Normalnie zadzwonisz, wejdziesz z kwiatami, przeprosisz, będziesz grzeczny i miły jak jaki dżentelmen, jasne? – A jak mnie nie wpuści? – Tatusia z kwiatami nie wpuści? Zresztą to twoja sprawa. Masz tak bajerować, żeby cię wpuściła. – I co? – Rozejrzysz się dobrze w środku. Zobaczysz jakie są zamki, jak to tam wygląda, czy jest szansa przedostania się bez szumu i nie frontowym wejściem. To raz. – A dwa? – Spróbuj, może ci się uda ją wyciągnąć z domu. Może na kawę, na spacer, albo zaproponuj, żebyście razem pojechali do matki, bo ją też chcesz przeprosić, no w każdym razie tak bajeruj, żeby wyszła z tobą. – A jak nie wyjdzie? Przecież siłą jej nie wyprowadzę. – Nie. Jak się nie uda, to spróbuj otworzyć drzwi i nas wpuścić. Może pójdzie zrobić ci kawę, może będzie taka chwila, że dasz radę otworzyć bramkę i drzwi do domu. My będziemy wszystko widzieli. Jeśli tylko się uda, twoja robota skończona. – A jak się nie uda? Jak mnie spławi? – To najgorszy wariant, ale trudno. Wtedy wrócimy a po drodze nam powiesz, jakie są szansę, żeby się dostać do środka. Wszystko jasne? Kostek milczał przez dłuższą chwilę. Samochód już wyjechał z Oliwy i zbliżał się do granic Sopotu. – Co jej chcecie zrobić? – zapytał Kostek ponuro. Mężczyzna roześmiał się. – Nie martw się tatusiu, nic wielkiego. Jak ją dostaniemy, to dosięgniemy też tego jej Ewangelistę. O niego idzie, nie o nią, możesz być spokojny o córeczkę... Zresztą masz z nią swoje porachunki, nie? Nie odpowiedział. Już byli w Sopocie i samochód zatrzymał się pod światłami a potem skręcił w lewo, pod górę. Mężczyzna klepnął Kostka w kolano i powiedział niemal wesoło: – Postaraj się, koleś, zrób, co się da, a najlepiej wyciągnij ją jakoś z tej nory. Tak czy siak, zrób, co powiedziałem, my będziemy blisko, jak się dobrze postarasz, to nie pożałujesz. No, wyskakuj, bierz to warzywo! – podał Kostkowi bukiet i otworzywszy drzwiczki niemal wypchnął go na zewnątrz. Samochód zatrzymał się przed skrzyżowaniem, kilkadziesiąt metrów od willi Marka. Było już po południu, pogoda pochmurna, panowała wilgoć i podmuchy wiatru zrywały z drzew liście zwiastując nadchodzącą jesień. W pobliżu przeszła jakaś kobieta z torbą pełną zakupów, na sąsiedniej uliczce mignął samochód, poza tym panował spokój jak zwykle w tej dzielnicy. Kostek wolno, z ociąganiem poszedł do furtki. Przez moment, miał ochotę rzucić bukiet, skoczyć gdzieś w bok i uciec, ale szybko porzucił tę myśl – wiedział że nie ma szans, dopadną go albo zaraz, albo potem, w hotelu. Wciągnął głęboko powietrze, jak przed skokiem do lodowatej wody, i nacisnął guzik. Długo nikt nie odpowiadał. Okna willi były zasłonięte, wewnątrz, za metalowym ogrodzeniem nie było żywej duszy. Pomyślał, że chyba w ogóle nie ma tu nikogo. Kiedy jednak ponownie nacisnął guzik i przytrzymał na nim dłużej palec, zachrypiał głośnik na murowanym słupku i usłyszał głos Joli. – Kto tam? – Jola? To ja, otwórz. Poznała go po głosie, a być może widziała także zza zasłony. Przez chwilę nie odpowiadała, a potem zapytała z wyraźną niechęcią w głosie: – Czego chcesz? – Porozmawiać. Wpuść... – Po co? – Chcę porozmawiać. Przeprosić cię – odruchowo uniósł do góry rękę z bukietem jakby jej chciał go pokazać. – Nie mamy o czym rozmawiać. Idź do diabła! – powiedziała ostro. – Jolu – starał się, by jego głos brzmiał miło i łagodnie. – Nie chcę tego tak zostawić. Wpuść, chcę porozmawiać jak ojciec z córką... Jola znów przez dłuższy czas nie odpowiadała. Rzeczywiście przez uchyloną zasłonę dyskretnie obserwowała Kostka stojącego przy bramce. Widziała bukiet, stwierdziła, że jest sam, i poczuła do niego jakieś współczucie, litość, a dotychczasowa niechęć nieco zbladła. – Dobrze. Wejdź, ale tylko na chwilę. – I nacisnęła przycisk. Zadzwonił brzęczyk. Kostek pchnął bramkę i znalazł się za ogrodzeniem. Drzwiczki wróciły na miejsce i z trzaskiem zamknęły się. To samo powtórzyło się, gdy Jola wpuściła go do wnętrza domu. „Nie wejdą za mną” pomyślał Kostek i sam nie wiedział, czy odczuwa z tego powodu zadowolenie czy rozczarowanie. Kiedy wszedł do przedpokoju poczuł się niepewnie i stracił odwagę. Jola patrzyła na niego nieprzychylnie a on chrząknął, przestąpił z nogi na nogę i nie wiedział od czego zacząć. W końcu wyciągnął przed siebie rękę z bukietem i powiedział niepewnie: – To dla ciebie... – Coś takiego! – ironicznie uśmiechnęła się Jolka. – Pierwszy raz w życiu dostaję od ciebie kwiaty. No wejdź, ale tylko na chwilę – gestem zaprosiła go dalej, do pokoju. – Należą ci się – bąkał Kostek. – Wiesz, co było, to było, chciałem cię przeprosić... – Nie do wiary! – nadal ironizowała Jola. – Daj spokój – starał się mówić łagodnie, przepraszająco. – Wiesz jak to jest, byłem wtedy podłamany, wypiłem trochę, sam nie wiedziałem co robię... W końcu jesteś moją córką... – A wtedy mówiłeś, że nie – nie wytrzymała. – Zapomnij o tym – poprosił. – Człowiek w pijanym widzie różne rzeczy mówi... No a tamto... wiesz... sam nie wiem dlaczego... Przesiedziałem tyle lat... – No i zachciało ci się – była bezlitosna, choć już zmiękła i głos miała łagodniejszy. – No, ale w końcu nie udało ci się. – Nie mówmy o tym – poprosił. – Dałaś mi nauczkę na resztę życia. Trudno należało mi się. Chcę zgody. Z tobą i z matką... Popatrzyła na niego podejrzliwie. Mówił jednak tak jakoś pokornie, zachowywał się tak potulnie, że nie miała sumienia dłużej go dręczyć. Fakt, że przyszedł z kwiatami i zdobył się na te słowa złagodził jej nienawiść, wywołał nawet współczucie. – Dobrze. Niech będzie zgoda. Ale nie licz na żadne serdeczności i kontakty. Mam swoje życie. Mama też. Zresztą jak chcesz z nią łagodzić, to sam to zrób. – Tak, wiem, nie mam pretensji – wybąkał Kostek. – Jeszcze by też – prychnęła. – Ty nie masz pretensji! – Dajmy temu spokój – poprosił Kostek. – Wy macie swoje życie, ja teraz też, jakoś mi się zaczyna układać, stare dzieje minęły, nie ma powodu żebyśmy sobie wypominali. Lepiej żyć w zgodzie. – Ale z daleka – zastrzegła Jola. Przez cały czas rozmawiała z nim na stojąco. Kostek był pokorny, ale ukradkiem rozglądał się. Niewiele zobaczył. Zresztą teraz niemal był szczerze przejęty rozmową z Jolą. Nienawiść, którą od tamtej chwili czuł do niej, pragnienie zemsty za okaleczenie gdzieś uleciały. Miał przed sobą młodą, ładną kobietę, niezbyt dla niego miłą, ale podobną do Zośki z czasów jej młodości, energiczną, patrzącą bystro i mówiącą ostro. To w Zośce lubił, to także podobało mu się w córce. Jola zaś wyraźnie zmiękła. – Siądź, ale na chwilę. Nie licz na żadne przyjęcia. Powiedziałeś, co chciałeś, przyjmuję to i koniec. Zaraz wychodzę, tylko wstawię kwiaty do wody. Usiadł, zapalił nie pytając jej o zgodę, i w milczeniu patrzył jak się krzątała. Ona zaś wyjęła z oszklonej szafki wazon i poszła do kuchni napełnić go wodą i wstawić kwiaty. Gdy nie było jej w pokoju. Kostek nieco swobodniej rozejrzał się. Przez uchylone drzwi do przedpokoju zobaczył, że jest tam jeszcze jedno wyjście, ale nie na zewnątrz tylko widocznie prowadzące w dół, do dolnej części willi. Były też tam drewniane schody wiodące do góry, na piętro. Z pokoju, w którym siedział, także można było przejść w głąb willi innymi drzwiami, teraz zamkniętymi. Słabo widział kuchnię, gdzie właśnie Jola napełniała wazon wodą, ale mógł dostrzec, że jest obszerna, dobrze urządzona i okno miała wychodzące na tył domu. Gdy Jola wracając nieco szerzej uchyliła drzwi, zobaczył, że tam także są jeszcze jedne, białe jak cała kuchnia drzwi, prowadzące albo do służbówki, albo gdzieś w głąb. – No – powiedziała Jola z wyraźną przyjemnością, dotykając palcami płatków róż – piękne, wykosztowałeś się. – Stać mnie teraz – odpowiedział chełpliwie. – Cieszę się, że stanąłeś na nogi. – Jola była już normalna, mówiła bez poprzedniej ironii i niechęci. – Poczęstowałabym cię kawą, należy ci się za takie róże, ale wychodzę. – Sama jesteś? – Tak. Marek wyjechał. – Szkoda. Chętnie bym z nim trochę pogadał. – Jego też chcesz przeprosić? – zakpiła. – No, nie, ale chętnie... – Nic z tego. Nie ma go. Zresztą przyszedłeś do mnie, nie do niego... – Jasne. Ale do niego teżbym miał sprawę. Ale nic, jak wróci, to może się zobaczymy. Powiedz mu, że byłem. – Powiem. Będzie jutro wieczorem. – Nie chciała jednak ciągnąć dalej tej rozmowy. – Nie gniewaj się, pogadaliśmy, wyjaśniliśmy sobie, co było do wyjaśnienia, ja się muszę zbierać, jadę do mamy... – To cię odprowadzę – zaoferował się Kostek. – Ja też przecież wracam do Gdańska. – Ale do niej nie pójdziesz ze mną – zastrzegała. – Nie, mam przecież pracę – zapewnił. Nie miał pojęcia, co dalej zrobi i jak potoczą się sprawy, ale wolał wyjść razem z nią. Jakoś poczuł się pewniej w jej towarzystwie, zdawał sobie sprawę, że jeśli wyjdzie sam, to natychmiast pojawią się tamci, będzie musiał zdać sprawę z tego, co widział i zdziałał, a wolał teraz tego uniknąć. – Jak chcesz – zgodziła się bez specjalnego entuzjazmu, ale i bez wyraźnej niechęci Jola. – Zamówiłam taksówkę, powinna już być. Wyjrzała przez okno, tym razem nie ukradkiem, jak poprzednio, kiedy Kostek dzwonił do bramki. Przez cały czas, gdy była sama, nie opuszczał jej niepokój. Pamiętała też o przestrogach Marka. Od rana była sama, nie wychodziła z domu, nie rozsunęła nawet zasłon, sądząc iż w ten sposób ktoś niepożądany pomyśli, że nikogo nie ma. W końcu nie mogła dłużej znieść samotności i potęgującego się niepokoju. Zadzwoniła do matki uprzedzając ją, że przyjedzie do niej i tuż przed pojawieniem się Kostka telefonicznie zamówiła taksówkę. Właśnie stary, brudnozielony mercedes zajechał przed willę. – Jest, idziemy – powiedziała Jola, wkładając kurtkę i biorąc torebkę. Kostek posłusznie wstał i wyszedł za nią. Patrzył jak starannie zamyka drzwi wejściowe, zaopatrzone w mocne, patentowe zamki, potem przekręca klucz w bramce, mimo że zatrzasnęła się samoczynnie. Pomyślał, że Marek musi mieć co chronić w tej willi, skoro ją tak zabezpieczył. Rzucił jeszcze okiem na drugie, boczne wejście, przy którym widniała tabliczka z nazwą firmy ochroniarskiej, i stwierdził, że jest ono właściwie całkiem odizolowane, przynajmniej zewnętrznie od reszty willi. Wjazd do garażu był po drugiej stronie bramki i tu też zobaczył mocny zamek i dużą kłódkę. Tymczasem Jola już wsiadała do mercedesa, wołając: – Wsiadaj, jak chcesz jechać! Posłusznie zajął miejsce obok niej na tylnym siedzeniu. Rzuciła adres i samochód ruszył w dół. Kostek dostrzegł na najbliższym skrzyżowaniu, że peugeot, którym tu przyjechał z tamtymi ludźmi wyjeżdża wolno, jakby kierowca wahał się lub szukał nieznanego adresu. Wiedział, że pojedzie za nim i poczuł skurcz niepokoju. Teraz już wolałby, aby Joli nic się nie stało. Zresztą taką miał nadzieję, bo przecież tamci polowali na Marka, a nie na nią. Całą drogę przebyli w milczeniu. Dopiero kiedy dojeżdżali do domu, w którym mieszkała Zośka, Kostek powiedział: – Pozdrów matkę... i powiedz, że chętnie bym z nią pogadał... Powiedz jej wszystko... – Pozdrowię i powiem – odparła już niemal przyjaźnie Jola. – A jak chcesz z nią pogadać, to spróbuj, ale najpierw zadzwoń, lepiej nie rób jej niespodzianki... – Jasne – zgodził się, rozumiejąc, że Jola nie chce, żeby natknął się na Edwarda. Mercedes właśnie zatrzymał się przed domem i Jola otworzyła drzwiczki. – Wysiadasz, czy pojedziesz do siebie? – Wysiądę – zdecydował – przejdę się trochę. Jola już stała na chodniku i sięgała do torebki po pieniądze, Kostek wychodził z wnętrza mercedesa i właśnie wysunął nogę, gdy wtem stało się coś, co wszystkich zaskoczyło. Z tyłu podjechał peugeot i zatrzymał się tak blisko, że niemal dotknął zderzaka mercedesa. Równocześnie otworzyły się drzwiczki z przodu i z tyłu. Dwaj mężczyźni wyskoczyli i w jednej sekundzie znaleźli się przy mercedesie. Jeden z nich otwartą dłonią pchnął Kostka w twarz tak silnie, że, wpadł on z powrotem do wnętrza samochodu. Padło krótkie i ostre: – Spierdalajcie, ale już! Kierowca mercedesa przez moment zobaczył otwór lufy pistoletu tuż przy swojej głowie. Bez namysłu włączył bieg, nacisnął gaz i wóz ruszył z piskiem opon. Stary wyga wiedział, że w takim momencie nie należy zwlekać, protestować, o nic pytać, tylko trzeba wykonać polecenie. Drugi napastnik mocno chwycił Jolę jedną ręką za ramię a drugą położył jej na ustach. – Cicho, mała! – rozkazał. – Wskakuj! – pchnął ją w stronę otwartych drzwiczek peugeota. Ten pierwszy uporawszy się z mercedesem już także był przy nich i Jola poczuła jego uchwyt z drugiej strony. Pierwszy z napastników brutalnie zgiął jej kark, żeby łatwiej wsiadła do samochodu. Popchnięta silnie uderzyła się w kolano, ramieniem zawadziła o blachę i niczym bezwolny tobołek wpadła głową do środka samochodu. Jeden porywacz popychał ją jeszcze z tyłu, usiłując wejść za nią do środka a drugi pobiegł dookoła wozu, żeby wsiąść z drugiej strony. Silnik peugeota przez cały czas pracował, gotowy do ruszenia z miejsca. Ale Jola po pierwszym szoku spowodowanym napaścią momentalnie odzyskała świadomość. Cała jej energiczna natura zbuntowała się przeciw tej przemocy i natychmiast pojęła, że to jest właśnie niebezpieczeństwo, przed którym ostrzegał ją Marek. Gdy padła na siedzenia od razu odwróciła się na plecy. Teraz miała przed sobą czerwoną z wysiłku twarz mężczyzny, który popychając ją, usiłował wejść do środka. Nie namyślając się z całej siły kopnęła w tę twarz. Ostry obcas ugodził go w zęby aż głowa podskoczyła pod sufit. Jola kopnęła drugi raz i jednym rzutem ciała znalazła się na zewnątrz samochodu. Drugi napastnik, nie zdążył jej zatrzymać, bo już wsiadł na miejsce obok kierowcy. Zanim zorientował się, co się stało, Jola wypadła na jezdnię, poderwała się na nogi i wołając: ratunku, bandyci! – rzuciła się w stronę wejścia do domu. Kopnięty porywacz chciał skoczyć za nią, zatrzymać, ale już wokół miejsca napadu zaczął się gromadzić niewielki tłumek. Pora była niezbyt późna, około piątej, ludzie wracali z pracy, szli tędy od pobliskiego przystanku tramwajowego, więc szamotanina, krzyk Joli, niezwykłe zamieszanie sprawiły, że niektórzy zwrócili na to uwagę a co odważniejsi podbiegli do miejsca. Jeden z mężczyzn zastąpił drogę napastnikowi, usiłując go zatrzymać. Ten bez namysłu uderzył go pięścią w twarz i rezygnując z pościgu wskoczył do peugeota. Miał zakrwawioną twarz, oczy wściekłe, ręce dygotały mu z emocji i zdenerwowania. Ten drugi także uznał, że już nie dopadną Joli, która właśnie zniknęła na klatce schodowej, i wskoczył na swoje miejsce. – Ruszaj, kurwa, jedź! – krzyknął do kierowcy. Peugeot momentalnie poderwał się z miejsca i odjechał, nim ktokolwiek zdążył zapamiętać napastników lub numer rejestracyjny. Kostek widział całe to zajście przez wsteczne lusterko. Był zdenerwowany, nie spodziewał się, że jego zleceniodawcy mogą się posunąć do tak bezczelnego ataku w biały dzień i to na dość ruchliwej ulicy. Odetchnął, gdy zobaczył, że Joli udało się wyrwać z ich rąk. – Chryste, ale Ameryka! – powiedział kierowca. – Gdzie jedziemy? – Pod Heweliusza – oznajmił Kostek. – Udało jej się – dodał z zadowoleniem. – To pańska znajoma? – zainteresował się kierowca taksówki. – Córka. Jedź pan, zapłacę za cały kurs. Taksówkarz odetchnął zadowolony, że przynajmniej nie straci na tym kursie. Sama nie wiedziała, w jaki sposób pokonała schody na pierwsze piętro. Gwałtownie zaczęła naciskać przycisk dzwonka, lecz za drzwiami panowała cisza. Zrozumiała, że Zośka jeszcze nie wróciła z pracy. Rozdygotanymi rękami poczęła szukać w torebce kluczy, z przerażeniem zerkając czy ktoś za nią nie biegnie do góry. Ale na klatce schodowej nikogo nie było. Wreszcie znalazła klucze, otworzyła i wpadła do mieszkania. Natychmiast zaryglowała za sobą drzwi i wreszcie odetchnęła. Po chwili podeszła do okna i wyjrzała. Na ulicy przed domem stała jeszcze grupka ludzi żywo komentujących zajście, ale już nie było samochodu ani żadnego z napastników. Usiadła i dopiero teraz poczuła, że opuściły ją wszystkie siły. Zdała sobie sprawę, że uniknęła niebezpieczeństwa i na myśl o tym, co mogło się z nią stać, przeniknął ją dreszcz. Wykręciła numer telefonu i poprosiła o połączenie z Zośką. Usłyszała odpowiedź, że już skończyła pracę i wyszła do domu. Siedziała długo nieruchomo, w gęstniejącym coraz bardziej mroku, nie mając odwagi zapalić światła. W końcu usłyszała chrobot klucza. Zerwała się, ale widok Zośki uspokoił ją. – Aaa, jesteś, co za niespodzianka – ucieszyła się matka. Jola podskoczyła do niej i poczęła histerycznie wołać: – Zgaś światło, zgaś, zgaś!... – Co ci się stało? – Zośka dopiero teraz zobaczyła, że Jolka jest blada i rozdygotana. – Napadli mnie, chcieli porwać... – Gdzie? Kto? – Zośka szeroko otworzyła oczy ze zdumienia. – Tu, pod domem. Ledwo się wyrwałam. Mogą tu jeszcze gdzieś być... – Uspokój się. Jak uciekłaś, to więcej tu nie przyjdą. Siadaj, dam ci herbaty, no, już dobrze... – Zaczęła się krzątać, posadziła Jolkę przy stole, nastawiła czajnik – od razu wprowadziła atmosferę spokoju i pewności. Jola patrząc na nią opanowywała roztrzęsione nerwy i w duchu podziwiała jej spokój. – Opowiadaj – zażądała Zośka, stawiając na stole dwie szklanki herbaty. Jola już spokojniejsza, opowiedziała jej po kolei o całym wydarzeniu, poczynając od wizyty Kostka aż po próbę porwania. – To Kostek – stwierdziła Zośka. – On ich naprowadził... – Nie, to niemożliwe. Widziałam jak go uderzyli i wepchnęli z powrotem do taksówki – wyjaśniła Jola. – To w takim razie, skąd wiedzieli, że tu przyjedziesz? – Od niego na pewno nie. Przecież za nim do mnie przyszedł też, nie mógł o tym wiedzieć. Przyjechał tu razem ze mną. Z nikim w tym czasie nie rozmawiał, bo byliśmy razem – Jola tłumaczyła drobiazgowo, jakby pragnąc za wszelką cenę udowodnić niewinność Kostka. – No to chyba obserwowali wasz dom i jechali za wami, aż tu. – Na pewno tak było. Nie mogło być inaczej. – A Marek gdzie? – Wyjechał. Ma wrócić jutro wieczorem. Nie wiem, co zrobię. Boję się... – Zostaniesz u mnie – stwierdziła po prostu Zośka. – A jak tu przyjdą? – Nie przyjdą. Nikogo nie wpuścimy. A w razie czego narobię rabanu na cały dom. Nie odważą się... Słowa matki uspokoiły Jolę. Piła herbatę, słuchała jej słów i z wolna ogarniało ją poczucie bezpieczeństwa. Zostaniesz tu dopóki nie wróci Marek. A jak będzie trzeba, to dłużej. To są jego sprawy i on musi je załatwić z tymi facetami. – Oni na niego polują – domyślała się Jola. – Na to wygląda. Ale to jego sprawa. Sam sobie musi poradzić... – A jak nie da rady? Co wtedy? Co ja zrobię? – znów wrócił lęk, łzy zaczęły jej się cisnąć do oczu. Zośka przysunęła się bliżej i objęła ją ramieniem. – Uspokój się – powiedziała łagodnie. – U mnie nic ci się nie stanie. Jak chcesz, to możesz do niego w ogóle nie wracać. – Ale on... ja... – jęknęła Jola, nie podnosząc oczu na matkę. – Wiem. Kochasz go, albo ci się zdaje, że go kochasz. Dobrze ci z nim, masz dom, masz wszystko, czego potrzebujesz. Ale nie masz spokoju, żyjesz w ciągłym strachu. Boisz się o niego, o siebie, o wszystko. Ja to znam. Przeżywałam coś takiego. Dawno, dawno temu... z Kostkiem. A czym się to skończyło? Wiesz? Jeśli nie wiesz, to lepiej nie mówić... – Nie mów, jak nie chcesz – odparła cicho Jolka. – Nie ma tajemnicy. Złapali go na gorącym uczynku, wyrwał się, uciekł, stawiał opór. Dostał trzy lata. Pierwszy raz. A ja zostałam sama, bez grosza, bez przyjaciół, bez niczego. To co miałam robić? I tak się to zaczęło. Przez niego. Ale to przeszłość. Dawna. Nie wróci. Tylko nie chcę, żeby i ciebie to spotkało. A jak Marek będzie robił to, co robi, to cię czeka ciężki los. Sama dziś zobaczyłaś, do czego ci ludzie są zdolni... – Obiecał mi, że skończy, że będziemy żyć normalnie – wyznała Jola. Zośka pokiwała głową powątpiewająco: – Może skończy, może nie. To jest dla nich jak narkotyk. Może jednak ten Marek jest inny niż był kiedyś Kostek... Ale na razie zostań tu, nie wracaj. – Nie mogę. Dziś przenocuję, bo go nie ma. Ale jutro, muszę wrócić, uprzedzić go, ostrzec... Tylko jak? Boję się, strasznie się boję. – No widzisz, już cię wciągnął... – Nie, ale zależy mi na nim. – Dobrze – przerwała Zośka. – Na razie jesteś bezpieczna. Rozbierz się, zrobię kolację, prześpisz się tu, a jutro zdecydujesz, co robić. Nie masz nikogo, kto by ci mógł pomóc? – Nnnie – niepewnie odpowiedziała Jola i w tej chwili przypomniała sobie rozmowę z Markiem w nocy przed jego wyjazdem. – Może... – No? Jest ktoś taki? Przyjaciel Marka? Znasz go? – Nie wiem – odparła Jolka. – Nie znam. Ale Marek mówił, że gdybym bardzo potrzebowała pomocy, gdyby działo się coś naprawdę złego, to powinnam do niego zadzwonić. – To zadzwoń. Jak to ktoś bliski Markowi, to ci pomoże albo przynajmniej doradzi co masz robić. Albo uprzedzi Marka. Tak czy owak – zadzwoń. Jola po chwili wahania wykręciła numer. Po kilku sygnałach usłyszała niski, męski głos: – Tak, słucham. – Tu Jola... Mówię od Marka – powiedziała niepewnie. Po tamtej strome słuchawki zapadła dłuższa cisza jakby mężczyzna czekał na dalsze wyjaśnienia. Jola rzuciła nerwowo: – Potrzebuję pomocy. Boję się... – Coś się stało? – głos nie zdradzał emocji. – Tak. Coś bardzo złego. – Co? – Chcieli mnie porwać. Tu, na ulicy... – Kto? – Nie wiem. Trzej ludzie. Byli samochodem. Wyrwałam się... – Gdzie pani jest? W domu? – Nie. U matki. Adres... – Wiem – przerwał głos. – To dobrze. Proszę tam zostać na noc. W żadnym wypadku nikogo nie wpuszczać. N i k o g o , nawet pana doktora... – Tak, tak – skwapliwie zgadzała się Jolka. – Ale, co dalej? Co mam robić? Boję się, pomoże mi pan? – Zrobię, co będę mógł – odparł głos tak samo beznamiętnie. – Niech się pani uspokoi. A jutro... – zawahał się jakby potrzebował czasu do namysłu. – Co jutro, co mam robić? Czekać tu, wracać do domu? – pytała nerwowo Jola. – Proszę nigdzie nie wychodzić. Matka, jeśli musi, niech idzie do pracy, ale pani niech zostanie, zamknie się na wszystkie zamki i nikogo nie wpuszcza. Słyszy mnie pani? – Tak słyszę. Ale ja tu nie mogę wiecznie siedzieć. – Niech pani słucha dalej. Punktualnie o czwartej pod dom podjedzie stary, jasny fiat 125, wie pani jaki to samochód? – Wiem. – Jasny. Nie biały, a kość słoniowa. – Tak wiem. – Samochód wjedzie na chodnik. Kierowca wyjdzie i będzie oglądał po kolei wszystkie cztery koła. Z pani okna będzie to dobrze widać. – Tak... – Wtedy pani szybko zejdzie na dół, wsiądzie do tego samochodu i pojedzie nim do domu. – Jak to, tak zwyczajnie? Skąd będę wiedziała, że to ten samochód? Może to będą oni... – Spokojnie. Przecież powiedziałem. Samochód, fiat 125 kość słoniowa. Kierowca obejrzy wszystkie koła. Wóz stanie na chodniku. Wystarczy? – Tttak – zgodziła się Jola. – Czy to będzie pan? I kim pan jest? – To już wszystko – sucho odparł głos. – Na razie więcej nie mogę pani pomóc. Do jutra. – Odłożył słuchawkę, a Jola stała przez chwilę, patrząc na czarny aparat jakby przetrawiała to, co usłyszała. – I co? – Kazał mi tu zostać do jutra. O czwartej po mnie przyjedzie. Podał znaki... Zabierze mnie... – Nagle podniosła głowę i powiedziała ze zdziwieniem: – On zna adres, wie o tobie, mówił, że możesz iść do pracy... On cię też zna. – No więc Marek ma faceta, który bardzo dużo wie – stwierdziła bez zdziwienia Zośka. – To dobrze. Zrobisz tak, jak on powiedział. Chyba, że w ogóle nie chcesz już wracać do Marka. – Chcę, muszę. – No to nie ma o czym mówić. Kostek po powrocie z dramatycznej wyprawy natychmiast pojechał na górę, przebrał się w hotelowy uniform i zszedł do holu. Szefowa powitała jego powrót skinieniem głowy, kolega zastępujący go pomachał przyjaźnie ręką. Wszystko w hotelu było normalnie, ruch mały, jak zwykle przed wieczorem. Wypalił papierosa, potem przeniósł do windy bagaże dwóch gości i czuwał, jak zwykle kręcąc się po holu. Nie dawał poznać po sobie, ale był zdenerwowany i ciągle myślał o tym, co się zdarzyło. Nie przypuszczał, że Cygan i jego ludzie zdobędą się na taki krok. Był zły, że go użyli jako przynęty. Już nie czuł nienawiści do Joli, rozmowa z nią sprawiła, że patrzył teraz inaczej na to, co zaszło między nimi. Za to do Cygana i tych z samochodu czuł urazę. Wiedział, że w razie wpadki, on także odpowiadałby za porwanie Joli. Zresztą, zamiar porwania jej budził w nim sprzeciw i narastającą złość. Czuł, że coś powinien zrobić, jakoś ją uchronić przed niebezpieczeństwem. Zdawał sobie sprawę, że skoro raz zaczęli działać, to nie spoczną, póki nie osiągną celu. W momencie, kiedy w hotelu panował zupełny spokój, przespacerował się wolnym krokiem do barku, zlustrował go wzrokiem, potem przeszedł do kawiarni. Pod oknem, przy okrągłym stole zobaczył młodego mężczyznę w towarzystwie kobiety. To był ten, którego szukał. Podszedł, ukłonił się uniżenie i powiedział: – Telefon do pana. W recepcji. Młody człowiek o nic nie pytał, tylko skinął głową, przeprosił partnerkę i ruszył do holu. Ale tu nie poszedł do lady, gdzie były telefony, tylko zatrzymał się za filarem. Kostek stanął z drugiej strony. Był przestraszony, rozglądał się czujnie dookoła. Mężczyzna zapytał cicho: – Co się dzieje? – Cygan. Była próba porwania dziewczyny Marka. Przed godziną, pod domem jej matki, na ulicy. Przedtem zawieźli mnie do Sopotu, kazali wybadać dom, nawiązać kontakt i przekazać im wszystko. Wyraźnie szykują się na niego. – A on jest? – Nie ma. Będzie jutro wieczorem. – To co mieli do Joli? – Pewnie chcą go zaszantażować. Chcieli porwać... – Dobrze. Wystarczy. Jak będzie trzeba, to się zgłosimy – oznajmił młody człowiek i ruszył z powrotem do kawiarni. Kostek zobaczył, że właśnie przez hol przechodzi Rysio. Zobaczył tamtego mężczyznę, potem jego. Pomachał mu ręką i swobodnie zawołał: – Cześć, jak leci? – W porządku – odparł Kostek, wracając na swoje zwykłe miejsce. Był niezadowolony, że Rysio go widział w pobliżu tamtego mężczyzny. Stali bywalcy tej części hotelu wiedzieli, że to dyżurny. A Rysio, stary lis, wiedział o tym na pewno. Kostek nie miał do niego za grosz zaufania, ale nic już nie mógł poradzić. Sprawy toczyły się własnym torem. Nie mógł widzieć, że Rysio w barku przysiadł się na wysokim stołku do mężczyzny w dżinsowej kurtce, samotnie popijającego piwo. Odczekał aż barmanka weszła na zaplecze po lód i pochylając się szepnął: – Kostek kabluje. Rozmawiał z dyżurnym. Dżinsowiec dopił piwo, zapłacił i niespiesznie wstał ze stołka. Po chwili nie było go w barku. A Kostek na swoim posterunku w miarę upływu czasu uspokajał się coraz bardziej. Miał poczucie spełnionego obowiązku, już wiedział, że postąpił słusznie i być może uchroni Jolę od nieszczęścia. Wokół panował zwykły ruch, nic nadzwyczajnego się nie działo, nie zauważył także żadnego z ludzi Cygana, więc począł wierzyć, że już nic mu nie grozi. Gdy skończył dyżur, po dwudziestej, zjadł kolację, nawet wypił piwo i w dość pogodnym nastroju pojechał windą na ostatnie piętro, a potem jeszcze przeszedł kawałek korytarzem do zakamarka, w którym mieścił się jego pokój. Trochę się zdziwił, że drzwi nie były zamknięte na klucz. Przecież zawsze je zamykał. Nim zdążył pomyśleć, dlaczego tak jest, już zobaczył, że w pokoju ktoś na niego czeka. Cygana poznał od razu. Ten drugi był nowy. Ani podczas poprzedniej wizyty, ani w czasie dzisiejszej wyprawy samochodem nie widział go. – Zamknij drzwi – powiedział Cygan, nie wstając od stołu. Kostek posłuchał a asystent Cygana natychmiast stanął za jego plecami, jakby chciał mu zagrodzić drogę odwrotu. – Siadaj – mówił przyjaźnie Cygan. – Masz mi coś niecoś do powiedzenia, nie? – Co? – niepewnie pytał Kostek, wykonując polecenie i sięgając po papierosy. Cygan uśmiechnął się życzliwie i wyjaśnił: – Nie udawaj debila. Miałeś zebrać materiał. Mów co widziałeś, jak tam jest, jakie wejścia, wszystko... Kostek nieco się uspokoił. Zrozumiał, że Cygan przyszedł po sprawozdanie z lustracji willi Marka, jaką mu zlecili. Opowiedział wszystko, choć – jak lojalnie zastrzegł – nie widział zbyt wiele. Opisał wejście zamki, drzwi, pokoje na dole, kuchnię, poinformował, że w oknach są kraty. Dodał nawet, że Agencja: „Pewność-Zaufanie-Bezpieczeństwo” mieści się z boku, ma osobne wejście od ulicy i jest całkowicie oddzielona od reszty willi. – Jak na jedną krótką wizytę, to dowiedziałeś się sporo – pochwalił Cygan. – Jak myślisz, jest tam przejście z tej agencji do głównej części willi? – Może jest – odparł Kostek. – Nawet myślę, że powinno być. Ale to wygląda na fragment oddzielony od reszty. – Jasne – zgodził się Cygan. – Ale na pewno są jakieś drzwi. Muszą być, przecież to jeden budynek, nikt nie budował willi z osobnym, na mur oddzielonym pomieszczeniem. – Może dla służby? – Jak to budowali, to jeszcze służba nie była w modzie – roześmiał się Cygan. Wstał i wyciągnął rękę. – No, koleś, spisałeś się nieźle. A reszta się nie liczy... Zresztą była jeszcze jakaś reszta? – Jaka? – udał zdziwienie Kostek. – Pierwsze słyszę... – Fajno – ucieszył się Cygan. – Zasłużyłeś na kielicha. Sam chętnie się napiję z tobą. Masz tu coś? – Nie, tylko butelkę piwa... – Iiii tam, piwo – lekceważąco skrzywił się Cygan – takie sprawy oblewa się koniakiem. Skocz no, przynieś butelkę, tu masz forsę – podał Kostkowi banknoty. – Najlepiej idźcie razem, ja poczekam. Tylko nie marudźcie za długo. Było to powiedziane tak apodyktycznie, a zarazem naturalnie, że Kostek nie zaprotestował, choć nie bardzo miał ochotę pić z Cyganem. Ten drugi pociągnął go za łokieć i wyszedł posłusznie razem z nim. Na korytarzu kompan Cygana powiedział: – Chodźmy lepiej schodami, po co nas mają widzieć w windzie. Kostek znów nie zaprotestował. Lekko popchnięty w plecy poszedł przodem. Na końcu korytarza były drzwi a za nimi strome schody, wiodące od strychu aż na sam dół hotelu. Gdy stanął na pierwszym od góry stopniu, nagle poczuł, że dłoń idącego za nim zaciska się na jego ustach. Odruchowo ugryzł tę dłoń, ale równocześnie poczuł niesamowity ból w plecach. Kolano tamtego uderzyło go w stos pacierzowy a druga ręka pchnęła z całej siły w plecy. Potoczył się po schodach, tłukąc głową o kanty stopni aż legł nieruchomo na dole. Cygan ukazał się za plecami mężczyzny, który zepchnął Kostka. Obaj nie spiesząc się zeszli na dół, zatrzymali przy nieruchomo leżącym Kostku i Cygan dotknął dłonią szyi. Skinął głową zadowolony. – W porządku. Załatwiony. – Ugryzł mnie skurwysyn – wykonawca oglądał dłoń, na której pojawiły się krople krwi. Cygan roześmiał się: – Do wesela się zagoi. Chodźmy do windy, jakoś tu smutno, jak w kostnicy. Zadowolony z dowcipu, poszedł pierwszy, a na dole w barku zamówił sobie koniak, a Rysiowi i temu drugiemu po piwie. Zośka nie poszła do pracy. Zadzwoniła do Edwarda, żeby ją jakoś usprawiedliwił, że wszystko wyjaśni mu wieczorem, że zostaje w domu, bo pragnie czuwać nad Jolą. Obawiała się, że pozostawiona sama sobie Jola nie wytrzyma nerwowo i pojedzie do Sopotu, a wówczas nie wiadomo, co się może stać. Jola z trudem wytrzymała do południa. Już za piętnaście czwarta stała przy oknie i dyskretnie wyglądała na ulicę, gotowa do wyjścia. Jasny fiat przyjechał punktualnie co do minuty. Widocznie kierowca stwierdził, że coś z wozem jest nie w porządku, bo wjechał na chodnik, wysiadł i obchodząc dookoła starannie obejrzał wszystkie cztery koła. Następnie siadł za kierownicą. – Jest! – krzyknęła zdenerwowana Jola. Zośka stała obok niej i także go widziała. – Może jednak zostaniesz? – zaproponowała, ciągle niespokojna o córkę. – Idę – odparta zdecydowanie Jola. – To przecież człowiek Marka... – Idź. I zadzwoń jak będziesz w domu. Ja dziś nigdzie nie wychodzę. Zadzwoń też jak Marek wróci. Chcę być pewna, że jesteś bezpieczna. – Dobrze – Jola cmoknęła ją w policzek i wybiegła z mieszkania. Kierowca musiał bacznie wszystko obserwować, bo gdy tylko pojawiła się przed domem, pochylił się i otworzył tylne drzwiczki. Wsiadła i wóz natychmiast ruszył. Jola widziała przed sobą tył głowy nieznanego człowieka. Był już niemłody a nie nakryta głowa świeciła dość pokaźną łysiną. Miał szerokie plecy, musiał być wysoki, bo głową sięgał niemal sufitu. Duże owłosione dłonie trzymał na kierownicy i prowadził wóz spokojnie, niczym wytrawny kierowca. Jola siedziała cicho, nie mając odwagi się odezwać. – Niech pani opowie – zażądał mężczyzna, kiedy minęli najbardziej ruchliwe skrzyżowanie. – Spokojnie, po kolei, wszystko od początku. Tak jak poprzedniego wieczoru matce Jola opowiedziała mu wszystko, co wydarzyło się wczoraj. Milczał przez cały czas i tylko raz zapytał: – Kostek przyszedł bez uprzedzenia? – Bez. Właśnie miałam wychodzić. Przyniósł kwiaty, przepraszał mnie... – Skinienie głową miało znaczyć, że mężczyzna rozumie. Mówiła więc dalej, aż skończyła na swej ucieczce do mieszkania matki. Wtedy padło drugie pytanie: – A dziś nic się nie działo? – Nic. – Nikt nie przychodził, nie dzwonił, listonosz, dozorca, nikt? – Nikt. Po długiej chwili milczenia, nie odwracając głowy mężczyzna zaczął mówić rozkazującym tonem: – Niech pani słucha uważnie i zrobi dokładnie tak, jak powiem. Teraz zawiozę panią do domu. Wejdzie pani. Marka jeszcze nie ma. Proszę się zachowywać normalnie. Zapalić światło, zrobić sobie kawę, herbatę, coś do zjedzenia, wszystko normalnie. Ma być tak, jak zawsze... – Ale ja... oni... boję się – z trudem powiedziała Jolka. – Proszę dokładnie tak zrobić. I nikogo nie wpuszczać. Nie reagować na żadne dzwonki, domofony, na nic. Telefonów też proszę nie przyjmować. Żadnego kontaktu. Nawet gdyby ktoś przyszedł z depeszą... Po prostu czeka pani spokojnie na Marka. Nawet gdyby coś się działo w mieszkaniu, gdyby pani usłyszała coś podejrzanego, kroki, stuki – proszę nie reagować. Czy to jasne? – Boję się – powtórzyła. – Nie bój się, dziecko – usłyszała niespodziewanie. – W domu będziesz bezpieczna, jeśli mnie posłuchasz. Będę nad wszystkim czuwał. Wróci Marek i wszystko będzie w porządku... Była mu wdzięczna za ten cieplejszy ton i uspokajające słowa. Zatrzymał samochód spory kawałek przed willą. Jego głos znów stał się obojętny, rozkazujący: – Tu pani wysiądzie. Proszę spokojnie iść, będę patrzył z daleka. Wchodzi pani normalnie, zamyka za sobą wszystkie zamki. Dalej – jak mówiłem. – Dobrze – odparła niepewnie. – Jeszcze jedno – tym razem lekko odwrócił głowę, ale w niezbyt jasnym świetle kończącego się pochmurnego dnia nie zobaczyła wyraźnie jego twarzy. – Nie dzwoniła pani do mnie. Nie widzieliśmy się, nie rozmawialiśmy. W ogóle mnie nie było... – To jak przyjechałam? – Normalnie, kolejką elektryczną. Albo raczej przygodnie zatrzymanym samochodem. Facet chciał zarobić i panią podwiózł, dużo jest takich. Czy to też jasne? – Tak, jasne. – To... powodzenia. I nie bój się, dziewczyno – znów ten cieplejszy ton. – Wszystko będzie dobrze. Wysiadła i niemal biegiem dotarła do bramki. Wiedziała, że nad nią czuwa, ale nie mogła zapanować nad strachem. Dopiero kiedy znalazła się w środku, za starannie zamkniętymi drzwiami, odetchnęła. W duchu modliła się, żeby Marek wrócił jak najprędzej, bo wiedziała, że czekanie na niego w pustej willi będzie niezwykle trudne. A jej opiekun odczekał, póki nie zobaczył światła w oknie willi, potem pojechał dalej, za rogiem zatrzymał wóz, wysiadł i wrócił. Wszedł spokojnie, jak zwykły klient do agencji ochrony „Pewność-Zaufanie-Bezpieczeństwo”. Dyspozytor, który o tej porze nie miał zbyt dużo zajęć, czytał gazetę i popijał herbatę. Wejście niespodziewanego gościa zaskoczyło go, zerwał się z miejsca z okrzykiem: – To pan? Panie majorze! – uradował się wyraźnie, a przybysz uściskał go. – Cześć, sierżancie. Kawał czasu się nie widzieliśmy. Emeryturka, co? – Trochę za wcześnie – zwierzył się sierżant – ale co robić. Jakoś leci, tu sobie dorabiam. A pan? Ciągle w służbie? – Jeszcze, ale pewno niedługo... – odparł smętnie przybysz i usiadł przy biurku, obok dyspozytora. Głośnik krótkofalówki milczał, mikrofon był wyłączony. – Potrzebuje pan czegoś? – pytał zaintrygowany wizytą dawnego przełożonego dyspozytor. – Jakaś ochrona? – Nie sierżancie. W ogóle sprawa jest poważna i dosyć trudna. Dobrze, że to pan tu jest, razem sobie poradzimy. – Co jest? – sierżant zrobił się czujny, gotowy do działania. – O Cyganie pan słyszał? – Jasne. Ciągle nie siedzi. – Może będzie siedział. A na razie szykuje skok. Tu, na ten dom... – Na Marka? – sierżant nie zdziwił się zbytnio. Dużo wiedział, choć mało mówił. Teraz też czekał na dalsze wyjaśnienia. – Nie będę się wdawał w szczegóły – kontynuował major. – Ale zależy mi, żeby nie mieszać do tego policji. Póki to możliwe, oczywiście. – Jasne. – No więc jest tak: Marka nie ma, ale wróci i to wkrótce. Cygan tu do niego przyjedzie. Nie sam i nie z towarzyską wizytą. – Domyślam się – wtrącił sierżant. – Trzeba go zwinąć. Nie dopuścić, żeby coś zrobił Markowi albo jego pani. Jak to zrobić – pańska sprawa. Ale znam Cygana i jego ludzi. Może pójść ostro. Wtedy i wy będziecie zmuszeni zadziałać na całego. – Jasne. O której przyjdą? – Nie wiem o której. Nie wiem jak będą chcieli się dostać do środka. Lecz wiem, że przyjadą i Cygan spróbuje załatwić swoje porachunki. Pańscy ludzie mają broń? – Mają. Legalnie. – W porządku. Ilu pan może skrzyknąć? – Zaraz wyjadą na patrole. Czterech w dwóch wozach. – Trochę mało. Cygan może przyprowadzić więcej. – Mogę ściągnąć jeszcze dwóch. Razem sześciu. – W porządku, powinno wystarczyć. Niech pan ich tu ściągnie. Natychmiast. Póki Marek nie przyjechał i jest spokój. – I co? Obstawić chałupę i nie dopuścić? – Przeciwnie. Jakbym pochował chłopaków tak, żeby ich nawet jasnowidz nie wykrył. Poczekałbym na Marka... – A jak Cygan przyjdzie wcześniej? – Też dobrze. Wtedy bym nadal czekał aż przyjedzie Marek. – Ale w domu jest pani Jola, może jej zrobić krzywdę. – Racja – przyznał major. – Lecz myślę, że nic jej nie zrobi, bo jemu zależy na Marku, nie na niej. – To ryzyko. – Tak, sądzę, że najwyżej ją postraszy, potrzyma i poczeka na Marka. Najwyżej każe jej otworzyć, żeby Marek się za wcześnie nie domyślił, że czeka na niego. A wtedy wskoczą pańskie chłopaki. – Może być strzelanina. – Myślę, że na pewno będzie. Ale zaskoczycie ich. Cygan się nie spodziewa zasadzki. Dacie sobie radę. Sześciu, pan siódmy, Marek ósmy, to cała drużyna wojskowa. – Ryzykowne, ale ma sens – zgodził się sierżant i zaraz się zmarszczył. – Ciekawe którędy będzie chciał się dostać? – Nie wiem. Może tędy, przez agencję? Wtedy pan pozwoli się zastraszyć, przepuści go, ale pańskich chłopaków nie może wykryć. A jeśli zechce inaczej, siłą przez drzwi, to będzie mu trudno bez hałasu. Jola go nie wpuści. Chyba że jakoś sobie otworzą, on ma fachowców. Przez okno nie wejdzie, bo są kraty, a gdyby chcieli przepiłować, będzie słychać i Jola narobi alarmu. Tak czy owak musi pan patrzeć i dostosować się do sytuacji. Mogą przyjść przed Markiem, mogą po jego powrocie – nie wiadomo, ale przyjadą na pewno. Pańska sprawa, żeby ich zlikwidować – na ostatnie słowo położył szczególny nacisk i spojrzał wymownie na sierżanta. Ten skinął poważnie głową i zapytał jeszcze: – A pan? Wkroczy pan z mundurowymi? – Nie. Mnie tu nie będzie. Nie ma. I nie było. Rozumiemy się? – Ttak, chyba tak – odparł niezbyt pewnie dyspozytor. – No to niech pan wzywa chłopaków i działa. Wszystko zależy od pana, sierżancie. Przypomni pan sobie stare czasy. Poczekał aż dyspozytor przez radiotelefon wezwał wszystkich swoich ludzi, by się stawili w firmie, potem pożegnał go serdecznie: – Będę w pobliżu. Tak na wszelki wypadek, gdyby coś nie wyszło. A w ogóle to pan pamięta... – Tak, tak – przytaknął sierżant. – Nie ma, nie było i nie będzie pana... Czekała w stanie najwyższego napięcia nerwowego. Starała się sobie tłumaczyć, że nic złego nie może jej spotkać, przypomniała sobie uspokajające słowa człowieka, który ją tu przywiózł, próbowała wszelkimi sposobami zapanować nad strachem, ale nie była w stanie wytrzymać tej ciszy, samotności i poczucia bezradności. Każdy szelest gałęzi za oknem, każdy – prawdziwy czy wyimaginowany – stuk, czy skrzypnięcie podłogi w głębi domu wywoływały przyspieszone bicie serca. Nie chciało jej się jeść, nie miała nawet odwagi iść do kuchni zaparzyć sobie kawy lub herbaty. Próbowała oglądać telewizję, ale jakaś kreskówka dla dzieci denerwowała ją. Wzięła książkę, usiłowała czytać, lecz nie rozumiała ani jednego słowa. Pomyślała, że mogłaby pójść do dyspozytorni, tam czuła by się bezpieczniej, ale znów przypomniały jej się nakazy tajemniczego opiekuna. Czas mijał wolno. Wskazówki zegara pokazały siódmą, potem ósmą, było cicho i spokojnie, a ona dygotała ze strachu i modliła się, żeby już Marek wreszcie wrócił, żeby skończyło się to niemożliwe do zniesienia czekanie. Dyspozytor także był zdenerwowany, choć starał się tego nie okazywać. Cicho, żeby nie niepokoić Joli, porozmieszczał swoich ludzi w różnych miejscach domu. Pod schodami, na górze w sypialni, w łazience za drzwiami, w piwnicy, tuż przy wyjściu na parter. Zrobił to tak sprawnie i bezszelestnie, że Jola niczego nie słyszała. Wszyscy czekali. Sierżant co chwilę wstawał, wyglądał przez okno, popatrując na bramkę i na ulicę przed willą. Niczego jednak nie widział, na ulicy i w domu panował spokój, czas mijał i nic się nie działo. Tymczasem Marek jechał z nadmierną szybkością i zbliżał się do Trójmiasta. W ciągu tych dwóch dni przejechał szmat kraju; był w Szczecinie, Gorzowie, przenocował w Poznaniu, potem dotarł do Ostrowa Wielkopolskiego, na krótko zatrzymał się w Koninie i teraz wracał do domu. Był zmęczony, ale w dobrym humorze. Dogadał się z Kazikiem, który zrozumiał, że wobec niebezpieczeństwa zmasowanej akcji policyjnej, należy na jakiś czas zawiesić działalność. Rad był z rozliczenia, odebrał pieniądze i wrócił do Niemiec, obiecując spokojnie czekać na znak od Marka. W pozostałych miejscach, gdzie były komórki Marka, warsztaty, ukryte miejsca służące do przechowywania samochodów, bazy „pilotów”, przeprowadzających skradzione wozy przez kraj – także wszystko pozałatwiał szybko. Zatrzymał sprawnie działającą maszynę, zapłacił tym, którym coś był winien, odebrał pieniądze od tych, którzy byli winni jemu. Teraz wiedział, że dopóki nie da odpowiedniego sygnału, nic się nie będzie działo i cała policja kraju nie zdoła niczego wykryć. Trasą toruńską, pustawą o tej porze roku, jechał, stale przekraczając sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. W Starogardzie skręcił w drogę boczną, znacznie krótszą. Minęła ósma, kiedy wjechał do Gdańska. Tu nieco zwolnił i już prawie z dozwoloną szybkością zbliżał się do Sopotu. Pomyślał o Joli, cieszyła go myśl, że będzie mógł ją uspokoić i postanowił, że wyjadą na jakiś czas w góry albo może nawet gdzieś za granicę, do kraju, w którym jeszcze było ciepło. W Sopocie skręcił na światłach w lewo, przeciął ulicę prowadzącą górną częścią miasta do Gdańska i znalazł się w gorzej oświetlonej, pustej już o tej godzinie dzielnicy. Był krok od domu. Ostre światła wyskakującego zza rogu samochodu oślepiły go. Zaklął, szarpnął kierownicą w prawo, ale nie zdołał uniknąć zderzenia. Tamten z dużą siłą uderzył go w przedni błotnik. Równocześnie z tyłu nadjechał drugi wóz i stanął tuż za jego bagażnikiem. – Co jest, do cholery! – wrzasnął Marek, wyskakując z wozu i w tym momencie zorientował się, że jest w pułapce. Z dwóch stron zbliżali się do niego ludzie w kominiarkach, z bronią wyciągniętą w jego kierunku. Wolno podniósł dłonie do góry na znak, że się poddaje. Dwóch bez słowa chwyciło go za ręce i wykręciło je do tyłu. Trzeci wcisnął mu lufę pistoletu maszynowego między łopatki a czwarty podszedł z przodu, uderzył go mocno otwartą dłonią w twarz i powiedział: – Idziemy. Tylko pamiętaj, jedno słowo i nie ma cię. Poznał Cygana. Nawet się nie zdziwił. Był tylko wściekły na siebie, że tak dał się zaskoczyć jak małe dziecko. Ruszył wolno, ale ten z tyłu popchnął go, zmuszając do przyspieszenia kroku. Cygan mówił cicho: – Otworzysz bramkę i drzwi. Pamiętaj, bez słowa, bo ci zatkamy pysk raz na zawsze. Przed bramką jeden z napastników zwolnił uchwyt prawej ręki Marka. Sięgnął po klucze. Cygan wyrwał mu je i sam otworzył tak delikatnie, że nie słychać było żadnego dźwięku. To samo powtórzyło się przy drzwiach wejściowych do willi. Marek zobaczył światło i zdążył pomyśleć, że Jola jest w domu i czeka na niego. Całkowicie zaskoczona krzyknęła: – Marek! – i zerwała się z fotela. – Spokój, siadaj – huknął Cygan i pchnął ją z powrotem na fotel. Otworzyła usta do krzyku, ale nie zdołała wydobyć z siebie głosu. Widziała jak jeden z bandytów obchodzi pokój, zagląda do kuchni i staje za jej plecami a drugi staje pod oknem i wodzi po pokoju lufą małego pistoletu maszynowego. Poznała go. Miał jeszcze świeżą ranę na twarzy i spod wykrzywionych warg widać było szczerbę po wybitym zębie. Chyba specjalnie chciał jej to pokazać, bo uniósł kominiarkę odsłaniając dolną połowę twarzy. Poznała też Cygana. Stał na środku pokoju z triumfalną miną i wodził wzrokiem od niej do Marka i z powrotem. – No i co, koleś – powiedział nie ukrywając satysfakcji – spotkaliśmy się znowu. Cieszysz się, co? Nie czekając na odpowiedź, podszedł do Marka i znów go uderzył w twarz. Jola krzyknęła. Cygan zbliżył się i uderzył ją także. – Cicho mała – powiedział, pozornie łagodnie ale Jolę przeszedł dreszcz. – Od ciebie zaczniemy. Niech sobie popatrzy zanim go wykończymy. – Skinął ręką i ten, który stał przy kuchni, zbliżył się i chwycił Jolę za ramiona. Z całych sił przycisnął ją do fotela, obezwładniając jej ręce. Cygan zachęcił szczerbatego: – No chodź. Bury. Ty pierwszy, należy ci się za te wybite zęby... Człowiek nazwany Burym puścił pistolet, który zawisł na pasku. Wolno zbliżył się do fotela, w którym tkwiła unieruchomiona Jola. Pochylił się, jednym ruchem zadarł spódnicę do góry, potem brutalnie rozerwał rajstopy. Nogi wbił między jej kolana, uniemożliwiając wszelki opór. Zresztą była tak przerażona, że nie była w stanie się bronić. A Bury, z twarzą ciągle od góry ukrytą pod kominiarką, ustami wykrzywionymi w upiornym uśmiechu, rozpiął spodnie i zaczął wyciągać członka. Nie spieszył się, chciał się nasycić jej przerażeniem, chciał zaimponować kolegom swoją wielką męskością i opanowaniem. Marek szarpnął się i krzyknął na całe gardło: – Zostaw ją, ty skurwysynu! – resztę słowa zdusiła mu mocna dłoń zaciskająca się na gardle. Bury nie zwrócił nawet na to uwagi. Już przyklęknął, przysunął się blisko. Jola czuła ciepło jego oddechu, zdawało jej się, że rozerwie ją w kroku swoim ciałem, jeszcze moment a stanie się. Wtedy zdobyła się na nadludzki wysiłek. Szarpnęła się tak mocno, że Bury nieprzygotowany na to zachwiał się i byłby upadł do tyłu. Jola zaczęła histerycznie, z całych sił wrzeszczeć: – Na pomoc! Ratunku! Marek! Bandyci! Ratunku! Ratun.... – cios Cygana zatkał jej usta, a Bury całym ciężarem rzucił się na nią. Szarpała się i wiła pod nim, uniemożliwiając dokonanie gwałtu. – Pomóc ci, Bury? – roześmiał się jeden z tych, którzy trzymali Marka. Ale w tym momencie stało się coś, co sprawiło, że wszystkim śmiech zamarł na ustach. Dyspozytor nie widział jak wchodzili do willi. Stało się to szybko, cicho, a on właśnie w tym momencie odszedł od okna. Gdy zaczynał już wątpić, czy coś naprawdę się stanie, usłyszał jakiś głos. Był to okrzyk Marka. Potem nastąpiła dłuższa cisza. I znów rozległ się mocno przytłumiony przez ściany, ale jednak wyraźny głos kobiecy. Nie miał wątpliwości – ktoś krzyczał w głębi domu. – O jasna cholera! – zaklął i zawołał: – Chłopaki, ruszamy, ale cicho, jazda... – Pobiegł pierwszy. Jego ludzie poczęli wyłaniać się z ukrycia. Każdy ze swego miejsca posuwał się na palcach, bezszelestnie, nasłuchując i trzymając broń gotową do strzału. Sierżant cicho uchylił drzwi do kuchni. Wszedł a dwaj ludzie wsunęli się za nim. Wiedział, że inni pojawią się z góry, od sypialni wprost do pokoju, a jeszcze jeden wyjdzie z piwnicy w przedpokoju. Z kuchni przesunął się pod drzwi do głównego pokoju. Stamtąd dochodziły jakieś głosy, szamotanie, ale już nie było słychać tamtego krzyku. Pchnął skrzydło kuchennych drzwi i od razu, jakby go ktoś silnie popchnął, skoczył do przodu, wołając: – Ręce do góry, stać, będę strzelał! Jego ludzie nagle pojawili się od strony kuchni, z góry i z przedpokoju. Nim bandyci zdążyli zrozumieć, co zaszło, już byli otoczeni ze wszystkich stron. Bury półleżał na podłodze z rozpiętym rozporkiem i wywalonym na wierzch członkiem. Jola zerwała się z fotela i z całej siły kopnęła go w to miejsce. Zawył z bólu i skręcił się w kłębek. Jeden Cygan nie stracił panowania nad sobą. Skoczył do Joli, chwycił ją w pół i choć szarpała i kopała, zasłonił się nią. – Strzelajcie, no strzelajcie! – zawołał. Dyspozytor zawahał się. Ale w tej chwili Marek, już uwolniony z uchwytu dwóch bandytów zaskoczonych pojawieniem się uzbrojonych ludzi, wyrwał jednemu z nich pistolet i nie namyślając się strzelił dwa razy. Zawsze był świetnym strzelcem. Trafił Cygana w bok głowy i kark. Cygan osunął się na Jolę, a ona cofała się przerażona, z oczami szeroko rozwartymi, niezdolna wydobyć z ust okrzyku. Strzały Marka jednak wyrwały wszystkich z letargu. Bury zdołał chwycić rękojeść swego automatu i sypnął na oślep pociskami po pokoju. Jeden z nich drasnął Marka w ramię, drugi rozbił szybę, reszta utkwiła w ścianie. Bury przestał strzelać, bo pocisk wystrzelony z pistoletu sierżanta przebił mu czaszkę. Ten, który przedtem trzymał Jolę na fotelu, nie zdążył się wyprostować, strzały oddane przez stojącego za dyspozytorem ochroniarza trafiły go w plecy, przetrącając kręgosłup. Ci dwaj, którzy byli obok Marka, nie mieli szans. Jeden był już bez broni, a drugi sparaliżowany strachem padł na podłogę. Ochroniarz z przedpokoju chciał do nich wystrzelić, ale dyspozytor go powstrzymał: – Dobra, spokój. Zostawcie ich. Będą świadczyć, jak to się odbyło i kto tu przyszedł z bronią. No jak, będziecie zeznawać prawdę? Pierwszy z brzegu odpowiedział płaczliwie: – To on nas zmusił, to Cygan... Drugi skwapliwie mu przytakiwał. Jola, półprzytomna z przerażeniem, oszołomiona tym, co się zdarzyło i co przeżyła, dopadła do Marka, wpiła się palcami w jego bluzę i wołała: – A mówiłam, prosiłam, błagałam, i co, co teraz, co teraz będzie, co? Chwycił ją oburącz, mocno przycisnął do siebie i gładząc po włosach, mówił łagodnie: – Już dobrze, dobrze, uspokój się. Już po wszystkim. Nic nam nie grozi. No, uspokój się, wszystko będzie dobrze... – Nie będzie, nie będzie dobrze, nie chcę tak żyć, nie chcę! – krzyczała, ale w miarę jak czuła jego dłoń delikatnie głaszczącą włosy, jak docierał jego uspokojony głos, uciszała się, aż wreszcie rozszlochała się, wyrzucając z siebie cały strach, ból, żal za to, co musiała przeżyć. A Marek nadal mówił: – Będzie dobrze. Wyjedziemy stąd. Obiecałem ci. Wyjedziemy. Teraz pojedziesz do matki. Odpoczniesz... – Nie zostawiaj mnie! – krzyknęła. – Nie zostawię cię. Już nigdy cię nie zostawię. Pojedziemy razem. – Ruszył ku drzwiom a nim przestąpił próg, powiedział do dyspozytora: – Zajmij się tym wszystkim. Wezwij policję, przekaż tych tu, opowiedz jak było. A potem... zajmij się firmą... – W porządku – odparł dyspozytor niemal wesoło. – Wszystko będzie w porządku. Marek wyszedł, prowadząc ciągle szlochającą, ale już coraz ciszej, Jolę. KONIEC