Goraj Piotr - Negatyw
Szczegóły |
Tytuł |
Goraj Piotr - Negatyw |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Goraj Piotr - Negatyw PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Goraj Piotr - Negatyw PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Goraj Piotr - Negatyw - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: PIOTR GORAJ
Tytul: Negatyw
Z "NF" 12/98
He who was living is now dead
We who are living are now dying
With a little patience
T. S. ELIOT, "THE WASTE LAND"
Każdy dzień był jak szare mydło. Gapiąc się o poranku w
lustrzane odbicie, odczuwała pokrewieństwo z wyciśniętą tubką
pasty do zębów. Wyobrażała sobie swój organizm jako
wielokomórkowy zakład produkcyjny z dziewiętnastego wieku.
Co rano ściągały doń rzesze ofiar kapitalizmu i z
nienawiścią brały się do roboty. Wszystko rozkręcało się
opornie jak w ciągliwym budyniu.
Parę lat temu wyglądało to zupełnie inaczej. Budziła się
z wytrzeszczem niczym u sowy w południe i ruszała do boju w
białej gorączce, z turbodoładowaniem; wszystko działało
znakomicie. Wystarczyła iskra, żeby wzniecić pożar
entuzjazmu. Po prawdzie starczyło splunąć, żeby ten pożar
ugasić. Była jak pies uwiązany na gumie do budy. Im dłuższy
wyskok naprzód, tym mocniej trach o budę. Miotała się między
biegunami jak głupie jojo; z wyżyn euforii spadała z hukiem na
dno ciężkiej depresji. Taka intensywna eksploatacja
nadwyrężyła jej pancerz ochronny: nabyta nadwrażliwość nie
pozwalała normalnie funkcjonować. Zaczęła sobie ubliżać:
cholera, mimoza. Wychowanie w cieplarnianych warunkach.
Mamusia, tatuś, córusia, cienka skóra. Ziarnko grochu.
Podjęła decyzję. Trzeba oduczyć się histerycznego
reagowania na rzeczywistość, a wyrobić umiejętność oglądania
jej jak w kinie. Nie widziała wielu możliwości, zaledwie
trzy: chlać, ćpać albo się zahartować. Do pierwszych dwóch
nie miała zdrowia.
Wybrała studia medyczne, bo mdliło ją na widok
rozjechanego gołębia. Przez pierwszy rok uczyła się roli
zimnego obserwatora. Opłaciła to serią spoconych nocy. Śniła
rowy pełne pomarańczowych noworodków, poukładanych rzędem
jak sardynki. Przemawiały ochrypłym barytonem i wyśmiewały
się z niej, gulgocząc flegmą. Tak więc zanurzając się w
oniryczną bawełnę, nie doznawała ulgi ani odprężenia;
myślała z lękiem, czy i tym razem pojawi się w jej śnie
ponury goryl z prosektorium. Była przekonana, że facet ma
czarne zęby i plecy obrośnięte gęstwą czarnych kudłów. Kiedy
się pojawiał, metodycznie i bez emocji sortując i myjąc
pozieleniałe ciała, wbrew sobie wpijała wzrok w jego
zaciśnięte usta, oczekując z lękiem, że je otworzy. Wtedy z
jego gardzieli wypełznie drapieżna wątroba i żarłocznie
rzuci się na nią. W chwilach największej niemocy obiecywała
sobie trzymać się jak najdalej od medycyny. Bez mrugnięcia
złożyła przysięgę Hipokratesa, składając jednocześnie
prywatne przyrzeczenie, że jeśli kiedykolwiek usłyszy
wołanie o lekarza, to zmyje się z miejsca w podskokach i
pójdzie zmierzyć sobie ciśnienie.
Po kilku latach jej system nerwowy dotknęło coś w rodzaju
zrogowacenia. Ale podczas nocnych dyżurów, przechadzając
się po zimnojasnych korytarzach szpitala jak znudzony
nosorożec, często myślała o tamtych nadwrażliwych czasach.
To był wyjątkowo monotonny dyżur. Nic się nie działo. Nic nie
dowieźli. Stara znajoma nuda zlazła z sufitu i rozwalała się
bezczelnie na biurku. Objawiała się tak jako uboczny produkt
terapii znieczulającej. Wiekuiste niezadowolenie z
wykrzywioną gębą wkroczyło do jej życia niedługo po nudzie.
Czyli ogólnie biorąc nic się nie zmieniło. Kiedyś męczyło
ją własne przeczulenie, teraz ciążył i ograniczał mur,
którym tak skutecznie się zabetonowała. Rutynowo puściła z
dymem paczkę fajek, żeby przepędzić pokraki z biurka. Jak
zwykle nie pomogło.
Rób coś. Zadzwoń sobie.
Palec wskazujący wystukał znaną kombinację cyfr. Miała
wrażenie, że znudziła go już ta kombinacja.
- Halo - burknął głos jak benzyna.
- Wita cię twój domowy lekarz - odpowiedziała tonem o
wystudiowanie nieprzyjemnym brzmieniu.
Zapragnęła, by facet na drugim końcu dołożył starań, żeby
przynajmniej sposób mówienia oczyścić z gnuśności.
- Fajnie, że dzwonisz - przemówił grzybem porosły głos,
nie maskując niezadowolenia.
- Co robisz?
- Nic szczególnego.
- Pewnie leżysz i żresz batonika.
- Pudło. Tylko leżę.
- Dlaczego nie żresz batonika?
- Skończyły mi się - wyjaśnił z irytacją.
Naprzód. Zrób sobie dobrze.
- Gapisz się w telewizor?
- Znowu pudło.
- Patelnia cierpi?
- Co?
- Patelnia po wczorajszych jajkach na bekonie -
wyjaśniła. - Stawiam lewą nerkę, że jej nie umyłeś.
- Nudny dyżur, co?
Niewiarygodne, jak gładko zmierza się czasem do celu.
Jedziemy niby po szynach, przez nieunikniony krajobraz myśli.
Obie strony reagują dokładnie, jak trzeba, aż cała zabawa
przestaje cieszyć.
- To zależy. Znam faceta, któremu by się tu spodobało.
Można leżeć, siedzieć i nikt nie zawraca głowy.
- Zdaje się, że dyżury ci nie służą - zaopiniował głos,
znowu zalatujący benzyną. - Przecież zwykle atakujesz po
południu. Nie wystarcza ci? Jest druga w nocy. Zrób mi
przyjemność i postrzelaj sobie do kogoś innego. Wytnij coś
komuś...
- Fakt, z ciebie już nic się nie da wyciąć.
Westchnął.
- Nasuwa się pytanie, dlaczego jeszcze nie odłożyłem
słuchawki.
- Bo jesteś mięczakiem.
Idzie nieźle.
Milczenie nieubłaganie pęczniało znaczeniami.
Podejmował decyzję.
- Posłuchaj - odezwał się wreszcie, dobitnie zmęczony. -
Mogłaś to wszystko ściągnąć do jednego zdania. Ale jesteś
sadystką, prawdziwym lekarzem. Rano nie będę czekał pod
szpitalem. W ogóle już nigdzie nie będę na ciebie czekał.
Zwycięstwo!!! Szampan, kwiaty, owacje. Pozwoli pani, że
pogratuluję zręcznie przeprowadzonych negocjacji.
- Twój wybór. Auf Wieder sehen.
Odpowiedział jej zrezygnowany trzask. Przednia zabawa.
Zwyczaj z dawnych czasów. Element terapii znieczulającej:
zrobić komuś źle i nie żałować. Najlepszy efekt, kiedy
pomysł przychodzi ci nagle i bez powodu i natychmiast go
realizujesz. Happening: na krótki moment ożywia smętną
rzeczywistość. Błysk w mrocznej czeluści latryny. Ale
spowszedniało to i nie robi już wrażenia, pomyślała z
rezygnacją. Prawdę mówiąc, nie daje kopa. Zresztą, nic nie
daje kopa. Nic nic nie daje. Dno. Wszystko się powycierało,
z drugiej strony prześwituje bezczelna dziura. Monotonia,
jak te białe ściany. Te szafki, białe. Druga, środek nocy.
Co on... Że nie wystarcza. Co nie wy... Druga, to
jeszcze... Prysznic najpierw, a potem... Jutro cały dzień
można. Mętne to, mdłe. Takie kremowe. Krem.
Miękko wtoczyła się w drzemkę.
Skrzyp.
Drgnęła, kurtyna powiek poszła w górę. Zdrzemnęłam się, a
teraz coś mnie zbudziło. Co? Przytomniejąc, omiotła
wzrokiem pomieszczenie, zapuściła sondę w głąb korytarza.
Pusty jak bęben. Wszędzie sterylna, szpitalna cisza.
Skrzyp.
Jakby zza winkla. Odczekała moment. Dały się słyszeć dwa
skrzypy, potem trzeci, wszystkie w równych odstępach. Równo
z czwartym zza zakrętu wyłoniła się krępa postać we
wzorzystych szatach, które nie były szpitalnym fartuchem.
Oblicze postaci było czarne czernią piekielnych czeluści.
Czarna dziura w bieli korytarza, ozdobiona białawym czepcem.
Indywiduum podchodziło powoli, lecz rytmicznie, skrzypiąc
lewym trzewikiem. Zbliżywszy się, ukazało w pełnej krasie
swą negatywność. Siwy Murzyn, ślepy. Czarna gęba, puste
oczodoły, na tym siwy czepiec: ewidentny negatyw.
- Co pan tu robi?
Pytała, zastanawiając się, czy stary Murzyn ma czarne
zęby. Jeśli tak, byłby idealnym negatywem. Czy negatyw
oznacza coś niedobrego? Czy należy się go wystraszyć? Innymi
słowy, czy negatyw jest negatywny? Problem wydał jej się
akademicki, ale warty zastanowienia. Chociaż ja jestem
pozytywem, pomyślała, dla tego negatywa jestem negatywem, a
on pozytywem. Punkt widzenia.
- Ochocho - negatyw rozsunął grube wargi w nieskazitelnie
czarny uśmiech. - Massa lekarz nie denerwować sie. Mba być
tutaj na pomoc. Mba z ta sama parafia.
Patrzył tak, jakby widział.
- Co za parafia, do cholery? - zapytała, żeby o coś
zapytać. Najogólniej mówiąc czuła się totalnie
zdezorientowana.
- Och, to być idiom - wyjaśnił Mba. - Mba chcieć
powiedzieć, dawno, dawno temu Mba być taka sama. Mba
wiedzieć, lekarz mieć problem. Mba znać taka sprawa mnóstwo
za bardzo. Mba wiedzieć, jak rozwiązać.
Wyjątkowo nudny dyżur. Narzekałaś na nudę, no i teraz
masz, babo. Użeraj się z czarnym świrem, który pojawia się
znikąd.
- Pojawia sie pomóc - wyjaśnił natychmiast Mba,
przyprawiając deklarację szerokoczarnym uśmiechem. - Lekarz
myśleć, Mba wiedzieć - kontynuował widząc, jakie zrobił
wrażenie. - Mba kapłan voo doo. Mieć wielka magia.
Rozmawiać z natura i wszystko rozumieć. Mba słyszeć, co
dziać się w żywa istota.
Nie taka znów żywa, pomyślała.
- Mba wiedzieć mnóstwo za bardzo - pokiwał ze
zrozumieniem głową. - Moja wielkie współczucie. Ty zabić
koza, jeść świeża wątroba, wszystko być OK.
Rosło w niej zdziwienie, że mało ją to dziwi. Powinnam
kogoś wezwać, pomyślała. Ale zamiast trzeźwych decyzji
przepychały jej się pod czaszką teoretyczne rozważania...
Zapraszasz jakiś mózg na kawę. Spotykają się cztery mózgi,
leniwa, miła pogwarka. Pozbądź się ciała. Najpierw był
telefon. Ogólna tendencja: eliminować dla osiągnięcia celu.
Zapłodnienie in vitro. Kotlety w tabletkach. Co z tego
masz? Im mniej problemów, tym więcej nudy. Nuda jest
nieunikniona. Och, jak słodko byłoby...
- Twoja mieć słaba krew - zawyrokował Mba. - Twoja musieć
napoić słaby duch. Siła życia siedzieć w wątroba. Jeść
wątroba, pić świeża krew. Krew jak rzeka nieść życie po cała
ziemia.
A gdyby tak być grzybem - pomyślała. Czymś małym: komórką
drożdży. Prowadzić niezauważalną egzystencję, bez
świadomości istnienia, i od czasu coś sobie sfermentować.
Dla rozrywki.
- Ochocho, taka sprawa mnóstwo niedobra - oburzył się. -
Ty być teraz odwrotna strona prawdziwe istnienie. Chory
lekarz. Ty zabić koza, duch kosmosu widzieć. Ty zjeść i
wypić życie, martwy duch zbudzić się. Ty wyciągnąć twoja
duch, i na druga strona zmienić. Szarpać mocno, wypchać na
wierzch druga strona, żyć. Mba wypełniać misja, leczyć chora
natura. Dużo świata być wielka, mnóstwo smutna skamielina.
Mba chodzić, wycinać wrzody, czyścić wszędzie. O, prawdziwa
sztylet, składać mnóstwo piękna ofiara.
Negatyw rozsunął obfite fałdy wzorzystej szaty i odpasał
ogromny nóż o szerokiej klindze, po czym zademonstrował go
dumnie pobladłym z przerażenia ścianom. Zimne światło
świetlówek lekko liznęło lśniące ostrze lodowatym jęzorem,
kiedy Mba z czcią złożył sztylet ofiarny na biurku.
Pamiątka z czarnej Afryki.
- Nie, nie - znów się żachnął. - Uszanowanie i respekt.
Złożyć ofiara, oddać hołd dla ducha w sztylet ofiarny.
Puste oczodoły spojrzały intensywnie. Nie było
wątpliwości, że widzą.
Jej prawa ręka poruszyła się wbrew zdrowemu rozsądkowi.
To nie rozsądek panował nad sytuacją. Osłabiony serią mocnych
ciosów w szczękę i przeponę, wydał z siebie słaby jęk i
skapitulował bez oporu. Ciało puszczone samopas stało się
suwerennym bytem. Byt wykonał kilka próbnych ruchów prawą
ręką, po czym, zadowolony z samodzielności, mocnym chwytem
zacisnął dłoń na rękojeści sztyletu.
- Ty zabić dorodna koza o poranku. Czerwony świt
przebłagać duchy kosmosu.
Widać już było przezeń stojącą przy ścianie szafkę z
instrumentami. Przed chwilą ledwie prześwitywała; teraz
okazywała się bardziej biała niż Murzyn czarny. Powoli
blednąca postać negatywa sprzęgła się z tym, co za oknem:
gęsta smoła bezksiężycowej nocy zaczęła rzednąć, tracić
intensywność. Wraz z rozmywającym się Murzynem także noc
poddawała się szarości. Nadchodził chmurny, mydlany świt.
Posępny poranek, rozpoczęty wściekłym atakiem budzika.
Archie Miller siedział na łóżku, skrobiąc się paluchami po
podbrzuszu. Czynność, pozornie jałowa, pobudzała do
działania istotne struktury pod jego czerepem. Łagodnie
pofałdowane równiny szarych komórek Archiego pokryte były
miękkim całunem zapomnienia i ta uśpiona panorama
potrzebowała subtelnej stymulacji, by wzeszło nad nią słońce
świadomości.
- Kutasy - oznajmił Archie.
Wyrzut skierowany do wszystkich i do nikogo, był
pierwszą jaskółką budzącej się przytomności. Archie
przypominał sam sobie, że nie cierpi czterech i pół miliarda
ludzi i że nazywa się Archie Miller. Archie - prawdziwy
raper. W kolejności docierało do niego, po co wstał i w jakim
celu rozbudza swoją świadomość wkurzoną na wszechświat.
Zagapił się jak osioł na aptekę na pierwszą stronę
wczorajszej gazety. Wizerunki dobrze odżywionych figur ze
szczytów odwzajemniały spojrzenie z sarkazmem. Archie nie
spostrzegł tego wczoraj, bo kupował prasę tylko dla
ostatnich sportowych stron. Teraz znienawidził także
gazetę; rzeczą, której absolutnie nie cierpiał, był dobrze
odżywiony sarkazm. Szczególnie w wykonaniu urzędnika
państwowego. Z rozkoszą by ich wszystkich... Reagował
przepisowo, jak ortodoksyjny raper. Brzydził się kolesiami
na stołkach, ponieważ stali na drodze jego samorealizacji,
oczywiście nie zawahałby się posadzić tyłek na wysokościach,
gdyby była taka możliwość. Spośród wszystkich subkultur
styl życia rapera uważał za najbardziej okejowy. Gdyby znał
słowo "humanistyczny", dokładnie tak określiłby filozofię
rapera. Najbardziej naiwne myślenie prezentowali hipisi:
zamierzali zbawić świat! Punki okazały się ciut mądrzejsze.
Dla punków tylko punkowa społeczność była w porządku. Ale
raperzy osiągnęli najwyższe stadium rozwoju: każdego rapera
interesował tylko on sam.
Archie nienawidził poranków, bo oznaczały konieczność
pójścia do roboty. Nienawidził też wieczorów, bo perspektywa
roboty następnego dnia nie pozwalała mu pić do bólu. Często
też musiał rezygnować z soczystego, gorącego towaru.
Podczas porannych ablucji wspominał wydarzenia ostatniego
wieczoru. Wypili z Nathanielem trzy wina proste i wyrwali
dwie sztuki.
- Dziwka - mruknął z ręcznikiem w jednej ręce, drugą
otwierając lodówkę. Żarłoczna graba dobyła z chłodnej głębi
Big Maca, który wzbudzał żądzę mordu. Chaps! Okaleczył
dorodny okaz. Ciężkie szczęki poczęły żuć.
Wyzwisko nie dotyczyło lodówki. Archie miał podzielną
uwagę: potrafił równocześnie jeść i wspominać. Tym razem nie
było to przyjemne. Kiedy Natty oddalił się ze swoim kawałem
ciała, dziewczyna Archiego nagle zaczęła stroić fochy. Że
niby nie ma ochoty. Dostała w bezczelną mordę, raz i
drugi, ale nie pomogło. Gorzej, rozdarła się jak stare
kalesony i Archie musiał znów jej przywalić. Szczęśliwie
nie było w pobliżu nikogo, z wyjątkiem kiwającego się pod
murem czarnucha w głupio kolorowych łachach, który musiał
być nie tylko pomylony, ale głuchy i ślepy. Lecz przecież w
każdej chwili mógł się zjawić pieprzony patrol, a Archie nie
chciał mordować policjantów. I vice versa.
Świadomość nie ukończonego dzieła odebrała mu apetyt.
Pakując nie dojedzonego hamburgera i dwie następne do
papierowej torby, czuł, jak kiełkuje w nim brutalna złość.
Kiedy przed klatką schodową przygiął się pod ciężarem
szaroponurego nieboskłonu, znienacka zaatakował go mały
rozjazgotany brązowy kołtun.
- Chooodź tutaj! - zawezwał psa przerażony trzęsący się
staruszek. Kołtunowi jednak nic nie groziło: wyszczekując
zjadliwie kręcił zwinne ósemki między nogami Archiego.
- Zabiję skurwysyna! - wystękał raper. Jednak po serii
nie trafionych kopniaków jego nogi zgubiły wątek. Pokonany,
ustawił je przodem do kierunku jazdy i ostro ruszył przed
siebie, dławiąc się przekleństwami. Z tyłu przygrywał mu
triumfalny psi jazgot. Wściekłość. Typotanie buciorów
obijało się po czaszce Archiego niszczycielskim echem.
Rytmicznie, marszowo zaciskał pięści. Bach! Sękata łapa
przydzwoniła w znak drogowy. Uff. Ze łba uszło trochę pary,
poczuł się odrobinę lepiej. Niewiele, trochę. Parł naprzód,
rozjuszony usiłując wypocić swą złość. Na rogu obszczanego
muru energicznym zakrętasem zboczył w wąską alejkę parkową:
znany skrót, potem przez wertepy za szpitalem i już prawie
przystanek autobusowy. Nagle stanął, wbiło go w ziemię.
Wyostrzył wzrok.
Skręćże tutaj - wykrzyknął w myślach żarliwą prośbę.
Od szpitala, stukając obcasami, nadchodziła smukła postać
bezczelnej dziwki. Archie nie miał wątpliwości, że to
dziwka, bo jaka porządna kobieta włóczy się po mieście o
świcie? Taka szmata wręcz prosi się o brutalny gwałt.
Obserwował ją w napięciu. Kiedy skręciła w wąską alejkę,
omal nie zapłakał z rozczulenia. Lekarstwo na toksyczny
poranek nieprzerwanie zbliżało się do Archiego, jakby go nie
zauważała, z pochyloną głową, wzrokiem śledzącym
jednostajnie śmigające noski butów. Była już tak blisko, że
mógł ocenić jej bezczelną urodę, subtelne rysy, które aż się
prosiły, żeby je trochę potarmosić. Bez słowa zagrodził
kobiecie drogę. Miała ograniczone możliwości ucieczki:
gęste krzaki na flankach wąskiej alejki sprzyjały zamiarom
rapera. Natchniony duchem brutalnych mięśni, zaprezentował
jej rozległą panoramę masywnej, obleśnej mordy.
Martwe oczy.
Kiedy wzrok Archiego zderzył się z jej nieruchomym
spojrzeniem, stracił rezon: nie bała się. Żadnej histerii,
przerażenia. Nie wrzeszczy, nie ucieka. Jej oczy nieruchome,
lecz nie tak jak zamarłe oczy królika naprzeciw paszczy
kobry. Nieruchome, obojętne. Takie to... nieludzkie. Może
ona jest nienormalna? Tym lepiej. Zatrzymał siłą wycofującą
się pewność siebie. Chora suka! Na nic się nikomu nie
przyda. Tylko zawadza.
Gwałtownym ruchem zatrzasnął szczękę kobiety w imadle
kciuka i palca wskazującego prawej ręki.
- No i co, sssuko? - wysyczał, przywarłszy buldożerem
swoich bioder do jej kruchego ciała.
Koza.
Archie lekko zwolnił uchwyt, jeszcze bardziej nieswój. W
jej szklistych oczach pojawił się ślad zainteresowania. Suka
patrzyła nań coraz intensywniej. Nie była już nieobecna.
Zauważyła go.
Zabij dorodną kozę o poranku.
Wyczuła, jak w ciasnym umyśle małpoluda zbiera się w
sobie gwałtowna natura, żeby brutalnym czynem zdusić
kiełkujący strach. Panowała nad sytuacją. Widziała
uderzenie, zanim zostało wyprowadzone; zanurkowała pod
wielkim łapskiem i z całej siły wbiła ofiarne ostrze w
rozległe bebechy. Chwiejąc się na boki, wlepił w nią
wielkie, zgrozą zaprawione ślepia, zarzęził, zagulgotał.
Fachowym ruchem pociągnęła ostrze w górę, żeby otworzyć
wnętrzności, wydobywając z bydlaka ryk startującego
odrzutowca. Wyszarpnęła sztylet; raper zakręcił się w
miejscu, przyciskając do brzucha zdziwione łapy, stęknął po
lwiemu i padł na bok jak trafiony bizon. Kucnęła przy nim,
zdecydowanym pchnięciem odwróciła jęczącą zdobycz na plecy i
zagłębiła łapczywą rękę w jamie brzusznej, w poszukiwaniu
wątroby.
- Tu gdzieś powinna być - sapała chrapliwie, grzebiąc w
drgającym raperze. - O, jest! Dawać ją tu!
Szarpnęła, uniosła do ust krwawy ochłap. Trzęsąc się
niczym w delirium ściskała raperską wątrobę i czuła, jak za
gardło chwytają ją wściekłe kleszcze szaleństwa. Życie
siedzieć w wątroba! Płonęła gorączką chorego umysłu,
spomiędzy palców spadały grube, szkarłatne krople. Pac,
pac. Wątroba przed jej oczami potworniała, pęczniała,
podrygując jak rozpruty raper, jak wielka, krwawa larwa.
Robiła wrażenie samodzielnej istoty, szarpała się i wyrywała
z uścisku. Zawarczała. Kobieta odskoczyła w panice,
upuszczając rozwścieczoną wątrobę. Organ ruszył w jej
kierunku. Pełznął po alejce, krwawy pas znaczył jego drogę.
Skrzyp.
Boże, skrzypi. Skrzypi do mnie wątroba rapera.
Skrzyp.
Ręce. Czuję ręce. Moje. Jestem tu. Rusz czymś. Głową.
Skrzyp. Idzie. Krwisto.
Wyjdź z tego... Staraj się...
Skrzyp.
Delikatnie skręciła szyję. Już jestem tutaj. Jestem po
drugiej stronie. Boże, co za sen. Drapieżna wątroba.
Uniosła powieki, powoli. Białe ściany, szafki, ściany.
Telefon. Rozluźniła naprężone postronki mięśni przedramion,
palce zwolniły kurczowy uścisk na oparciach fotela.
Cholernie chory koszmar, odwykłam od tego, pomyślała. Jak
mocno zasnęłam. Na szczęście, coś mnie zbudziło.
Skrzyp.
Spojrzała tam, skąd dobiegał odgłos. Drzwi. Okno
otwarte, przeciąg poruszał uchylonymi drzwiami. Jeszcze
roztrzęsiona, mokra od potu wzięła głęboki oddech. Wstała,
podeszła do okna i zamknęła je starannie, usiłując rozpuścić
w szarości chmurnego poranka migawki z wariackiego koszmaru.
Znudzone topole za oknem stały cierpliwie w nieporuszonej
kolejce do autostrady. Dzień budził się jak zwykle zmęczony
zwyczajnością. Wszystko w normie. Przespałam większość
dyżuru, pomyślała. Dom, prysznic, łóżko. Przeciągnęła się,
ziewnęła. Przez dłuższą chwilę patrzyła w okno, chłonąc
statyczność bezcelowego krajobrazu. Rutynowo, powoli,
startowała muzyka poranka. Ptasie świergolenie stopniowo
gęstniało, tworząc swoiste harmonie z hałasem pierwszych
samochodów. Tu i ówdzie pojawiały się, i zaraz niknęły,
niespodziane przeszkadzajki pośpiesznych kroków, trzaskały
drzwi, odpalały silniki. I nagle w tę harmonijną etiudę
rozkręcającego się dnia począł się wgryzać dźwięk fałszywy:
wypychał się przed inne nieprzyjemny, modulowany, z sekundy
na sekundę rosnący w siłę, agresywny, natarczywy. Sygnał
karetki pogotowia.
Dyżur się jeszcze nie skończył, pomyślała. Zawsze, kiedy
człowiek się wycisza, ktoś zaczyna walić w drzwi. Akurat
teraz, kiedy zaczęłam myśleć o prysznicu, przywiozą
ochlanego śmierdziela, który po pijaku coś sobie złamał.
Schodząc na dół zerknęła przez okno na dziedziniec.
Zajechali przed chwilą, właśnie wypakowywali ładunek. Dużo z
tym było zamieszania. Pielęgniarze biegali w kółko,
doskakiwali, odskakiwali. Przyśpieszyła, schody skwapliwie
śmignęły w tył, nie chcąc mieć z tym nic wspólnego. Już
tutaj rozdrapał jej uszy wrzask transportowanego. Ryczał
potężnie niskim bulgotem, wypluwając niezrozumiałe
inwektywy. Zimny dreszcz powędrował po drabinie jej
kręgosłupa, na odcinku szyjnym rozdzielił się i doszedłszy
do końców palców, zrealizował się w nieprzyjemnym dygotaniu.
Biegnąc kiszką korytarza, z daleka dojrzała wjeżdżające do
szpitala nosze udekorowane monstrualnym embrionem, który
wyjąc za stu skręcał się jak robal nabity na szpilę.
Wyhamowała tuż przy noszach, jej unurzane w zgrozie
spojrzenie przywarło do gęby rapera wykrzywionej nieludzkim
cierpieniem. Krwistym stękiem Archie poświadczył ciąg dalszy
koszmaru. Ta suka, rzeźnik, teraz potwór w białym kitlu,
wyciągała po niego szczupłe palce rozdygotane sadystycznym
pożądaniem. Dłonie suki zatrzymały się, pokazały swoje
wnętrze.
Bezsilnym gestem odgrodziła się od nocnej mary, zwracając
ku niej otwarte trzęsawisko swoich rąk. Podniosła wzrok na
białokitlowców, szukając wyjaśnienia. Spojrzała na nią
galeria tętniących obcym życiem czarnych dziur: puste
oczodoły rozochoconych pielęgniarzy-Murzynów. Ich smoliste
łapska unosiły skowyczącego rapera, siwe włosy okalały
ekstatyczne głowy. Nieprzytomnie popatrzyła na swoje białe
dłonie, potem na siwych ślepoczarnuchów w białych kitlach, i
odrzuciwszy głowę do tyłu przebodła mętny świt krzykiem
naturalnego wariata.
Wszystko było na miejscu. Telewizor z magnetowidem
patrzyły na kanapę, kanapa na sufit, książki i patelnia po
jajkach na bekonie leżały tam, gdzie je przedwczoraj
zostawił, śmieci potulnie czekały w kącie pokoju.
Wygłodniała złota rybka zataczała w bani niepotrzebne kręgi
- krótko mówiąc pokój wyglądał najnormalniej w świecie,
jeśli nie liczyć dziwnego faceta pośrodku.
Chwila zastanowienia. Podjął rozsądną decyzję:
przetestować inne zmysły. Najpierw trącił stopą pustą
butelkę po courvoisierze, rozwaloną brzuchato i
nieprzyzwoicie na podłodze tuż obok kanapy. Tyrpnięta
flaszka pijana jak świnia, potoczyła się zupełnie bezwładnie
i dobiła do barku na kółkach. Brzdęk! - zadzwoniła o kółko.
Brzdęknięcie dotarło lekko stłumione, jakby siedział w
słoiku, ale generalnie słuch okazał się w porządku.
Zbierając do kupy rozpływającą się magmę umysłu, postanowił
podjąć bardziej drastyczne kroki. Umieścił kciuk i palec
wskazujący w okolicach pachwiny i uszczypnął mocarnie.
- Uuchsss - jęk syknął gęsto, boleściwie. Dosyć
eksperymentów. Z rozmachem przerzucił wzrok na lewo,
uspokoił amplitudę wahań, dostroił ostrość. Pomyłka. W drugą
stronę: miotnął rozhuśtanym spojrzeniem na prawo, powtórzył
całą procedurę. Z chaosu wyłonił się nieodgadniony smoluch
obleczony w psychodeliczne wdzianko. A jednak prawdziwy,
pomyślał nietrzeźwo.
- So jes? - bulknął głosem jak benzyna z alkoholem. -
Woosstock? Szy jak?
- Massa pisarz nie denerwować się - uspokoił Mba. - Mba
karmić, massa pisarz nie obsychać. Massa pisarz prawie trup,
trzeba wyciągnąć duch, na druga strona zmienić.
- Żanne szarnuchy u mje nie pracują - zaoponował
etylinowym głosem.
- Mnóstwo wielka siła trzeba. Nienawiść - kontynuował
niewzruszenie Mba. - Wnętrze na wierzch. Twoja druga strona.
Wywrócić duch. Widzieć dobre jak złe. Złe jak dobre. Czarne
jak białe. Białe...
- Stary, o so si chozi? - przerwał życzliwie benzynowiec.
Nie osiągnąwszy sukcesów gadaniem, Murzyn przeszedł do
frontalnego ataku: z głębi szat wydobył kartę atutową.
- Mnóstwo piękna fetysz - stwierdził i podsunął pod
pijany nos precyzyjnie wykonaną figurkę.
Jeśli było ciepło, to teraz zrobiło się duszno i
gorąco. Z myśleniem nie było najlepiej: różne struktury nie
chciały współpracować. Pozostało zbieranie bodźców z wielu
źródeł, przyjmowanie ich do rozrzedzonej świadomości. A więc
ciepło, trochę bierze na rzygi, duszno (pot, owszem), nic do
picia, no i wielki bambus czarownik, który wyrzezał ją w
kawałku gliny i przyszedł się pochwalić, jaki ma talent.
- E, faset, skon znasz Melisse?
- Massa pisarz za dużo patrzeć - zawyrokował negatyw. -
Czuć mnóstwo ważne, nie patrzeć. Massa pisarz patrzeć w
siebie, kiedy wbijać igła w fetysz. Duch jak wulkan tryskać.
Mnóstwo piękna fontanna. Massa pisarz wbijać igła, zanim
alkohol odchodzić w kac; upojenie, mnóstwo dobra stan dla
ekstaza.
Wetknął figurkę w nieostro widzianą dłoń. Z brzucha
fetysza sterczały dwie wielkie szpile. Mba znów sięgnął w
głąb swoich szat, szybko znalazł, co chciał, i rzucił to na
podołek rozwalonego na kanapie faceta. Garść grubych igieł.
Zalany facet dźwignął ciężką głowę z cieniem zdziwienia.
Gdzieś we mgle zamajaczyła ostrzegawcza latarnia rozsądku,
ale w mig zasnuły ją opary alkoholu. Nie trapiąc się
zbytnio, facet z kanapy ujął w niezdarne palce jedną ze
szpilek i wbił ją, krzywo, lecz głęboko, w gliniane krocze
figurki.
- Ueche - zarechotał krótko. Przyjemne łaskotanie w
okolicach jąder podeszło w górę, przez podbrzusze, rozpełzło
się po plecach. Sadystka. Zobaczymy, kto komu teraz wbije
szpilę.
- Ty polubieć - mruknął Mba, obserwując go w zadumie. - Na
początku.
Murzyn płynnym ruchem pokazał kanapie swoje zamyślone
plecy i powoli skierował się do drzwi wyjściowych. Na progu
obejrzał się przez ramię, po czym zatrzasnął drzwi z drugiej
strony i wciąż pełen filozoficznej zadumy, począł grzebać w
zawiłej czeluści swoich szat. Po chwili jego zmarszczone
czoło wygładziło się. Wyciągnął paczkę papierosów i
zapalniczkę, odpalił jednego, zaciągnął się zgłodniale i
ruszył swobodnym krokiem w dół schodów. To była kiedyś
przednia zabawa, pomyślał z rezygnacją. Kiedyś. Ale
spowszedniało to już i nie robi wrażenia. Prawdę mówiąc,
wcale nie daje kopa. Smętne jak stojąca woda w studni.
Powycierało się, wyświechtało, z drugiej strony prześwituje
wielka, bezczelna dziura.
Wyszedł z klatki schodowej prosto w przygnębiającą szarą
mydlaność dnia. Monotonia, pomyślał, jak to niebo. Wszystko
takie mętne, mdłe.
Piotr Goraj
PIOTR GORAJ
Urodził się w 1968 r. w Katowicach. Absolwent anglistyki
Uniwersytetu Śląskiego. Tłumacz w redakcji magazynu
poświęconego tematyce gospodarczej "Business Promotion".
Debiutował opowiadaniem "Ale kyno" w antologii "Trzynaście
kotów". Prezentowane opowiadanie "Negatyw" jest bez
wątpienia horrorem, zapewne z ambicjami; sam autor zalicza
ten typ pisarstwa do chorroru - nie tylko groźne, ale i chore
(!).
(mp)