Goddard Kenneth - Alchemik
Szczegóły |
Tytuł |
Goddard Kenneth - Alchemik |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Goddard Kenneth - Alchemik PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Goddard Kenneth - Alchemik PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Goddard Kenneth - Alchemik - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kenneth Goddard
"Alchemik"
PROLOG
Kiedy zaczęli to wszystko opisywać w raporcie końcowym, od
razu się okazało, że kluczem do sprawy był Jamie MacKenzie,
chociaż motywom, jakie nim kierowały, wciąż brakowało sensu
Biorąc pod uwagę jego szczegółowo udokumentowany iloraz
inteligencji oraz znakomite wyniki w nauce, nie mogli uwierzyć,
że tak bystry młody człowiek mógł do tego stopnia zlekceważyć
lodowatą obojętność i przemoc nieodłącznie związane z profesją,
którą dobrowolnie obrał. Lecz z perspektywy czasu rzeczą aż
nazbyt ewidentną było, iż MacKenzie po prostu nie rozumiał ani
przerażającej wielkości, ani nieuniknionych konsekwencji głupiego
błędu, jaki popełnił.
Jamie musiał chyba wmówić sobie, że cała ta historia jest
tylko wspaniałą i nader lukratywną zabawą, co zakrawa na ironię,
bo o ile jego dodatkowe zajęcie dostarczało mu czasem uciech - a
na pewno sporo pieniędzy - zabawą bynajmniej nie było.
Dlatego kiedy w pokoju numer 245 domu akademickiego Voyćger
Hall na Uniwersytecie Kalifonijskim w San Diego zadzwonił
telefon, Jamie nie przeczuwał nic złego. Oderwał wzrok od swoich
obliczeń i z obojętnością i roztargnieniem sięgnął po słuchawkę.
- Halo?
- Sie masz Jamie. Jak leci?
MacKenzie natychmiast rozpoznał bełkotliwy głos Bobby'ego
Lockwooda. Kiwnął głową. Tym razem alkohol, najpewniej piwsko.
Jak wszyscy mieszkańcy Voyager Hall, doskonale wiedział, że
urodzony na Alasce, a niedawno zmarły ojciec Bobby'ego Lockwooda
zostawił synowi coś więcej niż tylko jasnoniebieskie oczy, czarne
kręcone włosy, niezależność ducha i trochę ciężko zarobionego
grosza. Ale tym czymś nie było z pewnością zamiłowanie do wiedzy
jako takiej. Zainteresowania akademickie Bobby'ego ograniczały
się wyłącznie do badań nad różnorodnymi skutkami oddziaływania
środków chemicznych na ludzki umysł tudzież ciało. Tak się
przypadkiem zdarzyło, że jednym z najbardziej ulubionych przez
Lockwooda środków był alkohol etylowy.
- Gorąco - odrzekł dobrodusznie MacKenzie. - W przyszłym
tygodniu sesja. Zaczynam coraz poważniej myśleć, że najwyższa
pora przeczytać parę książek albo pojechać do Centrum i zarwać
jakąś dupcię. Nie mogę się zdecydować.
- No i git, będziesz miał dobry dzień! - rzucił ze śmiechem
Lockwood. - Słuchaj, stary. Niedawno poznałem taką jedną, rudą
zresztą. Chyba nieźle mi z nią idzie i w przyszłym tygodniu chcę
ją zabrać na narty, no wiesz. Sęk w tym, że nigdzie nie mogę
znaleźć porządnego śniegu. Pomyślałem sobie, że zwrócę się o
pomoc do pewnego dzianego i ustosunkowanego kumpla.
MacKenzie przeprowadził w myśli kilka obliczeń.
- Może będę mógł coś dla ciebie zrobić - rzekł ostrożnie. -
W tym miesiącu mam od groma zamówień, ale niewykluczone, że
dwójkę uda mi się dla ciebie jakoś wytrzasnąć. Ale to cię będzie
trochę więcej kosztowało. Towar pierwszej klasy jest dzisiaj
bardzo poszukiwany.
- To prawda, święta prawda - mruknął Lockwood. - Dwójka nam
wystarczy, przyjacielu, aż nadto. No to ile zedrzesz ze starego
kumpla, hę?
- O tej porze roku za dostawę ekspresową biorę minimum dwie
stówy - odparł MacKenzie. - Ale jak dla ciebie, niech będzie sto
pięćdziesiąt. Pasuje?
- Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, Jamie. - Bobby aż
westchnął ze szczęścia. - Jutro wieczorem moja pani będzie
promieniała z wdzięczności.
- Naprawdę? - MacKenzie zachichotał. Rozbawiło go to, bo
kędzierzawy, niebieskooki Lockwood miał wśród studentów reputację
ostrego podrywacza i zazwyczaj obywał się bez żadnych środków
wspomagających. - Ona wie, że szykujesz dla niej paczuszkę?
- Słyszę, jak się dobija do moich drzwi, kochany! Więc jak
to załatwimy? Jak zwykle?
- Jak zwykle. Skrytka 245.
- Forsa już do ciebie płynie, stary. Jeszcze raz wielkie
dzięki. Tylko nie siedź za długo nad tymi... książkami.
MacKenzie
uśmiechnął się, odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Piątek,
ósma czterdzieści pięć wieczorem. Mnóstwo czasu, żeby pójść do
Centrum Studenckiego, przerzucić kilka rozdziałów rachunku
różniczkowego i wybrać - oraz zarwać - odpowiedni towar na
weekend.
Uśmiechając się ze szczerym, niczym nie zmąconym
ukontentowaniem, MacKenzie chwycił gruby, rzadko otwierany
podręcznik do rachunku różniczkowego, sięgnął po błękitnozłotą
wiatrówkę i ruszył do drzwi.
Zważywszy wszystkie korzyści płynące z jego obecnego stylu
życia, bezsensem było namawiać Jamiego, by bardziej przykładał
się do nauki, a przynajmniej do nauki w uniwersyteckim tego słowa
znaczeniu. O tak, wielu ludzi próbowało go do tego skłonić, jak
najbardziej. Ludzi takich jak choćby wydziałowy opiekun do spraw
naukowych, trzech profesorów Bobby'ego, paru kumpli z pierwszego
roku, nie wspominając już o kilku bardzo bliskich przyjaciołach,
którzy właściwie powinni wiedzieć, że to naprawdę bez sensu.
Ale z drugiej strony fakt, że ludzie ci w ogóle przejmowali
się edukacją MacKenziego zakrawał na ironię, albowiem dzień w
dzień każdy z nich rozmyślnie dostarczał Jamiemu zachęty do
kompletnej obojętności wobec rzeczy tak trywialnych, jak
zbliżająca się sesja egzaminacyjna. Tą zachętą były oczywiście
pieniądze. ®Ściślej mówiąc, bardzo dużo pieniędzy.
Za każdym razem, kiedy jeden z tych szlachetnych osobników
kupował od Jamiego gramową paczuszkę białego krystalicznego
proszku - w położonym nad brzegiem oceanu kampusie MacKenzie miał
opinię najbardziej zaufanego i pewnego handlarza kokainą - po
prostu umacniał go w przekonaniu, iż życie jest niczym kawałek
pysznego ciasta, które upieczono, pokrojono i osobiście
dostarczono mu do drzwi. Dlatego w wieku lat osiemnastu Jamie
MacKenzie miał niemal wszystko, czego od życia chciał: stały i
wystarczający napływ pieniędzy, najlepszego gatunku narkotyki,
kampus pełen młodych, chętnych dziewczyn, szafę zapchaną drogimi,
modnymi ubraniami i nowiutki angielski sportowy samochód, za
który zapłacił gotówką; uwzględniając konieczność zachowania
niezwykłej ostrożności podczas wykonywania codziennych obowiązków
zawodowych, cieszył się poza tym w miarę satysfakcjonującym
rozgłosem i szacunkiem.
Rzeczą zrozumiałą jest, że umysł osiemnastolatka nie mógł
tego wszystkiego w pełni ogarnąć, jednak tym, co Jamiego brało
najbardziej, był fakt, że podtrzymywanie jakże luźnego i
dostatniego trybu życia wcale nie wymagało ciężkiej pracy. Ba,
praktycznie żadnej pracy. Co tydzień odbierał towar, rozprowadzał
go i zgarniał forsę. Tyle. Dziecinna igraszka dla detalisty tak
inteligentnego jak Jamie MacKenzie.
Zaczynał w niedzielę rano. Otwierał kluczykiem metalową
kasetkę ukrytą pod najniższą szufladą niezwykle ciężkiej dębowej
serwantki stojącej w jego pokoju i wyjmował z niej dwa tysiące
pięćset dolarów w banknotach o małym nominale (nierzadko brał
dwa, a nawet trzy razy więcej). Włożywszy pieniądze do
niewielkiej koperty, zaklejał ją, kładł się na łóżko z czymś
lekkim do czytania - najczęściej z drogim magazynem porno - i
czekał.
O dziewiątej trzydzieści, plus minus pięć minut, w pokoju,
którego z nikim nie dzielił, dzwonił telefon. Rozmówca Jamiego
podawał mu namiary budki telefonicznej, gdzieś w kampusie, oraz
godzinę przybycia - zwykle dziesięća do piętnastu minut po
rozmowie, zależnie od odległości.
W umówionej budce MacKenzie odbierał drugi telefon. Tym
razem otrzymywał wskazówki, jak dotrzeć do "skrytki", gdzie miał
nastąpić "zrzut". Taką "skrytką" był na przykład pojemnik na
zużyte ręczniki papierowe w jednej z licznych toalet w kampusie
albo w najbliższej okolicy. Otwierał pojemnik uniwersalnym
kluczem, wsuwał kopertę pod ręczniki, możliwie niegłęboko, i
wracał prosto na uniwersytet.
Zgodnie z bardzo wyraźnymi poleceniami Jamie nigdy, ale to
nigdy nie kręcił się w pobliżu skrytki, by zidentyfikować
śmieciarza, który, jak przypuszczał, przychodził niedługo potem.
Będąc osobnikiem nader praktycznym, MacKenzie słusznie zakładał,
że taka ciekawość jest rzeczą wysoce niebezpieczną, możliwe nawet
że zgubną w skutkach. Żaden problem, gdyż tożsamość "łącznika"
niezbyt Jamiego interesowała.
Jak dotąd pestka.
Odbiór towaru, następna faza cotygodniowej procedury
odbywał się wieczorem w pierwszy wtorek po zrzucie. O szóstej
czterdzieści pięć, po typowo stołówkowej i pozbawionej smaku
kolacji, Jamie MacKenzie wracał jak co dzień do akademika,
wystukiwał czterocyfrowy kod, otwierał skrzynkę i wyjmował
pocztę. We wtorki, czasami w środy, wśród listów znajdował
dwadzieścia osiem, pięćdziesiąt sześć, a niekiedy nawet
osiemdziesiąt cztery gramy czterdziestoprocentowej kokainy. Każda
partia towaru była zapakowana w kilka cieniutkich, hermetycznie
zamkniętych paczuszek z wytrzymałego plastiku.
Otrzymawszy tygodniowy zapas narkotyku, MacKenzie szedł
szybko i ostrożnie do swego pokoju. Natychmiast zatrzaskiwał dwa
zamki u drzwi, zamykał okno, zaciągał firankę i czekał.
Punktualnie o siódmej, gdy zaczynała się ściśle
przestrzegana trzygodzinna nauka własna, Jamie otwierał skrytkę w
serwantce, wyjmował z niej elektroniczną wagę szalkową, ponad
dwulitrowy słój z laktozą, wielki moździerz i tłuczek, pudełko z
grubymi, błyszczącymi papierkami w kształcie kwadracików i
niewielką metalową łopatkę. Układał te przedmioty na uprzątniętym
fragmencie blatu biurka, siadał i resztę wieczoru spędzał na
ważeniu i pakowaniu kokainy.
Jamie był tak zwanym "detalistą" albo "gońcem", jak nazy-
wano handlarzy najniższego szczebla. Ważenie i pakowanie towaru
nie wymagało od nich jakichś specjalnych predyspozycji, poza
odrobiną zręczności, niezbędną do obsługiwania wagi i składania
maleńkich kopert z błyszczącego papieru. Kalkulacja była
niezwykle prosta, co wynikało z dokładnie rozplanowanego
harmonogramu dystrybucji na poziomie hurtowników mniejszych, tych
obracających gramami kokainy, i większych - ci obracali
kilogramami.
Każda cotygodniowa partia czterdziestoprocentowej kokainy
ważyła około dwudziestu ośmiu gramów. Zadaniem MacKenziego było
odważyć z każdej dokładnie dwadzieścia pięć gramów narkotyku i
dokładnie zmieszać go z dwudziestoma pięcioma gramami
sproszkowanej laktozy. W rezultacie takiej operacji otrzymywał
pięćdziesiąt gramów dwudziestoprocentowej kokainy, którą
zapakowywał w pięćdziesiąt starannie odważonych jednogramowych
paczuszek.
Jako jeden z dwóch autoryzowanych detalistów w uniwersy-
teckim kampusie, MacKenzie miał sprzedać przynajmniej pięć-
dziesiąt jednogramowych paczuszek tygodniowo i zgarnąć za to trzy
tysiące dolarów. Dwa i pół tysiąca dolarów szło na niedzielny
zrzut; rankiem odbierał je łącznik. Pięćset dolarów i pozostałe
trzy i trzy dziesiąte grama czterdziestoprocentowej kokainy
zostawało dla Jamiego jako udział w zyskach ze sprzedaży każdej
partii proszku. Dla młodego człowieka była to kwota aż nadto
wystarczająca. Dzięki niej mógł sobie pozwolić na kobiety,
ubrania i samochody aż do końca swojej uniwersyteckiej kariery. O
ile tylko zachowa należytą ostrożność i nie stanie się chciwy
albo głupi.
Jednak oddając Jamiemu sprawiedliwość, należy uczciwie
stwierdzić, że do typów nieostrożnych nie należał. Z religijną
nabożnością przestrzegał naczelnych dyrektyw, jakie wbijano do
głów wszystkim detalistom tudzież mniejszym hurtownikom podległym
Generałowi. Sprzedawaj tylko ludziom, których znasz i którym
całkowicie ufasz, najlepiej z góry ustaloną ilość kokainy
tygodniowo. Nigdy nie sprzedawaj komuś, kogo niedawno
aresztowano. Nigdy nie proponuj towaru komuś, kogo nie
sprawdziłeś, a jeśli taka osoba pyta cię, czy sprzedajesz
narkotyki, zaprzeczaj. I nigdy, przenigdy nie sprzedawaj ludziom
zupełnie obcym. Tak więc klienta trzeba najpierw poznać i dopiero
wtedy ryzykować własny tyłek.
MacKenzie nie był też człowiekiem specjalnie chciwym. Kiedy
na rynku brakowało towaru, Jamie prawie nigdy nie podbijał ceny,
poza nielicznymi wyjątkami, jak choćby w przypadku ekspresowej
dostawy dla Bobby'ego Lockwooda, kiedy to musiał sięgnąć do
swoich prywatnych zapasów. I z pewnością nie zależało mu na tym -
jeszcze nie - by zostać hurtownikiem, mniejszym lub większym, bo
uważał, że na grubsze transakcje będzie miał mnóstwo czasu w
późniejszym okresie życia. Na razie Jamie MacKenzie był
całkowicie zadowolony z tego, że jest młodzieńcem w miarę
przystojnym, i że stopniowo zyskuje coraz większą popularność.
Wspomaganą, rzecz jasna, nie wysychającym strumieniem pieniędzy
oraz kokainy.
Nie, Jamie z pewnością nie zachował się nierozważnie, gdy o
dziesiątej trzydzieści wieczorem zszedł do skrzynki numer 245,
żeby wybrać z niej codzienną porcję kopert, z których jedna
zawierała sto pięćdziesiąt dolarów w dziesięciodolarowych
banknotach. Nie był też nadmiernie chciwy, gdy mniej więcej
trzydzieści sekund później wrzucał do skrzynki Lockwooda
zaklejoną kopertę z dwoma gramowymi pakiecikami narkotyku.
Popełniał po prostu niewybaczalnie głupi błąd.
Kwadrans po dziewiątej w sobotę rano Bobby Lockwood
przystanął koło swojej skrzynki pocztowej i wyjął z niej zakle-
joną kopertę od Jamiego MacKenzie. Szybko zboczył do pobliskiej
ubikacji, wszedł do kabiny, zamknął drzwi i spędził w niej
wystarczająco dużo czasu, by przekonać się, że każda paczuszka
zawiera biały krystaliczny proszek. Później ruszył pośpiesznie na
parking za akademikiem, wsiadł do samochodu, wyjechał z kampusu,
na rozgałęzieniu autostrady numer 5 skręcił na południe i
popędził do San Diego.
Historyjka, jaką wcisnął MacKenziemu, była lipna. Bobby
Lockwood nie miał zamiaru spożytkować dwóch gramów kokainy na
uwiedzenie wyimaginowanej rudej piękności podczas równie
wyimaginowanej wyprawy na narty. Chociaż pomysł jako taki mógł
ewentualnie przypaść Lockwoodowi do gustu, na pewno nie był to
odpowiedni sposób na wykorzystanie cennego dowodu rzeczowego w
bardzo delikatnym śledztwie, jakie się właśnie toczyło. Grzecznie
mówiąc, Bobby Lockwood nie zamierzał spieprzyć udanej operacji
nielegalnego zakupu z powodu jakiejś przypadkowej dupci.
Zresztą operacja nie była wcale zakończona. Lockwood miał
jeszcze oddać proszek do analizy, żeby dokładnie sprawdzić, co
też nabył za sto pięćdziesiąt dolarów Jimmy'ego Pilgrima, za
pieniądze, z których się dokładnie rozliczał. Żeby to zrobić,
Lockwood musiał dostarczyć paczuszki komuś, kto znał się na
chemii o wiele lepiej niż on: zawodowemu chemikowi, choćby
takiemu jak Simon Drobeck.
Dwadzieścia pięć minut później Drobeck otworzył Lockwoodowi
drzwi swego dobrze odizolowanego laboratorium i wziął od niego
kopertę.
- Najwyższa pora, żebyś przyniósł coś interesującego -
mruknął. Kiwając się jak kaczka, podszedł do stołu, rozciął
kopertę, ostrożnie rozwinął pakieciki i sięgnął po dwa celofanowe
papierki, na które wysypał kokainę. - Te rutynowe badania
zaczynają mnie już nudzić.
Cały Drobeck... - pomyślał Lockwood patrząc, jak chemik
manipuluje przyciskami skomplikowanej wagi elektronicznej.
Ponury, zamknięty w sobie i sarkastyczny. Ani chybi los faceta,
który całe życie spędził pośród probówek i nawet nie zauważył, że
już zgrzybiał i stetryczał. Wstrząsnął nim dreszcz. Wbrew
zastrzeżeniu w testamencie ojca, mówiącemu, że Bobby odziedziczy
posiadłość na Alasce, pod warunkiem że najpierw uzyska dyplom z
biologii albo chemii, Lockwood nie wyobrażał sobie życia
spędzonego w ciasnym laboratorium. Zwłaszcza w takim jak
laboratorium Drobecka.
- To powinno być o wiele bardziej interesujące, jeśli nasze
przypuszczenia są słuszne - odparł z wyraźnym roztargnieniem.
Jego oczy nerwowo lustrowały pomieszczenie. Na stołach i na
podłodze stały tu liczne akwaria, butle z gazem, plastikowe
pojemniki na śmieci, błyszczały dziesiątki chromowanych
przyrządów, na ścianie wisiały zlewy. Lockwood czuł, że tężeją mu
mięśnie brzucha. Zaczęły mu się pocić dłonie.
Stetryczały pierdoła - pomyślał i z niejakim wstydem
uświadomił sobie, że nie umie zapanować nad odruchowymi reakcjami
wywołanymi tym, co znajdowało się w cuchnącym laboratorium.
Lockwood nie lubił tu przebywać. Głównie dlatego, że nie
tolerował obecności Drobecka i nie cierpiał tych jego plugawych
badań, jakim się z lubością oddawał. Tak naprawdę to gdyby Bobby
miał w tej sprawie coś do powiedzenia - niestety nie miał -
kokaina Jamiego MacKenzie mogłaby dotrzeć do Drobecka pocztą, a
nawet na grzbiecie jakiegoś pieprzonego wielbłąda. Wszystko jedno
jak, byleby tylko nie musiał dostarczać jej osobiście.
Ale musiał.
Jimmy Pilgrim mocno podkreślał, że czas odgrywa w sprawie
Jamiego niezwykle istotną rolę. Wyniki badań chciał mieć po
południu, co znaczyło, że Bobby będzie musiał sterczeć w tym
obleśnym zoo i towarzyszyć Drobeckowi, aż łysy, pomarszczony
grubas znajdzie odpowiedź na kilka pytań.
- Usiądź sobie - mruknął Drobeck, zanotowawszy coś na
kartce. Machnął ręką w stronę krzesła po drugiej stronie
roboczego stołu. - Wiadomo, kto to opchnął?
- Dziękuję - powiedział Bobby, obchodząc chemika i sięgając
po krzesło. - Wiadomo. Nazywa się MacKenzie. M-a-c-K-e-n-z-i-e.
Na imię ma Jamie, przez jedno... - Kurwa mać!
- wrzasnął nagle, cofając gwałtownie rękę, bo natrafił
palcami na zimną, gładką, pokrytą łuskami skórę.
- Przez jedno "m"? - spytał Drobeck, lekko rozciągając usta
w czymś, co można by uznać za uśmiech. Drobeck był człowiekiem
nie do rozgryzienia. Nawet nie drgnął, kiedy Lockwood wrzasnął.
- Ty pieprzony kutasie - wyszeptał wściekle Bobby, cofając
się od stołu i stając dla pewności za naukowcem, żeby lepiej
zobaczyć, czego przed chwilą dotknął, tym razem z bezpiecznej
odległości.
Był duży. Lockwood nie wiedział jak duży. Nawet nie chciał
o tym myśleć. Tkwił w bezruchu, owinięty wokół krzesła pięcioma
skrętami potężnego cielska. Za łbem wielkości dłoni Bobby'ego
zaczynała się szyja średnicy jego nadgarstka, a jeden ze
środkowych splotów miał grubość męskiego uda. Wyglądało na to, że
śpi, ale Lockwood nie pałał ochotą, by podejść bliżej i
sprawdzić.
- Nie zrobi ci krzywdy - powiedział Drobeck, skupiwszy
uwagę na analizie kokainy z pierwszej paczuszki. Rozmieszał już
odrobinę proszku w buteleczce z rozpuszczalnikiem i właśnie
wstrzykiwał miksturę do jakiegoś przyrządu wyposażonego w liczne
pokrętła i wskaźniki.
- Taa? Dasz mi na to gwarancję? - Lockwood posłał mu
wściekłe spojrzenie, usiłując zapanować nad oddechem.
Nadal się cofał, żeby stanąć jak najdalej od wielkiego,
pogrążonego w letargu węża. Zrobił jeszcze jeden krok i... wpadł
na olbrzymie metalowe pudło z pokrywą, co natychmiast
sprowokowało chór sycząco-szurających odgłosów, przenoszących się
błyskawicznie z klatki do klatki.
Lockwood odskoczył do tyłu, jakby coś go ukąsiło. Sparali-
żowany, stał pośrodku laboratorium z trzęsącymi się rękami i
nogami, z zaciśniętymi bezsilnie pięściami, rozpaczliwie szukając
miejsca najbardziej oddalonego od wszystkich klatek i metalowych
pojemników.
Drobeck - wciąż zwrócony plecami do rozwścieczonego i
bliskiego paniki handlarza - najwyraźniej myślał nad jego
pytaniem.
- Nie - rzekł po chwili, odwracając się wolno i spoglądając
prosto w pobladłe oblicze Lockwooda. - Chyba nie. Może chcesz
poczekać obok? - spytał, wskazując drzwi po drugiej stronie
laboratorium. Te z napisem: "Uwaga! Niebezpieczeństwo! Jadowite
gady! Zachować ostrożność!"
Lockwood nawet tam nie spojrzał. Dużo słyszał o tym
pomieszczeniu.
- Nie, zostanę - warknął z twarzą wykrzywioną strachem i
złością. - Daj mi tylko znać, kiedy skończysz.
Dwadzieścia pięć długich minut później Drobeck oderwał
wzrok od przyrządów i popatrzył na Bobby'ego.
- Waga się zgadza, i to dokładnie - oznajmił. - Jeden prze-
cinek zero dwa i zero przecinek dziewięćdziesiąt dziewięć. Dwa
gramowe pakieciki. Oczywiście, oba zawierają chlorowodorek
kokainy, czego z pewnością oczekiwałeś. Chcesz liczb? Piętnaście
przecinek dziewięć oraz szesnaście przecinek zero.
- Szesnastoprocentowa koka - przetłumaczył na swoje Lock-
wood. - Tak samo jak ta z pierwszej partii... Jesteś pewny?
Simon Drobeck spojrzał na Bobby'ego i na jego twarzy po raz
pierwszy odmalował się wyraz czegoś w rodzaju prawdziwego
rozbawienia.
- Tak - powiedział kiwając łysą, pomarszczoną głową i roz-
ciągając wargi w niemal doskonałej imitacji uśmiechu. - Chyba
tak.
Zgodnie z zaleceniami, personel techniczny miał kategory-
czny zakaz przeszkadzania studentom w trzygodzinnej nauce
własnej. Dlatego wymiana przepalonych żarówek oraz drobne naprawy
w akademikach Uniwersytetu Kalifornijskiego, również w kampusie w
San Diego, odbywały się wyłącznie we wtorki i czwartki między
godziną pierwszą a czwartą po południu.
Tak się złożyło, że wtorkowe i czwartkowe popołudnia bardzo
odpowiadały pewnemu studentowi filozofii, który musiał trochę
dorabiać na spłacenie miesięcznych rat za nową Hondę 1000 cc, bo
o istnieniu motocykla wspomagający go materialnie rodzice nic nie
wiedzieli. Całkiem przypadkowo pasowały również do planów kilku
innych ludzi, którzy czerpali z akademików znacznie większe
korzyści finansowe niż wspomniany student filozofii.
W czwartek, sześć dni po tym, jak Jamie MacKenzie sprzedał
Lockwoodowi dwa gramy kokainy dokładnie o godzinie pierwszej
dziesięća po południu, młody, dobrze zbudowany mężczyzna o
kędzierzawych blond włosach i bladoniebieskich oczach poprawił
biały kombinezon, naciągnął mocniej baseballową czapkę i
skradzionym kluczem uniwersalnym otworzył drzwi do sutereny pod
akademikiem Voyager Hall. Niósł drewnianą drabinę, kartonowe
pudło z napisem: " Żarówki" i ciężką skrzynkę z narzędziami,
przytwierdzoną taśmami do pasa.
Student ostatniego roku filozofii i niepełnoetatowy
specjalista od drobnych napraw w jednej osobie, który tego
popołudnia miał zmieniać żarówki w Voyager Hall, nie wiedział, że
skradziono mu klucz; nie wiedział też, że jest już dziesięć minut
spóźniony. Tak naprawdę to nie wiedział o niczym, albowiem z
twarzą wciśniętą w poduszkę chrapał w najlepsze na swoim nader
zmiętoszonym łóżku - ofiara młodej, agresywnie przyjacielskiej
kobiety imieniem Zorza - poznanej poprzedniego wieczoru w pubie -
zbyt dużej ilości alkoholu, sporego wysiłku seksualnego oraz
dawki wodzianu chloralowego zaćplikowanej w bardzo profesjonalny
sposób, kiedy wódka i seks wydatnie osłabiły czujność
obiecującego filozofa.
Od godziny pierwszej dziesięć do godziny pierwszej
czterdzieści pięć kędzierzawy blondyn nazwiskiem Roy Schultzhei-
mer pracowicie wymieniał przepalone żarówki i dokonywał drobnych
napraw na parterze akademika. Poza dwiema umiarkowanie
zainteresowanymi dziewczynami, nieliczni studenci rozmawiający w
holu nie zwrarali żadnej uwagi na mężczyznę w białym
kombinezonie. Mieli o wiele poważniejsze zmartwienia, jak choćby
zbliżający się termin składania pisemnych prac semestralnych czy
rozpoczynająca się nazajutrz sesja egzaminacyjna.
O godzinie pierwszej czterdzieści sześć Schultzheimer stał
na drabinie w holu głównym i wymieniał zupełnie dobrą żarówkę w
lampie na suficie, kiedy zauważył Jamiego MacKenzie. Jamie
wyszedł z windy, ruszył do drzwi i skierował się w stronę
głównego kampusu, przypuszczalnie śpiesząc na wykład z
cywilizacji zachodniej rozpoczynający się o godzinie drugiej.
Wtedy Schultzheimer zrobił krótki wypad do furgonetki, skąd
zabrał solidnie oklejone taśmą pudło z napisem: "Części
Zapasowe". Wrócił do drabiny i czekał, aż ze schodów zbiegną
ostatni spośród najgorzej zorganizowanych i najbardziej
spóźnionych studentów.
O drugiej zero siedem obarczony pudłem Schultzheimer
wjechał windą na pierwsze piętro, doszedł korytarzem do pokoju
numer 245, zapukał do drzwi, odczekał mniej więcej pięć sekund i
po raz wtóry wykorzystał skradziony klucz uniwersalny.
Później, poświęciwszy kilka chwil na założenie grubych
roboczych rękawic, zamknięcie drzwi i zasłonięcie firanki,
Schultzheimer szybko wziął się do pracy. Na pierwszy ogień poszła
półka, skąd usunął kilka wybranych tomów i zastąpił je książkami
przyniesionymi w pudle z napisem: "Żarówki".
Zgnieciony rachunek wylądował w górnej szufladzie biurka.
Niektóre przedmioty z pokoju zniknęły, inne się w nim pojawiły,
jeszcze inne zastąpiono odpowiednimi rekwizytami.
O godzinie drugiej czternaście Schultzheimer przysunął do
dębowej serwantki oklejone taśmą pudło z napisem: "Części
Zapasowe" i zachowując wzmożoną czujność, z błyskiem rozbawienia
w zimnych, bladoniebieskich oczach zaczął wypełniać dokładne
polecenia Jimmy'ego Pilgrima.
Pół godziny później Roy Schultzheimer wyszedł ostrożnie
na korytarz, zamknął drzwi, przekręcił w zamku klucz, zjechał
windą do sutereny, wrzucił do furgonetki drabinę, oba pudła,
skrzynkę z narzędziami i odjechał.
Na liście pokojów, których mieszkańcy zgłosili jakieś
usterki, zostało jeszcze kilkanaście numerów, ale te musiały
poczekać do następnego wtorku, aż do pracy wróci o wiele mądrzej-
szy i bardziej ustatkowany filozof.
Kwadrans po szóstej tego samego czwartkowego wieczoru lekko
podochocony Jamie MacKenzie wymówił się niechętnie od towarzystwa
dwóch bardzo "zabawowych" dziewczyn i wyszedł z uniwersyteckiej
stołówki.
Zrobił to z wielkim żalem - przez całą godzinę, jaką spę-
dzili razem przy kolacji, dziewczyny robiły mu zawoalowane
propozycje dotyczące przyjacielskiego menage a trois w jego
pokoju - ale jak na nieszczęście ich komentarze i uwagi przy-
pomniały Jamiemu o czekającej go pracy. Pracy, która miała
niekwestionowane pierwszeństwo przed dwiema młodymi i napalonymi
kobietami.
To jest właśnie największy minus tego całego interesu - po-
myślał Jamie po raz enty. Zawsze brakuje czasu na pełne
wykorzystanie związanych z nim tantiem; przychylnie nastawione
dziewczyny, które w normalnych okolicznościach zaszczyciłyby
MacKenziego ledwie przypadkowym spojrzeniem w korytarzu, były
jedną z ich form. Tantiemy to również, ku rozbawieniu Jamiego,
liczni studenci z drugiego, trzeciego i czwartego roku, nie
wspominając już o kilku zawsze wdzięcznych członkach personelu
nauczającego.
I raptem uświadomił sobie, że dwóm spośród tych przyja-
cielskich i jakże łatwych do wyjęcia dziewcząt obiecał spotkanie
"po pracy", późnym wieczorem. Usiłował przypomnieć sobie ich
imiona. Jedna to... Kaaren. Kiwnął głową z nagłym uśmiechem. Nie
mógł zapomnieć tej absolutnie wystrzałowej babki, która wyglądała
bardziej na dziewczynę z rozkładówki "Penthouse'a" niż na
studentkę ostatniego roku sztuk wizualnych. Tak, MacKenzie
doskonale ją pamiętał. Ale nie mógł sobie przypomnieć imienia jej
mniej atrakcyjnej, lecz nader interesującej koleżanki. Tej
komputeromanki. Sharon? Nie. Susan? Też nie. A może... Tak,
Sandy, na pewno Sandy. Nie ulegało wątpliwości, że będzie je
musiał uwzględnić w swoim napiętym harmonogramie. Zwłaszcza
Kaaren. Może nawet już w ten weekend? Wzruszył ramionami. Z tymi
sprawami nigdy nic nie wiadomo.
Ponieważ musiał dokładnie lustrować najbliższą okolicę -
nawet tutaj, we względnie spokojnym kampusie uniwersyteckim w San
Diego, zawsze istniało prawdopodobieństwo, że kiedy będzie
odbierał towar, ktoś go nagle napadnie - nie zauważył ani
dziewcząt, ani długich obiektywów fotograficznych, dzięki czemu
Kaaren Mueller mogła zapełnić aż dwanaście klatek bardzo czułej
kliszy. Cztery ostatnie zdjęcia zrobiła z dużego otwartego okna
Centrum Studenckiego. Uwieczniła Jamiego, jak się z pozorną
obojętnością rozgląda i jak szybkim ruchem wyjmuje ze skrytki
garść różnej wielkości kopert. Pięć minut później MacKenzie
zatrzasnął dwa zamki u drzwi, przebrał się w wygodne bermudy i
zaczął sprzątać biurko, żeby zrobić sobie miejsce do pracy. Wtedy
zadzwonił telefon.
- Halo? - rzucił do słuchawki, lekko rozdrażniony, że ktoś
przeszkadza mu podczas "nauki własnej".
- MacKenzie?
- Przy aparacie. - Nie rozpoznał zimnego, bezdusznego
głosu.
- Przekombinowałeś, MacKenzie.
- Hę? O czym pan mówi? I kim pan, do diabła, jest? -
Lodowaty głos mężczyzny sprawił, że Jamie nie zdzierżył i
zareagował dość nerwowo.
- Pilgrim się kłania - wychrypiał głucho tamten. Jamie
wydał z siebie głęboki gardłowy skowyt.
- Siedemset osiemdziesiąt dolarów - warknął Pilgrim. Mówi
ci to coś?
- Nie - szepnął Jamie, co bynajmniej nie było prawdą. Ta
kwota mówiła mu bardzo dużo. Żeby ją sobie dokładnie wyliczyć,
podczas kilku ostatnich tygodni spędził wiele miłych godzin na
sporządzaniu szczegółowych kalkulacji. Raptem poczuł, że go mdli,
jakby za chwilę miał zwymiotować.
- Siedemset osiemdziesiąt dolarów, panie MacKenzie. Czy
muszę to panu wyjaśniać? - To graniczyło z niemożliwością, ale
odarty z twarzy głos stał się jeszcze bardziej lodowaty i wyzuty
z wszelkich emocji. Jak głos zza grobu.
- To nie jest tak, jak pan myśli - wyszeptał błagalnie
Jamie. - Ja nie chciałem... To znaczy mogę to... Mogę to wszystko
spłacić.
- Już o to zadbaliśmy.
- Co? - W odrętwiałym umyśle Jamiego skrystalizowała się
wreszcie świadomość, że... - O kurwa, nie - zaskamlał. Rzucił
słuchawkę na biurko i popędził na drugi koniec pokoju. Ukląkł
przed dębową serwantką i zaczął manipulować przy ukrytym
mechanizmie otwierającym zakamuflowaną skrytkę.
Jamie MacKenzie miał ledwie pół sekundy na to, by uzmy-
słowić sobie fakt, że na dnie skrytki nie ma już ani metalowej
kasetki, ani szalkowej wagi, ani kilku innych znajomych przed-
miotów. Zdążył jeszcze zauważyć, że leży tam coś innego - pusty
worek na ubranie z rozwiązanym sznurkiem - kiedy nagle jego oczy
zarejestrowały jakiś ruch. Tam, przy tylnej ściance szafki.
SSSSSSSSSSSSS!
W instynktownej reakcji na niewyobrażalnie głośny syk węża
dobiegający z serwantki MacKenzie krzyknął i rzucił się do tyłu.
W tej straszliwej, zastygłej w czasie chwili Jamie wytrzeszczył
oczy i rozdziawił z przerażenia usta. Trójkątny, jasnobrązowy łeb
ozdobiony ciemnymi, czerwonawobrązowawymi kręgami, szeroko
rozstawione kły... Wąż śmignął jak błyskawica, celując w
wysuniętą nogę Jamiego. Ale jego pręgowany łeb nie trafił w bosą
stopę - chybił o ułamek cala.
MacKenzie przekręcił się rozpaczliwie na bok, jak najdalej
od wściekle syczącej bestii, i runął niezdarnie na względnie
bezpieczne łóżko. Jego drugi przesycony paniką krzyk został
zagłuszony przeraźliwym dzwonkiem alarmu pożarowego, który
rozległ się nagle na korytarzu.
Zanim Jamie zdążył zareagować - poza nieświadomym
opróżnieniem pęcherza moczowego - w całym akademiku zgasło
światło, pogrążając pokój MacKenziego w kompletnej, przerażającej
ciemności.
- NIE! NIE! NIE!
Nigdy w życiu nie zaznał takiego strachu. Nawet go nie
obejmował rozumem, nie wiedział, że taki strach w ogóle istnieje.
Mógł tylko krzyczeć, nic więcej. Z umysłem sparaliżowanym
świadomością, że straszliwa bestia czai się gdzieś na podłodze
ciemnego pokoju, krzyczał i szarpiąc rękami pościel, pełzł przez
łóżko, gdy nagle uderzył twarzą w ścianę z żużlowych płyt.
Odurzony niespodziewanym bólem, krwawiąc obficie z ust i
nosa, częściowo ogłuszony przeraźliwym hałasem dobiegającym z
korytarza, Jamie mógł tylko skulić się chwiejnie na materacu i
przywrzeć plecami do twardej ściany. Siedział tak w zmoczonych
spodniach, nie panując nad trzęsącymi się ramionami i dłońmi, i
próbował skupić myśli.
Drzwi? Pokręcił zakrwawioną głową, wykrzywiając z bólu
twarz. Nie. Dwa zamki. Ciemność. Zanim zdążyłby je odnaleźć i
otworzyć, upłynęłoby zbyt wiele czasu, zbyt wiele sekund
wypełnionych śmiertelną paniką. Poza tym zdawał sobie sprawę, że
tak długo na podłodze nie ustoi. Nie w tej koszmarnej ciemności.
Nie wiedziałby kiedy, nie wiedziałby gdzie...
Znów potrząsnął głową, odpędzając od siebie horrendalne
obrazy, jakie podsuwała mu wyobraźnia. W jego spustoszonym umyśle
wciąż rozbrzmiewało echo lodowatego głosu Jimmy'ego Pilgrima.
Czując, że nachodzi go paraliżujące odrętwienie, usiłował się
skoncentrować.
Okno?
I wtedy, ponad rozrywającym bębenki dzwonieniem z kory-
tarza, usłyszał syk rozwścieczonego węża. Gad był blisko. Gdzieś
z prawej?
MacKenzie wykonał szaleńczy skok w lewo. Stoczył się z
łóżka, wpadł na lampę i nocny stolik i grzmotnął o podłogę. Jego
pokój był teraz niewiarygodnie mały i ciasny.
W chwili, gdy ręce Jamiego dotknęły klepek podłogi, górę
wziął instynkt samozachowawczy. MacKenzie zawahał się sekundę i
zebrał w sobie, żeby dokładniej określia swoje położenie. Potem
skoczył w stronę drzwi. Jeden sus, drugi...
...i prawa bosa stopa stanęła mocno na zimnym, gumowatym
cielsku wijącego się węża. Dokładnie pośrodku. Jamie zaczął
histerycznie wrzeszczeć, zanim jeszcze wąż przypuścił atak. Kiedy
zaatakował, MacKenzie poczuł przeszywający ból. Szeroka paszcza
jadowitego gada zamknęła się na jego niczym nie osłoniętej
stopie.
Teraz kierowały Jamiem wyłącznie odruchy; nie był już w
stanie myśleć racjonalnie. Chwycił zwinięte cielsko, ciągnąc je
jak oszalały oderwał szarpiącego się węża od rozpalonej stopy i
skoczył do drzwi.
Wciąż zmagał się rozpaczliwie z pierwszym zamkiem, kiedy za
plecami usłyszał ten wysoki, horrendalny syk i kiedy znów poczuł
ostry, przeszywający ból. Tym razem zakrzywione kły utkwiły w
jego prawej łydce. Utkwiły głęboko.
I nagle coś w nim pękło. Zapominając o drzwiach, odwrócił
się i skoczył w stronę okna. Doprowadzony niemal do utraty
zmysłów, z wężem mocno zakotwiczonym u nogi - z każdym skurczem
szczęk bestia pompowała mu do krwi porcję jadu.
- Jamie runął na zasłonięte firanką okno, roztrzaskał szybę
i zaczął spadać.
Litościwa opatrzność odebrała mu zdolność odczuwania bólu,
na długo zanim uderzył w betonowy chodnik, dziesięć metrów od
dwóch oszołomionych i przerażonych młodych kobiet, które
sposobiły się właśnie do wykonania trzynastego i najważniejszego
zdjęcia młodocianego handlarza zajętego odważaniem kokainy.
W nadmorskim apartamencie położonym o kilka kilometrów na
północ od uniwersyteckiego kampusu w San Diego człowiek, dla
którego dobrze ukierunkowany i wyreżyserowany strach oraz przemoc
były już od lat narzędziami codziennej pracy - z ich pomocą
utorował sobie drogę na wyższe szczeble organizacji tak głupio
nie docenionej przez Jamiego MacKenzie - zrobił coś, co
kompletnie nie pasowało do jego charakteru.
Uśmiechnął się. Naprawdę się uśmiechnął.
I tak tym przestraszył Lafayette'a Beaumonta Rayneego, że
Murzyn - od lat zbrojne ramię Pilgrima, okrutny i bezlitosny
człowiek, który umożliwił mu szybki awans do zarządu organizacji
- omal nie narobił w spodnie. Bo o ile Lafayette Beaumont Raynee
wiedział, Jimmy Pilgrim nie uśmiechał się nigdy.
Absolutnie nigdy.
Jak można było tego oczekiwać, uśmiech - niczym złudny
miraż - szybko zgasł. Pilgrim odłożył słuchawkę, kiwnął głową, a
jego wieloletni wspólnik, handlarz narkotykami, alfons i
morderca, niegdyś towarzysz ulicznych bójek, zatrzymał magnetofon
podłączony do telefonu.
- Znakomicie - skonstatował Pilgrim z pozornie nie widzą-
cymi oczyma. - Co tam wpuściliście?
- Żmiję Russella - odrzekł niedbale Raynee, przewijając
taśmę. - Jedną z zabawek Drobecka. Facet twierdzi, że to
najbardziej złośliwe bydlę, jakie kiedykolwiek widział. Jak już
zacznie atakować, nic jej nie powstrzyma. Powiedział, że syczy
jak jakaś pieprzona zjawa, i chyba ma rację - dodał chichocząc i
poklepując magnetofon.
- Oczywiście atak będzie śmiertelny w skutkach? - spytał
Pilgrim, wracając do rzeczywistości; miłe dla uszu krzyki
MacKenziego rozproszyły jego uwagę.
Raynee wzruszył ramionami.
- Wkrótce się dowiemy. Drobeck mówi, że ukąszenie tego
paskudztwa jest równie groźne jak ukąszenie królewskiej kobry,
tylko że jad działa wolniej. Jakaś tam specjalna... tok...
toksyna czy coś w tym stylu - dodał z trudem wywlekając z pamięci
nie znane słowo. - Tak czy inaczej, jad zatruje mu całą krew i
tyle. Drobeck powiada, że nie ma przed tym ratunku. No, chyba że
odetnie się sobie rękę albo nogę. I to szybko.
- Więc?
- Zakładając, że go ukąsiła i że jeszcze żył, kiedy wypadł
z okna... - Raynee znów wzruszył ramionami. - Mało prawdopodobne,
żeby zdążyli podać mu odpowiednie... No, wiesz... Jak to do
cholery idzie... antidotum.
- Czy zabraliście z jego pokoju wszystko, czego potrzebu-
jemy? - spytał z lodowatą obojętnością Pilgrim; zaczynał już
tracić zainteresowanie osobą Jamiego MacKenzie.
- Kasetka z forsą, notatki i przybory są w moim sejfie -
odrzekł Raynee, wyjmując nagraną kasetę i podając ją Pilgrimowi.
- O ile tylko nie zaczną szukać resztek prochów, nie znajdą tam
nic, co wskazywałoby, że MacKenzie brał albo handlował. Kazałem
Royowi wstawić mu na półkę kilka książek o wężach, a pod łóżko
wrzucić parę worków do chwytania tego parszystwa. Teraz wygląda
to tak, jakby nasz Jamie miał pierdolca na punkcie gadów i stał
się trochę nieostrożny. Wyszczerzył zęby. - Poza tym, żaden z
jego klientów nie będzie się chyba palił, żeby pomagać
gliniarzom. Chwytasz mnie?
- Znakomicie - powtórzył Pilgrim, wolno obracając kasetę
grubymi, starannie wypielęgnowanymi palcami. - Czy wiadomo, kiedy
zaczął?
- Wygląda na to, że jakieś półtora miesiąca temu. Dwadzie-
ścia osiem gramów czterdziestoprocentowej koki mieszał co tydzień
na szesnastkę zamiast na dwudziestkę, co dawało mu około
trzynastu gramów koki ekstra. Siedemset osiemdziesiąt dolców
tygodniowo. Roy znalazł w kasetce kopertę. Cztery i pół tysiąca
papierów drobnymi. Wszystko się zgadza.
Oczy Pilgrima ani na chwilę nie straciły zimnego,
złośliwego wyrazu. Oddał kasetę Rayneemu.
- Dopilnuj, żeby wszyscy tego wysłuchali. Nie chcę już
więcej żadnych nieporozumień. Zwłaszcza teraz.
- Dopilnuję tego osobiście. - Raynee kiwnął głową i schował
kasetę do kieszeni. - Oczywiście, staremu ani pary z gęby, tak?
- A to niby dlaczego? - warknął Pilgrim.
- Słyszałem, że w zeszłym tygodniu Locotta przyłapał na
takim czymś jednego ze swoich.
- Naprawdę? - szepnął Pilgrim, unosząc brew z nagłym
zainteresowaniem.
- Z tego, co mi donieśli, on i Tassio przykuli tego palanta
do betonowego bloku. Przykuli go za szyję, a blok był owszem,
niczego sobie, ważył około dwustu pięćdziesięciu kilo. Przykuli
go, przyczepili na plecy aparat do oddychania i wrzucili do wody
koło Catalina Island. Woda jest tam głęboka na jakieś dziesięć
metrów i powiadają, że zanim wyczerpało mu się powietrze, facet
miał godzinę czasu, żeby wszystko sobie przemyśleć. - Uśmiechnął
się szeroko. - Niezły numer, co?
- Niezły, naprawdę niezły - mruknął Pilgrim z błyskiem
złośliwego uznania w oczach. Uznania i rozbawienia. Nie chciał
zawracać sobie głowy i opowiadać Rayneemu, że pewien bystry
dziewiętnastolatek wpadł na ten pomysł już wiele lat temu. Nowy
sposób wykorzystania akwalungu zrobił na Jake'u Locotcie bardzo
wielkie wrażenie. Tym dziewiętnastolatkiem był Jimmy Pilgrim.
- Jak ktoś wychlapie mu o sprawie MacKenziego - dodał
Raynee - stary zacznie podejrzewać wszystkich po kolei. Może to
dlatego nasłał Lestera. Skurwiel, węszy jak pies i tylko czeka,
żeby pogadać sobie choćby z takim Theissem.
Jimmy Pilgrim błysnął oczyma.
- Czy...
Raynee pokręcił głową. - Jeszcze nie. Theiss wziął dupę w
troki i dał nogę z miasta, jak tylko usłyszał, że Lester go
szuka. Mówi, że to może potrwać kilka dni, ale...
- Zajmę się Lesterem - szepnął Pilgrim. - Coś jeszcze? -
Masz coś przeciwko temu, żeby dać Lockwoodowi jakąś małą premię?
- spytał Raynee. - Tak z pięć patoli. Nieźle MacKenziego
podszedł, odwalił kawał dobrej roboty. Tak sobie myślę, że może
go nawet awansować. I wypróbować latem przy rozprowadzaniu
towaru, co?
- Zgoda - mruknął obojętnie Pilgrim.
Raynee wyjął z kieszeni złoty notesik, zapisał w nim słowo
"Lock" oraz cyfrę "5" i podniósł wzrok.
- Jeszcze sprawa szmalu dla Locotty. Muszę mieć twoją
decyzję. Wygląda na to, że w marcu dojdziemy do około dwustu
osiemdziesięciu kilo. W hurcie to prawie dwadzieścia dwa melony.
Piszemy się na to?
Pilgrim skinął głową. Oczy miał wciąż zimne jak lód.
- Zajmę się przelewem - rzekł cicho. - Kurwa, tyle forsy...
- westchnął smutno Lafayette Beaumont Raynee. - I wszystko dla
starego Locotty. - Wsunął notesik do kieszeni. - Taki szmal może
człowieka cholernie kusić. Wiesz, co mam na myśli?
Tym razem Raynee zauważył, że lodowate oblicze Jimmy'ego
Pilgrima drgnęło. Ujrzał w nim coś na kształt rozbawienia,
niewykluczone że nawet wesołego oczekiwania.
- Tak - wyszeptał chrapliwie i znów się uśmiechnął. - Do-
skonale wiem, co masz na myśli.
... Co naturalnie pociąga za sobą oczywiste pytanie doty-
czące życia seksualnego naszej alchemiczki.
Doktor David Isaac zrobił efektowną pauzę i z psotnym
uśmiechem na ustach spojrzał z katedry na twarze profesorów
wykładowców, studentów i doktorantów Uniwersytetu
Kalifornijskiego, którzy tłoczyli się w pięciusetosobowym
audytorium kapmusu w San Diego, by wysłuchać ostatniego w tym
semestrze wykładu na temat prapoczątków chemii organicznej.
Począwszy od najstarszych profesorów honorowych, na studentach
pierwszego roku skończywszy, wszyscy siedzieli w pełnej
poszanowania ciszy, najwyraźniej oczarowani zarówno tematem jak i
osobowością wykładowcy.
- Miast harować nad zagadnieniem przemiany metalu w złoto,
czym zaspokoiliby żądze swoich mecenasów - mówił dalej Isaac -
rzeczą bardziej prawdopodobną jest, że starodawni alchemicy,
prekursorzy naszego fachu, znacznie więcej czasu i energii
poświęcali problemowi o wiele bardziej intrygującemu. To znaczy
zwiększeniu swojej potencji seksualnej.
W audytorium rozległ się szmer rozbawionych głosów.
Isaac wziął z katedry najwyraźniej często używany egzem-
plarz starożytnego tekstu, podniósł go i kontynuował:
- W dziele "Physica et Mystica" Zosimus niejednokrotnie
powtarza, że pierwszych chemików często zmuszano do opracowywania
metod pozwalających produkować nieograniczone ilości czystego
złota. To, naturalnie, zrozumiałe. Niemniej, jak dzisiaj
widzieliśmy, istnieje sporo przesłanek, które zdają się mówić, iż
nasi prekursorzy byli też zafascynowani, może nawet pochłonięci,
okultyzmem tudzież innymi, bardziej ezoterycznymi aspektami
alchemii.
Na chwilę przerwał, delektując się uderzającą do głowy
świadomością, że całkowicie zawładnął uwagą skupionych i
wyciszonych naukowców.
Młody, gładko ogolony profesor wychylił się za katedrę i z
oczami rzucającymi figlarne błyski mówił dalej:
- Tak więc trudno jest mi oprzeć się pokusie, by nie
przedstawić państwu trzech względnie rozsądnych i chyba trochę
zabawnych hipotez. - Podniósł do góry palec. -Pierwsza głosi, że
alchemików bardziej interesowało wyprodukowanie środków
wzmagających apetyt seksualny niż złota. Hipoteza druga. - Do
góry powędrował następny palec. - Twierdzę, że owe środki były
przeznaczone dla arystokracji, dla mężczym, członków rodziny
królewskiej. No i oczywiście dla samych alchemików - dodał z
uśmiechem.
Tu pozwolił sobie na ostatnią dwusekundową pauzę.
- Hipoteza trzecia głosi, że jednym z najzagorzalszych zwo-
lenników tych... hmmm, przełomowych badań był niezwykle
elokwentny alchemik, który działanie wyżej wspomnianych środków
sprawdzał na sobie. Tym alchemikiem była kobieta imieniem Maria.
Dziękuję państwu.
Tłum ryknął śmiechem, w audytorium rozległy się burzliwe
oklaski. Po dwóch minutach nieustającego aplauzu jeden ze
starszych profesorów poprosił zebranych o ciszę. -
Panie doktorze, dziękuję za wielce interesujący, zabawny i,
powiedziałbym, nader stymulujący wykład. Zostało nam jeszcze
trochę czasu, więc o ile nie ma pan nic przeciwko temu, poprosimy
o pytania z sali.
- Ależ oczywiście. - Isaac spojrzał na tłum, zauważył zna-
jomą twarz i skinął głową. - Allen?
Wstał profesor Allen Bacon.
- Davidzie, podczas dzisiejszego wykładu kilkakrotnie su-
gerowałeś, że nie można wykluczyć, iż "Żydówka Maria" pochodziła
z Azji, a nie z Syrii czy Egiptu. Czy dysponujesz jakimiś
dowodami na podtrzymanie tej bluźnierczej tezy?
- Tylko kilkoma niezbyt jasnymi wzmiankami w greckim
tekście przypisywanym jej koledze po fachu, niejakiemu
Democritusowi, alchemikowi dobrze znanemu ze swojego... hmm,
niepohamowanego "romantyzmu" - odparł z uśmiechem Isaac. - Prawdę
mówiąc, bardzo wątpię, czy kiedykolwiek uda się nam rozdzielia
prawdę od fantazji cechującej jego nieliczne zachowane do dzisiaj
prace. Wyraźnie widać, że między tymi dwoma fascynującymi
przedstawicielami naszego fachu często dochodziło do aktów
zazdrości, zawodowej i osobistej. No i oczywiście - dodał w
zadumie - znamy tylko opowieść Democritusa.
Na chwilę przerwał i pokręcił ze smutkiem głową.
- Dlatego Maria, ta intrygantka niepewnego pochodzenia,
jest dla nas wciąż postacią ulotną i tajemniczą. Chociaż trzeba
przyznać, iż fakt, że to kobieta ze Wschodu po raz pierwszy
zastosowała w chemii łaźnię wodną, wybitnie podkreśla egzotyczną
naturę naszej historycznej spuścizny. Jako nieuleczalny romantyk
i zagorzały wielbiciel Marii, zawsze byłem skłonny taką hipotezę
rozważyć.
Twarz doktora Bacona promieniała.
- Dziękuję, Davidzie - powiedział. - Mimo to wolę jednak
myśleć o Marii jako o małej żydowskiej księżniczce. - Usiadł, a
sala nagrodziła go serdecznym śmiechem.
- Na tym właśnie polega korzyść z wielbienia postaci histo-
rycznych, Allen - skomentował wesoło Isaac. - Zawsze możemy je
ukształtować tak, by pasowały do naszych fantazji. - Powiódł
wzrokiem po audytorium i w ostatnim rzędzie dostrzegł nieznajomą
twarz. - Proszę.
Z krzesła wstał wysoki mężczyzna o ciemnej cerze, ubrany w
szary trzyczęściowy, idealnie dopasowany garnitur. Miał schludnie
przystrzyżoną czarną brodę i okulary w ciemnych rogowych
oprawkach.
- Panie profesorze, na początku wykładu sugerował pan, że
przyszłość środków farmakologicznych to analogi związków
chemicznych. Czy zechciałby pan swoją teorię nieco rozwinąć? -
Czarnobrody mężczyzna usiadł.
Isaac lekko wzruszył ramionami.
- Oczywiście. Jestem po prostu zdania, że nasze dzisiejsze
środki farmakologiczne, jak choćby aspiryna, walium czy percodan,
zostaną w najbliższej przyszłości zastąpione analogami, to znaczy
substancjami o strukturze bardzo podobnej do struktury środków
oryginalnych. Podobnej, lecz nie identycznej. Zauważywszy, że
publiczność nie bardzo wie w czym rzecz, rozwinął temat. - Weźmy
na przykład acetylosalicylan sodu. To prosta,
dwudziestojednoatomowa molekuła, związek znany lepiej jako
aspiryna. - Zaczął tłumaczyć teorię analogów i zawahał się. - Czy
naprawdę chcą państwo tutaj siedzieć i wysłuchiwać wykładu z
chemii? - zagadnął sceptycnie. - Przecież mogę temu panu
odpowiedzieć po...
Setki ludzi pokręciło przecząco głowami, rozległo się kilka
okrzyków zachęty.
Isaac wzru