Kenneth Goddard "Alchemik" PROLOG Kiedy zaczęli to wszystko opisywać w raporcie końcowym, od razu się okazało, że kluczem do sprawy był Jamie MacKenzie, chociaż motywom, jakie nim kierowały, wciąż brakowało sensu Biorąc pod uwagę jego szczegółowo udokumentowany iloraz inteligencji oraz znakomite wyniki w nauce, nie mogli uwierzyć, że tak bystry młody człowiek mógł do tego stopnia zlekceważyć lodowatą obojętność i przemoc nieodłącznie związane z profesją, którą dobrowolnie obrał. Lecz z perspektywy czasu rzeczą aż nazbyt ewidentną było, iż MacKenzie po prostu nie rozumiał ani przerażającej wielkości, ani nieuniknionych konsekwencji głupiego błędu, jaki popełnił. Jamie musiał chyba wmówić sobie, że cała ta historia jest tylko wspaniałą i nader lukratywną zabawą, co zakrawa na ironię, bo o ile jego dodatkowe zajęcie dostarczało mu czasem uciech - a na pewno sporo pieniędzy - zabawą bynajmniej nie było. Dlatego kiedy w pokoju numer 245 domu akademickiego Voyćger Hall na Uniwersytecie Kalifonijskim w San Diego zadzwonił telefon, Jamie nie przeczuwał nic złego. Oderwał wzrok od swoich obliczeń i z obojętnością i roztargnieniem sięgnął po słuchawkę. - Halo? - Sie masz Jamie. Jak leci? MacKenzie natychmiast rozpoznał bełkotliwy głos Bobby'ego Lockwooda. Kiwnął głową. Tym razem alkohol, najpewniej piwsko. Jak wszyscy mieszkańcy Voyager Hall, doskonale wiedział, że urodzony na Alasce, a niedawno zmarły ojciec Bobby'ego Lockwooda zostawił synowi coś więcej niż tylko jasnoniebieskie oczy, czarne kręcone włosy, niezależność ducha i trochę ciężko zarobionego grosza. Ale tym czymś nie było z pewnością zamiłowanie do wiedzy jako takiej. Zainteresowania akademickie Bobby'ego ograniczały się wyłącznie do badań nad różnorodnymi skutkami oddziaływania środków chemicznych na ludzki umysł tudzież ciało. Tak się przypadkiem zdarzyło, że jednym z najbardziej ulubionych przez Lockwooda środków był alkohol etylowy. - Gorąco - odrzekł dobrodusznie MacKenzie. - W przyszłym tygodniu sesja. Zaczynam coraz poważniej myśleć, że najwyższa pora przeczytać parę książek albo pojechać do Centrum i zarwać jakąś dupcię. Nie mogę się zdecydować. - No i git, będziesz miał dobry dzień! - rzucił ze śmiechem Lockwood. - Słuchaj, stary. Niedawno poznałem taką jedną, rudą zresztą. Chyba nieźle mi z nią idzie i w przyszłym tygodniu chcę ją zabrać na narty, no wiesz. Sęk w tym, że nigdzie nie mogę znaleźć porządnego śniegu. Pomyślałem sobie, że zwrócę się o pomoc do pewnego dzianego i ustosunkowanego kumpla. MacKenzie przeprowadził w myśli kilka obliczeń. - Może będę mógł coś dla ciebie zrobić - rzekł ostrożnie. - W tym miesiącu mam od groma zamówień, ale niewykluczone, że dwójkę uda mi się dla ciebie jakoś wytrzasnąć. Ale to cię będzie trochę więcej kosztowało. Towar pierwszej klasy jest dzisiaj bardzo poszukiwany. - To prawda, święta prawda - mruknął Lockwood. - Dwójka nam wystarczy, przyjacielu, aż nadto. No to ile zedrzesz ze starego kumpla, hę? - O tej porze roku za dostawę ekspresową biorę minimum dwie stówy - odparł MacKenzie. - Ale jak dla ciebie, niech będzie sto pięćdziesiąt. Pasuje? - Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, Jamie. - Bobby aż westchnął ze szczęścia. - Jutro wieczorem moja pani będzie promieniała z wdzięczności. - Naprawdę? - MacKenzie zachichotał. Rozbawiło go to, bo kędzierzawy, niebieskooki Lockwood miał wśród studentów reputację ostrego podrywacza i zazwyczaj obywał się bez żadnych środków wspomagających. - Ona wie, że szykujesz dla niej paczuszkę? - Słyszę, jak się dobija do moich drzwi, kochany! Więc jak to załatwimy? Jak zwykle? - Jak zwykle. Skrytka 245. - Forsa już do ciebie płynie, stary. Jeszcze raz wielkie dzięki. Tylko nie siedź za długo nad tymi... książkami. MacKenzie uśmiechnął się, odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Piątek, ósma czterdzieści pięć wieczorem. Mnóstwo czasu, żeby pójść do Centrum Studenckiego, przerzucić kilka rozdziałów rachunku różniczkowego i wybrać - oraz zarwać - odpowiedni towar na weekend. Uśmiechając się ze szczerym, niczym nie zmąconym ukontentowaniem, MacKenzie chwycił gruby, rzadko otwierany podręcznik do rachunku różniczkowego, sięgnął po błękitnozłotą wiatrówkę i ruszył do drzwi. Zważywszy wszystkie korzyści płynące z jego obecnego stylu życia, bezsensem było namawiać Jamiego, by bardziej przykładał się do nauki, a przynajmniej do nauki w uniwersyteckim tego słowa znaczeniu. O tak, wielu ludzi próbowało go do tego skłonić, jak najbardziej. Ludzi takich jak choćby wydziałowy opiekun do spraw naukowych, trzech profesorów Bobby'ego, paru kumpli z pierwszego roku, nie wspominając już o kilku bardzo bliskich przyjaciołach, którzy właściwie powinni wiedzieć, że to naprawdę bez sensu. Ale z drugiej strony fakt, że ludzie ci w ogóle przejmowali się edukacją MacKenziego zakrawał na ironię, albowiem dzień w dzień każdy z nich rozmyślnie dostarczał Jamiemu zachęty do kompletnej obojętności wobec rzeczy tak trywialnych, jak zbliżająca się sesja egzaminacyjna. Tą zachętą były oczywiście pieniądze. ®Ściślej mówiąc, bardzo dużo pieniędzy. Za każdym razem, kiedy jeden z tych szlachetnych osobników kupował od Jamiego gramową paczuszkę białego krystalicznego proszku - w położonym nad brzegiem oceanu kampusie MacKenzie miał opinię najbardziej zaufanego i pewnego handlarza kokainą - po prostu umacniał go w przekonaniu, iż życie jest niczym kawałek pysznego ciasta, które upieczono, pokrojono i osobiście dostarczono mu do drzwi. Dlatego w wieku lat osiemnastu Jamie MacKenzie miał niemal wszystko, czego od życia chciał: stały i wystarczający napływ pieniędzy, najlepszego gatunku narkotyki, kampus pełen młodych, chętnych dziewczyn, szafę zapchaną drogimi, modnymi ubraniami i nowiutki angielski sportowy samochód, za który zapłacił gotówką; uwzględniając konieczność zachowania niezwykłej ostrożności podczas wykonywania codziennych obowiązków zawodowych, cieszył się poza tym w miarę satysfakcjonującym rozgłosem i szacunkiem. Rzeczą zrozumiałą jest, że umysł osiemnastolatka nie mógł tego wszystkiego w pełni ogarnąć, jednak tym, co Jamiego brało najbardziej, był fakt, że podtrzymywanie jakże luźnego i dostatniego trybu życia wcale nie wymagało ciężkiej pracy. Ba, praktycznie żadnej pracy. Co tydzień odbierał towar, rozprowadzał go i zgarniał forsę. Tyle. Dziecinna igraszka dla detalisty tak inteligentnego jak Jamie MacKenzie. Zaczynał w niedzielę rano. Otwierał kluczykiem metalową kasetkę ukrytą pod najniższą szufladą niezwykle ciężkiej dębowej serwantki stojącej w jego pokoju i wyjmował z niej dwa tysiące pięćset dolarów w banknotach o małym nominale (nierzadko brał dwa, a nawet trzy razy więcej). Włożywszy pieniądze do niewielkiej koperty, zaklejał ją, kładł się na łóżko z czymś lekkim do czytania - najczęściej z drogim magazynem porno - i czekał. O dziewiątej trzydzieści, plus minus pięć minut, w pokoju, którego z nikim nie dzielił, dzwonił telefon. Rozmówca Jamiego podawał mu namiary budki telefonicznej, gdzieś w kampusie, oraz godzinę przybycia - zwykle dziesięća do piętnastu minut po rozmowie, zależnie od odległości. W umówionej budce MacKenzie odbierał drugi telefon. Tym razem otrzymywał wskazówki, jak dotrzeć do "skrytki", gdzie miał nastąpić "zrzut". Taką "skrytką" był na przykład pojemnik na zużyte ręczniki papierowe w jednej z licznych toalet w kampusie albo w najbliższej okolicy. Otwierał pojemnik uniwersalnym kluczem, wsuwał kopertę pod ręczniki, możliwie niegłęboko, i wracał prosto na uniwersytet. Zgodnie z bardzo wyraźnymi poleceniami Jamie nigdy, ale to nigdy nie kręcił się w pobliżu skrytki, by zidentyfikować śmieciarza, który, jak przypuszczał, przychodził niedługo potem. Będąc osobnikiem nader praktycznym, MacKenzie słusznie zakładał, że taka ciekawość jest rzeczą wysoce niebezpieczną, możliwe nawet że zgubną w skutkach. Żaden problem, gdyż tożsamość "łącznika" niezbyt Jamiego interesowała. Jak dotąd pestka. Odbiór towaru, następna faza cotygodniowej procedury odbywał się wieczorem w pierwszy wtorek po zrzucie. O szóstej czterdzieści pięć, po typowo stołówkowej i pozbawionej smaku kolacji, Jamie MacKenzie wracał jak co dzień do akademika, wystukiwał czterocyfrowy kod, otwierał skrzynkę i wyjmował pocztę. We wtorki, czasami w środy, wśród listów znajdował dwadzieścia osiem, pięćdziesiąt sześć, a niekiedy nawet osiemdziesiąt cztery gramy czterdziestoprocentowej kokainy. Każda partia towaru była zapakowana w kilka cieniutkich, hermetycznie zamkniętych paczuszek z wytrzymałego plastiku. Otrzymawszy tygodniowy zapas narkotyku, MacKenzie szedł szybko i ostrożnie do swego pokoju. Natychmiast zatrzaskiwał dwa zamki u drzwi, zamykał okno, zaciągał firankę i czekał. Punktualnie o siódmej, gdy zaczynała się ściśle przestrzegana trzygodzinna nauka własna, Jamie otwierał skrytkę w serwantce, wyjmował z niej elektroniczną wagę szalkową, ponad dwulitrowy słój z laktozą, wielki moździerz i tłuczek, pudełko z grubymi, błyszczącymi papierkami w kształcie kwadracików i niewielką metalową łopatkę. Układał te przedmioty na uprzątniętym fragmencie blatu biurka, siadał i resztę wieczoru spędzał na ważeniu i pakowaniu kokainy. Jamie był tak zwanym "detalistą" albo "gońcem", jak nazy- wano handlarzy najniższego szczebla. Ważenie i pakowanie towaru nie wymagało od nich jakichś specjalnych predyspozycji, poza odrobiną zręczności, niezbędną do obsługiwania wagi i składania maleńkich kopert z błyszczącego papieru. Kalkulacja była niezwykle prosta, co wynikało z dokładnie rozplanowanego harmonogramu dystrybucji na poziomie hurtowników mniejszych, tych obracających gramami kokainy, i większych - ci obracali kilogramami. Każda cotygodniowa partia czterdziestoprocentowej kokainy ważyła około dwudziestu ośmiu gramów. Zadaniem MacKenziego było odważyć z każdej dokładnie dwadzieścia pięć gramów narkotyku i dokładnie zmieszać go z dwudziestoma pięcioma gramami sproszkowanej laktozy. W rezultacie takiej operacji otrzymywał pięćdziesiąt gramów dwudziestoprocentowej kokainy, którą zapakowywał w pięćdziesiąt starannie odważonych jednogramowych paczuszek. Jako jeden z dwóch autoryzowanych detalistów w uniwersy- teckim kampusie, MacKenzie miał sprzedać przynajmniej pięć- dziesiąt jednogramowych paczuszek tygodniowo i zgarnąć za to trzy tysiące dolarów. Dwa i pół tysiąca dolarów szło na niedzielny zrzut; rankiem odbierał je łącznik. Pięćset dolarów i pozostałe trzy i trzy dziesiąte grama czterdziestoprocentowej kokainy zostawało dla Jamiego jako udział w zyskach ze sprzedaży każdej partii proszku. Dla młodego człowieka była to kwota aż nadto wystarczająca. Dzięki niej mógł sobie pozwolić na kobiety, ubrania i samochody aż do końca swojej uniwersyteckiej kariery. O ile tylko zachowa należytą ostrożność i nie stanie się chciwy albo głupi. Jednak oddając Jamiemu sprawiedliwość, należy uczciwie stwierdzić, że do typów nieostrożnych nie należał. Z religijną nabożnością przestrzegał naczelnych dyrektyw, jakie wbijano do głów wszystkim detalistom tudzież mniejszym hurtownikom podległym Generałowi. Sprzedawaj tylko ludziom, których znasz i którym całkowicie ufasz, najlepiej z góry ustaloną ilość kokainy tygodniowo. Nigdy nie sprzedawaj komuś, kogo niedawno aresztowano. Nigdy nie proponuj towaru komuś, kogo nie sprawdziłeś, a jeśli taka osoba pyta cię, czy sprzedajesz narkotyki, zaprzeczaj. I nigdy, przenigdy nie sprzedawaj ludziom zupełnie obcym. Tak więc klienta trzeba najpierw poznać i dopiero wtedy ryzykować własny tyłek. MacKenzie nie był też człowiekiem specjalnie chciwym. Kiedy na rynku brakowało towaru, Jamie prawie nigdy nie podbijał ceny, poza nielicznymi wyjątkami, jak choćby w przypadku ekspresowej dostawy dla Bobby'ego Lockwooda, kiedy to musiał sięgnąć do swoich prywatnych zapasów. I z pewnością nie zależało mu na tym - jeszcze nie - by zostać hurtownikiem, mniejszym lub większym, bo uważał, że na grubsze transakcje będzie miał mnóstwo czasu w późniejszym okresie życia. Na razie Jamie MacKenzie był całkowicie zadowolony z tego, że jest młodzieńcem w miarę przystojnym, i że stopniowo zyskuje coraz większą popularność. Wspomaganą, rzecz jasna, nie wysychającym strumieniem pieniędzy oraz kokainy. Nie, Jamie z pewnością nie zachował się nierozważnie, gdy o dziesiątej trzydzieści wieczorem zszedł do skrzynki numer 245, żeby wybrać z niej codzienną porcję kopert, z których jedna zawierała sto pięćdziesiąt dolarów w dziesięciodolarowych banknotach. Nie był też nadmiernie chciwy, gdy mniej więcej trzydzieści sekund później wrzucał do skrzynki Lockwooda zaklejoną kopertę z dwoma gramowymi pakiecikami narkotyku. Popełniał po prostu niewybaczalnie głupi błąd. Kwadrans po dziewiątej w sobotę rano Bobby Lockwood przystanął koło swojej skrzynki pocztowej i wyjął z niej zakle- joną kopertę od Jamiego MacKenzie. Szybko zboczył do pobliskiej ubikacji, wszedł do kabiny, zamknął drzwi i spędził w niej wystarczająco dużo czasu, by przekonać się, że każda paczuszka zawiera biały krystaliczny proszek. Później ruszył pośpiesznie na parking za akademikiem, wsiadł do samochodu, wyjechał z kampusu, na rozgałęzieniu autostrady numer 5 skręcił na południe i popędził do San Diego. Historyjka, jaką wcisnął MacKenziemu, była lipna. Bobby Lockwood nie miał zamiaru spożytkować dwóch gramów kokainy na uwiedzenie wyimaginowanej rudej piękności podczas równie wyimaginowanej wyprawy na narty. Chociaż pomysł jako taki mógł ewentualnie przypaść Lockwoodowi do gustu, na pewno nie był to odpowiedni sposób na wykorzystanie cennego dowodu rzeczowego w bardzo delikatnym śledztwie, jakie się właśnie toczyło. Grzecznie mówiąc, Bobby Lockwood nie zamierzał spieprzyć udanej operacji nielegalnego zakupu z powodu jakiejś przypadkowej dupci. Zresztą operacja nie była wcale zakończona. Lockwood miał jeszcze oddać proszek do analizy, żeby dokładnie sprawdzić, co też nabył za sto pięćdziesiąt dolarów Jimmy'ego Pilgrima, za pieniądze, z których się dokładnie rozliczał. Żeby to zrobić, Lockwood musiał dostarczyć paczuszki komuś, kto znał się na chemii o wiele lepiej niż on: zawodowemu chemikowi, choćby takiemu jak Simon Drobeck. Dwadzieścia pięć minut później Drobeck otworzył Lockwoodowi drzwi swego dobrze odizolowanego laboratorium i wziął od niego kopertę. - Najwyższa pora, żebyś przyniósł coś interesującego - mruknął. Kiwając się jak kaczka, podszedł do stołu, rozciął kopertę, ostrożnie rozwinął pakieciki i sięgnął po dwa celofanowe papierki, na które wysypał kokainę. - Te rutynowe badania zaczynają mnie już nudzić. Cały Drobeck... - pomyślał Lockwood patrząc, jak chemik manipuluje przyciskami skomplikowanej wagi elektronicznej. Ponury, zamknięty w sobie i sarkastyczny. Ani chybi los faceta, który całe życie spędził pośród probówek i nawet nie zauważył, że już zgrzybiał i stetryczał. Wstrząsnął nim dreszcz. Wbrew zastrzeżeniu w testamencie ojca, mówiącemu, że Bobby odziedziczy posiadłość na Alasce, pod warunkiem że najpierw uzyska dyplom z biologii albo chemii, Lockwood nie wyobrażał sobie życia spędzonego w ciasnym laboratorium. Zwłaszcza w takim jak laboratorium Drobecka. - To powinno być o wiele bardziej interesujące, jeśli nasze przypuszczenia są słuszne - odparł z wyraźnym roztargnieniem. Jego oczy nerwowo lustrowały pomieszczenie. Na stołach i na podłodze stały tu liczne akwaria, butle z gazem, plastikowe pojemniki na śmieci, błyszczały dziesiątki chromowanych przyrządów, na ścianie wisiały zlewy. Lockwood czuł, że tężeją mu mięśnie brzucha. Zaczęły mu się pocić dłonie. Stetryczały pierdoła - pomyślał i z niejakim wstydem uświadomił sobie, że nie umie zapanować nad odruchowymi reakcjami wywołanymi tym, co znajdowało się w cuchnącym laboratorium. Lockwood nie lubił tu przebywać. Głównie dlatego, że nie tolerował obecności Drobecka i nie cierpiał tych jego plugawych badań, jakim się z lubością oddawał. Tak naprawdę to gdyby Bobby miał w tej sprawie coś do powiedzenia - niestety nie miał - kokaina Jamiego MacKenzie mogłaby dotrzeć do Drobecka pocztą, a nawet na grzbiecie jakiegoś pieprzonego wielbłąda. Wszystko jedno jak, byleby tylko nie musiał dostarczać jej osobiście. Ale musiał. Jimmy Pilgrim mocno podkreślał, że czas odgrywa w sprawie Jamiego niezwykle istotną rolę. Wyniki badań chciał mieć po południu, co znaczyło, że Bobby będzie musiał sterczeć w tym obleśnym zoo i towarzyszyć Drobeckowi, aż łysy, pomarszczony grubas znajdzie odpowiedź na kilka pytań. - Usiądź sobie - mruknął Drobeck, zanotowawszy coś na kartce. Machnął ręką w stronę krzesła po drugiej stronie roboczego stołu. - Wiadomo, kto to opchnął? - Dziękuję - powiedział Bobby, obchodząc chemika i sięgając po krzesło. - Wiadomo. Nazywa się MacKenzie. M-a-c-K-e-n-z-i-e. Na imię ma Jamie, przez jedno... - Kurwa mać! - wrzasnął nagle, cofając gwałtownie rękę, bo natrafił palcami na zimną, gładką, pokrytą łuskami skórę. - Przez jedno "m"? - spytał Drobeck, lekko rozciągając usta w czymś, co można by uznać za uśmiech. Drobeck był człowiekiem nie do rozgryzienia. Nawet nie drgnął, kiedy Lockwood wrzasnął. - Ty pieprzony kutasie - wyszeptał wściekle Bobby, cofając się od stołu i stając dla pewności za naukowcem, żeby lepiej zobaczyć, czego przed chwilą dotknął, tym razem z bezpiecznej odległości. Był duży. Lockwood nie wiedział jak duży. Nawet nie chciał o tym myśleć. Tkwił w bezruchu, owinięty wokół krzesła pięcioma skrętami potężnego cielska. Za łbem wielkości dłoni Bobby'ego zaczynała się szyja średnicy jego nadgarstka, a jeden ze środkowych splotów miał grubość męskiego uda. Wyglądało na to, że śpi, ale Lockwood nie pałał ochotą, by podejść bliżej i sprawdzić. - Nie zrobi ci krzywdy - powiedział Drobeck, skupiwszy uwagę na analizie kokainy z pierwszej paczuszki. Rozmieszał już odrobinę proszku w buteleczce z rozpuszczalnikiem i właśnie wstrzykiwał miksturę do jakiegoś przyrządu wyposażonego w liczne pokrętła i wskaźniki. - Taa? Dasz mi na to gwarancję? - Lockwood posłał mu wściekłe spojrzenie, usiłując zapanować nad oddechem. Nadal się cofał, żeby stanąć jak najdalej od wielkiego, pogrążonego w letargu węża. Zrobił jeszcze jeden krok i... wpadł na olbrzymie metalowe pudło z pokrywą, co natychmiast sprowokowało chór sycząco-szurających odgłosów, przenoszących się błyskawicznie z klatki do klatki. Lockwood odskoczył do tyłu, jakby coś go ukąsiło. Sparali- żowany, stał pośrodku laboratorium z trzęsącymi się rękami i nogami, z zaciśniętymi bezsilnie pięściami, rozpaczliwie szukając miejsca najbardziej oddalonego od wszystkich klatek i metalowych pojemników. Drobeck - wciąż zwrócony plecami do rozwścieczonego i bliskiego paniki handlarza - najwyraźniej myślał nad jego pytaniem. - Nie - rzekł po chwili, odwracając się wolno i spoglądając prosto w pobladłe oblicze Lockwooda. - Chyba nie. Może chcesz poczekać obok? - spytał, wskazując drzwi po drugiej stronie laboratorium. Te z napisem: "Uwaga! Niebezpieczeństwo! Jadowite gady! Zachować ostrożność!" Lockwood nawet tam nie spojrzał. Dużo słyszał o tym pomieszczeniu. - Nie, zostanę - warknął z twarzą wykrzywioną strachem i złością. - Daj mi tylko znać, kiedy skończysz. Dwadzieścia pięć długich minut później Drobeck oderwał wzrok od przyrządów i popatrzył na Bobby'ego. - Waga się zgadza, i to dokładnie - oznajmił. - Jeden prze- cinek zero dwa i zero przecinek dziewięćdziesiąt dziewięć. Dwa gramowe pakieciki. Oczywiście, oba zawierają chlorowodorek kokainy, czego z pewnością oczekiwałeś. Chcesz liczb? Piętnaście przecinek dziewięć oraz szesnaście przecinek zero. - Szesnastoprocentowa koka - przetłumaczył na swoje Lock- wood. - Tak samo jak ta z pierwszej partii... Jesteś pewny? Simon Drobeck spojrzał na Bobby'ego i na jego twarzy po raz pierwszy odmalował się wyraz czegoś w rodzaju prawdziwego rozbawienia. - Tak - powiedział kiwając łysą, pomarszczoną głową i roz- ciągając wargi w niemal doskonałej imitacji uśmiechu. - Chyba tak. Zgodnie z zaleceniami, personel techniczny miał kategory- czny zakaz przeszkadzania studentom w trzygodzinnej nauce własnej. Dlatego wymiana przepalonych żarówek oraz drobne naprawy w akademikach Uniwersytetu Kalifornijskiego, również w kampusie w San Diego, odbywały się wyłącznie we wtorki i czwartki między godziną pierwszą a czwartą po południu. Tak się złożyło, że wtorkowe i czwartkowe popołudnia bardzo odpowiadały pewnemu studentowi filozofii, który musiał trochę dorabiać na spłacenie miesięcznych rat za nową Hondę 1000 cc, bo o istnieniu motocykla wspomagający go materialnie rodzice nic nie wiedzieli. Całkiem przypadkowo pasowały również do planów kilku innych ludzi, którzy czerpali z akademików znacznie większe korzyści finansowe niż wspomniany student filozofii. W czwartek, sześć dni po tym, jak Jamie MacKenzie sprzedał Lockwoodowi dwa gramy kokainy dokładnie o godzinie pierwszej dziesięća po południu, młody, dobrze zbudowany mężczyzna o kędzierzawych blond włosach i bladoniebieskich oczach poprawił biały kombinezon, naciągnął mocniej baseballową czapkę i skradzionym kluczem uniwersalnym otworzył drzwi do sutereny pod akademikiem Voyager Hall. Niósł drewnianą drabinę, kartonowe pudło z napisem: " Żarówki" i ciężką skrzynkę z narzędziami, przytwierdzoną taśmami do pasa. Student ostatniego roku filozofii i niepełnoetatowy specjalista od drobnych napraw w jednej osobie, który tego popołudnia miał zmieniać żarówki w Voyager Hall, nie wiedział, że skradziono mu klucz; nie wiedział też, że jest już dziesięć minut spóźniony. Tak naprawdę to nie wiedział o niczym, albowiem z twarzą wciśniętą w poduszkę chrapał w najlepsze na swoim nader zmiętoszonym łóżku - ofiara młodej, agresywnie przyjacielskiej kobiety imieniem Zorza - poznanej poprzedniego wieczoru w pubie - zbyt dużej ilości alkoholu, sporego wysiłku seksualnego oraz dawki wodzianu chloralowego zaćplikowanej w bardzo profesjonalny sposób, kiedy wódka i seks wydatnie osłabiły czujność obiecującego filozofa. Od godziny pierwszej dziesięć do godziny pierwszej czterdzieści pięć kędzierzawy blondyn nazwiskiem Roy Schultzhei- mer pracowicie wymieniał przepalone żarówki i dokonywał drobnych napraw na parterze akademika. Poza dwiema umiarkowanie zainteresowanymi dziewczynami, nieliczni studenci rozmawiający w holu nie zwrarali żadnej uwagi na mężczyznę w białym kombinezonie. Mieli o wiele poważniejsze zmartwienia, jak choćby zbliżający się termin składania pisemnych prac semestralnych czy rozpoczynająca się nazajutrz sesja egzaminacyjna. O godzinie pierwszej czterdzieści sześć Schultzheimer stał na drabinie w holu głównym i wymieniał zupełnie dobrą żarówkę w lampie na suficie, kiedy zauważył Jamiego MacKenzie. Jamie wyszedł z windy, ruszył do drzwi i skierował się w stronę głównego kampusu, przypuszczalnie śpiesząc na wykład z cywilizacji zachodniej rozpoczynający się o godzinie drugiej. Wtedy Schultzheimer zrobił krótki wypad do furgonetki, skąd zabrał solidnie oklejone taśmą pudło z napisem: "Części Zapasowe". Wrócił do drabiny i czekał, aż ze schodów zbiegną ostatni spośród najgorzej zorganizowanych i najbardziej spóźnionych studentów. O drugiej zero siedem obarczony pudłem Schultzheimer wjechał windą na pierwsze piętro, doszedł korytarzem do pokoju numer 245, zapukał do drzwi, odczekał mniej więcej pięć sekund i po raz wtóry wykorzystał skradziony klucz uniwersalny. Później, poświęciwszy kilka chwil na założenie grubych roboczych rękawic, zamknięcie drzwi i zasłonięcie firanki, Schultzheimer szybko wziął się do pracy. Na pierwszy ogień poszła półka, skąd usunął kilka wybranych tomów i zastąpił je książkami przyniesionymi w pudle z napisem: "Żarówki". Zgnieciony rachunek wylądował w górnej szufladzie biurka. Niektóre przedmioty z pokoju zniknęły, inne się w nim pojawiły, jeszcze inne zastąpiono odpowiednimi rekwizytami. O godzinie drugiej czternaście Schultzheimer przysunął do dębowej serwantki oklejone taśmą pudło z napisem: "Części Zapasowe" i zachowując wzmożoną czujność, z błyskiem rozbawienia w zimnych, bladoniebieskich oczach zaczął wypełniać dokładne polecenia Jimmy'ego Pilgrima. Pół godziny później Roy Schultzheimer wyszedł ostrożnie na korytarz, zamknął drzwi, przekręcił w zamku klucz, zjechał windą do sutereny, wrzucił do furgonetki drabinę, oba pudła, skrzynkę z narzędziami i odjechał. Na liście pokojów, których mieszkańcy zgłosili jakieś usterki, zostało jeszcze kilkanaście numerów, ale te musiały poczekać do następnego wtorku, aż do pracy wróci o wiele mądrzej- szy i bardziej ustatkowany filozof. Kwadrans po szóstej tego samego czwartkowego wieczoru lekko podochocony Jamie MacKenzie wymówił się niechętnie od towarzystwa dwóch bardzo "zabawowych" dziewczyn i wyszedł z uniwersyteckiej stołówki. Zrobił to z wielkim żalem - przez całą godzinę, jaką spę- dzili razem przy kolacji, dziewczyny robiły mu zawoalowane propozycje dotyczące przyjacielskiego menage a trois w jego pokoju - ale jak na nieszczęście ich komentarze i uwagi przy- pomniały Jamiemu o czekającej go pracy. Pracy, która miała niekwestionowane pierwszeństwo przed dwiema młodymi i napalonymi kobietami. To jest właśnie największy minus tego całego interesu - po- myślał Jamie po raz enty. Zawsze brakuje czasu na pełne wykorzystanie związanych z nim tantiem; przychylnie nastawione dziewczyny, które w normalnych okolicznościach zaszczyciłyby MacKenziego ledwie przypadkowym spojrzeniem w korytarzu, były jedną z ich form. Tantiemy to również, ku rozbawieniu Jamiego, liczni studenci z drugiego, trzeciego i czwartego roku, nie wspominając już o kilku zawsze wdzięcznych członkach personelu nauczającego. I raptem uświadomił sobie, że dwóm spośród tych przyja- cielskich i jakże łatwych do wyjęcia dziewcząt obiecał spotkanie "po pracy", późnym wieczorem. Usiłował przypomnieć sobie ich imiona. Jedna to... Kaaren. Kiwnął głową z nagłym uśmiechem. Nie mógł zapomnieć tej absolutnie wystrzałowej babki, która wyglądała bardziej na dziewczynę z rozkładówki "Penthouse'a" niż na studentkę ostatniego roku sztuk wizualnych. Tak, MacKenzie doskonale ją pamiętał. Ale nie mógł sobie przypomnieć imienia jej mniej atrakcyjnej, lecz nader interesującej koleżanki. Tej komputeromanki. Sharon? Nie. Susan? Też nie. A może... Tak, Sandy, na pewno Sandy. Nie ulegało wątpliwości, że będzie je musiał uwzględnić w swoim napiętym harmonogramie. Zwłaszcza Kaaren. Może nawet już w ten weekend? Wzruszył ramionami. Z tymi sprawami nigdy nic nie wiadomo. Ponieważ musiał dokładnie lustrować najbliższą okolicę - nawet tutaj, we względnie spokojnym kampusie uniwersyteckim w San Diego, zawsze istniało prawdopodobieństwo, że kiedy będzie odbierał towar, ktoś go nagle napadnie - nie zauważył ani dziewcząt, ani długich obiektywów fotograficznych, dzięki czemu Kaaren Mueller mogła zapełnić aż dwanaście klatek bardzo czułej kliszy. Cztery ostatnie zdjęcia zrobiła z dużego otwartego okna Centrum Studenckiego. Uwieczniła Jamiego, jak się z pozorną obojętnością rozgląda i jak szybkim ruchem wyjmuje ze skrytki garść różnej wielkości kopert. Pięć minut później MacKenzie zatrzasnął dwa zamki u drzwi, przebrał się w wygodne bermudy i zaczął sprzątać biurko, żeby zrobić sobie miejsce do pracy. Wtedy zadzwonił telefon. - Halo? - rzucił do słuchawki, lekko rozdrażniony, że ktoś przeszkadza mu podczas "nauki własnej". - MacKenzie? - Przy aparacie. - Nie rozpoznał zimnego, bezdusznego głosu. - Przekombinowałeś, MacKenzie. - Hę? O czym pan mówi? I kim pan, do diabła, jest? - Lodowaty głos mężczyzny sprawił, że Jamie nie zdzierżył i zareagował dość nerwowo. - Pilgrim się kłania - wychrypiał głucho tamten. Jamie wydał z siebie głęboki gardłowy skowyt. - Siedemset osiemdziesiąt dolarów - warknął Pilgrim. Mówi ci to coś? - Nie - szepnął Jamie, co bynajmniej nie było prawdą. Ta kwota mówiła mu bardzo dużo. Żeby ją sobie dokładnie wyliczyć, podczas kilku ostatnich tygodni spędził wiele miłych godzin na sporządzaniu szczegółowych kalkulacji. Raptem poczuł, że go mdli, jakby za chwilę miał zwymiotować. - Siedemset osiemdziesiąt dolarów, panie MacKenzie. Czy muszę to panu wyjaśniać? - To graniczyło z niemożliwością, ale odarty z twarzy głos stał się jeszcze bardziej lodowaty i wyzuty z wszelkich emocji. Jak głos zza grobu. - To nie jest tak, jak pan myśli - wyszeptał błagalnie Jamie. - Ja nie chciałem... To znaczy mogę to... Mogę to wszystko spłacić. - Już o to zadbaliśmy. - Co? - W odrętwiałym umyśle Jamiego skrystalizowała się wreszcie świadomość, że... - O kurwa, nie - zaskamlał. Rzucił słuchawkę na biurko i popędził na drugi koniec pokoju. Ukląkł przed dębową serwantką i zaczął manipulować przy ukrytym mechanizmie otwierającym zakamuflowaną skrytkę. Jamie MacKenzie miał ledwie pół sekundy na to, by uzmy- słowić sobie fakt, że na dnie skrytki nie ma już ani metalowej kasetki, ani szalkowej wagi, ani kilku innych znajomych przed- miotów. Zdążył jeszcze zauważyć, że leży tam coś innego - pusty worek na ubranie z rozwiązanym sznurkiem - kiedy nagle jego oczy zarejestrowały jakiś ruch. Tam, przy tylnej ściance szafki. SSSSSSSSSSSSS! W instynktownej reakcji na niewyobrażalnie głośny syk węża dobiegający z serwantki MacKenzie krzyknął i rzucił się do tyłu. W tej straszliwej, zastygłej w czasie chwili Jamie wytrzeszczył oczy i rozdziawił z przerażenia usta. Trójkątny, jasnobrązowy łeb ozdobiony ciemnymi, czerwonawobrązowawymi kręgami, szeroko rozstawione kły... Wąż śmignął jak błyskawica, celując w wysuniętą nogę Jamiego. Ale jego pręgowany łeb nie trafił w bosą stopę - chybił o ułamek cala. MacKenzie przekręcił się rozpaczliwie na bok, jak najdalej od wściekle syczącej bestii, i runął niezdarnie na względnie bezpieczne łóżko. Jego drugi przesycony paniką krzyk został zagłuszony przeraźliwym dzwonkiem alarmu pożarowego, który rozległ się nagle na korytarzu. Zanim Jamie zdążył zareagować - poza nieświadomym opróżnieniem pęcherza moczowego - w całym akademiku zgasło światło, pogrążając pokój MacKenziego w kompletnej, przerażającej ciemności. - NIE! NIE! NIE! Nigdy w życiu nie zaznał takiego strachu. Nawet go nie obejmował rozumem, nie wiedział, że taki strach w ogóle istnieje. Mógł tylko krzyczeć, nic więcej. Z umysłem sparaliżowanym świadomością, że straszliwa bestia czai się gdzieś na podłodze ciemnego pokoju, krzyczał i szarpiąc rękami pościel, pełzł przez łóżko, gdy nagle uderzył twarzą w ścianę z żużlowych płyt. Odurzony niespodziewanym bólem, krwawiąc obficie z ust i nosa, częściowo ogłuszony przeraźliwym hałasem dobiegającym z korytarza, Jamie mógł tylko skulić się chwiejnie na materacu i przywrzeć plecami do twardej ściany. Siedział tak w zmoczonych spodniach, nie panując nad trzęsącymi się ramionami i dłońmi, i próbował skupić myśli. Drzwi? Pokręcił zakrwawioną głową, wykrzywiając z bólu twarz. Nie. Dwa zamki. Ciemność. Zanim zdążyłby je odnaleźć i otworzyć, upłynęłoby zbyt wiele czasu, zbyt wiele sekund wypełnionych śmiertelną paniką. Poza tym zdawał sobie sprawę, że tak długo na podłodze nie ustoi. Nie w tej koszmarnej ciemności. Nie wiedziałby kiedy, nie wiedziałby gdzie... Znów potrząsnął głową, odpędzając od siebie horrendalne obrazy, jakie podsuwała mu wyobraźnia. W jego spustoszonym umyśle wciąż rozbrzmiewało echo lodowatego głosu Jimmy'ego Pilgrima. Czując, że nachodzi go paraliżujące odrętwienie, usiłował się skoncentrować. Okno? I wtedy, ponad rozrywającym bębenki dzwonieniem z kory- tarza, usłyszał syk rozwścieczonego węża. Gad był blisko. Gdzieś z prawej? MacKenzie wykonał szaleńczy skok w lewo. Stoczył się z łóżka, wpadł na lampę i nocny stolik i grzmotnął o podłogę. Jego pokój był teraz niewiarygodnie mały i ciasny. W chwili, gdy ręce Jamiego dotknęły klepek podłogi, górę wziął instynkt samozachowawczy. MacKenzie zawahał się sekundę i zebrał w sobie, żeby dokładniej określia swoje położenie. Potem skoczył w stronę drzwi. Jeden sus, drugi... ...i prawa bosa stopa stanęła mocno na zimnym, gumowatym cielsku wijącego się węża. Dokładnie pośrodku. Jamie zaczął histerycznie wrzeszczeć, zanim jeszcze wąż przypuścił atak. Kiedy zaatakował, MacKenzie poczuł przeszywający ból. Szeroka paszcza jadowitego gada zamknęła się na jego niczym nie osłoniętej stopie. Teraz kierowały Jamiem wyłącznie odruchy; nie był już w stanie myśleć racjonalnie. Chwycił zwinięte cielsko, ciągnąc je jak oszalały oderwał szarpiącego się węża od rozpalonej stopy i skoczył do drzwi. Wciąż zmagał się rozpaczliwie z pierwszym zamkiem, kiedy za plecami usłyszał ten wysoki, horrendalny syk i kiedy znów poczuł ostry, przeszywający ból. Tym razem zakrzywione kły utkwiły w jego prawej łydce. Utkwiły głęboko. I nagle coś w nim pękło. Zapominając o drzwiach, odwrócił się i skoczył w stronę okna. Doprowadzony niemal do utraty zmysłów, z wężem mocno zakotwiczonym u nogi - z każdym skurczem szczęk bestia pompowała mu do krwi porcję jadu. - Jamie runął na zasłonięte firanką okno, roztrzaskał szybę i zaczął spadać. Litościwa opatrzność odebrała mu zdolność odczuwania bólu, na długo zanim uderzył w betonowy chodnik, dziesięć metrów od dwóch oszołomionych i przerażonych młodych kobiet, które sposobiły się właśnie do wykonania trzynastego i najważniejszego zdjęcia młodocianego handlarza zajętego odważaniem kokainy. W nadmorskim apartamencie położonym o kilka kilometrów na północ od uniwersyteckiego kampusu w San Diego człowiek, dla którego dobrze ukierunkowany i wyreżyserowany strach oraz przemoc były już od lat narzędziami codziennej pracy - z ich pomocą utorował sobie drogę na wyższe szczeble organizacji tak głupio nie docenionej przez Jamiego MacKenzie - zrobił coś, co kompletnie nie pasowało do jego charakteru. Uśmiechnął się. Naprawdę się uśmiechnął. I tak tym przestraszył Lafayette'a Beaumonta Rayneego, że Murzyn - od lat zbrojne ramię Pilgrima, okrutny i bezlitosny człowiek, który umożliwił mu szybki awans do zarządu organizacji - omal nie narobił w spodnie. Bo o ile Lafayette Beaumont Raynee wiedział, Jimmy Pilgrim nie uśmiechał się nigdy. Absolutnie nigdy. Jak można było tego oczekiwać, uśmiech - niczym złudny miraż - szybko zgasł. Pilgrim odłożył słuchawkę, kiwnął głową, a jego wieloletni wspólnik, handlarz narkotykami, alfons i morderca, niegdyś towarzysz ulicznych bójek, zatrzymał magnetofon podłączony do telefonu. - Znakomicie - skonstatował Pilgrim z pozornie nie widzą- cymi oczyma. - Co tam wpuściliście? - Żmiję Russella - odrzekł niedbale Raynee, przewijając taśmę. - Jedną z zabawek Drobecka. Facet twierdzi, że to najbardziej złośliwe bydlę, jakie kiedykolwiek widział. Jak już zacznie atakować, nic jej nie powstrzyma. Powiedział, że syczy jak jakaś pieprzona zjawa, i chyba ma rację - dodał chichocząc i poklepując magnetofon. - Oczywiście atak będzie śmiertelny w skutkach? - spytał Pilgrim, wracając do rzeczywistości; miłe dla uszu krzyki MacKenziego rozproszyły jego uwagę. Raynee wzruszył ramionami. - Wkrótce się dowiemy. Drobeck mówi, że ukąszenie tego paskudztwa jest równie groźne jak ukąszenie królewskiej kobry, tylko że jad działa wolniej. Jakaś tam specjalna... tok... toksyna czy coś w tym stylu - dodał z trudem wywlekając z pamięci nie znane słowo. - Tak czy inaczej, jad zatruje mu całą krew i tyle. Drobeck powiada, że nie ma przed tym ratunku. No, chyba że odetnie się sobie rękę albo nogę. I to szybko. - Więc? - Zakładając, że go ukąsiła i że jeszcze żył, kiedy wypadł z okna... - Raynee znów wzruszył ramionami. - Mało prawdopodobne, żeby zdążyli podać mu odpowiednie... No, wiesz... Jak to do cholery idzie... antidotum. - Czy zabraliście z jego pokoju wszystko, czego potrzebu- jemy? - spytał z lodowatą obojętnością Pilgrim; zaczynał już tracić zainteresowanie osobą Jamiego MacKenzie. - Kasetka z forsą, notatki i przybory są w moim sejfie - odrzekł Raynee, wyjmując nagraną kasetę i podając ją Pilgrimowi. - O ile tylko nie zaczną szukać resztek prochów, nie znajdą tam nic, co wskazywałoby, że MacKenzie brał albo handlował. Kazałem Royowi wstawić mu na półkę kilka książek o wężach, a pod łóżko wrzucić parę worków do chwytania tego parszystwa. Teraz wygląda to tak, jakby nasz Jamie miał pierdolca na punkcie gadów i stał się trochę nieostrożny. Wyszczerzył zęby. - Poza tym, żaden z jego klientów nie będzie się chyba palił, żeby pomagać gliniarzom. Chwytasz mnie? - Znakomicie - powtórzył Pilgrim, wolno obracając kasetę grubymi, starannie wypielęgnowanymi palcami. - Czy wiadomo, kiedy zaczął? - Wygląda na to, że jakieś półtora miesiąca temu. Dwadzie- ścia osiem gramów czterdziestoprocentowej koki mieszał co tydzień na szesnastkę zamiast na dwudziestkę, co dawało mu około trzynastu gramów koki ekstra. Siedemset osiemdziesiąt dolców tygodniowo. Roy znalazł w kasetce kopertę. Cztery i pół tysiąca papierów drobnymi. Wszystko się zgadza. Oczy Pilgrima ani na chwilę nie straciły zimnego, złośliwego wyrazu. Oddał kasetę Rayneemu. - Dopilnuj, żeby wszyscy tego wysłuchali. Nie chcę już więcej żadnych nieporozumień. Zwłaszcza teraz. - Dopilnuję tego osobiście. - Raynee kiwnął głową i schował kasetę do kieszeni. - Oczywiście, staremu ani pary z gęby, tak? - A to niby dlaczego? - warknął Pilgrim. - Słyszałem, że w zeszłym tygodniu Locotta przyłapał na takim czymś jednego ze swoich. - Naprawdę? - szepnął Pilgrim, unosząc brew z nagłym zainteresowaniem. - Z tego, co mi donieśli, on i Tassio przykuli tego palanta do betonowego bloku. Przykuli go za szyję, a blok był owszem, niczego sobie, ważył około dwustu pięćdziesięciu kilo. Przykuli go, przyczepili na plecy aparat do oddychania i wrzucili do wody koło Catalina Island. Woda jest tam głęboka na jakieś dziesięć metrów i powiadają, że zanim wyczerpało mu się powietrze, facet miał godzinę czasu, żeby wszystko sobie przemyśleć. - Uśmiechnął się szeroko. - Niezły numer, co? - Niezły, naprawdę niezły - mruknął Pilgrim z błyskiem złośliwego uznania w oczach. Uznania i rozbawienia. Nie chciał zawracać sobie głowy i opowiadać Rayneemu, że pewien bystry dziewiętnastolatek wpadł na ten pomysł już wiele lat temu. Nowy sposób wykorzystania akwalungu zrobił na Jake'u Locotcie bardzo wielkie wrażenie. Tym dziewiętnastolatkiem był Jimmy Pilgrim. - Jak ktoś wychlapie mu o sprawie MacKenziego - dodał Raynee - stary zacznie podejrzewać wszystkich po kolei. Może to dlatego nasłał Lestera. Skurwiel, węszy jak pies i tylko czeka, żeby pogadać sobie choćby z takim Theissem. Jimmy Pilgrim błysnął oczyma. - Czy... Raynee pokręcił głową. - Jeszcze nie. Theiss wziął dupę w troki i dał nogę z miasta, jak tylko usłyszał, że Lester go szuka. Mówi, że to może potrwać kilka dni, ale... - Zajmę się Lesterem - szepnął Pilgrim. - Coś jeszcze? - Masz coś przeciwko temu, żeby dać Lockwoodowi jakąś małą premię? - spytał Raynee. - Tak z pięć patoli. Nieźle MacKenziego podszedł, odwalił kawał dobrej roboty. Tak sobie myślę, że może go nawet awansować. I wypróbować latem przy rozprowadzaniu towaru, co? - Zgoda - mruknął obojętnie Pilgrim. Raynee wyjął z kieszeni złoty notesik, zapisał w nim słowo "Lock" oraz cyfrę "5" i podniósł wzrok. - Jeszcze sprawa szmalu dla Locotty. Muszę mieć twoją decyzję. Wygląda na to, że w marcu dojdziemy do około dwustu osiemdziesięciu kilo. W hurcie to prawie dwadzieścia dwa melony. Piszemy się na to? Pilgrim skinął głową. Oczy miał wciąż zimne jak lód. - Zajmę się przelewem - rzekł cicho. - Kurwa, tyle forsy... - westchnął smutno Lafayette Beaumont Raynee. - I wszystko dla starego Locotty. - Wsunął notesik do kieszeni. - Taki szmal może człowieka cholernie kusić. Wiesz, co mam na myśli? Tym razem Raynee zauważył, że lodowate oblicze Jimmy'ego Pilgrima drgnęło. Ujrzał w nim coś na kształt rozbawienia, niewykluczone że nawet wesołego oczekiwania. - Tak - wyszeptał chrapliwie i znów się uśmiechnął. - Do- skonale wiem, co masz na myśli. ... Co naturalnie pociąga za sobą oczywiste pytanie doty- czące życia seksualnego naszej alchemiczki. Doktor David Isaac zrobił efektowną pauzę i z psotnym uśmiechem na ustach spojrzał z katedry na twarze profesorów wykładowców, studentów i doktorantów Uniwersytetu Kalifornijskiego, którzy tłoczyli się w pięciusetosobowym audytorium kapmusu w San Diego, by wysłuchać ostatniego w tym semestrze wykładu na temat prapoczątków chemii organicznej. Począwszy od najstarszych profesorów honorowych, na studentach pierwszego roku skończywszy, wszyscy siedzieli w pełnej poszanowania ciszy, najwyraźniej oczarowani zarówno tematem jak i osobowością wykładowcy. - Miast harować nad zagadnieniem przemiany metalu w złoto, czym zaspokoiliby żądze swoich mecenasów - mówił dalej Isaac - rzeczą bardziej prawdopodobną jest, że starodawni alchemicy, prekursorzy naszego fachu, znacznie więcej czasu i energii poświęcali problemowi o wiele bardziej intrygującemu. To znaczy zwiększeniu swojej potencji seksualnej. W audytorium rozległ się szmer rozbawionych głosów. Isaac wziął z katedry najwyraźniej często używany egzem- plarz starożytnego tekstu, podniósł go i kontynuował: - W dziele "Physica et Mystica" Zosimus niejednokrotnie powtarza, że pierwszych chemików często zmuszano do opracowywania metod pozwalających produkować nieograniczone ilości czystego złota. To, naturalnie, zrozumiałe. Niemniej, jak dzisiaj widzieliśmy, istnieje sporo przesłanek, które zdają się mówić, iż nasi prekursorzy byli też zafascynowani, może nawet pochłonięci, okultyzmem tudzież innymi, bardziej ezoterycznymi aspektami alchemii. Na chwilę przerwał, delektując się uderzającą do głowy świadomością, że całkowicie zawładnął uwagą skupionych i wyciszonych naukowców. Młody, gładko ogolony profesor wychylił się za katedrę i z oczami rzucającymi figlarne błyski mówił dalej: - Tak więc trudno jest mi oprzeć się pokusie, by nie przedstawić państwu trzech względnie rozsądnych i chyba trochę zabawnych hipotez. - Podniósł do góry palec. -Pierwsza głosi, że alchemików bardziej interesowało wyprodukowanie środków wzmagających apetyt seksualny niż złota. Hipoteza druga. - Do góry powędrował następny palec. - Twierdzę, że owe środki były przeznaczone dla arystokracji, dla mężczym, członków rodziny królewskiej. No i oczywiście dla samych alchemików - dodał z uśmiechem. Tu pozwolił sobie na ostatnią dwusekundową pauzę. - Hipoteza trzecia głosi, że jednym z najzagorzalszych zwo- lenników tych... hmmm, przełomowych badań był niezwykle elokwentny alchemik, który działanie wyżej wspomnianych środków sprawdzał na sobie. Tym alchemikiem była kobieta imieniem Maria. Dziękuję państwu. Tłum ryknął śmiechem, w audytorium rozległy się burzliwe oklaski. Po dwóch minutach nieustającego aplauzu jeden ze starszych profesorów poprosił zebranych o ciszę. - Panie doktorze, dziękuję za wielce interesujący, zabawny i, powiedziałbym, nader stymulujący wykład. Zostało nam jeszcze trochę czasu, więc o ile nie ma pan nic przeciwko temu, poprosimy o pytania z sali. - Ależ oczywiście. - Isaac spojrzał na tłum, zauważył zna- jomą twarz i skinął głową. - Allen? Wstał profesor Allen Bacon. - Davidzie, podczas dzisiejszego wykładu kilkakrotnie su- gerowałeś, że nie można wykluczyć, iż "Żydówka Maria" pochodziła z Azji, a nie z Syrii czy Egiptu. Czy dysponujesz jakimiś dowodami na podtrzymanie tej bluźnierczej tezy? - Tylko kilkoma niezbyt jasnymi wzmiankami w greckim tekście przypisywanym jej koledze po fachu, niejakiemu Democritusowi, alchemikowi dobrze znanemu ze swojego... hmm, niepohamowanego "romantyzmu" - odparł z uśmiechem Isaac. - Prawdę mówiąc, bardzo wątpię, czy kiedykolwiek uda się nam rozdzielia prawdę od fantazji cechującej jego nieliczne zachowane do dzisiaj prace. Wyraźnie widać, że między tymi dwoma fascynującymi przedstawicielami naszego fachu często dochodziło do aktów zazdrości, zawodowej i osobistej. No i oczywiście - dodał w zadumie - znamy tylko opowieść Democritusa. Na chwilę przerwał i pokręcił ze smutkiem głową. - Dlatego Maria, ta intrygantka niepewnego pochodzenia, jest dla nas wciąż postacią ulotną i tajemniczą. Chociaż trzeba przyznać, iż fakt, że to kobieta ze Wschodu po raz pierwszy zastosowała w chemii łaźnię wodną, wybitnie podkreśla egzotyczną naturę naszej historycznej spuścizny. Jako nieuleczalny romantyk i zagorzały wielbiciel Marii, zawsze byłem skłonny taką hipotezę rozważyć. Twarz doktora Bacona promieniała. - Dziękuję, Davidzie - powiedział. - Mimo to wolę jednak myśleć o Marii jako o małej żydowskiej księżniczce. - Usiadł, a sala nagrodziła go serdecznym śmiechem. - Na tym właśnie polega korzyść z wielbienia postaci histo- rycznych, Allen - skomentował wesoło Isaac. - Zawsze możemy je ukształtować tak, by pasowały do naszych fantazji. - Powiódł wzrokiem po audytorium i w ostatnim rzędzie dostrzegł nieznajomą twarz. - Proszę. Z krzesła wstał wysoki mężczyzna o ciemnej cerze, ubrany w szary trzyczęściowy, idealnie dopasowany garnitur. Miał schludnie przystrzyżoną czarną brodę i okulary w ciemnych rogowych oprawkach. - Panie profesorze, na początku wykładu sugerował pan, że przyszłość środków farmakologicznych to analogi związków chemicznych. Czy zechciałby pan swoją teorię nieco rozwinąć? - Czarnobrody mężczyzna usiadł. Isaac lekko wzruszył ramionami. - Oczywiście. Jestem po prostu zdania, że nasze dzisiejsze środki farmakologiczne, jak choćby aspiryna, walium czy percodan, zostaną w najbliższej przyszłości zastąpione analogami, to znaczy substancjami o strukturze bardzo podobnej do struktury środków oryginalnych. Podobnej, lecz nie identycznej. Zauważywszy, że publiczność nie bardzo wie w czym rzecz, rozwinął temat. - Weźmy na przykład acetylosalicylan sodu. To prosta, dwudziestojednoatomowa molekuła, związek znany lepiej jako aspiryna. - Zaczął tłumaczyć teorię analogów i zawahał się. - Czy naprawdę chcą państwo tutaj siedzieć i wysłuchiwać wykładu z chemii? - zagadnął sceptycnie. - Przecież mogę temu panu odpowiedzieć po... Setki ludzi pokręciło przecząco głowami, rozległo się kilka okrzyków zachęty. Isaac wzruszył z rezygnacją ramionami. - No dobrze - powiedział z uśmiechem. - Ale proszę później nie mówić, że państwa nie ostrzegałem. Więc na czym to stanęliśmy? - Na środkach od bólu głowy, Davidzie - podpowiedział usłużnie profesor Allen Bacon. - A tak, rzeczywiście. Jak państwo być może wiedzą, podej- rzewamy, że tylko niewielka część tej dwudziestojednoatomowej molekuły uruchamia cudowny mechanizm analgetyczny. Jest to część ściśle pasująca do odpowiednich receptorów naszego układu nerwowego. Żeby więc stworzyć pożyteczny analog aspiryny, musielibyśmy zachować część molekuły uśmierzającą ból, bo to przecież najważniejsze, i jednocześnie zmodyfikować jej pozostały fragment, który wytwarza mniej pożądane efekty. Pożytecznym analogiem aspiryny byłby na przykład środek łagodzący ból i nie podrażniający przy tym błony wyściełającej żołądek. Cała sztuka polega oczywiście na tym, jak ustalić, którą część molekuły należy zachować, a którą bezpiecznie zmodyfikować w nadziei, że otrzymamy coś lepszego i skuteczniejszego w działaniu. Isaac odczekał, aż kilku słuchaczy nie związanych profesjo- nalnie z chemią skinęło ze zrozumieniem głowami, po czym kontynuował: - Załóżmy więc, że chcemy przeprowadzić serię testów dziesięciu analogów aspiryny. Co więcej, załóżmy, że spreparujemy te analogi usuwając z każdej molekuły konkretny atom i zastępując go atomem innym. Wymienimy tym samym dziesięć różnych atomów czy też grup atomów. Mieszamy dziesięć zestawów różnych składników, pitrasimy to wszystko i otrzymujemy dziesięć różnych związków, których molekuły wyglądają niemal identycznie jak molekuła aspiryny. Zgadza się? Skinął głową. - Jak najbardziej. Otrzymujemy dziesięć aspirynopodobnych molekuł, których struktura jest niemal identyczna jak struktura molekuły znanej nam aspiryny. Lecz teraz stanie przed nami następujące pytanie: czy którykolwiek z tych związków działa jak aspiryna? A jeśli tak - dodał w zadumie - czy wywoła także pożądane efekty uboczne? A może wywoła efekty... niebezpieczne? Zawahał się lekko, po czym mówił dalej: - Można by pomyśleć, że opracowanie użytecznych analogów sprowadzi się wyłącznie do radosnego "pitraszenia", to jest do mieszania całych serii prawdopodobnych analogów, i sprawdzenia, który z nich skutkuje. - Pokręcił głową. - Niestety, to nie takie proste. Jak wszyscy dobrze wiemy, istnieją całe setki, jeśli nie tysiące, możliwych struktur jednego związku chemicznego; wiele z nich bardzo trudno zsyntetyzować. Żeby więc coś w ogóle osiągnąć, musielibyśmy przewidywać ich użyteczność wedle jakiejś logicznej reguły. Idealnym rozwiązaniem byłoby stworzenie modeli komputerowych, nad czym obecnie pracujemy w moim laboratorium. Lecz wówczas okazuje się natychmiast, że nawet minimalna modyfikacja struktury molekularnej może spowodować zupełnie nieprzewidywalne efekty farmakologiczne. - Pokręcił ze smutkiem głową i dodał: - Dlatego wszystkich obecnych tu kolegów, którzy zamierzają poświęcić się w przyszłości badaniom nad analogami, muszę ostrzec, że badania te są straszliwie czasochłonne, koszmarnie drogie, że bardzo często kończą się fiaskiem i że są nader frustrujące. Na szczęście, jak przypuszczam, jest wśród nas wielu takich, którzy, podobnie jak Maria, będą kontynuowali pracę, podtrzymując w sobie tę maleńką iskierkę nadziei. A to wszystko z powodów takich czy... innych. Publiczność wybuchnęła przytłumionym, pełnym zrozumienia śmiechem. - Ale tego właśnie nie rozumiem, panie doktorze - powie- dział wysoki mężczyzna, kiedy chichoty ucichły. - Na niektóre z tych pożytecznych analogów musi przecież istnieć olbrzymie zapotrzebowanie. Rynek na tyle wielki, że pokryłby koszty produkcji i przetestowania tysięcy zmodyfikowanych związków chemicznych. Isaac uśmiechnął się. - Z całym szacunkiem, proszę pana, ale śmiem przypuszczać, że nigdy nie miał pan do czynienia z agencjami rządowymi nadzorującymi testowanie leków. Zapewniam pana, że od roboty papierkowej, jaką należy wykonać, by żyć w zgodzie z setkami często sprzecznych z sobą przepisów i zarządzeń regulujących tego rodzaju badania, można dostać pomieszania zmysłów, nie wspominając już, że koszty biurokracji wydatnie ograniczają właściwe prace. Zebrani najwidoczniej podzielali opinię Isaaca, bo przez audytorium przetoczył się podekscytowany szmer. - Lecz nawet pomijając kwestie natury czysto biurokratycznej i prawnej, sprawa i tak nie jest prosta - dodał z naciskiem Isaac. Albowiem tak czy inaczej, musimy w końcu stawić czoło problemowi, którego nie da się w żaden sposób ominąć, problemowi, który od wielu pokoleń jest plagą wszystkich chemików. Otóż, żeby w pełni zrozumieć oddziaływanie jakiegokolwiek analogu na ludzki mózg, musimy go przetestować na człowieku. - Zgłaszam się na ochotnika! - krzyknął któryś z najmłodszych studentów stojących na końcu sali. Śmiech, tu i ówdzie oklaski. - Bardzo szlachetny gest - skomentował z uśmiechem Isaac. - Ale chyba muszę pana ostrzec i wspomnieć tu o pewnym młodzieńcu z Los Angeles, który kilka miesięcy temu popełnił taki sam błąd i skonsumował analog wyprodukowany przez, hmm... jakiegoś domorosłego chemika. Na szczęście, lub na nieszczęście, zależnie od punktu widzenia, jedynymi organami, na jakie ów specyfik podziałał, były nerki naszego młodzieńca. Zupełnie nieświadomie, o tym jestem całkowicie przekonany, domorosły chemik zsyntetyzował środek moczopędny o niezwykle silnym i trwałym, bo aż czterdziestoośmiogodzinnym działaniu. Publiczność zachichotała. - Dwa dni później - kontynuował Isaac - bardzo odwodnionego i utyskującego młodego człowieka wypisano ze szpitala. Doniesiono mi, że natychmiast udał się na policję, gdzie zdradził nazwisko oraz adres tego niewydarzonego chemika. Przypuszczam, że obaj otrzymali nauczkę, której długo nie zapomną. - Jezu, musiało faceta ostro przycisnąć. Żeby tak od razu na policję? Nie mógł znaleźć innego kibelka? - szepnął ktoś teatralnym szeptem, wywołując kolejny wybuch śmiechu wśród studentów i naukowców radujących się chwilą wytchnienia od intelektualnego wysiłku. - Bardzo dziękuję, celny strzał. No cóż, chyba nie mógł - odparł dobrodusznie Isaac, kiedy śmiech przycichł. Potem spoważniał. - Ale cała historia mogła zakończyć się zupełnie inaczej. Jak już wspomniałem, najistotniejszy problem związany z testowaniem tego rodzaju środków polega na tym, że nigdy nie ma absolutnej pewności, które fragmenty mózgu zaakceptują strukturę molekularną naszego analogu. I to jest właśnie niebezpieczne - podkreślił z mocą. - Miast działania moczopędnego czy też halucynogennego, bo chyba o takie działanie chodziło naszemu domorosłemu chemikowi, związek, który został wchłonięty przez organizm naszego młodzieńca z Los Angeles, mógł być na przykład substancją silnie rakotwórczą albo nawet trucizną atakującą centralny system nerwowy. Lub też, przy odrobinie szczęścia, mógł nie zadziałać wcale. Jak sami państwo widzą, to swego rodzaju chemiczna wersja rosyjskiej ruletki. Isaac spojrzał na zegarek i stwierdził, że przekroczył czas przeznaczony na wykład. - Jeśli nie ma już dalszych pytań, na tym skończymy. Byli państwo niezwykle wdzięcznymi i uważnymi słuchaczami. Dziękuję. - Zszedł z katedry, a zebrani zgotowali mu owację na stojąco. Podczas gdy grupa starszych profesorów, tudzież namolnych lizusów, ruszyła w stronę podium, by spędzić jeszcze kilka miłych chwil z niezmiennie sympatycznym Isaćkiem, ci nie chcący się narzucać lub co bardziej nerwowi i niespokojni zmierzali powoli ku drzwiom i wychodzili na chłodne wieczorne powietrze. - Chyba już wiem, dlaczego podobają ci się jego wykłady - powiedziała drobna, ciemnooka dziewczyna, uśmiechając się z zadowoleniem i ściskając Lockwooda za rękę; szli powoli długą, krętą asfaltową ścieżką prowadzącą do akademików. Nie wszystko zrozumiałam, ale i tak fajnie go było posłuchać. - Tak, niezły z niego numer co? - Bobby kiwnął z roztarg- nieniem głową, pod wpływem nagłego impulsu pochylił się, złożył na ustach tkliwej dziewczyny długi, delikatny pocałunek i znów zagłębił się w myślach. - Hmmmm... Wiesz, może gdybyś pilniej studiował...Ciepłooka ujęła go mocniej pod ramię i złożyła mu głowę na piersi osłoniętej bawełnianą bluzą. Ruszyli przed siebie. - Po co? Myślisz, że mógłbym zostać profesorem? - spytał głosem pełnym niedowierzania i rozbawienia. Jej absurdalny pomysł wyrwał go na chwilę z przygnębienia. - No przecież lubisz chemikalia, Bobby - rzuciła z uśmie- chem. - Poza tym - dodała na wpół poważnie - będziemy tu teraz potrzebować dobrego chemika. MacKenzie wypadł z interesu. Słyszałeś, co się mu wczoraj przytrafiło? - Co? A tak, słyszałem - wychrypiał Lockwood zduszonym głosem. - Dziwne, nie? Kupowałam u niego cały rok i nawet nie wiedziałam, że lubi węże. - Pokręciła głową. - Mam nadzieję, że się z tego wykaraska. - Ja też - mruknął Bobby. - Znasz go? - Od czasu do czasu opychał mi parę kyształków. - Wzruszył ramionami. - Wygląda na miłego faceta. - Hej, a propos! Pamiętasz, powiedziałeś, że... - A tak. Nic się nie martw. Mam u siebie od groma niezłej koki. - Lockwood mrugnął do niej z udawaną serdecznością. - Hmmm... Jesteś pewny że to czysty towar? Chyba nie chcesz mi wcisnąć jednego z tych analogów, o których mówił profesor. No wiesz, żebym się na ciebie napaliła? Bobby parsknął śmiechem. - W twoim przypadku byłoby to marnotrawstwem dobrego towaru, dziecinko. Powinienem ci raczej dać coś na wstrzymanie. - Czy ja wiem... A nie chciałbyś? - spytała zadziornie. - Czego? - Przestał myśleć o Jamiem i od razu poprawił mu się humor. - No wiesz, zostać obiektem tych eksperymentów. Wypróbować wszystkie rodzaje towaru, jakie ci faceci wymyślą. - Brzmi nawet interesująco - przyznał Lockwood, prowadząc dziewczynę w stronę pobliskiego akademika. - Ale nie wiem. Sama słyszałaś, co powiedział Isaac. To może być cholernie niebezpieczne. Mam dość kłopotów przez wódę i kokę. Nie jestem pewien, czy chciałbym pakować się w coś jeszcze bardziej niebezpiecznego. - Masz na myśli mnie? - spytała psotnie dziewczyna. - A kogóżby innego? - Bobby uśmiechnął się szerokim uśmiechem. - Nie wiem, ale każdy facet musi chyba czasami zaryzykować, co? Nieco później tego samego wieczoru człowiek, który z ryzyka związanego z jego życiem i pracą czerpał wiele przyjemności, uznał, że czas odpocząć. Jak na jeden dzień poświęcił sprawie Pilgrima wystarczająco dużo czasu. Spędziwszy dwa dni i noce na ostrożnych badaniach intryg Jimmy'ego Pilgrima oraz plotek krążących po jego terytorium, które obejmowało cztery południowe okręgi podziemnego imperium Jake'a Locotty - Lester był niemal absolutnie przekonany, że odkrył coś interesującego. Nie to, żeby natrafił na jakieś konkrety. Nie zdobył żadnych dowodów, które mógłby przedstawić szefowi, a dzięki którym Jimmy Pilgrim spędziłby kilka pełnych udręki godzin, dyndając na rzeźnickim haku. Niemniej coś się tu działo. Wskazywały na to wszystkie znaki na niebie i ziemi. Łowca głów Lester miał dobry węch. Jutro - zdecydował. Przeszedł granicę w Tijuanie i odprawi- wszy trzech ochroniarzy, wsiadł do oczekującej taksówki. Jutro wytropi tego speca od inwestycji, tego Michaela Thomasa Theissa, a potem zbada, co też Pilgrim robi z nadwyżkami kapitałowymi. Ale dzisiaj się zabawi. Może nawet bardziej ryzykownie niż zwykle? Troszkę więcej niebezpieczeństwa nie zawadzi, doda smaczku nielegalnej rozrywce. Podczas wykonywania tajnej misji szacunkowej Lester nie rozstawał się ze swoimi gorylami. Nigdy. Nawet do kibla by bez nich nie poszedł. Ale Tijuana to co innego. Uważał, że Tijuana jest jak święte sanktuarium, wolne od codziennych trosk i nie- bezpieczeństw. Uważał tak po prostu dlatego, że nikt nie miał na tyle odwagi, by rozrabiać na terytorium, gdzie królowali federales, gdzie podejrzany nie miał - tak jest! - nie miał prawa ani do szybkiego procesu, ani dostępu do telefonu, a tym samym do swego adwokata. Nikt, nawet Jimmy Pilgrim. Zanim człowiek w ogóle zobaczył aparat telefoniczny, mógł w ichniejszym więzieniu bardzo długo posiedzieć, mógł w nim spędzić nawet całe lata, jeśli solidnie zalazł federalnym za skórę. Dlatego Lester był przekonany, że jest w Tijuanie całkowicie bezpieczny. Pilgrim i Raynee Tęcza to bez wątpienia typy zawzięte i straszliwie groźne - dumał, ale głupi to oni nie są. Wzruszył ramionami. Zresztą, wszystko jedno. Wiedział, że jego ochroniarze nie przepadają za tego rodzaju rozrywkami. Najwyraźniej zwyczajna przemoc, jak choćby morderstwo z zimną krwią, jest zupełnie czymś innym niż przemoc z domieszką seksualnego sadyzmu. Lestera to nie obchodziło. O ile tylko wykonywali swoją robotę, miał gdzieś, że uważają go za perwersyjnego zboczeńca. Prawdę mówiąc, taki układ nawet mu odpowiadał. Pisk opon, jeden zakręt, drugi - taksówka zapuszczała się szybko w coraz mroczniejsze zakamarki przygranicznego miasta o znanej reputacji. Tak, Theiss jest kluczem do rozwiązania zagadki - dumał. Theiss i kilku większych hurtowników. Niewykluczone, że później Locotta pozwoli mu zająć się tym upiornym czarnuchem, Rayneem Tęczą. Myśl, że będzie mógł wykorzystać swoje specyficzne talenty na szczupłym, muskularnym ciele Lafayette'a Beaumonta Rayneego bardzo pociągała sadystycznego i fanatycznego Lestera. Frapowała go do tego stopnia, że pogrążony w przyjemnych deliberacjach, nie zauważył, iż taksówka zatrzymała się u wylotu ciemnej alei i że taksówkarz wykonuje niecierpliwe gesty, domagając się należności za kurs. Przypomniawszy sobie o miłym celu wyprawy, Lester rzucił mu pieniądze, wysiadł z rozklekotanego samochodu i szybkim krokiem ruszył w głąb alei. Był spóźniony i wiedział, że Angelo nie może się już doczekać. Ręka, która wychynęła z ciemności, chwyciła go za gardło i pchnęła na mur z suszonej na słońcu cegły, niczym szmacianą kukłę. Z mroku dobiegł go lodowaty szept: - Dobry wieczór, Lester. Opierając się plecami o chropowatą ścianę, usiłując powstrzymać wymioty i ściskając dłońmi uszkodzone gardło, Lester podniósł załzawione oczy, zamrugał i wbił bezradny wzrok w ciemną sylwetkę mężczyzny. Mrok mu nie przeszkadzał. Lester znał ten głos. - Chryste, Jimmy... - wycharczał, rozmasowując obolałą szyję. - Ja nie chciałem... - Ależ oczywiście, że chciałeś, Lester - wyszeptał wściekle Pilgrim. - Na tym polega twoja praca. I jesteś w tym dobry prawda? Nawet tę swoją robotę lubisz. - Ale... Ale federales! Tym razem oberwał nogą, która trafiła go w nie osłonięte krocze. Charcząc, zanosząc się przeraźliwym krzykiem, Lester wpadł prosto w silne, wyczekujące ręce. - Wszystko w porządku, Lester - szepnął pocieszająco Pil- grim, zaciskając dłonie na jego pulsującej bólem szyi. - Możesz federalnym powiedzieć, co chcesz. Ale później... Kiedy Lester odzyskał przytomność, kiedy jego rozdygotany organizm zneutralizował wreszcie dawkę barbituranu, którą Jimmy Pilgrim wstrzyknął mu zapobiegliwie do krwi, natychmiast uzmysłowił sobie cztery paraliżujące wprost fakty. Otóż nie wiadomo dlaczego siedział w fotelu kierowcy samochodu policyjnego, samochodu mocno przechylonego do przodu, albowiem maska wozu tkwiła w przydrożnym rowie. To po pierwsze. Po drugie, w samochodzie unosił się ostry zapach meksy- kańskiej whisky. Po trzecie, na kolanach miał ciężki rewolwer, a na głowie policyjny kapelusz. Szybko odkrył, że i rewolwer, i kapelusz niemal na pewno należą do mężczyzny półleżącego na tylnym siedzeniu, to jest do starszego oficera meksykańskiej policji z rozłupaną czaszką i spodniami opuszczonymi do kolan. I po czwarte, stwierdził, że większość mężczyzn stojących wokół samochodu i wytrzeszczających z niedowierzania oczy nosi mundury bardzo podobne do tego, w jaki ubrany jest mężczyzna leżący na tylnym siedzeniu rozbitego radiowozu. I że nie wygląda na to, by którykolwiek z nich miał jakąś straszną ochotę wysłuchiwać jego rozpaczliwych tłumaczeń. Sytuacja była naprawdę bardzo zła - z punktu widzenia Lestera, wprost koszmarna - jednak cały sadyzm pułapki oraz świadomość losu, jaki tak przemyślnie i złośliwie zgotował dla niego Jimmy Pilgrim, dotarła do niego dopiero wówczas, gdy postanowił skończyć agonię, zanim się na dobre rozpoczęła. Błyskawicznie chwycił rewolwer, przystawił lufę do skroni i trzęsącymi się palcami - ten akt był doskonałą ilustracją nieszczęsnego położenia, w jakim się znalazł - zamknął oczy i pociągnął za spust. Najpierw raz, potem drugi, trzeci, czwarty i piąty. I za każdym razem słyszał tylko głośne uderzenie kurka o puste komory nabojowe. Policjanci otaczający samochód ściskali w dłoniach pistolety i mogli w każdej chwili skrócić katusze Lestera, ale ku jego rozpaczy i udręce - ba! ku jego przerażeniu! - nie skrócili. Zamiast tego wybuchnęli po prostu śmiechem, zimnym, bezlitosnym śmiechem, który nie sygnalizował bynajmniej, że są w dobrym humorze. I śmiejąc się, wyciągnęli skamlącego Lestera z samochodu. Zabić? O, nie. Meksykańscy federales mieli inne - i z pew- nością bardziej skuteczne - sposoby na rozprawienie się z zabójcą kolegi policjanta. 1 W Fairfax w Wirginii, w małym miasteczku położonym około trzech tysięcy ośmiuset kilometrów na wschód od uniwersyteckiego kampusu, gdzie profesor David Isaac i jego koledzy pracowali nad różnorodnymi zagadnieniami naukowymi, w stronę małego domku lśniącego jasno pośród kępy wysokich dębów, klonów i jesionów stanowczym krokiem zmierzało dwóch mężczyzn, których zainteresowania profesjonalne były identyczne. Chociaż o ich wizycie, tudzież o jej celu, nie wiedział prawie nikt, obaj zachowywali wyraźną ostrożność - to rezultat działania instynktu samozachowawczego, wyrobionego latami zmagań z ludźmi o charakterze nader gwałtownym oraz wrodzonej czujności, jaką zachowywali w ciemnym lesie. Nie mieli powodów, by w domu Toma Fogarty'ego spodziewać się czegoś innego niż przyjacielskiego powitania, ale łatwiej i - na dłuższą metę - o wiele bezpieczniej było zachowywać się konsekwentnie i ufać nieomylnemu instynktowi. Drobniejszy z nich - szczupły, dobrze zbudowany i czarno- włosy - stanął otwarcie w progu, nacisnął przycisk dzwonka, podczas gdy drugi - mężczyzna o wiele potężniejszy - stanął odruchowo w cieniu, obok grubych, na cztery spusty zamkniętych drzwi. Hazel Fogarty sprawdziła tożsamość późnych gości przez judasza, otworzyła drzwi sterylnie czystego domku i powiedziała: - Dobry wieczór, chłopcy. Wszyscy już na was czekają. Jeśli chce się wam pić, w lodówce jest piwo. - Jak się masz, Hazel. Benjamin Koda wszedł do kuchni, cmoknął kobietę w policzek, mrugnął do niej, uśmiechnął się lubieżnie i ruszył prosto do lodówki; ciepłym i pełnym aprobaty spojrzeniem obrzucił po drodze szklaną osłonę piecyka. Charley Shannon zatrzasnął starannie zamek i podążył za nim. - Moja oferta jest wciąż aktualna, Hazel - oświadczył Koda, zamykając lodówkę i rzucając przyjacielowi butelkę schłodzonego piwa. - Jak tylko zdecydujesz się zostawić tego starego kozła i prysnąć na Hawaje, to... Hazel Fogarty odgarnęła z czoła kosmyk srebrzystosiwych włosów i sięgnęła po uchwyt do garnków, by sprawdzić, czy zbrązowiałe ciasto jest już gotowe. - Kochanie - odrzekła z psotnym błyskiem w oczach - jesteś wspaniałym, szarmanckim, swawolnym i bezwstydnym młodzieńcem, a twoja propozycja jest wielce kusząca. - Odrzuciła do tyłu głowę, by pozbyć się natrętnego kosmyka, i odczekawszy aż z duchówki buchnie gorąca cynamonowa fala, szybko zamknęła szklane drzwiczki. Obaj mężczyźni wciągnęli głęboko powietrze, wzdychając przy tym z ukontentowania. - Ale obawiam się - mówiła dalej Hazel - że wciąż tego kozła lubię. I wiem, że tam, na tych słonecznych plażach, nie mogłabym ci ufać, bo kusiłyby cię te wszystkie młode figlarki. Chociaż z drugiej strony... Gdybyś tak zgolił te straszliwe wąsidła i przystrzygł trochę włosy można by było dopatrzeć się w tobie pięknych, orientalnych cech twoich przodków a wtedy... - No tak, ale... - A widzisz? Poza tym, skąd mogłabym wiedzieć, czy kochasz mnie za to, że ze mnie szelma, czy za moją książkę kucharską? Charley to co innego. Na nim można bardziej polegać. Prawda, Charley? - Bez dwóch zdań. - Charley Shannon roześmiał się, ukazując garnitur prostych białych zębów lśniących na tle ciemnobrązowych policzków z dołeczkami. - Owszem, lubię występne kobiety, ale twoje potrawy... kocham. - Ważący sto dwadzieścia dwa kilo i mierzący metr dziewięćdziesiąt pięć brodacz kucnął przed otwartą duchówką i ze szczerą, iście nabożną czcią patrzył, jak z dwóch złotawobrązowych szarlotek ścieka na wyfoliowaną blachę słodziutki sok. - Mam nadzieję, że dla tych z dołu też coś przygotowałaś, Hazel. - Zerknął z nadzieją na kobietę, którą często nazywał swoją "drugą mamusią", i uśmiechnął się uśmiechem odsłaniającym głębokie, zwykle ukryte dołeczki w policzkach. - Byłoby mi cholernie przykro, gdyby siedzieli tam głodni, podczas gdy ty i ja będziemy się tu opychać. - W jadalni studzą się jeszcze dwie - zapewniła go Hazel. - I dziewięćdziesiąt sześć świeżutkich ciasteczek czekoladowych, które możecie zabrać do domu. Teraz idźcie już do tej jego jaskini i posłuchajcie, co ma do powiedzenia. Zostanę w kuchni i dopilnuję, żeby nikt nie wyszedł stąd głodny. Z butelkami piwa w dłoniach Koda i Shannon zeszli do przestronnej "jaskini" Toma Fogarty'ego, gdzie natychmiast, jak się tego spodziewali, przywitały ich docinki ze strony trzech zniecierpliwionych mężczyzn. - Jak pragnę zdrowia, Godzilla i jej mały fagas! - zawołał z udawanym przerażeniem Freddy Sanjanovitch, szturchając łokciem siedzącego obok Barta Harringtona. - Pewnie zabłądzili w lesie i ktoś ich musiał tu przyprowadzić. Harrington zachichotał. - Dzieeee tam. Żeby się zgubić w lesie, najpierw musieliby znaleźć las, a żeby go znaleźć, potrzebowaliby dwóch dni i kompasu! A na kompasie to oni się nie znają, brachu. Zresztą, któżby chciał zabierać do domu dwa zarośnięte goryle? - Nie mam pojęcia, nie mam zielonego pojęcia, stary. Cho- ciaż z drugiej strony, ten Benji jest całkiem milutki, no nie? - Sanjanovitch mrugnął do wchodzącego Kody. - Jak to miło, że znaleźliście dla nas chwilę czasu - powitał ich Fogarty z prawie nie ukrywanym sarkazmem. Odprężony siedział w swoim ulubionym fotelu, skąd widział całe pomiesz- czenie, i odczuwał głęboką ulgę, że najagresywniejsza para z jego grupy wreszcie dotarła na spotkanie. - Jak ktoś komuś przyłoży butelką piwska, to będzie tu sprzątał - ostrzegł widząc, że Koda przypatruje się Sanjanovitchowi z wyraźnie niecnymi zamiarami. Nowo przybyli usadowili się na wolnych krzesłach, a Shannon wyciągnął swoje wielkie, mięsiste łapsko, poklepał Freddy'ego po uśmiechniętym policzku i stłumionym głosem szepnął mu do ucha coś mało przyzwoitego. Opierając się wyłącznie na spostrzeżeniach dotyczących wyglądu zewnętrznego, przypadkowy obserwator miałby sporo trudności z ułożeniem listy cech wspólnych dla gości Toma Fo- garty'ego. Po prostu napotkałby zbyt wiele kontrastujących z sobą danych. Freddy Sanjanovitch był mężczyzną wysokim, typem ekstra- wertycznego lalusia kulturysty z długimi, jasnokasztanowymi włosami i zielonymi oczami. Dobijał trzydziestki i wyglądał jak elegancik gotowy do wyjścia na koktajl w jednym z klubów nocnych pobliskiego Georgetown, co zresztą zamierzał uczynić zaraz po spotkaniu u Fogarty'ego. W przeciwieństwie do niego, Bart Harrington był mężczyzną mocno opalonym i jasnowłosym. Miał czterdzieści dwa lata i nad jedwabne garnitury przedkładał luźną bluzę, wytarte spodnie i znoszone, acz bardzo wygodne tenisówki - ubranie niezbyt odpowiednie na wizytę w ekskluzywnym klubie tenisowym, lecz z pewnością nader stosowne do warunków panujących na dziesięciometrowej łajbie, która czekała na niego w Newport Beach w Kalifonii. I wreszcie Tom Fogarty. W średnim wieku, typowy mieszka- niec stolicy, sprawiający wrażenie człowieka, który czuje się równie dobrze przyjmując w domu grupę ważnych urzędników państwowych, jak i żłopiąc piwsko z bandą rzezimieszków w tym wypadku wcale nie tak bardzo mijało się z prawdą, przez co powiązania między gośćmi Fogarty'ego były tym ciekawsze. Obecność spóźnialskich, Bena Kody i Charliego Shannona, nie zbliżyłaby naszego obserwatora do rozwiązania zagadki. Oprócz iście zadziwiających rozmiarów i onieśmielającego, a raczej zastraszającego, sposobu bycia, jaki cechował Shannona, oprócz delikatnych japońsko-amerykańskich rysów twarzy i bezpardonowego poczucia humoru Bena Kody, praktycznie nic nie wskazywało na to, że pod przyjacielskimi i wesołymi maskami tej dziwacznej pary kryje się czujność dzikiego zwierzęcia i ostre jak brzytwa szpony. Biorąc pod uwagę szeroki wachlarz dzielących ich różnic - wiek, wzrost, tusza, wygląd, ubiór, dialekt, pochodzenie rasowe - nawet doświadczonemu obserwatorowi policyjnemu można by wybaczyć brak konkretnych wniosków na temat więzów łączących tych pięciu mężczyzn. Co było zresztą jak najbardziej na rękę agentowi Thomasowi Fogarty'emu z Federalnej Agencji do spraw Zwalczania Handlu Narkotykami, gdyż dokładnie o to mu chodziło, kiedy dobierał ludzi do tej specjalnej grupy operacyjnej. - Mieliście kłopoty z dojazdem? - spytał. - Raczej z wyjazdem - odparł Koda, upijając łyk piwa. -Carson nie skacze ze szczęścia, kiedy zgarniają mu ludzi do grup specjalnych. Zwłaszcza, jak nie ma pojęcia, co jest grane. Powiedział, że tą swoją grupę to możesz sobie... Zacytować? - Nie musisz. Zdjął was ze służby? Nie macie żadnych spraw w sądzie? Koda i Shannon najpierw skinęli, potem pokręcili głowami. - To dobrze, bo szykuje się coś naprawdę ciekawego. Dokładnie taka operacja, o jakich mówiliśmy, kiedy zaczynaliśmy organizować grupy specjalne. Wykorzystamy wasze pochodzenie, doświadczenie środowiskowe, elementy prawdziwych życiorysów technikę "żabki" i tak dalej, co tylko się da. Koda i Shannon wymienili szybkie spojrzenia i popatrzyli po twarzach kolegów szukając wyjaśnień. Sanjanovitch i Harrington pokręcili głowami i wzruszyli ramionami - oni też nie wiedzieli, o co chodzi. - Zacząłem z Bartem i Freddym omawiać tło ogólne - kon- tynuował Fogarty. - Przypuszczam, że słyszeliście o rodzinie Locotty? - To ten z południowej Kalifornii? - upewnił się Koda. - Ten sam. - No jasne. Gruba ryba. Ponoć sprowadza od cholery towaru z Ameryki Południowej i z Singapuru. - Działają sami? Z nikim nie dzielą wpływów? - spytał Shannon. - Gdzieś od dziewięciu miesięcy z nikim - odrzekł Fogarty, podkreślając znaczenie swych słów gestem ręki, w której trzymał kieliszek wina. - Całe terytorium należy do nich. Są jedynym źródłem heroiny, kokainy i haszyszu dla struktur dystrybucyjnych kontrolowanych przez mafię. Przynajmniej osiemdziesiąt procent towaru sprzedawanego na południe od San Francisco pochodzi od nich. Koda cichutko zagwizdał. - Cie, cie. To ilu ludzi zdołali przekupić, a ilu skasowali? - Tego nie wiemy, ale muszą pogrywać piekielnie ostro. Według naszych informatorów Jake Locotta chce podnieść wydajność systemu dystrybucji za pomocą sieci komputerowej. Wprowadził do interesu syna, a synalek jest zwolennikiem nowoczesnej techniki i technologii. Tak czy inaczej, szefowie Locotty najwyraźniej dali mu zielone światło, żeby wypróbował nowy system i udowodnił jego skuteczność. Muszą być jeszcze trochę zdezorganizowani, uważamy więc, że to dobry moment na przeniknięcie do organizacji. - W takim razie po co w to wciągać grupę specjalną? - spytał Koda. - Dlaczego nie przeprowadzi tego region zachodni? Wszyscy byliby zadowoleni, nie? - Zwłaszcza że przykrywka z prawdziwymi życiorysami to jednorazówka - dodał Shannon. - Wykorzystasz nas w jednej operacji i po herbacie. Do następnej trudno ci będzie zebrać odpowiednich ludzi. - Właśnie nad tym dyskutowaliśmy przez ostatnie dwie godziny - przyznał Fogarty. - Od mniej więcej dziewięciu miesięcy region zachodni jest pod lupą. Nasilone kontakty z prokuraturą. Urzędowa kontrola księgowości. Panelowa komisja do spraw naboru z Rządowego Biura Kadr. Kontakty z Kongresem, z Komisją do Spraw Nadzoru. Mieli nawet niespodziewaną wizytę przedstawicieli gubernatora. - A w innych regionach? Też tak samo? - spytał Koda. - Nie. - Co za dziwny zbieg okoliczności - mruknął Shannon. - Otóż to - zgodził się z nim Fogarty. - Jak dotąd nie mamy potwierdzenia o żadnym przecieku. Nie wiemy też nic o ewen- tualnych zmianach w układzie sił politycznych w biurze wa- szyngtońskim. Ale sami widzicie, że region zachodni i tak nie może prowadzić sprawy Jake'a Locotty. Wykluczone. W ciągu tygodnia Locotta miałby na swoim biurku pełną listę naszych agentów, z adresami, numerami telefonów i nazwiskami ich dziewczyn. - Jak na to zareagował szef zachodniego? - spytał Koda. - Jak się tego można było spodziewać po eks-pułkowniku piechoty morskiej - odrzekł sucho Fogarty. - Mike jest gotów rzucić na San Diego dywizję wojska, przeczesać cały teren, ruszyć na północ i zatrzymać się dopiero na granicy z Oregonem. Ale ponieważ nigdy mu na to nie pozwolą, region zachodni dał nam wolną rękę. Kwaterę główną urządzimy w San Diego, a raporty pójdą przez Wydział do spraw Operacji Specjalnych w Waszyngtonie. Mike chce tylko znać szczegóły końcowe. Tyle. - Typowy kutas z piechoty morskiej! Byczo jest! - Shannon roześmiał się i głośno klasnął mięsistymi dłońmi. - No to w czym rzecz? - spytał Koda. - Operacja będzie supertajna, Ben - wyjaśnił Fogarty. - Nie przypuszczam, żebyśmy mieli jakieś problemy wewnętrzne, ale na wszelki wypadek zachowamy daleko idące środki ostrożności. Dlatego na początku będziemy działać bez wsparcia ze strony agencji. Region nie udzieli nam pomocy, chyba że wdepniemy w prawdziwe gówno. - A wtedy może być trochę za późno - zauważył Koda. - Właśnie - potwierdził Fogarty. - Oznacza to również brak jakichkolwiek kontaktów z policją. Chcę, żebyście byli absolutnie czyści, żeby ludzie Locotty nie mogli się do was przyczepić. Musicie działać powoli i spokojnie. I na miłość boską, bardzo ostrożnie. Tak, wszyscy chcemy dorwać tego sukinsyna, ale mamy na to od groma czasu. Teraz o początkowej fazie operacji. Dopóki nasi spece nie wymyślą sprzętu mniej rzucającego się w oczy, postanowiłem ograniczyć zastosowanie przekaźników sygnałowych, nadajników i magnetofonów. Jak już powiedziałem, penetracja musi być głęboka i absolutnie czysta. O dokumentacji pomyślimy dopiero wtedy, kiedy wprowadzimy do nich kilka grup operacyjnych. - Ani magnetofonów, ani pipczyków. - Zamyślony Shannon kiwnął głową. - Samotni jak palec. Smutno nam będzie. - Dlatego masz niańkę - mruknął Harrington z ledwo dostrzegalnym uśmiechem na pomarszczonej od słońca twarzy. Kogoś, kto cię potrzyma za rączkę, kiedy zapadnie zmrok. - O mój Boże, o mój Boże... - wyszeptał Shannon z udawanym smutkiem. - Lepiej skombinuj sobie jakieś kuloodporne wdzianko, Charley. Bo partnera to ty już chyba nie masz - poradził mu Freddy Sanjanovitch. Ben Koda mrugnął do niego i zrobił odpowiedni gest ręką. Fogarty patrzył na nich z optymizmem i poczuciem satysfakcji. Tak, był pewny że skompletował doskonałą grupę operacyjną. To, że się czasem przekomarzali, tylko utwierdzało go w przekonaniu, że nie zastraszą ich ani ci od polityki, ani typy, którym przyjdzie im stawić czoło. Teraz musiał tylko poinformować Kodę i Shannona o czymś, o czym Harrington i Sanjanovitch już wiedzieli. Trudna sprawa, bo Ben i Charley należeli do ludzi bardzo wybuchowych i zmiennych. - Ze względów bezpieczeństwa - zaczął - zorganizujemy się w trzy dwuosobowe drużyny. Każda z nich będzie działała samodzielnie i niezależnie od pozostałych. Przez pierwsze kilka dni dowódcą całej grupy będzie Ben. W tym czasie ja namieszam trochę w Waszyngtonie, żeby nikt niczego nie wywąchał. Shannon uniósł brew. - To ci ze stolicy też niczego nie wiedzą? - spytał. - W tej chwili nawet dyrektor generalny nie bardzo wie, jakie mamy plany. Przeniesiono was na moje osobiste polecenie, co znaczy, że nie możecie... - Spieprzyć sprawy? - podsunął Harrington. - Wyjąłeś mi to z ust, Bart - potwierdził Fogarty. - Ktoś chce się wycofać? - Dzieee tam - rzucił wesoło Shannon. - Zanosi się na niezłą zabawę. - Powiedziałeś trzy drużyny? - Koda rozejrzał się dokoła. To chyba brakuje nam ludzi, nie? - No to teraz trzymaj się krzesła, brachu - rzucił radośnie Freddy Sanjanovitch. - Bo co? - Koda spojrzał na Fogarty'ego. - Ben - odrzekł Fogarty z wyraźnym zmieszaniem - liczba kandydatów, jakich mogę użyć do tej operacji, jest bardzo ograniczona. Tak, potrzebuję ludzi doświadczonych, ale muszę też uwzględnić czynniki innego rodzaju, czynniki równie ważne. Po pierwsze, muszę mieć u siebie ludzi znających południową Kalifornię, najlepiej takich, którzy nie współpracowali jeszcze z regionem zachodnim. Po drugie, nie chcę nikogo, kto występował ostatnio w sądzie jako świadek. Po trzecie, nie wezmę nikogo, kto w ciągu ostatnich trzech lat prowadził jakiekolwiek sprawy związane z handlem narkotykami organizowanym przez mafię. Po czwarte, potrzeba mi ludzi z wykształceniem technicznym. Wreszcie po piąte, wszyscy ci ludzie muszą mieć taką przeszłość, którą da się idealnie wpleść w ich operacyjną przykrywkę, bo w tym wypadku spodziewamy się piekielnie ostrego polowania na agentów. - No dobra, więc Charley i ja spróbujemy sobie przypomnieć, jak to było w tym pieprzonym woju. Bart zabiera na przejażdżki baby, które dostają mdłości na sam widok morza. Freddy to klasyczny żigolak. I git, zmiana ról z głowy. No więc? Fogarty'emu przyszedł z pomocą Sanjanovitch. - Więc mamy czterech bohaterskich i bardzo doświadczonych agentów, to znaczy nas. My pasujemy jak ulał. Czterech mężczyzn i dwie, hmm, trochę mniej doświadczone... kobitki. - Koty, jak w woju - dodał Bart Harrington. - Co ty pieprzysz? Jaja sobie robicie, czy jak? Z kuchni dobiegł ich dźwięczny głos Hazel Fogarty: - Mój drogi, przestań być takim ponurym szowinistą. - Powtarzam... - zaczął Koda, ale Fogarty uniósł rękę. - Ben, podzielam opinię, którą tak często wygłaszasz - oznajmił, posyłając w stronę drzwi mroczne spojrzenie. - Ale ponieważ nie mam żadnego rozsądnego wyboru, bądź łaskaw zamknąć mordę, bo inaczej nigdy nie skończymy. Koda wzdrygnął się, wywrócił oczyma, ale nie powiedział nic. Tom Fogarty już dawno zdobył szacunek wszystkich agentów zasiadających w jego "jaskini". - Dobrze - kontynuował Fogarty. - W San Diego każdy z was będzie miał okazję uścisnąć im czule rączkę. Ich nazwiska to Kaaren Mueller i Sandy Mudd. Sanjanovitch parsknął śmiechem. - Sandy Mudd?! No nie, Thomas, nie żartuj. - Czuję, że to jedna z tych, co to mocno stąpają po ziemi mruknął Shannon. - No dobra, wystarczy, panowie! - warknął Fogarty grzmotnąwszy ręką w podłokietnik fotela. - Mueller jest naszą specjalistką od inwigilacji. Cieszy się znakomitą opinią jako ekspert od zdjęć w trudnych warunkach. Doniesiono mi, że świetnie sobie radzi ze zminiaturyzowanym sprzętem fotograficznym. - Chyba nawet wiem, jak to robi - szepnął Sanjanovitch do Kody, ale skurczył się pod wściekłym spojrzeniem Fogarty'ego i nie dokończył. - Sandy Mudd jest specjalistką od elektroniki - mówił dalej Thomas. - Świetną specjalistką. Szczerze powiedziawszy, mu- siałem stoczyć prawdziwą walkę, żeby wykraść ją z jednostki wsparcia technicznego. Łączność i komputery. W tym ma najwyższe notowania. W świetle tego, że Locotta przechodzi na skomputeryzowany i ściśle chroniony system danych, dziewczyna może nam się bardzo przydać. - Do czego to doszło - mruknął Shannon, kręcąc ponuro głową. - Żeby kupić szczyptę koki, musisz się znać na komputerze. - Cieszę się, że o tym wspomniałeś, Charley, bo właśnie to musicie wszyscy dobrze zrozumieć. - Fogarty kiwnął głową i uniósł kieliszek z winem. - Kiedyś było tak: pif-paf, szast-prast i po krzyku. Ale dzisiaj tego rodzaju taktyka zaprowadziłaby nas donikąd. Zwłaszcza w przypadku ludzi w rodzaju Locotty. Musimy to sobie otwarcie powiedzieć: gramy w zupełnie nową grę. Wy, ja i cała ta pieprzona Agencja. Dzisiaj ci faceci robią nas, jak chcą, dają nam popalić, zanim zdążymy wyściubić nos zza drzwi. Przerwał, wziął głęboki wdech, wolno wypuścił powietrze i mówił dalej: - Słuchajcie, chcę przez to powiedzieć, że nie możemy tak po prostu wyjść na ulicę, odszukać jednego z handlarzy Locotty, kupić od niego pół kilo prochów i zakładać, że Locotta przez niego wpadnie. Nie dzisiaj, nie w czasach, kiedy jego machina dystrybucyjna jest strzeżona dwadzieścia cztery godziny na dobę za pomocą doskonale zabezpieczonych komputerów, elektronicznych wyłączników i tak dalej. - Fogarty powiódł wzrokiem po twarzach swoich ludzi. - Cała rzecz sprowadza się do jednego prostego rozwiązania. Żeby zdjąć Locottę, musimy wejść do jego organizacji. Żeby zaś do niej przeniknąć, musimy grać jak oni, co znaczy że dziewczyny takie jak Mueller i Mudd są nam cholernie potrzebne. One, ich sprzęt i wiedza. Bez nich gówno zrobimy. W gabinecie Toma Fogarty'ego zapadła obezwładniająca cisza. - Kaaren i Sandy są teraz w San Diego. Rozpracowują jed- nego z łączników Locotty - kontynuował Tom. - Próbują też nawiązać kontakt z paroma detalistami. Jeden z tych kontaktów zapowiadał się nawet obiecująco, ale się urwał. - Bomba. Agentki marzenie - wtrącił Koda, lecz przerwał mu Harrington. - Ten szczeniak, którego podłapały, jest na respiratorze. Dobrali mu się do dupy, brachu. Wypadł z okna z jadowitym wężem wczepionym w nogę. - O kurwa - wyszeptali chórem Koda, Shannon i Sanjanovitch. - Spadł z pierwszego piętra i wyrżnął w beton tuż koło Kaaren i Sandy - opowiadał Fogarty - Co robi Kaaren? Ociera obiektyw z krwi i zaczyna pstrykać zdjęcia. Ten cholerny wąż wije się koło jej stóp, a ona pstryka jakby nigdy nic. Po chwili Sandy chwyciła kamień i roztrzaskała parszystwu łeb. - A do tego wszystkiego zdołały prysnąć z kampusu i unik- nąć przesłuchania - dodał Harrington. Koda, Shannon i Sanjanovitch wymienili spojrzenia. Na ich twarzach odmalował się wyraz niechętnego szacunku i uznania. - Siedzą tam już od trzech miesięcy - uzupełnił Fogarty. To dobre dziewczyny więc nie bądźcie dla nich za surowi. Jeśli to naprawdę konieczne, to mój rozkaz. Zrozumiano? Wszyscy kiwnęli głowami, z mniejszym lub większym entu- zjazmem. - Świetnie. Następny punkt. Przydziały do poszczególnych drużyn. Kaaren będzie pracowała z Freddym. Sandy z Bartem, na łodzi. - Dzięki ci, Panie... - wymamrotał Koda, głównie do siebie. - Mówiłeś coś, Ben? - spytał Fogarty. - Eee... Nie, nic, nic. - To dobrze. Teraz zapoznam was z najważniejszymi człon- kami rodziny Jake'a Locotty. - Fogarty włączył rzutnik. - Ale przedtem możecie sobie obejrzeć wasze nowe koleżanki. To jest Sandy Mudd... - Wcisnął guzik i wyświetlił pierwszy slajd. - A to Kaaren Mueller. - Jezu Chryste... - wyszeptał Sanjanovitch. - Cie, cie - rzucił cicho Charley. - Mam nadzieję, że w ramach planu asekuracyjnego wybrałeś dobry żłobek, szefie - powiedział Koda kręcąc głową. - Jeśli nie, to lepiej od razu wycofaj Freddy'ego. - Przyjęliśmy je dla ich wiedzy - warknął Fogarty. - Nie dla ładnych figur czy twarzy. Zapamiętajcie to sobie. - Wyświetlił następny slajd. - Jake Locotta. Pięćdziesiąt parę lat. Finanse organizacji prowadzi dla niego księgowy nazwiskiem Al Ro- senthal... To ten. Rosenthal jest starym przyjacielem rodziny. Przez niego do Locotty nie dotrzemy. Żadnych szans. - A przez pośredników? - spytał z roztargnieniem Sanja- novitch, wciąż mając przed oczyma zdjęcie Kaaren Mueller. - Właśnie do nich dochodzę. Locotta ma trzech głównych dystrybutorów czy hurtowników jak wolicie. Enrico Nogalesa. - Pstryk, wrrrr. - Jeana Claude'a LaQue. - Pstryk, wrrrr. - I Jimmy'ego Pilgrima. - Pstryk, wrrr. - A oto jeszcze jeden współpracownik Jake'a Locotty. Typ bardzo niebezpieczny Joe Tassio, szef jego bojówkarzy. - Tęgi kutas, nie ma co - skomentował Charley Shannon. Fogarty przerwał pokaz slajdów. - Zacznijcie robić notatki. Nogalesa na razie sobie darujemy i skoncentrujemy się na pozostałych dwóch. Bart i Sandy wsiądą na łódź i zajmą się tym LaQue. Z tego, co wiem, sukinsyn lubi dziewczyny i w każdej wolnej chwili ściąga je na swój jacht. Tak się przypadkiem złożyło, że ten jego jacht cumuje w Newport Harbor, dziesięć stanowisk od naszej łajby. - Z tego, co mówisz, facet nie jest chyba taki zły - wtrącił Harrington. - Wiedziałem, że go polubisz, Bart. Kontynuując... Freddy, ty i Kaaren zajmiecie się Pilgrimem. To naprawdę straszny człowiek. Dobra? Sanjanovitch wzruszył ramionami. - Nie ma sprawy. - No, przyznaj się, Sanjo - rzucił Harrington z łajdackim uśmiechem. - Poszedłbyś do samego Drakuli, żeby tylko zatrzymać przy sobie tę Mueller, co? Koda grzecznie podniósł rękę. - Dwa pytania, szefie. - Wal. - Po pierwsze, ten Pilgrim. Co to za facet? I po drugie, co zaplanowałeś dla Charleya i dla mnie? - Jimmy Pilgrim ma szmergla na punkcie terroryzowania ludzi - wyjaśnił Fogarty. - Handlarze tak się go boją, że dosłownie robią w portki. Ci, których zdjęliśmy, nie chcą o nim mówić i najwyraźniej mają ku temu dobre powody. Konto? Przynajmniej pięć morderstw, morderstw dokonanych osobiście. Wszystkie ofiary udusił, najprawdopodobniej gołymi rękami. Poza tym krążą mało konkretne plotki, że maczał palce w zeszłorocznym zamachu na stanowy wydział do spraw zwalczania handlu narkotykami. Podłożono wtedy bardzo zmyślną bombę, a przed wybuchem były trzy telefoniczne ostrzeżenia. - Ralph Barreno - mruknął wściekle Harrington. - Facetowi urwało rękę, oślepiło go na jedno oko i częściowo sparaliżowało mu nogi. Na domiar wszystkiego odeszła od niego druga żona. Dobry był z niego agent. Wiesz co? Bardzo bym chciał dorwać tego skurwysyna, który do nich dzwonił. Wrzuciłbym go między rekiny, najlepiej w kanale Santa Barbara, i sprawdził, jak długo wytrzyma z odgryzionymi stopami. - Tak, czujny pomysł - przyznał Fogarty. - Ale pamiętajcie, nie mamy żadnego potwierdzenia, że to sprawka Pilgrima. Wiemy tylko, że lubi używać sznura i gołych rąk. Ćwiczy kulturystykę. I uwielbia tak pogrywać z ludźmi, żeby się go panicznie bali. To pewne. Według naszych źródeł, nigdy nie widziano, by nosił broń. Tak naprawdę to wiemy o nim tylko jedno: Jimmy Pilgrim jest szaleńcem o nerwach ze stali. Kropka. Kiedy przeprowadza jakąś akcję, nawet nie zawraca sobie głowy wymyślaniem ksywek. Według nas, w kontaktach osobistych jest człowiekiem nie do przewidzenia. Bardzo inteligentny, odważny i niebezpieczny. Przed zabiciem agenta federalnego nie zawaha się ani sekundy. Ma do tego zupełnie obojętny stosunek. I prawdopodobnie jest naszym najlepszym dojściem do Locotty. - Proponuję od razu skurwysyna skasować i poszukać innego dojścia - rzucił Harrington. - I na takiego szajbusa napuszczasz Sanjo z dziewczyną, która wygląda jak kociak z "Penthouse'a"? Z tą Mueller? Koda pokręcił głową. - Freddy popatrz na swój zgrabny tyłeczek i ucałuj go na pożegnanie. I nie zapomnij zapisać mi w testamencie swego Walthera. - Palantuj się, stary - odrzekł z uśmiechem Sanjanovitch. - Jeszcze nie słyszałeś najciekawszego. - Taa? To znaczy? - Spojrzał pytająco na Fogarty'ego. - Freddy i Kaaren nic się nie stanie - zapewnił go Tom. - A to dlatego, że przydzielę im dwie pełne poświęcenia niańki, które będą śledzić ich... - O Jezu, nie! -...każdy krok - dokończył Fogarty. - Mam nadzieję, że polubicie muzykę disco, Benji - powiedział wesoło Sanjanovitch. - Nowa fala, to jest to! Oczywiście spodziewam się, że wieczorami będziecie trochę dyskretniejsi i... - W dupę mnie pocałuj, ty... - przerwał mu Shannon, spoglądając na Kodę. Koda zamknął oczy i z cicha pojękiwał. - Głównym współpracownikiem Jimmy'ego Pilgrima jest dżentelmen nazwiskiem Lafayette Beaumont Raynee - mówił dalej Fogarty. - Murzyn, sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, siedemdziesiąt dwa kilogramy wagi. Lafayette Raynee alias Tęcza. Sami widzicie dlaczego. - Freddy - mruknął Shannon - ty i Raynee pasujecie do siebie jak ulał. Żaden z was nie ma za grosz gustu. Jezu, spójrzcie tylko, w co się ten kutas ubiera! Co za kolory! - Tęcza robi głównie w narkotykach - wyjaśnił Tom. - Na boku zajmuje się stręczycielstwem. Lubi bawić się nożem i brzytwą. To obłąkany człowiek, psychopata. Odbija mu na widok wszystkiego co ostre. Bądźcie z nim ostrożni. Powtarzam, bądźcie bardzo ostrożni. On i Pilgrim to dobrana para. Z tego, co o nich wiemy, jest całkiem prawdopodobne, że to właśnie Pilgrim albo Tęcza wykończyli tego chłopaka, podrzucając mu jadowitego węża. Mimo że dla nich pracował - dodał Fogarty i wyświetlił slajd przedstawiający Jamiego MacKenzie leżącego twarzą do ziemi na zachlapanym krwią chodniku. W jego nogę wczepiał się gruby gad ze zmiażdżonym łbem. - O żesz kurwa - wyszeptał Sanjanovitch. Odrętwiali agenci wbijali wzrok w straszliwe obrazy na ścianie. - Jeśli to Pilgrim albo Tęcza, to prowadzą bardzo motywa- cyjną politykę kadrową - zauważył Harrington. - Tom, wróćmy na chwilę do Pilgrima - poprosił cicho Koda; trochę ochłonął, gdy uświadomił sobie ogrom niebezpieczeństwa, na jakie będą narażeni Freddy Sanjanovitch i Kaaren Mueller. - Oczywiście. - Pstryk, wrrr. - To jedyne zdjęcie Jimmy'ego Pilgrima, jakie mamy. Rzadko ukazuje się publicznie. Twarz w cieniu, szczegóły mało widoczne. Kaaren postara się zrobić lepsze, jak go przydybie na otwartej przestrzeni. Według naszych informacji, Pilgrim lubi ubierać się w trzyczęściowe szare garnitury. Czarne, nienagannie utrzymane włosy, broda. I zawsze nosi okulary w rogowej oprawie... 2 W chłodnym i cichym sanktuarium uniwersyteckiego laboratorium profesor David Isaac po raz ostatni przeprowadzał metodyczną analizę wszystkich ewentualności oraz danych, jakimi dysponował. Po namyśle podjął ostateczną i nieodwołalną decyzję: postanowił związać się z kryminalistą. Z kryminalistą wielce niebezpiecznym i obdarzonym olbrzymią wyobraźnią. Oczywiście, Isaac widział to w zupełnie innym świetle, ale z drugiej strony trudno oczekiwać, żeby naukowiec, człowiek wywodzący się z tak hermetycznego środowiska, rozumiał wszelkie konsekwencje nierozerwalnie związane z takim krokiem. Z punktu widzenia Isaaca (człowieka niezwykle inteligentnego i bardzo wykształconego, który ostatnie dziesięć lat życia spędził niemal wyłącznie w środowisku uniwersyteckim) propozycja, jaką otrzymał od niejakiego Jimmy'ego Pilgrima, była wprost niezwykle kusząca, zwłaszcza uwzględniając bodźce motywacyjne. Po pierwsze - to przemawiało do niego najbardziej - będzie miał okazję poszerzyć zakres badań, do których przywiązywał olbrzymią wagę. Ba! Będzie mógł przetestować te wszystkie fascynujące analogi na ludzkich obiektach doświadczalnych, na setkach, na tysiącach obiektów, co jeszcze kilka dni temu było rzeczą wprost nie do pomyślenia, nie wspominając już o tym, że całkowicie... nielegalną. No i oczywiście pieniądze. To także zachęcający bodziec, ponieważ na Uniwersytecie Kalifornijskim roczne dochody profesora zwyczajnego chemii z trudem dorównywały dochodom początkującego hydraulika, który spędzał tydzień na leniwych wyszukiwaniach przecieków w kilometrach rur oplatających kampus. Myśl, że jego dochody miesięczne mogą dziesięciokrotnie przewyższyć dochody roczne, była dla Isaaca nader zachęcająca, lecz znacznie bardziej intrygowała go wyrafinowana marchewka, którą Jimmy Pilgrim go kusił. Tak, nieporównywalnie bardziej. Pośród różnorodnych czynników (jednym z nich była paraliżująca myśl, że może wpaść w ręce fachowców zajmujących się wcielaniem w życie obowiązujących przepisów, zarówno po tej jak i po tamtej stronie prawa) tkwił czynnik najważniejszy: ekscytujące marzenie, że dane mu będzie ożywić dawno zapomnianą legendę o Marii. Marzenie, które nawiedzało zakamarki błyskotliwie logicznego umysłu Isaaca od wczesnej, strawionej nad książkami młodości. I teraz, dwa tygodnie po wieczornym wykładzie na temat alchemii, fantazja splotła się z nagą rzeczywistością. Podjąwszy decyzję, Isaac ostrożnie ułożył nogi na zarzuconym papierami biurku i pozornie pochłonięty notatkami laboratoryjnymi, cierpliwie czekał, aż doktoranci skończą wieczorne doświadczenia. Miało to jeszcze trochę potrwać. Isaac był najmłodszym i, wedle powszechnej opinii, najbardziej utalentowanym profesorem zwyczajnym chemii organicznej w historii uniwersytetu. Było niewątpliwym zaszczytem zostać wybranym do grona czterech doktorantów, których prowadził. Lecz wiązał się z tym również obowiązek napisania pracy wartej opublikowania pod wielce szanowanym i uznanym nazwiskiem profesora Isaaca. Nic więc dziwnego, że czterej doktoranci spędzali przy stołach laboratoryjnych każdą wolną chwilę. O godzinie dziesiątej trzydzieści pięć na korytarzu przed gabinetem usłyszał wreszcie odgłos cichego szurania znoszonymi tenisówkami. - Panie profesorze? - Tak, Nichole? - Isaac oderwał wzrok od roboczej wersji nowego artykułu (pracował nad wyczerpującym i fascynującym traktatem na temat psychomotorycznie aktywnych związków chemicznych, który to artykuł, uwzględniając zaistniałe okoliczności, nie zostanie najpewniej nigdy opublikowany) i w drzwiach ujrzał głowę jednej ze swoich doktorantek. Nichole Faysonnt wychodziła z laboratorium jako ostatnia. Była energiczną, dwudziestojednoletnią kobietą z zachwycająco dociekliwym umysłem i dwoma dyplomami z wyróżnieniem; studiowała we Francji i Szwajcarii. Miała sympatyczny zwyczaj ukrywania swej euroazjatyckiej urody za wielkimi okularami w drucianej oprawie, pod luźnymi dżinsowymi spodniami i białym laboratoryjnym fartuchem. Była też - Isaac miał przez to wyrzuty sumienia - głównym obiektem jego natrętnych fantazji. - Chodzi o tę nową serię analogów, którą pan mi podsunął. Doszłam do numeru szesnastego, a siedemnastkę zostawiłam w komputerze - powiedziała ciemnowłosa dziewczyna głosem, z którego, wbrew zmęczeniu widocznemu w jej zaczerwienionych, lecz zmysłowych oczach, bił spokój i pewność siebie. - No i co pani o nich myśli? - spytał z pozorną obojętnością. - Uważam, że cała seria jest możliwa do zsyntetyzowania - odparła z zapałem, który dowodził, że jej entuzjazm dla tematu pracy nie słabnie. - Struktura przestrzenna wygląda bardzo dobrze i sądzę, że będą oddziaływać na większość znanych nam receptorów. Ale myślę też, że synteza tych w przedziale od piętnastki do dwudziestki będzie bardzo trudna, niewykluczone, że niemożliwa. Jutro przyjdę o dziewiątej i wezmę się za osiemnastkę. Obiecuję. - Znakomicie. - Isaac wiedział, że Nichole zamelduje się w laboratorium punktualnie o ósmej trzydzieści. Jej życie, podobnie jak praca dyplomowa i programy komputerowe jej autorstwa, było ściśle kontrolowane i wydajne. Nichole nigdy nie zawiodła. Uświadomił sobie, że jego fantazje są przez to jeszcze bardziej kuszące. - Zamknąć laboratorium? Wszyscy już wyszli. Isaac pokręcił z uśmiechem głową. - Nie, proszę iść do domu i trochę się przespać. Zajmę się tym za kilka minut. - Dziękuję. - Na jej twarzy zagościł leciutki, zalotny uśmiech. Szybko zgasł, niczym ulotny płomyk dawno zapomnianego dzieciństwa. - Dobranoc, panie profesorze. - Dobranoc, Nichole. Isaac odczekał, aż zatrzasną się główne drzwi do gmachu laboratorium. Wtedy usiadł, wcisnął przycisk niewielkiego magnetofonu podłączonego do aparatu telefonicznego i jeszcze raz przesłuchał niesamowitą rozmowę, która miała nieodwracalnie odmienia jego hermetyczny uniwersytecki żywot. Halo? - Czy profesor Isaac? - Tak. Słucham. - Panie profesorze, mówi James Pilgrim z Centrum Badań nad Technologiami Bioakcyjnymi. Dzwoniłem już wcześniej... - Tak, sekretarka przekazała mi wiadomość. Przykro mi,ale... - Panie profesorze, będę się streszczał. Poszukuję chemika organicznego, który podjąłby się zsyntetyzowania bardzo złożonego związku. O ile wiem, niekiedy udziela pan konsultacji, prawda? - Bardzo rzadko, proszę pana. Po prostu nie mam na to czasu. W takich przypadkach polecam zwykle laboratoria prywatne. - Tak, rozumiem, że jest pan bardzo zajęty. Ale widzi pan, rzecz w tym, że związek, którego potrzebujemy do naszych badań, jest najwyraźniej trudny do zsyntetyzowania. Polecono nam pana jako wybitnego chemika lubiącego rozwiązywać intrygujące problemy. No i oczywiście zrekompensujemy panu stratę czasu i materiałów. Zapewniam pana, że jesteśmy na to odpowiednio przygotowani. - Przepraszam, ale... - Isaac zaśmiał się zduszonym śmie- chem. - Ale ja... - Myśleliśmy o wynagrodzeniu rzędu dwudziestu pięciu tysięcy dolarów za dziesięciogramową próbkę. Trzysekundowa pauza. - Przepraszam? - Dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, panie profesorze. Oczywiście z zastrzeżeniem, że cała kwota zostanie wypłacona przy odbiorze produktu. Znów przerwa, tym razem czterosekundowa. - Panie Pilgrim, proszę mi powiedzieć, o jaki związek konkretnie chodzi. - Jego pełna nazwa chemiczna brzmi jeden-jeden-dwa-tie- nyl-cykloheksyl-pipidryna. Inaczej mówiąc to... -...prosty tiopeinowy analog fencyklidyny - przerwał mu głos Isaaca. - Jego synteza nie jest wcale zagadnieniem intrygującym, panie Pilgrim. Interesującym, być może... I tylko dlatego, że struktura związku jest podobna do fencyklidyny, czyli do P$C$P, którą to fencyklidynę, jak pan zapewne wie, nasz rząd uznaje za bardzo niebezpieczny narkotyk. - Pańska znajomość tematu jest doprawdy godna uznania, profesorze. - A pan wybrał do swoich... hmm, badań wielce "intrygujący" związek, panie Pilgrim. - Sarkazm w głosie Isaaca był aż nadto słyszalny. - Zwłaszcza kiedy uwzględnimy fakt, iż wkrótce zamierzam opublikować artykuł na temat analogów halucynogennych. - Zaiste, zdumiewający zbieg okoliczności. - Dokładnie to samo sobie pomyślałem - prychnął szyderczo Isaac. - Przypuszczam, że uwzględnił pan bardzo prawdopodobną możliwość, że analog będzie posiadał właściwości halucynogenne, prawda? - Tak, naturalnie. - Doprawdy fascynujące - skonstatował Isaac z nutką komizmu w głosie. - Muszę przyznać, panie Pilgrim, że w pańskiej propozycji zaciekawia mnie szereg rzeczy. Na przykład, czy nie niepokoi pana... hmm, że tak powiem, prawny aspekt tej sprawy? Nie wspominając już o tym, że mógłbym zawiadomić policję? - Nie, panie profesorze, wprost przeciwnie. Składam panu propozycję interesu jak najbardziej legalnego. Jeśli zechce pan poświęcia trochę czasu na uważne przestudiowanie rządowej listy substancji zastrzeżonych i kontrolowanych, stwierdzi pan, że produkcja i sprzedaż analogów tychże substancji nie jest zakazana. - To prawda - mruknął Isaac po chwili wahania. - Mimo to wciąż chce mi pan zapłacia dwadzieścia pięć tysięcy dolarów za wyprodukowanie dziesięciu gramów całkowicie legalnego analogu, którego synteza w laboratorium prywatnym kosztowałaby nie więcej jak pięćset dolarów. Czy tak? - spytał wyraźnie rozbawiony Isaac. - Tak, panie profesorze. A jeśli chodzi o pański niepokój, o policję... Czy wspominałem już o premii, jaką oferujemy za syntezę tego związku? Isaac roześmiał się obojętnie. - Nie, o premii pan jeszcze nie wspominał. - Interesuje pana historia alchemii, prawda? - Owszem, to jedno z moich hobby. Jestem zaskoczony, że pan... - Szczerze mówiąc, odnoszę wrażenie, że w pańskim przypadku studia nad historią alchemii to nie tyle hobby, ile prawdziwa obsesja, panie profesorze. Ale to pańska sprawa. Widzi pan, tak się złożyło, że nasza firma jest międzynarodowym konsorcjum. Jeden ze wspierających nas finansistów z Bliskiego Wschodu przypadkowo wszedł w posiadanie fascynującego przedmiotu. Właściwie jest to kawałek bardzo starego papieru. Eksperci potwierdzili, że papier ów to nic innego jak nieznany dotychczas fragment Cheirokmety. Są to najwyraźniej notatki laboratoryjne alchemiczki imieniem Maria. Przypuszczam, że ten rękopis pasowałby do pańskiej... powiedzmy niezbyt legalnej kolekcji prywatnej, prawda? Dziesięciosekundowa cisza. - Panie profesorze? - Hmm. . . tak? - Przepraszam, myślałem, że przerwano nam połączenie. Proszę mi powiedzieć, czy analog, o którym wspomniałem, jest naprawdę tak trudny do zsyntetyzowania, jak twierdzi większość specjalistów? - Słucham? Hmm, nie. To stosunkowo prosta sprawa - odrzekł z roztargnieniem, po czym głosem już nieco bardziej stanowczym spytał: - Chciałbym wiedzieć, kto potwierdził autentyczność tego rękopisu. - Trzech uznanych ekspertów, panie profesorze, ludzi do- skonale panu znanych. Czy mówią panu coś nazwiska takie jak Almarian? Cohen? Fauss? Ale do rzeczy. Rozmawialiśmy o trudnościach związanych z wyprodukowaniem dziesięciu gramów wiadomej substancji. - Teraz z kolei Pilgrim był rozbawiony. - Synteza pańskiego analogu jest rzeczą trywialną, panie Pilgrim. - W głosie Isaaca pojawiła się ostrzejsza nutka. - Poradziłby z nią sobie niemal każdy absolwent chemii. A z pewnością nie na tyle trudna, by stanowić podstawę do tak wysokiego wynagrodzenia. Nie wspominając już o premii w postaci rękopisu, który, dla pańskiej informacji, jest wprost bezcenny. Zakładając oczywiście, że rękopis ów naprawdę istnieje i że mówi pan poważnie. - Rękopis istnieje, panie profesorze, i mówię jak najpoważniej. Na tyle poważnie, że jeśli podejmie pan decyzję, w ciągu dwudziestu czterech godzin jestem gotów skontaktować pana z moim bliskowschodnim przedstawicielem. Ale chyba czegoś pan nie rozumie. Wraz z zawarciem umowy nabylibyśmy coś więcej niż tylko pańską wiedzę i doświadczenie. Ma pan inne atrybuty, które idealnie odpowiadają naszym potrzebom. - Nie pojmuję. - Jest pan profesorem zwyczajnym chemii organicznej na dużym uniwersytecie - tłumaczył Pilgrim głębokim, zimnym głosem. - I mówiąc wulgarnie, płacą panu gówniane pieniądze. Ale ma pan za to absolutnie wolną rękę. Nikt nie zagląda panu przez ramię, nikt nie kwestionuje wyboru tematów pańskich prac badawczych ani sprzętu, o ile tylko nie przekracza pan przydzielonego budżetu. Zgadza się? - Owszem, to chyba nader akuratne spostrzeżenie - odrzekł z wahaniem Isaac. - Ale co... - Panie profesorze, może pan pracować w jednym z najlepiej wyposażonych laboratoriów badawczych na świecie, w idealnym odosobnieniu. Oprócz pańskiej wiedzy chcemy również nabyć część tego odosobnienia jak i pańskie absolutne milczenie na temat naszego przedsięwzięcia. - Chyba pojmuję w czym rzecz - wyszeptał Isaac w nagłym przebłysku zrozumienia. - Nie proszę o decyzję natychmiastową. Niech pan to sobie przemyśli. Jak sądzę, ma pan mój numer telefonu? - Cisza, potem szelest papieru w tle. - Tak, mam. - Znakomicie. Telefon jest podłączony do automatycznego i całkowicie bezpiecznego urządzenia nagrywającego. Jeśli nie zadzwoni pan do mnie w ciągu tygodnia, numer przestanie być aktualny. Niewykluczone, że przed tym terminem odezwę się do pana raz jeszcze. Proszę również uwzględnić fakt, że w przyszłości będziemy zainteresowani syntezą innych analogów. Za odpowiednim wynagrodzeniem naturalnie. - Fascynujące - szepnął Isaac. - Tak sądzę. Aha, jeszcze jedno, panie profesorze. Kiedy zdecyduje się pan do mnie zadzwonić, proszę telefonować z budki oddalonej od laboratorium lub od domu. Przy tego rodzaju badaniach zawsze istnieje niebezpieczeństwo wrogiej konkurencji. Myślę, że pan to rozumie. - Chyba tak. - Do widzenia, panie profesorze. - Hmm, tak, do widzenia panu. Wyłączywszy magnetofon, profesor David Isaac wszedł do laboratorium, stanął przy stanowisku roboczym Nichole i na klawiaturze komputera wystukał kod wejściowy. Kiedy na ekranie monitora pojawił się katalog główny, wprowadził do urządzenia serię komend. Nichole ma rację - pomyślał, rzuciwszy okiem na liczby i słowa jarzące się zielonkawo na ciemnym ekranie. Synteza analogu siedemnastego - pod względem potencjalnych możliwości psychomotorycznych najbardziej interesującego z serii A - będzie bardzo złożona. Ale z pewnością możliwa do przeprowadzenia. Uśmiechnął się, spisał najważniejsze dane do notatnika i wyczyścił ekran. Zdecydowawszy dodać trochę zakazanego smaczku do przedsięwzięcia Jimmy'ego Pilgrima, profesor Isaac wstał, przeciągnął się z ukontentowaniem i podszedł do swego stanowiska pracy. Z pobliskiej szafki wybrał idealnie czystą kolbę i na gładkim szkle napisał mazakiem datę oraz literę "A" i liczbę "17". "A-17". Kolbę napełnił do połowy wodą destylowaną i zajrza- wszy jeszcze raz do notatnika, usiadł przed superczułą wagą elektroniczną. Notatnik oraz kolbę umieścił w zasięgu ręki, z kieszeni laboratoryjnego fartucha wyjął niewielką fiolkę za- wierającą jasnobrązowy proszek, nad którym pracował od kilku godzin, a na szalce położył woskowany papierek. Zawartość fiolki ważyła dokładnie 10,024 grama. Isaac wsypał proszek z powrotem do nie oznaczonej fiolki, zamknął ją i wsunął naczynko do kieszeni fartucha. Pierwsza faza operacji - synteza analogu fencyklidyny dla Jimmy'ego Pilgrima -została zakończona. - Wkrótce miała się rozpocząć faza druga, o wiele bardziej intrygująca. Na małej wysepce oddzielonej od wybrzeża Brunswicku wąską rzeczką, w głębi drogiego luksusowego apartamentu hotelowego z widokiem na Ocean Atlantycki, siedział człowiek, który przez większość swego pięćdziesięcioczteroletniego życia był bardzo niebezpiecznym przestępcą, przestępcą obdarzonym wprost niepospolitą fantazją. Siedział i od niechcenia słuchał wywodów swego syna, przedstawiającego wielce zadowalający raport finansowy szefom względnie dyskretnej i bardzo dobrze zorganizowanej "korporacji". Jake Locotta rozpoczynał karierę w epoce, kiedy jedyną "zorganizowaną" rzeczą dotyczącą amerykańskiego świata przestępczego była jego bardzo nagłaśniana przez media nazwa. Dzisiaj, trzydzieści siedem lat później, rodzina Jake'a Locotty kontrolowała niemal cały przemyt, lichwę, nielegalną grę na wyścigach oraz handel narkotykami w południowej Kalifornii. Branżami, którymi nie kierowała bezpośrednio, sterowała, prała ich pieniądze za pomocą skomplikowanej sieci przedsiębiorstw transportowo-magazynowych oraz ściągała haracze. W sumie był to proceder nader lukratywny, zwłaszcza jeśli chodzi o przemyt i handel narkotykami. Rozparłszy się wygodnie w miękkim dyrektorskim fotelu, Jake Locotta popatrzył w zamyśleniu na osrebrzone księżycem pole golfowe sąsiadujące z hotelowym kurortem na Jekyll Island, a potem spojrzał na Ala Rosenthala, starego przyjaciela i księgowego, siedzącego tuż obok. - No i co powiesz, Rosey? - spytał. - Podobał im się sposób, w jaki załatwiłeś tego pętaka- odrzekł cicho Rosenthal; głos miał głęboki i ochrypły, co było nieuchronnym rezultatem zbyt dużej ilości wypalonych papierosów i wielogodzinnego ślęczenia nad stertami ksiąg. - Przypomniało im, w jakim robią biznesie. Akwalung dodał temu miłego smaczku. Locotta kiwnął ponuro głową. - Taaa... Jak ktoś wymyka się spod kontroli, trzeba od razu interweniować, i to ostro. Tym sposobem wszyscy wiedzą, o co toczy się gra. A propos - mruknął cicho. - Dowiedziałeś się czegoś o Lesterze? - Chyba tak. Facet odpowiadający jego rysopisowi został zatrzymany przez federales. Koło tego ulubionego lokalu Lestera. Powiadają, że gość się urżnął i zabił meksykańskiego gliniarza. - Kurwa - warknął Locotta z obliczem wykrzywionym zdławioną furią. - Pierdolony zboczeniec. - Nagle coś go tknęło. - Słuchaj, jesteś pewien, że Pilgrim czy Tęcza nie maczali w tym palców? Rosenthal pokręcił głową. - Nie sposób powiedzieć. Nie możemy nawet zdobyć potwierdzenia, że Lestera zapudłowali. Sam wiesz, jak tam jest. - Taaa, możemy spisać skurwiela na straty. - Wzruszył obojętnie ramionami. - Zresztą co tam, mamy innych ludzi. No więc co sądzisz o naszych finansach, Rosey? - To samo co twój syn - sapnął Rosenthal. - W czwartym kwartale... - Nie, daruj sobie te bzdety. - Locotta machnął cygarem. Jak stoimy z towarem? Jakie mamy koszty? Al Rosenthal uśmiechnął się, a w jego wilgotnych oczach rozbłysły wesołe iskierki. Podobnie jak jego wieloletni szef, Rosenthal nie zanadto ufał komputerom, które w ułamku sekundy wypluwały stuprocentowo dokładne dane, choć prywatnie chętnie przyznawał, że go bawią, a nawet darzył je umiarkowanym szacunkiem. Wykształcony na Harvardzie syn Locotty opracował niedawno program zabezpieczający dostęp do kont i ksiąg rachunkowych i kiedy konserwatywny, wierny pióru Rosenthal dostrzegł kryjące się w nim możliwości, wpadł w niekłamany podziw. Rosey notatek nie potrzebował, gdyż pamięć miał znakomitą. - Jeśli chodzi o narkotyki - zaczął - zgodnie z zeszłorocznymi uzgodnieniami inwestycje ograniczyliśmy do trzech produktów: do kokainy, heroiny i haszyszu. Przychody ze sprzedaży: kokaina - osiemset sześćdziesiąt cztery, heroina - sto siedemdziesiąt pięć, haszysz - sto sześćdziesiąt trzy. Ogółem: miliard dwieście dwa miliony. - A wydatki? - spytał najwyraźniej zatroskany Locotta. - Niemal identyczne jak w zeszłym roku - szepnął uspokajająco Rosenthal. - Na zakup towaru poszło dwieście sześćdziesiąt osiem. Na zabezpieczenie operacyjne około pięćdziesięciu trzech. Wynagrodzenia dla konsultantów z zewnątrz ustabilizowały się na poziomie dziewiętnastu. - Te kurewskie łapówki kiedyś nas wykończą - burknął Locotta. - Wyłóż mi to po ludzku, Al. Opłaca się ten interes, czy nie? - Czy się opłaca? - powtórzył Rosenthal. - Nakłady rzędu trzystu czterdziestu milionów, jakie przeznaczyliśmy w tym roku na operacje związane z narkotykami, przyniosły nam ponad miliard zysku. To jest... - Dwustuprocentowy zysk - przerwał mu z uśmiechem Locotta. - Żeby to obliczyć, nie potrzebuję tego chromolonego komputera. No i co o tym myślisz? - Pytasz o narkotyki? - Rosenthal wzruszył ramionami. -Cholerne ryzyko, jak zawsze, ale to dobry interes. Naprawdę dobry interes. - Zgadza się - mruknął Locotta. - Dopóki prochy i hasz zapewniają nam dwie trzecie zysków, będziemy go ciągnąć dalej. I nikt nas z niego nie wykopie. Locotta i jego wieloletni doradca wymienili znaczące uśmiechy i skoncentrowali uwagę na przebiegu spotkania. Podczas gdy Jake Locotta i Al Rosenthal siedzieli w skrzętnie zabezpieczonej przed podsłuchem sali konferencyjnej i cierpliwie słuchali sprawozdań innych mafiosów, cztery tysiące sto sześćdziesiąt kilometrów na zachód od wybrzeża Atlantyku Stwórca sięgnął po jedną z małych fiolek wypełnionych drogimi chemikaliami, które stały w równym rządku obok superczułej wagi. Wstrzymując oddech, metodycznie i dokładnie odważał porcje substancji i umieszczał je na kwadracikach z celofanu. Potem, zachowując odpowiednią kolejność, z równą starannością i ostrożnością przenosił proszek do kolby z wodą destylowaną, w której wirował teraz pokryty teflonem magnes. Dwadzieścia minut później, kiedy wykładnik jonów wodorowych uległ zmianie, w roztworze zniknęły ostatnie kryształki proszku. Profesor Isaac cofnął się o krok i spojrzał z zadowoleniem na swoje dzieło. Zakończywszy pierwszą fazę skomplikowanej syntezy, Isaac ustawił ostrożnie zakorkowaną już kolbę na szarym laboratoryjnym stole. Zapisał coś w notatniku, notatnik zamknął w szufladzie biurka, wyłączył aparaturę, zgasił światło, wyszedł z gmachu laboratorium, na parkingu wsiadł do swego starego "garbusa" i ruszył na poszukiwanie budki telefonicznej. Na jego telefon czekał coraz bardziej zniecierpliwiony osobnik nazwiskiem Jimmy Pilgrim. W ciszy i samotności laboratorium stał przezroczysty pojemnik ze szkła oznaczony symbolem A-l 17. Zawierał klarowną mieszaninę swobodnie pływających jonów - ciecz macierzystą. Przenikało przez nią srebrzyste światło księżyca, tworząc na białej ścianie pustego, chłodnego pomieszczenia jasne, tęczowe refleksy. Mikstura - zwarta, jednorodna i potężna - czekała na powrót Stwórcy. 3 W salonie ekskluzywnego w domu, którego ozdobione witrażami okna wychodziły na piękny fragment wybrzeża niecałe dziesięć kilometrów na północ od kampusu San Diego, zadzwonił telefon stojący na ręcznie rzeźbionym stoliku z czerwonego dębu. - Telefon, kochanie. Raynee podniósł słuchawkę i ruchem głowy wyprosił dziewczynę z pokoju. - Tęcza. - Dzień dobry - James! Jak się masz, bracie. - Uśmiechnął się ciepło. Od razu wiedział, że wszystko poszło jak trzeba, i wyraźnie mu ulżyło. Pilgrim rzadko kiedy manifestował uczucia, lecz jeśli słuchało się uważnie, z jego głosu można było wychwycić pewne wskazówki mówiące, w jakim Jimmy jest humorze. Podrasowane haszyszem ucho Rayneego natychmiast je wyłowiło i Tęcza stwierdził, że jego wspólnik jest względnie spokojny i zadowolony. Bo jeśli z głosu Jimmy'ego Pilgrima nie biła zimna obojętność, musiało to oznaczać coś ważnego. - Czekałem na twój telefon. - Tym łagodnym wyrzutem chciał go dokładniej wybadać. - Opłacało się poczekać - skwitował krótko Pilgrim. - Mamy nowego współpracownika. - Jesteś pewien, że on rozumie nasze potrzeby? Wszystkie potrzeby? - Tak. Zaczął już badania nad produktem. Dostarczy nam co najmniej dziesięciu analogów miesięcznie. Możemy spokojnie założyć, że z każdej serii przynajmniej jeden będzie spełniał wymagania rynku. - Czy próby są nadal aktualne? - Tak. Mam nadzieję, że jesteś przygotowany. Raynee wzruszył ramionami. - Żaden problem. A laboratoria? Też się tym zajmie? - Dostarczy nam formy użytkowe preparatów, wykaz niezbędnego oprzyrządowania, projekt laboratorium i spis koniecznych materiałów chemicznych. My zapewnimy lokalizację, siłę roboczą i surowce. - No i dealerów - dodał wesoło Raynee. - Naturalnie. Tęcza roześmiał się. - W takim razie nie ma cudów: musimy wygrać. - Nie musimy, ale wygramy - poprawił go Pilgrim, sącząc w słowa charakterystyczną obojętność. - Kiedy uruchomimy sieć dystrybucyjną, nikt nie będzie w stanie z nami konkurować. - Zwłaszcza jeśli nie będą nas mogli znaleźć. Mam rację, bracie? - Podczas pierwszych kilku miesięcy bezpieczeństwo jest rzeczą najważniejszą - odrzekł Pilgrim głosem pozbawionym wszelkich emocji. - Całkowite bezpieczeństwo. - A on? On to wszystko rozumie? To znaczy czy... naprawdę rozumie? - dopytywał się Raynee, targany wewnętrznym niepokojem. Doskonale wiedział, co się będzie działo na ulicach, i nie miał zamiaru skończyć jak jeden z gońców Locotty: unieruchomiony na dnie oceanu, z szybko wyczerpującym się zapasem powietrza w butlach akwalungu. Albo jak Lester co było jeszcze gorsze. -Kieruje nami wspólna chęć zachowania całkowitej dyskrecji i tajemnicy - odrzekł Pilgrim. - On nie życzy sobie żadnych kontaktów z nami. Absolutnie żadnych. Nie da się tego uniknąć tylko przy transferze funduszów i odbiorze gotowych produktów. Nie widzę potrzeby ostrzegania go przed niebezpieczeństwem ze strony konkurencji czy też wprowadzania go w szczegóły naszej strategii. Jest człowiekiem inteligentnym i wkrótce sam na to wpadnie. - A wtedy... - Ma wystarczająco dużo powodów, żeby zaakceptować minimalne ryzyko, jakie się z tym wiąże. Skłaniają go do tego bodźce równie nieodparte jak te, które kierują tobą. - Na ten temat nie będę się z tobą kłócił, stary. No więc co z tą próbką? - Jest gotowa. Zostanie wysłana pocztą do skrytki alfa pięć. Chcę, żeby pierwszą przesyłkę odebrał ktoś, na kogo możemy machnąć ręką. Tak na wszelki wypadek. - Pilgrim zamilkł, a po chwili dodał: - To chyba odpowiednia pora na przeprowadzenie pierwszych prób i na rozwiązanie problemu, o którym wspomniałeś w zeszłym tygodniu. Dalej coś podejrzewasz? - To niezbyt dobre określenie. Gdybym nie ufał twoim badaniom rynku, przysiągłbym, że lalka jest trefna. Nie przychodzi mi do głowy żaden inny powód, dla którego mogłaby się przypiąć do tak żałosnego palanta jak Piszczyk. To kompletny idiota, wymoczek i frajer. Chyba że lalka prowadzi ostrożne rozpoznanie terenu i chce wyniuchać dojście do szefa. - Zapewniono mnie, że policja nie prowadzi żadnych akcji specjalnych i że nie jesteśmy na celowniku - odrzekł Pilgrim. - Bardziej prawdopodobne, że dziewczyna jest albo z konkurencji, albo, jak sam sugerowałeś, to kolejny łowca głów Locotty. - Wiesz co, jeśli nie masz nic przeciwko temu, zanim cokolwiek rozpoczniemy sprawdzę tę małą osobiście. - Raynee zachichotał. - Na wszelki wypadek, żebyśmy nie popełnili jakiegoś głupiego falstartu. Jimmy Pilgrim zastanowił się chwilę i powiedział: - Zgoda. Daj mi znać, kiedy będziesz gotowy. - Przekręcę do ciebie, jak tylko... - zaczął Raynee i nagle zdał sobie sprawę, że nikt go już nie słucha: Pilgrim przerwał połączenie. Lafayette Beaumont Raynee potrzebował ledwie pięciu se- kund, by spośród ludzi pracujących w skomplikowanej sieci dystrybucyjnej wybrać najodpowiedniejszego człowieka: człowieka, który miał odebrać pierwszą przesyłkę od profesora Isaaca. Musiał to być ktoś, kogo mógł bez żalu spisać na straty - misja należała do bardzo ryzykownych. Zważywszy specyficzne cechy Bylightera, Tęcza strawił na wybór o cztery sekundy za dużo. Kościsty, pryszczaty, niewychowany, wyzuty z uczuć analfabeta i uciekinier - tak opisywał Eugene'a Bylightera (albo "Piszczyka", jak nazywali go niemal wszyscy z wyjątkiem rodziców i przedstawicieli kalifornijskiego wymiaru sprawiedliwości) jego własny ojciec. Przedstawiciele władz miejscowych oraz kumple z ulicy byli nieco mniej delikatni. Uważali go za nędznego miazglaka, za przestępcę nie potrafiącego nic ukraść, nie umiejącego sprzedać towaru, za narkomana-nieudacznika, włamywacza-idiotę, za debilowatego kieszonkowca, za pechowca, który da się przyłapać na wypisywaniu brzydkich wyrazów w publicznym kiblu. Krótko mówiąc, za kompletnego wypierdka. Jakby tego było mało, mojry, boginie przeznaczenia i losu, uważały za stosowne przykuć mu do chudej, krostowatej szyi jeszcze jeden ciężar. Otóż mimo najrozpaczliwszych wysiłków -kończących się zwykle błagalnymi prośbami na przednim siedzeniu pożyczonego samochodu (Piszczyk nie umiał wciągnąć dziewczyny na tylne, nie wspominając już o wciągnięciu jej do łóżka) - osiemnastoletni Eugene Bylighter był wciąż dziewicą w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu. Dlatego, co jest chyba zrozumiałe, chroniczny ów stan już dawno przeszedł w natrętną i wszechogarniającą obsesję, przejawiającą się tym, że z miesiąca na miesiąc topniejące grono znajomych Piszczyka narażone było na wysłuchiwanie sensacyjnych szczegółów coraz to nowego planu, którego celem miał być podbój jakiejś wyimaginowanej dziewczyny. Lecz nawet uwzględniając cechy wrodzone Bylightera, na jego prekoitalny stan ducha i ciała można by względnie łatwo znaleźć odpowiednie lekarstwo. Biorąc pod uwagę żałosny styl życia, jakie prowadził, oraz fakt, że w gruczołach ostrożnych na co dzień i przezornych dam kipi nieodparty instynkt macierzyński, Piszczyk powinien był spotkać mnóstwo młodych impulsywnych kobiet, palących się - "a przynajmniej chętnych, na miłość boską", jak sam często mawiał - do nawiązania bardziej intymnej znajomości, gotowych przytulić go do łona i pocieszyć, czego tak boleśnie potrzebował. I prawdę powiedziawszy, sponiewierany emocjonalnie Piszczyk już dawno straciłby dziewictwo, gdyby nie wyglądał na człowieka tak schorowanego i wyniszczonego. Otóż jego aparycja sprawiała, że wszystkie, nawet te najbardziej otwarte i najchętniejsze, dziewczyny uważały, iż kondycja psychiczna i cielesna Bylightera jest wynikiem ostatniego stadium jakiejś choroby wenerycznej. W rezultacie powyższego i tak już beznadziejna egzystencja Piszczyka stała się egzystencją jeszcze żałośniejszą, dlatego usiłowanie gwałtu, jakiego się dopuścił - jedyne zresztą - jest niemal zrozumiałe. Zrozumiałe jest również i to, że na usiłowaniu się skończyło, gdyż Bylighter - ten jego wieczny pech - miał szczęście trafić na ofiarę, którą cechowało nader komercyjne podejście do seksu, wsparte iście miażdżącymi argumentami prawego kolana tudzież postanowieniem, by nigdy, ale to nigdy nie dawać za darmo. W rezultacie tych wszystkich nieszczęść Eugene Bylighter był młodzieńcem straszliwie znerwicowanym, udręczonym, sponiewieranym przez los i przygnębionym. Tym większa wstąpiła weń nadzieja, kiedy zadzwonił do niego ktoś, kogo niemal wielbił: Lafayette Beaumont Raynee, legendarny, zawsze otoczony pięknymi kobietami król ulicznych rzezimieszków. Piszczyk znał tylko jego pseudonim: Tęcza. I tak oto pewnego sobotniego ranka Eugene Bylighter dotarł pod wskazany adres i wyjął ze skrytki pocztowej przesyłkę dla Lafayette'a Rayneego. Szczegółowe polecenia, jakie wydał mu Tęcza - po odebraniu przesyłki Piszczyk miał między innymi odbyć trzygodzinny spacer wokół portu - wzmogłyby czujność nawet początkującego ulicznika, utwierdzając go w przekonaniu, że wyznaczono mu rolę kozła ofiarnego. Ale w głowie Eugene'a takie podejrzenia nigdy by się nie zalęgły, dlatego Raynee wybrał właśnie jego. Z drugiej strony, gdyby się nawet zalęgły i gdyby Bylighter zrozumiał, w co go wpakowano, nie miałoby to najmniejszego znaczenia. Wierny naukom swego mentora, Jimmy'ego Pilgrima, Lafayette Raynee zawsze pamiętał, by nagradzać swych podwładnych najbardziej motywującymi nagrodami. Dobrze wiedząc, że Piszczyk ma trudności z kobietami, w instrukcjach dotyczących drugiej fazy operacji zawarł polecenie, które dopingowało Bylightera o wiele bardziej niż najwyrazistszy z jego ociekających seksem snów. I ponieważ w rozmarzonej i raczej pustawej głowie Pisz- czyka nieustannie podrygiwała owa nęcąca i jakże erotyczna marchewka, mógł w całej rozciągłości wypełnić rozkazy Rayneego. Zgodnie z nimi, punktualnie o ósmej rano wszedł do gmachu poczty w centrum San Diego, nie pomyliwszy kombinacji cyfr otworzył skrytkę, wyjął z niej małą paczuszkę owiniętą w brązowy papier i włożył ją do kieszeni marynarki. Potem, z błogą nieświadomością faktu, że każdy jego krok jest śledzony przez grupę bardzo niebezpiecznych ludzi, ruszył na trzygodzinny obchód portu. Kiedy Eugene Bylighter kończył nakazany przez Rayneego spacer, Kaaren Mueller i Sandy Mudd siedziały w saloniku wynajętego mieszkania przy Chula Vista, wbijając wzrok w milczący telefon. W przeciwieństwie do domu Rayneego w pobliskim Del Mar - willa kosztowała Tęczę czterysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów, miała sześć przestronnych sypialń, wpuszczoną wannę i olbrzymie panoramiczne okna wychodzące na Ocean Spokojny - mieszkanko, które agentka Mueller wynajmowała za trzysta czterdzieści pięć dolarów miesięcznie w przemysłowej dzielnicy miasta, miało jedną maleńką sypialnię, ciasną łazienkę z poobijaną wanną i okna wychodzące na bardzo nieapetyczną alejkę, zawaloną pojemnikami na śmiecie. - Przestańmy się wreszcie oszukiwać - mruknęła Sandy, przerywając ponurą ciszę. - Szczeniak wystawił cię do wiatru. Powiedział, że zadzwoni przed dwunastą, a jest już wpół do pierwszej. Czeka nas pięć godzin jazdy, a przedtem muszę jeszcze wpaść do sklepu i odebrać narty. Dlatego... - ...zawitamy tam z pustymi rękami - burknęła posępnie Kaaren. - Jak dwie zabawowe obozowiczki. Niczego innego nie oczekują. - Zerknęła na koleżankę, szukając potwierdzenia swych słów. Sandy wzruszyła ramionami. - Kaaren, nic na to nie poradzimy - tłumaczyła rozsądnie. - Tak się po prostu dzisiaj w to gra. Zaczynamy od drugiej klasy. Może przebijemy się do pierwszej, a może nie. Dużo zależy od szczęścia. Dzisiaj szczęścia nie miałyśmy. To wszystko. Sandy była kobietą tylko pozornie niefrasobliwą. Wychowywała się z czterema braćmi i wiedziała, że w dyskusjach na temat równości płci należy trzymać język za zębami. Już w dzieciństwie życie nauczyło ją, że demonstrowanie potęgi rozumu oraz siły mięśni jest o wiele skuteczniejsze niż wszelkie dywagacje. I nigdy nie miała żadnych wątpliwości co do tego, że jest mężczyznom równa. Zawsze wierzyła - mimo licznych urazów psychicznych, a czasami i fizycznych - że jest w stanie stawić czoło swoim braciom tudzież ich wszystkim kumplom. Rzecz sprowadzała się tylko do znalezienia sposobu na udowodnienie swoich racji. Sandy uczyła się bolesną metodą prób i błędów, a pola przyszłych walk - jazda na nartach, żeglarstwo, tenis i, oczy- wiście, jej ukochane krótkofalarstwo - dobierała z umięjętno- ściami planistycznymi i przenikliwością godną wojskowego stratega. Rezultat przeszedł jej najśmielsze oczekiwania. Od chwili, kiedy bracia Sandy po raz ostatni spojrzeli na siostrę z wyższością, minęło dużo, ale to bardzo dużo czasu. Z drugiej strony - myślała - we współzawodnictwie z braćmi, z chłopakami czy pracownikami agencji nie musiała zawracać sobie głowy dodatkową przeszkodą w postaci atrakcyjnego wyglądu zewnętrznego. A przynajmniej nie do tego stopnia jak jej uderzająco piękna przyjaciółka z czasów akademickich, rudowłosa, zielonooka koleżanka z grupy specjalnej - przyznała Sandy z odrobiną zazdrości. Co wcale nie znaczy, że Sandy Mudd była brzydka. Prawdę powiedziawszy, była nawet względnie atrakcyjna, tyle tylko że trafił się jej ojciec z nader szczególnym poczuciem humoru, jeśli chodzi o dobór imion, jakimi obdarzał swoje dzieci, ojciec, którego o wiele bardziej interesował sport, elektronika i - ostatnio - programowanie komputerowe niż dobór odpowiednich ubrań czy makijaż córki. Mudd i Mueller nieuchronnie ze sobą porównywano - od pierwszych dni w Krajowym Instytucie Szkoleniowym Agencji do Spraw Zwalczania Handlu Narkotykami łączyła je płea oraz alfabet - co zaowocowało opisami w rodzaju: "tryskająca krzepą" i "promieniująca seksapilem". Tak więc Mudd tryskała, a Mueller promieniowała. Ale wdzięki, jakimi natura obdarzyła Kaaren, nic jej nie pomogły i przed osiągnięciem najbliższego z wytkniętych sobie celów, to znaczy zajęciem miejsca w pierwszej dziesiątce absolwentów instytutu, dziewczyna wkuwała po szesnaście godzin na dobę jak inni. - Nie po to wypruwałam z siebie flaki, żeby teraz wylądować w drugiej klasie, jak pierwsza lepsza siusiumajtka - odrzekła Kaaren. - Poza tym, jeśli nie wychodzi mi z takim młodocianym zboczeńcem jak Piszczyk, jeśli potrzebuję szczęścia, żeby wyciągnąć go na głupi lunch, to lepiej od razu zbastować i zająć się Sanjo. Ten się przynajmniej nie spóźni. - A propos... - wtrąciła Sandy unosząc pytająco brwi. - Powiedziałam Freddy'emu, że jeśli jeszcze raz spróbuje dotknąć choćby jednego guzika czy zatrzasku, to poderżnę mu gardło od ucha do ucha - odrzekła Kaaren z mimowolnym uśmiechem. - Czy ja wiem... - Sandy pokręciła głową z udawanym smutkiem. - Służba służbą, ale milutkie ciałko to on ma.Poza tym... - W jej oczach rozbłysły iskierki zakamuflowanego rozbawienia i ciekawości. - Poza tym nie powiesz chyba, że kiedy tak z sobą tańczycie, to cię nic a nic nie bierze, co? - Hmmmm... Może trochę - przyznała Kaaren. Uśmiechnęła się figlarnie, ukazując głębokie dołeczki w policzkach, i wzruszyła ramionami. - Ale do niczego się nie przymierzam. Nie, Freddy jest trochę za gładki jak na mój gust. Napala się przy mnie, rajcuje, a wtedy wysyłam go do jakiegoś baru, żeby coś sobie podłapał. Sandy zachichotała. - Na przykład drobnego syfa. - Mam nadzieję, że przez materiał niczego mi nie sprezentuje. - Więc zamierza przyjechać jutro po południu, tak? Nie mogę się już doczekać. Chcę zobaczyć, jak sobie poradzi z tą swoją fryzurą, kiedy będzie jeździł na nartach. - Założę się, że przed południem nie wylezie z wyra - mruknęła Kaaren i znowu spochmurniała. - A propos. - Spojrzała na zegarek. - Słuchaj, a może byś tak odebrała narty i pojechała, co? Ja jeszcze trochę zostanę. Dam Piszczykowi więcej czasu. Na wszelki wypadek. - Kaaren, oni mają gdzieś, czy... - Wiem, wiem, ale zostanę i już. Chcę poczekać, kapujesz? - Potrząsnęła z uporem głową. - Bylighter jest najsłabszym ogniwem w łańcuchu organizacyjnym Rayneego. Musi być. Dorwiemy Rayneego, dorwiemy i Pilgrima. - Możemy za to oberwać po tyłku aż miło - ostrzegła Sandy - Fogarty wydał wyraźne polecenie, żeby nie pracować bez wsparcia. Nie wspominając już o tym, że przez cały weekend miałyśmy trzymać się razem. Tak obiecałaś Benowi. Wcale nie miał ochoty nas tu zostawiać. - Słuchaj, harujemy nad tą sprawą od trzech miesięcy, tak? Miałyśmy jakieś problemy? Żadnych. Pamiętasz, co jeszcze powiedział Fogarty? "Naszą największą szansą na przeniknięcie do organizacji Locotty jest penetracja terenu podlegającego Pilgrimowi." Tak powiedział? - Niby tak, ale jak o tym facecie pomyślę, to mnie ciarki przechodzą - szepnęła Sandy. - O kim? O Pilgrimie? - Tak. Pierwszy raz w życiu mam szczerą ochotę wetknąć łeb w piasek i całą robotę zwalić na chłopaków - wyznała Sandy - A ty? Nie wolałabyś, żeby zamiast ciebie i Sanjo zajęli się tym Ben i Charley? - Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby był tu teraz jeden albo drugi - odrzekła cicho Kaaren. - Freddy jest dobrym agentem, choć wcale tego po nim nie widać, ale... - Tak, wiem. Jeśli chcesz wejść do dziury pełnej wężów, zamiast odpicowanego jak na wystawę pieska lepiej wziąć z sobą ichneumona i niedźwiedzia. - Coś w tym stylu - zgodziła się z nią Kaaren. - Tylko że w tym wypadku ichneumon i niedźwiedź to para zatwardziałych męskich szowinistów, którzy uważają, że nie mamy po co do tej dziury włazić. - Więc ja pojadę nad rzekę, a ty w tym czasie dorwiesz Piszczyka, tak? - Tak, Sandy. To zbyt wielka szansa, żeby ją tak głupio stracić. Poza tym przyda mi się dodatkowy dzień odpoczynku, zanim Bart zacznie mnie wozić tą cholerną łajbą. Sanjo mnie podrzuci, jutro rano. Jak siądę za kierownicą, to się jeszcze biedaczyna kilka godzin prześpi. - Tego mu właśnie będzie trzeba, o mój litościwy aniele. Sandy roześmiała się. - Ale posłuchaj. - Wstała. - Mogłabym cię ubezpieczać, a jutro rano pojechalibyśmy wszyscy razem, co? Fogarty nie żartował. Trzeba zachować piekielną ostrożność. No to jak? - Ależ z ciebie stara kwoka! - Kaaren popchnęła przyjaciółkę w stronę drzwi. - Odbierz narty i jedź. Nie zrobię żadnego głupstwa. Chcę tylko z tym kretynem pogadać, kapujesz? Sprawdzić, czy uda mi się załatwić pierwszy zakup i przygotować teren, zanim ruszymy z Sanjo na Rayneego. Jeśli do spotkania w ogóle dojdzie, umówię się z nim w jakimś publicznym miejscu. Będzie sam, bo jak nie, to nici z tego. Słowo harcerki. Zresztą zanim wyjdę, dam znać Sanjo. Zgoda? - Sama nie wiem... - Dzięki temu będziesz miała wolny wieczór pod otwartym niebem. Dobra okazja, żeby lepiej poznać Bena, Charleya i Barta. Zwłaszcza Bena - dodała z uśmiechem widząc, że przyjaciółka spiekła raka. - Tak myślałam. - Łagodnie wypchnęła Sandy za próg. - Mam nadzieję, że kiedy dotrzemy tam jutro z Freddym, przynajmniej jeden z tych cholernych szowinistów będzie leżał brzuchem do góry. Myślisz, że dasz im sama radę? - Mrugnęła porozumiewawczo. - Spokojna głowa - odparła poważnie Sandy. - Uważaj na siebie. I zanim wyjdziesz na ulicę, koniecznie daj znać Sanjo. Obiecujesz? - Obiecuję. - Kaaren zatrzasnęła zdecydowanie drzwi. Sandy ruszyła w stronę samochodu zaparkowanego w wąskiej uliczce. Odchodziła z wyraźną niechęcią. W budce telefonicznej naprzeciwko czynszówki, w której mieszkał Eugene Bylighter, stał młody mężczyzna o jasnych włosach i dość niesamowitej, ale przystojnej twarzy. Stał i bawił się drobnymi. Na kłykciach jego rąk widniały zabliźnione rany. Roy Schultzheimer czekał, aż Piszczyk skończy swój trzygodzinny maraton. Kiedy go wreszcie skończył i wszedł chwiejnie na schody, Roy Schultzheimer wrzucił do automatu kilka monet i zatelefonował do Rayneego Tęczy. - Tak? - Mówi Roy. Klient jest czysty - zameldował spokojnie człowiek o poharatanych rękach. - Na pewno? - Tak. - Jesteście przygotowani do następnej fazy? Macie wszystko, czego nam trzeba? - Jasne - odrzekł Roy, a jego bladoniebieskie oczy odruchowo zlustrowały najbliższą okolicę. - W takim razie spotkamy się tam, gdzie ustaliliśmy. Chwilę później Tęcza telefonował do Pilgrima. - Jesteśmy gotowi - powiedział. - Masz do mnie coś jesz- cze? - Nie - odrzekł Pilgrim. - Tylko dobrze sprawdźcie teren. Chcę, żebyście przy tej operacji zachowali jak najdalej posuniętą ostrożność. - Też o tym myślałem - przyznał Raynee. - Może przyczaisz się gdzieś na kilka dni, co? Na wypadek gdyby to stary maczał w tym palce. Kiepska pogoda dla nieostrożnych, bracie. Wiesz, o co mi idzie? - Masz rację, bardzo kiepska pogoda - syknął zimno Pilgrim. - Wykonać. Trzask odkładanej słuchawki. 4 Około stu dwunastu kilometrów na południe od tamy Hoovera, gdzie gigantyczny betonowy masyw powstrzymuje spiętrzone wody jeziora Mead, płynąca na południe rzeka Kolorado zaczyna tworzyć granicę między dzikimi i odludnymi pustyniami Kalifornii i Arizony. Nieco ponad sześćdziesiąt kilometrów dalej owa nieregularna granica wodna nagle skręca, robi trzydziestokilometrowy wypad na południowy wschód, później tej samej długości skok na południowy zachód i dopiero wtedy zawraca na pierwotny kurs. Jej zakola przypominają kształtem zarys pobudzonej kobiecej piersi. Być może właśnie dlatego górne i dolne zbocza tego dość specyficznego tworu geograficznego stanowią jedne z najbardziej ulubionych miejsc wypoczynku dla całych hord stróżów prawa z południowej Kalifornii: dla funkcjonariuszy policji federalnej, stanowej i miejscowej. Dziwnym zbiegiem okoliczności tuż pod olbrzymią sutką, między tamą Parkera i Big Bend, mieści się ośrodek wypoczynkowy nawiedzany masowo przez typy najbardziej zdecydowane, stanowcze i zapalczywe. Przyjemności, jakich można tu zaznać, są raczej niewyszukane, by nie powiedzieć prymitywne: słońce ogrzewające zmęczone kości, łagodny prąd rzeki, niemal wszystkie znane człowiekowi rodzaje motorówek i ślizgaczy nie wspominając już o całych hektolitrach dobrze schłodzonego piwa. Krótko mówiąc, nirwana policjantów wszelkiej maści i koloru. Jednak wbrew opinii panującej wśród niektórych zgorzkniałych turystów odwiedzających wybrzeża rzeki, ów mały "kurort" nie jest ośrodkiem zamkniętym i nie strzegą go tablice z napisem: "Wstęp Tylko Dla Policjantów". Nie, po prostu z tych czy innych powodów rozbicie obozowiska pośród tłumku oficerów szeryfów, ich zastępców, pośród tuzina agentów policji federalnej i stanowej czy wreszcie pośród zwykłych, staromodnych gliniarzy w cywilu na wielu ludzi działa w sposób zdecydowanie deprymujący. Nad rzeką są miejsca o niebo lepsze, gdzie w towarzystwie przyjaciół można spokojnie ćmić trawkę. A przecież - poza sporadycznymi przypadkami, kiedy jakiś ubzdryngolony piwskiem rajdowiec postanawia dobić szybko do brzegu i zapominając, że siedzi w łajbie wartości dwudziestu tysięcy dolców, wjeżdża płaskodennym ślizgaczem na piach, wykorzystując śrubę jako hamulec - kempingu bezpieczniejszego dla żon, przyjaciółek tudzież dzieci próżno by gdzie indziej szukać. Chociaż z drugiej strony przezorny ojciec zachowujący należytą ostrożność zastanowiłby się pewnie, czy mądrze robi, pozwalając szesnastoletniej córce na samotny spacer w tej "bezpiecznej" okolicy. Tak, spacer trwający dłużej niż, powiedzmy, pięć minut byłby mimo wszystko ryzykowny. Summa sumarum, osobnikom wykazującym względne zdolności adaptacyjne rzeka Kolorado oferowała coraz rzadszą dzisiaj możliwość powrotu do natury i obcowania z tłumem nieznajomych. Mogli tu również zapomnieć o troskach i niebezpieczeństwach czyhających w "prawdziwym" świecie - takich jak choćby grasujące tam od czasu do czasu bandy motocyklistów, którzy mieli na szczęście dość rozumu, by unikać brzegów rojących się od gliniarzy. Wszystko to jednak nie musi koniecznie tłumaczyć, dlaczego trzech agentów specjalnej grupy operacyjnej Agencji do Spraw Zwalczania Handlu Narkotykami odpoczywało na wyściełanych ręcznikami leżakach, stojących przed dwoma zardzewiałymi kontenerami służącymi za domki kempingowe. Leżeli jakieś piętnaście metrów od najbliższego osłoniętego drzewami kempingu. Obojętni na obecność czy nieobecność motocyklowych gangów, gliniarzy, ich żon, przyjaciółek, dzieci i otumanionych trawką palaczy, po prostu czekali. I robili wszystko, by w pełni wykorzystać tę opłaconą przez agencję wycieczkę: delektowali się ciepłym słońcem, chłodnym nurtem rzeki, powabnymi kobietami i zimnym jak lód piwem. Opróżniwszy samodzielnie jedną ze stojących w pobliżu skrzynek piwa - uparł się, i już - Charley Shannon musiał wykonać pierwszy nieprzymuszony i świadomy ruch. Ben Koda usłyszał rozpaczliwe skrzypienie przeciążonego stelaża. - Gdzie leziesz? - mruknął sennie spod wielkiego słomkowego kapelusza. - Sprawdzia śrubę - odparł Charley i jęknął boleśnie, rozprostowując muskularne nogi. - Co za palant - wymamrotał Bart Harrington. Zacisnąwszy powieki, wystawił do słońca natłuszczoną olejkiem twarz i dodał: - My nie mamy śruby. Spirit of Senventy Six to łódź z silnikiem odrzutowo-przelotowym. W silniku odrzutowo-przelotowym śruby sprawdzić nie możesz, bo jej po prostu nie ma. - No dobra - odburknął Charley. Stąpając ostrożnie po kamieniach, szedł w stronę brzegu. - To sprawdzę silnik. Zobaczę, czy skurwiel nie odpadł. - Lepiej ostrzeż tych na rzece - rzucił spod kapelusza Koda, nie drgnąwszy z miejsca. - Jak myślisz, Bart? Może powinien pomachać żółtą flagą, co? - Nie. Powinien wywiesić kod flagowy obowiązujący w marynarce: "Uwaga! Spuszczam ścieki". Coś w tym stylu. - Harrington otworzył jedno oko i patrzył, jak Charley Shannon wchodzi ostrożnie do głębokiej po pas wody, obok przycumowanej do drzewa łodzi, pomalowanej na kolor czerwony, biały i niebieski. - Czy ten dupek umie w ogóle pływać? - Jak silnik bez łodzi - wymamrotał Koda. - Jezu, może lepiej obwiążmy go w pasie liną. - Te dwie dupcie z Atlanty wciąż tam jeszcze są? Harrington otworzył szerzej oczy i zamknął je dopiero wtedy, gdy zlustrował cały brzeg. - Te laleczki, z którymi Charley wczoraj gdzieś przepadł? Taak, są. Ich stary też jest. Wiesz, ten co to wygląda jak wyjątkowo brzydka i złośliwa odmiana czarnego goryla. I chyba wciąż jest trochę wkurwiony. - One umieją pływać. Jak ten szajbus pójdzie na dno, zaczną tak wrzeszczeć, że zgred pomyśli chwilę, przymocuje linę do ciężarówy i go wyciągnie. Nie ma sprawy - zapewnił Barta Koda, macając wokoło w poszukiwaniu skrzynki z lodem. - A skoro już mowa o kobietach... - zaczął Harrington. - A kto tu mówił o kobietach? - stęknął Koda, wyciągając ze skrzyni mokrą puszkę piwa. - Co o nich myślisz? Koda znów stęknął, tym razem jakby dyplomatycznie; otworzył puszkę i wsunął ją pod rondo słomkowego kapelusza. Dało się słyszeć głębokie gulgotanie, potem głośne beknięcie i wreszcie błogie westchnienie. - Myślę, że Sandy sobie poradzi - oświadczył Harrington. - Równa jest, ma sporo doświadczenia. Wie, jak się zachowywać na łodzi. Na radiu i nawigacji zna się jak mało kto. Jedyny kłopot polega na tym, że... - ...że to nie Kaaren Mueller - podsunął usłużnie Ben. Chyba i lepiej, bo gdyby to była tamta, rozpieprzyłbyś tę krypę już pierwszego dnia - dodał unosząc lekko kapelusz i odsłaniając czarne, zagięte do dołu wąsy i wykrzywione w uśmiechu usta. Harrington zmarszczył czoło, pogrążając się na chwilę w głębokiej kontemplacji. - Tak, pewnie masz rację. - Kiwnął głową i sięgnął po następne piwo. - Sandy jest w porządku, ale przez tę Mueller wdepniemy w nieliche gówno. Niech sobie mówią, co chcą. - Koda osłonił rondem twarz i usiadł wygodniej. - Czy ja wiem... - Harrington znów coś tam sobie rozważał. - Może to tylko sprawa męskich gruczołów, ale nie przypuszczam, żeby... - Otóż to - mruknął Koda. - Kiedy taki smutas jak ty zwęszy młodą dupcię, która uważa się za jakąś pieprzoną superagentkę, to mu od razu odbija. Tak, brachu, gruczoły pompują testosteron jak oszalałe. Uważaj, bo niedługo zaczniesz się ubierać jak Freddy. Bart omal nie zakrztusił się piwem. - Skoro już o tym mowa. Robisz chwilowo za szefa całej imprezy, więc jak to się stało, że pozwoliłeś im zostać w San Diego? - spytał nie spuszczając oczu z podskakującej głowy i ramion Shannona. Charley właśnie zaryzykował wejście na głębinę, by dotrzeć do swoich zeszłonocnych kochanek, które, trzymając się rufy tatusinego ślizgacza, pławiły się, chichotały i patrzyły, jak do nich zmierza. - Mają tam robotę - odparł Koda głosem zdradzającym lekkie zdenerwowanie. Wolno usiadł, zmrużył oczy w blasku ostrego słońca i dodał: - Kaaren ma kupić towar. Ustawiła się z jakimś bubkiem, który pracuje dla Rayneego, z tym Piszczykiem czy jak mu tam. Jak tylko załatwią sprawę, wezmą dupę w troki, wsiądą do Toyoty i przyjadą tutaj. Taki wydałem rozkaz. - I o nic się nie martwisz, tak? - Sam powiedziałeś, to już duże dziewczynki. Jak chcą być agentkami, muszą odwalić co trzeba, i kropka. - Koda upił łyk piwa. - I dlatego kazałeś Sanjo zostać w San Diego? Ben wzruszył ramionami. - Ten szczeniak, którego dopadły, nie jest groźny. Sandy dałaby mu radę jak nic, łapy by mu powyrywała. A jeśli Kaaren zdoła utrzymać Freddy'ego na długiej smyczy, to w czym problem, cholera. - O ile tylko będą omijać Rayneego i Pilgrima. I to z daleka - dodał Harrington, ujmując w słowa skrywane zmartwienia Bena Kody. - Właśnie. - Ben zmrużył oczy i spojrzał w stronę ślizga- cza, przy którym to ginęła, to pojawiała się głowa Shannona. - Masz rację. Masz, kurwa, rację... Wykończony trzygodzinnym spacerem wokół portu, Eugene Bylighter pozwolił sobie na dziesięciominutowy odpoczynek: nim zmusił swój niedożywiony organizm do dalszej pracy, wyciągnął się na krzywym łóżku, stojącym w obskurnej norze, za którą płacił sto dwadzieścia pięć dolarów miesięcznie. Gdyby Lafayette Raynee alias Tęcza nie obiecał mu tego, co obiecał, Bylighter nigdy by nie wykrzesał z siebie energii niezbędnej do wykonania powierzonych mu zadań. Jednak erotyczne wizje, majaczące w wiecznie napalonym umyśle Piszczyka, stymulowały go na tyle, że zebrał resztkę sił i wstał. Uspokoiwszy skołatane nerwy marnej jakości skrętem, Bylighter wszedł chwiejnie do kuchni, żeby zadzwonić do Kaaren Mueller. I wtedy - wszystko przez to koszmarme wyczerpanie - przypomniał sobie, że małą, owiniętą w brązowy papier paczuszkę zostawił na kuchennym stole. Okazało się, że postąpił bardzo nierozważnie, gdyż paczu- szki na stole już nie było - spoczywała na dnie miski wypełnionej nieświeżą wodą, miski, z której jadał mieszkający z Piszczykiem kot. - Chryste Panie... - wyszeptał Bylighter. Rzucił się na kolana i wyłowił paczuszkę z wody. Papier rozszedł mu się w rękach. Piszczyk zdjął go, warstwa po warstwie, i zobaczył dwie małe fiolki z brązowego szkła. Obie były zakorkowane i zawierały jakiś miałki proszek. Wytarłszy buteleczki brudną ścierką do naczyń, ostrożnie je otworzył i z wielką ulgą stwierdził, że zamknięcie musiało być chyba szczelne, bo woda do szarawego proszku nie dotarła. Dwie ledwo czytelne naklejki, które najwyraźniej odlepiły się od fiolek, zauważył dopiero wtedy, kiedy wyrzucał do kosza resztki rozmokłego papieru. Bylighter zamknął oczy, dogłębnie sfrustrowany wolno pokręcił głową i usiadł, by zastanowić się, co teraz robić. Właściwie to miał tylko dwa wyjścia: mógł zadzwonić do Tęczy i wyznać, że znów wszystko spieprzył, albo mógł spreparować nowe naklejki i oznaczyć nimi fiolki na chybił trafił. Chyba nie mam wyboru - pomyślał Piszczyk i na dwóch kawałkach przylepca wypisał starannie słowa: "TIOPEINA" i A-17. Zresztą to chyba bez znaczenia. Przecież zawartość wygląda identycznie - koncypował oznaczając na ślepo wybraną fiolkę napisem: "Tiopeina". Kiwnął głową i drugą fiolkę oznaczył naklejką z napisem A-17. Podjąwszy brzemienną w skutkach decyzję, by po raz enty uchronić tyłek od tęgiego lania, Eugene Bylighter rozpoczął przygotowania do randki z Kaaren Mueller modląc się w duchu, żeby nigdy nie musiał wyznać Rayneemu, co przed chwilą zrobił. Kwadrans później był już gotowy. Wyszedł na ulicę i skierował się do pobliskiej budki telefonicznej przy stacji Exxon. Odebrała po dwóch dzwonkach. -Halo? - Czy mogę mówić z Kaaren? - wykrztusił stremowany. - Słucham - odrzekła z przezorną obojętnością. - Kaaren? Mówi Pisz... eee... Eugene Bylighter. Pewnie mnie nie kojarzysz, ale jestem tym facetem, z którym rozmawiałaś w sklepie z pączkami. W zeszłym tygodniu, pamiętasz? Sprzątałem ze stołów, a ty siedziałaś z koleżanką w rogu sali, pod takim plastikowym drzewkiem. - Urwał i dla uspokojenia wziął głęboki oddech. - Dowiedziałaś się skądś, że mam chody i że mógłbym dla was zdobyć trochę pierwszorzędnej trawki. - A tak! Piszczyk! Chłopak, który sprzedaje pączki z zielonym lukrem! Jasne, że cię pamiętam - odrzekła miłym głosem, starannie dobierając słowa. - Powiedziałeś, że możesz załatwic furę przedniego ziela, tak? No i co? - No i załatwiłem - oznajmił dumnie Bylighter. - To pra- wdziwa Maui Manna, prawie trzydzieści gramów. I będzie cię to kosztowało tylko sto pięćdziesiąt dolców, jak chciałaś. Pomyślałem sobie, że... no wiesz... że może byśmy się gdzieś spotkali, może u ciebie? - rzucił na rozpaczliwą rybkę. Chociaż robił wszystko, żeby zachować spokój i opanowanie, głos mu się załamał i przeszedł w wysoki urwany pisk. - U mnie to chyba nie najlepszy pomysł - odrzekła Kaaren. - Mówiłam ci, że organizuję towar dla szefa. Wiesz, dorzuca trochę grosza do mojego czynszu i gdyby mnie nakrył na haju, szczęściem by nie tryskał. Muszę być ostrożna, sam rozumiesz. - Tak, tak, jasne - wysapał pośpiesznie Bylighter. - Już przedtem wiedziałem, że jesteś ostrożna. To znaczy... to bardzo dobrze, że jesteś ostrożna - dodał szybko, bojąc się, że może dziewczynę spłoszyć. Nie chciał, by odkryła, że próbował odszukać jej mieszkanie. - Nie zamierzałem... - Nie ma sprawy - odrzekła łagodnie nieco przyjaźniejszym tonem. - Słuchaj, może ustawimy się na przyszły tydzień, co? Spotkamy się i dobijemy targu. - Na przyszły tydzień? - wybełkotał Bylighter - Ale... ale chciałem cię... chciałem jak najszybciej pozbyć się trawy, rozumiesz. Pomyślałem sobie, że... nowiesz, że może dzisiaj? - zakończył rozpaczliwie, wytężając niedołężny umysł,by za wszelką cenę uratować pogarszającą się sytuację. Wpadł w panikę. Kaaren zawahała się. Od chwili rozstania z Sandy usiłowała nawiązać kontakt z Freddym Sanjanovitchem. Bezskutecznie. Zostawiła dla niego wiadomość, że jest sama i że chce się z nim jutro zabrać. Pieprzony goguś - pomyślała kręcąc głową. I nagle uświadomiła sobie, że Freddy wcale nie musi odtwarzać taśmy w automatycznej sekretarce! Tak, zakłada pewnie, że są już w drodze nad rzekę, więc nie oczekuje od niej żadnych wiadomości! Szybko podjęła decyzję. - Wiesz co? Spotkajmy się w twoim sklepie, dobra? Tylko ty i ja. Powiedzmy koło pierwszej. Trawkę włóż do jednej z tych toreb, w które pakujesz pączki. Co ty na to? - Jasne, pasuje. O pierwszej w sklepie. Będę czekał. Na pewno - wydyszał podniecony Bylighter. - No to pa, Piszczyku! - Kaaren roześmiała się i odłożyła słuchawkę. Nakręciła numer Freddy'ego Sanjanovitcha, ale znów usły- szała znajome: "Cześć! Przepraszam, że mnie nie ma". Zadzwoniła do Sandy, łudząc się nadzieją, że przyjaciółka jeszcze nie wyjechała. Tym razem usłyszała odpowiedź nieco bardziej stonowaną. Potem siedziała na sofie i przez kilka minut bębniła palcami w podłokietnik, próbując znaleźć racjonalne wytłumaczenie dla swojej decyzji. Wiedziała, że Fogarty jest gdzieś w San Diego, że usiłuje zorganizować dla nich "czysty" system łączności. Jest na pewno zbyt zajęty, żeby zawracać mu głowę tak głupimi sprawami. Nagle ogarnęła ją wściekłość na samą siebie. Do ciężkiej cholery! Przecież nie zamierza kupować kilograma koki! Nie zamierza spotykać się z ludźmi kalibru Rayneego Tęczy! Zamierza jedynie kupić nędzne trzydzieści gramów wysokogatunkowej marihuany i dać za nią sto pięćdziesiąt dolarów. I to komu! Pryszczatemu małolatowi z przerośniętymi gruczołami hormonalnymi! Dzisiaj to ledwie drobne wykroczenie, zagrożone karą aresztu. Względnie zadowolona z tak zmyślnego usprawiedliwienia, Kaaren weszła do sypialni, wsunęła rękę pod materac, wyciągnęła stamtąd maleńką automatyczną Barettę - pistolet leżał obok większego i o wiele skuteczniejszego Walthera kalibru 97mm - sprawdziła magazynek i wsunęła broń do ukrytej w torebce kieszonki. W przeciwieństwie do ogromnego Walthera, który raczej nie pasował do obrazu sekretarki zaopatrującej szefa w trawkę, mała Baretta mogła jej służyć jako broń przeciwko ewentualnym napastnikom czy gwałcicielom. Zresztą przed kim się miała tłumaczyć? Przed tym czubkiem? Niech tylko spróbuje sięgnąć do jej torebki - myślała przebierając się w nowe dżinsy, luźną bluzkę i lekkie buty. Wyjęła ze skrytki trzy pięćdziesięciodolarowe banknoty -skrytka mieściła się na dnie na wpół opróżnionej puszki z kawą - chwyciła torebkę i ruszyła do drzwi. Przed umówionym spotkaniem zamierzała osobiście odwiedzić kilka ulubionych lokali Freddy'ego Sanjanovitcha. Na dwupasmowej drodze, osiem kilometrów na wschód od autostrady numer 5 - betonowej ośmiopasmówki biegnącej niemal równolegle do zachodniego wybrzeża Stanów od Tijuany w Meksyku do Vancouver w Kanadzie - i co najmniej dwadzieścia pięć kilometrów od położonego nad oceanem domu, gdzie wyglądała go niecierpliwie dziewczyna, z którą się umówił, stał Freddy Sanjanowitch. W nowym garniturze za czterysta dolarów, stał obok wynajętego MGB (fundusze na wynajęcie sportowego wozu i zakup garnituru zostały niechętnie zatwierdzone przez Fogarty'ego) i gapił się ponuro na sflaczałą oponę. Złapał gumę. Irytujące, fakt, ale to tylko jedno z całej serii wydarzeń, które kompletnie Freddy'ego sfrustrowały. Zaczęło się od tego, że dzięki bezduszności i obojętności biurokratów z waszyngtońskiej kwatery głównej Fogarty nie mógł - przynajmniej jak dotąd - załatwić przelewu funduszów na bankowe konta osobiste agentów z grupy specjalnej, co znaczyło, że mieli tymczasem żyć z tego, co im zostało z marnych zaliczek i z nędznych resztek na tajnych rachunkach agencji. Dla Shannona i Kody nawykłych do działania pod przykry- wkami nie wymagającymi wysokich nakładów finansowych, opóźnienie było po prostu niedogodnością bez większego znaczenia. Ale dla kogoś takiego jak Freddy Sanjanovitch, dla agenta działającego pod przykrywką wymagającą odpowiedniego stylu życia, dla człowieka, który tę przykrywkę wykorzystywał do maksimum, nagłe ograniczenie wydatków było jak kara śmierci. Odkrył również, że w przeciwieństwie do poprzednich part- nerek, z którymi dane mu było pracować, Kaaren Mueller jest stuprocentową profesjonalistką i nie zamierza pakować się w żadne układy męsko-damskie. Wyjaśniła mu to już pierwszego dnia, i to nader klarownie. Otóż wynajęła mieszkanie z jedną sypialnią - i z dodatkowym łóżkiem - i była z takiego układu całkowicie zadowolona. Kropka. W normalnych warunkach fakt, że będą sypiali oddzielnie, nie wywarłby na jego psyche zbyt wielkiego stresu. Prawdę powiedziawszy związek z zaangażowaną uczuciowo partnerką owocował niezbyt wygodnymi układami służbowymi, ale wtedy operacja miała się już ku końcowi i Freddy szybko o wszystkim zapominał. Taki już był ten Sanjanovitch... Tak więc w normalnej sytuacji nic by mu to nie przeszka- dzało, ale tym razem trafił na partnerkę jak z rozkładówki "Penthouse'a". Jej ciało było niczym urokliwa pułapka, której nie sposób się oprzea, a kiedy ze sobą tańczyli, nie wstydziła się dać z siebie coś ekstra - zwłaszcza podczas wolnych numerów, kiedy gorąco bijące z jej kształtnie umięśnionych ud promieniowało sugestywnie przez cienką nylonową sukienkę. A później, ku jeszcze większej frustracji Freddy'ego, nagle stwierdzili, że Jimmy Pilgrim oraz Raynee Tęcza, drugi po Bogu, przestali bywać w drogich restauracjach i nocnych klubach San Diego, gdzie odbywali swoje cotygodniowe spotkania; dobrze udokumentowane ponad trzymiesięcznymi i nader ostrożnymi obserwacjami prowadzonymi przez Sandy Mudd i Kaaren Mueller. Freddy i Kaaren natychmiast zaczęli odwiedzać wszystkie możliwe kluby i klubiki, ale choć kilka razy zauważyli Rayneego, nigdy nie było z nim Pilgrima. Zasięgnęli języka, bardzo oględnie i dyplomatycznie. Znów nic - Pilgrim gdzieś przepadł. Zawiadomili telefonicznie Fogarty'ego. Fogarty nie zwlekał ani chwili: rozkazał Kodzie i Shannonowi, by tymczasowo zaprzestali "niańkowania" i spenetrowali mniej wytworne lokale San Diego. Przez sześć nieskończenie długich nocy Ben i Charley włó- czyli się po spelunkach dla pedałów zwariowanych motocyklistów, po barach ze strip-teasem, po kinach porno i nielegalnych jaskiniach gry. I nic - poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów. Wszystko wskazywało na to, że Jimmy'ego Pilgrima w San Diego nie ma. Tak więc nic dziwnego, że Freddy Sanjanovitch był w stanie psychicznym, który najlepiej można by opisać słowami: "emocjonalnie wyniszczony", choć sformułowanie: "napalony jak małpa w zoo" byłoby równie akuratne, a nawet chyba lepsze. Freddy zamierzał się z tego czym prędzej wyleczyć i chciał to zrobić jeszcze przed wyprawą nad rzekę, gdzie członkowie grupy specjalnej Fogarty'ego mieli odbyć nadzwyczajne zebranie. Teraz, dodatkowo poirytowany niespodziewaną awarią sa- mochodu, zdał sobie sprawę, że ma tylko dwa wyjścia, z których najmniej zachęcające sprowadzało się do czasochłonnej wiwisekcji bagażnika, do próby podniesienia samochodu i wymiany koła, przy czym musiałby to zrobić nie brudząc smarem ani spodni, ani koszuli. Drugie wyjście to złapanie okazji albo nie wiadomo jak długi spacerek do najbliższej budki telefonicznej. Musiałby zadzwonić i przekonać mechanika z jakiegoś warsztatu, żeby zechciał tu przyjechać, a potem jeszcze zaufać karcie kredytowej noszącej nieaktualne nazwisko Freddy'ego - dane na karcie miały się nijak do reszty dokumentów, którymi obecnie dysponował - i przyjąć zapłatę za niewątpliwie drogą usługę. W przeciwnym wypadku byłby zmuszony wydatkować znaczną ilość gotówki, jaka mu jeszcze pozostała, i tym samym wyzbyć się funduszów niezbędnych do odpowiedniego rozpracowania swojej nowo poznanej przyjaciółki. Mniej więcej trzy i pół kilometra dalej kulejący Freddy natrafił na małą stację benzynową z dwoma dystrybutorami i podszedł do starszawego pompiarza. - Przepraszam pana... - zaczął. - Wygląda na to, że odbył pan niezły spacerek, młodzieńcze - zauważył tamten. Z nie ukrywanym rozbawieniem spojrzał na zniszczone buty Freddy'ego i wytarł pomarszczone ręce w uwalany smarem kombinezon. - Hmm, tak. Szukam kogoś, kto mógłby mi zmienić koło i... - Złapaliśmy gumę, hę? - Stary zachichotał radośnie. - Właśnie.- Po ciężkiej walce wewnętrznej udało się zachować na twarzy miły uśmiech. - Trochę się śpieszę i mam kłopoty z gotówką. Czy przyjmie pan kartę kredytową innej sieci obsługowej? - Naprawa w terenie będzie pana kosztowała jakieś... sześćdziesiąt dolarów. - Świetnie. Więc... - Ale nie przyjmujemy opłat powyżej pięćdziesięciu dolarów gotówką. - No tak, ale... - I przyjmujemy tylko nasze karty kredytowe. Innych nie. - A czeki? Mógłbym... Starzec pokręcił głową. - Czeków też nie przyjmujemy. Dzisiaj pełno jest takich, co to ubierają się jak z żurnala i wciskają ludziom lewe czeki. - Sześćdziesiąt dolarów tak? - wymamrotał Sanjo. Popatrzył na siwiutkiego pompiarza, wyjął portfel i zaczął wolno przeliczać banknoty. - Gotówką. Tylko że tak od razu to panu nie pomogę. Trochę mi tu zejdzie. - Zejdzie? - Ano tak. Muszę zaczekać, aż szef wróci z ciężarówką. Nie mogę przecież zamknąć stacji. Taki młody człowiek jak pan mógłby... - A ile tu panu... zejdzie? - spytał Sanjo, zaciskając zęby. Każde słowo wymawiał powoli i starannie. - Czy ja wiem... Jakieś trzy, cztery godziny. - Trzy, cztery godziny?! - Ani chybi. Sanjo policzył do dziesięciu i dopiero wtedy mógł ponownie zaufać własnemu głosowi. - Czy mógłbym skorzystać z telefonu? - spytał. - Budka jest po drugiej stronie szosy - odparł usłużnie stary i wyciągnął przed siebie rękę. - Halo! - krzyknął za rozwścieczonym agentem. - Taki młody człowiek jak pan powinien od czasu do czasu sam zmienić koło. Jak się poczuje w żyłach trochę smaru, to i krew zaczyna szybciej płynąć. Kaaren Mueller stała przed drzwiami mieszkania Freddy'ego i uporczywie wciskała guzik dzwonka. Wcisnęła go czterokrotnie, zanim pogodziła się z tym, co oczywiste. Zerknęła na zegarek, stwierdziła, że do spotkania z Piszczykiem zostało jej niecałe dwadzieścia minut, i wybiegła na ulicę, gdzie czekała Toyota. Kiedy zaparkowała przed Dziurawym Pączkiem, zauważyła Bylightera siedzącego samotnie przy jednym ze stolików przed sklepem. Ostrożnie zlustrowała najbliższą okolicę w poszukiwaniu znajomych twarzy, ale ponieważ nie dostrzegła niczego ani nikogo podejrzanego, wysiadła z samochodu i podeszła do Bylightera. - Cześć, Piszczyku - pozdrowiła go ciepło i usiadła na metalowym krześle naprzeciwko. - Jak leci? - Świetnie - odpowiedział nieśmiało Bylighter. - Myślałem, że... no wiesz, że nie przyjdziesz. - Jej obcisłe dżinsy i niemal przezroczysta biała bluzka były wiernym odbiciem erotycznych wizji drzemiących w jego zboczonej pamięci. Zmieszany zamrugał i odwrócił wzrok. - Dlaczego miałabym nie przyjść? - Kaaren uśmiechnęła się wesoło. - Mój szef dostałby szału, gdybym zawaliła z towarem - dodała znacząco i delikatnie poklepała wierzch spoconej dłoni Piszczyka. - No jasne, tak... - Bylighter kiwnął pośpiesznie głową, szperał chwilę pod stolikiem i wyciągnął stamtąd białą papierową torebkę wypełnioną czymś, co wyglądało na solidną, trzydziestogramową porcję trawki. - Widzisz? Mówiłem, że ci to załatwię - rzucił z promiennym uśmiechem i wręczył jej przesiąkniętą potem torebkę. Kaaren zerknęła obojętnie do środka, zamknęła szczelnie torebkę i równie obojętnym gestem położyła na blacie zwitek banknotów. - Wygląda w porządku - powiedziała, lekko ściszając głos. - Sto pięćdziesiąt? Nic się nie zmieniło? - Nic a nic. - Bylighter posłał jej nerwowy uśmiech. - Na- wet ci colę zamówiłem. - Podsunął Kaaren plastikowy kubeczek z pokrywką. - Ja stawiam - dodał szybko, widząc, że Kaaren sięga po drobne. - No wiesz, tak jak na... eee... jak na prawdziwej randce - wydukał. - To bardzo miło z twojej strony, Piszczyku. - Niedbałym ruchem przesuneła zwitek banknotów, tak że znalazł się tuż koło wilgotnej dłoni Bylightera. - Jestem pewna, że mój chłopak nie miałby nic przeciwko temu. - Mrugnęła do niego porozumiewawczo i upiła łyk zimnego, słodkawego płynu. Ale lepiej nie róbmy tego za często, bo może coś sobie pomyśleć, rozumiesz... - No jasne, rozumiem. - Piszczyk kiwnął energicznie gło- wą, na próżno usiłując odzyskać zimną krew. - Nie chcę wpakować cię w kłopoty, co to, to nie. Ale jeśli będziesz kiedyś potrzebowała towaru, no wiesz, może czegoś innego. - Chcesz powiedzieć, że możesz zdobyć coś mocniejszego? - spytała Kaaren, stosując rutynową zagrywkę z cyklu "strachliwa ciekawość". - Na przykład... prawdziwą kokę? - dodała konspiracyjnym szeptem i upiła kolejny łyk z kubka. - No pewnie. Co chcesz. - Wzruszył ramionami jak pra- wdziwy macho. - Ray... to znaczy mój sze... mój kumpel i ja - wyjąkał szukając odpowiednich słów - możemy załatwić ci wszystko, o czym tylko zamarzysz. A nawet taki towar... taki towar, że... - Taaak? Jaki? - spytała Kaaren upijając spory łyk coca-coli. Przesycone spalinami gorące powietrze południowej Ka- lifonii było nie do zniesienia. Zaczynała się nieprzyjemnie pocia. - Nie mogę o tym mówić - wyszeptał Piszczyk. - Jeszcze nie. Takie mam rozkazy. Ale to będzie prawdziwy przebój, zobaczysz. Jakiś analog czy coś w tym rodzaju. - O rany, ależ tu gorąco, prawda? - przerwała mu Kaaren. Wzięła serwetkę od Bylightera i otarła nią spocone czoło. - Tak, zwłaszcza o tej porze roku. Mnie też dobija. Więc, jak ci mówiłem... - Przepraszam cię na chwilę - powiedziała Kaaren czując znajomy ból w dole brzucha. Kręciło się jej w głowie i zbierało na wymioty. - Muszę do kibelka... Chryste - pomyślała wstając niepewnie z krzesła. Idealny moment na bóle miesiączkowe. I to jakie, Jezu... Ale chyba trochę za wcześnie... Nagle poczuła, że nie wytrzyma, że zaraz zwymiotuje, i ruszyła pędem na zaplecze budynku. Chwyciła klamkę, usiłowała ją przekręcić i dopiero wtedy zauważyła tabliczkę na drzwiach. Napis odczytała z niejakim trudem, bo z jej wzrokiem działo się coś niedobrego: NIECZYNNE. AWARIA. - Cholera jasna, co za pech. - Lekko zamroczona, pokręciła głową i zacisnęła zęby. Ogarnęła ją panika. Rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś kosza, drzewa, czegokolwiek i nagle zobaczyła Bylightera, który biegł w jej stronę z kluczem w ręku. - Czekaj, zaraz ci otworzę - wysapał, niezdarnie wpychając klucz do zamka. Kiedy drzwi ustąpiły, Kaaren odepchnęła Piszczyka i wpadła do środka. Ledwo zdążyła. Runęła na kolana przed sedesem i zaczęła gwałtownie wymiotować. Skurcz za skurczem, skurcz za skurczem - wreszcie mięśnie żołądka odmówiły współpracy i Kaaren opadła bezsilnie na zimną, brudną podłogę. Schorowana i do cna wyczerpana, zaczęła się trząść jak galareta i nie wiedziała, że do ubikacji wszedł ktoś jeszcze. Zdała sobie z tego sprawę dopiero wtedy, kiedy koło niej ukucnął i spytał: - Co się stało, siostrzyczko? Mamy kłopoty? Wówczas, jak przez spektrum wirujących kolorów, ujrzała zimną i obojętną twarz Lafayette'a Beaumonta Rayneego. Brązową twarz Tęczy. 5 Źródłem kolorów był maleńki punkcik unoszący się w przestrzeni, która rozrastała się na zewnątrz nieregulamymi, trójwymiarowymi pasmami jaskrawego wielobarwnego światła. Ale dla Kaaren jedyną naprawdę dziwną rzeczą było to, że ten mikrosko- pijny punkcik usiłuje się z nią porozumieć. Obróciła wolno głowę, wbiła weń wzrok i próbowała skupić uwagę na dźwiękach wibrujących w kolorowych zawirowaniach światła. Chciała sprawdzić, czy nie układają się przypadkiem w jakąś koherentną całość, ale musiała zrezygnować, uświadomiwszy sobie, że jej receptory logiczne są receptorami trójwymiarowymi, w związku z czym zupełnie nieprzydatnymi. Więc wyciągnęła rękę, by choć popieścia lśniące fotony, by wchłonąć w siebie balsamiczne promienie tryskające z szybko zmieniających się barw i odcieni i z niejakim zdumieniem stwierdziła, że ręce odmawiają posłuszeństwa. Próbowała sobie przypomnieć, od kiedy i dlaczego tkwią unieruchomione za jej plecami. Przecież pamięć służy do przechowywania danych- myślała. Jakieś dane muszą tam być. Od tego jest pamięć. Żeby przechowywać dane... Całą uwagę skupiła na swoich rękach i nie była w stanie powstrzymać nagłej fali jakiegoś dziwnego rozrzewnienia, które wycisnęło jej z oczu łzy. Czuła, że każda z nich czyni rozpaczliwe wysiłki, by nie spłynąć w dół, by nie spaść, by zostać na twarzy, ale grawitacja robiła swoje i spadały, i krzy- czały... Z mrocznych zakamarków jej umysłu wytrysnęła nagle fontanna szybko rozlewającej się czerni, czerni przerażającej... - Nie płacz, wszystko w porządku - powiedział mikroskopijny punkcik i w tym samym momencie owinęły ją balsamiczne, nasycone kolorami pasma. - Spadam - wymamrotała sparaliżowana strachem przed otchłanią. - Nie, nie spadasz - zapewnił ją punkcik. Gruba, ciepła macka promieniująca żółtawą czerwienią wsunęła się pod jej rozpiętą bluzkę i musnęła gładką, idealnie ukształtowaną pierś. Okrągława aureola powiększyła się, wchłaniając chromatyczną energię. Podrażniona i nasycona sutka nie mogła dłużej wytrzymać ucisku i wyrzuciła z siebie dwie rozpalone do białości wstęgi, z których jedna dotarła do mózgu, nasączając go oślepiająco miłym podnieceniem, a druga ruszyła w dół, zostawiając za sobą gorący szlak. Kaaren cichutko jęknęła. Swoją reakcję na sondujący dotyk buchających żarem macek odbierała jako wolno narastającą falę szkarłatu, która runęła na ów mikroskopijny punkcik, tworząc wir w spokojnej dotychczas rzece światła. Wir rozdzielił rzekę na dwa żółtoczerwone strumienie, a te zaczęły omywać jej nagie piersi, sterczące z ciepłej jasności niczym wysepki... Ani ona, ani Bylighter nie zauważyli, że silnik furgonetki zgasł. - Dobrze się bawisz? - spytał Raynee wysuwając głowę zza czarnej aksamitnej zasłony. Zasłona odgradzała szoferkę od wyłożonego miękkimi dywanikami i poduszkami wnętrza przestronnego Dodge'a, który od trzydziestu minut przemierzał okolice San Diego na północ od miasta. Z tyłu furgonetki panowała niemal zupełna ciemność, rozpraszana jedynie słabą czerwoną żarówką. Jej przyćmione światło powodowało, że zmysłowe skądinąd i prowokujące wnętrze samochodu wyglądało tajemniczo i trochę niesamowicie. Bylighter zapomniał o obecności Rayneego i dźwięk jego głosu bardzo go przestraszył. Z odruchowym poczuciem winy oderwał ręce od bluzki Kaaren i szybko się odwrócił. - Eee... A tak, jasne. Zupełnie się rozłożyła, nie? - Oczy miał wytrzeszczone, nerwowo oblizywał wargi, a schowaną za plecami ręką pieścił ukradkiem biust jęczącej z cicha dziewczyny. Poczuł, że twarda sutka reaguje na dotyk, i głośno przełknął ślinę. - Co jej dałeś? To znaczy, co ja jej dałem? - Eksperymentalną pożywkę dla mózgu! - Tęcza zachichotał. W przyćmionym czerwonawym świetle jego zęby miały szklistoróżowy kolor. - Dobry towar. Najprzedniejsze paliwo. Dokładnie to, czego naszej damie potrzeba, żeby biosilnik jej nie zgasł. Teraz musisz ją tylko trochę rozgrzać, kapujesz? Na pewno wiesz, jak się do tego zabrać? - No jasne. Wiem, co robić. - Bylighter kiwnął głową zmieszany, że Raynee mu przerwał i że głos znów go zawiódł. I jeszcze te jego wszystkowidzące oczy, ten jego uśmiech... - Po prostu nigdy przedtem... takiej nie miałem. No wiesz... Dziewczyna jęknęła i wezbraną piersią naparła na spoconą i drżącą rękę Piszczyka. - Głowę daję, że nie miałeś. - Doświadczone oczy Rayneego spoczęły na półnagim ciele Kaaren Mueller Dziewczyna jest naprawdę niczego sobie - pomyślał omiatając wzrokiem żałosną scenę. Co za cholerne marnotrawstwo. Taka dupa dla takiego zasrańca. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie sprezentować jej Royowi, swemu instruktorowi walk wschodnich i osobistemu gory- lowi. Albo nawet czy nie zabawia się z nią samemu. Lecz natychmiast ten pomysł odrzucił. Miał na głowie zbyt wiele spraw; sytuacja ulegała ciągłym zmianom. Poza tym fakt, że Piszczyk czerpie z nagrody tak wielką uciechę, przemawiał do jego zboczonego poczucia humoru. - Lepiej daj czadu, chłopie. - Ruchem głowy wskazał nie- przytomną dziewczynę. - Niedługo dojeżdżamy. A już nigdy potem nie będziesz miał okazji skorzystać z mojego słynnego burdelu na kółkach. Więc do roboty, poważnie. No! Stanął ci wreszcie czy nie? Złap ją porządnie za cycki! Bylighter wsunął posłusznie rękę pod bluzkę Kaaren. Nieustannie ponaglany przez Rayneego, ścisnął jedwabiste, nabrzmiałe piersi czując, jak ciało dziewczyny pręży się i drży w niecierpliwym oczekiwaniu dalszych pieszczot. Kaaren jęknęła głośno, chcąc przywrzeć do pieszczących ją dłoni, zerwać krępujące więzy... - O to właśnie chodzi, chłopie, o to właśnie chodzi - rzucił z aprobatą Tęcza. - Miłe w dotyku, co? - Miłe... - wyszeptał Piszczyk z bezradnym zmieszaniem. Oddychał coraz głębiej i szybciej, co było reakcją na hamującą psychicznie obecność Rayneego i na nieodparte bodźce płynące z rozgorączkowanego ciała dziewczyny. - Chryste, zawsze o tym marzyłem... - wykrztusił zapomi- nając w końcu o Tęczy, bo kłębiący się w jego umyśle, przez lata tłumiony erotyzm wyparł wszystkie inne myśli. Ściskając jedną ręką falującą pierś Kaaren, drugą zaczął zrywać z siebie brudne ubranie. Zdarł koszulę, zrzucił buty, skarpetki, spodnie, w końcu poplamione slipy, nieświadom, że skąpana w czerwonawej poświacie głowa Rayneego zniknęła już za aksamitną zasłoną i że silnik furgonetki znowu pracuje. Rozgorączkowany do nieprzytomności, sięgnął do paska obcisłych dżinsów dziewczyny. - O to biega! ®ciągnij to! ®ciągnij! - Siedzący w szoferce Tęcza ryknął śmiechem. Bylighter zmagał się chwilę z zatrzaskiem, a później załkał ogarnięty oszalałym pożądaniem. Wbił palce pod sztywny materiał dżinsów, szarpał je i ciągnął wraz z majtkami w dół, odkrywając niewiarogodnie ciepłe i zmysłowe biodra dziewczyny, jej uda, kolana... Potem, już nad sobą nie panując, rzucił się na gorące, wyprężone ciało pojękującej z cicha Kaaren. Przywarł wargami do nabiegłej krwią sutki, prawą ręką ścisnął drugą pierś, a lewą sunął w dół po gładkim, napiętym i wrażliwym na dotyk podbrzuszu. Kaaren Mueller obracała się wolno w zawirowaniach żółto- czerwonego nurtu, który każdą komórkę jej ciała obmywał płynnym, zmysłowym ciepłem. I wtedy dłoń Bylightera zsunęła się jej wrażliwego podbrzusza i zagłębiła między uda. Odczuła to tak, jakby jego ręce zamknęły obwód elektryczny o niewiarogodnym wprost potencjale. Kolorowe pasma zniknęły, pochłonięte przez straszliwą eksplozję trawiącej mózg białości, i w tym samym momencie zdarzyły się dwie rzeczy jednocześnie: Kaaren zdała sobie sprawę, że związana i naga leży pod czyimś nagim i rozedrganym ciałem, a ów mikroskopijny punkcik zawieszony w przestrzeni rozszerzył się nagle niczym wycinkowa przesłona w aparacie fotograficznym ukazując obraz zaślinionego, pałającego chucią Bylightera. Wrażenia, jakie ogarnęły jej świadomy już umysł, były przytłaczające: pogmatwane, nasycone kolorami, wirujące, niczym trójwymiarowe monochromatyczne strumienie. Niemal czuła, jak jej mózg - niezwykle skomplikowana plątanina nagich, swędzących receptorów - szarpie się i faluje, targany potężnymi i sprzecznymi z sobą choć łatwo rozpoznawalnymi siłami: Niedowierzanie... Szok... Złość(!)... Pożądanie(?)... Mi- łość(??)... i nieprzeparta Wściekłość! Bylighter nie zauważył, że wyraz twarzy Kaaren uległ całej serii bardzo szybkich zmian. Był całkowicie pochłonięty gorączkowymi próbami zajęcia takiej pozycji, by jednym rozsadzającym umysł ruchem zaspokoić trawiące go pożądanie. Dlatego nie widział, jak krótkotrwały strach i zmieszanie widoczne w oczach dziewczyny ustępują miejsca szokowi i nieokiełznanej furii. Usiłowała rozerwać krępujące ją sznury. Na próżno - nie ustąpiły. Wtedy wydała z siebie gardłowy charkot i zebrawszy wszystkie siły, jakie tylko jej osłabione narkotykiem mięśnie zdołały wytworzyć, wyrzuciła w górę prawe kolano, uniosła głowę i wściekle obnażonymi zębami wgryzła się w nie osłoniętą szyję Bylightera. Przeraźliwy wrzask tak zaskoczył Rayneego, że ciężarówka omal nie wylądowała w rowie. Nim zdołał zapanować nad kierownicą, wyjść z poślizgu i zatrzymać wóz na miękkim poboczu ciemnej szosy, koszmarny wrzask Bylightera przeszedł w długą serię rozpaczliwych krzyków, jęków i chrapliwego gulgotania, przerywaną nierównomiernymi mlaszczącymi odgłosami, jakie wydaje twarde kolano maltretujące nabrzmiały krwią członek. Tęcza i Roy zanurkowali przez zasłonę, klnąc i wrzeszcząc wylądowali na podłodze i z tyłu furgonetki zastali przerażającą scenę: Kaaren Mueller wgryzała się w chudą szyję Bylightera i z uporem maniaka miażdżyła mu kolanem genitalia, najwyraźniej zamierzając wbić mu je w podbrzusze. - Kurwa mać! - warknął wściekle Raynee, marszcząc z ob- rzydzeniem nos. Kiedy wyciągnął ręce, by rozdzielić miotające się ciała, doszedł go smród zwymiotowanej fasoli z mięsem. Podczas gdy Roy usiłował oderwać skatowane krocze Pisz- czyka od młócącego niczym cep kolana dziewczyny, Tęcza chwycił Kaaren za głowę i centymetr po centymetrze rozwierał jej kurczowo zaciśnięte szczęki. Kiedy w końcu zdołał Piszczyka uwolnić, ten, poważnie okaleczony, runął na podłogę z rękami wbitymi między uda i z ulgą rzygał dalej, ozdabiając wymiocinami gruby dywan. - Pierdolona dziwka! - ryknął rozjuszony Tęcza. Ponieważ Kaaren wciąż się miotała i nieprzytomnie charczała, chwycił ją obiema rękami za szyję, a kiedy błysnąwszy zębami plunęła mu w twarz, uderzył ją mocno w szczękę. Runęła na podłogę obok Bylightera. - Miej ją na oku - warknął Raynee do jasnowłosego goryla. - I żeby mi tu nie pisnęła! Jasne?! Schultzheimer kiwnął głową, okrył kocem zwiotczałe ciało Kaaren i usiadł ze skrzyżowanymi nogami na straszliwie cuchnącej podłodze, nie zdradzając niemal żadnego zainteresowania nagą kobietą leżącą w zasięgu jego luźno opuszczonych rąk. Kręcąc głową, mrucząc coś pod nosem i kompletnie ignoru- jąc półprzytomnego Piszczyka, Raynee szarpnął zasłoną, wszedł do szoferki i uruchomił silnik. Tym razem zrobił to z wyraźnym zamysłem i determinacją. Dostał się do jej mieszkania bocznym wejściem, korzysta- jąc z klucza, który znalazł w torebce. Furgonetkę zaparkował na ulicy. Zostawił w niej Roya, ale najpierw poświęcili trochę czasu, żeby dokładnie unieruchomić dziewczynę. Przywiązali ją sznurami do tylnych nóg foteli w szoferce - na wszelki wypadek, bo rzeczą mało prawdopodobną było, żeby odzyskała przytomność przed jego powrotem. Lafayette Beaumont Raynee alias Tęcza miał dość kłopotów jak na jeden wieczór. Myślał teraz o innych sprawach. Bylighter, który na szczęście również stracił przytomność, nie obchodził go zupełnie, ale zdenerwowała go obecność małego pistoletu w torebce dziewczyny. To, że go miała, można było wytłumaczyć na wiele sposobów, fakt, ale jedno wytłumaczenie - że jest agentką policji federalnej, stanowej czy miejskiej - mogło przysporzyć im wielu kłopotów, i to w bardzo, ale to bardzo niedogodnym momencie. Raynee poświęcił pół godziny na dokładne przeczesanie mieszkania. Znalazł Walthera pod materacem i resztę gotówki w puszce. Zwrócił uwagę na obecność automatycznej sekretarki. I na ilość rzeczy osobistych dziewczyny. Później, spędziwszy pięć minut na milczącej i raczej nie- przyjemnej kontemplacji, postanowił zaryzykować i odbyć konieczną rozmowę telefoniczną. Freddy Sanjanovitch zachwiał się, zatoczył i wszedł do mieszkania. Nareszcie. Stan jego ducha nie przedstawiał się najlepiej: Freddy był po prostu wkurzony i kompletnie wypluty. Odkrycie, że aparat w budce naprzeciwko stacji benzynowej jest zepsuty, w sumie go nie zaskoczyło. Nie wrócił do starego pompiarza i nie skorzystał z jego telefonu tylko dlatego, że gdyby to zrobił, ani chybi popełniłby przy okazji nierozważny i nader gwałtowny akt przemocy. Zamiast tego wymamrotał pod nosem kilka nieparlamentarnych słów, wziął głęboki oddech, westchnął i w coraz boleśniej uwierających butach rozpoczął długi spacer do samochodu. Idąc, co krok zastanawiał się, dlaczego właściwie wybrał zawód tajnego agenta. Zanim odnalazł w ciemnościach drogę do samochodu, dwa razy skręcił nie tam gdzie trzeba, skutkiem czego raz wylądował w rowie melioracyjnym. Dotarłszy na miejsce, zdjął nową marynarkę i zaczął zmieniać koło. W trakcie pracy rozdarł sobie spodnie o niewidoczny zadzior na spoinie tylnego zderzaka, rozharatał trzy palce - klucz ześliznął się ze śruby - wreszcie wyrżnął głową o zamek bagażnika, próbując wydostać zapasowe koło, skutkiem czego zamroczony, z bluzgiem przekleństw na ustach wpadł do środka twarzą naprzód, a na jego nowej koszuli wykwitła całkiem interesująca kompozycja z brudu, smaru i krwi, upiększona czarnymi rozmazanymi smugami od opony. Po mniej więcej czterdziestu pięciu długich i mrocznych minutach zdradzieckie koło zostało zastąpione niemal identycznym, tylko dobrym. Klucz poszybował w ciemność. Tuż za nim - samochodowy podnośnik. Ku gorzkiemu niedowierzaniu Sanjanovitcha pozostała część podróży przebiegła bez żadnego wypadku. O sprawdzeniu automatycznej sekretarki przypomniał sobie dopiero wtedy, kiedy zdążył już zatelefonować do swojej dziewczyny, wysłuchać od niej kilku niezbyt przyjemnych acz jednoznacznych słów, które chyba zakończyły ich znajomość, i kiedy trzasnąwszy słuchawką, wziął zasłużoną kąpiel i przebrał się w świeże ubranie. Wcisnął guzik, żeby odegrać taśmę. "...Freddy, mówi Kaaren. Postanowiłam zostać dzień dłużej, bo chcę skończyć papierkową robotę. Sandy już pojechała na spotkanie z chłopakami. Ta robota to nic takiego. Będę siedziała w domu, może spróbuję coś załatwić z tym facetem od pączków. Dam ci znać, jeśli cokolwiek z tego wyjdzie. Aha, chciałabym, żebyś mnie jutro podrzucił. Zadzwoń do mnie, bo nie wiem, o której jedziesz. Pa." - Cudownie, kurwa, cudownie - mruknął Freddy. - Tylko tego mi brakowało. Cztery godziny jazdy z tą dziewczyną... Nim wiadomość od Kaaren w pełni do niego dotarła, sekre- tarka odezwała się znowu: "...Freddy, tu Sandy. Dzwonię na wypadek, gdyby Kaaren nie telefonowała. Słuchaj, ona zamierza pójść dzisiaj do tego sklepu i dobić targu z Piszczykiem. Twierdzi, że to betka, ale chcę, żebyś o tym wiedział. Pomyślałam sobie, że... że może ją dyskretnie poobserwujesz, jeśli masz wolne popołudnie. Mojej pomocy nie chciała, więc jadę. Do zobaczenia jutro". - Kurwa mać! - wymamrotał Freddy i grzmotnął pięścią w stół. Mueller najwyraźniej zamierzała kupić od Bylightera towar. Zamiast czekać na obstawę, jak jej kazano, postanowiła zrobić to sama. A raczej już to zrobiła - pomyślał spoglądając na zegarek. Cholera jasna! Przeklęta baba, nawet słowem nie wspomniała, że idzie na akcję. Sięgnął po telefon. Gdyby jej małobiusta przyjaciółeczka chwilę nie pomyślała, to... Numer Kaaren Mueller był zajęty. - Kurwa żesz... Freddy Sanjanovitch trzasnął słuchawką - już drugi raz tego wieczoru - wsunął za pasek przeładowaną i odbezpieczoną czterdziestkę piątkę i pobiegł do drzwi. Mówi Tęcza. Połącz mnie z Jimmym. Szybko. - Odczytał głośno numer wypisany na aparacie i odłożył słuchawkę. Lafayette Beaumont Raynee stał niecierpliwie w saloniku Kaaren Mueller, wyglądał oknem w poszukiwaniu oznak ewentualnej inwigilacji i czekał na telefon od człowieka, który musiał teraz podjąć bardzo szybką i ważną decyzję. Dzwonek. Tęcza poderwał słuchawkę. - Tak? - Co się stało? - spytał Pilgrim z chłodną rezerwą w głosie. - Mamy kłopot. - Raynee szybko przedstawił sytuację i po- dał szczegóły. Cały czas omiatał wzrokiem ulicę, zerkając też na furgonetkę. - Według mnie, musimy mieć potwierdzenie, obojętne jak jest. Ona dla kogoś pracuje. Pytanie dla kogo. - Czy możesz tam jeszcze zostać? - spytał Pilgrim. Tęcza spojrzał za okno. Sąsiednią ulicą przechodzili od czasu do czasu ludzie. Istniały lepsze kryjówki, ale przejazd zająłby sporo czasu. Raynee może był psychopatą, lecz perspektywa dalszej jazdy z dwoma nieprzytomnymi osobnikami w cuchnącej wymiocinami furgonetce nieszczególnie go pociągała. Zwłaszcza że jeden z nich był nagą, białą i młodą kobietą. Tu, w okręgu San Diego, gdzie nocne patrole wprost uwielbiały zatrzymywać podejrzanych kierowców takich jak Raynee, to naprawdę bardzo zła karma. - Jak długo? - Dziesięa minut. - Jasne. Osiem minut i dwadzieścia sekund później Tęcza sięgnął po słuchawkę po raz trzeci. - Tak? - Zapewniono mnie, że nasza operacja nie jest inwigilowa- na ani przez agentów stanowych, ani federalnych - oznajmił spokojnie Pilgrim. - Zawsze możliwe, że to ktoś z policji miejscowej, ale gdyby organizowali akcję wymierzoną przeciwko komuś takiemu jak my, na sto procent zażądaliby pieniędzy z funduszy stanowych. Zgadzasz się ze mną? - Taaa - mruknął Tęcza. - Więc... - Ale w grę może wchodzić Locotta - przerwał mu stanowczo Pilgrim. - To bardzo możliwe. Zwłaszcza w świetle ostatnich kłopotów Lestera. Czy ta dziewczyna wygląda na profesjonalistkę? - Raczej tak - odrzekł Raynee nie przestając lustrować ulicy. - Czy to ktoś w rodzaju tych z Vegas? - Owszem - mruknął Tęcza. - Ale mówię ci, coś mi tu nie pasuje. Te spluwy... Pilgrim milczał chwilę. - Ona ma jakiegoś faceta, tak? - spytał w końcu. - Widziałem ich kilka razy. Taki goguś. Duży jest, ale to nie byle jaki miazglak. Widzisz - dodał - po mojemu to ona nie ma z Locottą nic wspólnego. To nie w jego stylu. - No to w czyim? - spytał Pilgrim. - Chuj go wie - przyznał Tęcza. - Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to to, że któryś z naszych hurtowników zadziałał na własną rękę. Może chce szybciej pójść w górę i zadrzea z Locottą? - Masz na myśli kogoś konkretnego? - Pilgrim znów przy- brał zimny ton. Raynee zastanowił się patrząc na ulicę. - Jest dużo możliwości. Choćby Generał. On przede wszy- stkim, i to z wielu powodów, zwłaszcza że działamy na jego terenie. Sęk w tym, że facetowi musiałoby chyba porządnie odjebać. Takie gierki na własnym podwórku? - Biorąc pod uwagę to, co sobą reprezentuje, sądzę, że masz zupełną rację - odrzekł lodowato Pilgrim. - Zrobisz tak... Freddy Sanjanovitch znów się wkurzył. Nie mógł nigdzie zaparkować i nim znalazł wolne miejsce - na rogu ulicy za domem Kaaren Mueller - był już wściekły. Doszedł chodnikiem do schodów, wspiął się po nich i poprawiając kiepsko ukryty pistolet - tkwił pod wyciągniętą na wierzch połą w pośpiechu narzuconej koszuli - stanął przed drzwiami mieszkania. Ponieważ był wnerwiony zanim nacisnął klamkę, kilka razy grzmotnął w nie pięścią. Stwierdziwszy, że mieszkanie jest otwarte, wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i wrzasnął: - Kaaren! Jesteś tu jeszcze? ...i nie miał ani sekundy czasu na myślenie, bo w tym samym momencie ujrzał swoją koleżankę. Leżała nago na sofie, a jakiś wysoki facet z fryzurą w stylu afro i z błyszczącym nożem w garści (Tęcza?!) wstawał właśnie od stolika, na którym walały się szczątki rozbebeszonego aparatu telefonicznego. Jednocześnie spostrzegł, że zmierza ku niemu inny facet, blondyn o wypłowiałych oczach. Ten poruszał się szybko i zwinnie, jak wielki kędzierzawy kocur. Gdyby Freddy zareagował kierując się strachem i sięgnął po broń, gdyby stracił cenne sekundy na wydobycie śmiercionośnej czterdziestki piątki spod nieszczęsnej koszuli, goryl Rayneego dopadłby go, nim Freddy zdążyłby dobrze ścisnąć rękojeść pistoletu. Na szczęście, zaskoczony agent zachował wystarczającą przytomność umysłu, by kopnąć jedno ze stojących w pobliżu krzeseł; upadło dokładnie między nim a szarżującym blondynem. Jednocześnie rzucił się do tyłu, oparł o ścianę, sięgnął rozpaczliwie pod koszulę, wyszarpnął broń, chwycił ją oburącz i przykucnął z palcem na czułym spuście wyciągniętej przed siebie czterdziestki piątki. - Stój! Ani kroku dalej - warknął ostrzegawczo do odzy- skującego równowagę Schultzheimera. Szybko przesunął lufę ciężkiego pistoletu na człowieka, którego teraz na sto procent rozpoznał. - Ty też, kolego. I rzuć ten majcher. Ale już! Ponownie wycelował broń w szeroką, muskularną pierś Schultzheimera, gdyż zwinny jak pantera blondyn był stanowczo za blisko i stanowił teraz największe zagrożenie - Tęcza, choć noża jeszcze nie rzucił, stał cztery, pięć kroków dalej. - Cofnij się, stary, tylko powoli. O tak, o to właśnie chodzi- mruknął z aprobatą, gdy wyraźnie rozjuszony goryl zrobił ostrożny krok. Zgodnie z regulaminem, który miał kierować postępowaniem agentów w takich sytuacjach, Freddy Sanjanovitch zadziałał prawidłowo. Choć miał przed sobą nagą i nieprzytomną koleżankę, nie nacisnął złośliwie spustu i nie wpakował w pierś Schultzheimera kilku pocisków kalibru 97mm ani też nie otworzył ognia do Rayneego, choć ten go nie posłuchał i noża nie rzucił. Freddy postąpił tak z dwóch bardzo logicznych powodów. Po pierwsze, nie wiedział, co się, do diabła, dzieje. I po drugie, święcie wierzył, że całkowicie panuje nad sytuacją, obojętne jaka by nie była. Lecz różnica między reakcją prawidłową a w danej sytuacji odpowiednią jest bardzo istotna. Nie ufając żadnym regulaminom i kierując się tylko wyćwi- czonym na ulicach instynktem, ani Ben Koda, ani Charley Shannon nie zawahaliby się ani sekundy: dwie kulki wpakowaliby w serce szarżującego Schultzheimera, a cztery w najszerszą część ciała Rayneego, i to bez względu na to, co ów przerażający ćpun zrobiłby ze swoim nożem. Postąpiliby tak głównie dlatego, że regulamin nie przewidywał, by tak bestialski morderca jak Raynee mógł w ogóle chodzić po tej ziemi. Poza tym napisanie raportu, w którym usprawiedliwiliby swój czyn obroną własną, miało więcej sensu niż ryzyko utraty kumpla - dokładniej mówiąc kumpelki, w dodatku nagiej - w niebezpiecznej sytuacji z cyklu "zakładniczka w niebezpieczeństwie". Z drugiej strony Ben Koda i Charley Shannon byli na tyle cyniczni, że z pewnością uwzględniliby ewentualność, iż kusząco naga i na wpół odurzona narkotykiem Kaaren może nagle wstać, zatoczyć się i bełkocząc coś zupełnie zwariowanego - "nie, nie rób mu krzywdy" - ruszyć na czujnego, pałającego żądzą mordu Schultzheimera. Freddy Sanjanovitch był człowiekiem o wiele bardziej cywilizowanym i niczego takiego nie oczekiwał. Dlatego popełnił fatalny w skutkach błąd: zaufał temu, czego nauczył się na treningach strzeleckich, przesunął lufę śmiercionośnej czter- dziestki piątki, tak że nie celowała już między szkliste oczy znarkotyzowanej Kaaren i zdjął palec ze spustu. Oczywisty błąd, który już w sekundę później usiłował na- prawić. Ale dla człowieka o instynktach wyrobionych latami ulicznych walk, dla mordercy takiego jak Tęcza jedna sekunda wystarczyła: jego ciężki nóż utkwił w piersi Sanjo w miejscu, gdzie poniżej ramienia zachodzą na siebie dwa płaty mięśni. Ostrze ześlizgnęło się z zakrzywionego żebra i przecięło dwa niezwykle ważne nerwy łokciowy i promienisty, które kontrolowały ruchy prawej ręki agenta - ręki uzbrojonej w czterdziestkę piątkę. Bez względu na to, czy szok został wywołany uderzeniem ciężkiego noża, czy bólem, czy też nieprzyjemnym wrażeniem, że sparaliżowało mu nagle całe ramię, ogólny efekt był taki sam -pistolet upadł z trzaskiem na drewnianą podłogę. Freddy Sanjanovitch zachwiał się, cofnął, wydał z siebie głuche stęknięcie i zszokowany ścisnął rękami paskudny nóż sterczący mu z ramienia. Agent wciąż tkwił w lekkim półprzy- siadzie i z szeroko otwartymi ustami gapił się na swój pistolet, gdy Roy Schultzheimer wykonał w powietrzu błyskawiczny obrót i kantem tenisówki wyrżnął go w szczękę. Siła uderzenia była tak wielka, że na szczęście nieprzytomny już Sanjo grzmotnął o ścianę, po czym osunął się bezwładnie na podłogę tuż koło bosych stóp Kaaren Mueller. 6 W ciemności woda wyglądała jak tafla czarnego falistego szkła, migocząca jasnymi prążkami światła i niosąca odgłosy wesołych balang, które odchodziły na arizońskim brzegu rzeki Kolorado, niedaleko Big Bend. - Ruszaj! Benjamin Koda i Bart Harrington nie mieli najmniejszego zamiaru wstawać z wygodnych leżaków i ponownie wchodzić do rzeki, żeby ratować włochatego potwora stojącego po kostki w wodzie, z nartą przymocowaną do niepewnie uniesionej stopy i z liną, którą ściskał muskularnymi łapami. Charley Shannon zachwiał się na potężnej jak słup nodze i ryknął: - Powiedziałem ruszaj! - Charley, ty palancie głupi! - wrzasnął Koda z ustami pełnymi steku. - Tym razem pójdziesz na dno! Za ciemno na narty! - Eeeee tam. Przecież widzę, gdzie jadę, nie? - ryknął w odpowiedzi Shannon. - Co o tym sądzisz? - mruknął Koda, zerkając na Harring- tona. - Czy ten kretyn choć raz w życiu miał na sobie kamizelkę, która by na niego pasowała? - spytał Harrington, dolewając szczodrą działkę brandy do parującej filiżanki Bena. Ben zmrużył oczy i spojrzał na ciemną rzekę. - Kamizelkę? Chyba ma ją na głowie. Kurwa, wygląda jak jakiś pieprzony Zulus. - I tak by go nie utrzymała - rzucił Bart i ostrożnie spróbował gorącej kawy. - A to na pewno. No dobra, dziewczyny! - wrzasnął w stronę brzegu. - Gaz do dechy! Perlisty chichot dwóch młodych "rozrywkowych" kobiet zginął w wysokim, jękliwym zawodzeniu słabego silnika z ma- ksymalnie otwartą przepustnicą. Zwoje liny pływającej koło nogi Charleya zaczęły się szybko rozwijać i niknąć w ciemności. Kiedy rozwinął się ostatni, lina wyskoczyła z wody i napięła się jak struna. Nagle silnik przeraźliwie zawył, zazgrzytał i zgasł, niewielka motorówka stanęła dęba, chichoczące i wrzeszczące dziewczyny wylądowały w wodzie, a gwałtowne szarpnięcie pozbawiło Shannona równowagi. Przez bardzo długą chwilę nie byli pewni, co się teraz wydarzy. Charley stał na jednej nodze, chwiał się na wszystkie strony, rozpaczliwie wymachiwał rękami, a okoliczne urwiska rozbrzmiewały echem koszmarnych przekleństw. Ale prawo grawitacji w końcu zwyciężyło i nabierając coraz większego rozpędu, Shannon runął do wody z wdziękiem walącego się drzewa. Upadł twarzą w płytką, zimną wodę dokładnie w chwili, kiedy Sandy Mudd - która pokonała już stromy, kamienisto żwirowaty zjazd - parkowała Toyotę na pokrytym liśćmi skrawku ziemi tuż obok oświetlonych pomarańczowymi żarówkami kontenerów mieszkalnych. - Bo on widzi, gdzie jedzie, cholera - mruknął Bart Har- rington, przeżuwając kęs soczystego steku. - Charley tak zawsze? - spytała Sandy podchodząc do ogniska z bajową torbą w jednej i z ciasno zwiniętym śpiworem w drugiej ręce. - Dzieee tam. Jak na niego, to całkiem udany start - od- rzekł uśmiechnięty Koda i uniósł parującą filiżankę w geście pozdrowienia. - Tym razem postanowił spróbować z nartą. - Najwyższa pora, droga koleżanko - powiedział Harring- ton. Sięgnął do przenośnej lodówki i rzucił na rozgrzaną patelnię trzy grube steki. - Torby na ziemię i siadaj. Wysmażony czy półsurowy? - Moje są zawsze spalone na wierzchu i surowe w środku. - Wzruszyła ramionami. - Zjem, co podasz. Półsurowy będzie w sam raz. - Już się robi. - Jak leci, Sandy? - spytał Ben, kiedy zmęczona dziewczyna usiadła z westchnieniem na wygodnym leżaku. - Chcesz piwo czy wolisz zaryzykować utratę nerek i spróbować kawy po marynarsku a la Bart Harrington? - Piwo, dziękuję - odrzekła Sandy mrużąc sennie oczy. - Taka samotna przejażdżka po pustyni wysusza człowieka na wiór. - Święta prawda. - Koda wsunął rękę do drugiej lodówki i rzucił jej zroszoną butelkę. - Zacznij od tego. Śmiało. Zaraz przyniosę następne. Sandy zdjęła kapsel i potężnym haustem opróżniła połowę butelki. - Aaaach... Znakomite. - Mlasnęła smakowicie językiem i spojrzała w stronę brzegu. - Słuchajcie, nie zamierzacie go stamtąd wyciągnąć? - spytała. Koda zerknął na znieruchomiałe cielsko przyjaciela i przeniósł wzrok na Harringtona. - Jak długo leży tym razem? Bart spojrzał na zegarek i wzruszył ramionami. - Najwyżej czterdzieści sekund. - Dajemy mu zwykle co najmniej minutę - wyjaśnił Koda, a kiedy spostrzegł niepewną minę Sandy, dodał: - Nie ma to jak krótkotrwały brak tlenu. Nic tak człowieka nie uspokaja. No i oczyszcza mózg z alkoholu. - Im dłużej tak leży, tym jest cięższy - zauważył Harrington. Ben kiwnął głową. - Celna konstatacja. - Przyłożył dłonie do ust i wrzasnął: Hej, tłuściochu! Wyciągaj gębę z mułu! Mamy towarzystwo! Charley Shannon uniósł się wolno na rękach, potrząsnął kilka razy głową i spojrzał w stronę obozowiska. Potem wstał i ruszył chwiejnie do brzegu, najwyraźniej zapominając o wciąż przypiętej do nogi narcie. - Sie masz, Sandy. Jak tam? Urosły choć trochę? - Wy- szczerzył zęby w pijackim uśmiechu, spojrzał na jej biust, mrugnął porozumiewawczo, ściągnął ze sznurka ręcznik i zaczął szybko wycierać głowę. - Nie sprawdzałam - odrzekła z wesołymi dołeczkami w policzkach. Cieszyła się, że podczas ostatnich dwóch tygodni jej układy służbowe z Kodą i Shannonem uległy wyraźnej zmianie na lepsze. Pierwszy tydzień był trudny. Uprzedzano je, że Ben i Charley będą specyficznie otwarci w wypowiadaniu opinii na temat prowadzenia tajnych operacji z kobietą jako partnerem. Choć ugrzecznione i delikatne, nie pozostawiały żadnych złudzeń co do pozycji Mueller i Mudd w grupie, bez względu na duże umiejętności, jakimi dysponowały. Sandy wysłuchała ich obiekcji z kamiennym spokojem. Nie- które, musiała przyznać, były całkiem zrozumiałe - zakładając oczywiście, że straszliwe historie, jakie opowiadali, są prawdzi- we - choć niekoniecznie rozsądne. Tak więc wysłuchała ich, a później, podobnie jak niegdyś z braćmi i przyjaciółmi, zaczęła stosować dyskretną i żmudną metodę prób i błędów, by znaleźć sobie miejsce w grupie. Wymagało to ciężkiej pracy, tolerancji i... jeszcze więcej ciężkiej pracy. W przeciwieństwie do Kaaren, Sandy Mudd nauczyła się cierpliwości w zwalczaniu wrodzonych uprzedzeń cechujących tępogłowy odłam gatunku ludzkiego. To pewnie przez to piwo - skonstatowała przyjmując od pozornie wylewnego Kody następną butelkę. Charley był luźniejszy, od samego początku, ale Ben jeszcze nigdy nie zaszczycił jej przyjacielską uwagą. Dzisiaj zrobił to pierwszy raz. Nie zabrzmiało to jak odzywka serdecznego kumpla, fakt, lecz nie oznaczało również, że ją totalnie olewa. Akceptuj wszystko, jak leci - powiedziała sobie w duchu. Masz od cholery czasu. Upiła niewielki łyk. - Myślałam, że będę musiała zabawić się w ratownika, Charley. Twoi kumple niezbyt się tobą interesowali. - Oni? Ich interesuje tylko moje piwsko, a moją dupę mają gdzieś - mruknął spod ręcznika. - Trzy razy dzisiaj próbowałem. Za każdym razem lądowali w wodzie. - Błysnął wesoło oczyma, wstrząsnął nogą i zrzucił nartę. - Uważaj, bo następnym razem przywiążemy ci do nogi pomost - zagroził Koda, dźgając widelcem steki skwierczące na patelni. - Hej - spojrzał na Sandy jakby dopiero teraz zrozumiał, że przyjechała sama. - A co się dzieje z Kaaren? Sandy streszczała rozmowę z przyjaciółką, a Harrington sięgnął po papierowe talerzyki i zaczął nakładać pieczone ziemniaki i grube steki z kostką. Zauważyła, że Ben wylał resztkę przyprawionej alkoholem mikstury w pobliskie krzaki i pije teraz czarną kawę. Poza tym uświadomiła sobie, że Charley, który zmiótł już jedną porcję jedzenia i pałaszował spokojnie drugą, z całkowicie niewyjaśnionych powodów wydaje się zupełnie trzeźwy. Wszyscy trzej siedzieli wokół ogniska, jedli, popijali kawę i spoglądając na Sandy wysłuchiwali z uwagą jej relacji. - Dlatego na wszelki wypadek zostawiłam Freddy'emu wia- domość - zakończyła z wewnętrznym napięciem, gdyż dopiero teraz uświadomiła sobie, na jak wielkie niebezpieczeństwo naraziła przyjaciółkę. Popatrzyła po ich twarzach czekając, aż któryś się odezwie. - Sądzisz, że Kaaren spróbuje kupić towar, nie skontakto- wawszy się przedtem z Freddym? - spytał Koda przerywając niezręczną ciszę. - Niewykluczone, że tak - odrzekła. - Taka już jest. Haruje jak wół, ale jest... - Uparta jak muł? - dopowiedział Shannon. Kiwnęła głową. - Coś w tym stylu. Chyba nie powinnam była... Koda szybko wstał i chwycił znoszone tenisówki. - Spróbuję skontaktować się z Sanjo - rzucił. - Panowie, na wszelki wypadek spakujcie rzeczy. - Obrzucił Sandy poważnym spojrzeniem. - Ty pójdziesz ze mną. Stromymi metalowymi schodami szybko wspięli się na urwi- sko. Przez całą drogę milczeli. Podczas gdy Shannon i Harrington zwijali obóz i sprzątali wokół ogniska - talerze z resztkami jedzenia wylądowały w pobliskich koszach na śmiecie - Ben Koda stanął przed telefonem wiszącym na ścianie niewielkiego sklepu spożywczego i wrzucił do otworu kilka monet. Sandy stała obok niego. Chociaż było ciepło, jak to latem, ogarnął ją przejmujący chłód i jakieś dziwne odrętwienie. Dopiero po pięciu sekundach Koda zdał sobie sprawę, że nie słyszy sygnału. - Cholera jasna - mruknął i natychmiast odkrył przyczynę awarii. Ktoś - najpewniej jakiś półpijany obozowicz, który nie chciał, żeby go wezwano do pracy - usiłował wyrwać słuchawkę z aparatu i prawie mu się udało. Słuchawka wisiała na kilku cieniutkich kabelkach, ale linia wejściowa była zupełnie znisz- czona. Koda rozejrzał się szybko. Drugiego telefonu nie zauważył. - Dasz radę to naprawić? - spytał. Sandy spojrzała bezradnie na kolorowe, wystrzępione dru- ciki i natychmiast zrozumiała, że uszkodzeniu uległ wewnętrzny mechanizm aparatu. - Chyba nie... Ale czekaj, chwileczkę. Może uda mi się zrobić coś innego - rzuciła przez ramię, biegnąc w stronę samochodu. Niecałe dwie minuty później była już z powrotem i w skupieniu podłączała do telefonu częściowo rozłożony magnetofon Sony. Ben przyświecał jej latarką. Po pięciu minutach spojrzała na Kodę i skinęła głową. - Będzie działał. Numer wykręcisz normalnie, ale musisz mówić do mikrofonu. - Postukała palcem w magnetofon. - Czy toto odbierze sygnał transpondera? - Jasne. Czekaj, potrzymam go... Koda wykręcił "0" i usłyszał: - Centrala. Czym mogę służyć? - Rozmowa na kartę kredytową - powiedział głośno Ben do magnetofonu i wyrecytował długi szereg cyfr. Klik, klik, klik, klik - z głośniczka dobiegły cztery kliknięcia oznaczające, że uzyskał połączenie. Kiedy usłyszał pierwszy sygnał, przystawił do magnetofonu metalowe pudełeczko wielkości dłoni i wcisnął ukryty guzik. Seria wyraźnie słyszalnych pisków o różnym natężeniu uruchomiła automatyczną sekretarkę w mieszkaniu Freddy'ego Sanjanovitcha. "...Freddy, mówi Sandy. Dzwonię na wypadek, gdyby.." Koda wysłuchał całej wiadomości i znów wcisnął guzik, żeby wysłuchać następnej. "...Ben, tu Sanjo. Jest teraz siedemnasta trzydzieści pięć. Dzisiaj się nie wyrobię. Straciłem kontakt z Kaaren. Typowe. Jadę do niej, żeby sprawdzić, czy nie potrzebuje pomocy przy sprzedaży towaru. Dam ci znać, kiedy wszystko się wyjaśni." Cichutki trzask i cisza. - Brzmi jakoś nie tak - wyszeptała Sandy nerwowo przeły- kając ślinę. - Jest wkurwiony - mruknął z roztargnieniem Koda. - I się śpieszy. Pewnie dzwonił z jakiejś budki. - Znów wcisnął guzik transpondera. Tym razem usłyszeli tylko szum taśmy przesuwającej się w automatycznej sekretarce Freddy'ego. - Gdyby wrócił, skasowałby nagranie - zauważyła cicho Sandy - Tak się zwykle robi, prawda? - Taaa... - mruknął Ben spoglądając na zegarek. Od chwili kiedy zostawił wiadomość, upłynęło ponad dwie godziny. Miał od groma czasu, żeby skontaktować się z Kaaren i potwierdzić, że wszystko w porządku. Dwie godziny. Przez dwie godziny może się dużo zdarzyć. - Jaki jest do niej telefon? Sandy potrząsnęła głową, zmuszając odrętwiały mózg do wysiłku. - Eee... Dwa, dwa, pięć... dziewięć, siedem, dwa, jeden. Koda znów wykręcił "0". - Centrala? Rozmowa na kartę kredytową. Cztery cztery... Zresztą nie. Ile kosztuje bezpośrednia do San Diego? - Wsłuchiwał się chwilę w nieco przytłumiony głos płynący z magnetofonu Sandy. - Dziękuję. Zaraz zadzwonię. - Spojrzał na dziewczynę i ruchem głowy wskazał magnetofon. - Czy to zadziała, jak wrzucę monety? Sandy skierowała latarkę na telefon i szybko sprawdziła odsłonięte kable. - Tak, ale jak dasz mi trochę czasu, to będziesz mógł dzwonić za friko. - Ile ci to zajmie? - Hmm... Z dziesięć minut. Muszę zmienić... - Masz przy sobie jakieś drobne? - Chyba tylko kilka dziesiątek... - Wsunęła rękę do kieszeni i wyjęła dwie dziesiątki i pięciocentówkę. - Zawołaj Charleya i Barta. Powiedz im, żeby wzięli drobne na telefon. Tylko szybko - dodał spięty, zerkając to na magnetofon, to na metalowe pudełeczko transpondera. Minutę później Shannon i Harrington stali już przy telefonie. Koda zamawiał rozmowę, a oni wrzucali monety do aparatu. - Co wiemy? - spytał Charley wpychając w otwór dwudzie- stopięciocentówkę. Dwie godziny temu nadał "zmyłkę". "Sprzedaż" zamiast "kupna". Był w drodze do mieszkania Kaaren. Najwidoczniej nie mógł jej złapać telefonicznie. Brak potwierdzenia - odrzekł Ben zakrywając dłonią mikrofon. - Dlaczego nie dzwoni na kartę? - spytała szeptem Sandy, gdy Ben przytknął transponder do magnetofonu. - Podsłuch - wyjaśnił Shannon nie spuszczając wzroku z rąk Kody. - Takie zmyłki to u nas sygnał alarmowy. Rozmowa na kartę kredytową jest ryzykowna, bo jak ktoś ma odpowiednie chody, może łatwo wytropia numer i wpaść na nasz ślad. Byłoby kiepsko, zwłaszcza jeśli Kaaren wdepnęła w gówno. - Szlag by to... - mruknęła Sandy. - Taaa... zgodził się Shannon. Koda uruchomił nadajnik i podniósł magnetofon, żeby wszyscy mogli słyszeć. Agenci przysunęli się bliżej. Po dwóch dzwonkach włączyła się automatyczna sekretarka w mieszkaniu Kaaren. Z głośniczka buchnął krzyk. Przeraźliwy, wściekły krzyk, który odbił się echem w koronach drzew otaczających ciemny sklep. Potem zabrzmiał krzyk drugi, rozdzierający i bolesny. Nagle ustał. Zszokowani agenci zamarli w głuchej ciszy. Sandy wydała z siebie przytłumiony gardłowy odgłos. - To Freddy - wyszeptał Bart Harrington, choć wszyscy wiedzieli, kto krzyczał. - Cholera... - Urwał, bo Koda machnął niecierpliwie wolną ręką. Zanim usłyszeli cichutki trzask, upłynęło co najmniej dziesięć sekund. Klik - i usłyszeli czyjś jedwabisty śmiech. - Czyż to nie pięknie brzmi? Pięknie, baaardzo pięknie, co? Ale najlepsze wciąż przed tobą. Tak jest, zaraz się przekonasz. Kimkolwiek jesteś, posłuchaj tylko tego... Tym razem odgłosy dochodzące z głośnika były mniej gwał- towne: miękkie, rytmiczne jęki, poskrzypywanie sprężyn łóżka. - Chryste, to Kaaren. Chyba ją... chyba ją gwałcą - wy- krztusiła Sandy. Trzydzieści sekund później jęki umilkły i znów usłyszeli ten jedwabisty głos: - A nie mówiłem? Wspaniałe, prawda? Ale spokojnie, bracie, spokojnie. Pewnie masz uprzedzenia rasowe, więc powiem ci, że rypie ją pewien białodupiec. - Głośny lekko przytłumiony chichot. - Dlatego kimkolwiek jesteś, lepiej się z tego szybciutko wycofaj, chojraku. Rozumiesz? Bo jeśli nie, to... - Znów mrożący krew w żyłach chichot. - Nie chcemy teraz żadnych kłopotów i dobrze wiesz, że nie cofniemy się przed niczym. Słyszysz, co mówię? Tak, słuchaj dobrze, bo nie w głowie mi żarty Kapujesz? - Krótka pauza. - A na wypadek, gdybyśmy się mimo wszystko nie zrozumieli, dam ci coś do przemyślenia. Coś naprawdę ekstra, żeby ci się następnym razem przypomniało. W sekundowych odstępach dobiegły ich z głośnika trzy cichutkie trzaski. - Słyszałeś? - spytał jedwabisty głos. - Wiesz, co to było? Nie? To ci wyjaśnię. Twój telefon uruchomił właśnie małą niespodziankę, jaką wyszykowaliśmy dla twojego przyjaciela. Ta niespodzianka to coś, na co bardzo niecierpliwie czekał. Więc sam rozumiesz, że musisz tego wysłuchać, że musisz się przekonać, jak jest szczęśliwy. - Chwila ciszy i agenci usłyszeli odgłos szybkiego, nerwowego oddechu. - Ty skurwysynu jeden... - wyszeptał Koda ledwo słyszal- nym szeptem. I nagle magnetofon ożył, nagle buchnął z niego chrapliwy, przerażony głos Freddy'ego Sanjanovitcha: - Chryste, Ben! Zabrali ją! Do Torrey Pines! Odłóż tą pierdoloną słuchawkę! ®cieżka Cierpiącego Gruba... W głośniku zabrzmiał odgłos straszliwej eksplozji, która obróciła w perzynę mieszkanie Kaaren Mueller. Ułamek sekundy później połączenie zostało przerwane. Profesor David Isaac spędzał kolejną noc w czystych, upo- rządkowanych pomieszczeniach swojego laboratorium. Pochłaniało go sporządzanie zestawu prostych, czytelnych wskazówek, wedle których w podziemnym laboratorium Jimmy'ego Pilgrima można będzie wyprodukować duże ilości analogu tiopeiny. Isaac myślał właśnie, że z równą skutecznością mógłby to zrobić przeciętny absolwent wydziału chemii, gdy w gabinecie rozległ się głośny dzwonek telefonu. - Słucham. - Z niejakim trudem stłumił ziewnięcie. - Dobry wieczór, panie profesorze. - Pan Pilgrim... - Od razu rozpoznał zimny, bezduszny głos i jego na wpół pobudzony analityczny umysł natychmiast osiągnął stan pełnego pogotowia. - Miło pana słyszeć. Pilgrim przeszedł od razu do rzeczy, ignorując wstępne uprzejmości. - Chciałbym pana zawiadomić, że wkrótce otrzyma pan pro- gram komputerowy, odpowiednie kody zabezpieczające oraz numer telefonu. Będzie pan mógł korzystać ze swego komputera, żeby odbierać i przekazywać nam wiadomości. Kiedy uruchomimy sieć, całkowicie zarzucimy kontakty telefoniczne. Będziemy do siebie dzwonić tylko w nagłych wypadkach. - Świetnie - odrzekł Isaac zastanawiając się, skąd Pilgrim wiedział, jaki program zadziała w komputerze zainstalowanym w laboratorium. Coraz bardziej imponowała mu nieustanna dbałość o szczegóły, która najwyraźniej cechowała organizację Jimmy'ego Pilgrima. - Tymczasem proszę, żeby nie dzwonił pan pod numer, który panu dałem, chyba że będzie to absolutnie konieczne. Proszę to potraktować bardzo poważnie, panie profesorze. Bardzo poważnie. - Chyba rozumiem, o co chodzi - odrzekł Isaac. - Znakomicie. Dzwonię również w sprawie tych instrukcji - kontynuował Pilgrim. - Doniesiono mi, że nasz analog został wypróbowany na pierwszym obiekcie doświadczalnym i że wyniki testu są zadowalające. Chcę, żeby przygotował pan instrukcje jak najszybciej. Jak tylko zakończymy serię prób, chcielibyśmy ruszyć z produkcją masową. - Z instrukcjami nie ma żadnego problemu, panie Pilgrim. I cieszę się, że analog tiopeinowy przyniósł pożądane efekty - Isaac nie bardzo wiedział, jak zareagować na tak ogólnikowe informacje. - A ten drugi związek? - Drugi? O czym pan mówi? - w spiętym głosie Pilgrima natychmiast zabrzmiała nutka podejrzliwości. - Przepraszam, zakładałem, że odebrał pan moją przesyłkę osobiście - wyjaśnił śpiesznie Isaac. - Oprócz analogu tiopeiny pozwoliłem sobie wysłać związek z serii A, ten, o którym rozmawialiśmy wcześniej. Oznaczyłem go napisem A-17. Chciałem... hmmm... chciałem zbadać różnicę między surowym, nieoczyszczonym związkiem halucynogennym, takim jak analog tiopeiny, a związkiem, który powinien mieć bardziej ukierunkowane działanie. Pilgrim złowieszczo milczał. - No i oczywiście - dodał nerwowo Isaac - te dane stano- wiłyby niezwykle cenną wskazówkę na przyszłość, gdybyśmy mieli kontynuować badania nad całą serią użytecznych analogów. - Nie poinformowano mnie o drugiej próbce, panie profe- sorze - warknął Pilgrim wyraźnie poirytowany niespodziewaną wiadomością. - Ale natychmiast to sprawdzę i dam panu znać. A jeśli chodzi o instrukcje... - Właśnie dopracowałem ostatnie szczegóły - oznajmił Isa- ac. - To drobnostka, ale zastrzeżenia dotyczące umiejętności pańskich... hmm... chemików skomplikowały rzecz bardziej, niż oczekiwałem. - Czyżby napotkał pan jakieś trudności? - Ku wielkiemu zdziwieniu profesora w głosie Pilgrima zabrzmiała wyraźna troska. - Nie, absolutnie żadnych - zapewnił Isaac. - To tylko kwestia innej metody: dłuższej, lecz prostszej. Rezultat chemi- czny będzie taki sam. - Świetnie. Zatem jeśli chodzi o sposób dostarczenia pro- duktu... - I odebrania honorarium - wtrącił uszczypliwie Isaac. - Ponieważ nie uruchomiliśmy jeszcze sieci - kontynuował Pilgrim, puszczając uwagę profesora mimo uszu - będziemy zmuszeni zorganizować skrytkę kontaktową. Proponuję... - Przypuszczam, że wie pan, gdzie zostawiam samochód, prawda? - przerwał mu po raz drugi Isaac. Milczenie. - Tak, naturalnie - odrzekł wreszcie Pilgrim z prawie nie ukrywaną wściekłością. Wiesz, wiesz, założę się, że wiesz - pomyślał profesor nie zdając sobie sprawy, że stąpa po bardzo kruchym lodzie. - Jest teraz dziewiąta czterdzieści pię. Dokładnie za godzinę zostawię instrukcje na tylnym siedzeniu mojego wozu. Honorarium może pan umieścić w tym samym miejscu. - Isaac przerwał, czekając na reakcję Pilgrima, ale ponieważ tamten wciąż milczał, profesor dodał: - Przypuszczam, że byłoby lepiej, gdyby nas razem nie widziano. - Dziesiąta czterdzieści pięć jak najbardziej mi odpowiada - odrzekł Pilgrim i trzasnął słuchawką. Dotarcie do odpowiednich sektorów niezwykle pojemnego dysku i wprowadzenie na ekran monitora opisu procedury masowego wytwarzania analogu tiopeiny zajęło profesorowi Isaacowi niecałe trzydzieści sekund. Zajrzawszy do notatek, naniósł na tekst kilka niezbędnych poprawek, sprawdził, czy całość jest odpowiednio sformatowana, zapisał poprawioną wersję na dysku, nałożył białe gumowe rękawiczki i dopiero wtedy wsunął do drukarki pierwszą z pięciu kartek. Kiedy terkot maszyny ustał, Isaac przejrzał ostatnią stronę wydruku, by jeszcze raz sprawdzić, czy poszczególne fazy procesu syntezy są ułożone w prawidłowej kolejności. Następnie złożył kartki na pół, umieścił je w zwykłej białej kopercie i ruszył do drzwi. Była godzina 22.02. Osiem minut później wrócił do ciemnego gabinetu i staną- wszy przy zasłoniętym oknie, wyjrzał na oświetlony parking, gdzie czekał jego mały, nie rzucający się w oczy "garbus". Dokładnie kwadrans po dziesiątej na parking przylegający do gmachu wydziału chemii wjechał pierwszy z trzech ciemnych sedanów. Pojazdy przeprowadziły dokładną inspekcję najbliższej okolicy przeczesując ją światłami reflektorów. Każdy zatrzymywał się co najmniej dwukrotnie - na dwie, trzy minuty - podczas gdy dwa pozostałe kontynuowały nieśpieszną i spokojną jazdę. Imponujące - myślał z nerwowym zainteresowaniem, obser- wując milczący drapieżny balet. Naprawdę bardzo imponujące. O dziesiątej trzydzieści pojazdy przerwały patrolowanie parkingu. Ustawiły się w trzech, najwyraźniej z góry ustalonych, miejscach, mniej więcej sto metrów od siebie - "garbus" profesora znalazł się dokładnie w środku utworzonego w ten sposób trójkąta - i z chronologiczną precyzją zgasiły światła. O ile Isaac dobrze widział, w samochodach byli tylko kierowcy. To właśnie wtedy - Isaac zdążył już chwycić zakurzoną lornetkę ornitologiczną - na dachu kempingowej półciężarówki stojącej w najdalszym rogu parkingu dostrzegł okrągłą, wolno obracającą się antenę wielkości talerza. Spokojny, analityczny umysł profesora Isaaca popadł w na- głe odrętwienie. Przez dwadzieścia pięć nieskończenie długich minut trzy ciemne sedany i półciężarówka nie drgnęły z miejsca. Ze wzrokiem wbitym w oświetlony sodówkami parking, profesor tkwił w swoim punkcie obserwacyjnym i próbował dokonać metodycznej analizy przerażających myśli kłębiących się w jego głowie. Kempingowa półciężarówka wyglądała jak typowy policyjny wóz radiolokacyjny. Ale Isaac natychmiast uświadomił sobie, że równie dobrze samochód może należeć do Pilgrima, który wykorzystuje go do nasłuchu rozmów prowadzonych przez policję. Ludzie siedzący za kierownicami trzech sedanów mogli być policjantami, ale mogli też pracować dla Pilgrima. Nie sposób to sprawdzić. Cztery pojazdy tworzyły chyba jeden zespół, albowiem reflektory sedanów kilka razy omiatały maskę półciężarówki. Ludzie Pilgrima musieliby ją zauważyć jak dwa razy dwa jest cztery. Ale mimo wszystko... Nagle dwa sedany opuściły swoje posterunki. Nie zapalając świateł podjechały do samochodu Isaaca i zaparkowały po jego obu stronach. Z jednego i z drugiego ktoś wysiadł; profesor dostrzegł dwie ciemne postacie niosące w rękach coś, co przypominało duże - chyba żółte - koperty. Nieznani osobnicy otworzyli drzwi i schyliwszy się, zanurkowali do "garbusa". Kilka sekund później obaj siedzieli już w swoich samochodach. Nagle po obu stronach Volkswagena rozbłysły dwie pary silnych reflektorów. Ku rosnącemu zaniepokojeniu i zdenerwowaniu Isaaca sedany wyjechały z parkingu i rozdzieliły się. Trzeci sedan i kempingowa półciężarówka nadal tkwiły na swoich miejscach. Z coraz bardziej ściśniętym gardłem, Isaac spojrzał na zegarek. Minęła minuta. Dwie minuty. Trzy minuty. Cztery... - Panie profesorze? Isaac aż podskoczył. Odwrócił się błyskawicznie od okna i wytrzeszczył oczy. W progu ktoś stał. Profesor widział tylko ciemną sylwetkę. - Czy coś się stało? - Nie... nie, nic się nie stało. - Pokręcił głową i roześmiał się z wymuszonym rozbawieniem, próbując uspokoić kołaczące w piersi serce. - Przestraszyłaś mnie. Właśnie... właśnie wyglądałem na parking. Próbowałem sobie przypomnieć, czy nie zostawiłem w samochodzie pewnych dokumentów. - A ze mnie się pan nabija, że pracuję po nocach - dogadywała Nichole Faysonnt z prowokacyjnym uśmiechem w zmę- czonych oczach. - Schodzę na chwilę na dół. Zajrzę do pańskiego samochodu i poszukam. - Nie... nie trzeba, Nichole. Ja tylko... - I tak muszę wrzucić list do skrzynki. - Wyciągnęła rękę. - Czy można prosić o kluczyki, panie profesorze? - Z jej twarzy emanowało jakieś trudne do określenia ciepło. Niezdecydowany Isaac wahał się. Strach walczył w nim z rycerskością, ale instynkt przetrwania w końcu zwyciężył. - Drzwi są otwarte. Co mi mogą ukraść? Nie ma tam nic wartościowego. - Zaraz wracam - obiecała z promiennym uśmiechem Nichole i zniknęła w korytarzu. Isaac podbiegł do okna. Sedan i półciężarówka nie drgnęły z miejsca. Profesor zaklął cicho i niecierpliwie czekał aż dziewczyna ukaże się na chodniku. Śledził wzrokiem jej biały fartuch, a kiedy przeciąwszy płytę czarnego asfaltu otworzyła drzwi "garbusa", chwycił lornetkę. Szybko zlustrował ciemne otoczenie samochodu, potem skierował lornetkę na sedana, później na półciężarówkę z anteną i znów na "garbusa". Nie dostrzegł nikogo - Nichole była najwyraźniej sama. Teraz widział ją wyraźnie: pochylona, wsunęła się do wozu, cofnęła się, wyprostowała i nieco wolniejszym krokiem ruszyła przez parking w stronę głównego wejścia do gmachu chemii. Szła z pustymi rękami! Umysł Isaaca nie zdążył jeszcze przetrawić nowych i jakże nielogicznych danych, gdy nagle rozbłysły reflektory trzeciego sedana. Ku straszliwemu przerażeniu profesora wóz śmignął naprzód i skierował się prosto na Nichole, zalewając jej plecy jaskrawym blaskiem. Isaac zamarł. Najpierw ogarnęła go bezsilna wściekłość, potem paniczny lęk, wreszcie niedowierzanie, bo oto sedan minął dziewczynę, wyjechał z parkingu na ulicę i zniknął w ciemności. Chwilę później ożyła półciężarówka. Z zapalonymi światłami - z szybkością nieco mniejszą, tym samym bardziej złowieszczą - opuściła parking i kiedy na chłodnym i cichym korytarzu laboratorium zabrzmiały kroki Nichole, rozmyła się w mroku. Isaac natychmiast odłożył lornetkę, wyszedł z gabinetu i omal nie wpadł na doktorantkę. - Czy tego pan szukał? - Podała mu grubą żółtą kopertę. Zobaczył wypisane na niej litery układające się w jego nazwisko. Miał przed sobą kopertę, której - mógłby przysiąc - nie było w rękach Nichole, gdy szła przez parking. - Aaa... tak, chyba tak. Gdzie to znalazłaś? - Mówiłam panu, że ostatnio za dużo pan pracuje. - Posłała mu uśmiech, a profesor, nagle i zupełnie irracjonalnie, stwierdził, że jest to uśmiech zmysłowy. - Cały czas leżała na stole... - Wskazała gestem pobliski stół laboratoryjny - a na niej ten stary skalpel. Isaac spojrzał na nie znany sobie przedmiot i po chwili dotarło do niego, że ten starodawny jednoczęściowy nóż chi- rurgiczny musi mieć co najmniej kilkadziesiąt lat, że wypro- dukowano go na długo przed epoką sterylnie pakowanych, jednorazowych ostrzy. Nigdy w życiu nie widział ani nie trzymał tak topornego narzędzia, a już na pewno nie tutaj, nie w swoim nowoczesnym laboratorium. Wyjął nóż z ręki Nichole i wtedy zauważył, że jego błyszcząca, doskonałej jakości klinga jest ostra jak brzytwa. Komórki mózgowe Isaaca nadal analizowały świeże dane, ale najniżej położone obszary świadomości zarejestrowały swego rodzaju rozbawione zdziwienie, że profesor nie jest już zdolny do okazywania jakichkolwiek reakcji zewnętrznych. Z obszarów tych promieniowało uczucie wszechogarniającego przerażenia, uczucie, które na chwilę sparaliżowało cały umysł. Nagle Isaac stwierdził, że wpatruje się w Nichole, a Nichole w niego. - Przepraszam. - Potrząsnął nieprzytomnie głową. - Nie chciałem... Myślałem o czymś i... Wesoły wyraz twarzy Nichole ustąpił miejsca wyraźnej tro- sce. Wiedziała, że profesor bywa czasem roztargniony, zdążyła już do tego przywyknąć, ale za nic nie mogła zrozumieć, dlaczego jest taki blady i zszokowany. Nie wiedząc, co powiedzieć, odruchowo zabrała mu skalpel, położyła go na stole i ujęła profesora za zimne palce. Isaac zamrugał gwałtownie, uświadomiwszy sobie nagle, w jak niedwuznacznej znaleźli się sytuacji. Śagodnym ruchem uwolnił się z jej kusząco ciepłych rąk, ostrożnie otworzył kopertę i wyjął z niej sztywną, przezroczystą folię zabezpieczającą arkusz starego pergaminu - pergamin był wystrzępiony, poplamiony wodą i tłuszczem; pokrywały go akapity zwartego tekstu spisanego wypłowiałym już atramentem - list z trzema zamaszystymi podpisami na dole oraz pięć owiniętych banderolkami paczuszek. Banderolki mówiły, że każda paczuszka zawiera pięćdziesiąt studolarowych banknotów. Isaac stał chwilę jak sparaliżowany, potem ujął zafoliowany dokument i umieścił go ostrożnie pod obiektywem rzutnika. Na ściennym ekranie pojawił się ostry, powiększony obraz pergaminu. Przez kilka minut wpatrywali się weń bez słowa i tłumaczyli grecki tekst. Isaac skończył szybciej. - Maria? - spytała w końcu zaciekawiona Nichole. Wiedząc od dawna, że profesor pasjonuje się tajemnicami otaczającymi postać legendarnej alchemiczki, rozumiała, jakie emocje zainspirowały Isaaca do badań nad historią starożytnej chemii, rozumiała je lepiej niż pozostali doktoranci - tak przynajmniej uważała. Ale do tego wieczora sądziła, że poszukiwania jej promotora (a w sekretnych fantazjach - kochanka) są czymś w rodzaju hobby, a nie wyniszczającą organizm pasją. Lecz podobnie jak on, była teraz bez reszty zaintrygowana duchem historii emanującym z czegoś, co wyglądało na niezwykle wierną reprodukcję stronicy z jakiegoś starożytnego notatnika laboratoryjnego. Uznała, że ktokolwiek tę reprodukcję dla Isaaca wykonał, odwalił kawał wprost fantastycznej roboty. Choćby faktura i dobór papieru - znakomite. A zwłaszcza te grube, krzyżujące się włókna nadszarpnięte zębem czasu: wyraźnie pociemniałe i wygładzone od dotyku niezliczonych rąk. Tak - myślała, można odnieść wrażenie, że dokument jest bezcennym oryginałem. Cóż za kopia, prawdziwe dzieło sztuki... - Chyba tak - odrzekł cicho zadziwiony i urzeczony Isaac. Przez chwilę udało mu się nawet zapomnieć o przerażającym fakcie, że ktoś, kto dostarczył mu kopertę - i ten paskudny nóż - jeszcze kilka minut temu był tu, w laboratorium, ledwie kilka metrów za jego plecami, że wszedł i wyszedł bez najmniejszego szmeru. Nie odrywając wzroku od obrazu na ścianie, podał Nichole list potwierdzający autentyczność pergaminu. - Boże... - wyszeptała z lękiem, przebiegając oczyma napisany na maszynie dokument. - To... oryginał? Jak pan...? Skąd...? I te pieniądze... Isaac wciąż patrzył na ekran, nie będąc w stanie oderwać się od pasjonującej historii spisanej na kawałku pożółkłego papieru. - Spójrz na numer arkusza - powiedział w końcu ni to do siebie, ni do Nichole. Dziewczyna zerknęła na ekran. - Dwunasty. Nie rozumiem... - To znaczy, że mają jeszcze co najmniej jedenaście. Po- patrz na lewą krawędź. Widać, że została przecięta czymś... ostrym - dokończył, nagle ogarnięty zgrozą, że istnieje gdzieś człowiek tak gruboskórny i bezlitosny, człowiek, który mógł wbić nóż w coś równie świętego jak notatnik Żydówki Marii. To tak, jakby wbił go w jej ciało, w jej duszę - pomyślał. - To znaczy kto? Kto ma te pozostałe kartki? O czym pan mówi? Isaac milczał jeszcze chwilę, a potem obrócił głowę i spojrzał w nic nie rozumiejące oczy dziewczyny. I nagle powziął decyzję. Mocno, acz łagodnie, ujął Nichole za ramię i poprowadził w stronę najbliższego stołka. - Nichole... - Wziął głęboki, uspokajający oddech. Usiądź i posłuchaj. Słuchaj uważnie i nic nie mów. Muszę ci coś powiedzieć. To bardzo długa i skomplikowana historia... Na wysokim urwisku Torrey Pines schodzącym ku ciemnemu bezmiarowi Pacyfiku na północ od San Diego Kaaren Mueller chwyciła się grubej, ozdobionej bliznami ręki i zrobiła pierwszy nieśmiały krok, zagłębiając się w labirynt wyżłobionych przez wodę wąwozów opadających stromo i niebezpiecznie ku skalistemu wybrzeżu daleko w dole. Mimo psychodelicznych rozbłysków koloru, które nadal przerywały jej procesy myślowe, Kaaren rozumiała - Roy, jej mężny obrońca i piękny kochanek wielokrotnie jej to powtarzał - że wystarczy jeden nierozważny krok i może stoczyć się jak kamień w stronę ostrych, spiczastych skał i spaść w czarną otchłań prawie stumetrowej głębokości. Zsunąwszy się ostrożnie w kręty żleb, Kaaren poczuła, że wnętrze jej ciała zaczyna falować jakimś dziwnym rytmem, zakłócając błogi spokój otoczenia. Fale rosły i opadały w niemal idealnej harmonii z odgłosem napierającego na brzeg oceanu. Tak, najwyraźniej słyszała ocean, ale go nie widziała, gdyż huczał w zimnej bezdennej czeluści, wznosząc się i opadając, miażdżąc nieustępliwą skałę. Stanęła na chwilę, by zrobić kilka głębokich i wolnych oddechów. Usiłowała dostosować wewnętrzne falowanie ciała do wibrującego poczucia spokoju wiedząc, że fale staną się wkrótce większe i silniejsze, że przejdą w serię orgazmicznych skurczów, że pchną jej wzburzone ciało w konflikt z umysłem, który dopiero co zaczął radzić sobie ze sprzecznościami nowych wymiarów zmysłowości. Poczuła, że na jej nadgarstku zamknęła się twarda dłoń Roya, że ciągnie ją za sobą łagodnie, ale stanowczo. Zmusiła mózg do koncentracji, by pomógł jej stawiać bose stopy po klaustrofobicznie wąskiej, zimnej i krętej ścieżce otoczonej zwałami potężnych skał. Cały czas musiała pamiętać, żeby nie zwracać uwagi na fascynujące rozbłyski przeraźliwie jaskrawego światła, które odbijało się od grubych płyt mokrego piaskowca, tworząc fantastyczne, zawieszone w próżni wzory. Ścieżka Cierpiącego Grubasa. Jakiś głęboki zakamarek odurzonego narkotykiem mózgu Kaaren zarejestrował fakt, że trasa nosi bardzo odpowiednią nazwę. Tak, otyła kobieta czy mężczyzna głupi na tyle, by schodzić tędy na plażę, muszą na Ścieżce Cierpiącego Grubasa przeżywać katusze. Nawet Roy, jej... przyjaciel?... z trudem przeciskał muskularne ramiona przez wąskie przesmyki i miał kłopoty z omijaniem zdradzieckich rozpadlin sięgających pięć metrów w głąb i szerokich ledwie na dwadzieścia, trzydzieści centymetrów. Poczuła, że idący przed nią Roy zawahał się. Znów stanęli, a Kaaren wsparła się wolną ręką o jego mocne nagie plecy. Zniknął gdzieś na górze, a później wciągnął ją na wielki chropowaty głaz, szczelnie blokujący drogę. Zauważyła, że przerwy między kojącymi wibracjami są wyraźnie krótsze. - Tędy - burknął chrapliwie Roy przyciskając się do zdradliwie kruchego występu, by umożliwic jej przejście. Przywarła na chwilę do jego twardego, zahartowanego surfingiem i karate ciała i natychmiast poczuła, że z każdego centymetra kwa- dratowego jej skóry emanują jakieś chromatyczne fluidy, tak jakby Roy był niezawodnym źródłem ciepła, które nie reaguje na powolny spadek temperatury otoczenia. Postąpiła krok do przodu uświadamiając sobie, że wirujące kolory i refleksy zyskały teraz więcej miejsca, że nareszcie mogą swobodnie tańczyć, że ona i Roy - czyżby ktoś jeszcze? - stoją na płaskim i gładkim występie bardzo blisko brzegu. Słyszała ryk fal, oddychała słonawym powietrzem, czuła zimno... Drżąc w ostrych podmuchach wiatru, Kaaren przysunęła się do krawędzi skalnej platformy schodzącej do oceanu. Bosymi stopami czuła chłodną, spienioną wodę i z nasyconą kolorami fascynacją wsłuchiwała się w przytłumiony ryk słonych fal. Dźwięki, jakie słyszała, naśladowały, a później wzmagały przepływ krwi krążącej w jej ciele, i wreszcie poczuła, że spełnienie jest blisko... Drżąc z rozkoszy i zimna, spojrzała na ścieżkę, szukając bezpiecznego schronienia w cieple bijącym z muskularnych ramion kochanka. Kilka metrów dalej ujrzała w mroku Roya i... tego drugiego, człowieka o ciemnej twarzy, który zachowywał wobec niej dziwną rezerwę, choć przecież jego też kochała. Ruszyła, pragnąc wchłonąć w siebie ciepło promieniujące z wyższego, bardziej opiekuńczego mężczyzny, bo ten umiał zwalczyć głębokie wewnętrzne opory - zarówno swoje, jak i jej - których istoty nie zdążyła jeszcze zrozumieć. Ale wtedy znów pochłonęły ją rozkołysane, rytmiczne fale. Obolała i zmieszana Kaaren znieruchomiała na zimnej, gładkiej skale. Długie smugi barwnego soczystego światła skupiały się w miejscu, gdzie stał tęczowy mężczyzna o przerażającym obliczu. Skupiały się na nim, a potem odbijały od ostrej klingi lśniącego, mokrego noża. 7 Telefon zadzwonił dziesięć po jedenastej wieczorem, kiedy Tom Fogarty leżał w hotelowym łóżku i półśpiąc przeglądał stertę raportów spłodzonych przez sześciu członków grupy specjalnej. Centrala hotelowa przełączyła do pokoju rozmowę z Benem Kodą. W ciągu następnych trzydziestu minut na obu wybrzeżach Ameryki miało miejsce kilka pozornie nie związanych ze sobą zdarzeń. W okręgu Fairfax w Wirginii wciąż jeszcze rozespany dyrektor Federalnej Agencji do Spraw Zwalczania Handlu Narkotykami pocałował żonę na do widzenia i o godzinie drugiej trzydzieści nad ranem wyprowadził z garażu samochód. Jechał do waszyngtońskiej kwatery głównej, gdzie na specjalnie za- bezpieczonej przed podsłuchem linii miał odebrać superpilny - i supertajny - telefon od Thomasa Fogarty'ego. W cichym, odizolowanym pomieszczeniu w głębokich pod- ziemiach gmachu J. Edgara Hoovera w Waszyngtonie starszy inspektor do spraw operacji bieżących zasiadł za klawiaturą komputera i do sieci Narodowego Centrum Informacji Kryminalnej przekazał pilną wiadomość, że w związku z zamachem bombowym, w którym śmierć poniósł niejaki Freddy Sanjanovitch, znany przemytnik narkotyków, poszukiwany jest czarnoskóry mężczyzna nazwiskiem Lafayette Beaumont Raynee, alias Tęcza... Raynee przebywa najprawdopodobniej w okolicach San Diego... Towarzyszyć mu może biały mężczyzna nazwiskiem James Pilgrim lub biały mężczyzna nazwiskiem Eugene Bylighter, alias Piszczyk i biała kobieta nazwiskiem Kaaren Mueller. Wszyscy poszukiwani są niebezpiecznymi przestępcami i mogą być uzbrojeni... W Needles, w małym miasteczku na kalifornijskiej pustyni, położonym około osiemdziesięciu kilometrów na północ od obozowiska Big Bend, Herby Dawson - zwariowany pilot o rozległym doświadczeniu, który do emerytury wojskowej dorabiał dyspozycyjnością do nocnych operacji powietrznych prowadzonych przez różne instytucje rządowe, choćby takie jak agencja Thomasa Fogarty'ego - siedział w fotelu pilota bardzo szybkiego wojskowego helikoptera transportowego, dokonując śpiesznej, aczkolwiek skrupulatnej kontroli listy czynności przedstartowych. Jego pomocnik mocował za tylnym fotelem pasażera cały arsenał śmiercionośnej broni i amunicji. Wszystkie te zdarzenia zostały zainicjowane przez wściekle zdeterminowanego Fogarty'ego, który - wykręciwszy jeszcze jeden z kilkuset numerów telefonicznych zapisanych w jego "źródłowym notatniku dochodzeniowym" - natychmiast połączył się z Kodą i wydał rozkazy dla pozostałych agentów grupy specjalnej. Rozkazy były krótkie i wyraźne: Poza wiadomością przekazaną do sieci komputerowej Naro- dowego Centrum Informacji Kryminalnej nie będzie żadnych, absolutnie żadnych kontaktów z władzami policyjnymi okręgu San Diego w związku z domniemanymi przyczynami śmierci Freddy'ego Sanjanovitcha oraz zniknięciem Kaaren Mueller. Ani Sanjanovitch, ani Mueller nie mogą zostać pod żadnym pozorem zidentyfikowani jako agenci policyjnych sił federalnych czy jakichkolwiek innych. Poza Bartem Harringtonem i Sandy Mudd, którzy przepro- wadzą bardzo dyskretną obserwację mieszkań Freddy'ego i Kaaren, grupa ma trzymać się od tych miejsc z daleka. Harrington i Mudd spotkają się na stacji benzynowej przy północnej bramie bazy wojsk lotniczych March o trzeciej rano - to znaczy mniej więcej za trzy i pół godziny - żeby skoordynować akcję obserwacyjną z Fogartym. Sprawa najwyższej wagi: należy niezwłocznie ustalić miej- sce pobytu i status - operacyjny-nieoperacyjny - agentki Kaaren Mueller. Do akcji mają wkroczyć, i działać wedle obowiązujących do odwołania ograniczeń, agenci Ben Koda i Charley Shannon. - Znaleźć Mueller. Natychmiast meldować. Do roboty. O godzinie 23#/35 czasu zachodnioamerykańskiego dwa wynajęte samochody - nowiuteńka czterodrzwiowa Toyota i bardzo już przechodzona furgonetka - opuściły bity trakt prowadzący do Big Bend, wjechały z rykiem na szosę i pomknęły w kierunku Earp, małego miasteczka na skrzyżowaniu dróg. Koda i Harrington wyciskali z pojazdów, ile się da, lekceważąc wszelkie zalecenia eksploatacyjne. Jakieś szesnaście kilometrów za Big Bend podczas gdy obaj kierowcy robili wszystko, by jak najszybciej dotrzeć do niewielkiego lotniska położonego za Earp, Sandy Mudd nie wytrzymała i uległa skumulowanemu stresowi, jaki wywarły na niej wydarzenia ostatnich dwóch godzin. Obróciła się do Harring- tona i z wykrzywioną, zszarzałą twarzą powiedziała: - Bart, proszę cię, zatrzymaj samochód. Natychmiast! Kontrolowalna część umysłu Kody przebywała trzysta dwadzieścia kilometrów dalej, wędrując po stromych, niebezpiecznych skałach i krętych głębokich wąwozach, które w dzieciństwie były dla Bena ulubionym terenem zabaw. Wędrowała tam i próbowała ustalić trasę najlepszą pod względem taktycznym i możliwie bezpieczną. Natomiast jego świadomość - część umysłu, która odruchowo lustrowała pustą asfaltową szosę przed samochodem oraz nadzorowała delikatne ruchy kierownicą i nacisk pedału gazu podczas nagłych zakrętów czy stromych zjazdów - była wciąż niezawodna i czujna, i kiedy światła reflektorów we wstecznym lusterku niespodziewanie zboczyły z drogi, zareagowała natychmiast. Nim kontrolowalna część umysłu - zimna, pałająca nienawiścią i żądzą zemsty - zdążyła ogarnąć sytuację i spytać: "Dlaczego?", ręce i stopy Bena Kody zaczęły redukować biegi, by wyhamować rozpędzoną furgonetkę bez wpadania w poślizg. Sandy wyskoczyła z samochodu, zanim zmaltretowana Toyota zatrzymała się z piskiem opon po prawej stronie szosy. Dziewczyna zanurkowała w pustynny mrok, chwiejąc się i potykając zrobiła kilka kroków w grząskim piasku, upadła na kolana i wstrząsana spazmatycznym płaczem, zaczęła gwałtownie wymiotować. - Niech to szlag... Niech to ciężki szlag trafi... - Osłabiona i bezradna, nie była w stanie nic zrobić: nagły przypływ emocji zgniótł psychiczną skorupę, którą budowała od przeszło godziny. Naraz poczuła, że ktoś unosi jej głowę wielkimi, twardymi dłońmi. - Spokojnie, dziewczyno, spokojnie. Nie ma się czego wstydzić - powiedział Shannon grubym, dziwnie kojącym głosem. Otarł jej twarz z łez i resztek wymiocin i odruchowo wytarł rękę w spodnie. - Za... zabiłam go - wyszeptała łkając. - Sanjo nie żyje, bo nie... bo ja nie... - Głos jej się załamał i wybuchnęła spazmatycznym płaczem. - Nikogo nie zabiłaś - powiedział cicho Shannon, podtrzymując drżącą dziewczynę. Połą rozpiętej koszuli usunął z jej policzków resztki częściowo strawionej kolacji, wziął od Har- ringtona menażkę z wodą i pomógł Sandy przepłukać usta. - Wdepnęłaś w coś, na co nie miałaś żadnego wpływu. Nic nie mogłaś na to poradzić. - Ben myśli inaczej - wyszeptała, wciąż nie panując nad nieregularnym oddechem i zdławionym głosem. - On teraz nie myśli, on reaguje. - Shannon podrapał się w czarną brodę. - Zanim będzie zachowywać się jak cywilizowany człowiek, upłynie trochę czasu. Wróci do siebie, kiedy wyjaśnimy co naprawdę przydarzyło się Kaaren i Sanjo, nie wcześniej. Tymczasem w Earp ktoś na nas czeka. Wytrzymasz do lotniska? Sandy kiwnęła nieśmiało głową, zamrugała, by odpędzić łzy i wsparłszy się na ramieniu Shannona, wstała. Spojrzała na swoją mokrą i cuchnącą bluzkę, skonstemowana zmarszczyła nos, potem wzruszyła ramionami i ruszyła w stronę samochodu, wdzięczna, że ani Charley, ani Bart nie pomogli jej, gdy brnęła chwiejnie przez głęboki, grząski piasek. Wciąż mocno wstrząśnięta, zdołała coś z siebie wykrztusić, dopiero gdy stanęli przy Toyocie. - Charley? Shannon szedł już do furgonetki, gdzie czekał zniecierpliwiony Koda. Odwrócił się słysząc jej chrapliwy szept. - Chcą nas podpuścić, prawda? - To znaczy? - Krzepki agent stał w blasku księżyca z rękami częściowo wsuniętymi do kieszeni dżinsów i z głową lekko przekrzywioną na bok w sposób wyrażający rozbawione zaciekawienie. - Kaaren. Gdyby nie była im do czegoś potrzebna, wysadzi- liby ją w powietrze razem z Freddym. Shannon zerknął na Barta i przeniósł wzrok z powrotem na Sandy. Dopiero wtedy wolno skinął głową. - Tak, pewnie o to im biega. Chyba że, jak sama mówiłaś, użyją jej jako przynęty. Może są na tyle głupi, kto wie. Trzeba zawsze mieć nadzieję - zakończył ciemnoskóry olbrzym. Koda odkładał właśnie słuchawkę radiotelefonu. Shannon wsiadł, zatrzasnął drzwi i spojrzał pytająco na przyjaciela. - Helikopter wyląduje za pię minut - oznajmił Ben uruchamiając silnik i wciskając gaz do dechy. Koła zabuksowały, wóz wjechał na asfalt. - Tym razem Fogarty poszedł na całego. Załatwił nam Czarnego Jastrzębia. Pilotem jest Herby Dawson, były wojskowy, teraz wolny strzelec. - Chyba coś o nim słyszałem - mruknął Shannon. - Kom- pletny pojeb. Zanim przeszedł na własny rozrachunek, rozpirzył pół Wietnamu. Mówili, że latał wtedy u pułkownika Schroedera. - Wygląda na to, że to facet, jakiego potrzebujemy - skonstatował Koda, zerknąwszy na licznik, którego strzałka znieruchomiała na kreseczce wskazującej prędkość stu dwudziestu kilometrów na godzinę. - Co z nią? W porządku? - spytał po chwili. Shannon wzruszył ramionami. - Trochę ją ciepnęło i tyle. Wbiła sobie do łba, że Sanjo zginął przez nią. Wyhaftowała twój stek. - Pokręcił smutno głową, usadowił się wygodniej w przyciasnej jak dla niego szoferce i zerknął na wciąż milczącego kumpla. - Aha, byłbym zapomniał. Ona uważa, że z ciebie prawdziwy kutas. Koda prychnął, a przez twarz przemknął mu leciutki uśmiech. - Ale wszystko się jakoś ułoży, tak czy inaczej - dodał w zadumie Shannon, wbijając wzrok w ciemność rozcinaną smugami reflektorów - Powiedziała, że kiedy załatwimy, co mamy załatwić, wybierze się ze mną w góry. Już jej nie lubisz, więc da nogę, żeby zapomnieć. Będziemy łowić ryby, odpoczywać, no wiesz... - Dziewczyna ma prawdziwy talent do oceniania ludzkich charakterów - mruknął Koda. - Zgadza się, też tak sobie pomyślałem. - Znów zerknął na Bena; wszystko wskazywało na to, że stary niezawodny przyjaciel zaczyna wracać do formy. - Kto wie, może nawet będzie z niej kiedyś w miarę porządna agentka. Wygłówkowała, że tamci chcą nas podpuścić. Sama na to wpadła. - Popatrz, popatrz... - Koda uniósł brwi, drgnęły mu lekko ramiona. - No tak... To dobrze. W takim razie może jakoś przez to przejdzie. - Potem całą uwagę skupił na prowadzeniu samochodu, bo światła reflektorów wyłowiły z ciemności drogowskaz pokazujący skręt na lotnisko. Kiedy Toyota wyhamowała koło blaszanego hangaru, na oświetlonym lądowisku, niecałe pięćdziesiąt metrów od budynku biura, zaczęły się obracać cztery długie łopaty lśniącego, masywnego helikoptera. Ponaglani szybko upływającym czasem - zostało go bardzo niewiele - czterej agenci wyskoczyli z samochodów i wpadli do hangaru w poszukiwaniu Herby'ego Dawsona. Zastali tam szczupłego faceta koło pięćdziesiątki z siwymi włosami ostrzyżonymi na wojskowego jeża i trzydniowym zarostem na twarzy. Stał i z dużego błyszczącego zbiornika nalewał kawę do poobijanego i powyginanego termosu. - Dawson? - Koda rzucił torbę i z wyciągniętą ręką ruszył w jego stronę. Szpakowaty pilot kiwnął głową i uścisnął mu dłoń. - Herby. Ben, tak? W takim razie tamci trzej to Charley, Bart i Sandy. Zgadza się? Skinęli głowami. - No to w porządku - mówił dalej. - Chciałbym usiąść i zamienić z wami kilka słów, ale Fogarty uprzedził mnie, że krucho stoicie z czasem, więc chyba od razu damy czadu, co? Pogadamy, jak będę próbował utrzymać to pudło w powietrzu. Wesoło pogwizdując ruszył w stronę lądowiska. Obładowany sprzętem Shannon zrównał z nim krok i w jaskrawym blasku reflektorów pomaszerowali do helikoptera. Koda spojrzał na zegarek i zwrócił się do Barta i Sandy: - Macie niecałe trzy godziny, żeby zdążyć na spotkanie z Fogartym. Lepiej się zbierajcie. - Zameldujemy się w hotelu Circle Ramada. To będzie nasz punkt kontaktowy - powiedział Harrington. - Dobra. - Koda zerknął na Sandy, która po odejściu towa- rzyskiego Dawsona zamknęła się w swojej skorupie. Siedziała na ziemi, patrząc przed siebie nie widzącymi oczyma. - W porządku, Sandy? - spytał. Przestraszona, poderwała wzrok i Koda dostrzegł w jej nieruchomym spojrzeniu wyraźną determinację. - Jasne - odrzekła cicho i chrapliwie. - Jak zwymiotujesz w Toyocie, będziesz musiała ją sama zwrócić - zażartował łagodnie Koda, wypatrując w jej twarzy oznak lepszego humoru. - Następnym razem rzucę pawia do torebki. - Przekonałaś mnie. - Nie mógł powstrzymać leciutkiego uśmiechu, choć wciąż dusiła go wściekłość. Ale oczy miał nadal zimne i surowe. - Uważajcie na siebie i... nie podchodźcie do nich za blisko - dodał z naciskiem. - Jasne? - Przez najbliższe trzy godziny Bart nigdzie się beze mnie nie ruszy - odrzekła poważnie Sandy. - Będzie miał czas na przemyślenie sprawy. - Potem też nigdzie bez ciebie nie pójdę - poprawił ją trzeźwo Bart. - Spokojna głowa, Ben. Zachowamy maksymalną ostrożność i będziemy na siebie uważali. - Jak dowiecie się czegoś o Freddym, zadzwońcie do Sandy i zostawcie wiadomość na sekretarce. - Dobra - odpowiedział Koda. - Jak tylko coś zwąchamy, damy znać. - Odwrócił się, żeby ruszyć za Shannonem i Dawsonem do jękliwie zawodzącego helikoptera. - Hej, Benji! - zawołał za nim Bart. Koda obrócił głowę. - No? - Nie dajcie sobie odstrzelić tyłka, dobra? - Harrington był wyraźnie zakłopotany, ale nawet nie próbował ukryć niepokoju malującego się na jego pomarszczonej, spalonej słońcem twarzy. - Dawno tak ostro nie graliście. - Dobrze, tatusiu! - odkrzyknął Koda i puścił się biegiem, bo łopaty wirnika nabierały obrotów. Koda przypiął się pasami do przedniego fotela i kiedy sięgał po słuchawki, Dawson dźwignął maszynę na kilkanaście centymetrów w powietrze. Helikopter zadarł ogon i poszybował gładko tuż nad płytą lotniska. Dawson rzucił okiem na tablicę rozdzielczą, sprawdził, czy wszystko gra, zerknął na Kodę i Shannona, a kiedy pokazali mu uniesione kciuki, ściągnął drążek i Czarny Jastrząb wystrzelił w niebo. Jak tylko wyrównali lot na wysokości stu pięćdziesięciu metrów nad pustynią, Dawson wcisnął pedał i uruchomił wewnętrzny system łączności. - Powiadają, że służyliście w oddziałach specjalnych kawa- lerii powietrznej - rzucił obojętnie do mikrofonu, kierując pysk maszyny na południowy zachód. - W prowincji Ding Tuong w delcie Mekongu - odpowiedział Koda patrząc, jak Dawson manipuluje potencjometrem ustawiając odpowiednią częstotliwość radiową. - Ale mamy stamtąd cholernie złe wspomnienia. - A kto ma dobre? Nocne grupy dywersyjne drugiego bata- lionu trzydziestej dziewiątej dywizji piechoty, co? - spytał omiatając wzrokiem nocne niebo w poszukiwaniu świateł ostrzegawczych samolotów i nasłuchując obcych sygnałów radiowych. - Fogarty puścił farbę? - Powiedział, że co jak co, ale z wiatraka nie wypadniecie. Tak się przypadkiem składa, że siedziałem w Ding Tuong pięć lat, do lipca sześćdziesiątego dziewiątego. Latałem na szturmowcach we wsparciu napowietrznym. Kto wie, może kiedyś oczyszczałem teren dla ciebie i Charleya. Pojebany świat, co nie? Koda mruknął coś pod nosem i kiwnął głową. - Fogarty powiedział ci, co jest grane? - Powiedział, że mam jak najszybciej dolecieć do Torrey Pi- nes, rozejrzeć się trochę, wyrzucić was na skały i zbierać dupę w troki. Wspomniał, że jeden z waszych zaginął. Jak ktoś mnie przydybie, mam mówić, że wyczarterowałem maszynę firmie zajmującej się ochroną środowiska i że zbieram dla nich próbki nocnego powietrza. Wyobrażasz sobie? - Zachichotał i pokręcił głową. - Sprawa może się trochę skomplikować - odrzekł Koda. Patrząc w ciemność, próbował odtworzyć w pamięci topografię urwiska i Ścieżki Cierpiącego Grubasa. Ilekroć myślał o Torrey Pines, wspomnieniem powracającym najczęściej była poirytowana uwaga ojca, że zerodowane wąwozy i wysokie, strome urwiska są idealnym miejscem do tego, żeby dwóch głupich trzynastoletnich szczeniaków nauczyć zdrowego rozsądku. Przypominały mu się wtedy słowa starego i to, że przed zapadnięciem zmierzchu, kiedy światło było jeszcze jak trzeba, przewiązał ich w pasie linami, spuścił z występu w dół i kazał wchodzić z powrotem. Koda wstrząsnął się na wspomnienie z dzieciństwa i pomyślał, że Torrey Pines by night będzie na pewno cholernie interesujące. - Tak też sobie pomyślałem - odrzekł Dawson. - Inaczej poszlibyście na całość i obgadali sprawę z miejscowymi, nie? Z policją, z szeryfem, z celnikami albo z ochroną pogranicza. Aha, słyszałem, że wasza Agencja wysłała na granicę kilka wiatraków. - Wzruszył ramionami i uśmiechnął się do siebie. - Wygląda na to, że będzie tłoczno - skonstatował wymija- jąco Koda. Kto wie. Oczywiście nie chcemy rzucać się nikomu w oczy co nie? A propos. Nałóżcie kamizelki. Za kilka minut będzie tu cholernie zimno. - Dlaczego? - Gonimy czas - wyjaśnił Dawson spoglądając to w czarne niebo, to na zielonkawo świecącą tablicę rozdzielczą. - Żeby dowieźć was jak najszybciej, muszę lecieć po prostej, jak długo się da. Sęk w tym, że dokładnie na trasie jest kilka obiektów wojskowych i jeden poligon doświadczalny, który będziemy musieli jakoś ominąć. Tak się przypadkiem składa, że dobrze tych z dołu znam. Nie cackają się z nie zidentyfikowanymi samolotami naruszającymi ich przestrzeń powietrzną. - A może byśmy dali po garach i szybciutko nad nimi przelecieli? O tej porze nie powinni chyba przeprowadzać żadnych prób, co? - myślał głośno Koda. - Zresztą komu będzie się chciało zrywać z łóżka tylko po to, żeby kazać nam wracać do domu? - Apaczom. To pewne jak w banku - odrzekł wolno Dawson. - Komu? - Nie mówię o tych z łukami. Ci, o których myślę, potraf- liby w pięć minut rozpieprzyć cały pociąg, a potem ruszyć dalej, żeby poszukać trudniejszego przeciwnika. - Koda patrzył na niego nic nie rozumiejącymi oczyma. - Chodzi o helikoptery, Ben, o szturmowce - wyjaśnił stary wojak z nie ukrywanym entuzjazmem. - A konkretnie o Hueye AH-64. Mówię ci, to zawzięte skurwysyny. Mają takie uzbrojenie, że każdy z nich może związać walką pół batalionu. Moja Kobra wygląda przy nich jak niewinny padalec. - Westchnął tęsknie i pokręcił głową. - I one tam stacjonują? - Koda natychmiast pojął, że to głupie pytanie. - Cała eskadra. Ćwiczą na okrągło, w dzień i w nocy. I nic ich bardziej nie ucieszy jak taki zabłąkany Jastrząb. Daliby nam trzydzieści sekund na wylądowanie, a potem ciągnęliby zapałki, który z nich ma dobrać się nam do dupy. Wygarnąłby taki z trzydziestomilimetrowego działka i z naszego transportowca zostałaby tylko kupka złomu. - Więc chcesz ich ominąć, tak? - Tak jest. Dlatego nałóżcie kamizelki. Najlepsza trasa prowadzi nad górami, i to sporymi niestety. Wejdziemy na jakieś tysiąc osiemset metrów, a tam jest piekielnie zimno. - Jezu - mruknął Koda naciągając na siebie kamizelkę, którą rzucił mu Charley. - Mam nadzieję, że Fogarty przynajmniej dobrze ci płaci. - Och, zawarliśmy z Tomem wspaniały układ! - zawołał wesoło Dawson. - Za tego rodzaju akcje nie płaci mi ani centa. Potężna maszyna zaczęła wchodzić na wyższy pułap Za dwadzieścia druga, godzinę i czternaście minut od startu, Czarny Jastrząb, wielozadaniowy śmigłowiec Sikorsky S-70, pilotowany przez eks-sierżanta Herby'ego Dawsona, zostawił za sobą oświetlony most przy Carlsbad Lagoon, niedaleko nadmorskiego miasteczka Oceanside, i obierając kurs zachodni skierował się nad ocean. Kilometr od brzegu Dawson skręcił na południe i pogwałcając wszystkie możliwe przepisy ruchu powietrznego obowiązujące w czasie pokoju, wyłączył światła pozycyjne helikoptera i leciał dalej. Pięć minut później, niecałe sto metrów od wysokiego, stro- mego urwiska należącego do rezerwatu stanowego Torrey Pines pięciotonowa, dwudziestometrowej długości maszyna zawisła łagodnie nad czarnymi falami Pacyfiku, niczym jej dziki i zawzięty imiennik. - Trasa opada na prawo od tego rozszczepionego głazu po lewej stronie tablicy. Widzisz, gdzie znika? Jakieś dwanaście metrów niżej. Widzisz? - rzucił Koda do mikrofonu, skupiając się na dokładnej obserwacji terenu, podczas gdy Dawson wykonywał szybki i niebezpiecznie niski przelot wzdłuż poszarpanej skalnej ściany. - Widzę - potwierdził. Kiedy Dawson wykona pierwszy i ostatni nalot, Koda będzie musiał dobrze wypatrywać. Przede wszystkim Kaaren. I tego szczeniaka Bylightera. Kto wie, może przy odrobinie szczęścia uda mu się wypatrzeć Rayneego. Musiał też sprawdzić, czy wokół przynęty nie ma jakichś dodatkowych pułapek. Albo pojazdów. Niewykluczone, że nawet policji. Poprawił uprząż mocującą i noktowizor. Jedyną przewagą, jaką załoga Czarnego Jastrzębia miała nad przeciwnikami, była niemal kompletna ciemność - srebrny księżyc zniknął za warstwą ciemnych chmur - która chwilowo pochłaniała wszystko oprócz dudniącego łoskotu wirujących łopat. Tak więc ciemność i trzy noktowizory zamocowane przy goglach Dawsona, Kody i Shannona. No i szperacz na podczerwień zamontowany pod brzuchem śmigłowca; szperacz wyrzucał stożkowaty strumień szybko poruszającego się zielonkawego światła - podstawa stożka miała sześć metrów średnicy - i stanowił niezbędne oświetlenie dla noktowizorów. - Jesteś gotowy, Charley? - spytał Dawson. Jego do perfe- kcji wyćwiczone ręce utrzymywały olbrzymi śmigłowiec tuż nad spienionymi falami. Potężny helikopter drgał, wibrował i czekał na rozkazy. Ubrany w moro Shannon odsunął boczne drzwi, usiadł i zwiesił nogi za burtę. Miał wielkie żołnierskie buty, na twarzy gogle z noktowizorem, na udach dwunastostrzałową strzelbę, nabitą i odbezpieczoną, a do pasów uprzęży amunicyjnej przymocował linkę asekuracyjną. - Gotowy - warknął do mikrofonu - Ben? Koda był ubrany w identyczny strój, z tym że zamiast żołnierskich butów miał na nogach tenisówki z głęboko żłobionymi zelówkami, a zamiast ciężkiej uprzęży bojowej i strzelby w kaburze pod lewym ramieniem miał automatyczną czterdziestkę piątkę, a u pasa nóż w czarnej pochwie; do stóp przyciskał dużą polową apteczkę. - Ruszaj, Herby - odrzekł myśląc o czekającym ich zadaniu i przeniósł wzrok w miejsce, od którego chciał zacząć poszukiwania. - No to trzymajcie się, chłopcy - rzucił Dawson i pchnął drążek. Pysk maszyny opadł i Czarny Jastrząb runął w stronę odległych skał. Zdawało się, że wywracająca wnętrzności kombinacja rosnącego przeciążenia oraz niemożliwych do przewidzenia i niezwykle silnych prądów powietrznych harcujących wzdłuż wystrzępionej ściany urwiska ciśnie turbośmigłowiec na sterczące występy piaskowca. Od natychmiastowej śmierci uchroniła ich tylko moc i nadzwyczajna manewrowość wspaniale zaprojektowanej maszyny tudzież doświadczenie i niezachwiana koncentracja Dawsona. - Dwa samochody na szczycie, jeden koło drogi. - Głos Kody był odległy zniekształcony elektroniką. - Dwóch ludzi, możliwe że trzech. Między skałami, na godzinie trzeciej. - Z głosu Shannona biła drapieżność, pod- niecające wyczekiwanie. - Kurwa. - Tym razem Dawson. Tuż przed nosem maszyny pojawił się ostry występ i sierżant szarpnął drążkiem, zanim świadoma część jego umysłu zdążyła szczegółowo przeanalizować sytuację. - Ciało! Na wysokości poziomu wody! - wrzasnął Koda do mikrofonu. - Herby, zawróć go i przeleć szerokim łukiem nad tamtym głazem! Jak najniżej! - Zrozumiałem. Dawson zmienił kąt nachylenia łopat wirnika. Śmigłowiec wykonał błyskawiczny piruet i runął w stronę skalnej ściany, mknąc łukiem dwadzieścia metrów od brzegu i niecałe dwa metry nad grzbietami czarnych fal przy boi. Koda rozpiął uprząż mocującą, chwycił się mocno poręczy na drzwiach, stanął obok Shannona, przysunął mikrofon bliżej ust i spojrzał na plecy Dawsona. - Herby, kiedy Charley krzyknie "Teraz", skaczę. Zrozumia- łeś? Jak tylko wyskoczę, podrzuć go jak najszybciej na parking, a potem zmiataj. Słyszysz mnie? Koda odczekał, aż Shannon i Dawson uniosą kciuki. Wtedy zdjął słuchawki, zerwał z głowy noktowizor, chwycił apteczkę i ukucnął. Dwie sekundy później Charley wrzasnął do mikrofonu: "Teraz!" i klepnął Kodę w udo. Dawson szarpnął drążkiem w prawo, w tym samym momencie Koda runął z podkurczonymi nogami w dół. Gigantyczny rozbryzg wody - i niemal natychmiast pogrążył się w czarnych odmętach. Oszołomiony gwałtownym upadkiem i nagłym, paraliżującym zimnem, Koda pozostał chwilę pod wodą czekając, aż odzyska zmysł orientacji. Potem zaczął młócić wokół siebie jedną ręką - drugą ściskał apteczkę, którą szarpały silne prądy - by się wynurzyć. Wreszcie wychynął na powierzchnię, zrobił szybki wydech, napełnił płuca ożywczym tlenem, ale zanim zdążył otrzeć twarz ze słonej, szczypiącej w oczy wody i wyrównać oddech, poczuł, że ściąga go do brzegu silny prąd. Otrzaskany z niebezpiecznymi wodami przybrzeżnymi, odczu- wając ulgę, że nie wpadł w jeden z częstych tu i równie silnych prądów zmierzających w stronę otwartego morza, Koda odprężył się i uspokoił. Fale niosły go do brzegu, a on wykorzystywał krótką chwilę wytchnienia, żeby przygotować się psychicznie do niebezpiecznej przeprawy przez skalistą linię przyboju. Nagle uświadomił sobie, że bliski już ryk napierających na brzeg fal gwałtownie przybrał na sile, że chłodne czarne grzywacze uderzają w coś, co jest podejrzanie blisko. Czyżby w jakąś... skałę? Walcząc z naporem wzburzonych grzywaczy, Koda wykręcił głowę do brzegu, wysunął przed siebie obie nogi i... błyskawicznie osłonił apteczką twarz. Zrobił to odruchowo, w geście obrony, albowiem grzmotnął nogami w masywną skałę, pokrytą wodorostami i muszlami. Kiedy potężna siła cisnęła nim o gładki, tkwiący tuż pod powierzchnią wierzchołek, ciężka, przesiąknięta wodą apteczka częściowo zamortyzowała impet rykoszetującego uderzenia. Ale tylko częściowo. Oszołomiony Koda nie mógł złapać oddechu. Straszliwy ból żeber bardzo go osłabił i Ben poczuł, że ocean wyrywa mu z rąk apteczkę. Teraz nie pozostawało nic innego, jak osłonić twarz poharatanymi ramionami, nabrać jak najwięcej powietrza, szukać nogami twardego dna i walczyć z bezlitosną falą, która ciskała go od skały do skały. Wreszcie fala załamała się i wypluła go jak pestkę wiśni. Nie będąc w stanie zrobić nic więcej, jak tylko osłonić rękami głowę, runął w półmetrowej grubości pianę oblepiającą łachę twardego piasku między dwoma skałami, zamortyzował upadek ramieniem, w ostatnim ułamku sekundy schylił głowę i wpadł do wody. Przez długą chwilę miotał się w otchłani wzburzonej falami przyboju i czuł, że woda wdziera mu się do ust, oczu, uszu i nosa. Nagle zahaczył tenisówką o dno i stwierdził, że wściekła kipiel sięga mu ledwie szyi. Dzięki determinacji zrodzonej z godzinami dławionej w sobie furii Koda wyciągnął zakrwawione ręce i zdołał chwycić się jednej ze skał, obok których przepływał. Złapał ją i trzymał z całej mocy, próbując jednocześnie osłonić poobijaną głowę. Wreszcie wbił stopy w twardy piach naniesiony przez fale. Kilka sekund później zużył resztki sił, by wydźwignąć swoje zmaltretowane ciało na śliski kamień i zejść z niego na mokrą i zimną, ale twardą i stabilną półkę. Zanim doczołgał się po wodorostach do odległego o dwadzieścia metrów głazu, minęła prawie minuta. Olbrzymi, mokry piaskowiec tkwił u podnóża ścieżki wiodącej w górę urwiska, a obok niego spoczywała ciemna, ledwo widoczna sylwetka nagiej Kaaren Mueller. W aksamitnej ciemności Koda z trudnością dostrzegał zarys jej twarzy. I dopiero kiedy wymacał jej nadgarstek, żeby na wszelki wypadek sprawdzić puls, zrozumiał, jak okropną śmiercią przyszło jej umrzeć. Oba nadgarstki miała przecięte, tak samo jak ścięgna Achil- lesa nad kostkami nóg. Nie mogąc ani chodzić, ani stać, Kaaren najwyraźniej usiłowała wrócić na Ścieżkę Cierpiącego Grubasa pełznąc na łokciach i kolanach (zakrwawione palce Bena wyczuły miejsca, w których stwardniała skóra była spękana i poszarpana). Dopełzła aż tutaj, gdzie napotkała przeszkodę nie do pokonania, i tutaj, obok tego ponurego, zimnego głazu, powoli uszło z niej życie. Słowa, jakie wyszeptał, były wytworem ludzkich strun gło- sowych, ale gotująca się pod nimi jadowita furia z człowie- czeństwem niewiele miała wspólnego. Wciąż klęczał obok Kaaren, nie odczuwając już ani para- liżującego zimna, ani straszliwego bólu, który z sekundy na sekundę wysysał z nadszarpniętych mięśni resztki sił, gdy nagle usłyszał daleki odgłos, jaki wydaje stąpający po piaszczystej skale but. Odgłos był wyraźny i Koda usłyszał go mimo rytmicznego grzmotu załamujących się fal. Poderwał głowę i wolno balansując ciałem, zaczął uważnie nasłuchiwać, by zlokalizować źródło dźwięku. Czekał. Teraz. Tym razem coś zaklekotało, jakby dwa zderzające się z sobą kamyczki. Ryk fal przyboju uniemożliwiał precyzyjne określenie kierunku, z jakiego odgłos dochodził. Na pewno z góry. I chyba z prawej strony... Znów jakiś szmer. Cichy, chrobotliwy. I jeszcze wyraźniejszy, ponieważ skoncentrowany i czujny Koda maksymalnie wytężał słuch. Tym razem defnitywnie z prawej strony. Jakieś sześć, może dziewięć metrów nad nim. Dłoń Bena spoczęła na zimnej, uwalanej piaskiem rękojeści pistoletu, który cudem przetrwał szaleńczą kąpiel. Zaczął go wyciągać z mokrej, brudnej kabury chociaż wiedział, że po pierwszym strzale broń by się pewnie zacięła. I wtedy stanął mu przed oczyma obraz ran na kostkach nóg i nadgarstkach Kaaren - jeszcze wilgotnych i lepkich od krwi - ran o gładkich brzegach, bardzo głębokich, zadanych czymś, co mogło być... brzytwą? W umyśle Bena zaszła nagła zmiana. Samozachowawcza świadomość, która nakazywała mu reagować jak człowiek cywilizowany, ustąpiła miejsca pierwotnemu instynktowi, a ten nie wykazał żadnego zainteresowania nowoczesną, zawodną i szybko zabijającą bronią. Żądał czegoś bardziej prymitywnego, czegoś wrażliwszego na dotyk. Jak choćby obnażone kły... ...albo uzbrojona w ostre szpony ręka. Wsunął pistolet do kabury, rozpiął pochwę i wyciągnął z niej długi nóż z głęboko żłobioną rękojeścią. Ujął go mocno, a płaską przyczernioną klingę skierował przed siebie, ostrzem do góry. Potrząsnął głową i zamrugał. Potem, zapomniawszy o bólu i zimnie, wpełznął na głaz, zeskoczył z niego, bezszelestnie wylądował po drugiej stronie i zamarł w półprzysiadzie. Nóż trzymał nisko, gotowy do zadania szybkiego ciosu od dołu. Usta miał wpółotwarte, wykrzywione w niewidocznym grymasie, który odsłaniał białe zęby. Oddychając cicho, prawie niesłyszalnie, ruszył ostrożnie w górę wąskiej ścieżki. Wytężał wzrok i słuch w poszukiwaniu źródła nowych odgłosów. I oznak najmniejszego ruchu. Krok za krokiem posuwał się stromą kamienistą ścieżką. Poharatanymi palcami wolnej ręki leciutko dotykał wysokiej chropowatej ściany, żeby wyczuć niewidoczny zakręt czy występ. Klik-klik-klik. Nagły dźwięk, niespodziewanie głośny i ostry w ciemności nasyconej rykiem oceanu, zaatakował jego czuły słuch i uruchomił ostrzegawczy alarm pamięci. Cofnął się instynktownie i z nożem przy brzuchu, z mięśniami twardymi jak napięte rzemienie, przywarł plecami do wystrzępionego piaskowca. Cywilizowana część umysłu chwilowo przejęła kontrolę. Klik-klik-klik. Znowu. Gdzieś na górze, po lewej stronie. Odgłos był głośniejszy i bliższy niż dźwięk, który słyszał u podnóża ścieżki. Jakieś urządzenie elektroniczne? I nagle coś sobie skojarzył, a noc - niedawny sprzymierzeniec - stała się jeszcze ciemniejsza i groźniejsza. To radio. Króciutkie sygnały radiowe, jakich używały oddziały dywersyjne w dżunglach delty Mekongu, kiedy przejście na fonię było zbyt niebezpieczne. Wystarczyło wtedy pstryknąć guzikiem mikrofonu. Jedno pstryknięcie: stój. Dwa pstryknięcia: naprzód. Trzy - wycofaj się. Żeby potwierdzić odbiór, należało powtórzyć odebrany sygnał. - Kurwa. Koda zawahał się. Świadomość, że tam, na górze, czyhają zbiry z oddziałów specjalnych, przesłoniła na chwilę zimną nienawiść, trawiącą go od wielu godzin. Dawson podrzucił Charleya na parking. Ale nie słychać żadnych strzałów... Naraz - głośne szuranie butów. Wysoko, po lewej. Trwało nie dłużej niż cztery sekundy. I cisza. Nadal żadnych strzałów. Znowu trzy krótkie pstryknięcia. Gwałtowny ruch - tym razem z boku, po drugiej stronie ściany - pobudził Kodę do akcji. Szukał drogi palcami. Dotknąć skały i krok naprzód. Szybko i bezszelestnie. Dotknąć skały i naprzód. Dotknąć i naprzód, i naprzód. Stop. Słychać coś? Nie. Więc dalej. Kimkolwiek są, to na pewno nie gliniarze. Dotknąć skały i krok naprzód. Dotknąć i naprzód. Stop. Nie, nic nie słychać. Niemożliwe, to nie gliny. Naprzód, naprzód, dalej. Charley wrzeszczałby już jak obdzierany ze skóry i domagałby się respektowania praw obywatelskich... Cisza? Nie. Znów odgłos szurania butami. Szybszy, odleglejszy A to skurwysyny! Dotknąć skały i naprzód, naprzód, naprzód. ...i prawnika. Nie, gdyby chcieli wziąć go siłą, zrobiłby takie piekło, że hej. Gliniarze też by wrzeszczeli, obowiązkowo. Reflektory, helikoptery, megafony i tak dalej. To w ich stylu. Nie, to nie policja. Dalej, dalej, dalej. Mimowolnie pojękując z wysiłku i tłumionego bólu, zmuszał osłabione mięśnie do pracy i piął się wąską, krętą ścieżką, nachyloną pod kątem trzydziestu, czasami nawet czterdziestu stopni. Nieustannie nasłuchiwał dźwięków dochodzących z góry, chrobotów zagłuszanych przez stłumiony ryk oceanu i szarpiący płuca oddech. Niewielka część jego świadomości koncentrowała się na ruchach ręki uzbrojonej w nóż. Utrzymywała go w stałym pogotowiu, żeby Koda mógł zadać błyskawiczny cios, gdyby idący przed nim człowiek nagle się odwrócił. Albo gdyby... Ręka Bena musnęła krawędź wąwozu ostrzegając go, że szczyt urwiska już blisko. Jednocześnie ożył dawno zapomniany instynkt, który wydarł się na Bena i zmuszał do zaprzestania jakichkolwiek ruchów i wytężenia słuchu. Bo szedł za szybko, oddychał za głośno, bo... Te skurwysyny przecięły jej nadgarstki i ścięgna u nóg. Zostawili ją w ciemności, żeby wykrwawiła się na śmierć. Teraz próbują zwiać, próbują uciec, zanim... Odgłos cichego stąpnięcia na miałkiej powierzchni piaskowca dosięgnął uszu Bena w chwili, gdy czyjaś dłoń zakryła mu usta. Druga chwyciła za nadgarstek uzbrojonej ręki, a gwałtowne pchnięcie rzuciło go na dno płytkiego w tym miejscu wąwozu. Upadł twarzą naprzód. Kiedy tylko uderzył piersią o ubitą ziemię, zwinął się jak piskorz, by zrzucić z siebie przygniatający ciężar. Chciał uwolnić rękę, dźwignąć ciało choć centymetr w górę i użyć noża. Walczył jak wściekły pies, nie zważając na boleśnie protestujące płuca, w których nie było już powietrza. I wtedy tuż koło ucha zabrzmiał znajomy głos: - Leż, jak leżysz. Ben posłuchał. Przez dobre sześć, siedem sekund leżał z twarzą wciśniętą w ziemię i pompował do płuc ożywczy tlen. Kiedy mógł już normalnie oddychać, podczołgał się wolno do wyciągniętego na brzuchu przyjaciela. - Spójrz - szepnął Charley podając mu noktowizor. - Chryste... - Koda zobaczył sylwetki trzech mężczyzn pędzących zygzakiem w stronę parkingu. Biegli jak zawodowcy: dwóch osłaniało, trzeci podrywał się do biegu, padał i osłaniał następnego. Koda schował nóż i sięgnął do kabury, ale Shannon ścisnął go za ramię i pokręcił głową. - Nawet o tym nie myśl. Ci chłopcy mają Uzi. I od groma amunicji. Nie położymy ich tym, co mamy. Gdyby Bozia podarowała nam choć ze dwie rury, a do nich parę granatów nasadkowych, moglibyśmy spróbować. Albo choćby jakiś rozpylacz. Ze strzelby jednego mógłbym położyć... - Shannon mówił swobodnie, tonem człowieka prowadzącego zwykłą rozmowę, a kiedy poczuł, że spięte mięśnie Bena rozluźniły się na znak niechętnej zgody, zwolnił uścisk. -...przy odrobinie szczęścia może ze dwóch. Potem byłoby ci tu cholernie smutno, bo zostałbyś sam jak palec. Jak sobie pomyślałem, że łazisz po tych skałach i dostajesz pierdolca, to z mety pomysł skreśliłem. Pewnie chciałeś iść na nich z tym majchrem, co? - Poklepał go czule po ramieniu i cofnął rękę. - Taa, dzięki za troskę... - wysapał ciężko Koda i sfrustrowany obserwował, jak uciekający mężczyźni - jeden z trzyosobowych oddziałów pracujący dla Jimmy'ego Pilgrima przy konwojowaniu narkotyków - dopadają dwóch samochodów i jak pojazdy wyjeżdżają z parkingu, nie zapalając świateł. - Widziałeś Kaaren? - Zauważyłem ją przez noktowizor, kiedy zawracaliśmy. Niewiele widziałem. Wyglądało na to, że ją pocięli - mruknął Shannon z pozorną obojętnością. - Ścięgna. W nadgarstkach i u stóp. Próbowała się stamtąd wyczołgać. Głaz zagrodził jej drogę. - Taa? - Charley milczał chwilę. W końcu wstał i podał rękę Kodzie. - W takim razie może to i lepiej, że nie próbowaliśmy wypruć z nich flaków. - Z tych trzech? Dlaczego? - Dobrze się im przyjrzałem, każdemu z osobna - odrzekł Shannon sięgając po strzelbę. - Żołnierskie buty, obcisłe dżinsy, ciemne swetry, czapki, ładownice, na ramieniu Uzi, przy pasie rewolwery z krótkimi lufami. Nie mieli kurtek. Noży nie widziałem. - To o niczym nie świadczy - mruknął Koda. Przemoczony i straszliwie pokiereszowany, zaczął drżeć z zimna; od oceanu wiał silny wiatr. - Mogli to zrobić spężynowcem albo brzytwą. Ruszyli szybko w stronę parkingu, niezadowoleni, że zza chmur wychynął księżyc. Na urwisku zatańczyły tajemnicze, pełne grozy cienie. - Mogli - odburknął Shannon. Włożył rękę do jednej z przepastnych kieszeni naszytych na spodnie i wyciągnął z niej mały nadajnik. - Jest wiele możliwości. Ale nie mogę zapomnieć, co Fogarty powiedział o tym pierdolonym skurwysynu, o Tęczy. Marnować siły na takich gnojków nie wiedząc, czy to na pewno oni? Nigdy. Myślę, że Freddy i Kaaren zasłużyli sobie na coś więcej. - Racja. - Znużony i do cna wyczerpany Koda pokiwał głową. - Chcesz tym wezwać taksówkę? - Najlepszą z możliwych, bracie. Stary Herby powiedział, że ma w dupie rozkazy Fogarty'ego i twoje i że nigdzie się stąd nie ruszy dopóki mu nie pomacham na do widzenia. - Wskazał krawędź urwiska. - Pewnie gdzieś tam czeka i marzy o tym cholernym Apaczu. - Kto wie, zanim to się skończy, może jakiegoś zwinę i dam mu w prezencie. Zdążyłeś zapisać numery tych wozów, czy tak się przejąłeś moim zdrowiem psychicznym, że zapomniałeś? - No nie, aż tak to ja ciebie nie lubię. Mam je. - No to wezwij Dawsona - rzucił wyraźnie już teraz znużony Koda. Usiadł na asfalcie i dodał: - Jakoś nie mam ochoty na spacery. Poza tym musimy ustalić parę szczegółów, zanim zacznie świtać. Zanim zjawią się tu ludzie i znajdą... Kaaren. 8 Rozkoszując się dominującym wpływem czysto erotycznej wyobraźni Lafayette'a Rayneego, jasnobrązowe ciało kobiety, tak bliskie jego ideałowi zmysłowej doskonałości, zaczynało się wolno rozgrzewać pod twardym, rytmicznym dotykiem zdyscyplinowanych rąk. Kluczem była cierpliwość. I jak każdy artysta wykorzystujący w pracy zmysły fizyczne, Lafayette Beaumont Raynee miał cierpliwość prawie nieskończoną. Dlatego chętnie poświęcił kilka minut na pieszczoty prawej nogi - konkretnie łydki - która spoczywała na białym jedwabnym prześcieradle. Delikatnymi, łagodnymi ruchami palców szukał uparcie najdrobniejszych śladów cielesnego defektu, a wrażliwa skóra kobiety wchłaniała, a potem oddawała gorąco jego żylastych rąk. Dopiero kiedy się całkowicie zadowolił - na jego osąd wpłynęła reakcja kobiety - przesunął wrażliwe palce na twardą, wystającą rzepkę kolanową i w końcu dotarł do długiego, jędrnego czekoladowego uda... Do kontemplującej świadomości Rayneego wdarł się przeraźliwie ostry jazgot telefonu stojącego na krawędzi łóżka, jednak Tęcza był tak skoncentrowany, że odczekał, aż telefon zadzwoni pię razy, i dopiero wtedy sięgnął niechętnie po słuchawkę. - Tak? - Głos miał spokojny, cichy i niebezpiecznie obojętny. Choć godzina była wczesna - dopiero świtało - trzymał nerwy na wodzy, bo wiedział, kto dzwoni. Tylko Jimmy Pilgrim, jedyny człowiek, który zdołał okiełznać drzemiące w nim zwierzę, znał numer tego telefonu. Pilgrim zaczął bez wstępów: - Rozumiem, że nasz pokaz wypadł jak należy. Miałeś już jakiś odzew? - Nie, żadnego. Generał nie reaguje. Może z niego lepszy taktyk, niż myśleliśmy? - dywagował zamyślony. - W jego aktach nie znalazłem nic, co wskazywałoby, że ma choć odrobinę talentu do wojskowości - odrzekł chłodno Pilgrim. - Był względnie kompetentnym biurokratą, i tyle. - W takim razie lepiej dobrze uważajmy na Locottę - powiedział Raynee. - Trochę za wcześnie na palenie najważniejszych mostów. - Zgoda - rzucił sucho Pilgrim. - Ale skoncentruj się na głównym podejrzanym. Sprawdź go. Zanim wykonamy pierwszy ruch, musimy mieć pewność co do jego zamiarów. Absolutną pewność - powtórzył z naciskiem. - Poza tym zostało nam mało czasu. - Załatwione. - Ten pierwszy analog - kontynuował Pilgrim nie oczekując od Tęczy niczego innego, jak bezwzględnego posłuszeństwa. - Tiopeina. Masz więcej danych na temat jej przydatności i skuteczności działania? - Sądząc po tym, jak zareagowała ta ruda gitela, powiedziałbym, że profesorek zna się na rzeczy - odrzekł Raynee. - W życiu nie widziałem niczego, co by zadziałało tak szybko i z taką siłą. Zwłaszcza bez szprycy. Wykirzyła to gówno, po niecałych trzydziestu sekundach wymiotło ją do kibla i rzuciła pawia. Jakby się peyu najadła. - Czego? Meskaliny? - Pilgrim go zrozumiał, ale chciał mieć pewność. - Tak jest. Przyszło mi na myśl, że profesorek próbuje nas oszukać i że do tego swojego proszku dodał trochę meskaliny. Ale sęk w tym, że po soczku z peya tak szybko by nie wstała, kapujesz? Ocknęła się przy Piszczyku i niewiele brakowało, a zatłukłaby wypierdka na śmierć. - Jak długo to działa? - spytał Pilgrim. - I mów po ludzku. - Może z godzinę - rzekł Raynee z obojętną łagodnością; wiedział, jak rozmawiać z Pilgrimem. - Najwyżej półtorej. - Może to kwestia dawki? Raynee kiwnął głową. Bylighter mógł zmniejszyć dawkę i zatrzymać trochę proszku dla siebie. - To pierwsza rzecz, jaką sprawdzę. - Sprawdź natychmiast - rozkazał Pilgrim. - Jeśli ten kretyn namieszał coś z tiopeiną, wyniki prób z tym drugim analogiem też mogą być podejrzane. - Co powiedziałeś? - wybełkotał Raynee, szczerze zaskoczony niespodziewaną i zupełnie niezrozumiałą informacją. - Powiedziałem, żebyś sprawdził oba analogi - powtórzył Pilgrim niebezpiecznie spiętym głosem. - Co?! - przerwał mu Tęcza. - Jakie dwa analogi? O ile wiem, proszek, który Piszczyk zaserwował dziewczynie, to jedyny towar, jaki dostaliśmy. - Isaac twierdzi, że oprócz tiopeiny wysłał nam próbkę drugiego analogu - warknął Pilgrim. - To coś zupełnie innego. Mówi, że oznaczył ją symbolem A-17. Chce mieć wyniki testów z obiema substancjami, żeby jak najszybciej rozpocząć pracę nad całą serią. Chcesz powiedzieć, że... - Nie wiem, co chcę powiedzieć, bracie - wyszeptał Tęcza głosem równie zimnym i bezdusznym jak głos Pilgrima. Wiem tylko, że ten czubek ani słowem nie wspomniał o drugim analogu. Ale coś ci powiem, Jimmy. Spytam go o to, i to zaraz. - Spytaj. Dziś wieczorem oczekuję odpowiedzi. - W uchu Rayneego zabrzmiał trzask odkładanej słuchawki. Przez jakiś czas Tęcza siedział na łóżku i milczał. Na jego twarzy malowały się kolejne stadia narastającej furii. Wreszcie obrócił głowę w stronę otwartych drzwi wielkiej sypialni i wrzasnął: - Roy! Rusz dupę! Natychmiast usłyszał odgłos miękkich kroków na schodach i chwilę później w progu stanął Roy Schultzheimer. - Piszczyk - wyszeptał Raynee z obłąkanym wzrokiem, spoglądając w bladoniebieskie oczy pomagiera. - Chcę z tym skurwysynem pogadać. I to już! Eugene Bylighter nie odpowiedział na wczesnoporanne walenie do drzwi i nadal leżał na przedpotopowym składanym łóżku. Leżał nago, na plecach. Nie zareagował częściowo dlatego, że półdrzemał, odurzony narkotykiem. Ale głównym powodem było to, że wiedział, co się stanie, jeśli tylko spróbuje złączyć swoje kościste, szeroko rozrzucone nogi. Wiedział, że receptory bólowe położone tuż pod skórą okrytego licznymi siniakami uda - nie wspominając już o niewiarogodnie wrażliwych zakończeniach nerwowych w groteskowo spuchniętych, trzykrotnie powiększonych, jądrach - nie zniosłyby żadnego nagłego ruchu. Bylighter miał mniej niż pięć sekund na rozważenie przyczyn złowieszczego łomotania, ponieważ nagle rozległ się głośny trzask i tani zamek ustąpił pod nogą Roya Schultzheimera. - Cooo? - wybełkotał Piszczyk. Nie zdążył dokończyć i wydał z siebie krótki przeraźliwy wrzask. Czarna, żylasta ręka Lafayette'a Rayneego zamknęła się na gardle Bylightera i poderwała go do pozycji siedzącej, ale, o dziwo, wciąż rozkraczonej. Przeraźliwy wrzask trwał krótko tylko dlatego, że Piszczyk zemdlał w tej straszliwej chwili, kiedy jego olbrzymie jądra zetknęły się z sobą i z szorstkim materacem. - Jezu... Biedny sukinsyn... - wyszeptał Schultzheimer. - Wywróć tę norę do góry nogami - rozkazał Raynee zwalniając uścisk. Kiedy bezwładny Piszczyk upadł bez czucia na materac, dodał: - Ja zajmę się sypialnią. Ty zacznij od kuchni. Chcę mieć ten proszek, jasne? - warknął patrząc, jak wierny goryl idzie do kuchni i zwinnymi, efektywnymi ruchami zabiera się do pracy. To że Raynee rozpoczął przeszukanie od serwantki, a nie od łóżka, było kwestią zwyczajnej logiki i nie miało nic wspólnego z troską o samopoczucie Piszczyka. Kiedy nieświadomemu Bylighterowi zostało jeszcze pół minuty spokoju - potem Tęcza miał go zrzucić z materaca, z którego wkrótce zostałyby strzępy - myszkujący w kuchni Schultzheimer otworzył pudełko po lodach stojące w zardzewiałej lodówce i znalazł w nim dwie fiolki. - Mam! - zawołał i wpadł do sypialni z fiolkami uniesionymi w geście zwycięstwa. Raynee obejrzał je i stwierdził, że fiolka oznaczona napisem: "Tiopeina" jest pusta, natomiast ta z napisem: A-17 - niemal w połowie wypełniona brązowawym proszkiem. Obejrzawszy je, kiwnął głową w stronę Bylightera i wyrzekł tylko jedno słowo: - Wody. Rondel zimnej wody przywrócił Piszczyka do nieco zamglonej i bolesnej rzeczywistości. Owa rzeczywistość sprowadzała się do zamazanego obrazu przerażających oczu Rayneego wpatrujących się w jego oczy i do wrażenia, że czyjaś ręka szarpie go za długie brudne włosy i unosi do góry głowę. - To jej dałeś? - rzucił mu Tęcza prosto w twarz, podsuwając pod nos pustą fiolkę z napisem: " Tiopeina". Bylighter wywrócił szklistymi, na wpół otwartymi oczami i usiłował poruszyć głową. - Tttaak... - wyszeptał cichutko. - Na pewno to? Dosypałeś do coca-coli, jak ci kazałem? To chcesz powiedzieć? - warknął Raynee, omal nie wykłuwając Piszczykowi oczu pustą buteleczką. Bylighter podjął jeszcze jedną próbę. Skinął głową, usiłując wykrztusić z siebie coś, co tak bardzo chciał Rayneemu powiedzieć, a... - W takim razie co to jest? - Tuż przed bladą, pokrytą plamami twarzą Piszczyka Tęcza trzymał buteleczkę z brązowawym proszkiem. - Ta druga, ta z napisem A-17? Nic mi o niej nie mówiłeś, ty nędzny skurwysynu! - wycharczał. ...chciał mu powiedzieć wszystko. Tym razem muszę, muszę mu powiedzieć - myślał próbując skupić się na nie wypowiedzianych słowach, których nie mógł wykrztusić, bo między udami czuł straszny ból. Nie wiedział, co go tak boli, i... - Do kurwy nędzy! Słyszysz mnie, ty pierdolona gnido?! Chcę wiedzieć, czy wypróbowałeś na kimś proszek oznaczony napisem A- 17! - wrzasnął Tęcza i obnażywszy zęby zaczął tłuc głową Piszczyka o materac. I naraz z bezradną furią ujrzał, jak Bylighter wywraca oczami i... traci przytomność. Nie wiedział, bo i skąd, że jego bojaźliwie wierny sługus usiłował powiedzieć coś strasznie, ale to strasznie ważnego. Kwadrans po dziesiątej w niedzielę rano w domu Paula Reinharta, kryminologa policji z San Diego, zadzwonił telefon. Właściwie to się tego spodziewał od chwili, kiedy postanowił zrobić żonie niespodziankę i podczas jej nieobecności - wyszła z siostrami na zakupy - zainstalować w kuchni nowy zlew, a w łazience umywalkę. Reinhart od początku wiedział, że to cholerne ryzyko, ale pomyślał sobie, że mimo wszystko ma duże szanse. Wzywano go najczęściej w nocy z piątku na sobotę, między jedenastą a trzecią nad ranem. Do godziny dziewiątej w niedzielę plon sobotniej nocy powinien już zostać zebrany. Tak więc kwadrans po dziewiątej zacisnął kciuki, odciął dopływ wody do domu i zaczął rozkręcać rury w kuchni. Kiedy zadzwonił telefon, właśnie wyjmował zlew z obudowy. Dyspozytor wyjaśnił, że znaleźliby ją znacznie wcześniej, ale rano fale były bardzo małe. Nie opłacało im się wypływać i marznąć, więc czekali w samochodach, dopóki się trochę nie ociepliło. Potem musieli jeszcze wtaszczyć na urwisko ciężkie deski do surfingu i dopiero wtedy zadzwonili na policję. Tak, niestety, jak najszybciej. Reinhart pozwolił sobie na mały luksus: zamknął oczy, pokręcił głową i cicho westchnął. Westchnąwszy, zabrał się do roboty. Na kilku karteluszkach pośpiesznie nabazgrał: "Nie Odkręcać Wody!", umieścił je przy wszystkich kranach- w ubikacji też - zamknął drzwi i popędził do furgonetki, ciesząc się, że małżonka już dawno przywykła do niespodzianek … la Paul Reinhart. Jake Locotta obserwował ją z wygodnego leżaka ustawionego pod cienistym zadaszeniem na przestronnym patio domu w Palm Springs. Dziewczyna ubrana w cieniutki, obcisły nie- bieskofioletowy kostium - kolor pasował idealnie do jej oczu - znieruchomiała na trampolinie i, wyprostowana, stała tak przez kilka powabnych chwil. Nagle odbiła się, z mistrzowską precyzją zwinęła w powietrzu i niemal bez plusku zniknęła pod lustrzaną powierzchnią błękitnej, przezroczystej wody. Kiedy wypłynęła i odgarnęła z oczu mokre, lśniące w słońcu blond włosy Locotta uniósł oszronioną szklaneczkę w pochwalnym geście i z podniecającą niecierpliwością patrzył, jak dziewczyna, uśmiechnąwszy się w jego stronę - i ukazawszy dwa apetyczne dołeczki w policzkach oraz rząd białych ząbków - zaczyna z wprawą płynąć do brzegu. Wydźwignęła się z basenu i przeparadowała tuż przed leżakami pełnych milczącego uznania mężczyzn. Ociekający wodą kostium stał się jeszcze bardziej przezroczysty i obcisły - jeśli to w ogóle możliwe - i jeszcze mocniej przylegał do kształtnych mięśni i miękkich łuków jej zmysłowego ciała. Wyglądała wdzięcznie, estetycznie, a jednocześnie tchnęła jawnym erotyzmem. Zgodnie z zamierzeniami. - No i co powiesz, Rosey? - Locotta zachichotał, upił łyczek zimnej wódki, nieustannie śledząc płynne ruchy ciała dziewczyny, która zniknęła w końcu za drewnianym przepierzeniem z prysznicami. - Czuję się tak, jakbym zafundował sobie peep show za tysiąc dolarów - wychrypiał podstarzały księgowy. - Dobrze, że zapomniałem już, po co to noszę - dodał dłubiąc w talerzu z wiejskim serkiem i owocami. - Od samego patrzenia omal nie zasłabłem. Masz tu gdzieś maskę tlenową? - Każę ci zbudować łóżko z namiotem tlenowym - obiecał Locotta mrugając wesoło do starego współpracownika. - Sam będziesz regulował te wszystkie zaworki, żebyś mógł sobie do woli pobrykać. - Wolałbym już chyba spokój ducha niż to - rzucił oschle Rosenthal. - Tak? A co cię gryzie? - Locotta natychmiast spoważniał. Nie lubił kłopotów na swoim terenie. - Raczej kto. Jimmy Pilgrim. Docierają do mnie nieciekawe wieści. - Mów - burknął Locotta. - Wczoraj wieczorem wyleciał w powietrze jakiś facet. W mieszkaniu na Chula Vista. Mieszkanie wynajmowała ostatnio pewna dziewczyna. Wysoka, piękna, ruda. - No i? - Dziewczynę odpowiadającą temu rysopisowi znaleziono dziś rano na skałach urwiska Torrey Pines. Z przeciętymi nadgarstkami i ścięgnami u nóg. Krążą słuchy, że ten wybuch łączy się jakoś z naszą działalnością, z narkotykami. - Gliniarze już to skojarzyli? - Chyba jeszcze nie. Na urwisku jest teraz ekipa dochodzeniowa. Zastępcy szeryfa zajmują się zwłokami w mieszkaniu. Myślę, że nic jeszcze nie poskładali, za wcześnie jak na nich. No i rezerwat Torrey Pines leży poza zasięgiem ichniejszej jurysdykcji. O ile wierzyć naszym ludziom, policja nie znalazła jeszcze nic, co wskazywałoby, że to ta z poprzecinanymi żyłami wynajmowała to mieszkanie. Wciąż figuruje u nich jako "zwłoki nie zidentyfikowane". Rzecz jasna nie zamierzamy im pomagać. - Cholera - wysapał Locotta. Zmrużył oczy, rozważając nasuwające się wnioski. - To oni. - Nie mamy pewności, że to robota Pilgrima czy Rayneego - przystopował go Rosenthal. - Te rany, jak wyglądają? - spytał Locotta ignorując przestrogę wiernego doradcy. - Wąskie i głębokie. Najprawdopodobniej od brzytwy - przyznał Rosenthal. - Ale... - To nam raczej nie pomaga, Rosey - wymamrotał Locotta. Niepotrzebnie, bo Rosenthal już dawno wszystko zrozumiał. Stary Al dobrze wiedział, dlaczego proceder, jaki uprawiali- proceder nader lukratywny - zależy tak bardzo od obojętności, jeśli nie od cichej akceptacji społeczeństwa. Uwikłani w sieć skomplikowanych problemów socjalnych i ekonomicznych, ludzie handlu narkotykami praktycznie nie zauważają, lecz nie kontrolowane i gwałtowne poczynania osobnika takiego jak Lafayette Beaumont Raynee - obłąkanego typa zwanego Tęczą - to zupełnie co innego. Locotta i Rosenthal zdawali sobie sprawę, że w tym wypadku społeczeństwo - zwłaszcza mieszkańcy konserwatywnego okręgu San Diego - nie będzie miało żadnych sentymentów i potępi czarnego alfonsa gustującego w starych brzytwach bez względu na modne w południowej Kalifornii trendy "świadomości społecznej" i "tolerancji rasowej". Nastąpiłby wybuch społecznego protestu, ludzie zaczęliby pisać listy do gazet, wywierać presję na obojętnych dotychczas polityków i biurokratów i żądać, żeby przedsięwzięto jakieś kroki, i to szybko. A to im raczej nie pomagało. Oczy Jake'a Locotty były ukryte za okularami, ale jego palce wybijały na blacie stołu wolny, złowieszczy rytm. - Rosey chcę, żebyś to sprawdził osobiście. I zdał mi dokładne sprawozdanie. - Już się do tego zabrałem, Jake. - Byłem tego pewien. - Skinął z uznaniem głową. - Skontaktuj się z Pilgrimem. Powiedz mu, że jestem zaniepokojony. Bardzo zaniepokojony. - Myślę, że Pilgrim już o tym wie - wysapał Rosenthal. - Tak, ale upewnij się, czy dobrze to rozumie. To bardzo ważne, żeby ten obłąkany skurwysyn dobrze wszystko zrozumiał - burknął poirytowany, że troski zawodowe nie pozwalają mu w pełni rozkoszować się gorącym słońcem Palm Springs. Ten urlop był od dawna wyczekiwaną i całkowicie zasłużoną nagrodą za wysiłek, jaki Locotta włożył w zreorganizowanie nowo skonsolidowanego terytorium. Jake nie miał najmniejszego zamiaru pozwolić, żeby Jimmy Pilgrim albo ktokolwiek inny wszystko teraz zepsuł. Chyba że sprawy wymkną się spod kontroli. - Nie martw się, Jake - szepnął Rosenthal wstając z leżaka. - Porozmawiam z nim. Odpręż się, poopalaj, zjedz dobry obiad. Zapomniałeś, że jesteś na urlopie? - Tak, porozmawiaj z nim. - Locotta postawił bose stopy na chłodnych cegłach patio. - Masz rację. Poopalam się, może nawet zjem dobry obiad. Ale wiesz co? - spytał spoglądając z uśmiechem w stronę drewnianych kabin po drugiej stronie basenu. - Myślę, że najpierw wezmę dłuuugi prysznic... Na pierwszy obiekt doświadczalny Jimmy'ego Pilgrima została wybrana Theresa Sanchez, tragicznie podstarzała i wypalona wewnętrznie piętnastolatka, która dziesięć miesięcy wcześniej uciekła z domu i teraz hołubiła tak cenną niegdyś wolność, pracując jako tania kurewka pod czujnym okiem jednego z siedmiu alfonsów Rayneego. Prawdę powiedziawszy, o wyborze zdecydował nie tyle ślepy los, ile fakt, że Theresa była dziwką nader łatwo osiągalną, przez co zwróciła na siebie uwagę Rayneego. Theresa Sanchez była niegdyś dzieckiem pięknym i niewinnym, ale zdawało się, że od tego czasu minęło sto lat. Wtedy klienci musieli rezerwować jej usługi z dużym wyprzedzeniem, teraz sama myśl o tym wzbudzała niepohamowaną wesołość jej gruboskórnych i cynicznych opiekunów Theresa opadała z sił. Życie uchodziło z niej jak powietrze z przekłutego balonika. W związku z czym doświadczony pomocnik Rayneego musiał w ubiegłym miesiącu zmniejszyć jej stawki aż o sześćdziesiąt procent. Ale nawet wtedy trudno było o klienta chętnego przymknąć oko na ów przygnębiający aspekt transakcji w zamian za kilka minut taniej, acz wątpliwej przyjemności. Theresa siedziała na wysokim stołku pośrodku mrocznego pomieszczenia na zapleczu knajpy o nazwie C Street Bar, spra- wiając wrażenie dziewczyny lekko oszołomionej, nieco skonfun- dowanej, a przede wszystkim obojętnej. Siedziała tak i siedziała, gdy wtem znużonymi oczyma napotkała... czarne oblicze Lafayette'a Beaumonta Rayneego. Znała je, i to aż za dobrze. To był... Tęcza. - Cześć, złotko - wyszeptała chrapliwie, a na jej twarzy zagościł na chwilę wyraz czegoś w rodzaju lekkiego zainteresowania, połączonego z niepewną ostrożnością. Podczas ostatnich dziesięciu miesięcy Theresa zdążyła niemal całkowicie zobojętniea na cierpienia i ból nieodłącznie związane z jej zawodem, ale jak każda dziewczyna pracująca na ulicach i w barach San Diego, dobrze wiedziała, że z Tęczą zadzierać nie należy. Raynee zignorował smętną namiastkę przyjacielskiego powitania, podszedł do stołka, muskularnymi rękami chwycił Theresę za czarne strąkowate włosy i obrócił jej twarz do światła sączącego się z pojedynczej, niczym nie osłoniętej żarówki na suficie. - Brałaś coś? - warknął. - Nie... skąd. - Theresa instynktownie zaprzeczała wszystkiemu, co miało choć trochę wspólnego z prawdą. - Słowo honoru, złotko, nic... Raynee uderzył ją na odlew w twarz. Theresa szarpnęła się gwałtownie i z głuchym łomotem spadła na podłogę wyłożoną linoleum. - Posadź dupsko na stolku, kartoniaro - rozkazał Tęcza cichutkim szeptem. Bez słowa wstała niezdarnie z podłogi, usiadła z jękiem na stołku i wbiła wzrok w swoje mocno zaciśnięte, drżące ręce. - Spójrz na mnie. - Znów ten sam głos, cichy i chrapliwy. Podniosła przerażony wzrok i spojrzała bezradnie w czarne, zimne i okrutne oczy. - Co brałaś? - Raynee mówił teraz wolno i wyraźnie, delikatnie podtrzymując ręką jej trzęsącą się brodę. - Paliłam... trawę - wyszeptała niewyraźnie. - To wszystko? - Tak - odrzekła cichutko. - Kiedy? - Rano. - Ledwo ją było słychać. - Parę godzin temu. - Dobry towar? W milczeniu pokręciła głową, a jej wielkie oczy, w których nie było śladu łez, wyrażały całą beznadziejność życia, jakie wiodła. Wsunęła drżącą rękę do kieszeni poplamionych dżinsów, wyjęła cienkiego, pogiętego skręta i podała go Tęczy. Raynee rozdarł papierosa i wprawnym okiem ocenił zawartość. Same nasiona i łodygi. Kompletne gówno. Pogardliwym gestem wyrzucił skręta i przeniósł wzrok na skuloną dziewczynę. - Tylko paliłaś? Prochów nie brałaś? Theresa najpierw kiwnęła, a potem szybko pokręciła głową. Zmieszana i mocno przestraszona, znów patrzyła na ręce. - A chcesz coś? Poderwała wzrok i jej puste brązowe oczy zlustrowały chłodne oblicze Rayneego. Spodziewała się ujrzeć w nim sadystyczne rozbawienie, ale na wszelki wypadek sprawdziła. - No gadaj - burknął Tęcza. - Chcesz coś dobrego, czy nie? - Tak... - wyszeptała prawie niesłyszalnie, a w kącikach jej oczu pojawiły się długo powstrzymywane łzy -...chętnie. Raynee obrócił głowę w stronę Schultzheimera i młodego alfonsa czekającego w cieniu przy zamkniętych drzwiach. - Daj jej ćwiarteczkę - polecił. - Co to...? - zaczął młodociany alfons, ale natychmiast się zamknął, by pomóc Schultzheimerowi w składaniu i napełnianiu wyjątkowo sterylnej strzykawki, którą Roy wyjął z torby gimnastycznej. Ostra jednorazówka przebiła warstwę naskórka na lewym ramieniu dziewczyny i trafiła w cienką żyłę nawykłą do szpryc pożyczanych, tępych i brudnych. Raynee, jego pomocnik i sama Theresa patrzyli - w różnym stopniu zainteresowani - jak Schultzheimer wstrzykuje mętnawy płyn: Roy uważał, żeby wywierać stały nacisk na plastikowy tłoczek, młodociany alfons był urzeczony owiniętym taśmą plikiem złożonych na pół papierków oznaczonych tajemniczym napisem A-17, Theresa przyglądała się, jak mętna ciecz znika w rozdętej żyle, natomiast Raynee skupił wzrok na źrenicach pustych oczu dziewczyny. Schultzheimer rozwiązał gumową opaskę. Przez prawie pół minuty ciemny pokój wypełniała złowieszcza cisza. - Czujesz coś? - wychrypiał Tęcza. - Niewiele - szepnęła Theresa. - Prawie nic. Minęło następne trzydzieści sekund. - A teraz? - spytał Raynee nie spuszczając wzroku z jej źrenic. - Tak, trochę. - Kiwnęła głową, wciąż patrząc na swoje ramię. Potem spojrzała na Rayneego i z oczyma jak głębokie studnie bólu, poprosiła: - Czy... mogłabym dostać więcej? Na rogu Palm Street i Hawthorne Street, w centrum El Cajon położonego w gęsto zaludnionej dolinie, szesnaście kilometrów na wschód od San Diego, Lafayette Beaumont Raynee wręczył Alexowi dziesięć grubych, oznaczonych wyraźnymi numerami skrętów. Poza skrętami Alex - kościsty osiemnastolatek rozprowadzający towar w okolicznych szkołach - otrzymał kilka szczegółowych instrukcji. Czterdzieści pięć minut później dziesięciu lubiących przygody nastolatów którzy co niedziela kupowali od Alexa po kilka dobrej jakości papierosów z marihuaną, zebrało się w pewnej obskurnej norze. Usiedli wokół stołu i niecierpliwie czekali, aż dane im będzie wypróbować nową, wspaniałą ponoć mieszankę. Świeży transport, prosto z wysp. Badanie rynku, degustacja za friko, bo są dobrymi i niezawodnymi klientami. I niezawodnie głupimi, ale tego Alex im oczywiście nie powiedział. Rozdał papierosy, na prawej dłoni każdego z młodzieńców wypisał numer odpowiadający numerowi na skręcie, starannie zanotował ich imiona i numery, po czym rzucił na stół kilka pudełeczek z zapałkami. Raynee wydał bardzo konkretne polecenie: Alex miał obserwować i notować. Nie poinformował osiemnastolatka, że skręty o parzystych numerach zawierają jednakową ilość średnio mocnej trawki wyhodowanej na Hawajach. Dlatego Alex odnotował po prostu fakt, że obiekty doświadczalne oznaczone numerami 2, 4, 6 i 10 są na lekkim haju, chociaż każdy z młodzieńców opisywał swój stan bardzo różnymi określeniami, takimi jak:"nabuzowany", "rozpierdolony" czy nawet "ujebany". Alex nie miał również pojęcia, że skręty z numerami nieparzystymi zawierają taką samą ilość tego samego gatunku marihuany z tym, że jej źdźbła zostały nasączone niezwykle stężonym roztworem nowego analogu oznaczonego tajemniczym symbolem A-17. Dlatego wypełniając polecenie Rayneego, zapisał po prostu, że obiekty doświadczalne numer 1 i 3 są na takim samym haju jak te z numerami parzystymi. Kiedy obserwował ćmiących trawkę chłopców, zauważył, że numer 5, atletycznie zbudowany młodzian ze sterczącym kosmykiem włosów ma dziwnie szkliste oczy. Ale później - wszystko przez to ciągłe notowanie - jego uwadze uszedł fakt, że numer 7, ożywiony zazwyczaj i uśmiechnięty Murzyn, dostaje silnych dreszczy i rzuca na wpół wypalonego skręta na porysowany blat stołu... - Nie! Niech on stąd idzie! Zabierzcie go ode mnie! Nieeeee! ... dokładnie naprzeciwko numeru 9, chłopaka o wyraźnych semickich rysach, który napędził wszystkim potężnego strachu -zwłaszcza Alexowi - albowiem rzucił się nagle w kąt pokoju i wrzeszcząc jak opętany, zaczął drzeć ścianę zakrzywionymi niczym szpony palcami i tłuc w nią pięściami. W ubikacji dla dziewcząt mieszczącej się w podziemiach szkółki niedzielnej w Escondido - na północ od San Diego - trzy szesnastolatki, które miały w tej chwili uczestniczyć w godzinnym i koszmarnie nudnym zebraniu Ligi Młodych Aktywistów, zgromadziły się wokół umywalki. Czwarta dziewczyna rozwinęła trzy ponumerowane paczuszki i wsypała ich białawą zawartość do trzech kubeczków z napojem pomarańczowym. Ponaglane przez bywałą w świecie koleżankę - zapewniała trochę zdenerwowane dziewczęta, że już absolutnie wszyscy, ale to wszyscy próbowali "magiczno-jedwabistej chmurki'' uczennice wypiły doprawiony proszkiem napój i szybciutko wróciły do sali, święcie przekonane, że tym razem godzinny wykład nie będzie tak nudny jak zawsze. I nie był.Dwadzieścia minut później dziewczyna, która wypiła zawartość paczuszki oznaczonej napisem A-17-C, grzecznie przepro- siła zebranych i kiedy tylko znalazła się za drzwiami, popędziła jak szalona do ubikacji. Mniej więcej dziesięć minut później jej koleżanka z numerem A-17-B stwierdziła, że coś dziwnego dzieje się w jej żołądku tudzież w niższych partiach jelita grubego i roztropnie podążyła za numerem A-17-C. Obiekt doświadczalny A-17-A, któremu zaaplikowano najmniejszą dawkę proszku, wytrzymał prawie do końca wykładu i dopiero wówczas zrozumiał, że z fizjologicznego punktu widzenia doustnie zaaplikowana "chmurka" działa bardziej jak środek przeczyszczający niż halucynogenny. W rezultacie powyższego w podziemiach kościoła doszło do gwałtownego wybuchu rozpaczy i paniki, bo zdenerwowana do nieprzytomności A-17-A zdała sobie sprawę - o wiele za poźno - że w ubikacji dla dziewcząt są tylko dwie kabiny. Obie były bardzo, ale to baaardzo zajęte... Podczas gdy ekipa lekarzy pełniących ostry dyżur w oddziale przyjęć szpitala El Cajon reanimowała młodzieńca o semickich rysach - amator trawki już dawno przestał krzyczeć - zespół "naukowców" Lafayette'a Beaumonta Rayneego kontynuował badanie efektów działania różnych dawek analogu profesora Isaaca. Późnym popołudniem do Rayneego zaczęły docierać raporty od szefów pięciu grup doświadczalnych. Opisane w nich wyniki były niemal identyczne: substancja z fiolki oznaczonej symbolem A-17 powodowała możliwe do przyjęcia efekty halucynogenne, jeśli się ją paliło jak marihuanę lub wstrzykiwało w starannie odmierzonych dawkach. W związku z czym wszyscy zainteresowani - a zwłaszcza wciąż spanikowany Alex uznali, że bez względu na to, czy towar jest legalny czy nie, jego sprzedaż absolutnie nie wchodzi w rachubę, bo jest zbyt niebezpieczny. Czym Raynee nie był wcale zaskoczony. Sam już do tego doszedł, poświęciwszy sporo czasu na zbadanie progu toksyczności analogu oznaczonego symbolem A-17. Lecz mimo raportów wstrząśniętych i przerażonych handlarzy, eksperymentalne metody Rayneego były zarówno metodyczne, jak i owocne. Teraz już wiedział, i to dokładnie, jakie efekty można, a jakich nie można osiągnąć poprzez zażycie nowego analogu, i z wielką niecierpliwością oczekiwał chwili, kiedy rezultaty swej pracy będzie mógł przedstawić Pilgrimowi i Isaacowi. Chciał to zrobić czym prędzej, zaraz po tym, jak razem z Royem i młodocianym, nader przerażonym alfonsem pozbędą się ciała ukrytego w salce na zapleczu jednego z barów w centrum miasta. Ciała z ośmioma świeżymi nakłuciami na lewym ramieniu i ze śladami otarć od sznura. 9 Osiemdziesiąt kilogramowych kostek. Osiemdziesiąt kilogramów białego, mocno sprasowanego krystalicznego proszku zawierającego osiemdziesiąt sześć procent kokainy, wartej około ośmiu milionów czterystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Niezła dostawa jak na niedzielne popołudnie, jak by nie liczyć - pomyślał Bobby Lockwood. Zamknął lżejszą o osiemdziesiąt kilogramów lodówkę i szybko przesunął ją do kuchni nowo nabytego przez Generała domu, domu, w którym teraz - po dostawie - noga starego hurtownika już nigdy nie postanie. Lockwood wiedział, że Generałowi bardzo zależy na tych kostkach, ale zależało mu na nich nie do tego stopnia, by dać się tu z nimi przyłapać. To zadanie spadnie na jego dobrze opłacanych pomagierów. - Ostatnia, panie generale - zawołał Tim, uczesany w kucyk pomocnik Lockwooda, rzucając pakunek Josemu, który z kolei wrzucił go ostrożnie przez otwarte drzwi do sypialni. Generał chwycił kilogramową kostkę sprasowanej kokainy i z wyraźnym ociąganiem wpasował ją w ostatnie wolne miejsce symetrycznej sterty. - Osiemdziesiąt. Zgadza się - rzucił szorstkim, nawykłym do wydawania rozkazów głosem, po czym zawołał w stronę schodów: - Panie Lockwood! Proszę tu przyjść, kiedy pan skończy. Lockwood, wciąż dumny z awansu, jakim było przeniesienie do jednej z grup dystrybucyjnych Jimmy'ego Pilgrima, awansu trochę dziwnego, gdyż Bobby ani nie poznał, ani nawet nie widział straszliwego mafiosa - otrząsnął się ze zmęczenia i wbiegł na górę, by stanąć przed siwowłosym hurtownikiem, przed człowiekiem, który żądał, by wszyscy podlegli mu ludzie zwracali się do niego per "panie generale"; mimo powszechnych i uzasadnionych podejrzeń, że na tę wymarzoną rangę nigdy nie zasłużył. Lockwood stanął przy drzwiach i zachowując należyte i pełne szacunku milczenie, obserwował jego twarz: malował się na niej wyraz czystego, bezwstydnego zadowolenia. Zrozumiała rzecz - skonstatował, bo jeśli wierzyć krążącym plotkom, Generał wszedł do interesu ledwie niecały rok temu, przeznaczając na ten cel swoją pierwszą emeryturę oraz "skromne oszczędności" z dwudziestu ośmiu lat służby w kwatermistrzostwie, a służył głównie samemu sobie. - Pięknie to wygląda, panie generale - stwierdził Bobby. - O tak, o tak, mój chłopcze - mruknął Generał schylając się, żeby przypalić cygaro. - Hmm... w takim razie z naszej strony wszystko poszło jak trzeba, prawda? - spytał Lockwood z taką obojętnością, na jaką tylko było go stać. Denerwował się trochę, gdyż dobrze wiedział, że podczas okresu próbnego będzie dokładnie obserwowany i oceniany. - Lepiej pójść nie mogło. - Generał pokiwał głową i uśmie- chnął się. - Chciałem ci tylko powiedzieć, chłopcze, że doceniam to, co dla nas zrobiłeś w zeszłym tygodniu. Znakomita robota, naprawdę znakomita. Przynosi chlubę organizacji. No bo sam powiedz, czy z takimi kryminalistami, jak ten sukinsyn MacKenzie można zbudować funkcjonalną jednostkę? - Eee... chyba nie, panie generale. Cieszę się, że wszystko wypaliło. - Lockwood przestąpił niepewnie z nogi na nogę. Wciąż był lekko przestraszony i rozgoryczony świadomością, że MacKenzie, jego dawny przyjaciel, nadal leży na oddziale intensywnej terapii szpitala Scripps, i że nikt Jamiego nie uprzedził, jak okrutnie Pilgrim zamierza go ukarać za występną zachłanność. W tym momencie Lockwoodowi przypomniała się straszliwa taśma, której kazano mu wysłuchać, i przeszedł go zimny dreszcz. - Znakomicie, znakomicie - powtórzył Generał. - Mieliście po drodze jakieś kłopoty? - Nie. W każdym razie tak mi się wydaje. - Lockwood pokręcił głową. - Jeszcze jeden zwyczajny objazd. Odbiór towaru z wytwórni poszedł gładko. Najpierw zrobiliśmy kilka kursów z meblami i dopiero potem przyjechaliśmy tutaj. Zanim wrócimy do bazy, musimy jeszcze podrzucić cztery komputery. Hmm... czy jesteśmy jeszcze potrzebni, panie generale?- spytał z wahaniem. - Powinniśmy jechać, bo nie wyrobimy się na czas z ostatnią dostawą. Generał pokręcił głową, odprawił Lockwooda gestem ręki i przez okno w sypialni obserwował, jak Bobby i jego dwóch pomocników ładują wózek do ciężarówki i odjeżdżają. - No i jak poszło? - spytał zwracając się do najstarszego z trzech profesjonalnie uzbrojonych i czujnych mężczyzn czekających w sypialni. - Dobrze to chłopak załatwił? - Naszym zdaniem, tak - odrzekł szef ochrony. - Transport jest czysty, nikt ich nie śledził, to pewne. Dobrze się szczeniak ustawił w tej firmie przewozowej. Powinien się tam utrzymać przynajmniej kilka miesięcy, dopóki właściciele sklepów nie zaczną czegoś podejrzewać. - Tak, Lockwood jest bystry, uczciwy i pracowity - podsumował Generał. - Każdy biznesmen z głową na karku chętnie oddałby własne jaja, żeby taki chłopak robił u niego za kierowcę. Będą go trzymać, ile się tylko da, zobaczysz - dodał z mądrą miną, poklepując się po kieszeni w poszukiwaniu zapalniczki, którą ciągle zostawiał na biurku. Generał patrzył na ochroniarzy z wyraźną satysfakcją. Widok trzech uzbrojonych mężczyzn chłonął z niemal orgazmiczną rozkoszą, wiedząc, że musi otaczać się takimi ludźmi, jeśli ma dalej prowadzić interesy, jakie prowadził. Zdawał sobie sprawę, że nie do przewidzenia jest, ilu spośród stu siedemdziesięciu handlarzy popadnie w kłopoty mimo niezwykle starannego szkolenia, mimo sprzętu, zabezpieczenia oraz wsparcia osobistego i prawnego, jakie on, Pilgrim i Locotta inwestowali w tę operację. Wieczne problemy z usatysfakcjonowaniem miękkomózgich klientów. Wieczne problemy z obserwowaniem działalności i dogadywaniem się z natrętnymi agentami oraz z siecią częściowo przez nich kontrolowanych informatorów. Wieczne problemy ze sprawdzaniem świeżych cynków. Wieczne problemy z nie zorganizowaną konkurencją, z wolnymi strzelcami, którzy sami przerzucali towar przez granicę w Tijuanie i sprzedawali go po zaniżonych cenach. I, co było równie niebezpieczne i zdradzieckie, wieczne problemy ze zwalczaniem straszliwej pokusy zrobienia łatwych pieniędzy. Zirytowany Generał pokręcił głową, przypominając sobie, że trzeba zastąpić kimś MacKenziego, i to szybko. Po uniwersyteckim kampusie chodziło zbyt dużo forsy i dwóch handlarzy to z pewnością za mało. W sumie jest jeszcze gorzej niż w wojsku - gderał w duchu, po raz kolejny narzekając na nie kończącą się papierkową robotę związaną z hurtowym handlem narkotykami. Na robotę, której nie mógł - jak w wojsku - przekazać sztabowi posłusznych oficerów i sekretarzy. W kruchym światku hurtownika, gdzie informacja często przebijała ceną towar, kiepsko zabezpieczona dokumentacja była równie śmiertelnym zagrożeniem, jak kula. I chyba lepsza już kula niż dwadzieścia lat federalnego więzienia. Generał aż się wzdrygnął. A wszystko to sprawia, że przywódca taki jak ja ma cholernie ciężkie życie - dumał. Prowadzić księgowość, robić za urzędasa - można się przy tym usrać, nawet jeśli podarowali ci komputer, nawet jeśli ma to pewien sens, gdyż ochrania organizację przed penetracją z zewnątrz. I o to właśnie chodzi - skonstatował. Musisz ochraniać organizację, choćby dla ochrony własnej, bo w przeciwnym wypadku szybko stwierdzisz, że przepadłeś. Na twoje miejsce zawsze ktoś czyha, gotów w każdej chwili je zająć. Tak, w każdej chwili... Generał doskonale zdawał sobie sprawę, że jest tylko jednym z dziewięciu hurtowników podlegającym Pilgrimowi i że odpowiada za ledwie jeden z dziewięciu sektorów, na który składają się okręgi San Diego, Imperial i Riverside. Był to obszar stanowiący zaledwie jedną trzecią imperium Jake'a Locotty. Jeśli zaś chodzi o jego status w organizacji, Generał wiedział, że jest tylko jednym z co najmniej trzydziestu hurtowników. Ot, starszym oficerem, jakby na to nie patrzeć. Podobnie jak w karierze wojskowej, Generał już dawno zaakceptował fakt, że najwyższe szczeble w organizacji są poza jego zasięgiem. Już nigdy nie będzie nosił trzech, tym bardziej czterech gwiazdek. Los tak właśnie rozdał karty i Generał przyjął to bez słowa skargi, jak na żołnierza przystało. Ale jedna czy dwie... Hmm, to zupełnie inna sprawa. Uważał, że hurtownik odpowiada rangą generałowi brygady. Tak, generałowi brygady, bez dwóch zdań. Co znaczyło, że Jimmy Pilgrim jest generałem dywizji i nosi dwie gwiazdki. Kurwa. Generał był święcie przekonany, że jest idealnym kandydatem na stanowisko Pilgrima i że pewnego dnia je obejmie. Może już wkrótce. Miał bez wątpienia lepsze kwalifikacje niż ten szemrany alfons Tęcza, który w życiu nie zrozumie taktycznej wartości odpowiedniego kamuflażu i działania na polu walki, nie wspominając już o funkcjonowaniu systemu dowodzenia. Rozmyślania przerwał mu czyjś głos: - Przed wyjściem mam panu przekazać wiadomość, panie generale - powtórzył szef ochroniarzy; wiedział, że stary hurtownik pogrąża się czasem w głębokiej zadumie, zdążył już do tego przywyknąć. - Tęcza chce się z panem spotkać. Dziś wieczorem, jeśli to możliwe. Proponuje godzinę siódmą trzydzieści, w pańskim klubie. Generał rozejrzał się po sypialni i ku swemu wielkiemu zadowoleniu stwierdził, że ochroniarze nie tracą czasu: odważali, pakowali i zgrzewali plastikowe woreczki z dziewięcioma kilogramami kokainy przeznaczonej na pierwszy rzut. - Powiedz panu Lafayettowi Rayneemu, że będzie mi niezmiernie miło zjeść z nim kolację w Rusty Oar punktualnie o dziewiętnastej trzydzieści. Ja stawiam. - Spojrzał ochroniarzowi prosto w oczy. - Nie w moim klubie. Nie chcę pokazywać się tam z czarnuchem i stracić przez to reputacji. - Mam mu to powtórzyć? - Wyraźnie rozbawiony ochroniarz rozciągnął usta w szerokim uśmiechu. - Słowo w słowo - odparł wesoło Generał. Mrugnął do niego i okrył łysiejącą głowę czapką, na której widniała lśniąca gwiazda. Minęło już południe. Słońce południowej Kalifornii wciąż stało wysoko i paliło jak diabli, kiedy Paul Reinhart przyjechał nad urwisko Torrey Pines i zauważył pierwsze znaki świadczące o prowadzonym tu śledztwie, i to śledztwie na wielką skalę: siedem wozów patrolowych z migającymi na dachu światłami, dziesięciu umundurowanych policjantów usiłujących stworzyć kordon i powstrzymać rosnący tłum gapiów oraz niewielką grupę cywilów z dochodzeniówki, którzy stali na skraju urwiska i spoglądali w dół. Z miejsca, z którego Reinhart patrzył - zatrzymał furgonetkę przed wjazdem na spory, utwardzany parking opadający łagodnie w stronę skał - roztaczający się przed nim widok przypominał może niezupełnie bezładną, ale na pewno ledwo kontrolowaną krzątaninę. Nim sytuacja zostanie w pełni opanowana, upłynie trochę czasu. Na miejscu przestępstwa inaczej nie bywa. Wystawił głowę za okno. - Można tu gdzieś bezpiecznie zaparkować? - spytał mundurowego, który odgradzał część parkingu długą jasnożółtą taśmą z plastiku. Policjant spojrzał na Reinharta i wzruszył ramionami. - I tak jest tu już chyba z dziesięć tysięcy śladów stóp i opon samochodowych - odrzekł skinąwszy głową w stronę parkingu. - Kilka więcej nie zaszkodzi. Tylko niech pan nie parkuje za blisko urwiska - dodał z lekkim uśmiechem na spoconej, okrytej kurzem twarzy. - Można łatwo spaść. - Cudownie... - mruknął Reinhart i ostrożnie zaparkował samochód w miejscu, które uznał za względnie "bezpieczne". Wysiadł i podszedł do grupy pracowników z dochodzeniówki, ubranych w różnorodne, acz niezwykle praktyczne warianty stroju roboczego przeznaczonego dla osób zarabiających na życie badaniem miejsc zbrodni: mieli na sobie luźne koszule, dżinsy i tenisówki. W przeciwieństwie do ich zawsze eleganckich odpowiedników telewizyjnych - krawat, marynarka i tak dalej - ludzie pracujący na urwisku Torrey Pines wiedzieli, że zanim skończą robotę, będą przemoczeni i uwalani błotem od stóp po głowę. - Czy ja dobrze widzę? Co tu robi nasz laboratoryjny as - spytał Reinhart zdziwiony widokiem Tiny Sun-Wang stojącej w otoczeniu dwóch techników i policyjnego fotografa. Sun-Wang była wysokowykwalifikowaną chemiczką, absolwentką uniwersytetu w San Diego, i ostatnio zatrudniono ją w laboratorium, żeby podnieść ogólny poziom sekcji analizy chemicznej. Ponieważ nikt jej nie dorównywał wprawą w obsługiwaniu skomplikowanej aparatury elektronicznej, dyrektor laboratorium nie chciał pozwolić, żeby Tina wyjechała w teren i wzięła udział w dochodzeniu; mimo protestów Reinharta tudzież innych, którzy twierdzili, że aby dobrze wykonywać swoją pracę, panna Sun-Wang musi zdobyć jak najwszechstronniejsze doświadczenie. A tak naprawdę chodziło o to, że wszyscy lubili pracować z młodą, wesołą i niezwykle atrakcyjną kobietą. Wzruszyła ramionami, mrużąc oczy w ostrym słońcu. - Wczoraj po południu nawalił spektrograf. Nowe części nadejdą najwcześniej w poniedziałek. Szef doszedł chyba do wniosku, że to odpowiedni moment, bym zamoczyła sobie nogi. - Wygląda na to, że nie tylko nogi tu zamoczysz. - Reinhart uśmiechnął się ponuro, przypominając sobie słowa dyspozytora opisującego znalezione zwłoki. Piękny początek, nie ma co... - pomyślał ogarniając wzrokiem chaotyczną krzątaninę na skraju urwiska; starszego detektywa z wydziału zabójstw dostrzegł z niejakim trudem. - Gotowi do odprawy przed zejściem na dół? - spytał. Technicy i fotograf, doświadczeni w tego rodzaju sprawach, wywrócili oczyma i bez słowa pokiwali głowami. Tina uśmiechnęła się sympatycznie. Reinhart westchnął. - No dobra. W takim razie do roboty Pierwsza część debiutu na miejscu zbrodni upłynęła Tinie pod znakiem ciężkiej harówki; w miarę upływu czasu było jej coraz goręcej, odczuwała coraz większe zmęczenie, a pot lał się z niej strumieniami. Brudna, uwalana gipsem, ślęczała na szczycie urwiska, od czasu do czasu obserwując Reinharta i fotografa, który wespół z dwoma detektywami z wydziału zabójstw z koronerem oraz z dwoma ubranymi w białe koszule pracownikami pobliskiej kostnicy sposobili się do zejścia Ścieżką Cierpiącego Grubasa, by odebrać skałom okaleczone ciało Kaaren Mueller. Kiedy stojąc na krawędzi wysokiego urwiska Tina spoglądała w dół na ośmiu mężczyzn otaczających nagie, rozciągnięte na ziemi zwłoki, nie miała pojęcia, czy i jak zniesie to psychicznie. Ale dzięki kilku szybkim radom lekko rozkojarzonego Reinharta - żeby uniknąć zniszczenia wyraźnych odcisków stóp, które mogli zostawić mordercy albo kilkuset innych ludzi, przygotowywał się wtedy do zejścia zewnętrzną krawędzią wąwozu - miała jakie takie pojęcie na temat tego, co początkująca członkini ekipy technicznej powinna robić na miejscu zbrodni. Po pierwsze, powinna cały czas uważać, gdzie stąpa, ponieważ jest rzeczą całkiem prawdopodobną, że morderca lub mordercy przechodzili po skraju urwiska dokładnie w tym miejscu. Owszem - tłumaczył Reinhart, dobrze by było zabezpieczyć ślady przed wiatrem, psami, plażowiczami, policjantami oraz przed początkującymi członkiniami ekipy technicznej do czasu, aż cechy charakterystyczne tych śladów zostaną uwiecznione na filmie czy nawet w gipsowym odlewie. Oczywiście fakt, że mundurowy z parkingu dokonał względnie trafnego szacunku (wzdłuż nieregularnej krawędzi urwiska roiło się od tysięcy śladów stóp i butów, nie naruszonych i częściowo zadeptanych, śladów różnych rozmiarów i kształtów), bardzo utrudniał, a nawet uniemożliwiał zachowanie wymaganej ostrożności. Przeto jedynym rozsądnym wyjściem dla Sun-Wang było stać na krawędzi urwiska, nie wchodzić nikomu w paradę, obserwo- wać ludzi przy pracy i mieć nadzieję, że nie zniszczyła jakiegoś istotnego dowodu rzeczowego. Ale niestety, nie mogła sobie na to pozwolić, albowiem pracy mieli dużo, musieli ją szybko skończyć i wykorzystywali każdą, nawet niedoświadczoną parę rąk. Po drugie, skoro ignorancja nie pozwalała jej zachować należytej czujności przez cały czas, mogła przynajmniej być na tyle spostrzegawcza, żeby zauważyć chociaż potencjalnie ważne ślady rozrzucone po całym badanym przez ekipę terenie. Tak, mogły tam być, lecz wcale nie musiały. Cały problem, jak śpiesznie wyjaśnił Reinhart, polega na tym, że jeszcze przez kilkanaście godzin, a nawet przez kilka dni, nie będą wiedzieć na pewno, które ślady są istotne dla śledztwa, a które nie, a kiedy się w końcu dowiedzą, będzie już o wiele za późno, żeby wrócić tu po dowody zlekceważone albo przeoczone. Na szczęście Reinhart musiał już schodzić na dół i nie miał czasu na recytowanie dalszych wskazówek. Dlatego pierwsze cztery godziny Sun-Wang spędziła na szczycie urwiska, gdzie usiłowała pomagać technikom przy oznaczaniu miejsc ze względnie świeżymi śladami stóp i butów. Wbijali wokół tych miejsc paliki i ogradzali je kolorową taśmą, podczas gdy inny technik zwijał się jak w ukropie, żeby każdy ślad ponumerować i sfotografować ustawionym na trójnogu aparatem. O wpół do piątej starszy detektyw, koroner i dwóch pracowników kostnicy zapakowali zwłoki Kaaren do białego nieprzezroczystego worka zamykanego na zatrzask, wnieśli je na szczyt urwiska i z niejakim wysiłkiem umieścili w oczekującym karawanie. Koroner oraz ludzie z kostnicy usiedli z przodu i pojazd wolno odjechał. Tina obserwowała go z zażenowanym zaciekawieniem. Do miejsca, gdzie pracowała z dwoma technikami, podszedł starszy detektyw. Zerknął na ogrodzone taśmą ślady, wskazał te, z których - jego zdaniem - należało zrobić gipsowe odlewy, i ponownie ruszył wąwozem w dół urwiska. Kwadrans po piątej zjawił się na górze fotograf. Przyszedł po zapas nowych filmów i ociekając wodą natychmiast ruszył z powrotem. Sun-Wang zauważyła, że jakimś cudem zdołał uchronić przed zamoczeniem swoją płócienną torbę, która była niemal zupełnie sucha. Wreszcie, o godzinie 18#/45, na górę wrócili wszyscy. Na ich twarzach malowało się wyczerpanie i frustracja. - Koło ciała nic nie znaleźliśmy - mruknął zmęczony Rein- hart. - A co u was? Tina wzruszyła ramionami. - Dziewięć śladów zwyczajnych butów i dwa odciski wielkich buciorów. Wszystkie względnie świeże. Większość z nich ma wyraźny i dobrze zachowany wzorek na podeszwie. - Znaleźliście ślady tenisówek z dwoma głębokimi wyżłobieniami na obcasie? - spytał Reinhart. - Tak - odparł jeden z techników. - A na dole? Jest po co schodzić? - W połowie drogi są cztery warte sprawdzenia. Oznaczyliśmy je zieloną taśmą. Spróbuj zrobić odlew, zanim się ściemni. Ale nie martw się, jak nie zdążysz. Mamy od cholery zdjęć. - No to zacznę od nich, a tu skończę później - zdecydował technik. - Tutaj zawsze można ustawia reflektory albo popracować nad nimi jutro - dodał z proroczą rezygnacją w głosie. - Jedziecie do kostnicy? - Jak tylko przebierzemy się w coś suchego - burknął Reinhart. - Urządzimy na cześć Tiny prawdziwe przedstawienie. Sala klubowa na pomoście Rusty Oar zapewniała bogatym i wpływowym wspaniałe warunki do zjedzenia kolacji w ustronnym odosobnieniu bez narażania się na ryzyko, że ich proces trawienny zostanie zakłócony przez dziennikarzy, lobbystów z konkurencji czy innych wścibskich natrętów. Sześć odizolowanych od siebie lóż rozmieszczono na półkolistym pomoście w ten sposób, że z każdej roztaczał się widok na ocean i... tylko na ocean, albowiem biesiadników zasiadających w pozostałych pięciu lożach zobaczyć się stąd nie dało. Idealne miejsce na pierwszy ruch w nowej grze Jimmy'ego Pilgrima. Wiedząc, że Raynee uwielbia wszelkiego rodzaju knajpy i podejrzane spelunki, Generał przybył na spotkanie wcześniej, spodziewając się, że zdobędzie tym samym znaczną przewagę psychologiczną. Tym większy przeżył wstrząs, kiedy zobaczył, jak zgięty w pełnym szacunku ukłonie szef sali odprowadza Rayneego do stołu. Otóż dobrze znany Generałowi Tęcza gdzieś... zniknął. Zamiast niego hurtownik zobaczył dystyngowanego mężczyznę ze starannie ułożoną fryzurą w stylu afro i z wymanicurowanymi paznokciami. Kurwa - pomyślał Generał. Facet wygląda i zachowuje się jak jakiś pieprzony profesor! Od podeszew wypolerowanych na błysk półbutów od Gucciego po kołnierzyk znakomicie dobranej jedwabnej koszuli i marynarki, Raynee, co nieprawdopodobne, był uosobieniem człowieka z wyższych sfer, wzorem doskonałego smaku i wyrafinowania. Lecz rzeczą, która niepokoiła Generała znacznie bardziej niż zadziwiająca transformacja jego - bądź co bądź zwierzchnika, było to, że nie miał zielonego pojęcia, czy szef ochroniarzy Jimmy'ego Pilgrima przekazał Rayneemu tak odważnie wypowiedzianą, i poniewczasie odżałowaną, wiadomość. Jeśli ją przekazał, w wesołym spojrzeniu i w przyjacielskim uśmiechu Tęczy Generał nie doszukał się niczego, co by na to wskazywało. Raynee skłonił głowę w milczącym powitaniu i usiadł za małym stołem. Mocno już teraz skonfundowany Generał uciekł wzrokiem od rozbrajającego spojrzenia czarnych oczu Murzyna i gorączkowo myślał, co by tu powiedzieć. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że jeden z kelnerów dodał przed chwilą trzecie nakrycie. Już się obracał na krześle, żeby go przywołać i zażądać wyjaśnień, i nagle napotkał beznamiętne spojrzenie zimnych oczu człowieka, którego bał się jak nikogo na świecie. Spojrzenie brodatego mężczyzny w rogowych okularach i w trzyczęściowym garniturze. Psychopaty nazwiskiem Jimmy Pilgrim. Ugrzecznieni kelnerzy wręczyli im zaraz trzy elegancko oprawione karty dań i podali aperitify. Trwało to ledwie kilka chwil, a Generał spędził je usiłując zapanować nad chaotycznymi procesami myślowymi. - Znakomity wybór - pochwalił Pilgrim. Uniósł kryształowy kieliszek i wskazał wspaniały panoramiczny widok na utkaną z maleńkich światełek linię wybrzeża. - Miło mi - odrzekł ostrożnie Generał. - Mniemam, że jest pan zadowolony z ostatniej dostawy. - Jak najbardziej - potwierdził Generał, wciąż nie wiedząc, jak zareagować na tę niezwykłą transformację Rayneego i na celowo teatralne wejście Pilgrima. Wziąć to za dobrą monetę czy nie. ..? Nie ulega wątpliwości, że to kolejna zagrywka Pilgrima - zdecydował. Niemniej, musiał zachować niezwykłą ostrożność i czujność. Odsłużywszy swoje - zresztą bez większych sukcesów - jako urzędnik wysokiego szczebla administracji federalnej, Generał doskonale wiedział, że przeciwnika, a zwłaszcza przeciwnika wyższej rangi, nigdy nie należy lekceważyć. Nie miał żadnych złudzeń, że bez względu na wygląd czy zachowanie Jimmy Pilgrim i Lafayette Raynee to para wyjątkowo zdeprawowanych i niebezpiecznych osobników. - Jakościowo bez zarzutu, waga też się zgadza. Czy można chcieć czegoś lepszego? - spytał ze stosownym uśmiechem. - Może produktu, powiedzmy... bardziej chodliwego? - podsunął Pilgrim przywołując kelnera. - Co? - Na zaczerwienionej od alkoholu twarzy Generała zagościł wyraz rozbawienia, niedowierzania i całkowitego skonfundowania. - Jest coś bardziej chodliwego niż... - Urwał widząc nadchodzącego kelnera. - Czy panowie już się zdecydowali? - Tak. - Pilgrim odłożył menu. - Zeszłej soboty jadłem tu wyjątkowo dobrego łososia z wody. - Dziś rano otrzymaliśmy świeżą dostawę z Anchorage - odrzekł kelner, nawet nie rzuciwszy okiem na kartę klubową na stole. Zebrał niepotrzebne już jadłospisy i dodał: - Szef kuchni zapewnia, że dzisiaj też jest wyśmienity. Pilgrim i Raynee skinęli w milczeniu głowami. - A dla szanownego pana? - spytał kelner Generała. - Całkowicie polegam na wyjątkowym guście moich przyjaciół - odparł hurtownik. - Zechce pan dobrać sałatkę i warzywa - polecił Pilgrim ugrzecznionemu kelnerowi. - I proszę nam przynieść butelkę jakiegoś dobrego wina, pasującego do tak wybornego łososia. Ja stawiam - dodał zerkając przez stół i unosząc rękę, by powstrzymać odruchowy protest Generała. Uśmiechnął się do kelnera i powiedział: - Obchodzimy dzisiaj wielką uroczystość. - Z przyjemnością służę, szanowny panie. - Kelner ukłonił się nisko i szybko odszedł. - Na czym to stanęliśmy? - spytał Pilgrim. - Nie mam zielonego pojęcia. - Generał pokręcił głową, nie potrafiąc ukryć zaciekawienia i rozbawienia. - Jestem trochę rozkojarzony bo cały czas odczuwam niepohamowany przymus wygłoszenia kilku słów przeprosin za pewną uwagę, którą miałem nieostrożność zrobić dziś rano. Doprawdy nie wiem, co mnie napadło. Bo przecież pan Raynee - dodał z ironią, wytrzymując spojrzenie wesołych oczu Tęczy - mógłby zostać gwiazdą mojego klubu. Czy zechciałby pan kiedyś ze mną zagrać? Tęcza roześmiał się, wielką żylastą dłonią chwycił niebezpiecznie kruchy kieliszek i uniósł go jak do toastu. - Może mimo oczywistych różnic jesteście panowie bardziej do siebie podobni, niż macie odwagę przyznać - skonstatował tajemniczo Pilgrim. - W każdym razie jestem pewien, że mój przyjaciel chętnie skorzysta z pańskiego zaproszenia. Ale teraz mamy do omówienia rzeczy ważniejsze niż golf. Na przykład pieniądze. Generał uniósł brew, ale nie powiedział nic. - Jak pan wie - kontynuował Pilgrim - prezes naszej... korporacji już od kilku miesięcy dokłada wielu osobistych starań, żeby ulepszyć system wewnętrznego zarządzania. - Dla dobra wszystkich zainteresowanych - wtrącił Generał, instynktownie przyjmując postawę starego biurokratycznego wazeliniarza. - Tak, zgadzam się z panem - powiedział Pilgrim rozbawiony tym, że reakcje Generała można tak łatwo przewidzieć. - Lecz wszystko wskazuje na to, że to tylko pierwszy krok. Następna faza reorganizacji ma polegać na zweryfikowaniu zyskowności tego, co aktualnie robimy. Innymi słowy na sprawdzeniu, czy sprzedajemy najbardziej chodliwy i poszukiwany towar. Generał zamrugał gwałtownie i rozejrzał się ukradkiem. - Locotta zwariował? - szepnął. - Jeśli istnieje coś bardziej chodliwego niż kokaina, to podczas meczu wezmę Rayneego na barana i będę go obnosił po całym polu golfowym, od dołka do dołka. Pilgrim uśmiechnął się zimno, a w oczach Rayneego rozbłysły iskierki nikczemnej wesołości. - Jestem pewien, że to dla niego wielka pokusa, ale sądzę, że zwrócilibyście na siebie zbyt wielką uwagę. Proszę posłuchać. Czy chciałby pan zająć się sprzedażą towaru równie chodliwego jak kokaina? Towaru o tej samej cenie detalicznej, ale o połowę mniejszej cenie hurtowej? - Ktoś tu ma halucynacje - palnął Generał zapominając, z kim ma do czynienia; w życiu by się tak do Pilgrima nie odezwał, ale skonsternowany, nie wiedział, co mówi. - Rzeczywiście, cena jest czynnikiem dość intrygującym - kontynuował najwyraźniej nie poruszony Pilgrim. - Ale myślę, że istnieją również inne, bardziej przekonywające. - O czym pan, do diabła, mówi? - wyszeptał Generał. - Zgodzi się pan ze mną, że sprzedaż naszych produktów związana jest z pewnym... hmm, ryzykiem środowiskowym, czy też zawodowym, i bardzo często pociąga za sobą komplikacje natury prawnej. - Owszem. - Generał skinął głową i czekał na ciąg dalszy. - W takim razie dlaczego nie mielibyśmy przejść na wytwarzanie produktu równie skutecznego i pożądanego, a przy tym produktu, którego sprzedaż nie pociąga za sobą praktycznie żadnego ryzyka? - To jakiś kit, podpuszczacie mnie - rzucił Generał, z trudem panując nad głosem. - A więc jednak to pana interesuje, prawda? - skonstatował Pilgrim. - Mnie również. W takim razie posuńmy się o krok dalej. Załóżmy że wybrano pana na głównego dystrybutora tego nowego produktu i że tytułem próby otrzymał pan prawo wyłączności na rok. - Mówi pan o towarze, który wygląda identycznie jak... - Tak. - I wywołuje taką samą reakcję...? - Lepszą. - I nie pociąga za sobą żadnych... kłopotów natury prawnej? - dodał hurtownik, wciąż nie wierząc własnym uszom. - Absolutnie żadnych - zapewnił Pilgrim. - Do diabła, no to nad czym tu się... - zaczął Generał, ale Raynee zrobił ostrzegawczy gest ręką. Kelner chrząknął i odczekał, aż Pilgrim da mu znak, że może podejść do stołu. - Wybrałem przedniego rieslinga - powiedział. - Do łososia pasuje znakomicie, ale pomyślałem sobie, że zechcą panowie rozważyć inną propozycję. Oto prawdziwie wyjątkowe Mondavi Chardonnay. W sam raz na wielką uroczystość. - Delikatnie, niemal z nabożną czcią, podał Pilgrimowi butelkę wina za dwieście dolarów. Pilgrim ujął omszałą flaszkę i, wyraźnie zainteresowany, przez kilka chwil wpatrywał się w naklejkę. Potem spojrzał na kelnera i z oczyma świecącymi jak dwa zimne kamienie skinął głową. - Tak - powiedział - o to mi właśnie chodziło. To trunek w sam raz dla mojego przyjaciela. 10 Tom Fogarty, dowódca specjalnej grupy operacyjnej, siedział w pokoju hotelowym i z butelką swojego popołudniowego piwa w ręku wysłuchiwał raportu Barta Harringtona. Bart już kończył. - Według raportu wstępnego z miejsca eksplozji, zwłoki Sanjo są spalone i rozszarpane w stopniu uniemożliwiającym identyfikację wizualną. Na razie figuruje u nich jako numer dwudziesty siódmy. I o ile wiemy, nie znaleźli jeszcze nic, co doprowadziłoby ich do jego mieszkania. Fogarty uniósł brwi. - No a samochód? - Mieliśmy kupę szczęścia. Sanjo zaparkował wóz na rogu ulicy za domem Kaaren. Jak się okazało, dosłownie piętnaście metrów za strefą, którą gliniarze przeczesywali. Zauważyliśmy go z Sandy podczas drugiego przejazdu. Wokół tłum gapiów, więc stanąłem na masce i udawałem tajniaka pilnującego porządku, a Sandy zdołała w tym czasie rozbebeszyć stacyjkę i uruchomić silnik. - Wcześniej czy później znajdą jego kluczyki - stwierdził Fogarty. - Na wszelki wypadek sprawdźcie, czy umowa na wynajem wozu jest czysta. - Wczoraj wieczorem przeszukaliśmy jego mieszkanie. Zabraliśmy rzeczy osobiste, opróżniliśmy kosze na śmieci, wytarliśmy odciski palców i zostawiliśmy list do właściciela, że się wyprowadził. Według mnie Sanjo jest dobrze kryty. Ale z Kaaren będą problemy. - Już ją zidentyfikowali? - Chyba nie, ale to tylko kwestia czasu. Poszperają u niej w mieszkaniu i coś na pewno znajdą. Z dziewczynami takimi jak ona zawsze są kłopoty. Ludzie zapamiętali jej twarz, bankowo, zwłaszcza że tak często łazili z Sanjo po tych wszystkich knajpach. Zastępcy szeryfa pogadają z właścicielem mieszkania i natychmiast skojarzą Kaaren z rysopisem dziewczyny, który lada dzień pojawi się w policyjnym biuletynie osób nie zidentyfikowanych. A jeśli jeden z tych zastępców poświęci kilka minut na przeczytanie gazety i coś sobie skojarzy to po herbacie. - Nic nie możemy na to poradzić - orzekł Fogarty. - A jej rodzina? Przyjaciele? Sąsiedzi? - To chwilowo nie problem. - Harrington zerknął do notatek. - Rodzice podróżują po Europie. Wracają dopiero za trzy tygodnie. A przyjaciele... - Urwał w zadumie. - Wychowywała się w Sacramento. Przez prawie osiem lat nie odwiedzała Kalifornii i przyjechała do San Diego dopiero teraz, razem z Sandy. Jasne, wcześniej czy później policja wyśle jej fotografię poza obszar jurysdykcji, ale zawsze możemy... Fogarty pokręcił głową. - Nie, żadnych kontaktów z policją. Chyba że wdepniemy w prawdziwe gówno. Nie możemy ryzykować, jeszcze nie teraz. Zaryzykujemy i całą operację szlag trafi. - Jest jeszcze coś - powiedział Harrington zamykając notatnik. - Nasz przyjaciel z Waszyngtonu... - Cholera jasna, komputer... - mruknął Fogarty zamykając oczy. - Otóż to. Na umowie wynajmu mieszkania figuruje prawdziwe nazwisko Kaaren. Jak ktoś od szeryfa zechce sprawdzić jej personalia w Centrum Informacji Kryminalnej, nasz komputer wypluje dokładnie wszystko. W dodatku nic teraz nie możemy skasować, bo zostawimy oczywisty ślad. Co znaczy, że musimy być przygotowani do udzielenia odpowiedzi na pytanie, dlaczego agencja interesuje się panem Rayneem, panem Bylighterem tudzież kobietą nazwiskiem Kaaren Mueller, której zwłoki znaleziono u podnóża Toney Pines. - I bez względu na to, co im odpowiemy, ściągną na przesłuchanie Rayneego i Bylightera, a Pilgrim od razu się domyśli, że wokół niego chodzimy - dokończył Fogarty. - Cholera jasna! - Trzasnął pięścią w podłokietnik fotela, rozlewając ciepławe już piwo. Harrington wzruszył ramionami. - Wprowadzenie do akcji Bena i Charleya to strzał w ciemno - powiedział. - Komputer w Centrum Informacji stanowił jedyną prawdziwą szansę, jaką mogłeś jej dać. Musiałeś to zrobić. - Wiem, wiem. Ale Chryste Panie... - Fogarty nie był w stanie dokończyć. - Znaleźliśmy pewne wyjście - podsunął Bart. - Nawet do przyjęcia. Fogarty poderwał głowę. - Jakie? - Ben ma kumpla, który pracuje w miejscowym biurze szeryfa. Razem się wychowywali. To detektyw od narkotyków, nazywa się Martin DeLaura. Ben twierdzi, że gość chętnie nam pomoże. Co więcej, ten DeLaura wie, jak trzymać język za zębami. Jeśli zostanie naszą wtyką, bez trudu skierujemy śledztwo na fałszywy tor. Ale chyba będziesz go musiał wprowadzić w szczegóły operacji. Dać mu coś do osłony własnego tyłka. - Tylko jego? - Byłoby dobrze, ale trzeba założyć, że DeLaura zechce wciągnąć w układ szeryfa. Takie pogrywki z wydziałem zabójstw? W dodatku na własną rękę? Za poważna sprawa. - Czy ty wiesz, na jakie ryzyko wystawimy Bena i Charleya, jeśli ten wasz DeLaura i szeryf wychlapią komuś o naszej operacji? Wystarczy jedno słowo i... - Oni o tym wiedzą. I nadal chcą na to pójść. - No to może należałoby zapytać dlaczego? - rzucił cicho Fogarty. Harrington milczał przez chwilę, patrząc w zadumie na swój notatnik. - Chyba wiesz dlaczego - odrzekł w końcu. - Tak, chyba wiem. I właśnie dlatego nie sypiam po nocach. Nie, nie mogę pozwolić, żeby wszystko szlag trafił - uciął krótko Fogarty. Bart nie odpowiedział. - Posłuchaj Bart. Chcę dorwać tych sukinsynów jak każdy z nas. I dorwiemy ich, na pewno ich dorwiemy, tylko że zrobimy to fachowo. Stopniowa infiltracja. To jedyny sposób na Locottę. Cholera, przecież żeby dopaść Pilgrima i Rayneego, nie wyprowadzimy na ulicę czołgów! - Ale... Fogarty spojrzał Bartowi w twarz i zauważył jego zawziętą minę. - Na litość boską, Bart! - ryknął. - Nawet nie mamy pewności, że to oni ją zabili! - Znów trzasnął pięścią w fotel i przeszył agenta wściekłym wzrokiem. - To prawda - przyznał Harrington - nie wiemy. I być może nigdy się tego nie dowiemy. Ale wyraźniejszych poszlak nie trzeba, Tom. Ta zabawa z telefonami, bomba z opóźnionym zapłonem uruchomiona telefonem Bena, rany na ciele Kaaren. Toż kurwa, Pilgrim i Tęcza mogliby równie dobrze zostawić tam swoje wizytówki! - warknął zazwyczaj opanowany i spokojny weteran służb specjalnych. Nagle Fogarty odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. - Jezu, Harrington... - W jego zmęczonych oczach zagościł smutek. - Wziąłem cię do grupy, ponieważ potrzebowałem kogoś, kto przeprowadziłby tę operację jak trzeba, kogoś, kto uchroniłby mnie od kłopotów. A teraz nie kto inny jak właśnie ty namawiasz mnie do uderzenia na całej linii. Zażenowany Harrington wzruszył ramionami. - Chyba masz rację. Trochę mnie poniosło. Posłuchaj, Tom. Nie sugeruję, żebyś wydał Benowi i Charleyowi rozkaz zlikwidowania tych skurwysynów przy pierwszej lepszej okazji. Naszym celem jest Locotta. Ja o tym wiem i oni o tym wiedzą. Przebijemy się jakoś do Locotty, a potem wrócimy po Pilgrima i Tęczę. Stawią choćby najlżejszy opór, karawaniarze wyniosą ich w plastikowych workach. Ja doskonale rozumiem, jak to trzeba rozegrać. - Ostatnią kwestię podkreślił zawziętym gestem szeroko rozłożonych ramion. - Tylko że... - Zamknął oczy i pokręcił głową. - Cholera, Tom, sam już nie wiem. To chyba jeden z tych przypadków, kiedy trzeba złamać reguły gry, bo inaczej to nie ma sensu. - Tak sobie myślę, że Ben raz już je złamał i miał w Wietnamie masę kłopotów - zauważył uszczypliwie Fogarty. - Racja - odrzekł Harrington. - Ale czy wiesz, dlaczego przekroczył wtedy granicę Kambodży? - Nie. W aktach tego nie było. Doszedłem do wniosku, że to nie mój interes. - Któregoś dnia wypiliśmy z Charleyem po kilka piw i wszystko mi opowiedział. Cała afera zaczęła się od tego, że Viet Kong zorganizował nocną grupę wypadową, która przekraczała granicę, ostrzeliwała nasze jednostki i zanim zdążyli odciąć jej drogę, była już z powrotem w Kambodży w bezpiecznym miejscu. - Jak w Korei - prychnął Fogarty. - Jak w Korei. Pewnego razu nasz wywiad dostał cynk, że Wietnamcy mają wziąć żywcem jednego z naszych. Z tym, że nie byle jakiego. Ci z Hanoi chcieli Murzyna. - Po jaką cholerę? - Dokładnie nie wiadomo, ale chyba dla celów propagandowych. To ma sens. Złapać takiego czarnucha, uprowadzić biedaka za granicę, gdzie nie moglibyśmy go odbić, i przepuścić go przez maszynkę do prania mózgów, aż facet zrozumie, że dobry Wujaszek Sam wrobił go w parszywy układ. I wtedy postawić faceta przed kamerami telewizyjnymi. - Jezu... - Niezły pomysł, co? Dlatego nasze dowództwo zdecydowało, że trzeba wysłać w ten rejon jedną z naszych grup specjalnych i temu zapobiec. Tak się przypadkiem złożyło, że w tej grupie byli nasi dobrzy znajomi: sierżanci Koda i Shannon. Porucznik, ich bezpośredni przełożony, najwyraźniej doszedł do wniosku, że trzeba rozbić grupę na dwa pododdziały i przeprowadzić klasyczną akcję z cyklu "młot i kowadło". Pododdział Charleya był kowadłem, więc okopali się na samej granicy. Pododdział Bena czekał przy wiatraku... to jest przy śmigłowcu transportowym - wyjaśnił pośpiesznie, widząc że Tom nie bardzo wie, o co chodzi. - Czekali w pełnym rynsztunku, z bronią gotową do strzału, bo zaraz mieli odegrać rolę młota. I prawie im się udało. - Prawie? - Wietnamczycy przekroczyli granicę późną nocą - mówił dalej Harrington. - Ominęli stanowisko Charleya i zaskoczyli wzmocniony posterunek piechoty morskiej dwa kilometry na południowy zachód. Pociskiem przeciwpancernym rozwalili centralę radiową, pięciu naszych zabili, siedmiu ranili, w końcu okazało się, że ci, których nie trzeba było składać, to same blade twarze. Więc czym prędzej zwiali do siebie. - I wtedy Ben za nimi poszedł? - spytał Fogarty. - Niezupełnie. Jego śmigłowiec wystartował, jak tylko dostali sygnał. Przylecieli na granicę w chwili, kiedy pilot jednego z helikopterów ubezpieczających, a ubezpieczenie latało na Kobrach, zauważył na dole jakiś ruch. Oświetlił teren racami i przyszpilił do ziemi z dwudziestu pięciu żółtków. Byli po stronie kambodżańskiej, jakieś sto metrów za linią graniczną. Żadna sprawa, nasi chłopcy musieli tylko zachować zimną krew. Więc podczas gdy jedna Kobra, a ubezpieczały ich dwie, trzymała tamtych na celowniku, druga oczyszczała teren dla grupy specjalnej Bena. - Niezły tam musiał być burdel - zauważył Fogarty. - Czy ja wiem... - Harrington wzruszył ramionami. - Charley twierdzi, że akcja miała typowy przebieg. W tym wypadku nastąpiło odwrócenie ról: chłopcy Bena mieli wylądować i robić za nowe kowadło. Tylko że pilot transportujący grupę Bena popełnił błąd i zanim usiedli, podał przez radio swoje namiary. Porucznik go słyszy, dochodzi do wniosku, że cały świat już wie, co jest grane, dostaje pietra i odwołuje imprezę. - Harrington pokręcił ze smutkiem głową. - Dasz temu wiarę? W śmigłowcu Bena siedzi dziewięciu uzbrojonych po zęby zabijaków, gotowych w każdej chwili wylądować i przy wsparciu helikopterów z ubezpieczenia ruszyć na tych żółtych sukinsynów, a dowódca każe im wracać. Przyskrzynili parszywców na otwartym terenie, trzymali ich na muszce, ale facet nie miał widać jaj i stchórzył. - Mimo wszystko ja mu chyba współczuję - wtrącił sucho Fogarty. - Ale nie rozumiem... - Więc kiedy Ben poprawia uprząż i sprawdza broń, bo śmigłowiec podchodzi już do lądowania, grupa Charleya wypełnia rozkaz i się wycofuje. Ich helikopter już po nich leci, ale w chwili, gdy siada, te przebrzydłe żółtki podrywają się do ataku. Śmigłowiec obrywa granatem przeciwpancernym w pełny zbiornik paliwa i eksploduje. Płonąca benzyna zalewa całą strefę zrzutu. Wszędzie pełno szczątków maszyny i ludzi. Charley odzyskuje przytomność i czuje, że jest związany i że trzech zlanych potem, stękających z wysiłku Wietnamców, dwóch starszych i jeden młody szczeniak, taszczy go przez granicę. Tymczasem ich kumple osłaniają odwrót. - Chryste Panie... - mruknął Fogarty. - Myślisz, że masz problemy z dowodzeniem, tak? - prychnął Bart i upił łyk piwa. - To posłuchaj tego. Wyobraź sobie sytuację tego pieprzonego poruczniczyny. Powierzyli mu dowództwo grupy specjalnej, która miała zapobiec uprowadzeniu czarnego żołdaka. Więc układa plan bitwy, którym zaimponowałby nawet starym wiarusom z drugiej wojny światowej. Młoty, kowadła i tak dalej. Jak na zajęciach z taktyki w West Point. Dziesięa minut później Wietnamczycy uderzają na posterunek piechociarzy. Pieprzą te wszystkie młotki i kowadła, rozwalają w drzazgi śmigłowiec, kasują przy okazji połowę stanu grupy i wieją za granicę z jedynym czarnuchem w całym oddziale. Jak dotąd nieźle. I wtedy pilot drugiego helikoptera transportowego zaczyna wrzeszczeć przez radio, że sierżant Koda wpakował mu do ucha lufę czterdziestki piątki, że przekroczyli granicę i lecą za sierżantem Shannonem, co jest pogwałceniem iluś tam układów międzynarodowych. Fogarty pokręcił z niedowierzaniem głową. - Jezu, nic dziwnego, że teraz trzymają się razem. - Czekaj, nie słyszałeś jeszcze najciekawszego. - Harrington wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Porucznik próbuje uziemić wsparcie mając nadzieję, że bez ubezpieczenia Ben dalej nie pójdzie, ale piloci mają go najwyraźniej gdzieś, bo nagle obie Kobry meldują o silnych zakłóceniach łączności. Pewnie dlatego, że przekroczyły już granicę i rypią w ziemię z czego tylko się da: z karabinów maszynowych, z działek i z granatników. Do tego jeszcze rakiety, flary, race, jednym słowem robią wszystko, żeby nie stracić z oczu Shannona i oczyścić drogę chłopakom Bena, którzy przedzierają się przez tylną linię osłony żółtków jak stado rozwścieczonych goryli. - Dziewięciu naszych przeciwko dwudziestu pięciu Wiet- namczykom? W nocy? Do tego w dżungli? - Dziewięciu naszych i dwie Kobry - przypomniał mu Bart. - Tylko że kiedy Ben dogonił wreszcie tych trzech sukinsynów, którzy taszczyli wierzgającego kopytami wielkoluda, jedną Kobrę szlag już trafił, a z dziewięciu chłopaków ostał się tylko jeden Ben. Ben wściekły, przerażony i tak nabuzowany, że nie wiedział, co robi. Charley opowiadał, że Koda dopadł ich jak rozwścieczona samica szarego grizli broniąca jedynego potomka. Bał się, że zrani Shannona, więc rzucił się na Wietnamców z karabinem, którym wywijał jak maczugą. Grzmocił ich i strasznie wrzeszczał. Kiedy roztrzaskał łeb drugiemu żółtkowi, odpadła kolba, więc ruszył na ostatniego z nożem, bo zobaczył, że trzeci Wietnamiec, ten głupi, kurwa, szczeniak, chce poderżnąć Charleyowi gardło i zwiać. Zanim Shannon zdołał Bena odepchnąć, ten wypruł już z gówniarza flaki i właśnie miażdżył mu kamieniem twarz. - Puściły mu nerwy. - Chyba tak. Albo jak ich ścigał, albo podczas następnych pięciu dni i nocy, kiedy błądzili z Charleyem po dżungli. Charley mówi, że za dnia musieli się ukrywać, więc w dzień spali, a nocą szli walcząc z tymi wszystkimi pijawkami, wężami, muchami, komarami i wietnamskimi patrolami. Byli cholernie osłabieni, bo ropiały im rany i mieli biegunkę. Kiedy znalazł ich nasz helikopter, Ben był już nieprzytomny, Charley ledwo go wlókł, a zaraz potem odsiedział trzy dni w pace, bo dowiedział się, że ten zasrany porucznik chce postawić Bena przed sądem wojennym, i złamał skurwysynowi szczękę. - Przed sądem wojennym? Pieprzysz - wtrącił Fogarty. - Nie licząc tych sześciu, którzy zginęli przy eksplodującym helikopterze, uratowanie Bena kosztowało życie ośmiu ludzi - wyjaśnił Harrington. - Nie wspominając już o takich drobnostkach, jak naruszenie granic i pogwałcenie suwerenności Kambodży. Ten porucznik nie przypuszczał chyba, że wszystko zwali mu się na łeb. Może facet miał rację, ale popełnił błąd i przed oskarżeniem Bena nie zażądał przeniesienia w inny rejon. Na szczęście ktoś ze sztabu generalnego trzeźwo ocenił sytuację i doszedł do wniosku, że jest remis. Zresztą ten porucznik i tak nie był w stanie zeznawać. Kilka tygodni miał z głowy. - Wygodne rozwiązanie - skonstatował Fogarty. - Ale twoja opowieść niewiele zmienia, prawda? - spytał. - Wietnam był bardzo dawno temu, Tom. - I nadal uważasz, że Koda będzie w stanie podejść Pilgrima i Rayneego, kupić od nich towar i dotrzeć do Locotty? Że nie odbije mu szajba? Że nikogo przy okazji nie zamorduje? - Jeśli zdołają z Charleyem przeniknąć do organizacji, załatwią sprawę jak trzeba. To zupełnie inna sytuacja, Tom. Poza tym, jak sam powiedziałeś, nie mają pewności, kto zabił Freddy'ego i Kaaren. - A jeśli się dowiedzą? Harrington zawahał się. - Nie wiem - przyznał. - Ale wiem na pewno, że jedyna droga do Locotty prowadzi przez któregoś z większych hurtowników. Zaczęliśmy od Pilgrima. Jak się teraz wycofamy, sprawę Freddy'ego i Kaaren trzeba będzie załatwiać oficjalnie, a potem montować nową grupę specjalną. Zakładając oczywiście, że ci na to pozwolą. Pozwolą? - Sam sobie na to odpowiedz - mruknął Fogarty. - No więc co teraz? - Harrington nagrodził trafną ripostę Toma szybką zmianą tematu. - Próbny zakup - odrzekł Fogarty. - W czwartek wieczorem. Sto pięćdziesiąt gramów kokainy. Handlarz pracuje dla faceta zwanego Generałem. Generał jest jednym z hurtowników Pilgrima. Istnieje prawdopodobieństwo, że pojawi się Tęcza. Małe, ale zawsze. Nie muszę chyba dodawać, że dyrektor bardzo się tym interesuje. Myślę, że nie przepada za tajnymi operacjami organizowanymi przez agencję. Pewnie wykańczają go nerwowo. - Nie tylko jego - wtrącił Harrington. - Tak więc pojutrze będziemy wiedzieli coś więcej, prawda? - Fogarty upił łyk piwa i wbił wzrok w ścianę. Harrington wstał i kiwnął głową. - Wóz albo przewóz - mruknął. - Aha, zapomniałem ci o czymś powiedzieć. - No? - Fogarty wyciągnął się w fotelu. Miał bardzo zmęczone oczy. - Pamiętasz, opowiadałem ci o tym młodym Wietnamcu, o tym szczeniaku, którego Ben zatłukł kamieniem. - Tak, pamiętam. No i? - Charley mówi, że Ben nie zdawał sobie z tego sprawy, że przejrzał na oczy dopiero po tym, jak rzucili się na siebie z nożami. Widzisz, okazało się, że ten gówniarz był o wiele młodszy, niż myśleli. I nawet ładny jak na... młodą Wietnamkę. Charley Shannon rzucił częściowo odczyszczony zamek na uwalany smarem ręcznik, na którym poniewierała się czterdziestka piątka, i podniósł słuchawkę, zanim telefon zadzwonił po raz drugi. - Shannon. Słucham. - Charley? Mówi Sandy. Dzwonię, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. - Tak, Sandy - odrzekł spokojnie Shannon. - Czujemy się znakomicie. Czego nie można powiedzieć o Freddym i Kaaren. - Tak, wiem, rozmawiałam z Harringtonem - szepnęła i zawahała się. - Hmm, Charley... Bart wspominał, że Ben jest ranny... - Dzieee tam. Kilka zadrapań, i tyle. Wpadł na skały, potłukł się trochę. Nie martw nic. - Wcale nie... - Chciała zaprotestować, ale zrezygnowała bo rozbroił ją cichy śmiech Shannona. Mówiła teraz szybko, by pokryć zmieszanie: - Posłuchaj, Charley. Wychodzimy, żeby coś zjeść. Idziecie z nami? - Może innym razem, Sandy. Ben nie doszedł jeszcze do formy. Chyba powinien trochę pospać, skoro jest okazja. Nie wiadomo, kiedy znów zobaczy łóżko. - Dobra. Jutro się z wami skontaktujemy. Uważajcie na siebie. - Jasne, będziemy na siebie uważać. - Charley zachichotał. - Będziemy uważać na wszystko. Nucąc pod nosem jakąś wesołą melodyjkę, odłożył delikatnie słuchawkę i z wyraźnym ukontentowaniem zajął się metodycznym czyszczeniem rozłożonej czterdziestki piątki. Usuwanie kryształków soli i ziarenek piasku było zajęciem doskonale mu znanym i znakomicie zabijało czas. W zwieńczonych łukiem drzwiach prowadzących do głównej sali Chez Pierre, jednej z najdroższych francuskich restauracji w Palm Springs, stanął niemłody już mężczyzna. Spokojnym pewnym krokiem podszedł do maitre d'hotel i wypowiedział szeptem swoje nazwisko. Ubrany w nienaganny smoking maitre d'hotel zareagował z należnym szacunkiem, acz dyskretnie. Niezauważalny ruch palcami i jedno spojrzenie wystarczyło, by czuwający w pobliżu szef sali wszystko zrozumiał. Szybkim krokiem podszedł do odosobnionego stolika nakrytego na dwie osoby, zerknął ukradkiem w fiołkowe oczy oszałamiającej blondynki towarzyszącej gościowi, pochylił się i szepnął mu coś do ucha. W chwilę później wspaniała blondynka wstała i odeszła z wdziękiem w stronę toalety dla pań, a jej ciepły jeszcze i pachnący perfumami fotel zajął Al Rosenthal. - No więc, co się dzieje? - spytał Jake Locotta zachęcając doradcę do spróbowania smażonych krewetek i małży. - Niewiele - mruknął Rosenthal przeżuwając delikatne mięso. - Nie udało mi się skontaktować z Pilgrimem. Z Tęczą też nie - dodał. - Unikają nas? - Na to wygląda. - Wiesz dlaczego? - spytał Locotta; natychmiast stał się czujny i podejrzliwy. - Nie. Zostawiłem wiadomość, że mają nam udzielić informacji na temat południowego rejonu. Dałem im dwadzieścia cztery godziny. Locotta rozważał to chwilę w skupionym milczeniu, wreszcie skinął głową. - Dobrze. Ale dłużej nie będziemy czekać - powiedział. - Tego przeklętego Pilgrima trzeba jak najszybciej okiełznać. - Zarabia dla nas kupę pieniędzy - zauważył roztropnie Rosenthal. - Tak, ale to kłamliwy sukinsyn. Nie ufam mu. Nigdy mu nie ufałem. Miej na niego oko - rozkazał Locotta. - Tymczasem skontaktowałem się z naszymi ludźmi w policji i co nieco sprawdziłem - mówił dalej Rosenthal. - O ile wiedzą, te dwa morderstwa nie mają żadnego związku z naszymi sprawami. Ale... - zawiesił głos. - Po mieście krążą bardzo ciekawe plotki. - Na przykład? - Po pierwsze, ten facet i dziewczyna byli na pewno zamieszani w handel narkotykami. To nie ulega wątpliwości. Pytanie tylko, dla kogo pracowali, skąd się wzięli i kto ich załatwił. - Pewnie handlowali na własną rękę - wymamrotał Locotta z ustami pełnymi gotowanego na parze kalafiora. - Trzy do jednego, że skasował ich Pilgrim. Rosenthal kiwnął głową. - Zgoda, ale druga plotka jest trochę bardziej niepokojąca. Powiadają, że Pilgrim zamierza wejść na rynek z jakimś nowym towarem. Z czymś, do czego policja nie będzie się mogła przyczepić. Locotta poderwał wzrok. - Znasz szczegóły? - warknął. - Nie, ale przypuszczam, że to kolejna odmiana kofeiny - wysapał Rosenthal. - Mimo to... - Kofeina! Głupi sukinsyn zaczyna rozrabiać - burknął Locotta zaciskając mięsiste szczęki i rzucając doradcy wściekłe spojrzenie. - Nie chcemy żadnej kofeiny, Rosey. I on o tym dobrze wie. - Chcesz, żebym to sprawdził? - Tak. - Locotta położył widelec na resztce jarzyn i wbił wzrok w starego przyjaciela. - Sprawdź to, Rosey. I przekaż wiadomość Pilgrimowi i temu alfonsowi, Tęczy. Powiedz im, że chcę, żeby do mnie zadzwonili. Powiedz im, że chcę wiedzieć, co się dzieje. I to natychmiast! - Zirytowany, pokręcił głową, a kiedy Rosenthal zaczął wstawać od stołu, dodał: - Niech wiedzą, że mówię poważnie, Rosey. Zainwestowaliśmy w ten rejon bardzo dużo pieniędzy. Nie pozwolę, żeby jakiś obłąkany sukinsyn wszystko mi zepsuł. Kiedy Paul Reinhart i Tina Sun-Wang przyjechali do kostnicy, była godzina 19#/35. Starszy detektyw oraz koroner stali już wokół jednego z trzech aluminiowych stołów autopsyjnych i pomagali patologowi - łysiejącemu jegomościowi z rudym wąsem - usunąć spod bladego ciała Kaaren uwalany piaskiem plastikowy worek. Tina przekroczyła próg niewielkiego, jaskrawo oświetlonego pomieszczenia w suterenie i natychmiast uderzył ją ten zapach. Był to bardzo wyraźny i niepokojący odór, którego, jako nowicjuszka, nie umiała początkowo rozpoznać - odór, który od tej chwili miał się jej kojarzyć z natrętnym zapachem śmierci. Patolog oderwał wzrok od zwłok Kaaren i zauważył pobladłą twarz nieznajomej. - Pani u nas pracuje? - spytał zwracając się raczej do Reinharta niż do Tiny. - To nasza nowa pracownica - wyjaśnił Reinhart klękając na wyłożonej gumoleum podłodze, żeby otworzyć swój przybornik. - Tina Sun-Wang. Tino, przywitaj się z naszym Kubą Rozpruwaczem. To jest doktor Camey. Tina zaliczyła przed chwilą swoją pierwszą sprawę w terenie, więc pomyślałem sobie, że najwyższa pora sprawdzić, jak zareaguje na widok krwi i wnętrzności. Najwyraźniej zadowolony z wyjaśnień patolog skinął głową. - Wciągnij ją na listę - powiedział. - Krwi to chyba niewiele zobaczy. Boże, że też muszą mordować tak piękne kobiety... - Pokręcił głową, spoglądając na zimne, szklistookie zwłoki. - Co do wnętrzności, owszem, zaraz sprawdzimy - dodał szykując narzędzia. - Jak tylko ta nędzna namiastka fotografa nauczy się wkładać film do aparatu. Policyjny fotograf, najwidoczniej odporny na tego rodzaju docinki, zrobił coś około trzydziestu zdjęć; obfotografował ciało Kaaren ze wszystkich możliwych stron, według dokładnych wskazówek patologa. Kiedy stanął przy pobliskiej szafce, żeby oznaczyć rolkę i załadować następną, Tina podeszła bliżej i obserwowała, jak Reinhart i Carney pobierają próbki brudu i skóry spod paznokci, jak robią wymaz z pochwy, by zakończyć pierwszą fazę autopsji pobraniem próbek włosów z głowy i wzgórka łonowego. Otępiały mózg Tiny zdołał zarejestrować fakt, że ani Reinhart, ani Camey nie są zażenowani jej obecnością. - Najprawdopodobniej zgwałcona - wymamrotał patolog ni to do siebie, ni do Reinharta. - Ale nie spodziewaj się, że znajdziemy coś konkretnego. Reinhart kiwnął głową, mruknął coś niewyraźnie i szybkimi, wprawnymi ruchami oznaczył probówkę karteczką ze swoim nazwiskiem, datą, godziną i numerem próbki. Starannie i metodycznie umieszczali każdą próbkę w oznakowanych buteleczkach i kopertach. Tina ich niby obserwowała, ale jej oczy wędrowały nieustannie w stronę straszliwych ran na rękach i nogach Kaaren Mueller. Zauważył to Camey. - Ktoś się nad nią okrutnie pastwił, co? - stwierdził beznamiętnie i dłonią w plastikowej rękawiczce zaczął badać potworne nacięcia. Tina skinęła głową. Nie była w stanie nic powiedzieć. Zdała sobie sprawę, że to piękne niegdyś ciało nie było dla Cameya ciałem człowieka, że patolog bada je jak interesujący laboratoryjny okaz. Zastanawiała się, przy ilu autopsjach trzeba asystować, żeby wyrobić w sobie tak chłodny i obojętny stosunek do krajania zwłok. Doszła do wniosku, że na pewno przy więcej niż jednej. - Wiesz co, Tina? - dodał od niechcenia. - Pomóż naszemu staremu, załamanemu detektywowi znaleźć sukinsyna, który to zrobił, później przywiąż go mocno do jednego z tych stołów, a z radością wytnę mu nasieniowody. W dodatku za friko. Ba! Jak zechcesz, może nawet wezmę cię na asystentkę. - Kuba Rozpruwacz wbił w nią zimne, wyrachowane oczy. I nagle w pomieszczeniu zapadła głucha cisza. Tina uświadomiła sobie, że wszyscy - Reinhart, fotograf, "załamany" detektyw koroner i Camey - patrzą na nią i na coś... czekają...? Spojrzała jeszcze raz na straszliwie okaleczone zwłoki, wcale nie będąc pewna, czy może powiedzieć, co chciała. - Zgoda - szepnęła w końcu. - Ale pod warunkiem, że da mi pan tępy nóż. Pełną napięcia ciszę przerwał krótkotrwały wybuch znużonego śmiechu. Detektyw wyszczerzył zęby do Carneyć i Reinharta, mrugnął z aprobatą do Tiny i z tajemniczym uśmiechem na twarzy zajął się znów służbową pisaniną. - Poradzisz sobie, Tina, wytrzymasz - skonstatował burkliwie Camey. - Chodź tu bliżej i spójrz, co się dzieje, kiedy ktoś postanawia zdmuchnąć świeczkę ludzkiego żywota. Tina sądziła, że widok nagiego ciała martwej dziewczyny na stole do sekcji zwłok jest najbardziej rozstrajającym widokiem, jaki widziała w życiu, ale kiedy patolog przeciągnął ostrym skalpelem po piersi Kaaren i zrobił klasyczne nacięcie w kształcie litery Y, natychmiast zmieniła zdanie. Patrzyła, jak pod zdecydowanym naciskiem chirurgicznego noża rozchylają się warstwy skóry i tłuszczu, i poczuła, że jej żołądek zaczyna reagować nerwowymi skurczami. Sala wypełniała się z wolna coraz silniejszym odorem śmierci. - Zobaczmy, czy ten skurwiel spuścił z niej całą krew - wymamrotał Carney wbijając między żebra Kaaren krótki, zakrzywiony nóż. Naciął jej serce i wsunął weń ssawkę niewielkiej plastikowej gruszki, która w oczach Tiny - pobyt w prosektorium przyprawiał ją o coraz większe mdłości - wyglądała niemal identycznie jak gruszka, jakiej jej matka używała do podlewania tłuszczem indyka w piekarniku. 00- No i proszę - rzucił patolog z nutką satysfakcji w głosie. Reinhart wyciągnął rękę z probówką, Camey nacisnął gruszkę i wlał do naczynia ze cztery łyżeczki krwi. - Teraz zobaczymy, co z tego wycisną twoi kumple. - Moi kumple? - wyszeptała słabo Tina, wdzięczna, że może skupić na czymś otępiały umysł. - Chce pan powiedzieć, że mamy to zbadać i stwierdzia, czy nie zawiera jakiejś... trucizny? - O to właśnie chodzi - burknął Camey. - Ale... Ale czy to nie... Czy to nie oczywiste, co ją zabiło?- spytała nie rozumiejąc już nic a nic. - Powiem ci coś, młoda panienko - rzekł spokojnie patolog odrywając na chwilę wzrok od lśniącego płata wątroby którą trzymał w obu rękach. - Pierwszą rzeczą, jakiej będziesz się tu musiała nauczyć, jest to, że nigdy, ale to nigdy nie należy wyciągać przedwczesnych wniosków. Monotonny szum szwankującego telewizora sprawił, że mieszkańcy apartamentu numer 205 nie mieli pojęcia, że od prawie trzydziestu sekund ktoś puka dyskretnie do drzwi. - Kelner. Był poniedziałek. Ben i Charley leżeli na wielkich łóżkach ustawionych niecałe półtora metra od siebie. W przeciwieństwie do na wpół ubranego Kody, który smacznie spał, dopóki nie zadzwonili z recepcji - zamówili budzenie - Shannon już o wpół do siódmej rano był umyty, ogolony i ubrany w dżinsy oraz w jaskrawą pomarańczowo-brązową koszulę, taką, jakie się nosi na Hawajach. Spojrzeli po sobie. Jeśli ktoś tu zamawiał śniadanie, to na pewno Charley. Ale Shannon wzruszył ramionami; w odpowiedzi na nieme pytanie Bena pokręcił głową i sięgnął pod poduszkę, skąd wydobył nabitą czterdziestkę piątkę. Tymczasem Koda ruszył ostrożnie do zamkniętych na łańcuch drzwi, nie zważając na boleśnie napięte sińce i zadrapania, które odznaczały się ciemnymi plamami na tle opalenizny pokrywającej nagie ramiona, piersi i plecy. 0Stanąwszy przy drzwiach od strony zawiasów Koda chwycił się górnej części futryny, wychylił w bok - omijając przy tym wielce prawdopodobny rejon ostrzału, jakim była okolica klamki i łańcucha - i szybko zerknął przez judasza. Rozbawiony i na pokaz zdegustowany, pokręcił głową, błyskawicznie zdjął łańcuch, otworzył drzwi, sięgnął za próg, wyrwał z rąk Harringtona jedną z wielkich, ciepłych jeszcze papierowych toreb i odsunął się na bok, by wpuścić do pokoju Barta, Sandy Mudd i Thomasa Fogarty'ego. - Dzień dobry, chłopcy - rzucił wesoło Fogarty. Wszedł pierwszy i natychmiast zgasił telewizor. - Miło zastać was w dobrym zdrowiu. - Tu zerknął na rozebranego do pasa Kodę. - No, mniej więcej w dobrym zdrowiu. - Omiótł wzrokiem pokój, w którym panował koszmarny bałagan. - A jaki tu u was porządek... - Chyba poszedłeś wreszcie na ten wykład w akademii, co, Fogarty? - Koda już wkładał rękę do otwartej torby i wdychał aromat jajek na soczystym bekonie. - Ten o sposobach zjednywania sobie pracowników. Wpakować dwóch takich do ciasnej nory, potrzymać ich trochę o głodzie i chłodzie, a potem przynieść 0kilka toreb wypchanych żarciem. Skutkuje za każdym razem. Fogarty zdecydował się na jedyny w pokoju fotel, który wyglądał względnie komfortowo i godnie. Charley schował pistolet pod poduszkę, a Bart i Sandy zaczęli rozdawać kanapki z jajkami na bekonie oraz kubeczki z sokiem pomarańczowym i kawą. Kiedy Sandy ułożyła na łóżku Shannona cztery styropianowe pudełka z czterema śniadaniami, Charley mrugnął do niej z aprobatą, ale dziewczyna nie zareagowała i wciąż miała poważną twarz. Shannon zdał sobie sprawę, że Sandy zachowuje się tak od chwili, kiedy on i Harrington przekazali jej wiadomość potwierdzającą śmierć Kaaren. Był tym zmartwiony, bo chociaż miał pewne obiekcje, w przeciwieństwie do Bena uważał, że w tajnych operacjach prowadzonych przez organy ścigania jest miejsce dla kobiet. Zwłaszcza takich kobiet jak Sandy Mudd. Choć zatroskany, natychmiast doszedł do wniosku, że mimo głębokiej depresji wywołanej śmiercią przyjaciółki i partnerki Sandy można rozruszać. Zauważył mianowicie, że za każdym razem, kiedy spoglądała na posiniaczone, pokryte strupami i zajodynowanymi ranami ciało Bena, robiła wszystko, żeby trzymać 00twarz, choć przychodziło jej to z wyraźnym trudem. Więc jednak można czymś zająć jej myśli - dumał. Zastanawiał się właśnie, jak wykorzystać tak pożyteczną informację, lecz problem rozwiązał za niego ktoś inny. Było do przewidzenia, że nie tylko Shannon zauważy, jak Sandy reaguje na widok sponiewieranego Kody. - Benji - powiedział Harrington siedząc z nogami na okrągłym śniadaniowym stole - może byś tak nałożył koszulę, co? Nie chodzi o nas, bo gruboskórne z nas chłopaki i na ból nie reagujemy zwłaszcza że to ciebie boli, nie nas. Ale widzisz, jak będziesz tu łaził w negliżu, moja partnerka zacznie mieć zbereźne myśli, a wtedy jeden Bóg wie, co się może zdarzyć. - I wywrócił sugestywnie oczami. Sandy zareagowała z sekundowym opóźnieniem, ale zareagowała: uśmiechnęła się. - Wygląda tak apetycznie, że pewnie niewiele by z tego wyszło. - Zawiedziona, westchnęła ciężko, a Charley przybił jej piąchę. Tak jak Shannon i Harrington oczekiwali, Sandy szybko 0odkryła, że partycypowanie w żartach i wzajemnym pokpiwaniu przychodzi jej ze względną łatwością. A przynajmniej pomagało przezwyciężyć paraliżujące otępienie, którego dotychczas nie mogła się wyzbyć. Poza tym wiedziała, że wcześniej czy później będą musieli zacząć rozmawiać o Kaaren. - To bardzo miły gest, Fogarty - wymamrotał Koda, przeżuwając olbrzymi kęs kanapki. Z trudem nałożył podkoszulek i usiadł ostrożnie na nie posłanym łóżku. - Aż podejrzanie miły. Co jest grane? - Po prostu nie chciałem, żeby głód zmusił was do nadużycia władzy - odparł Fogarty z poważną miną; jak pozostali usłyszał w głosie Bena ostrą, zaczepną nutkę. - A przynajmniej żebyście nie nadużyli jej za bardzo - dodał. - Płacicie za ten pokój tyle, że jeszcze trochę, a musielibyście zamówić na obiad suchą grzankę. Diety na wykończeniu, co? Fogarty rozejrzał się po kiczowato urządzonym apartamencie i pokręcił głową udając, że widok ten napełnia go odrazą. Podobnie jak agenci, którymi kierował, Thomas nocował zwykle w tanich pokojach motelowych i resztę dziennej diety przeznaczał na 0jedzenie i piwo. Poza tym motelowe telewizory działały o wiele lepiej. - Nic się nie martw, szefie - powiedział Shannon sięgając do papierowej torby. - Jego dietę zdążyłem już przeżreć, kiedy leżał i marzył, że fajnie by było zostać prawdziwym samurajem. Zresztą on i tak nic teraz nie robi, co nie? Nie widzę powodu, żeby jadł jak na porządnego wyrobnika przystało. Koda uśmiechnął się, pokazał Benowi uniesiony kciuk, bez słowa zmiótł resztkę kanapki i wziął następną. - Zdaje się, że nie pojechaliście do szpitala, jak wam kazałem, co? - Fogarty spojrzał na zabandażowane ramiona i nogi Kody i natychmiast stwierdził, że popełnił fatalny błąd. Oczy Bena pałały nieokiełznaną furią i chwilę trwało, nim zdołał nad sobą zapanować. Dotknąłem świeżej rany - pomyślał Fogarty. Trzeba z nim uważać, cholernie uważać... Koda kiwnął głową w stronę rozwalonego na łóżku Shannona. - To jest mój szpital. - Usiłował żartować, ale głos miał spięty. - Pomyśleliśmy sobie, że lepiej będzie nie rzucać się nikomu w oczy. - Wzruszył poharatanymi ramionami. - Charley jest niezły w udzielaniu pierwszej pomocy, a kości mam całe. Poza tym wyszedłem z tego w o wiele lepszym stanie niż Kaaren i Sanjo - dodał ze szczerą goryczą, a w jego czarnych oczach znów rozbłysły niebezpieczne iskierki. - Ani ty, ani nikt z obecnych w tym pokoju nie mógł dla nich nic zrobić - powiedział z naciskiem Fogarty. - Dobrze o tym wiesz. Ben otworzył usta, gotów dać ujście dławiącej go frustracji, lecz zaraz kiwnął głową w na wpół przepraszającym geście. - Tak, chyba tak - mruknął. - Więc jak to wszystko teraz wygląda? - Jeśli chodzi o sprawę Kaaren i Sanjo, sytuacja jest chwilowo stabilna - wyjaśnił Fogarty. - Ale długo stabilna nie będzie. Jeżeli nie chcemy wpaść, musimy skierować śledztwo na fałszywy tor, i to jak najszybciej. Nadszedł chyba odpowiedni moment, żebyś skontaktował się z tym swoim kumplem, z DeLaurą. Będziemy potrzebowali pomocy miejscowych gliniarzy, pomocy umiejętnie sterowanej od wewnątrz. Myślisz, że DeLaura na to pójdzie? 0- Jasne, żaden problem - potwierdził Koda. - Czy ja dobrze słyszę? - Shannon był szczerze zdziwiony - To znaczy, że dyrektor nie wyłącza nas z akcji? - Nie - odrzekł Fogarty. - A przynajmniej jeszcze nie w tej chwili. Chodzą mu po głowie pewne pomysły, ale o tym później. Musimy omówić plan dalszego działania. Bo teraz ważne jest, jak dorwać Locottę. - Jak ustaliliśmy - rzucił Harrington znad kubka parującej kawy. - Od zaplecza. Nadal uważam, że innego sposobu nie ma. - To znaczy przez Pilgrima i Tęczę, tak? - Chłód w głosie Bena był oznaką nagłego i czujnego zainteresowania. - No jasne. - Harrington wzruszył ramionami, jakby chciał dodać: "A niby przez kogo?" - Pilgrim jest już w robocie - mówił dalej Fogarty. - Jeśli spróbujemy wejść do organizacji przez pozostałych dwóch, to jest przez LaQue'a i Nogalesa, stracimy masę czasu, a czas jest teraz czynnikiem niezmiernie istotnym. Nie zostało go wiele, musimy działać szybko. Ale ostrożnie - dodał jakby po namyśle. - I bardzo szybko. 0- Zgoda - rzucił Ben. - No to do roboty. W czym problem? - Pytanie brzmi: jak, Benjaminie - wyjaśnił Fogarty. - Zaczniemy od samego dołu, jak ustaliliśmy - wtrąciła cicho Sandy. - Pierwotny plan zakładał, że wystartujemy od najsłabszego punktu, prawda? Taki punkt już mamy. Dlaczego nie mielibyśmy go wykorzystać? - Bylighter? - spytał Fogarty unosząc brew. - No jasne - odrzekła. - Skoro mamy odgrywać handlarzy pracujących na własną rękę, to dlaczego nie? Wszystko pasuje. - Ponieważ nikt się nie odezwał, parła zdecydowanie dalej: - Ben, przecież sam mówiłeś, że gdyby wzięli nas za agentów federalnych, nigdy by nie... - Zawahała się nad doborem odpowiedniego słowa. - Racja - przerwał jej Koda - nigdy i kropka. Tacy ludzie, jak Locotta, Pilgrim czy Tęcza nigdy nie skasowaliby agenta przyłapanego na próbie penetracji. Na próbie większego zakupu, może, ale w żadnym innym wypadku. Zwłaszcza że nie wiedzą, co jest grane, tak? - Brzmi sensownie - orzekł Fogarty. Ben rozejrzał się po pokoju, czekając na ewentualny sprzeciw. Nikt nie miał obiekcji. - No i dobra - mówił dalej. - Jeśli założymy że Sanjo i Kaaren zginęli, bo tamci uznali, że są zbyt dużą konkurencją, to jest rzeczą bardzo prawdopodobną, że nie spodziewają się kolejnego podejścia z tej samej strony. Dobrze gadam? A już na pewno nie ze strony jakiegoś wolnego strzelca, co daje nam odrobinę przewagi, nie? Wejdziemy trochę ostrzej, i tyle. I jak mówi Sandy - dodał - ten Bylighter to dobry punkt zaczepienia. Dlatego trzeba go wykorzystać. - Ale może nie... - Shannon chciał coś powiedzieć, bo nagle domyślił się, do czego zmierza ich przebiegły szef. Lecz nim znalazł odpowiednie słowa, by swe podejrzenia wyrazić, Fogarty mu przerwał. - Sądzę, że oboje macie rację. Wygląda na to, że Bylighter jest wciąż najlepszym punktem zaczepienia, jaki dotychczas znaleźliśmy. Wiemy, że będą go uważnie obserwować, ale właśnie dzięki temu dalsza akcja powinna pójść o wiele gładziej. Zakładając oczywiście, że najpierw wykołujemy ich na Bylighterze. 0Co oznacza, że podczas nawiązywania kontaktu musimy zachować nadzwyczajną ostrożność - dodał. - Mimo to myślę, że zdobędziemy jego zaufanie. I to bez większego trudu. - Zwłaszcza że kilka razy z nim rozmawiałam - wtrąciła śpiesznie Sandy. - Sama, bez Kaaren. Piszczyk widział nas razem tylko raz i wyglądało to na przypadkowe spotkanie, więc nie będzie mnie o nic podejrzewał... - A gówno! - Koda eksplodował. Wściekły, wstał z łóżka. - Nic z tego! Kto tu, do diabła, mówił o... -...ani się mnie bał - dokończyła Sandy zrywając się z krzesła. Zacisnęła pięści i spojrzała wyzywająco w rozsierdzone oczy Bena. - Bo jestem kobietą, rozumiesz?! Bo nikomu z nich nie przyjdzie do łba, że ktoś może na nich nasłać kobietę! Nie po Kaaren! - Obnażyła zęby. - Mam rację, czy nie? - Zabrzmiało to tak, jakby splunęła mu w twarz. - Mam w dupie, co im przyjdzie do... - warknął Koda, ale nie dokończył, bo przerwał mu głęboki, dudniący głos Shannona. - Ben! Koda obrócił się na pięcie i wbił wzrok w przyjaciela, który 0nawet nie drgnął na łóżku. Charley uśmiechał się smutno, z głową wspartą na zmiętoszonej poduszce. - Powiedz jej! - warknął Koda wskazując Sandy. - Ty jej powiedz. Może ciebie posłucha. No dalej, powiedz jej, że... - Że ma rację? - spytał Shannon. - Po co? Ona o tym wie. Wszyscy o tym wiedzą, wszyscy oprócz ciebie. Pewnie dlatego, że jesteś takim cholernym szowinistą. Ale nic na to nie poradzę, brachu, za głupi jesteś. Bardzo ci współczuję. - Charley, na litość boską... - Koda posłał mu niemal błagalne spojrzenie. - Ale przecież tak naprawdę jest, kochany partnerze, właśnie tak - tłumaczył łagodnie Shannon. - Trzeba iść z prądem. Poza tym - dodał - to chyba jedyny sposób na mojego czarnoskórego brata. Inaczej go nie dorwiemy, ani ty, ani ja. A tego nigdy bym sobie nie darował. Wiesz, o czym mówię? - Wyraz jego oczu uległ nagłej zmianie i zupełnie nie pasował do uśmiechu. Koda stał chwilę w milczeniu, wbijając wzrok w jakiś odległy punkt. Wreszcie skinął głową. - Dobra - mruknął zwracając się do Fogarty'ego i celowo 0omijając spojrzeniem Sandy; wciąż stała o krok od niego, tylko że teraz miała kamienną twarz i obrzucała go oskarżycielskim spojrzeniem. - Ale kiedy wyjdzie do tych skurwysynów, Charley i ja będziemy ją obserwować. Będziemy ją śledzić przez cały czas, nie odpuścimy ani minuty ani jednej, kurwa, minuty - dodał z naciskiem. Nagle obrócił głowę i spojrzał Sandy prosto w oczy. Aż ją zmroziło. - Masz coś przeciwko temu? - warknął. - Nie - odrzekła usiłując zachować spokój. Bała się, ale nie chciała tego po sobie okazać. Myśl, że przez kilka dni Ben i Charley będą jej osobistymi gorylami, cieszyła ją tak bardzo, że nie śmiałaby tego nikomu wyznać... zwłaszcza samej sobie. - Jeśli kogoś to w ogóle interesuje, moich uczuć też to szczególnie nie zrani - wtrącił niewinnie Harrington wywołując swoją uwagą nagły wybuch śmiechu, który rozładował napięcie do tego stopnia, że ani odprężona Sandy ani wciąż roztrzęsiony Koda nie mogli się mu oprzeć. - Inaczej nawet byśmy nie próbowali, Ben - powiedział w zamyśleniu Fogarty ciesząc się, że atmosfera uległa tak znacznej poprawie. - Lecz zanim zaczniemy się martwić o delikatną skórę 0Harringtona, sądzę, że pora już tam zadzwonić. Punktualnie o wpół do dziewiątej w poniedziałek rano profesor David Isaac wszedł do laboratorium i... nie zastał w nim Nichole Faysonnt. Pierwszy raz, jak sięgał pamięcią. Zatroskany i trochę niespokojny - z powodów których nie umiał sobie jasno wytłumaczyć - usiadł za biurkiem i zmusił się do przejrzenia i posegregowania sterty uniwersyteckich okólników, danych statystycznych, faktur, zestawień i analiz, które dzień w dzień napływały do jego skrytki. Irytujące zajęcie, ale profesor miał nadzieję, że znienawidzona papierkowa robota odciągnie jego myśli od denerwującej nieobecności Nichole. Nie odciągnęła. Wrzuciwszy do skrytki ponad dziesięciocentymetrowej grubości plik papierów spiętych zszywkami, spinaczami i ściśniętych gumkami, przeszedł do laboratorium, żeby w znajomej, błogiej i chłodnej ciszy poszukać bardziej produktywnego zajęcia, które pochłonęłoby go na dwadzieścia minut. O godzinie 8.56 rozejrzał się po wciąż pustym laboratorium i 00zamknął tylną pokrywę szwankującego analizatora. Urządzenie musiał naprawić ktoś, kto potrafiłby skupić uwagę na skomplikowanym diagramie układów elektronicznych, do czego zazwyczaj zdyscyplinowany umysł Isaaca nie był dzisiaj zdolny. Westchnąwszy ciężko, rozkojarzony profesor wrócił niechętnie do gabinetu, wziął z biurka teczkę ze skryptem i ruszył korytarzem do sali, gdzie o godzinie dziewiątej miał rozpocząć wykład z chemii. Za kwadrans dziesiąta uświadomił sobie, że siedzący w pierwszym rzędzie student drugiego roku - młodzieniec zazwyczaj skupiony i dociekliwy - ma koszmarnie znudzoną minę. Mało tego, profesor uświadomił sobie, że takie same miny mają niemal wszyscy studenci w sali. Skinąwszy głową na znak, że podziela ich opinię, Isaac szybko podsumował problem wiązań molekularnych i zniknął za drzwiami, zanim ktokolwiek zdążył spytać go o powód tego niezwykłego braku natchnienia. Trochę przybity - wciąż nie wiedząc, co mu właściwie jest - nie chciał wracać do przesyconego poczuciem samotności 0laboratorium i postanowił uciec do swego sanktuarium, do odosobnionego i cichego gabinetu. Odwrócił się i nagle stwierdził, że patrzy w duże, wyczekujące oczy Nichole Faysonnt. - Myślałem, że... - zaczął dziwnie spiętym głosem, ale natychmiast zamilkł, gdyż dziewczyna położyła mu na wargach delikatną rękę. Zabrała ją szybko i zastąpiła miękkimi gorącymi ustami, które przez kilka długich, zatraconych w czasie chwil roztapiały się zmysłowo i zlewały z jego wargami. Pocałunek przerwała Nichole. Chwyciła go mocno za palce, powstrzymując ręce, którymi odruchowo ją objął, ale wciąż stała tuż przy nim. Posunąwszy się tak daleko, nie miała najmniejszego zamiaru rezygnować, chociaż wewnętrznie drżała. - Musiałam to sobie przemyśleć - wyszeptała matowym głosem, patrząc mu w twarz. Profesor dopiero teraz zauważył, że w jej brązowozielonych oczach skrzą się złotawe iskierki. - To, co mi powiedziałeś w sobotę wieczorem... - Przez ten nagły i spontaniczny pocałunek była zmieszana i zdenerwowana tak samo jak Isaac. - Dzisiaj rano nie chciałam... nie mogłam jeszcze o tym rozmawiać, więc uciekłam do biblioteki. Kiedy zacząłeś 0wykład, przyszłam tu, żeby na ciebie poczekać. Wciąż czuł na wargach ciepło jej ust, to samo podniecające ciepło, jakie promieniowało z jej miękkich, gładkich, a jednak zadziwiająco silnych dłoni. Jego uwagę przykuł nawet laboratoryjny fartuch Nichole, który tworzył piękne białe tło dla opadających, aksamitnoczarnych włosów. Isaac wiedział, co to oznacza. Wiedział, że oznacza to coś zakazanego, coś, czego nie mógł - czy też nie powinien? - pragnąć. Ale teraz nawet brakujące stronice z notatnika Marii, nawet ta kusząca i jakże podniecająca nagroda Pilgrima bladła wobec złotawych iskierek w oczach Nichole. - Chcę, żebyś wiedziała... - zaczął z wahaniem i urwał, bo nie miał zielonego pojęcia, co powiedzieć. Na miłość boską, przecież ona jest studentką! - zganił się w duchu, choć wiedział, że jest dla niego kimś więcej. Potrząsnął bezsilnie głową, żeby odegnać erotyczne wizje, i spróbował jeszcze raz. - Bardzo chciałem, żebyś zrozumiała, dlaczego... co... Pod wpływem jego namiętnego spojrzenia nie mogła, nie umiała odwrócić oczu. 0- Wiem - szepnęła ściskając go za rękę. - Dlatego chcę ci... pomóc - dodała. - Bardzo chcę, naprawdę... Siedzieli w laboratorium przez prawie trzy godziny. Siedzieli obok siebie i cicho rozmawiali dotykając się od czasu do czasu kolanami, ramionami i dłońmi. Dotknięcia były ulotne, łagodne, celowo ostrożne i niemal bez podtekstu, ponieważ - jak para skrępowanych nastolatków - wciąż odczuwali dziwny brak pewności siebie i wzajemnych uczuć. A potem zadzwonił telefon, głośno, natarczywie, i odskoczyli od siebie z dziecinnym poczuciem winy. Isaac podniósł słuchawkę i spędził niemal pię minut na ostrożnej, monosylabicznej rozmowie, zerkając to na zamknięte drzwi, to na zaintrygowaną Nichole. Nichole spostrzegła, że dwa razy czymś się wyraźnie zdziwił. Mrugał wtedy gwałtownie, wahał się chwilę i namyślał przed udzieleniem odpowiedzi. Z tego, co zdołała zrozumieć, mówił o budowie jakiegoś laboratorium, o próbach z nowymi analogami. Wreszcie odłożył słuchawkę i spojrzał na nią. - To był Pilgrim, prawda? - spytała. Skinął głową. - Przetestowali już pierwsze analogi, tiopeinę i A-17. - Dałeś im A-17? Przecież to końcówka serii. Dlaczego...? - Chciałem zrobić szybki przegląd pierwszej grupy, żeby stwierdzia, czy obraliśmy właściwy kierunek. - Wzruszył ramionami, wciąż jeszcze trochę skrępowany - Okazuje się, że nie. Pilgrim mówi, że halucynacje były często nieprzyjemne, a ich intensywność, nawet przy jednakowej dawce, bardzo różna. Nichole zamrugała z niedowierzaniem, podobnie jak wcześniej Isaac. - Poza tym - kontynuował profesor - wygląda na to, że problem samego dawkowania jest o wiele istotniejszy, niż sądziliśmy. Próby wykazały, że wielkość dawki optymalnej zawiera się w niezwykle wąskim przedziale, że dawka nie może być ani mniejsza, ani większa niż pięć miligramów. - To dziwne - stwierdziła zdumiona Nichole. - Tiopeina, zgoda. Mniej więcej takich wyników oczekiwałam, bo jest podobna do P$C$P. Ale że A-17? Nieprzyjemne halucynacje? Przecież budowa molekularna całej serii opiera się na dwóch dokładnie udokumentowanych obszarach receptorów komórkowych. Efekty wizualne powinny być... sama nie wiem... może nie spektakularne, ale co najmniej miłe. Barwy, intensywna kolorystyka i tak dalej. Wiesz co? A może... - Pomylili fiolki? Nichole skinęła głową. - To możliwe, ale zupełnie nie pasuje do poziomu wyrafinowania i profesjonalizmu, jaki dotychczas demonstrowali. Logicznie rzecz biorąc, powinni wszystkie testy dokładnie nadzorować. Jeśli założymy, że nie potrafią... - To frustrujące, prawda? Isaac spojrzał na nią niepewnie. - Frustrujące? Co masz na myśli? - Nie wiem - odrzekła smutno. - Chodzi po prostu o to, że... że pomysł współpracy w Pilgrimem dawał nam niezwykłą możliwość wypróbowania całej serii analogów psychotropowych na ludzkich obiektach doświadczalnych, dawał nam coś, na co rząd nigdy by nie zezwolił. A teraz okazuje się, że nawet nie umieją poprawnie zapisać wyników Isaac uśmiechnął się ponuro. 0- Nichole, musisz zrozumieć, że ci ludzie mają badania naukowe w głębokim poważaniu, że analiza danych nic a nic ich nie obchodzi. Pilgrim jest człowiekiem bardzo praktycznym, chce konkretnych wyników. Będzie testował wszystkie użyteczne analogi, jakie mu tylko wyślemy, ale na pewno nigdy nie pojmie wagi tego, co tu robimy, bo to go nie obchodzi. Musimy radzić sobie sami, w miarę postępowania prac. - W takim razie co zrobimy z resztą serii A? - spytała. - Odpuszczamy numery od ośmiu do szesnastu, czy wyślemy je do przetestowania? - Nie sądzę, żeby kontynuowanie serii było mądrym posunięciem - odrzekł po chwili zastanowienia. - Niewykluczone, że Pilgrim jest na tyle bystry, by rozumieć, że pozostałe analogi serii A będą miały podobne działanie. Gdyby choć jeden zawiódł... - Ale przed rozpoczęciem następnej serii powinniśmy się upewnić co do tych nieszczęsnych receptorów. To by nam bardzo pomogło - nalegała Nichole nie chcąc zrezygnować z dalszych badań nad analogami, które osobiście zaprojektowała na ekranie komputera. - Obliczenia były tak obiecujące. Poza tym, tamci 0wcale nie muszą wiedzieć... - I nie dowiedzą się, jeśli zastąpimy literkę A literką - dokończył za nią Isaac. - Chyba nie, prawda? - Dotychczas zatroskany, uśmiechnął się z zadowoleniem i odprężył. - Zajmę się tym dziś wieczorem - zaproponowała z wahaniem - jeśli nie ma nic innego... - Jest coś jeszcze - powiedział. - Okazuje się, że Pilgrim jest bardzo zadowolony z naszej tiopeiny. Zadowolony do tego stopnia, że chce uruchomić produkcję dwudziesto-, a nawet czterdziestokilogramowych próbek. I to natychmiast. Dlatego chce, żebym zaprojektował mu... - Na myśl o tym, co ma zaprojektować, uśmiechnął się i spojrzał na swoje kurczowo zaciśnięte dłonie. - Podziemne laboratorium - dokończył. Wyobrażasz to sobie? - Zrobimy to? Isaac spojrzał na nią zaskoczony; Nichole celowo użyła liczby mnogiej. Uświadomił sobie, że oto nadszedł decydujący moment, moment przełomowy. Od tej chwili nie może być żadnych wahań. Muszą mieć absolutną pewność, bo jeśli zdecydują się na współpracę z ludźmi tak nieobliczalnymi jak Pilgrim i jego bezgłośni posłańcy, na wahania i niepewność nie będą mogli sobie pozwolić. Wiedział o tym, mimo to zwlekał z odpowiedzią. - Tak - odrzekł w końcu. - Czy to będzie... trudne? Domyślił się, że chciała powiedzieć "niebezpieczne". - Nie, raczej nie - zapewnił i żeby nie poruszać sprawy, która była źródłem jego prawdziwej troski, ostrożnie sprowadził rozmowę na inny temat. - Technologia jest w tym wypadku dziecinnie prosta. To zwykła reakcja Grignarda, bromotiopeina plus węglonitryl pipedryny. Te dwa składniki będziemy musieli przygotować sami. Zdaje się, że Agencja do Spraw Zwalczania Handlu Narkotykami bardzo uważnie śledzi sprzedaż pipedryny, żeby zlokalizować tajne laboratoria wytwarzające P$C$P - To trudne? Uśmiechnął się. - Nie. A przynajmniej nie dla nas. Jedyny problem to zmodyfikowanie procesu syntezy do tego stopnia, żeby mógł ją przeprowadzić student ostatniego roku chemii. Dlatego szczególną uwagę trzeba zwrócić na fazę, w której stosuje się cyjanek i eter. - I tego właśnie nie rozumiem - powiedziała Nichole. Dlaczego angażują niedoświadczonych studentów? Przecież musieli w to włożyć masę pieniędzy, prawda? I nie znaleźli żadnego kwalifikowanego chemika do pokierowania pracami w laboratoriach? - Mnie też to intryguje - przyznał Isaac. - Przypuszczam, że zawodowi chemicy nie chcieli się w tym babrać. Tak brzmiałaby odpowiedź idealistyczna. No ale my... - zawiesił ironicznie głos i nie dokończył. - Więc sądzisz, że nie mają nikogo innego? - dociekała Nichole. - Nie, myślę, że mają innych chemików. Z jakichś powodów Pilgrim nie chce ich wykorzystać. - I kusi biednych studenciaków, tak? - Najwyraźniej. Nagle coś ją tknęło. - Uważasz, że wziął kogoś od nas? - spytała przerażona. Roześmiał się. - Nie. Przynajmniej taką mam nadzieję. Prawdę powiedziawszy, uzyskałem od Pilgrima zapewnienie, że... hmm... techników laboratoryjnych będzie szukał w innych częściach stanu. Ale musimy przedsięwziąć maksymalne środki ostrożności, żeby nikt nas nie rozpoznał i nie skojarzył naszych twarzy z tym, co zamierzamy robić. Pilgrimowi i jego przyjaciołom nie należy ufać, tak uważam. - Przypomniał mu się ostry skalpel i sposób, w jaki go dostarczono, i aż się wzdrygnął. - Dla naszego dobra i... naszej przyszłości. 12 Obraz zorganizowanej przestępczości w południowej Kalifornii, jaki wytworzył sobie profesor David Isaac, był tak mglisty i naiwny, iż logicznie rzecz biorąc, wyglądało na to, że Jimmy Pilgrim nie ma powodów, by interesować się - w jakikolwiek sposób - dobrem i przyszłością dwojga uniwersyteckich chemików. Tym lepiej, bo gdyby Isaac dogłębnie rozumiał, czym jest dla Pilgrima prawdziwa obojętność na los innego człowieka, ogarnęłoby go skręcające wnętrzności przerażenie. Było oczywiste, że profesor nie pojmuje rozmiaru niebezpieczeństwa, na jakie się naraża podejmując współpracę z psychopatą w rodzaju Jimmy'ego Pilgrima. Wynikało to z jego reakcji - albo raczej z braku takowej - po otrzymaniu ostrzegawczego skalpela i kartki z notatnika Marii. Innymi słowy Isaac ani nie wpadł w panikę, ani też nie próbował uciec, czym wielce zaskoczył dwóch szpicli, którzy mieli go nieustannie, acz dyskretnie, obserwować. Zaskoczył ich głównie dlatego, że każdy handlarz z okręgu San Diego, któremu Raynee przysłałby nocą takie ostrzeżenie, zwiałby rankiem z miasta, i ci dwaj dobrze o tym wiedzieli - ba! byli tego pewni! A nawet jeśliby nie zwiał, ostatnią rzeczą, jaka zaświtałaby mu w porażonym paniką mózgu, byłaby myśl o przygruchaniu sobie jakiejś dzieweczki. Dlatego zdaniem śledzących go zawodowców David Isaac albo miał "tęgie jaja", albo - co bardziej prawdopodobne - był typowym profesorkiem i nie znał życia na tyle, by zrobić ze strachu w spodnie. Lecz z drugiej strony, nawet gdyby Tęcza - który to życie z pewnością znał - usiłował zapoznać tak uczonego i błyskotliwego człowieka jak Isaac z przerażającymi konsekwencjami związania się z osobnikiem pokroju Pilgrima, jego wysiłek poszedłby na marne. Dlaczego? Po prostu dlatego, że tak cywilizowany człowiek jak Isaac nigdy by nie pojął znaczenia karbów na miarce Jimmy'ego Pilgrima - karbów które ze straszliwą przejrzystością określały jego absolutną obojętność na dobro innego człowieka. Na dolnym końcu owej miarki widniał karb symbolizujący obojętność łaskawą, z którą Pilgrim oceniał niemal wszystkich, a zwłaszcza swoich znajomych. Dlatego jeśli ludzie ci mieli coś, czego Pilgrim chciał - pieniądze, wpływy czy władzę - chętnie okazywał im względne zainteresowanie. W przeciwnym wypadku ich życie - tudzież śmierć - nie miało dla niego znaczenia. Żadnego, najmniejszego. Następny karb był zarezerwowany dla tych nieszczęsnych dusz, które żyły w ciągłym strachu, że zupełnie niechcący mogą Jimmy'ego Pilgrima urazić. Czymś, czymkolwiek. Ich strach był w większości przypadków pozbawiony wszelkich logicznych przesłanek, albowiem Pilgrim rzadko kiedy zauważał swoich fagasów, a ci robili zazwyczaj wszystko, żeby nie wpaść mu w oko. Bo, jak ujął to jeden z podenerwowanych pracowników Pilgrima, istnieje zasadnicza, bardzo zasadnicza różnica między sytuacją, kiedy Jimmy okazuje komuś całkowitą obojętność a sytuacją, kiedy zaczyna mu ją okazywać w sposób aktywny. Stosownie do powyższego trzeci karb na kuriozalnej miarce Pilgrima oznaczał granicę między obojętnością bierną i aktywną, granicę, istotę której logiczny umysł profesora Isaaca byłby jeszcze w stanie objąć, jest to przynajmniej wielce prawdopodobne. Krótko rzecz ujmując, żeby osiągnąć status trzeciego karbu na skali Pilgrima, winny obrazy nieszczęśnik musiał rozdrażnić Jimmy'ego w taki sposób, że zwrócił na siebie jego uwagę. Mimo to nawet w tym wypadku Pilgrim zachowywał względną obojętność co do reprymendy udzielonej przestępcy, na którą mogły składać się różnego rodzaju kary od rozcięcia wargi począwszy, na kuli w rzepce kolanowej skończywszy. Warga czy rzepka - Pilgrima to nie obchodziło. Jimmy zaczynał okazywać poważne zainteresowanie sprawcą przestępstwa dopiero wówczas, kiedy ten podpadł pod karb czwarty. Wtedy - zwykle dla dobra tych, którzy mogli z ostrzeżenia skorzystać - Pilgrim osobiście narzucał rodzaj i sposób wymierzenia kary. Lecz i w tym wypadku rzadko obchodziło go jak - czy jak długo - ofiara cierpiała, o ile tylko ostrzeżenie odniosło pożądany skutek. Tej drobnej różnicy profesor Isaac mógłby nie zrozumieć, ale Freddy Sanjanovitch i Kaaren Mueller z pewnością ją dostrzegli. Podpadli pod czwarty karb miarki Jimmy'ego Pilgrima i zanim umarli, dane im było doświadczyć, co znaczy odpowiadające mu zainteresowanie. Dlatego rzeczą naturalną jest, że czwarty karb symbolizował bestialstwo nie do pojęcia dla większości ludzi cywilizowanych, a przynajmniej dla kobiet i mężczyzn, którzy nie zaznali ani wojny, ani potworności pierwszej linii frontu. Lecz dopiero poziom piąty i ostatni był poziomem, którego cywilizowany człowiek, jak na przykład profesor Isaac, nie byłby w stanie ogarnąć rozumem. Poziom ów definiował sytuacje, kiedy Jimmy zaczynał wykazywać poważną chęć zadania komuś straszliwych męczarni i bólu. Oczywiście byli i tacy, którzy rozumieli zwichniętą osobowość Jimmy'ego Pilgrima. Choćby Ralph Barreno, kaleki agent pracujący niegdyś w tej samej instytucji co Koda czy Shannon. Albo Jamie MacKenzie, sparaliżowany i nieprzytomny handlarz kokainą. Rozumieli ją także Bobby Lockwood i Generał, rozumiał ją niebezpieczny i podstępny Tęcza. O tak, oni doskonale wiedzieli w czym rzecz. Podobnie jak ci, którzy ich ścigali: Charley i Ben. Bo Charley i Ben już dawno przywykli do życia w mrocznym świecie oszustwa i bezprawia, gdzie strach i przemoc były po prostu bronią, której najpierw musieli stawia czoło, a którą później umiejętnie wykorzystywali. Rozumieli także, czym jest obłęd Jimmy'ego Pilgrima, rozumieli to aż za dobrze. Lecz jedynym poddanym w królestwie Pilgrima, który zdawał sobie sprawę z tego, co znaczy żyć w ciągłym strachu - jedynym człowiekiem, który zrobiłby absolutnie wszystko, żeby tylko zejść z oczu Pilgrimowi i jego okrutnemu pomocnikowi, Tęczy - był ktoś, kto w hierarchii podziemnego świata zajmował pozycję o wiele skromniejszą niż wyżej wspomniani: osobnik znacznie mniej złośliwy i niebezpieczny ciężko okaleczony nieudacznik zwany Piszczykiem, który w służbie swych bezwzględnych władców zdążył już popełnić jeden (dotychczas nie wykryty) błąd i który we wtorek rano miał popełnić następny. Stwierdzenie, że Eugene Bylighter przeżywał teraz agonię fizyczną i psychiczną, byłoby klasycznym przykładem niedomówienia i umniejszania wagi faktów. Przed świtem, niecałe siedemdziesiąt dwie godziny po otrzymaniu serii miażdżących ciosów w krocze, Bylighter wyczołgał się ze swej nory, żeby wrócić do pracy w Dziurawym Pączku. Zrobił to nie dlatego, że był niezastąpiony, nie, bo pracę miał stosunkowo prostą. Zajmował się doprowadzaniem młodocianych - i względnie tanich - prostytutek do mieszkań tych, których przypiliło, sprzedawaniem niewielkich ilości kokainy mniej rozgarniętym klientom oraz zmywaniem tacek, robieniem kawy, lukrowaniem pączków, wynoszeniem śmieci i wycieraniem metalowych stołów przed należącym do mafii sklepem. Zrobił to, bo był przerażony, bo bał się, że Tęcza czy Pilgrim mogą dojść do wniosku, że na wypierdkowatym nieudaczniku zwanym Piszczykiem nie można już polegać albo że - co gorsze - stanowi dla nich poważne zagrożenie. Zatrwożonego, sparaliżowanego bólem i strachem Bylightera nie pocieszyłby z pewnością fakt, że Tęcza doszedł do tego wniosku już dawno temu. Tak naprawdę, Piszczykowi pozwolono pełnić funkcję przeznaczonego na straty pośrednika wyłącznie dlatego, że Jimmy Pilgrim uznał, iż gnojkowaty nieudacznik - który nie wiadomo dlaczego stał się obiektem wciąż nie wyjaśnionych zabiegów Kaaren Mueller i jej przyjaciela - może się jeszcze przydać. Po co? Na przynętę, żeby sprawdzić, kto zacznie wokół niego węszyć. Na szczęście Bylighter nie zdawał sobie z tego sprawy. Kiedy zgięty w pół przechodził ostrożnie między dwoma na stałe przymocowanymi stolikami, żeby z ich emaliowanych blatów zebrać sterty lepkich papierowych talerzyków i na wpół opróżnione kubeczki z kawą, na jego cienkim i kruchym nadgarstku zacisnęła się ciepła ręka. - Piszczyk? To ty? - O Jezu! Nagły i niespodziewany dotyk spowodował, że Bylighter podskoczył jak oparzony i gwałtownie się cofnął. Cofając się, nieopatrznie potarł nogą o nogę i na jego bladym czole wystąpiły wielkie krople potu. Ból był tak przenikliwy, że bliski omdlenia Piszczyk zacisnął zęby, jęknął i żeby nie upaść, chwycił się kurczowo najbliższego stolika. - Chryste, Piszczyk, co z tobą? Co ci jest? - Z oczu Sandy Mudd bił szczery niepokój i troska. Troska o siebie, albowiem wyglądało na to, że Bylighter zaraz zwymiotuje na jej stolik. - Hmm... Nic, nic, wszystko w porządku... - wyszeptał słabo i zamrugał nieprzytomnie, z trudem koncentrując wzrok na twarzy dziewczyny. - Boże, wyglądasz strasznie. Siadaj, odpocznij chwilę. Sandy podtrzymała trzęsącego się jak galareta Piszczyka i delikatnie usadziła go na metalowym krześle. - Chyba nie czuję się najlepiej - przyznał, wciąż odczuwając tępy ból między udami. Patrzył na dziewczynę, mrugał i usiłował sobie przypomnieć, jak jej na imię. Susan? Sue? A może....? - Sandy? - wykrztusił w końcu. - Tak, Sandy - Kiwnęła głową, uśmiechnęła się przyjaźnie, ani na chwilę nie zapominając, że choć Bylighter wygląda jak skrzywdzony szczeniak, może być człowiekiem bardzo niebezpiecznym. Tak, miała powody by tak sądzić. Tom Fogarty zdobył na lewo kopię raportu ze wstępnych oględzin zwłok Kaaren Mueller i zanim przeszli do omawiania szczegółów planu nawiązania kontaktu z Piszczykiem, kazał im go dokładnie przeczytać, stronę po stronie. Ledwo to wytrzymali, bo raport był nader wyrazisty i obrazowy. Poza rzucającymi się w oczy otarciami od sznurów na obu nadgarstkach, poza głębokimi cięciami zadanymi najpewniej brzytwą i rozległymi obrażeniami potwierdzającymi, że Kaaren została zgwałcona, między czterema przednimi zębami dziewczyny patolog zauważył obecność resztek ludzkiej skóry, co sugerowało, że broniąc się zadała napastnikowi widoczne rany. Sandy siedziała dokładnie naprzeciwko półleżącego na stoliku Bylightera i wydawało się jej, że na posiniaczonej szyi handlarza, tuż nad niemal całkowicie ją zasłaniającym kołnierzykiem, dostrzega ślady po ugryzieniu. Już sam widok najwyraźniej świeżej rany tak ją rozwścieczył, że niewiele brakowało, a zwykle opanowana i daleka od gwałtownych poczynań Sandy rzuciłaby się mu do gardła. Nie zrobiła tego z jednego powodu: nie wierzyła, że taki niedożywiony gówniarz jak Piszczyk mógłby napaść, zgwałcić i zamordować znakomicie wytrenowaną i sprawną agentkę do zadań specjalnych. Co nie znaczyło, że tego nie zrobił, ponieważ purpurowy siniak na jego chudej szyi był najwyraźniej świeży. - Rozmawialiśmy kilka dni temu... Głos Bylightera. Koniec rozmyślań. - Chciałaś kupić trochę haszu na... chyba na jakieś party. Na łodzi, tak? - próbował zrekonstruować choć fragment poprzedniej rozmowy. Pamiętał mgliście, że wspominała coś o jachcie w Newport Harbor i o starszym od niej chłopaku... Kiwnęła głową. - Tak, to ja, ale kiedy tu wróciłam, nie mogłam cię nigdzie znaleźć. - Eeee... Coś mi wypadło. Musiałem zająć się grubszą dostawą. Nagła sprawa, sama rozumiesz. - Bylighter wił się jak piskorz, zdając sobie sprawę, że stąpa po bardzo cienkim lodzie. - Nadal cię to interesuje? - spytał nieśmiało, mając nadzieję, że kilkoma dobrymi kontaktami może odzyskać przychylność Rayneego. - Mógłbym... Sandy pokręciła głową. - Nie, już nie. A przynajmniej nie hasz. - Trawka? Trawka nie jest taka... - Nie, Piszczyk, trawka też mnie nie bawi. Szczerze mówiąc, sama nie wiem, czego tak naprawdę szukam. Pomyślałam sobie, że... że skoro masz takie chody, jak mówią, to... - Mówią o mnie? - Bylighter przełknął głośno ślinę i uśmiechnął się z zażenowaniem, bezskutecznie próbując ukryć pyszałkowatą dumę, dzięki której niemal zapomniał o bólu promieniującym ze spuchniętego krocza. - To znaczy... No tak, to prawda. Jak tylko powiesz mi, czego szukasz, to ci natychmiast załatwię - wyjąkał. - Owszem, widzisz... mam znajomości, kontakty. Takie jak inni poważni handlarze. Wytrzasnę... Załatwię ci wszystko, tylko muszę wiedzieć co...- dokończył chaotycznie. - O to właśnie chodzi. Nie jestem pewna, czego chcę. - Sandy zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu, chociaż nikt koło nich nie siedział. - Widzisz, kłopot w tym, że ci trzej faceci, z którymi mieszkam... - Mieszkasz z trzema... facetami? - Piszczyk wytrzeszczył oczy. Sandy wzruszyła ramionami. - Tak jakoś wyszło - odrzekła udając zakłopotanie. - W sumie nawet się nam układa, ale... Rozumiesz, ostatnio trochę ich zbajerowałam, no i teraz... - Zawahała się, niepewna, dokąd ją ta improwizacja zaprowadzi, choć starała się kierować rozmową tak, by wykorzystać słaby punkt Bylightera; przez kilka ostatnich tygodni zdążyła przedyskutować z Kaaren wszystkie możliwe scenariusze pierwszego kontaktu z Piszczykiem. - Tak czy inaczej, skończyło się na tym, że obiecałam im coś lepszego niż hasz. No wiesz, coś, co doda nam sił i ochoty do... Rozumiesz? - Aha! Sił i ochoty do... tego? - Zareagował z refleksem szachisty ale zareagował, co znaczyło, że połknął haczyk. - No właśnie. - Sandy kiwnęła głową, a na jej policzkach wykwitły rumieńce szczerego zażenowania. - Do tego. Pomyślałam sobie, że może trochę koki... - O tak, nie ma to jak koka, zwłaszcza na to - zapewnił z miną wybitnego eksperta. - Koka zadziała jak trzeba, wydłuży... te sprawy i mogę ci załatwić całkiem przyzwoity towar, ale... - Nie, nie mógł się powstrzymać. -...Ale posłuchaj, może uda mi się zdobyć coś, co daje jeszcze lepszy efekt. - Lepszy niż koka? - spytała szeptem, kompletnie zaskoczona nieoczekiwanym zwrotem w rozmowie. - O niebo lepszy. Chryste, mówię ci, ten towar bierze człowieka tak, że... - Tu bezwstydnie do niej mrugnął. - Próbowałeś? - spytała. - Kilka razy - skłamał. - Ale wiesz, co jest w tym wszystkim najlepsze? Że towar jest całkowicie legalny. - To co to jest? Chyba nie hiszpańska mucha, co? - spytała szybko, wściekła, że dała się wpuścić w kanał i że zamiast o kokainie rozmawiają teraz o czymś, co można najpewniej kupić w każdym sex shopie. Sklęła siebie w duchu wiedząc, że musi to w jakiś sposób naprawić. - Nie, nie, to zupełnie coś innego. To działa bardziej jak... Tak czy inaczej, pomyślałem sobie, że moglibyśmy się jakoś dogadać, no wiesz... - dodał śpiesznie, unikając niebezpiecznego wątku. Po ulicach krążyły już plotki o jakiejś rudowłosej dziewczynie, którą znaleziono u stóp urwiska Torrey Pines, i Piszczyk miał uzasadnione powody, by sądzić, że to jego znajoma ze sklepu z pączkami, ta sama, którą poczęstował coca-colą zaprawioną narkotykiem - ta, którą porwali Tęcza i Roy Tęcza, Roy i... on. Dlatego lepiej trzymać język za zębami - postanowił. Wcześniej czy później ktoś zacznie tu węszyć i chociaż był absolutnie przekonany, że spotkał Sandy na długo przed Kaaren, zawsze istniała możliwość, że... - Słuchaj - rzucił z nagłą determinacją. - Mam kilka gramów tego nowego prochu i chętnie się z tobą podzielę, jeśli... no wiesz... jeśli ty i ja... - Nie mógł tego zgłębia, ale wydawało mu się, że Sandy ma w sobie coś dobrodusznego, jakby matczynego, że wygląda na dziewczynę, która mogłaby go do siebie zaprosić. Jeśli tylko dobrze rozegra karty; kto wie, może weźmie udział w zabawach wesołego czworokąta...? 00Lecz rozegrał je źle, nieuważnie, i dał Sandy tak potrzebny punkt zaczepienia. - To bardzo ciekawa propozycja, Piszczyku - powiedziała.- I strasznie ci dziękuję, ale wiesz, zamierzamy zorganizować dłuższą wyprawę łodzią. Co najmniej tygodniową. I myślę, że będziemy potrzebowali co najmniej sześćdziesiąt gramów... - Sześćdziesiąt gramów?! - wykrztusił zbity z tropu Piszczyk. - Tak, co najmniej. Ale słuchaj, jeśli załatwisz moim chłopakom dobrą kokę, możemy się później dogadać … propos tego nowego towaru, co? Tylko ty i ja, zupełnie osobny układ... Sandy uświadomiła sobie, że jeszcze trochę, jeszcze troszeczkę, i Piszczyk wpadnie w pułapkę. Sęk w tym, że ten wiecznie napalony sukinsyn mógł polecieć na wszystko, co w nawet najodleglejszy sposób sugerowało to, o czym nieustannie myślał. Musi wreszcie coś powiedzieć, musi powiedzieć coś konkretnego... - perswadowała sobie nie spuszczając oczu z bladej, krostowatej gęby Bylightera i - co ważniejsze - omijając wzrokiem pewną furgonetkę z przyciemnionymi szybami, która parkowała w rzędzie podobnych furgonetek na podwórzu przed sklepem samochodowym po drugiej stronie ulicy. - Sześćdziesiąt gramów to dla mnie za duży interes - wyznał strapiony Bylighter. - Ale mogę cię skontaktować z pośrednikiem. Spotkasz się z nim i... - O nie, co to, to nie, Piszczyku. - Sandy roześmiała się unosząc ręce. - Kręcić się z takim szmalem po tej okolicy? Beze mnie, za tchórzliwa jestem. Dam forsę chłopakom i niech sobie sami kupują. Dobiją targu, a my... - Sugestywnie zawiesiła głos. Bylighter wyraźnie się ożywił. - Jasne, jasne... Posłuchaj, załatwimy to tak - mówił: Musisz mi powiedzieć, jak oni wyglądają, jak będą ubrani i tak dalej, żeby pośrednik mógł sprawdzić, czy... czy chłopaki są w porządku, no wiesz... - Nie ma sprawy - odparła obojętnie. - Ben ma jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu i trochę przydługie czarne włosy. Niebieskie oczy, wąsy... No i jest mocno opalony. Pewnie nałoży obcisłe dżinsy i... - Poniewczasie przypomniała sobie o maleńkim nadajniku, który osobiście zainstalowała w sprzączce od paska, i poczuła, że się czerwieni. Nawet Piszczyk zauważył jej nagłe zmieszanie. - To chyba twój... eee... najbardziej ulubiony... hmm... partner, co? - spytał ciekawie. - Co? A tak, chyba tak, tak jakby - wykrztusiła z zawziętym postanowieniem, że nie odpuści, że za wszelką cenę będzie trzymała się scenariusza. Jednocześnie błagała Najwyższego, żeby to Charley siedział na nasłuchu. Boże, proszę cię, tylko nie Ben... - A ten drugi? - Kto? Charley? - spytała i nagle stwierdziła, że ma coraz większe trudności z koncentracją. Zaczynała żałować, że namówiła Fogarty'ego, by chwilowo zniósł zakaz stosowania ukrytych nadajników. Pieprzony mikrofon! Ogarngła ją wściekłość, ba! furia. Była gotowa wstać i tu, przy stoliku, zerwać z siebie ten nieszczęsny pasek, ale dobrze wiedziała, że napalony Piszczyk opacznie to zrozumie. Z dozą smutnego zażenowania stwierdziła, że te mikroskopijne cholerstwa są naprawdę niebezpieczne, choć nie ulegało wątpliwości, że Fogarty miał na myśli niebezpieczeństwa zupełnie innego rodzaju. - Tak, ten drugi. - Jej wyraźne zmieszanie spowodowało, że Piszczyk odzyskał pewność siebie i był nawet trochę zaintry- gowany. - Charley. Jak on wygląda? - spytał. - To znaczy, jak go rozpoznamy? - Charleya? Och, z nim nie będziecie mieli żadnych kłopotów - odrzekła z nagłym uśmiechem, a w jej oczach rozbłysły wesołe iskierki. Wiedziała, jak Bylighter zareaguje na słowa, które miał zaraz usłyszeć, i delektowała się wyrazem jego twarzy. - Otóż Charley wygląda trochę inaczej. Widzisz, on jest... Tym razem chyba się zatrzymają - mruknął ponuro Charley Shannon z tylnego siedzenia. Na przednich fotelach furgonetki z przyciemnionymi szybami, parkującej - w rzędzie siedemnastu podobnych furgonetek - naprzeciwko Dziurawego Pączka, siedzieli Ben Koda i Martin DeLaura. Cała trójka obserwowała białą rozklekotaną pół- ciężarówkę, która pobrzękując kubłami i drabiną na dachu, zamrugała migaczem i wolno skręciła na parking. W ciągu ostatnich czterdziestu pięciu minut przejeżdżała koło sklepu czterokrotnie. Z bocznych drzwi wygramoliło się dwóch gładko ogolonych mężczyzn w białych kombinezonach. Przeszli obojętnie obok Bylightera i Sandy siedzących tuż przy chodniku, po czym stanęli przed okienkiem i złożyli zamówienie. Kierowca pozostał w szoferce i wyglądało na to, że nie zwraca uwagi na pięć stolików zajętych przez jedzące i rozma- wiające pary i dwa, przy których siedziały po cztery osoby. Nie zdawał sobie sprawy, że jest obserwowany przez trzech agentów, którzy ze stoicką cierpliwością tkwili w furgonetce od wpół do piątej rano. - No i co o tym myślisz? - spytał Koda. - Albo to naprawdę malarze, albo są cholernie dobrzy - osądził DeLaura przyglądając się każdemu z trzech mężczyzn przez silną lornetkę. - Wyglądają jak zwyczajni robotnicy w drodze do pracy. Pączki, poranna kawa... - Widziałeś ich przedtem? DeLaura odłożył lornetkę na deskę rozdzielczą i zastana- wiając się nad odpowiedzią, upił łyczek ciepławej herbaty z cytryną. W swojej piętnastoletniej karierze policjanta - przez 0ostatnie sześć lat pracował w biurze szeryfa w San Diego, w wydziale walki z handlem narkotykami - uczestniczył w niezliczonych akcjach ulicznych i w setkach zasadzek i jako weteran dobrze wiedział, że zbyt dużo kawy czy herbaty wypitej na początku długotrwałej operacji inwigilacyjnej może źle wpłynąć na jego wrażliwy pęcherz. Wiedział też, że przez najbliższą godzinę - co najmniej godzinę - za jedyną dostępną ubikację będą im służyć cztery plastikowe zbiorniki z szerokimi szyjkami, stojące z tyłu wynajętej furgonetki, obok rolki papieru toaletowego i dwudniowego zapasu jedzenia i picia. Problem był prosty: grupa prowadząca obserwację rzadko kiedy mogła przewidzieć, jak długo obserwacja potrwa. Mogła to być kwestia jednej czy dwóch godzin spędzonych w dusznym i ciasnym samochodzie, ale równie dobrze kwestia jednego czy dwóch dni. Wybór mieli następujący: albo skorzystać z plastikowych pojemników albo czekać, aż zapadnie ciemna noc, i gnać na złamanie karku do najbliższego przybytku - często najbliższego drzewa - modląc się, żeby akurat w tym najmniej odpowiednim momencie obserwowani przez nich ludzie nie postanowili odejść czy odjechać. Dlatego profesjonaliści bardzo szybko wyzbywali się wszelkich zahamowań przed publicznym załatwianiem potrzeb fizjologicznych. - Twarzy nie rozpoznaję - przyznał łysiejący detektyw - ale chyba nie wynająłbym ich do malowania chałupy. - A to dlaczego? - spytał Koda. Postukując delikatnie w pęk kluczyków tkwiących w stacyjce, patrzył, jak dwóch atletycznie zbudowanych "malarzy" odchodzi od okienka i wciąż nie zwracając najmniejszej uwagi na Sandy i Piszczyka, siada dwa stoliki za nimi; najwyraźniej czekali na zamówioną kawę i pączki. Ręka Kody opadła na miękki woreczek zawieszony po prawej stronie fotela, dotknęła nabitej i zabezpieczonej czterdziestki piątki i wróciła do kluczyków w stacyjce. - Przyjrzyj się ich kombinezonom i butom - podpowiedział DeLaura. Koda musnął palcami pokrętło obiektywu lunetki zamocowanej tuż nad deską rozdzielczą, przytknął oko do pojedynczego okularu i nagle wszystko zrozumiał. - Jakby trochę za schludni, co? - spytał cicho. - W życiu nie widziałem malarza, który nie byłby zbryzgany farbą od stóp do głowy. Kurde, przecież ilekroć otwieram puszkę, ręce mam uwalane jak cholera - mruknął DeLaura. Otworzył na wpół wykorzystany zeszyt z napisem: " Zdjęcia" na okładce i zanotował w nim datę, godzinę oraz numer rejestracyjny półciężarówki. Wreszcie sięgnął między nogi i podniósł z podłogi obtłuczony aparat fotograficzny z długoogniskowym obiektywem. - Powiadają, że ten wasz Pilgrim ma na liście płac trzech ostrych... bawidamków - dodał w zadumie. Oparł obiektyw na desce rozdzielczej, przytknął go osłoną filtra do przyciemnionej szyby i skierował na głowę kierowcy w szoferce. - Może to ci sami, którzy zabawiali się niedawno na urwisku, co? - Może - mruknął Koda obserwując przez lunetkę twarze mężczyzn. - Charley, chcesz rzucić na nich okiem? - Chwila - burknął Shannon. Zaczekał, aż aparat DeLaury przestanie trzaskać i warkotać, po czym ostrożnie, żeby nie rozkołysać furgonetki, przeszedł do szoferki. Uklęknął między przednimi fotelami, zdjął słuchawki, podał je Benowi, wziął lornetkę DeLaury i skierował ją na przyciemnioną szybę. Przyglądał się mężczyznom przez pięć sekund, po czym z wymijającym wzruszeniem ramion oddał lornetkę detektywowi. - Możliwe - rzucił biorąc od Kody słuchawki. - Wtedy było ciemno i nie widziałem dokładnie twarzy. Ten niższy siedzący przodem do nas, mógł tam być, i to spokojnie. Jeśli chodzi o sylwetki i budowę ciała, pasują obydwaj. Co do kierowcy, trudno powiedzieć. - Za mało na pełne potwierdzenie? - spytał DeLaura. - Za mało, ale jeszcze ich nie skreślaj - odburknął brodaty agent. Nałożył słuchawki i zajął się nasłuchem rozmowy między Piszczykiem i Sandy. Tuż za przednimi siedzeniami, w zasięgu ręki Kody i detekty- wa, leżała nabita i odbezpieczona strzelba typu pump-action oraz wyposażony w celownik optyczny karabinek DeLaury. Na pierwszy znak od Charleya Ben i Martin byli gotowi otworzyć ogień i zapewnić Sandy osłonę zarówno z bliska jak i z daleka. - Ruszyli się - szepnął detektyw. Wyższy mężczyzna wstał i podszedł do okienka, żeby odebrać zamówione pączki i kawę. Niższy, najszczuplejszy z całej trójki, powoli obszedł budynek, najwyraźniej w poszukiwaniu ubikacji. - Wybrał najdłuższą drogę - zauważył Koda. - Sprawdza okolicę, szuka ogona. - Już wraca, z drugiej strony - dodał DeLaura i kiedy mężczyzna obrócił głowę w ich stronę, szybko zwolnił migawkę aparatu. - Dobrze, że nie zaparkowaliśmy obok sklepu. Te sukinsyny natychmiast by nas zwąchały. Spójrz tylko, jak ten skurwiel sprawdza samochody. Niby tylko przechodzi, a wszystko widzi. Mężczyźni spotkali się na rogu sklepu i z obojętnymi minami ruszyli w stronę półciężarówki. Minęli stolik Sandy i Piszczyka. Ręka Charleya spoczęła na rękojeści pistoletu tkwiącego w kaburze u pasa. Jednocześnie usiłował wyłowić z głosu Bylightera coś, co wskazywałoby na jakąś niezwykłą nerwowość - bardzo trudne zadanie, bo kiedy Piszczyk przebywał w towarzystwie dojrzałej seksualnie dziewczyny, zawsze mówił tak, jakby za chwilę miał narobić w spodnie. DeLaura spokojnie odłożył aparat i wyjął długolufy rewolwer typu magnum, który mógł być teraz narzędziem bardziej użytecznym. Palce Bena zacisnęły się na kluczyku tkwiącym w stacyjce. Półciężarówka drgnęła, kubły na dachu zaklekotały i samochód wyjechał powoli z parkingu. - Odjeżdżają - szepnął Koda. - Jedziemy za nimi? - spytał detektyw wydając z siebie ciche westchnienie ulgi i wkładając broń do kabury pod ramieniem. Koda potrząsnął głową. - Nie - powiedział stanowczo. - Mogą sobie jechać do samego Locotty albo wracać w cholerę tam, skąd przyjechali. Dopóki Sandy nie spotka się z Bartem, pilnujemy jej, i kropka. Mamy od groma czasu, zdążymy się z tymi dupkami zabawić. - Obrócił się w fotelu. - No i jak to wygląda? - spytał. - Zaraz się z nim dogada - wymamrotał Charley, wskazując pracujący bezszelestnie magnetofon. Podniósł wzrok, spojrzał na przyjaciela, a na jego wyraźnie odprężonej twarzy zagościł wesoły uśmiech. - O ile tylko nie zapomnisz włożyć obcisłych dżinsów, kiedy pójdziemy na akcję - dodał z błyskiem niezrozumiałego rozbawienia w oczach. Tęcza zatelefonował do Jimmy'ego Pilgrima około wpół do dziewiątej rano. - Jesteś pewny, że była czysta? - spytał Pilgrim, wysłucha- wszy pięciominutowej relacji Rayneego na temat poczynań ich żywej przynęty, Bylightera. - Nie całkiem - odparł Tęcza. - Chłopcy nie mieli czasu, żeby sprawdzić, czy nie naszpikowali jej nadajnikami. Ale pstryknęli jej kilka zdjęć i przeczesali teren. Nie zauważyli nic podejrzanego. Jechali za nią aż do Newport i potwierdzają, że lalka mieszka na jachcie z jakimś facetem. Jacht cumuje w porcie. Prawdziwe cacko, gość musi być szmalowny. Kapitan portu mówi, że człowiek nazywa się Bart Harrington. Przypłynął ze dwa tygodnie temu. Miejsce w basenie portowym jest wynajęte na inne nazwisko. Za kilka dni zdobędziemy więcej danych o całej grupie. - Dobrze. Osobiście tego dopilnuj - rozkazał Pilgrim. - Je- śli to przypadkowy kontakt, jeśli dziewczyna i jej przyjaciele są czyści, przekażemy sprawę Generałowi. Ale najpierw chcę zdobyć pewność, że ci ludzie nie mają nic wspólnego z tą Mueller. Absolutną pewność, rozumiesz? - Jasne. Chcesz jeszcze na trochę przywarować? - spytał Tęcza. - Dopóki nie zyskamy pewności, z kim mamy do czynienia - odrzekł zimno Pilgrim. - Powiadają, że Locotta się wnerwił. Chce z nami gadać, z tobą i ze mną. Zwłaszcza z tobą. - Czego chce? - Chyba słyszał coś o naszym nowym produkcie. Facet ma wszędzie wtyki, trudno zachować rzecz w tajemnicy. - Spodziewaliśmy się tego - przypomniał mu Pilgrim. Mamy czym go zmylić. I chyba już najwyższy czas, żeby to zrobić. Tęcza zachichotał. - Rozumiem. A co z towarem dla tej Mudd? Sprzedajemy? - Ile chce? - Sześćdziesiąt gramów. - Sprzedajemy, ale dobrze uważaj podczas transakcji. Jeśli to konieczne, podstaw kogoś od Generała. I załatw to tak, że gdyby doszło do wsypy, wpadnie tylko Piszczyk. - Rozumiem. - Tymczasem będziemy kontynuować prace z prototypowym laboratorium. Zakładam, że przekazałeś naszemu chemikowi odpowiednie instrukcje. - Oczywiście. Tylko nie jestem pewien, czy zdążył je za- uważyć. Był trochę... zajęty - Przypomniała mu się nocna wyprawa i, zadowolony z siebie, znów zachichotał. - Zauważy - odrzekł chłodno Pilgrim. - Daj mi znać, jeśli nie zareaguje jak trzeba. Tymczasem skontaktuj się z Mike'em Theissem i powiedz mu, że wkrótce będziemy potrzebowali dużego wsparcia finansowego. Już pora. Niewykluczone, że z tobą też zechce porozmawiać. Jeśli tak, spróbuj go przekonać. - Będzie trząsł portkami - przewidywał Raynee. - Po zeszłym tygodniu ci jego bankierzy mają pietra. - Przypomnimy mu, że zostało bardzo niewiele czasu. Jeśli nadal chcą czerpać wysokie zyski ze swoich inwestycji, będą musieli wybierać. I to teraz, natychmiast. - A jeśli nie zechcą wejść w układ? - spytał ostrożnie Tęcza. - Wtedy wywrzemy na nich odpowiedni nacisk - odrzekł Pilgrim lodowatym głosem. - Theiss powinien już chyba rozumieć, że zostało mu tylko jedno wyjście. On i jego przyjaciele nie mają wyboru. Za kwadrans dziewiąta w luksusowym apartamencie Jake'a Locotty rozdzwonił się telefon. Po czwartym dzwonku szef mafii narkotykowej usiadł ciężko na łóżku i sięgnął do przełączników na prostopadłościennej skrzyneczce pod aparatem. Wciśnięciem jednego z guziczków uruchomił urządzenie szyfrujące i odczekał, aż modrooka blondynka zniknie za drzwiami przestronnej łazienki przylegającej do sypialni. Zaczął rozmowę dopiero wtedy kiedy dobiegł go przytłumiony odgłos lejącej się wody. - Locotta. - Jake? Mówi Al. Przepraszam, że tak wcześnie cię obudziłem. - Nie ma sprawy - warknął Locotta poirytowany szumem elektronicznego urządzenia szyfrującego, sterowanego przez komputer. Nienawidził tego "skurwysyńskiego pudła", jak je nazywał, lecz jednocześnie potrafił docenić jego użyteczność. Przy stu siedemdziesięciu miliardach możliwych kodów szyfrujących obawa przed podsłuchem ze strony federalnych organów śledczych odeszła w przeszłość. Przynajmniej taką miał nadzieję. - Co się dzieje, Rosey? - Chodzą słuchy, że źródło tego nowego towaru jest gdzieś na terenie podlegającym Generałowi. - Taaa? A co ma do powiedzenia Pilgrim? - W dalszym ciągu nie mogę się z nim skontaktować. Za to słyszałem interesującą plotkę. Gadają, że Generał postanowił zadziałać na własną rękę. - Chcesz powiedzieć, że ten pieprzony jednogwiazdkowy wazeliniarz miał odwagę wystąpić przeciwko Pilgrimowi? Locotta wybuchnął gardłowym śmiechem. - Nie wciskaj mi kitu, Rosey. Gdyby ten grubodupiec wyciął taki numer Pilgrim rozszarpałby go własnymi rękami. Albo nasłałby na niego tego obłąkanego czarnucha. - Tak, wiem, ale mimo to z kimkolwiek nie rozmawiałem, wszyscy twierdzili, że Pilgrim zniknął jak kamfora. Nikt go ostatnio nie widział. - Powiedz jego ludziom, że ma do mnie zadzwonić. Daję mu czas do jutra, do dziesiątej rano - rozkazał spokojnie Locotta. - Jeśli nie zadzwoni, dam wolną rękę Tassiowi. Tassio wyciśnie z Pilgrima co trzeba. Powiedz im to, Rosey. I miej oczy otwarte, rozumiesz? Chcę odpowiedzi na kilka pytań. - Trzasnął słuchawką, a prostopadłościenna skrzyneczka urzą- dzenia szyfrującego zaprotestowała nerwowym piśnięciem. Profesora Isaaca obudziło dziwne, bardzo bliskie i silnie promieniujące ciepło. Nie potrafił go sobie z niczym skojarzyć, lecz jednocześnie czuł - dlaczego? tego nie wiedział - że jest to ciepło rozkosznie znajome i zmysłowe. Możliwe, że nawet zakazane, choć nie miał zielonego pojęcia dlaczego. Kiedy dryfował leniwie na falach podświadomości, rozbudzona część mózgu próbowała ułożyć napływające bodźce w jakiś rozpoznawalny wzór. Nagle źródło promieniującego ciepła leciutko drgnęło, a nogi, pośladki i plecy kogoś, kto leżał tuż obok, przesunęły się wzdłuż "łyżeczki" utworzonej przez uda, pachwiny i brzuch profesora. W tej samej chwili impulsy napływające do mózgu wywołały w nim serię ulotnych erotycznych obrazów przedstawiających... Nichole? Isaac wzmógł nacisk na lewą dłoń - zrobił to nader łagodnie i ostrożnie - natychmiast ją uniósł i przesunął do góry. Muskając mięciutką gorącą skórę, wędrował ręką tam i z powrotem, pieszcząc delikatny łuk brzucha, wystające żebra, wklęśnięty mostek i niewiarogodnie jędrną i krągłą... Wolno, wolniutko położył dłoń na niewielkiej, cudownie gładkiej piersi, czując uległą i zmieniającą się miękkość broda- wki. Nichole Faysonnt cichutko jęknęła. Czując, jak pod wpływem łagodnego i miarowego nacisku dłoni fascynująca sutka zaczyna powoli twardnieć, profesor Isaac uświadomił sobie - podobnie jak budząca się Nichole - że komórki jamiste jego ciała żyją najwyraźniej własnym życiem i są całkowicie niezależne od jego woli. Przez następne siedem czy osiem minut dwoje naukowców - mistrz i uczennica - spoczywali na grubym, sprężystym materacu, nie wypowiadając ani słowa. Leżeli w absolutnym bezruchu, ponieważ żadne z nich nie chciało powstrzymać fali stale rosnącego pożądania. 0Ranek. W pokoju robiło się coraz cieplej. Stykające się części ich ciał pokryła cieniutka warstwa potu. Ręka Isaaca ruszyła bezwiednie w dół, jeszcze mocniej podrażniając wzwie- dzioną sutkę, i wtedy Nichole nie wytrzymała. Jęknęła głośno i ulegle i obróciła się twarzą do niego. - Nie - szepnęła błagalnie, potrząsając długimi ciemnymi włosami, które opadły na jej zaróżowione policzki. Chciał ją objąć, ale mu nie pozwoliła. - Nie, ja sama... Wciągnąwszy głęboko powietrze, legła okrakiem na podbrzuszu Isaaca i ledwo powstrzymując okrzyk rozkoszy, z oczami utkwionymi w jego oczach, podparła się rękami i wyprostowała. - Nie, nie ruszaj się! - szepnęła wnikając spojrzeniem w kochanka i próbując zapanować nad własnym ciałem. Nie chciała runąć w otchłań nieuniknionego spełnienia, jeszcze nie, nie teraz, więc znieruchomiała nad nim, a ich ciała, mocno złączone lędźwiami, utworzyły kąt prosty. - Nie, proszę, pozwól mi. .. Lecz ręce Isaaca już odnalazły jej nabrzmiałe piersi, już je pieściły rozpalając. . . - Tak... - Uległa, przymknęła oczy, załkała jak dziecko, a jej niedoświadczone ciało wygięło się w łuk i zadrżało. ...płomień, który... - Tak, tak... Nie przerywaj! Nie przerywaj! ...pochłonął ją całą, który trawił jej ciało coraz silniejszymi falami spazmatycznej rozkoszy którego nie mogła w żaden sposób ugasić i któremu w końcu uległa: odrzuciła do tyłu głowę, otworzyła szeroko oczy, a z jej ust wyrwał się gardłowy okrzyk. Wtedy jej wzrok padł na kopertę przybitą do ściany - tuż nad jej głową - ostrym myśliwskim nożem. I krzyknęła ponownie. Tym razem krzyczała głośno, długo i przeraźliwie. 13 Poobijana i nadżarta przez rdzę furgonetka, ukryta w kępie drzew niedaleko rzędu ponurych domków z okresu drugiej wojny światowej, sprawiała wrażenie porzuconej. W szoferce nie paliło się światło, wokoło nie widać było żadnego ruchu, kierowcy - ani śladu. Ale kierowca tam był, tyle że kilka metrów dalej. Siedział w ciemności i opierając się o w miarę wygodny pień drzewa, cierpliwie obracał w rękach kubeczek z kawą i obserwował dom po drugiej stronie rowu melioracyjnego. Tkwił tam już od ponad godziny. Ostrzegł go cichy, chrzęszczący odgłos kroków na łasze częściowo wysuszonych przez słońce igieł. Między pniami wysokich bagiennych sosen przemykała ciemna sylwetka człowieka. Człowiek zmierzał w stronę pozornie obojętnego kierowcy. Koda pokręcił głową. - Dobrze, że nie masz większych kulasów. Ci z tego domu pomyśleliby, że jakiś słoń tratuje im podwórko. - Chyba musiałbym przejść przez salon i rozwalić im tele- wizor, żeby zwrócili na mnie uwagę - odrzekł ze śmiechem Shannon. - Kiepsko się pilnują. - Zauważyłeś coś? - W domu jest ich przynajmniej trzech. Jeden to na pewno konwojent albo goryl. Twarzy dwóch pozostałych nie widziałem. Nad drzwiami, od frontu i od podwórza, kamery wideo. Sprzęt o dużej czułości, ale nieprofesjonalny. Nie zauważyłem żadnych czujek. Chyba że przywarowali w sąsiednim domu. - No więc kogo się tam spodziewasz? - spytał Koda. - Bo ja wiem? Jakiegoś hurtownika i przynajmniej jednego ochroniarza. Tak jak zakładaliśmy. Przy odrobinie szczęścia możemy spotkać samego Generała. - A Tęcza? Będzie? - Dzieee tam. - Shannon pokręcił głową. - Nielogiczne, w grę wchodzi za mały szmal. Taki facet jak Tęcza nie będzie się fatygował dla paru gramów. Złożysz zamówienie na co najmniej pół kilo, to się zainteresuje. - Albo na skrzynkę trawy. - Taa, owszem - przyznał Charley. - Ale, jak powiada Fo- garty, musimy przestać myśleć tymi kategoriami. Najlepiej o tym zapomnieć, i kropka. Musimy tam tylko wejść, wcisnąć im kit, dobić targu, zgarnąć sześćdziesiąt gramów koki, umówić się na następną dostawę, powiedzieć grzecznie: "Dziękujemy szanownym panom" i szybko stamtąd wyjść. To wszystko. Aha, jeszcze pewna drobnostka. Spieprzymy to i do widzenia. Fogarty skreśli nas z listy. Tyle. - Wiem, wiem... - Poirytowany Koda ciężko westchnął. - Zachować spokój i robić, co każą. Próbuję, Charley, napra- wdę próbuję. Shannon roześmiał się. - Posłuchaj, stary, to przecież tylko taka gra, pamiętasz? Głupia gra, nic więcej. Graliśmy w nią setki razy, bo to najłatwiejsza rzecz pod słońcem. Dzisiejsza zabawa różni się od tamtych wyłącznie tym, że zanim dobijemy targu, ci faceci zechcą nas trochę postraszyć, wymaglować psychicznie. Co za sprawa? Odegramy komedyjkę i wyjdziemy tylnymi drzwiami z garścią prochów. Proste jak drut. Tylko wszystko po kolei. Najpierw dotrzemy do Generała, a potem wrócimy po Tęczę i Pilgrima. Pogramy według planu i stary Locotta będzie miał gówno zamiast organizacji. Koda skinął głową. - No dobra, compadre, przekonałeś mnie - powiedział wstając i rozprostowując zesztywniałe nogi. - Oni to czarne charaktery, my, białe. Jak rola w jakimś zasranym westernie. Lepiej już chodźmy, bo zapomnę tekstu. Koda wyprowadził furgonetkę na szosę, skręcił w prawo, w słabo oświetloną drogę, zaraz potem w lewo i znaleźli się przed domem, który obserwowali. Ani w oknach, ani w drzwiach nie zauważyli nikogo. Koda pojechał dalej, do końca uliczki, gdzie zawrócił. - Widzisz kogoś przed domem? Nieśpiesznie dojeżdżali na miejsce spotkania. - Nie, ale chyba namierzyli nas kamerą - odrzekł Shannon. - Tak myślałem. - Ben zaparkował naprzeciwko domu. - No to idę. Zobaczymy, czy dadzą się wyprowadzić z równowagi. Wysiadł. Shannon zajął jego miejsce. - Umawiamy się na jakiś specjalny sygnał? - Trzymajmy się starych - odrzekł Koda. - Jak wszystko będzie w porządku, wyślę do ciebie tego goryla z moim zegarkiem. Wskazówki nastawię na szóstą. Dziewiąta: właź, ale zachowaj ostrożność. Dwunasta: tkwię po uszy w gównie. Teraz powinieneś chyba sprawdzić broń, co? Jak regulaminowo, to regulaminowo. Shannon wyjął z kabury czterdziestkę piątkę. - Punkt szósta. Broń nabita i zabezpieczona - oznajmił spokojnie. - Złam kark, Ben. Koda zapukał do drzwi. Otworzył mu bysior wyglądający na typowego sierżanta piechoty morskiej wykopanego z wojska. Ben rzucił okiem na jego kwadratową twarz z nadzieją, że znajdzie w niej choćby nikły ślad litości czy poczucia humoru. Gdzie tam. Koda doszedł do wniosku, że zanim Kwadratowa Gęba został gorylem, był w wojsku specem od musztry - Czego? - Mam na imię Ben. Jestem umówiony. Ponury, ostrzyżony na jeża żołdak spojrzał mu w oczy. Koda ani mrugnął. - Właź - warknął tamten. Zatrzasnął drzwi, chwycił Bena za ramię, obrócił go i gwałtownie pchnął. - Co jest, jak pragnę... - Spokojnie, mistrzu - burknął eks-piechociarz wgniatając Bena w ścianę. - Zanim cię tam wpuszczę, muszę się najpierw upewnić, czy jesteś czysty. Ci panowie nie lubią gości z pisto- letami - wyjaśnił swobodnym tonem, obmacując go fachowo od góry do dołu. - A wygląda mi na to, że pistolet to ty masz niekiepski, brachu... - Zachichotał wciskając mu dłoń w krocze i uśmiechnął się ironicznie, gdy Ben zacisnął zęby i nie zareagował. Przesunął ręką wzdłuż lewego boku Kody i westchnął. - Szkoda. Miałem nadzieję, że coś znajdę. A wiesz, co bym wtedy zrobił? Wyrwałbym ci te pierdolone wąsiki, żebyś pokazał światu swoją dziecięcą buźkę. - Uśmiechnął się złośliwie, dwoma grubymi paluchami chwycił go za koniuszek wąsa i mocno pociągnął. - Nic nie szkodzi, stary. Prawdę mówiąc, było mi nawet przyjemnie... - odrzekł Koda mrugając do niego przyjacielsko. Wierzchem dłoni poklepał go kilkanaście centymetrów poniżej pasa ozdobionego wielką klamrą w kształcie kotwicy i rozbawiony patrzył, jak na gębie silnorękiego maluje się wyraz zaskoczenia, niedowierzania, a potem złości. Kwadratowa Gęba podsunął mu pod nos zaciśniętą pięść i warknął: - Słuchaj, ty pierdolony cwaniaczku, może sobie myślisz, że to zabawa... - Ostrożnie, miły, ostrożnie. - Ben pokręcił głową i zerknął znacząco na obiektyw kamery częściowo ukryty za wiszącym w korytarzu obrazem. - Chyba nie chcesz powiedzieć czegoś, czego byś później żałował, prawda? Twój szef mógłby nie zrozumieć takiego entuzjazmu. Wiesz, o co mi chodzi? - Jesteś czysty - prychnął Kwadratowa Gęba, z trudem opanowując wściekłość. - Bierz dupę w garść i zjeżdżaj. Cofnął się i kiwnął głową wskazując korytarz. - Tędy, pierwsze drzwi na lewo. - Uprzejmie dziękuję. - Ben skłonił się głęboko, wszedł do korytarza, stanął przed drzwiami i spojrzał przez ramię na podążającego tuż za nim goryla. - Bez urazy, stary. Może byśmy poszli później na piwo, co? I pogadali o tych wszystkich milutkich żołnierzykach z piechoty morskiej, hę? - Zerknął niedwuznacznie na krocze bysiora i znów do niego mrugnął. - Masz to jak w banku, ty pierdolony wszarzu - wyszeptał dziko Kwadratowa Gęba. Otworzył drzwi i niechętnie przepuścił przed sobą agenta. Koda wszedł do pokoju. Najpierw zobaczył dwóch mężczyzn stojących przed kominkiem, około trzech metrów od wielkiej sofy w kształcie podkowy. Przed sofą ujrzał sekwojowy stół, a na nim pięć małych, szczelnie zamkniętych pakiecików z plastiku, z których każdy zawierał najpewniej sto pięćdziesiąt gramów białego krystalicznego proszku. Wyraźny znak, że chcą zrobić interes. Mężczyzna stojący najbliżej stołu był drobnym hurtownikiem - Ben i Charley poznali go już wcześniej, przez pośredników. Ten drugi miał wystający brzuch, a głowę ozdobił nowiuteńką furażerką, którą nosił na bakier, tak że niemal całkowicie zakrywała siwiejące skronie. Na furażerce widniała pojedyncza brązowa gwiazda. O żesz kurwa... Przecież to sam Generał! - pomyślał Koda. Wygląda na to, że tym razem złowiliśmy grubszą rybę. - Sie masz. Spodziewaliśmy się was o wiele wcześniej... - zagaił gładko hurtownik, wskazując Benowi miejsce na końcu sofy. Grubobrzuchy nie drgnął z miejsca. Stał przed kominkiem z rękami w kieszeniach spodni. -...ciebie i twego kumpla, tego czarnucha - dokończył hurtownik. - Jak mu tam... - Mówisz o Charleyu? - zapytał spokojnie Koda. - Czeka w samochodzie. - Powiedz mu, żeby tu przyszedł - rozkazał siwowłosy z gwiazdą. - Chyba tego nie zrobię - odrzekł powoli Ben. - A przynaj- mniej jeszcze nie teraz. Poproszę go, kiedy będę miał lepsze... samopoczucie - dodał znacząco. - Martwisz się o swoje samopoczucie?! - Generał był wyraźnie zaskoczony uwagą Kody - O co ci... - Chodzi mi o to - przerwał mu Ben - że rozmawiałem wczoraj z pańskim kolegą i powiedziałem mu, że chcielibyśmy dobić dzisiaj targu. Ale nie pamiętam, żeby wspomniał choć słowem, że będzie tu jakiś... kurwa, jakiś generał brygady. Rozumie pan, chcę przez to powiedzieć, że nie wiem, kim pan, do diabła, jest i co pan tu robi. I dopóki się nie dowiem, nie zacznę gadać o interesach - dodał z naciskiem. - Ja wykładam szmal, więc to chyba rozsądne, nie? - No cóż, w takim razie mamy remis, panie Koda, ponieważ ja również niewiele o panu wiem. A to za mało, żeby wciągnąć pana w sieć... - Przepraszam, Generale - przerwał mu Koda - nie chciałbym być niegrzeczny, ale nie przypominam sobie, bym wyrażał chęć pracy dla pana. Ponieważ nikt na jego słowa nie zareagował, Ben mówił dalej: - Widzi pan, to jest tak: Charley i ja skontaktowaliśmy się z panem, bo chcemy ruszyć z własnym interesem i słyszeliśmy, że pan prowadzi tu sprzedaż hurtową. Ale ani on, ani ja nie lubimy pracować z bandą dziwaków i przebierańców. To kurewsko niebezpieczna zabawa. Rozumiemy się? W nabiegłych krwią oczach Generała spoglądających spod furażerki widać było złość, potem zmieszanie, wreszcie coś w rodzaju zdumionego rozbawienia. Grubas wzruszył ramionami i powiedział: - Widać z tego, że pokładaliśmy w was zbyt wielkie nadzieje, panie Koda. Sądziliśmy że zainteresuje panów umowa długoterminowa. Regularne dostawy stu pięćdziesięciu gramów tygodniowo i spora zniżka przy zakupie. Zatem cóż, uwzględniając pańskie obawy, możemy omówić szczegóły umowy mniej... hmm... że tak powiem, poważnej. - Rzecz w tym, panie Generale, że interesuje nas umowa trochę bardziej, jak pan to raczył nazwać, poważna - odparł Koda. - Interesują nas dostawy rzędu dziesięciu kilogramów miesięcznie, począwszy od dzisiejszego wieczora. Płacimy gotówką. Dziesięa procent zaliczki, reszta przy odbiorze towaru. Taki układ bardzo by nas zadowolił. Siwowłosy aż zamrugał z wrażenia. - Przywieźliście tutaj sto dwadzieścia tysięcy dolarów?! - wyszeptał z niedowierzaniem podwładny Generała. - Sto trzydzieści - poprawił go spokojnie Koda. - Płacimy sto trzydzieści dolarów za gram i pięć tysięcy premii za gwa- rantowaną dostawę. Chodzi o to, że nie chcemy być na końcu listy, gdyby zabrakło wam nagle towaru. Hurtownik miał wyraźne trudności z oddychaniem. Nic nie mówił, tylko gapił się na swego szefa wytrzeszczonymi oczami. Generał też milczał i przez długą chwilę przyglądał się Benowi. Napiętą ciszę przerwał donośny, głęboki głos dobiegający z są- siedniego pomieszczenia. - Co pan tak stoi, Generale? Niech pan odpowie naszemu gościowi. Niech się pan Koda dowie, że będziemy szczęśliwi mogąc pozbawić go takich pieniędzy. - Drzwi prowadzące do jadalni otworzyły się wolno i w progu stanął mężczyzna o hebanowej skórze. Prawdziwie teatralne wejście. W normalnych warunkach obłąkany uśmiech i błyszczące od narkotyku, szalone oczy nowo przybyłego nie wywarłyby na Benie zbyt wielkiego wrażenia. Lecz niesamowite ubranie, jakie miał na sobie nieznajomy, podziałało na Kodę jak zastrzyk adrenaliny. Murzyn był chodzącym spektrum kolorów. Szopę kędzierzawych włosów ozdobił jaskrawoczerwoną szkocką czapeczką z pomponikiem, a na szyi zawiązał niebieską apaszkę. Wzorzysta koszula mieniła się wszystkimi odcieniami koloru pomarańczowego, zielonego i żółtego, podobnie jak bermudy i długie podkolanówki, a błyszczące buty z krokodylowej skóry - na wysokim obcasie zresztą - miały barwę ciemnego burgunda. Koda pokręcił głową, patrząc Murzynowi w twarz. - Nic nie mów - powiedział. - Ty jesteś Tęcza, tak? - Tak jest. - Raynee uśmiechnął się złowieszczo i z udawaną afektacją skłonił nisko głowę. - Ale nie wiem jeszcze, kim pan jest, panie Benjaminie Koda. - Owszem, nie wiesz - przyznał Ben. - A ponieważ od dłuższego czasu przyciągasz moją uwagę, chyba nadeszła już pora, żebyśmy się poznali. Co ty na to? - Świetnie - odrzekł Koda czując, że napięcie w pokoju wzrasta z każdą sekundą. - To dobrze. Zanim się sobie przedstawimy, poprosimy pana generała, żeby przystawił ci do głowy pewien przyrządzik. Ten instrument pomoże ci zachować pełną koncentrację w czasie rozmowy. O właśnie tak, o to chodzi... Ben zauważył kątem oka, że Generał ściska w ręku rewolwer z krótką lufą. Grubas przytknął go teraz do jego lewej skroni, ale Koda ani drgnął, cały czas wpatrywał się w szalone oczy Rayneego, błyszczące pod czerwoną czapeczką. - Zatem przejdźmy do rzeczy, panie Koda - wychrypiał wciąż uśmiechnięty Tęcza. - Zdaje się, że wspominał pan o stu trzydziestu tysiącach dolarów, prawda? - Wspominałem - przyznał Ben, odruchowo napinając mięśnie piersi i ramion. - Chciałbym te pieniądze zobaczyć, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. - Owszem, mam - odparł Koda w miarę spokojnym głosem. - Jeśli chcesz gadać o interesach, to powiedz swojemu żołnierzykowi, żeby zabrał tę spluwę i wsadził ją sobie w dupę. Od tego zacznijmy. Złośliwie błyszczące ślepia rozszerzyły się, a sarkastyczny uśmiech odsłaniający rząd nieskazitelnie białych zębów nagle zniknął. Raynee wybuchnął głośnym śmiechem. - No, no. - Pokręcił głową. - Nie tak łatwo ustępujesz, co? Ale widzisz, rzecz w tym, że ci nie ufam. Jeszcze nie - dodał znacząco. - Pieniądze ma pewnie twój kumpel, co? - Zgadłeś. - To dobrze. Lubię prowadzić interesy z ostrożnymi ludźmi. - Raynee zerknął na eks-sierżanta piechoty morskiej. - Jack, mój przyjacielu, wyjdź i poproś... - Zawahał się i spojrzał pytająco na Bena. - Charleya - podpowiedział mu Koda. - Właśnie, Charleya. Więc powiedz szanownemu panu Char- leyowi, żeby przywlókł tu swoją czarną dupę, bo inaczej nie zaczniemy poważnie gadać. I dopilnuj, żeby zaproszenie przyjął. - Z przyjemnością - odrzekł ze złośliwym uśmiechem Kwadratowa Gęba. Już się obracał do drzwi, gdy znieruchomiał na dźwięk głosu Bena. - Czy będziesz go jeszcze do czegoś potrzebował? - Co? Kogo? - spytał Tęcza. - Tego głupiego pedała - wyjaśnił Ben wskazując eks-pie- chociarza. - Chyba tak - powiedział wolno Raynee. - A bo co? Chcesz powiedzieć, że może mieć jakieś kłopoty? - Jeśli pójdzie bez tego, to owszem. - Koda zdjął zegarek i ustawił wskazówki na godzinę dziewiątą. - Ale proszę bardzo. Niech spróbuje przekonać Charleya na własną rękę. Szczerze mówiąc, mam to w dupie. Raynee pogrążył się w krótkiej zadumie. - Weź zegarek - rozkazał w końcu. Posępny żołdak podszedł do sofy, wyrwał zegarek z rąk Bena i zniknął za drzwiami. Niecałą minutę później wrócił. Stanął między drzwiami a sofą, tuż przy Shannonie, który na szczęście nie widział jego ciskających gromy oczu. Charley omiótł salon jednym szybkim spojrzeniem, a potem wbił bezczelnie wzrok w postać, której nie mógł nie zauważyć. - Jak pragnę zdrowia, bijesz wszystko na łeb - powiedział z uśmiechem, spoglądając na ubranie Tęczy. Potem przeniósł wzrok na skonsternowanego Generała i jego rewolwer, w końcu spojrzał na Bena. - Wciąż masz kłopoty z nawiązywaniem znajomości, co? - spytał. - Na to wygląda. - Ben wziął ze stołu jeden z plastikowych pakiecików i pokazał go Shannonowi. - Chcę im za to zapłacić grubą forsę, ale oni mają to chyba gdzieś. - Obrócił pakiecik w ręku, żeby przyjrzeć się dokładniej jego zawartości. - Według mnie to... Głośny, metaliczny szczęk otwieranego noża. Koda natychmiast zamarł, zastygł w bezruchu i nie drgnął nawet wówczas, kiedy ostrze sprężynowca rozorało pakiecik w jego ręku. Z pakiecika wytrysnął kwaśno pachnący obłok, a na dłonie i nogi Bena, na stół i podłogę spłynęła struga miałkiego proszku. Zanim Koda zdążył zareagować, Raynee chwycił go za koszulę, szarpnął do góry, a kiedy Ben wstał, przytknął mu do szyi płaskie ostrze noża. - Rzecz w tym, mój miły - szepnął zbliżając twarz do twarzy agenta - że coś mi tu śmierdzi. Wiesz, o czym mówię? - Odjebało ci - odrzekł spokojnie Koda patrząc mu w oczy. - Nie wiem co - mówił dalej Tęcza - ale coś jest z tobą nie tak. Bo widzisz, nie spytałeś nawet o czystość towaru, o jego wagę. Jakby cię to w ogóle nie obchodziło... - Daj spokój, stary. Zostaw go, robisz poważny błąd - ostrzegł Shannon robiąc krok w głąb salonu. Ale drogę zagrodził mu Kwadratowa Gęba. Tęcza go zignorował. - A jedynym facetem, którego takie rzeczy nie obchodzą, jest... policyjny szpicel - mówił nie widząc chłodu w oczach Bena. - Wiesz dlaczego? Bo chce tylko kupić towar i czym prędzej zwiać. Słyszysz, co mówię, gnojku? - Przeciągnął nożem po piersi Kody i leciutkim muśnięciem ostrza obciął mu guzik od koszuli. - Przeciągasz strunę, Tęcza - ostrzegł go ponownie Shannon, nie zwracając uwagi na Kwadratową Gębę, który zrobił nagle krok do przodu i chwycił Charleya za nadgarstek. Generał i hurtownik jakby zmienili się w kamień. Obaj byli jednakowo skonsternowani i wystraszeni. - A dobrze wiesz, co robimy ze szpiclami, prawda? - wy- charczał wściekle Raynee. - Nawet z tymi przebiegłymi ślicz- notkami, które myślą, że mogą nas podejść. Tak, zgadłeś. Zabieramy je nad wodę... - Ostrze musnęło drugi guzik. - Spokojnie, Ben! On cię tylko sprawdza! - krzyknął Charley ruszając w głąb salonu. - Zamknij mordę, czarnuchu - warknął Kwadratowa Gęba odpychając go pod drzwi. -...a tam, nad wodą, zaczynamy je powoli... krajać. - Tęcza obciął mu trzeci guzik i wybuchnął oszalałym śmiechem. Potwór drzemiący w zakamarkach duszy Bena ożył i dał upust od dawna tłumionej wściekłości. - Ben! Nie! Koda krzyknął gardłowo, wykonał błyskawiczny obrót w lewo i zablokował nóż otwartą dłonią i przedramieniem. Zaskoczony Murzyn stracił równowagę, ale nim zdążył ją odzyskać i zareagować, Ben grzmotnął go pięścią w nie osłoniętą twarz, łamiąc mu nos i rozcinając wargi. Trysnęła krew. Tęcza runął na podłogę, nóż wypadł mu z ręki. - Nie ruszać się! Stać! - Ben! Przestań... - Shannon nie dokończył, bo Kwadratowa Gęba uderzył go mocno w brzuch. Charley jęknął i zgiął się wpół. Nagle podniósł wzrok i z upiornym uśmiechem na twarzy zaprawił żołdaka klasycznym bykiem. Cios był tak silny, że łamiąc po drodze meble, pociągając za sobą spanikowanego hurtownika i wciąż niedowierzającego Generała, runęli na sofę w kłębowisku splątanych nóg i ramion. - Ty pierdolony gnojku... - wycharczał Tęcza skrwawionymi wargami. Obłęd w jego oczach ustąpił miejsca nie kontrolowanej furii. Wymierzył straszliwy cios nogą w krocze Bena, lecz chybił i w następnej sekundzie ryknął z bólu, gdy Koda wyrżnął go w kolano krawędzią tenisówki i poprawił straszliwym ki-yi'd. Trafił Tęczę w splot słoneczny i powalił na podłogę. Jęcząc i krwawiąc obficie z ust i nosa, Murzyn natrafił ko- stkami palców na otwarty nóż... W tym samym momencie ciszę, jaka zapadła na chwilę w salonie, rozdarł ryk gniewu, brzęk szkła i trzask pękającego drewna. To Shannon. Wydźwignął się z kłębowiska ciał na sofie, chwycił Kwadratową Gębę, uniósł go nad głowę i wyrzucił przez okno. Wtem usłyszał szczęk odwodzonego kurka. Zrobił błyskawiczny obrót i zobaczył, że Tęcza usiłuje wstać, że klęczy na jednym kolanie i trzyma w ręku nóż. Znów chciał zaatakować, zaatakować Bena, który stał niecałe trzy metry dalej i ściskając w obu rękach rewolwer Generała, mierzył w znienawidzonego szaleńca. Shannon nie zdążył ani krzyknąć, ani wykonać żadnego ruchu. Salonem wstrząsnęła ogłuszająca eksplozja, zaraz potem druga. Oddawszy dwa strzały w pierś Murzyna, Ben przesunął lufę rewolweru do góry, wymierzył między spanikowane, otumanione bólem oczy czarnego handlarza i nacisnął spust po raz trzeci. - Przerwij ogień, do ciężkiej cholery! - ryknęły głośniki. - Koda, mówi Fogarty. Słyszysz mnie? Przerwij ogień! - O Chryste... - wyszeptał Murzyn ze złamanym nosem i rozciętymi wargami, patrząc z niedowierzaniem na dymiącą lufę rewolweru w rękach Kody. Jaskrawoczerwona czapeczka z pomponikiem zwisała smętnie z przekrzywionej kędzierzawej peruki. Shannon dopadł Bena pierwszy. Gdy wyrwał mu broń, do pokoju wpadli pierwsi agenci ukryci dotychczas w sąsiednim budynku Centrum Szkoleniowego Federalnych Służb Śledczych. Pięciu agentów siedziało w dźwiękoszczelnej i zabezpieczonej przed podsłuchem sali konferencyjnej, patrząc w milczeniu na migotliwy ekran telewizora. Magnetowid odtwarzał wydarzenia, które miały miejsce niecałą godzinę wcześniej w jednym z domów położonych na przedmieściach Glynco w Georgii. Gdy doszli do sceny, w której agent odgrywający rolę Kwa- dratowej Gęby (w rzeczywistości instruktor karate z pobliskiego Brunswicku, który służył niedawno w piechocie morskiej i tęgo pracował na przykrywkę faceta z uprzedzeniami rasowymi) roztrzaskał głową drewnianą ramę i wyleciał przez aż nadto prawdziwe okno, Shannon jęknął i wymamrotał coś niezrozumiałego. Potem przyszła kolej na Kodę. Aż się skurczył z bólu i współczucia, gdy zobaczył, jak pracownik agencji - instruktor- szkoleniowiec - który zgodził się odegrać rolę Tęczy, obrywa pięścią w twarz, kantem tenisówki w kolano, by wreszcie runąć na podłogę po straszliwym ki-yi'd w przeponę. Podczas końcowych fragmentów sceny odwrócił wzrok. Nie chciał patrzeć na przerażoną i zakrwawioną twarz kolegi po fachu, którym targały uderzenia wyimaginowanych pocisków z nabitego "ślepakami" rewolweru. W sali zaległa martwa cisza. Przerwał ją Jim Thornton, zastępca dyrektora agencji, odpowiedzialny za szkolenie pra- cowników, który cicho zaklął. - Kurwa mać! - ryknął Shannon zrywając się z krzesła. Grzmotnął pięścią w ciężki stół i dodał: - To twoja wina, Thomton! - Przyznaję, możliwe, że posunęliśmy się trochę za daleko - warknął dyrektor i posłał Shannonowi wściekłe spojrzenie. - Ale to wcale nie znaczy, że próba jest nieważna. Dobrze... - Dobrze wiesz, że aktorzy mogą dać się ponieść nerwom tak samo jak ci, których chcesz sprawdzić - dokończyła za Charleya Sandy. - Ile było takich przypadków? Cała masa. Sama słyszałam o kilkunastu - powiedziała z naciskiem. - Wystarczy przejrzeć stare taśmy. Jak choćby tę z prostytutką, którą chciałeś udusić, bo próbowała kopnąć cię w krocze za to, że... - Dobrze już, dobrze. - Thornton uniósł obie ręce w geście niechętnej rezygnacji. Kiedy Shannon usiadł, dodał: - Nie wiem, może rzeczywiście Jacksona trochę poniosło. Masz rację, były takie przypadki. Ale to niekoniecznie jego wina. Kazałem mu iść na całość. Po prostu... - Jim, wszystkiemu jest winien ten nóż - przerwał mu cicho Bart Harrington. - Nie aktorstwo Jacksona, tylko ten nóż. Można się było tego spodziewać, jak tylko przeciął nim woreczek z kokainą w rękach Bena. Według mnie cała burda jest wynikiem złego scenariusza. Nie powinieneś był pozwolić, żeby Jackson użył prawdziwego noża. - Tak, być może - przyznał Thornton. - Ale nie zapominaj, że Raynee ma na tym punkcie prawdziwego szmergla. Nie interesują go gumowe majchry. Poza tym, taki był właśnie cel ćwiczenia. Jeśli któryś z was nie może znieść myśli, że będzie musiał kupować towar od kogoś takiego jak Raynee... - Spojrzał wymownie na Kodę. - ...to musimy o tym wiedzieć już teraz! Podniesiony głos Thorntona dotarł w końcu do Bena, wybił go z transu i przywrócił rzeczywistości. Koda podniósł wzrok na dyrektora. - Co z Jacksonem? Wyliże się z tego? - spytał. - Przez jakiś czas ani się nie wysmarka, ani nie zagra w piłkę - odpowiedział ironicznie Thornton i, zniesmaczony, wykrzywił usta. - Przepraszam, to obrzydliwy żart. Wiozą go teraz na prześwietlenie. Prawdopodobnie ma zmiażdżoną chrząstkę i naderwane więzadło w kolanie. - Kurwa - szepnął Ben. - Sam sobie winien - wtrącił się Charley. - Kontuzja kolana to nic w porównaniu z kulą między oczy, a gdyby to była prawdziwa akcja, na pewno by ją oberwał. Może się dzięki temu czegoś nauczył. Może będzie lepszym instruktorem. Ale w tej chwili kolano Jacksona nie jest największym problemem. Największym problemem jesteśmy teraz my - powiedział z naciskiem. - Co z nami będzie? Thornton wzruszył ramionami. - To zależy od Fogarty'ego. Jeśli dojdzie do wniosku, że nie potraficie dobić targu z Pilgrimem czy Tęczą... - Jim, do kurwy nędzy! - Koda zerwał się z krzesła. - Tą pieprzoną próbą niczego nie udowodniłeś, i dobrze o tym wiesz! Kupowaliśmy z Charleyem towar od takich pojebów, że nie ufali własnej matce, bo myśleli, że chce ich narżnąć. Kiedy przyjdzie co do czego, nie zawalimy. Podejdziemy Generała i kupimy od niego parę gramów jak planowaliśmy. Później złożymy zamówienie na parę kilogramów, a wtedy Generał będzie nas musiał zaprowadzić do Rayneego i Pilgrima. Tak działa ich system. Zdobędziemy zaufanie Tęczy i Pilgrima, i... - I rozwalicie ich, zanim zdążymy dorwać Locottę, tak? - wtrącił Thornton. - A gówno! - Shannon grzmotnął pięścią w stół. W tym samym momencie do sali konferencyjnej wszedł technik- elektronik z magnetofonem w ręku, a tuż za nim wkroczył Tom Fogarty. - Dobra, moi panowie i panie, wystarczy - rzucił ironicznie Fogarty i spojrzał wymownie na Kodę, Shannona i Sandy. - Przestańcie, zanim powiecie albo zrobicie coś, czego później będziecie żałować. Chciałbym, żeby wszyscy się teraz łaskawie zamknęli i posłuchali tej taśmy. Czy ktoś z obecnych na sali ma coś przeciwko temu? Nie odezwał się nikt. - Znakomicie. Więc uważajcie. Taśmę otrzymaliśmy mniej więcej trzy godziny temu ze źródła, które będziemy nazywać poufnym źródłem rządowym - kontynuował Fogarty, jakby między członkami jego grupy specjalnej nie zaszło ostatnio nic szczególnego. - Dla wyjaśnienia dodam, że nie zdradzono nam ani danych na temat osób rozmawiających, ani miejsca, gdzie założono podsłuch. Prawdopodobnie dlatego, że jest nielegalny. - Innymi słowy, oficjalnie taśma nie istnieje, tak? - spytał Koda. - Otóż to. Choć mając na uwadze cele naszej działalności, nie sądzę, żeby kwestia legalności czy nielegalności miała jakiekolwiek znaczenie. Posłuchajcie sami - zakończył, wciskając klawisz z napisem: "Play". W sali konferencyjnej rozległ się stłumiony, niewyraźny głos. - Tęcza? Mówi Mike Theiss. - Sie masz. Jak leci? - Znakomicie. Słuchaj, dostałem twoją wiadomość. Wiem, jak dzwonić. Podać ci numer? - Dawaj. - Dwa - dwa - siedem... pięć - pięć - dziewięć - dwa. - Dobra. Za kwadrans. Głośny trzask odkładanej słuchawki. Przez kilka sekund głośnik magnetofonu milczał. Potem rozległ się dzwonek telefonu, cichutki trzask i usłyszeli dalszą część rozmowy - To ty? - Tak, stary, nawijaj. Jesteśmy czyści. - Założyli podsłuch w dwóch budkach telefonicznych? spytał z niedowierzaniem Koda. - Skąd, do diabła, wiedzieli, gdzie...? Fogarty uciszył go machnięciem ręki. - Słuchaj, Tęcza. Chodzi o ten interes, który omawialiśmy wczoraj z Pilgrimem... - No i? Aż nie do wiary, co? - Jezu, z tego, co mówicie, można na tym zbić straszliwe pieniądze... Śmiech. - Posłuchaj, Tęcza. Nie wciskam wam kitu i nie trzęsę dupą. Tak jak mówiłem wczoraj Pilgrimowi, mogę wyłożyć kilka melonów z własnej kieszeni, ale co mam do cholery powiedzieć tym bankierom? - Prawdę, przyjacielu, szczerą prawdę. Wywal kawę na ławę, i kropka. Mają dość zdrowego rozsądku, żeby trzymać język za zębami. Bo to, o czym mówimy, wywróci cały ten pierdolony rynek do góry nogami. Postawi go, kurwa, na głowie! - Tak, rozumiem, co masz na myśli, i właśnie w tym rzecz. Słuchaj, czy pomyśleliście, co się tu będzie działo, jeśli ta wasza teoria się sprawdzi? - Analogi to nie teoria, przyjacielu. To fakty. Mówimy o stuprocentowo legalnym narkotyku. Można nim handlować, palić, wlać sobie do ucha, można z nim zrobić, co ci się tylko żywnie podoba. Możesz go nawet opchnąć agentowi, jeśli będziesz dobrze nawijał. Bez znaczenia komu. Czy wy tego nie rozumiecie? Szpicel może ci naskoczyć, kapujesz? O ile tylko rozegramy to jak trzeba, towar jest absolutnie legalny. Le-gal-ny. Dotarło? - No tak, ale słuchaj, jesteś pewien, że to nie kolejny sposób na upchnięcie towaru z podkładką? No wiesz, prochy wyglądają jak prawdziwe, do tego lewa recepta i tak dalej, a zamiast koki czy hery masz w kapsułce kofeinę czy coś w tym rodzaju. - Nie, łaskawco, nie tym razem. Posłuchaj uważnie. To, o czym mówisz, to gówno za dziesięć centów. Towar dla szczeniaków. I ludzie o tym dobrze wiedzą. My mówimy o prochach dla dorosłych, o mocnych prochach dla mocnych ludzi. O czymś, co wywraca ci mózg na lewą stronę i wyciska z niego takie obrazki, że lepszych nie można. I do tego jest legalny, stuprocentowo legalny. Czy wy tego nigdy nie zrozumiecie? - Ależ oczywiście, że rozumiemy, jak najbardziej. Nie unoś się, po prostu to brzmi tak dobrze, tak zachęcająco, że... Zwłaszcza kiedy pomyślę, ile można na tym zarobić. Jezu, Tęcza, to naprawdę niesamowite. Ale to nie podpucha, co? Nie robicie tego tylko po to, żeby wpuścić gliniarzy w kanał, prawda? - Nie, przyjacielu, nie o to chodzi. Znowu śmiech. - O Chryste, Tęcza, wiesz, co się będzie działo na ulicach? Wiesz, w jakie kłopoty możemy się wpakować? Kurwa, przecież gadamy tu o totalnym wyrolowaniu całej zorganizowanej przestępczości! Jezu słodki, weź choćby rodzinę Locotty. W kokainę i heroinę zainwestowali miliardy dolarów. Całe miliardy, kurwa! Myślisz, że na to spluną? Akurat. A jak odkryją, że to my... Boże, nawet nie chcę o tym myśleć. - Głos mówiącego wyraźnie zadrżał. - Posłuchaj, Tęcza. Musimy to jeszcze raz obgadać z Pilgrimem... - Wykluczone. Teraz ty mnie posłuchaj. Pilgrim wszystko dokładnie rozpracował, jasne? Robi dla nas chemik nad chemikami. Mistrz, arcymistrz, chemik numer jeden, kapujesz? I to on produkuje towar nie ten pojeb Drobeck. Ten facet wyprzedza myślą nasze czasy o tysiące lat świetlnych, rozumiesz? A wiesz dlaczego? Bo zaopatruje Pilgrima w całą serię różnych analogów. Pamiętasz, co ci mówiliśmy? Te analogi działają jak normalny narkotyk, z tym że mają trochę inną budowę chemiczną, co znaczy, że są legalne. Musimy je tylko przetestować, żeby wyłowić najlepsze. A powiem ci, przyjacielu, że niektóre z nich działają tak, że proszę siadać. Lepiej niż hera. - Bajerujesz... - Mówię ci, stary, sam widziałem, na własne oczy. Powiem ci coś jeszcze. Nasza pierwsza świnka doświadczalna była po tych prochach tak napalona, że chciała się rypać dwadzieścia cztery godziny na dobę. Więc tak, jak mówiłem: te, które działają najsilniej, będziemy wytwarzać w kilogramowych paczkach, po kilogramie każdego analogu. Żeby nas powstrzymać, federalni będą musieli zmienić prawo. Zmienić je bardzo konkretnie, zakazać stosowania takiego to a takiego analogu, jasne? Zanim to zrobią, minie co najmniej rok. Rok na rozprowadzenie zapasu kolejnego analogu. A jak sądzisz, od kogo ludzie będą przez ten rok kupowali? Od tych, co sprzedają kokę i herę? Od tych, przez których mogą pójść do pierdla? Czy od kogoś takiego jak my? Od kogoś, kto sprzedaje legalne, wspaniale działające prochy? Wyobrażasz sobie tę forsę, przyjacielu? Pomyśl o tym, tylko o tym pomyśl. - Jezu... - Szept niczym błagalna modlitwa. - Prawda? I pamiętaj, jak zmienią prawo, musimy tylko spalić laboratorium i nie zostawiając za sobą żadnych śladów przestępczej działalności, przenieść się do następnego. A to żaden problem, bo zbudujemy ich dziesiątki. No i co ty na to? Znów zadziwiony szept: - Chryste, wielka sieć punktów sprzedaży, jak restauracje McDonalda... - Otóż to. Dobrze to rozegramy i mówię ci, jeśli tylko zmylimy Locottę, nie powstrzymają nas ani federalni, ani gliniarze, ani nikt inny. A Locotta może nam nakukać, bo tak przywarujemy, że w życiu nas nie znajdzie. No i co? Mam rację? - A co z Lesterem? - Mój drogi przyjacielu, przecież ci mówiłem, że Jimmy się nim zaopiekuje, prawda? No i się zaopiekował. - Hmm... no chyba tak. A ten chemik? Dlaczego nie słysze- liśmy o nim wcześniej? Kto to jest? - Nie mam zielonego pojęcia. Jakiś profesorek z uniwersy- tetu. Wiem tylko, że Pilgrim nazywa faceta alchemikiem. - Alchemikiem? Współczesny alchemik, który wytwarza legalne narkotyki? Jezu, czyż to nie piękne? Alchemik! Chryste panie, współczesny alchemik! Trzask wyłączanego magnetofonu. W sali konferencyjnej zaległa grobowa cisza. - No i co, Ben? - spytał cicho Fogarty przerywając milcze- nie. - Nadal sądzisz, że możecie wyjść z Charleyem na ulicę i kupić od Pilgrima pół kilograma kokainy? 14 Na skutek trzygodzinnej różnicy czasu między pustynnymi rejonami południowej Kalifornii a bagnistymi okolicami Glynco w Georgii niebo nad południowo-zachodnią częścią pustyni Mojave wciąż płonęło cudownymi wstążkami i kłaczkami cirrusów, w których igrały jaskrawopomarańczowe i czerwonawe promienie zachodzącego słońca. Po długiej i wyczerpującej podróży profesor David Isaac i Nichole Faysonnt stanęli na szczycie góry. Odległość, jaką pokonali, nie była w gruncie rzeczy taka duża: niecałe dwieście kilometrów, z czego ostatnie dwadzieścia krętą górską drogą, z której roztaczały się wspaniałe widoki na pustynię porośniętą karłowatymi drzewkami Jozuego. W ciszy i samotności jechali pośród skał i wdychali chłodne, czyste, nasycone zapachem sosen powietrze. Dla dwojga zakochanych dwu- i półgodzinna przejażdżka powinna być czymś odprężającym i przyjemnym. I z pewnością by była, gdyby kochankami nie targały sprzeczne emocje, takie jak pożądanie, chciwość, ambicja czy ciekawość; nie wspominając już o tym, że narastająca w nich niepewność, typowa dla wszystkich dyletantów, przeradzała się stopniowo w czysty, niczym niezmącony strach. Tak więc zamiast dwojga rozpalonych kochanków z niecier- pliwością wyglądających samotnego domku na szczycie Orlej Góry, z "garbusa" wysiadło dwoje zmęczonych, wymiętych, spoconych i psychicznie wyczerpanych konspiratorów. Wysiedli i rozprostowując zesztywniałe kości, z lubością zaczerpnęli chłodnego, ożywczego powietrza. Trzymając się za ręce, podeszli do krawędzi wysokiego nawisu, gdzie stali w milczeniu, patrząc, jak przetykane purpurą chmury powoli bledną i szarzeją, by w końcu ściemnieć i otoczyć się granatową obwódką. - Chyba straciliśmy najpiękniejszy moment - szepnęła Ni- chole, ściskając obiema rękami dłoń Isaaca. Stała w zapadającej ciemności, nie patrząc mu w twarz, gdyż bała się, że ujrzy w niej odbicie własnego strachu i obaw. - Nie, Nichole, nic nie straciliśmy. Nie myśleliśmy o tym, i tyle. Ten moment po prostu minął. - Obrócił się, żeby ją pocałować. - Będą inne zachody słońca - dodał z uśmiechem. - Równie piękne. - Boże, mam nadzieję - wyszeptała żarliwie. - Musisz pamiętać, że oni wcale nie są tacy przebiegli. Chcą, żebyśmy tak uważali, a to duża różnica - zapewniał i ją, i siebie. - Tak, na pewno są niebezpieczni, źli i aroganccy. To fakt, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. I z pewnością są bardzo dobrzy w nocnych podchodach i straszeniu ludzi... takich jak my. Przypomniał sobie, jak omal nie umarł z przerażenia, gdy zrozumiał, że krzyk Nichole nie jest już krzykiem rozkoszy, że dziewczyna krzyczy... ze strachu? Jak podążył wzrokiem za jej spojrzeniem, by zobaczyć ten koszmarny ostry nóż, tkwiący w ścianie niecały metr nad jego głową. Jak nie mógł się później skutecznie pobudzia, żeby... Tak, do tej pory nie mógł. - Ale to nic - dodał szybko. - Jakoś sobie z nimi poradzimy, bo wiemy że robią błędy jak wszyscy ludzie. Jak choćby przy testowaniu A-17, to najlepszy przykład. - Isaac zamilkł na chwilę, starannie rozważając to, co miał powiedzieć. - Dlatego musimy być czujni i gotowi natychmiast wykorzystać każdy ich błąd. Jeśli zdołamy to zrobić, nic nam nie będzie. Co ty na to? - spytał. Coraz bardziej spięta Nichole odetchnęła głęboko i skinęła niepewnie głową. - Dobrze - powiedziała. - Więc bierzmy się do roboty, żeby jak najszybciej to skończyć i czym prędzej stąd wyjechać. W innej piwnicy - właściwie w bunkrze mieszczącym kilka gabinetów i pokoi do pracy, usytuowanym pod luksusowym domem na wzgórzu Del Mar tuż nad Pacyfikiem - siedział Lafayette Beaumont Raynee. Siedział sam, w prawie zupełnie ciemnym pokoju długości dwunastu i szerokości sześciu metrów rozmyślając o splatających się z sobą elementach, które urozmaicały jego już i tak niezwykle bogate życie - w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. W zupełnym bezruchu czekał, aż z mroku wychynie podarunek Simona Drobecka. Był to podarunek, który Raynee cenił sobie bardziej niż zbiór kilkunastu egzemplarzy starożytnej broni zdobiącej ściany jego groty. Zawsze fascynowały go historie opowiadające o gwałtownej śmierci, jakie wiązały się z każdym wiszącym tu ostrzem, historie czyichś rozpaczliwych wysiłków przerwanych straszliwym cięciem lub okrutnym sztychem. Mimo to dar Drobecka pociągał go jeszcze bardziej, gdyż był darem doprawdy niezwykłym. Bo ten dar był śmiercią. Żyjącą, oddychającą, pełzającą w milczeniu śmiercią, o której krążyły upiorne legendy i która od wieków napełniała ludzi przerażeniem bez względu na to, jak bardzo byli nieustraszeni. Dotykając ostrych jak brzytwa kling, Raynee mógł wyobrazić sobie grozę, jaką każda z nich wywoływała. Lecz dzięki podarunkowi Drobecka nie potrzebował już wyobraźni. Teraz mógł strachu doświadczyć, osobiście go przeżyć, mógł sprawdzić, jak czuje się człowiek widząc nadchodzącą śmierć. I pragnął tego bardziej niż czegokolwiek w świecie. Jedynym źródłem światła w mrocznej grocie była pojedyncza czerwona żarówka na suficie, z której sączyły się prawie niewidzialne szkarłatne promienie; kiedy padały na jakiś fluo- ryzujący materiał, zyskiwały na intensywności i jaskrawości. Żarówka stanowiła jedyne zabezpieczenie, na jakie pozwoliła sobie straszliwa osobowość Tęczy, odczuwająca nieodparty przymus ciągłego doświadczania wrażeń, które towarzyszą skazańcowi czekającemu na śmierć. W dodatku żarówka mogła się w każdej chwili przepalia... Nie licząc kilku nitek w jego ubraniu, w ciemnej grocie były tylko dwa obiekty zdolne do pochłonięcia szkarłatnego światła i wytworzenia niesamowitego żółtawopomarańczowego odblasku. I oto nagle jeden z nich ożył... Tam! Po lewej stronie! W przeciwległym rogu pomieszczenia zaświeciła pomarańczowa plamka. Uniosła się wolno, obróciła w lewo, w prawo i wtedy Raynee spostrzegł, że to nie jeden, a dwa punkciki. Dwa żółtopomarańczowe punkciki, które przeobraziły się szybko w pałające wściekłością ślepia... ...królowej wszystkich węży - kobry Naja. Stworzenie pełzło w ciemności, chcąc odnaleźć tego, który śmiał usiąść tak niedaleko i nie będąc w stanie ocenić dzielącej ich odległości, obserwować jej ruchy. W gabinecie obok zadzwonił telefon. Zdekoncentrowany Raynee niechętnie wyciągnął rękę, pstryknął przełącznikiem i grotę zalało łagodne niebieskawe światło. Kobra uniosła jedną trzecią długości swego pięciometrowego cielska, rozłożyła kaptur, a jej oczy rozbłysły jeszcze intensywniejszym blaskiem. Skupiona, patrzyła, jak Raynee wstaje, bierze hakowaty chwytak na węże i wychodzi przez jedyne w pomieszczeniu drzwi. Sięgając po słuchawkę, musnął ręką pakiecik z dziesięcioma szczelnie zamkniętymi fiolkami zawierającymi dziesięć różnych analogów starannie oznaczonych symbolami od B-8 do B-16. Ostatnia przesyłka od Isaaca. W każdej fiolce było około dziesięciu gramów białego krystalicznego proszku symbolizującego ich przyszłość i potęgę. Dziesięć analogów, z których przynajmniej jeden mógł kiedyś wyprzeć z rynku heroinę i kokainę, a już na pewno zastąpić analog tiopeinowy, bo ten niezupełnie spełnił ich oczekiwania, co wcale nie znaczy, że nie nadawał się do pierwszej serii prób. - Tęcza - wyszeptał. - Mówi Pilgrim. - Ponury lekko zachrypnięty głos. - Opowiadaj. Raynee posłusznie zdał szczegółowe sprawozdanie z przebiegu dotychczasowych rokowań i prac. Michael Theiss, ich kalifornijski bankier i konsultant finansowy, dał się przekonać i zabiegał już o fundusze niezbędne do zbudowania tajnych laboratoriów. Działał trochę nerwowo, niemniej popierał ich w całej rozciągłości. Nadeszły nowe analogi. Tak, Isaac i jego przyjaciółka są już na miejscu i zakładają prototypowe laboratorium do wytwarzania analogu tiopeinowego. Będzie gotowe na czas. W trakcie prób z analogami pojawiły się pewne problemy, które Jimmy musi rozważyć. - Mów - rozkazał Pilgrim. Raynee opisał, jak przebiegały pierwsze testy analogu A-17 przeprowadzone na grupie zawsze chętnych wyrostków ze szkół średnich, których wpływowi rodzice, wywodzący się z wyższych klas społecznych, przeżyli nielichy szok, kiedy otrzymawszy wezwanie do szpitala dowiedzieli się od policjantów, że ich pociechy omal nie umarły od przedawkowania nie ustalonego jeszcze narkotyku. W rezultacie powyższego szefowie policji w niektórych mia- steczkach znaleźli się pod nader silną presją polityczną, a do wytępienia handlarzy sprzedających prochy dzieciakom i tak nie potrzebowali szczególnej zachęty. Dwóch pierwszych zastępców Rayneego musiało zrejterować i czmychnąć z południowej Kalifornii. Dlatego w przyszłości dobór obiektów doświadczalnych należy przeprowadzać o wiele staranniej. - Rozpracuj metody i nie przerywaj prób - rozkazał Pilgrim. - Te dane są nam bardzo potrzebne. - Załatwione. - Co z Locottą? - Ostatnio kręcili się tutaj jego ludzie - odrzekł Raynee. - Sam Rosey rozpuszcza wieści, że Locotta jest ciężko wnerwiony i że czeka na twój telefon. Dał ci czas do jutra, do dziesiątej. - O tym wiedzieliśmy - mruknął Pilgrim. - Tak, ale wygląda na to, że stary Jake trochę się niecierpliwi. - Tęcza zachichotał. - Powiadają, że do miasta zawitał Tassio... - Naprawdę? - Pilgrim był lekko rozbawiony. - Może nadszedł już czas, żebyśmy z nim pogadali, co? - zasugerował Tęcza. Przez krótką chwilę Pilgrim milczał i rozważał informację uzyskaną przez wywiadowców Tęczy. - Tak - zdecydował w końcu - najwyższa pora, żeby ich nieco zmylić. Niech mają o czym myśleć, podczas gdy my dokończymy to, co zaczęliśmy . - O tak, już ja im dam do myślenia! - Tęcza znów zachichotał i jak zwykle poniewczasie stwierdził, że Pilgrim już go nie słyszy. Odłożywszy słuchawkę, Lafayette Beaumont Raynee siedział chwilę za biurkiem, kontemplując krystaliczne piękno śnieżnobiałego proszku błyszczącego w dziesięciu fiolkach i zastanawiając się, która z nich - jeśli w ogóle któraś - będzie właśnie tą jedyną, tą wyśnioną. Jego wrażliwa ręka wędrowała po blacie, aż odnalazła płaską rękojeść noża. Czułymi, delikatnymi palcami musnął lśniące ostrze i chwilę ważył sztylet w dłoni. I nagle, ruchem tak szybkim, że aż niewidocznym, wyrzucił rękę w przód. ®wist, głuche uderzenie i nóż utkwił w piersi czarnej sylwetkowej tarczy zawieszonej na ścianie. Zadowolony z wyważenia sztyletu i czystości kryształków w fiolkach, Raynee sięgnął po słuchawkę. - Zorza i Piszczyk - szepnął. - Za godzinę w moim biurze. Brutalnie go obudzono, kazano nałożyć poplamiony podkoszulek i lepkie od brudu dżinsy, po czym Roy Schultzheimer dostarczył go przed wejście do podziemnego gabinetu Tęczy. Kiedy tam dojechali, trzęsący się jak galareta Bylighter miał łzy w oczach. Schultzheimer musiał pomóc mu wysiąść z samochodu, następnie przeprowadził Piszczyka przez garaż. Stanęli przed stalowymi drzwiami. Milczący strażnik wcisnął guzik, kiwnął głową do obiektywu kamery nad futryną, a kiedy elektronicznie sterowane wrota rozsunęły się z metalicznym trzaskiem, niecierpliwie mruknął i wepchnął Bylightera za próg. Bylighter wpadł do środka, cudem odzyskał równowagę, a kiedy podniósł wzrok, stwierdził, że stoi przed dziwaczną, pudełkowato- ramiastą konstrukcją, która niecałe trzy metry dalej przechodzi w duży ciemny pokój. W pokoju, za biurkiem, ujrzał Tęczę w towarzystwie kogoś o długich, jasnych i kręconych włosach. Piszczyk natychmiast pojął, że jedyna droga w głąb pomieszczenia wiedzie przez tę dziwną i groźną ramę. - Chodź tutaj - rozkazał Raynee. - Co...? - wybełkotał Bylighter. - A teraz stój. Ani kroku dalej. Piszczyk znieruchomiał widząc w uniesionej dłoni Tęczy błyszczący nóż. Stał, wytrzeszczając oczy, gdy wtem w górze rozbłysła ukryta lampa, zalewając mu twarz zielonkawą poświatą. - Rusz dupę i siadaj - warknął Raynee. Bylighter zrobił kilka niepewnych kroków i usiadł, jak mu kazano. Zaraz jednak wydał z siebie pełen przerażenia pisk i szarpnął się w bok. Ręka Tęczy wystrzeliła do przodu, sztylet śmignął Piszczykowi tuż koło ucha i utkwił w czole czarnej sylwetki wiszącej na wykładanych korkiem drzwiach. Superczułe detektory umieszczone w ramowatej konstrukcji strzegącej wejścia do gabinetu zareagowały błyskawicznie: światło zmieniło barwę na jaskrawoczerwoną. Bylighter oddał mocz w spodnie. Co prawda zdawał sobie z tego sprawę, ale zupełnie go to nie obchodziło. Twarz mu poszarzała, drżał ze strachu i nie mógł oderwać oczu od dwóch identycznych noży spoczywających na biurku tuż koło prawej ręki Rayneego. - Wygląda na to, że nie masz na sobie żadnej pluskwy - szepnął złowieszczo Tęcza. - Co...? Pluskwy? Jakiej...? Nie, Boże, skąd... - jąkał By- lighter, dziko potrząsając głową i obejmując kurczowo podło- kietniki fotela. - Dlaczego miałbym...? To znaczy, Chryste, Tęcza, przecież nigdy bym nie śmiał... - Wiem, chłopcze, wiem - mówił dalej Raynee ignorując gorączkowe zapewnienia Piszczyka. - Wiedziałem, że nigdy byś nie śmiał, a teraz wiem, że nie śmiałeś. - Znacząco zawiesił głos. - No cóż, poznaj swoją nową partnerkę. Zorzo, kochanie, to jest Piszczyk. Ten, o którym ci mówiłem. Po raz pierwszy od chwili, kiedy wkroczył do ciemnego, strasznego gabinetu, Bylighter zdołał oderwać wzrok od prze- rażającej kolekcji noży, mieczów i toporów wojennych zawieszonych na ścianie i spojrzeć na drobną blondynkę siedzącą niecałe dwa metry od niego. Spojrzał na nią i od razu pomyślał, że to niemożliwe, że dziewczyna jest tylko zwidą, sennym marzeniem. Tak, na pewno, bo była zbyt gładka, zbyt... doskonała. Tęcza schwytał gdzieś anioła, ubrał go w jedwabną cieniutką jak pajęczyna suknię, po czym kazał mu siedzieć w tym mrocznym, przerażającym lochu i świecić. Dziewczyna - bo istniała naprawdę - była absolutnie naj- piękniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widział. O wiele bardziej erotyczna niż najwspanialsze i najbardziej podniecające modelki z jego dobrze już zużytej kolekcji "Playboyów" i "Penthouse'ów". Spojrzał na jej długie włosy spływające lokami na gładkie, kształtne i nagie ramiona, po czym długo sycił wzrok wypukłościami jej ciała, których delikatny materiał sukni wcale nie osłaniał, pełnymi, zmysłowymi wargami układającymi się w rozkoszny, jakby zaciekawiony uśmiech, dołeczkami w policzkach i drobnym noskiem. Lecz kiedy ujrzał jej błękitne oczy, które lśniąc niczym tafla głębokiego jeziora obiecywały nie kończące się noce erotycznie agresywnych uniesień, Piszczyk zrozumiał w końcu, że ta zwiewna, drobniutka istota ma więcej wspólnego z diabłem niż z aniołem. Kiedy profesor Isaac i Nichole Faysonnt zajęli się składa- niem części "podziemnego" laboratorium, przerażające wspomnienia minionego ranka zaczęły stopniowo blednąć, niczym czerwonopomarańczowe cirrusy odbijające promienie zachodzącego słońca. Lecz Isaac uświadomił sobie, że ta poetycka analogia nie jest wcale pocieszająca. Wszedł na czworakach pod zlew, żeby zbadać przerdzewiałe zawory odcinające dopływ wody, i zdał sobie sprawę, że tak samo jak słońce, które zniknęło za horyzontem, poranna zmora wkrótce powróci. Że z czasem powróci i jedno, i drugie, bo to po prostu nieuniknione. Zrozumiał wreszcie, w jaki sposób funkcjonuje nikczemny i złośliwy umysł Jimmy'ego Pilgrima. A kiedy już zrozumiał, wcale mu się to nie spodobało. Na szczęście dla profesora, zbudowana z pustaków piwnica, w której miało powstać bezpieczne i sprawnie działające labo- ratorium, stwarzała takie ograniczenia, że Isaac szybko zapomniał o Pilgrimie. Większość problemów była natury czysto mechanicznej: zatkane przewody wentylacyjne i rury odpływowe, iskrzące bezpieczniki, przepalone lub rozbite żarówki. Pobliska pustynia też dawała się im we znaki. To właśnie stamtąd pochodził brud, piasek, chmary much, hordy pająków oraz... bardzo żywotny i wścibski szczurek, który - mimo licznych wysiłków profesora i Nichole - nie dał się schwytać i wyrzucić ze swego podziemnego domu. Uporządkowanie i doprowadzenie piwnicy do stanu względnej używalności zajęło naukowcom dwie godziny. Szczura wypędzić nie zdołali. Po trzeciej nieudanej obławie Nichole postanowiła nadać mu imię dalekiego krewnego angielskich samochodów sportowych - starego wozu jej ojca. Zrozumiawszy, że dalsze próby wysiedlenia Mini-Coopera z jego środowiska są skazane na niepowodzenie, Isaac i Nichole złożyli broń i przed o wiele trudniejszym zadaniem, jakie ich czekało - przed zmontowaniem skomplikowanej aparatury chemicznej - zrobili sobie półgodzinną przerwę na umycie się i posiłek. Podobnie jak Isaac, Nichole Faysonnt była niezwykle kom- petentną chemiczką i uwielbiała stawiać czoło wyrafinowanym problemom. Mimo strachu i niepewności, które stały się ostatnio częścią składową jej związku z profesorem, szybko znalazła pocieszenie i zapomnienie w rozpakowywaniu grubościennego szkła laboratoryjnego, w spinaniu klamer i zacisków oraz w łączeniu i uszczelnianiu klejem poszczególnych fragmentów aparatury. Kiedy wszystkie szklane części zostały złożone i należycie ustawione, przemyli najważniejsze elementy wodą destylowaną, poprawili klamry i stojaki, odrzucili pod ścianę pakuły, tekturę oraz papier i przystąpili do następnej fazy operacji. Wielkie kuliste naczynia, w których miały zachodzić naj- ważniejsze reakcje procesu syntezy, podłączyli do skomplikowanych chłodnic zwrotnych, a te z kolei - przezroczystymi rurkami - do piwnicznej kanalizacji: do rur doprowadzających i odprowadzających wodę. Pompę i grubościenne kolby do filtrowania skrystalizowanych składników cieczy macierzystej połączyli gumowymi przewodami próżniowymi. Zamontowali też niewielki okap wyciągowy. Połączyli go z systemem wentylacyjnym, a następnie ustawili pod nim tace i desykatory, które miały wysuszyć czyste, przefiltrowane kry- ształki i zamienić je w kłaczkowaty biały proszek. Ku rozbawieniu Isaaca i Nichole, brudna, pokryta pajęczyną piwnica samotnego górskiego domku zaczynała coraz bardziej przypominać laboratorium średniowiecznego alchemika. Po niecałych trzech godzinach podstawowa aparatura do wytwarzania pięcio- i dziesięciokilogramowych próbek analogu tiopeinowego była gotowa. Delektując się smukłym pięknem pyreksowej struktury, dwoje naukowców poświęciło kilka minut na dokładną lustrację wszystkich połączeń. Później, kiedy Isaac zaczął sprawdzać instalację elektryczną, Nichole przyniosła z samochodu sprzęt o wiele mniej skomplikowany, acz bardzo przydatny. Isaac klęczał właśnie przed pompą próżniową, zastanawiając się, którędy przeprowadzić kabel uziemiający - miał sięgnąć pobliskiej rury kanalizacyjnej - gdy w piwnicy rozszedł się aromatyczny zapach świeżo zaparzonej kawy. Kiedy profesor uznał, że pompa jest właściwie uziemiona, zrobili sobie zasłużoną dwudziestominutową przerwę. Isaac, z łatwością wpadając w rolę doświadczonego mentora, wytłumaczył Nichole, dlaczego złożony system chłodnic i skraplaczy jest tak niezmiernie ważny dla powodzenia całego przedsięwzięcia. - Ze względów bezpieczeństwa nie możemy dopuścić do nagromadzenia oparów cyjanku i eteru - zaczął upijając z lubością łyk gorącej kawy. - To oczywiste - odrzekła niecierpliwie Nichole. - Podsta- wowe zasady bezpieczeństwa i higieny pracy w laboratorium. Wszystko to rozumiem, ale dlaczego nie możemy po prostu wyprowadzić przewodów wentylacyjnych poza dom, zamiast skraplać opary w pobliżu miejsca, gdzie zachodzą krytyczne reakcje chemiczne? - spytała rozsądnie. - Te kondensatory musiały strasznie dużo kosztować. - Tylko mi nie mów, że zaczęłaś troszczyć się o pieniądze Pilgrima - rzucił wesoło Isaac. Nichole pokręciła ze znużeniem głową. - Ani myślę. Tylko że to po prostu nie ma sensu. Po co wydawać pieniądze na drogie skraplacze, skoro instalowanie tych urządzeń w pobliżu głównej aparatury zwiększa niebezpieczeństwo eksplozji? Ryzyko wycieku cyjankali przy tym systemie wentylacyjnym jest minimalne. Instalację elektryczną uziemiłeś, więc prawdopodobieństwo wybuchu oparów eteru też jest nikłe. No, chyba że ichniejszy chemik będzie na tyle głupi, żeby tu palić. W tym wypadku... - Wzruszyła ramionami, rozglądając się po ścianach. - Wciąż myślisz jak zawodowa chemiczka - skonstatował Isaac. - Zapominasz o pewnym niezwykle ważnym czynniku: w tajnym laboratorium kamuflaż jest równie ważny jak środki bezpieczeństwa, a jeśli nasze przypuszczenia są trafne, może nawet ważniejszy. Tak czy inaczej, Pilgrim nie może sobie pozwolić na zdekonspirowanie tej fabryczki. A dobrze wiesz, że w okolicy jakiegokolwiek laboratorium można bardzo łatwo wykryć nawet śladowe ilości eteru czy cyjanku. - A więc zbudowaliśmy zamknięty system wentylacyjny, dzięki któremu jakiś studenciak spali sobie płuca albo nafaszeruje się cyjankiem, tak? - Ale to nie my narażamy go na to niebezpieczeństwo - przypomniał jej łagodnie Isaac. - Zgodziliśmy się zbudować dla Pilgrima system funkcjonujący według narzuconych przez niego instrukcji. Teraz możemy mieć tylko nadzieję, że pracujący tu chemik będzie często sprawdzał szczelność aparatury... - I wiedział, że jeśli zapali tu papierosa, to natychmiast wyleci w powietrze - dokończyła Nichole. - To też - zgodził się profesor. - Lecz bez względu na środki bezpieczeństwa, nie możemy brać na siebie winy za nierozważne postępowanie innych. - Ale przecież... - Podobnie z naszymi analogami - rzekł Isaac z naciskiem. - Ludzie będą brali narkotyki bez względu na to, kto je wytwarza, a ci, co je wytwarzają i rozprowadzają, będą z tego czerpali olbrzymie korzyści materialne. Tak się przypadkiem złożyło, że tobie i mnie dano wyjątkową szansę zbadania i wypróbowania grupy analogów, które mogą w sposób radykalny zmienić koncepcje współczesnej chemii neurologicznej. - Zmienić ją kosztem... - zaczęła Nichole, zdecydowana odgrywać rolę advocatus diaboli do chwili, aż wyzbędzie się dręczących ją wątpliwości. - Kosztem kilku osobników, którzy tak czy inaczej zrujno- waliby sobie organizm, szprycując się heroiną lub P$C$P w głupi sposób marnując sobie życie - dokończył za nią Isaac. - To prawda. - Wiem, że to prawda - stwierdził z naciskiem profesor. - Z etycznego punktu widzenia koncepcja wykorzystywania żywych obiektów doświadczalnych, łącznie z homo sapiens, jest sprawą dyskusyjną, lecz bądźmy szczerzy. W jakiej fazie byłby teraz postęp naukowy, gdyby badacze nie nalegali na eksperymenty z żywymi organizmami? - Wiem, ale... - Nichole, możemy przeprowadzić setki symulacji komputerowych. Możemy szacować, oceniać i teoretyzować, ale do- póki nie przetestujemy analogów na ludziach, nie będziemy wiedzieli, jak naprawdę działają. Przy obowiązujących przepisach i rozporządzeniach minęłyby lata, może nawet dziesiątki lat, zanim moglibyśmy skutecznie wypróbować choćby jeden analog. A biorąc pod uwagę wielką różnorodność ich struktur... - Profesor pokręcił ze smutkiem głową i ciężko westchnął. - Za naszego życia nie zdołalibyśmy rozwikłać nawet drobnej części zagadnienia. Przynajmniej nie w sposób legalny. Pogrążona w zadumie Nichole milczała. Bardziej niż czego- kolwiek na świecie pragnęła, żeby wszystko było jak przedtem, jak w czasach, kiedy Isaac nie wiedział jeszcze o istnieniu notatnika alchemiczki Marii... jak w czasach, kiedy nie groził im żaden złowieszczy nóż, który tak bardzo profesora odmienił. Ale teraz było już za późno. O wiele za późno. Żeby przetrwać jako para naukowców i kochanków - żeby w ogóle przetrwać - musieli przeć naprzód. - Tak więc nieuchronnie wracamy do punktu wyjścia podsumował Isaac. - Pilgrim dał nam olbrzymią szansę. Uważam, że postąpilibyśmy głupio, z zawodowego, historycznego, a nawet etycznego punktu widzenia, gdybyśmy odrzucili jedyną w życiu możliwość zgłębienia chemii ludzkiego umysłu. Innymi słowy, gdybyśmy nie poszli w ślady Marii? - szepnęła Nichole patrząc w udręczone oczy Isaaca. - Tak. Z jej notatek wynika, że chciała nam przekazać coś niezwykle ważnego. Myślę, że powinniśmy jej posłuchać. Jesteśmy jej to winni. Jej i sobie. Kiedy Piszczyk po raz kolejny spojrzał na siedzącą obok blondynkę, Tęcza grzmotnął pięścią w biurko i ryknął: - Do kurwy nędzy! Słuchasz mnie, ty pierdolony głupku, czy nie?! - Cccooo...? - Bylighter aż podskoczył. Ze strachu zaschło mu w ustach. - Tttaaak, oczywiście, Tęcza, słuchałem cały czas! - No to powtórz - warknął Raynee kierując w stronę prze- rażonego Piszczyka płaskie ostrze noża. - Ale już! Gadaj! - No... ja i Zorza... - dukał Bylighter - ja i Zorza... mamy przetestować te nowe analogi. Mamy je dać dziwkom i niektórym klientom. Mamy sprawdzić, czy... - Będziesz jej pomagał. Będziesz robił wszystko, co ci każe. I tym razem nie zawalisz. Nie zawalisz, Piszczyk, rozumiesz? Bylighter kiwnął rozpaczliwie głową, bo nie mógł wykrztusić ani słowa. Wytrzeszczonymi ze strachu oczyma gapił się na czubek grubego noża o podwójnym ostrzu, skierowany prosto w jego pierś. - No? - Roz... roz... rozumiem - zapiszczał, bo przerażenie ści- skało mu gardło. - Jezu, Tęcza, przyrzekam, że nie... że nie... Raynee posłał mu wściekłe spojrzenie. - Wiem, że nie zawalisz. Teraz opowiedz mi jeszcze raz o tej dziewczynie i jej przyjaciołach. O tej, która nagabuje cię o prochy. - Eeee... Myślę, że nadal ją interesują, chyba tak. Powie- działem im, że... że spotkamy się jutro koło południa. Że może coś do tego czasu załatwię. Jak się spotkamy, to... - Spierdalaj, Piszczyk - warknął Tęcza. - I zmień gacie, zanim się na dokładkę zesrasz. - Ale... ale co z... - Won stąd! Raynee i Zorza patrzyli z nie ukrywanym rozbawieniem, jak Bylighter zrywa się z fotela i znika za ledwo uchylonymi drzwiami, które Tęcza otworzył przyciśnięciem guzika na biurku. - Nie wierzę. - Zadziwiona blondynka pokręciła głową. - Naprawdę zsikał się w spodnie... - To dla niego normalka - prychnął zdegustowany Raynee, rzucając nóż na biurko. - Masz. Weź te analogi. - Podsunął jej pakiecik z fiolkami. - Rozważ je na dawki wielkości jednej dziesiątej grama i ponumeruj, żeby się nie pomieszały. Szlag by to trafił - warknął zirytowany. - Temu zasrańcowi nie można ufać. Wszystko spieprzy. - W życiu nie widziałam równie beznadziejnego faceta - odrzekła Zorza wkładając fiolki do torebki. - Wciąż nie rozumiem, po co go przy sobie trzymasz. To do ciebie niepodobne. - Kiedy myśliwy chce upolować grubą zwierzynę - wyszeptał Raynee - musi ją czasami zmylić. Wysyła naganiacza, który robi dużo hałasu, zwraca na siebie uwagę i zapędza ofiarę w odpowiednie miejsce. Robota naganiacza jest niebezpieczna; bestia może go stratować. Dlatego wybiera się do tej roli najgorszego patałacha, którego nikomu nie żal. A niedługo na ulicach aż się zaroi od myśliwych... - dodał z uśmiechem. - Trudno będzie rozróżnić, kto na kogo poluje. Dasz sobie radę? - Z Piszczykiem? - spytała z niedowierzaniem i roześmiała się. - Z Piszczykiem, z dziewczynami, z klientami... z całym tym kramem. Zobaczysz, ludziom zacznie odbijać szajba. Niewykluczone, że będziesz musiała udawać, że go lubisz. - Raynee wciąż się uśmiechał, ale tylko ustami. - Potrafisz? Zorza spojrzała na niego wzrokiem równie zimnym i obojętnym, dotknęła przodu obcisłej jak druga skóra sukni i szepnęła: - Dobrze wiesz, że tak. Przycupnięty pod nowym, cuchnącym smarami przedmiotem, który znalazł się nagle w jego domu, maleńki pustynny szczurek - nie wiedział, bo i skąd, że nadano mu imię MiniCooper - wyczuł z niepokojem, że wibracje cementowej podłogi - i dźwięki dochodzące z piwnicy - uległy zmianie. Zamiast dwóch wielkich stworzeń, które stanowiły cudowne urozmaicenie jego monotonnego życia, w podziemnym domu były teraz dwa inne stworzenia - też wielkie, niemniej... inne. Ponieważ natura obdarzyła jego gatunek wrodzoną ciekawością, wielkie stworzenia zaintrygowały szczurka do tego stopnia, że przerwał jedzenie i pokonując strach przed oślepiającym światłem, wychynął z kryjówki, żeby zobaczyć, jakie to skarby przynieśli tu nowi lokatorzy. Ostrożnie wyszedł spod pompy, wietrząc niebezpieczeństwo, natychmiast zastygł w bezruchu... ...by zaraz wysoko podskoczyć i wydać z siebie przerażony pisk. Między jego maleńkimi, ale bardzo silnymi nóżkami śmignął trójkątny łeb olbrzymiego węża. Niecałą sekundę później syczący wściekle gad zaatakował ponownie. Pustynny gryzoń zmarnował ten jakże cenny czas, na próżno drapiąc pazurkami twardy cement. W instynktownym geście obrony usiłował oślepia straszliwego przeciwnika nie istniejącymi ziarenkami piasku i dosłownie w ostatniej chwili zdołał uciec pod stertę kartonowych pudeł, które dały mu tymczasowe schronienie. Zakopawszy się głęboko w pakułach i strzępach papieru, szczurek przycupnął i gorączkowo dysząc, próbował odnowić zapas sił. Tu, w nowej kryjówce, stwierdził, że jego główny mechanizm obronny - wielkie uszy, którymi wyławiał z otoczenia najlżejszy dźwięk - jest praktycznie bezużyteczny, albowiem zneutralizował go dziwaczny i całkowicie niezrozumiały odgłos. Pośrodku piwnicy stał Simon Drobeck. Stał, chichotał na widok błazeństw swego podnieconego pupilka i fotografował polaroidem każdy fragment laboratorium Isaaca. Delektował się myślą, że maleńki przerażony szczurek nasłuchuje teraz szmerów zwiastujących nadejście wielkiego głodnego węża - nowego lokatora bezpiecznego dotychczas domu. 15 Wszyscy gliniarze nazywali to cmentarną szychtą, co kojarzyło się z obrazem samotnego wozu patrolowego sunącego powoli między rzędami spowitych mgłą nagrobków. Minęła północ, do świtu daleko, groby, cisza i oni: policjanci. Wspaniały obraz, obraz urokliwy. Tym bardziej intrygujący, że emanujące z niego napięcie, nerwowość i poczucie wszechobecnego niebezpieczeństwa wynikały z rzeczywistości i miały niewiele wspólnego ze światem duchów. Owa rzeczywistość to przenikliwy chłód nocy - nawet w najcieplejszym klimacie - to połyskliwy blask ulicznych latarni, w którym ciemne alejki i zaułki wyglądają jeszcze odludniej i niebezpieczniej, to samotny patrol, to sporadyczne komunikaty płynące z radia, to mordercy, gwałciciele i włamywacze, bo oni lubią pracować podczas tych cichych, spokojnych godzin. Policjanci i zastępcy szeryfów uwielbiali cmentarne szychty, co wiele o nich mówi. Uwielbiali skradać się wyludnionymi ulicami, w mroku pełnym tajemniczych cieni wypatrywać oznak nagłego i podejrzanego ruchu, czyhać na przestępców zbrodniarzy i handlarzy białą śmiercią, odpracowujących swoją cmentarną szychtę, i czekać na jeden z tych wymarzonych komunikatów, który nawet na doświadczonych weteranów działał jak zastrzyk adrenaliny. Podobnie jak uzależnieni klienci Rayneego, gliniarze też musieli zaspokoić głód. I nie miało znaczenia, jakiego rodzaju komunikat otrzymy- wali. Doniesienie o rabunku, gwałcie, napadzie czy włamaniu - obojętne jaki. Bo tak naprawdę pragnęli tylko jednego: pragnęli, żeby któryś z tych ciemnych typów wyszedł z ukrycia i popełnił jakieś wykroczenie. Choć jedno, choć najdrobniejsze. Wtedy rozpoczynała się zabawa. Nic więc dziwnego, że Raynee, czatujący na opustoszałym parkingu w centrum San Diego, wychynął z ciemności dopiero wówczas, gdy jaskrawe światło szperacza policyjnego wozu patrolowego oddaliło się od niego i znikło. Z drugiej strony, niewykluczone, że jego reakcja wypływała z czegoś innego. Dobrze wiedział, że nazwisko Lafayette Beaumont Raynee alias Tęcza zajmuje na policyjnych listach komputerowych jedną z czołowych pozycji, że jest oznaczone specjalnym symbolem podpowiadającym legitymującemu zatrzymanego gliniarzowi, że właśnie trafił w dziesiątkę. Narkotyki i sutenerstwo. Napad z bronią w ręku. Podejrzany o morderstwo. Uzbrojony w co najmniej dwa noże. Bardzo niebezpieczny. Natychmiast aresztować. Aha, tak przy okazji: ostro z nim, nie urazicie jego uczuć. On ich nie zna. Raynee nie bał się stawić czoło żadnemu policjantowi z okręgu San Diego, ale nie pałał też chęcią zadzierania z gli- niarzem o godzinie 3#/25 nad ranem... z tej logicznej przyczyny, że gdyby do czegoś doszło, bardzo szybko stosunek sił uległby zasadniczej zmianie. Jeden na jednego? Nie w przypadku Rayneego alias Tęcza. Była to jedna z pierwszych lekcji, jaką otrzymał na ulicach Harlemu: nawet jeśli gliniarz potraktował cię jak ostatniego dupka, stosunek sił zmieniał się błyskawicznie na korzyść mundurowego. Jeden meldunek przez radio, i już miałeś na karku trzech, pięciu, nawet dziesięciu. Innymi słowy, siedziało ci na karku dwóch, pięciu czy dziesięciu rozwścieczonych gliniarzy z cmentarnej szychty, z których żaden ani myślał stanąć do uczciwej walki na noże z facetem takim jak Tęcza. No bo niby po co? Przecież mogli go łatwo załatwić z bezpiecznej odległości, powiedzmy z sześciu, siedmiu metrów. Wystarczą dwa stępione pociski z czterdziestki piątki albo nisko mierzony strzał z giwery typu pump-action; kilkadziesiąt grubych śrutów robiło swoje. Raynee doskonale wiedział, że z jednym policjantem nie miałby żadnych kłopotów: sprzyjające okoliczności, ostry jak brzytwa bagnet, który przyciskał do uda, i sprawa załatwiona. Ale dwóch to zupełnie co innego. Poza tym bagnet - ściskał go pieszczotliwie w prawej ręce - był przeznaczony dla kogoś innego. Dla równie straszliwego człowieka nazwiskiem Joe Tassio - dla siepacza Jake'a Locotty. Cierpliwość Lafayette'a Beaumonta Rayneego została nagrodzona. Usłyszał metaliczny trzask i tylne drzwi baru stanęły otworem. Najpierw wyszedł goryl Tassia. Wielki i żylasty - morderca z zawodu - ledwo się rozejrzał, a już musiał wracać do ciemnego gabinetu. Wracał powoli i ostrożnie, bo w jedną z pulsujących na szyi żył wbijał mu się paskudny nóż. Kilka sekund później w gabinecie płonęło już światło, a do głębi wstrząśnięty goryl siedział za biurkiem z rękami na blacie. Ani drgnął obserwując nerwowo, jak Tęcza rozładowuje pistolet i rzuca go Tassiowi, jego pracodawcy. Joe Tassio chwycił broń, zerknął ze wstrętem na wysoko opłacanego pomagiera i z pozornie obojętnym mruknięciem upuścił spluwę na podłogę obok biurka. - Miło cię widzieć, Tęcza - burknął spoglądając na bagnet Rayneego. Usiadł powoli w fotelu i chociaż wszyscy doskonale wiedzieli, że Joe Tassio nigdy nie nosi broni - wolał używać swych potężnych rąk - roztropnie trzymał dłonie na widoku. Tassio nie miał powodu do obaw, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Rozumieli to obydwaj, Tęcza i on. Było oczywiste zwłaszcza dla rozbrojonego goryla - że gdyby Raynee żywił wobec niego złe zamiary, skrwawiony trup Tassia leżałby już na podłodze obok równie skrwawionych zwłok ochroniarza. Fakt, że Tassio jeszcze żył, mimo że Tęcza wykorzystał moment zaskoczenia i miał teraz nad nim minimalną, lecz skuteczną przewagę, powstrzymał siłacza przed wypróbowaniem swych rąk w starciu z nożownikiem, o którego szybkości i zjadliwości krążyły legendy. Nie, nie tutaj, nie w ciasnym gabinecie. Tassio zaczeka. Jeszcze będzie miał szansę. Kiedyś, później. Dręczyła go ciekawość. Przyjechał do San Diego na rozkaz Locotty, żeby odszukać Pilgrima i wycisnąć z niego pewne informacje. Zważywszy wszystkie okoliczności, łącznie z re- spektem, jaki żywił dla ulicznej reputacji Rayneego, rzeczą rozsądną było wysłuchać czarnego alfonsa. Kwestie podrażnionych ambicji zawodowych i szacunku dla samego siebie można przecież odłożyć na później. - Wypytywałeś o mnie - zaczął Raynee odsłaniając zęby w złowieszczym uśmiechu. - O ciebie i o Jimmy'ego - burknął Tassio. - Locottę nie- pokoją plotki o waszej działalności. Chce z wami poważnie pogadać, i to szybko. Zwłaszcza z Pilgrimem. - Zawahał się, niepewny, jak daleko może się posunąć. - Problem w tym, że trudno was znaleźć - dodał oskarżycielsko. Tęcza zachichotał. - Ostatnio nie miałem ochoty na pogaduszki. Spadło mi na łeb od groma roboty. I to ciężkiej. Muszę się w tym wszystkim jakoś rozeznać, zanim zacznę gadać z szefostwem. Rozumiesz, o co biega? Tassio aż zamrugał z wrażenia: oto Tęcza sprzedał mu pierwszą informację. - Od kiedy to gadasz za Pilgrima? - spytał. Wciąż uśmiechnięty Raynee wzruszył obojętnie ramionami. - Jimmy wyjechał. Teraz ja doglądam interesu i robię to, jak najlepiej umiem. - Daleko wyjechał? - szepnął Tassio z niespokojną nutką w głosie? Tęcza posłał mu koszmarny uśmiech. - Bardzo, bardzo daleko... - odrzekł. - Tam, gdzie psy dupami szczekają. Kapujesz? Tassio rozważał chwilę tę wiadomość. - Chcesz, żebym przekazał to Jake'owi? - spytał. - Byłoby miło z twojej strony. - Tęcza spojrzał na zdener- wowanego goryla. - Tak sobie myślę, że szef nie chce tu u nas żadnych afer. A przynajmniej nie teraz, bo i po co? Przecież szmal regularnie wysyłam, nie? Macie od groma kłopotów na północy, więc po jaką cholerę zawracać sobie głowę tym, co się dzieje w San Diego? Na razie jest git, ale jak zaczniecie rozrabiać, może być kiepsko. Chwytasz, co mówię? Zamyślony Tassio skinął wolno głową, uśmiechnął się leciutko i posłał gorylowi wymowne spojrzenie. - Dlatego pomyślałem sobie - dodał Tęcza - że pogadamy jak mężczyźni, ty i ja. Ty nie olewasz czarnuchów, ty zawsze umiałeś z nami gadać. - Przekażę to Jake'owi - odrzekł Tassio ignorując dosadny sarkazm w głosie Rayneego. - Masz jeszcze coś? - Wstał, wolno i ostrożnie. Wiedział, że groźba nagłej i gwałtownej śmierci jeszcze nie zniknęła. Goryl ani drgnął. Tęcza wycofał się zwinnie za próg. - Nie. Nie chcę zabierać ci czasu. Miło się z tobą gadało. Tassio podjął ostatnią próbę potwierdzenia domysłów. - Tęcza - zawołał. - Słuchaj, przekaż Jimmy'emu, że wszystko powinno się jakoś ułożyć, taką mam nadzieję. Nie chciałbym, żeby spotkała go jakaś krzywda. - Nie martw się o Jimmy'ego - odkrzyknął Raynee. - Tam, gdzie teraz jest, znakomicie mu się powodzi. I żadna krzywda mu się nie dzieje. Już nie. - Tęcza wybuchnął śmiechem i zniknął w ciemności. Ku rozbawieniu Drobecka, o godzinie 4#/30 nad ranem jego wytrwały pieszczoszek, olbrzymi pyton, zdołał zapędzić pustynnego szczurka w róg piwnicy pod kupkę starych porwanych gazet. Przerażone piski, jakie wydawał osaczony gryzoń, podziałały na perwersyjnego Drobecka do tego stopnia, że przerwał oględziny podziemnego laboratorium, by obejrzeć ostatnie chwile sparaliżowanego strachem zwierzątka. Zmysłowo podniecające oczekiwanie przerwał mu Bobby Lockwood; przywieziono go na Orlą Górę, żeby pomógł Drobeckowi w fotografowaniu, sporządzaniu szkiców i opisywaniu supertajnego laboratorium. Już bez opaski na oczach - zdjął mu ją na górze Roy Schultzheimer - zszedł do piwnicy i od progu zawołał: - Drobeck? Już jesteśmy... - W tej samej chwili po drugiej stronie pomieszczenia spostrzegł ciemne, wijące się cielsko pytona. - Kurwa mać! - wybełkotał. - Drobeck! Ostrzegałem cię... - Ciiicho - syknął chemik. Lockwood patrzył ze wstrętem, jak trójkątny łeb węża sunie za podskakującymi skrawkami papieru. I nie wytrzymał. - A chuj ci w dupę! - wrzasnął. Słysząc głośny metaliczny szczęk przeładowywanego pistoletu, Drobeck obrócił się na stołku. - Co? Nie! Zaczekaj! - krzyknął przerażony, widząc w ręku Lockwooda broń. Zeskoczył ze stołka, dopadł grubych sprężystych jak guma zwojów, szamotał się chwilę, by w końcu jedną ręką chwycić wściekle syczącego węża za łeb, a drugą za cielsko. Zasłoniwszy pupilka własnym brzuchem, posłał Bobby'emu oskarżycielskie spojrzenie. - Jak śmiesz! - wrzasnął piskliwie. - Ostrzegałem cię - wychrypiał Lockwood drżącym głosem. Krótkotrwały napad szału minął. Bobby opuścił pistolet, wymierzony dotychczas w tłuste brzuszydło chemika, i zrozumiał, dlaczego nie strzelił: wiedział, że Jimmy Pilgrim i Tęcza potrzebują tego parszywego sukinsyna. - Do diabła, już przedtem cię ostrzegałem. - Ja tu rządzę - warknął Drobeck. - Sprowadzono was po to, żebyście wykonywali moje... - A gówno! - przerwał mu Bobby - Wiesz, że nie cierpię tego pierdolonego węża. Chcesz, żebym ci z Timem pomógł, to go stąd zabieraj. I to już! Ja nie żartuję, Drobeck - dodał wykonując znaczący ruch pistoletem. - Zabiorę ją... tymczasem - wymamrotał ponuro chemik. Z wciąż szarpiącym się wężem ruszył na skargę do Schultzheimera, całkowicie ignorując Tima, uczesanego w kucyk pomocnika Bobby'ego, który schodził ostrożnie do piwnicy. - Jezu, toż to kompletny pojeb - skonstatował Tim. - Zgadza się. - Lockwood schował przemycony pistolet do kabury przy bucie. - Po mojemu, nic więcej sobą nie reprezentuje. Sęk w tym, że Tęcza sukinsyna lubi. - No dobra. To co tu niby mamy robić? Przenieść to wszystko? - Nie. - Bobby wręczył mu polaroid oraz torbę z filmami i jednorazowymi lampami błyskowymi. - Mamy pomóc Drobeckowi robić zdjęcia i naszkicować schemat tej aparatury. Wszystkie połączenia i tak dalej. Roy mówi, że mamy zbudować gdzieś identyczne laboratorium. Właściwie nie jedno, a sześć. Tim był wyraźnie zniesmaczony. - Dopiero co skończyli jedno, jeszcze go nawet nie urucho- mili, a już zabierają się za następne? - Na to wygląda. - Co tu jest grane? To jakaś banda wariatów? Jak ten Drobeck? - Cholera go wie. - Lockwood wzruszył ramionami, obserwując, jak pustynny szczurek, którego nieświadomie uratował od pewnej zguby, śmiga po cementowej podłodze piwnicy. - Ja tylko dla nich pracuję. - Pomyślał o losie swojego kumpla, Jamiego MacKenzie. - I już dawno temu stwierdziłem, że lepiej nie zadawać żadnych pytań i solidnie wykonywać robotę. Gdy zadzwonił czerwony telefon, Raynee przeciągnął się leniwie na wielkim łóżku. Punkt szósta. Dokładnie o czasie. Ziewnął i spytał: - Czyżby to moje wtorkowe budzenie? - Słyszałem, że pogawędziłeś sobie z Tassiem - zaczął chrapliwie Pilgrim. - Ano tak. Dowiedziałem się, że będzie łaził po barach i pytał o pewnych dwóch niegrzecznych chłopców. No i łaził. - Tęcza parsknął śmiechem. - Odbyliśmy poważną rozmowę. Powiedziałbym, że miłą i przyjacielską. - No i? - Pewnie budzą teraz starego Locottę i mówią mu, że ten zwariowany czarnuch zaciukał Jimmy'ego Pilgrima. Reakcja Pilgrima zaskoczyła go i zmroziła jednocześnie. Bo Pilgrim się roześmiał. Tak, a przynajmniej wydał z siebie szereg zduszonych gardłowych odgłosów brzmiących jak śmiech. Tęczę przeszedł zimny dreszcz. Pilgrim był człowiekiem nie do przewidzenia. - Niecierpliwią się. - Jimmy wciąż chichotał. - Locotta pew- nie założy nam podsłuch. Może już to zrobił. Trzeba jak najszyb- ciej uruchomić pocztę komputerową i ograniczyć telefony. - Sieć jest już prawie gotowa - odrzekł Raynee. - Zainsta- lują kilka brakujących terminali i możemy zaczynać. - Dobrze. Tymczasem mam dla ciebie trudne zadanie - szepnął Pilgrim, a niemal ludzki śmiech zamarł mu w gardle. Tęcza poczuł się nieswojo. Wolał rozmawiać z Jimmym, gdy ten był jak zawsze obojętny i chłodny, bo wtedy można go jako tako rozgryźć. Nie cierpiał tych dziwacznych gierek szefa. Nikt ich nie cierpiał. - Tak? - Trzeba zbadać rynek, zorganizować sprzedaż próbnej partii analogu. Musimy sprawdzić, jak to wygląda od strony finansowej. - Co w tym trudnego? Chyba że czegoś nie rozumiem. - W tym wypadku byłoby dla nas korzystne, gdybyśmy sprzedali towar komuś, kogo można spisać na straty - podpowiedział Pilgrim. - Chcesz się zabezpieczyć na dwie strony, tak? Jest wiele możliwości. Ile chcesz pchnąć? - Najwyżej pół kilograma. Drobeck przygotuje odpowiednią próbkę w nowym laboratorium. Powinna być gotowa w najbliższą sobotę. - Pół kilo niepewnych prochów? To nam może zepsuć reputację. Efekty nie są pewne. - Efekty nie mają znaczenia - odrzekł Pilgrim już normalnym, chłodnym i obojętnym głosem. - Jeśli dobrze zorganizujesz sprzedaż, analog nie zdąży trafić na ulicę. - Zamilkł na chwilę. - Co z tą dziewczyną z Newport? Z tą, która w zeszłym tygodniu chciała kupić kokainę od Bylightera? Rozmowy w toku? - Tak. Piszczyk ma się dzisiaj z nimi skontaktować. Koło południa, bo do dwunastej on i Zorza będą opychali towar dziewczynom. Ale wiesz co? Coś mi tu śmierdzi. - Myślisz, że babka jest podstawiona? - Nie wiem - przyznał Tęcza. - Ciągle sprawdzamy i, jak dotąd, nic na to nie wskazuje. W każdym razie ani ona, ani ci faceci nie mają nic wspólnego z tamtą rudą. Ale jakoś mnie to nie przekonuje. Zresztą i tak pomyślałem sobie, żeby przekazać ją Generałowi. To co, chcesz im opchnąć ten analog? - Tak. Tak czy inaczej, doskonale się do tego nadają. O dziewiątej rano Eugene Bylighter był już w Dziurawym Pączku. Stał na zapleczu z rękami po łokcie w letniej wodzie z mydlinami i na wpół śpiąc, usiłował pracować. Zmywał właśnie stertę metalowych tacek do wykładania pączków gdy nagle zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Był z nim ktoś, kto miał kręcone złote włosy, cudowne błękitne oczy i wspaniałe ciało. Ciało zmysłowe i kuszące, z którego emanowała obietnica niewyobrażalnych wprost przyjemności wiadomej natury - ciało, o którym Piszczyk nieustannie myślał od chwili przebudzenia. Stała przy nim wdzięczna, wysportowana i uwodzicielska Zorza. - Gotowy do wyjścia? - spytała spokojnym, twardym głosem. Piszczyk skinął głową. Mówić z wrażenia nie mógł. - No to bierz co trzeba i chodźmy. Musimy dzisiaj zaliczyć sporo adresów. Następne trzy godziny były dla Bylightera istnym rajem. Raj to w jego przypadku głęboki fotel w metalicznobłękitnym Porsche za dwadzieścia tysięcy dolarów, znakomita muzyka płynąca z pięciogłośnikowego systemu stereo, wyposażonego w trzydzieści kilka przycisków, dźwigienek i przełączników, i stan niemal orgazmicznej ekstazy wynikający z faktu, że może siedzieć obok Zorzy w luksusowej kabinie sportowego wozu. Bylighter posłusznie dostarczył nowy analog serii "B" pier- wszym dwunastu dziewczynom z notatnika Zorzy. I ani razu nie zadał sobie kilku oczywistych pytań, choćby następujących: dlaczego Tęcza zlecił mu tak odpowiedzialną misję, skoro Zorza mogłaby bez trudu wykonać ją sama? Dlaczego przedsiębrała daleko posunięte środki ostrożności i zatrzymywała rzucający się w oczy samochód jak najdalej od domów, które odwiedzali? Ale Piszczyk był zadowolony, że dziewczyna w ogóle z nim jest i na szczęście nie wiedział, że wkrótce rozgorzeje wokół niego śmiertelna gra. Dziwne, ale jego dziecięca naiwność w pewnym sensie Zorzę bawiła. Łechcząc jego sfrustrowane libido, postanowiła zrobić mu poglądowy wykład na temat zorganizowanej prostytucji. I tak Piszczyk bardzo szybko stwierdził, że między stylem życia przepracowanych uciekinierek, tłoczących się w barach i na rogach ulic w poszukiwaniu klientów na "szybki numer", a stylem życia dobrze opłacanych przez Zorzę dziewcząt istnieje zasadnicza różnica. Choćby w sposobie ubierania się. Znajome Piszczyka prefe- rowały styl tradycyjny, nieco toporny i pozbawiony smaku: jaskrawy, superobcisły trykot, do tego króciutka, kontrastująca kolorem spódniczka i buty na bardzo wysokim obcasie. Efekt ogólny nie był może najlepszy, ale reklamowany produkt bez wątpienia rzucał się w oczy i, co najważniejsze, przyciągał niecierpliwych klientów objeżdżających rewir w poszukiwaniu takich właśnie dziewcząt. Call girls Rayneego nie potrzebowały tak agresywnej reklamy. Kontakty załatwiała im Zorza, natomiast powodzenie w interesie zależało całkowicie od ich wysiłków i entuzjazmu. Zorza zaopatrywała je również w bogatą garderobę, w najróżniejsze stroje, od wytwornych wieczorowych sukien począwszy, na króciutkich przezroczystych koszulkach typu "niewinne dziewczątko" skończywszy. Zorza i jej podopieczne doskonale wiedziały, że klienta przyciąga nie chęć przeżycia kilku podniecających chwil związanych z uprawianiem płatnego i nielegalnego seksu, a jakość świadczonych usług oraz złudzenie, że dziewczyna wykazuje nim prawdziwe zainteresowanie. Jeśli zaś chodzi o samych klientów, tu również rzecz spro- wadzała się do jakości, nie ilości. Dziewczęta pracujące u Zorzy rzadko kiedy musiały obsługiwać więcej niż jednego klienta dziennie. Poza tym ów klient był zawsze zdrowym, czystym, pełnym wigoru, a często nawet czułym mężczyzną. Wszystko to bardzo kontrastowało z warunkami pracy koleżanek Piszczyka, które w ciągu jednego wieczora usiłowały "zaliczyć" jak najwięcej klientów, najlepiej bez zdejmowania trykotu i oddalania się od ulubionego rogu ulicy. No i oczywiście kwestia ceny. Bylighter skądinąd wiedział, że za podstawowe usługi jego znajome z ulicy chętnie przyjmowały dwadzieścia, czasami nawet dziesięć dolarów. Dlatego był całkowicie zszokowany, kiedy usłyszał, że pierwsza godzina uciechy z którąkolwiek z dziewcząt Zorzy kosztuje sto dolarów - płatnych z góry, gotówką albo kartą kredytową, obojętne jak. Wystarczyło zerknąć na jego pryszczatą twarz, by wyczytać z niej aż nadto oczywiste pytanie. - Pewnie chcesz wiedzieć, ile to kosztuje u mnie, co, Pisz- czyku? - Zorza dodała gazu. Zapiszczały opony i smukły Porsche skręcił na autostradę. - Hę? Eeee... no... - wyjąkał Bylighter. - Nie sądziłem, to znaczy sądziłem, że ty nie... - Że nie pracuję? - Spojrzała na niego lekko zdumiona. - Naprawdę tak myślałeś? - No... no chyba tak. Myślałem, że... - Że wybieram sobie klientów, tak? - spytała z wesołym błyskiem w oku. Bylighter tylko kiwnął głową, bo czuł, że aż go ścisnęło w żołądku. Ogarnęła go młodzieńcza zazdrość, bo z jakiegoś kompletnie niezrozumiałego powodu uważał, że to nie fair, że ledwo ją znalazł, a już trzeba się nią dzielić. Zdumiona dziewczyna pokręciła głową. - Ty chyba naprawdę nic nie rozumiesz, Piszczyku. - Bylighter spojrzał na nią pytająco. - Posłuchaj - tłumaczyła - masz przed sobą kogoś, kto, owszem, stara się wybierać sobie klientów, ale jednocześnie ciężko haruje. Tak, Piszczyku, wierz mi, mój wybór sprowadza się do tego, że idę do łóżka z każdym facetem, którego na to stać. - Z każdym...? - Bylighter nie dowierzał własnym uszom. - Z każdym, o ile tylko ma forsę i jaja. - I... i poszłabyś nawet ze mną? - Krtań miał tak ściśniętą, że prawie się udusił. Zaskoczona Zorza spojrzała na niego i wybuchnęła śmiechem. Nagle przypomniała sobie słowa Tęczy: niewykluczone, że będzie musiała udawać i okazać temu dupkowi odrobinę sympatii. Przestała się śmiać i zrobiła uwodzicielską minkę. Bylighter czuł, że krocze płonie mu żywym ogniem. - Tak, Piszczyku, nawet z tobą - odrzekła. - Zapłacisz i je- stem cała twoja. Ale musiałbyś wyłożyć piątkę albo trzy razy tyle, zależnie od usługi. - Pięć dolarów? - Aż mu szczęka opadła. - Chcesz powiedzieć, że... - Chryste, Piszczyk, na jakim świecie ty żyjesz? Skąd cię Tęcza wytrzasnął, na miłość boską? - No... - Posłuchaj, kochanie. Moja cena to pięćset dolców za godzinę. Cała noc kosztuje trzy razy tyle, czyli tysiąc pięćset dolarów - wyjaśniła, mrugnąwszy do niego znacząco. - Pięćset... dolarów? - wyszeptał przygaszony Piszczyk. Godzina to... to bardzo krótko. - Czasami bardzo długo - odrzekła wesoło Zorza. - Przy- najmniej tak myśli większość moich klientów - dodała z bez- wstydnym uśmiechem. - A co? Stać cię na całą noc? - Ja... nie mam pięciuset dolarów. - Bylighter robił wszy- stko, żeby nie zabrzmiało to jak rozpaczliwe błaganie. - Ale mam coś... co jest tyle warte, nawet więcej, i mogłabyś... - Naprawdę? Co to takiego? - Kilka gramów najostrzejszych prochów na rynku. Spojrzała na niego z nie udawanym przerażeniem. - Chcesz mnie kupić za nowy towar Jimmy'ego? Chryste panie, Piszczyk, czy ty choć trochę myślisz? Wiesz, co on ci zrobi, jeśli mu o tym powiem? - Nie, nie. - Pokręcił gwałtownie głową. - To nie te prochy. To coś innego, coś... specjalnego. Zaoszczędziłem trochę z pierwszych prób. Mówię ci, prawdziwy dynamit, tylko że... - Zawahał się, bo nie wiedział, jak jej opisać aferę z analogiem A-17 i tiopeiną bez wchodzenia w kompromitujące szczegóły. Szczegóły, które na pewno trafiłyby do Pilgrima. - Nie, Piszczyku, nic z tego. Mnie interesuje tylko gotówka. Przyniesiesz pięć stów, to pogadamy. Tymczasem zostało nam jeszcze kilka adresów, a już dochodzi południe. O dwunastej miałeś być w Dziurawym Pączku, tak? - Zdobędę pieniądze. - Nigdy w życiu nie był tak zdeter- minowany. - Piszczyk, przestań na chwilę myśleć fiutem i posłuchaj. Chcesz wracać do sklepu, czy nie? - powtórzyła cierpliwie Zorza. - Nie - wyszeptał przygnębiony Bylighter. Nie, jednak jej nie zdobędzie. To nie fair. To po prostu nie fair... - Nie, nie chcę. Najpierw skończymy rozwozić towar. Masz na liście jeszcze kilka... kilka... - Nie wiedział, jak je nazwać, więc szybko dodał: - A potem zajmiemy się tymi z ulicy. Z nimi pójdzie szybciej, bo... bo chyba trochę lepiej je znam. - Nie mógł znieść myśli, że miałaby zaraz odejść. Nie, jeszcze nie teraz, nie teraz... Zorza wzruszyła ramionami. - To twój pogrzeb, Piszczyk - stwierdziła i zjechała z auto- strady. Kolejna dziewczyna z jej listy mieszkała niedaleko. - Nie ma sprawy - wyszeptał Bylighter ni to do siebie, ni do Zorzy. - Znajdę sposób, żeby zdobyć pieniądze. Zobaczysz. 16 Młody kierownik dziennej zmiany, który miał stać za ladą, był pochłonięty lekturą wystrzępionego komiksu. Co jakiś czas wierzchem dłoni wycierał zakatarzony nos, po czym tą samą ręką brał ze sterty pączek za pączkiem i nurzał go w kuwecie płynnego, lekko podbarwionego lukru. Kiedy na zapleczu pojawiło się dwóch zmęczonych i trochę zdenerwowanych mężczyzn, spojrzał na nich z wyraźnym lękiem. - Mogę w czymś pomóc? - Szukamy chłopaka nazwiskiem Bylighter - wykrztusił przerażony Koda, zdawszy sobie sprawę, że godzinę wcześniej zjedli z Shannonem po dwa identyczne lukrowane pączki. - Piszczyka? Nie ma go - odrzekł kierownik pociągając nosem. - To widzimy. Mieliśmy się tu spotkać, o dwunastej. Młodzian wzruszył ramionami. - Dzisiaj go chyba nie będzie. Chcecie po świeżym pączku? - Może innym razem - odrzekł Koda i zanim jego równie skonsternowany partner zdołał odzyskać głos, spytał szybko: - Więc dzisiaj go nie będzie? A dlaczego tak myślisz? - Głównie dlatego, że o dziewiątej rano wybył gdzieś z naj- piękniejszą dupcią, jaką w życiu widziałem. Dziewczyna prima sort, mówię wam.... - Zasmarkany młodzieniec zaczął opisywać Zorzę najlepiej, jak umiał, lecz bezgranicznie zdumiony i ogarnięty nagłymi podejrzeniami Koda natychmiast mu przerwał. - Jesteś pewien, że mówimy o tym samym Bylighterze? - Taki osiemnastoletni dupek z pryszczatą gębą? - Kierownik zmiany odgryzł potężny kawał pączka. - Taki głupek, co nie potrafi... - Tak, to chyba on - wtrącił Koda. - Nie wiesz przypadkiem, dokąd wybył? - Na jego miejscu... Ben przerwał mu po raz kolejny. - Hmm, no tak, rozumiem. Innymi słowy nie jesteś tego pewien? - Raczej nie - przyznał chłopak. - Ale niewykluczone, że dostarcza towar dziewczynom. A wy musicie być chyba tymi facetami, z którymi ustawił się na kryształki, zgadłem? - Że co? - Koda aż zamrugał z wrażenia. - Na kryształki. No wiesz, na kokainę. - Spojrzał na nich pytająco. - Jezu, przestańcie udawać, przecież wiecie, o czym mówię, nie? Piszczyk powiedział mi rano, że przyjdzie tu dzisiaj taki wielki czar... - Nagle zdał sobie sprawę z tego, co mówi, zerknął na uśmiechniętego złowieszczo Shannona i dokonał pośpiesznego przeglądu swego ubogiego zasobu słownictwa. -...taki wielki Murzyn i wąsiasty facet z długimi czarnymi włosami - galopował spoglądając nerwowo na Charleya. - To chyba wy, co nie? - Piszczyk powiedział ci, że przyjdziemy po kokainę? - Koda nie wierzył własnym uszom. A dokładniej mówiąc, nie wierzył, że przy pomocy takich patałachów Pilgrim i Raynee chcieli przejąć handel narkotykami i pokonać zawodowych morderców z imperium Jake'a Locotty. Bandziorów nadziewających ludzi na haki rzeźnicze, sadystów zalewających ich cementem w olbrzymich beczkach po oleju napędowym. Chryste Panie - myślał, przecież to zupełnie nie klapuje... - No pewnie, to dla niego normalka. Rzecz w tym, że Piszczyk nie umie trzymać języka za zębami. Nie wiedzieliście o tym, hę? - Młodzieniec otarł nos i przyglądał się chwilę osłupiałym agentom. Wreszcie coś zaczęło do niego docierać. - O Jezu, chyba niepotrzebnie wspominałem o kokainie, co? Bo... bo może jesteście z policji albo coś w tym stylu, tak? Charley Shannon podniósł oczy do nieba i mrucząc pod nosem, ruszył do drzwi. - Hej, słuchajcie, przepraszam, naprawdę przepraszam powiedział pączkarz z miną skrzywdzonego psiaka na kapiącej od brudu twarzy. - Nie chciałem... nie wiedziałem, że... - Spokojnie, chłopie - pocieszył go Ben. - Nic się nie stało. No i teraz przynajmniej wiesz, że nie jesteśmy gliniarzami, prawda? Młodzian uśmiechnął się z ulgą, lecz uśmiech szybko zniknął, a jego miejsce zajął wyraz ogłupiałej konsternacji. - To znaczy... skąd mam niby wiedzieć? - spytał zmarszczy- wszy czoło. - To proste. - Koda wzruszył ramionami i ruszył za Shan- nonem, żeby nie oglądać gęby pączkarza, kiedy ten załapie w czym rzecz i w nagłym przebłysku zrozumienia zacznie kiwać radośnie głową. - Znasz jakiegoś gliniarza, który nie chciałby darmowego pączka? Bogato inkrustowany zegar cyfrowy stojący na stoliku nocnym Tęczy wskazywał dokładnie 15.16, co znaczyło, że Roy Schultzheimer czeka już przy telefonie. - Mam dla ciebie trudne zadanie - zaczął Raynee bez wstępu. - Jesteś gotowy? - Jasne, szefie. O co chodzi? Roy Schultzheimer był zawsze gotowy pracować dla Tęczy. Co nie znaczyło, że rozumie, po co i dlaczego robi to, co mu Raynee zleca, ale w sumie mało go to obchodziło. Głównie z tego powodu, że Tęcza i Pilgrim zapewniali mu wszystko, czego od życia potrzebował: pieniądze na jedzenie i rozrywki, zawsze chętne i uległe kobiety, i to w dużym wyborze, codzienne treningi karate z Tęczą - Roy uwielbiał walki wschodnie - i, co chyba najważniejsze, mnóstwo okazji do zadawania bólu zasługującym na to osobnikom. Człowiek okrutny i brutalny nie mógł żądać niczego więcej. Dlatego o każdej porze dnia i nocy Schultzheimer był do dyspozycji Rayneego. - Musisz odszukać Bylightera. Roy parsknął śmiechem. - To chyba nie takie trudne. W normalnych okolicznościach, nie, ale chcę, żebyś go złapał telefonicznie. Skorzystaj z budki. Wybierz którąś na chybił trafił. Wiesz, co robić. Chcę wiedzieć, jak pograł z tą dupcią z Newport. Z tą, co podłapała tego frajera z jachtem. - Z tą, co mieszka z trzema facetami? - Zgadza się. Chcę wiedzieć, czy są nadal zainteresowani kupnem prochów. Jak go znajdziesz, daj mi natychmiast znać. - Byłoby znacznie szybciej, gdybym mógł zacząć od tej jego śmierdzącej nory - zauważył Schultzheimer. - Kopa w drzwi i po krzyku. Raynee zaśmiał się cicho. - Nie, nie. Nie tym razem, stary. Nie mogę na to pozwolić. Widzisz, nasz mały Piszczyk jest teraz osobistością strategicznej wagi. Nie chciałbym, żeby ktoś go z nami skojarzył. Jasne? - Dam ci znać - zapewnił Roy. - Czekam. Wytropienie Piszczyka zajęło Schultzheimerowi niemal dwie godziny. Znalazł go w mieszkaniu dwóch młodych, ciężko harujących prostytutek: Sierotki Marysi i Sierotki Marychy. Kiedy zadzwonił telefon, Piszczyk wręczał im porcję nowego analogu, a one cieszyły się jak dzieci, bo ani jedna, ani druga nie pamiętała, żeby Tęcza - czy ktokolwiek inny - dawał im za friko gatunkowe prochy. Schultzheimer kazał Bylighterowi zostać na miejscu i czekać na wiadomość od Rayneego. Raynee zatelefonował dwie minuty później. - Roy ci powiedział, o co chodzi? - spytał Tęcza, kiedy przerażony Piszczyk podniósł słuchawkę. - Ttt...aak, tak, po... powiedział - jąkał gorączkowo. - Ale nie wiem... Nie mogłem... Byłem tak zajęty pomaganiem Zorzy, że chyba... że zapomniałem o... - Chcesz mi powiedzieć, że nie spotkałeś się z umówionymi klientami? - szepnął złowieszczo Raynee. - Ale w każdej chwili mogę się z nimi skontaktować, w każdej chwili... - zapewnił gorliwie Bylighter, nie mając zielonego pojęcia, czy zdoła to zrobić. - I mogę natychmiast się z nimi ustawić. Kiedy tylko zechcesz... - W niedzielę. - Kkk...kiedy? - wykrztusił Piszczyk. - Chcę, żebyś umówił się z nimi na niedzielę - warknął Raynee. - Tiopeina. Dwadzieścia pięć dekagramów. - Ale oni nie... - zaprotestował zdesperowany Bylighter. - Analog tiopeinowy - przerwał mu wściekle Tęcza. Dwadzieścia pięć dekagramów. W niedzielę. Masz kłopoty ze słuchem? - Nie, nie... - Piszczyk pokręcił głową, nieświadom, że Sierotka Marysia i Sierotka Marycha obrzucają go zaintrygowanymi spojrzeniami. - Tylko że... To znaczy, potrzebuję trochę forsy, żeby to wszystko załatwić - zapiszczał jękliwie. - Muszę mieć pięćset dolarów. - Po co ci tyle pieniędzy? - spytał Raynee. - Dla Zorzy - wypalił Bylighter, zanim zdążył ugryźć się w język. Tęcza zamknął oczy i po raz kolejny zadał sobie pytanie, dlaczego ten skończony idiota, ten kozioł ofiarny, musi kosztować go tyle nerwów i wysiłku. Ale z drugiej strony, skoro Jimmy Pilgrim powiedział, że gówniarz jest tego wart, to pewnie coś w tym musi być. Wzruszył ramionami. Tak, inaczej być nie może. Poza tym, im więcej o tym myślał, tym bardziej go to bawiło. Żeby nie wybuchnąć konwulsyjnym śmiechem, spytał szybko: - Naprawdę myślisz, że taki zawszony kutas jak ty może zafundować sobie dupę jej klasy? - Powiedziała, że ze mną też... - wyszeptał cichutko Pisz- czyk. - Powiedziała, że... - Dobry Boże... - Raynee westchnął. - Wiesz co? Chyba wytnę ci jaja. Wytnę i będziesz miał kłopot z głowy. - Ale... Ale...! - Bylighter stracił panowanie nad głosem i znów rozpaczliwie zapiszczał. - Posłuchaj mnie, ty żałosny dupku - prychnął Tęcza. Chcesz zafundować sobie dupę, to lepiej pamiętaj o niedzieli. Słyszysz, co mówię? Bylighter wychrypiał coś, co zabrzmiało jak potwierdzenie. - O właśnie. To chciałem usłyszeć - powiedział Tęcza ła- godnym, niemal współczującym głosem. - A teraz posłuchaj, posłuchaj uważnie. Chcesz zdobyć szmal na Zorzę, to zacznij wreszcie myśleć głową, a nie kutasem. - Ale... - Rusz mózgownicą, chłopcze - powtórzył z naciskiem Raynee. - Posłuchaj mnie. To ty nagrałeś tę babkę z Newport, tak? Mam rację, czy nie? A facet, który nagra klienta, dostaje za to szmal, rodzaj znaleźnego, kapujesz? Rozumiesz, co mówię? - Eeee... Tak, Tęcza, ro... rozumiem. Jezu, masz rację, dostanę za to forsę... - wyszeptał Bylighter. Kiedy Tęcza ryknął śmiechem i odłożył słuchawkę, zadziwiony odkryciem Piszczyk pokręcił głową. Zaczynał wierzyć - naprawdę wierzyć - że tym razem mu się uda. Zgodnie z zakodowanym w notatniku harmonogramem, za dwadzieścia minut Generał miał czekać przy telefonie wyposażonym w urządzenie szyfrujące; Pilgrim zakupił kilka takich aparatów, które do chwili uruchomienia o wiele bezpieczniejszej poczty komputerowej miały służyć jako tymczasowy środek łączności. - Halo? - Jak się pan miewa, generale? - No cóż, chyba jestem trochę zniecierpliwiony - odparł z lekką przyganą w głosie. - Długo musiałem czekać. A mamy przecież interes do zrobienia, prawda? - Chodzi panu o nasz analog? - Otóż to. Zastanawiałem się, kiedy otrzymam pierwszą dostawę. - Za kilka dni - odparł Raynee. - Pilgrim właśnie uruchamia linię produkcyjną. Ale tymczasem pomyśleliśmy sobie, że dobrze by było przeprowadzić małe rozpoznanie rynku. Sprawdzić, jak zareaguje, zanim wyjdziemy na ulicę z większą partią towaru. Nie ma sensu odstraszać regularnych klientów, jeśli prochy nie chwycą. - Całkiem rozsądne - przyznał Generał. - Co konkretnie macie na myśli? - Jeden z naszych ludzi pracujących na pańskim terenie złapał kilku chętnych na kilkadziesiąt gramów koki. - Raynee opisał Generałowi, w jaki sposób Bylighter nawiązał kontakt z Sandy Mudd i z jej trzema facetami. - Sądzicie, że pójdą na podmiankę? Raynee uśmiechnął się dziękując Najwyższemu, że załatwia sprawę przez telefon. Nie był pewien, czy zachowałby powagę, gdyby rozmawiali twarzą w twarz. Z Generałem trzeba ostrożnie - upomniał się w duchu. Facet mógł w wojsku przekładać papierki, fakt, ale że spędził dwadzieścia lat w gronie waszyngtońskich polityków i ani razu nie zadał nikomu ukradkowego ciosu w plecy? Niemożliwe. - Prawdopodobnie tak - odrzekł. - Widzi pan, chcemy im zaproponować dwadzieścia pięć dekagramów analogu za cenę ponad pięćdziesięciu gramów kokainy. Powinni na to pójść. Odłożą sobie tyle, ile im trzeba, a resztę natychmiast opchną. Będziemy ich przez kilka dni obserwować. Jak zrobi się gorąco, no cóż... - zawiesił głos. - Innymi słowy - powiedział Generał - jeśli towar nie chwyci, wszystkie pretensje spadną na nich. A jeśli prochy będą się sprzedawać, jak twierdzicie, w dalszym ciągu będziemy jedynym źródłem zaopatrzenia. - Generał zamilkł na chwilę i kiwnął głową. - Podoba mi się to. Nawet bardzo. Raynee zachichotał. - Tak myślałem, generale, tak myślałem. Ale musi pan wysłać na spotkanie kogoś naprawdę dobrego, najlepszego. Trzeba tak pograć, żeby ci ludzie nie zawalili nam planów. To wymaga nie lada umiejętności. Nie pora na głupie błędy, nie teraz. - Dopilnuję tego osobiście - zapewnił skwapliwie Generał. - A ci klienci? Czyści? - Jak zwykle nie ma stuprocentowej gwarancji, ale jak dotąd wszystko w porządku. Wciąż sprawdzamy ten jacht i jego właściciela. Zresztą, tak czy inaczej, nie powinno być żadnych problemów. Przecież towar jest legalny, prawda? Więc jeśli rozmowa przebiegnie jak trzeba, nie przewiduję kłopotów. Niemniej, na pańskim miejscu, rozegrałbym to ostrożnie - dodał. - Towar jest świeży, za wcześnie na przesadną swobodę. - Ma się rozumieć. Więc jak to załatwimy? - spytał Generał. - Mój człowiek umówi się na niedzielę. Prochy dostarczymy panu w sobotę wieczorem. Pan ustali miejsce i szczegóły transakcji. Aha, miałem coś panu przekazać... Pilgrim zakłada, że zechce pan załatwić sprawę osobiście. Jest pewien, że dla fachowca takiego jak pan kilka dekagramów kokainy to pestka, że sprzeda ją pan z zamkniętymi oczami. - Niech pan przekaże Jimmy'emu, że dziękuję za tak wielkie zaufanie, ale mimo wszystko oczu nie będę sobie zawiązywał, wprost przeciwnie - odrzekł Generał ze śmiechem. Raynee mu zawtórował i odłożył słuchawkę. We wtorek o wpół do siódmej wieczorem Joe Tassio i Al Rosenthal skończyli składać raport o niepewnej sytuacji w rejonie San Diego. Skończywszy usiedli wygodniej i czekali, aż milczący i pogrążony w zadumie Locotta przypali piąte tego dnia cygaro. Piąte - to zły znak. Locotta zerknął na nich przez kłąb dymu z długiej hawany, po czym utkwił wzrok w Tassiu. - Myślisz, że on nie żyje? - Nie. - Odpowiedź była pewna i natychmiastowa. Locotta skierował spojrzenie na swego doradcę i przyjaciela. - A ty, Rosey? - Nie sądzę, Jake. Według mnie, brak w tym logiki. Te plotki o nowym narkotyku... Nie, coś tu się nie zgadza. - Uważacie, że Raynee nie mógłby zabić Pilgrima? - Locotta rzucił pytanie do obu współpracowników, ale Tassio pośpieszył z najbardziej oczywistą odpowiedzią. - Pilgrim ma u siebie najwyżej jednego, może dwóch ludzi, którzy mogliby stawia mu czoło i przeżyć. Tęcza to jeden z nich. Rzecz w tym, że chyba o tym nie wie. A jeśli wie, to może w to po prostu nie wierzy. Tak czy inaczej, Pilgrim trzyma go w psychicznym szachu. Rosenthal dodał: - Tak, Raynee byłby w stanie zabić Pilgrima, ale należałoby sobie postawić nader ważne pytanie: Czy by tego chciał? Twierdzę, że chyba nie. Jakoś nie wierzę, żeby tak wytrawny gracz i zaprawiony w burdach ulicznik uderzył w najczulszy punkt systemu, dzięki któremu jest tym, kim jest. To nie w jego stylu. - Tak... - Locotta spiorunował ich wzrokiem. - To by zna- czyło, że Pilgrim... -...knuje przeciwko nam - dokończył za niego Tassio. - Innego wytłumaczenia nie ma. - Rosey? Stary księgowy wzruszył ramionami. - Według mnie, powinniśmy przyjąć założenie, że Pilgrim jest w stanie się z nami skontaktować i zareagować na ostrzeżenie. Tylko po prostu nie chce. Locotta spojrzał na Tassia. - W takim razie wiesz, co zrobisz? - warknął. - Dasz Pil- grimowi ostrzeżenie! I to takie, którego nie będzie mógł zigno- rować! Tego czwartkowego wieczoru na obszarze kontrolowanym przez Generała nie działo się właściwie nic szczególnego. Dostawa tam, dostawa tu - ot, nudnawa, monotonna robota, jak co dzień. Zamówienie od handlarza z Mission Beach przyszło w ostatniej chwili i na liście Generała figurowało jako transakcja niezbyt wielkiej wagi: tylko dwieście pięćdziesiąt gramów osiemdziesięciosześcioprocentowej kokainy - towar zafakturowany na trzydzieści tysięcy dolarów. Bobby Lockwood miał go dostarczyć o dwudziestej. W skrupulatnym systemie kontroli narzuconym przez Generała określenie "transakcja niezbyt wielkiej wagi" oznaczało, że dostawę załatwi tylko trzech ludzi: kędzierzawy Lockwood uzbrojony w automatycznego Browninga, jego uczesany w kucyk pomagier imieniem Tim - za broń służył mu kij do baseballa z ołowianą wkładką - oraz Jose, meksykański emigrant, zaopatrzony w dwa sprężynowce w starannie wypolerowanych butach, trzeci przywiązany do nadgarstka i urzyn typu pumpaction w furgonetce. Bobby, Tim i Jose. Trzech dobrze uzbrojonych i zaufanych pracowników, z których każdy przynajmniej raz zdążył zade- monstrować umiejętność walki i gotowość do obrony narkotyków szefa. Generał uważał, że do ochrony dwustu pięćdziesięciu gramów kokainy taka obstawa w zupełności wystarczy. I oczywiście miał rację. Trzech ludzi powinno wystarczyć aż nadto, ponieważ w ciągu minionych trzech lat - odkąd Jimmy'ego Pilgrima i Lafayette'a Rayneego przeniesiono do San Diego, żeby położyli natychmiastowy kres wewnętrznym walkom między tutejszymi hurtownikami - w okręgu nie zanotowano ani jednej próby zagarnięcia większej partii narkotyków. Ani jednej. Co do pewnego stopnia tłumaczyło reakcję Bobby'ego Lockwooda, który pokonawszy pieszo długi podjazd stwierdził, że pod wskazanym przez hurtownika adresem, na końcu wąskiej, osłoniętej drzewami drogi, stoi opuszczony dom. Otóż Bobby wcale się tym nie przejął. Rozumując jak najbardziej logicznie, założył, że źle przepisał adres, po czym spokojnie zawrócił w stronę ciężarówki. Koło jej tylnych drzwi stał Jose. Stał tam, gdzie powinien stać, z tym że trzymał ręce nad głową, a obok niego Bobby ujrzał ciemne sylwetki dwóch mężczyzn. - Co jest, do diabła! - krzyknął. Nagle wyrósł przed nim krępy siwowłosy facet, którego Lockwood nigdy przedtem nie widział. Z grubymi rękami opuszczonymi wzdłuż boków, spojrzał na niego i warknął: - Tylko bez głupich sztuczek, chłopcze. Zamknij twarz i posłuchaj. - Kim do cholery... - Jezu...! Jak Tassio tego oczekiwał, Lockwood popełnił błąd i sięgnął po broń. Jego prawa dłoń zamknęła się wokół rękojeści pistoletu i w tej samej chwili mocno zaciśnięta pięść grzmotnęła go w niczym nie osłoniętą szczękę. Bobby upadł na ziemię z rozbitym nosem i krwawiącymi wargami. Chociaż był ranny i oszołomiony zrobił następny jakże głupi, błąd: nieświadom, że wciąż ściska rękojeść pistoletu, usiłował wstać. I natychmiast boleśnie krzyknął, po czym na szczęście zemdlał, gdyż ręka Tassia, zahartowana ćwiczeniami w rozbijaniu cegieł, wykręciła mu nadgarstek i jednym szarpnięciem, któremu towarzyszył chrzęst pękających kości, wyrwała broń. Tim, pomocnik Lockwooda, okazał się młodzieńcem równie pewnym siebie. Z tym że miał trochę mniej szczęścia. Na początku Tim nie wiedział nawet, że dzieje się coś niezwykłego. Dopiero kiedy zobaczył, jak przed Bobbym wyrasta sylwetka przysadzistego mężczyzny, jak Lockwood obrywa pięścią w twarz i pada na ziemię, by oberwać ponownie, chwycił swój kij, wyskoczył z szoferki i usłyszał mrożący krew w żyłach krzyk rannego kolegi. Joe Tassio widział, jak Tim ku niemu zmierza, i uśmiechając się lekko, odczekał, aż chłopak weźmie potężny zamach. Kiedy ciężki kij zaczął opadać na jego głowę, Tassio wyrzucił ręce do góry, twardymi jak kamień dłońmi zamortyzował uderzenie, po czym jednym szarpnięciem odebrał Timowi broń. Zaskoczony chłopak nie zdążył nawet stęknąć, kiedy Tassio grzmotnął go w brzuch cieńszym końcem kija. Tim zgiął się w pół, gwałtownie zwymiotował i runął twarzą na ziemię. Wtedy Tassio chwycił go za bezwładną rękę, uniósł ją i wyrżnął kijem w muskularne przedramię. Rozległ się głośny trzask łamanych kości. Tassio zaczynał zwykle od łokci - miażdżył delikwentowi jeden albo dwa, zależnie od rodzaju przestępstwa - następnie poświęcał chwilę kolanom. Jednak ani Bobby Lockwood, ani Tim, ani Jose nie popełnili żadnego wykroczenia - byli po prostu pechowcami, na których skrupiło się ostrzeżenie Jake'a Locotty. A ponieważ Joe Tassio zawsze doceniał odwagę i agresywność przeciwnika, postanowił oszczędzić członków grupy dostawczej Jimmy'ego Pilgrima i trwale ich nie okaleczać. Skomplikowane złamania wystarczą i osiągną zamierzony skutek. Ale Tassio nie zdążył tego wyjaśnić, więc Jose, który dosko- nale znał metody pracy obowiązujące w podziemnym imperium Locotty, widząc, jak Tassio sięga po drugie ramię nieprzytomnego Tima i znów bierze zamach, doszedł do wniosku, że woli swoje ręce i nogi takimi, jakimi są. Stojący najbliżej Tassia goryl usłyszał znajomy szczęk otwieranego sprężynowca i zareagował w ostatnim ułamku sekundy: wyrzucił przed siebie otwartą dłoń i przyjął na nią mierzony w brzuch cios. Sycząc z bólu, zaprawiony w ulicznych walkach ochroniarz chwycił Meksykanina za uzbrojone ramię i przytrzymał je na tyle długo, by jego towarzysz zdążył grzmotnąć Jose w skroń rękojeścią rewolweru. Tassio obwiązał krwawiącą rękę pomocnika czystą chusteczką, po krótkim namyśle chwycił Meksykanina za prawy nadgarstek i jednym uderzeniem ciężkiego kija zmiażdżył mu łokieć. Kiedy policjanci z cmentarnej szychty natknęli się na cięża- rówkę, stwierdzili, że na podjeździe prowadzącym do ciemnego opustoszałego domu leży trzech nieprzytomnych mężczyzn. Przeszukali ciężarówkę i znaleźli w niej kilka sztuk mebli oraz uwalany krwią kij do baseballa. Nie znaleźli natomiast ani automatycznego Browninga, ani trzech sprężynowców, ani wielkiego urzyna. No i oczywiście nie znaleźli dwudziestu pięciu dekagramów osiemdziesięciosześcioprocentowej kokainy z tego prostego powodu, że żadnej z tych rzeczy już tam nie było. Właściciel magazynu meblowego stawił się na posterunku, zidentyfikował ciężarówkę, stwierdził, że nie zlecał Lockwoodowi żadnych wieczornych dostaw, i zasugerował, że cała sprawa ma najpewniej podtekst związkowy. Przyznał, że spodziewał się czegoś takiego od chwili, kiedy zatrudnił tego agresywnego i niezależnego pomocnika. Powiedział też, że za bezprawne wykorzystanie ciężarówki do celów prywatnych zamierza wyrzucić Bobby'ego z pracy. Kiedy lekarz ze szpitalnej izby przyjęć skończył zakładać Lockwoodowi gips, policyjny detektyw - po rozmowie z właścicielem magazynu meblowego, dzięki której wiedział tyle co nic - usiłował Bobby'ego przesłuchać. Gdy zadał mu kilka oczywistych pytań, Lockwood - jedyna przytomna ofiara napadu - stwierdził, że odgrywanie roli człowieka zamroczonego, trochę przygłupiego, a przede wszystkim nic nie wiedzącego, przychodzi mu z coraz mniejszym trudem. Skutkiem powyższego Bobby dowiedział się, jak potraktowano jego kolegów z ekipy dostawczej, a detektyw wyszedł praktycznie z niczym. Tak jak chcieli tego ci, którzy zaplanowali wieczorny napad: Jake Locotta i Joe Tassio. 17 Punktualnie o ósmej następnego ranka do sali, gdzie leżał Bobby, weszła kobieta podająca się za Elizabeth Lockwood. Zaaferowana, z należytą w tych okolicznościach troską, zaczęła rozpytywać lekarza o stan syna. Następnie, uważnie słuchając jego zaleceń, pomogła Bobby'emu zmienić ubranie i usiąść w obowiązkowym fotelu na kółkach. Zapłaciwszy rachunek za pobyt w szpitalu - płaciła gotówką - i odebrawszy pokwitowanie oraz kartę ze wskazaniami do dalszego leczenia, pani Elizabeth Lockwood wzięła syna pod ramię, wyprowadziła go na parking, ostrożnie usadziła w starym Lincolnie Continentalu i nieśpiesznie wyjechała na ulicę. Przez następny kwadrans pani Lockwood krążyła ulicami Linda Vista, niewielkiego osiedla mieszkaniowego na północ od San Diego. Jechała wolno, nie szarżowała i co mniej więcej trzydzieści sekund zerkała we wsteczne lusterko. Przez cały ten czas oboje milczeli. W pewnej chwili pani Lockwood spojrzała w lusterko po raz ostatni, gwałtownie skręciła w lewo, wjechawszy w boczną uliczkę, natychmiast skręciła w prawo, zaparkowała w podziemnym garażu i odczekała kilkanaście sekund, upewniając się, czy nie podąża za nimi żaden z "podejrzanych" samochodów jakie zauważyła na trasie. Skinęła głową i przeniosła wzrok na "syna". - Siódmy rząd. Dodge, biało-niebieska furgonetka - rzuciła nie siląc się na uśmiech. - Pytaj o Sama. Bobby wysiadł. - Dziękuję, mamusiu - wymamrotał, ledwo poruszając opuchniętą szczęką. - Nie ma sprawy, synku - mruknęła obojętnie. Zmięła rachunek i kartę ze wskazaniami do dalszego leczenia, wrzuciła je do kosza na śmieci i ruszyła w stronę wyjścia. Czterdzieści pięć minut później - dwa razy zmieniali po drodze samochody - Bobby Lockwood siedział na wygodnej sofie, ostrożnie sączył zimne piwo i usiłował wyjaśnić Generałowi, co właściwie zaszło w ciągu ostatnich dwunastu godzin. A dokładniej mówiąc, co sądził, że zaszło. - Jesteś pewien, że gliny nie znalazły kokainy? - spytał Generał, kiedy Bobby opowiedział wszystko po raz drugi. Lockwood wzruszył ramionami. - Tak jak panu mówiłem... - Jęknął pod wpływem bólu wywołanego zbyt gwałtownym ruchem szczęki. - Według mnie to ją po prostu zwinęli. Zresztą nie wiem. Może Tim albo Jose coś zauważyli, bo ja nie widziałem ni cholery. W tej chwili Bobby pragnął tylko jednego: wrócić do domu, walnąć się do wyra, leżeć w nim choćby przez cały tydzień i czekać, aż ustanie ból szczęki i nadgarstka. Ale dobrze wiedział, że nic z tego nie będzie. Teraz? Dzień po tym, jak obrabowano jedną z ekip dostawczych powszechnie szanowanego Generała? Wykluczone. Zwłaszcza że zagarnięto dwadzieścia pięć dekagramów wysokogatunkowej kokainy wartej trzydzieści tysięcy dolarów, na które Generał tak ciężko pracował. - Panie generale - spytał Bobby sądząc, że udzielił już odpowiedzi na najważniejsze pytania podenerwowanego, ale zdeterminowanego szefa. - Czy ktoś mi wreszcie powie, co z Timem i Jose? W szpitalu nie chcieli puścić pary z gęby - dodał trochę spokojniej. - Z Timem wszystko w porządku. Pół godziny temu Jose był wciąż nieprzytomny - mruknął na odczepnego Generał. Bębniąc palcami w lampę na biurku, po raz kolejny analizował cały wachlarz nasuwających się możliwości i z nie pasujących do siebie elementów próbował ułożyć coś, czego w żaden sposób ułożyć nie mógł. W końcu sięgnął po słuchawkę telefonu połączonego z urządzeniem szyfrującym, który stał obok furażerki z brązową gwiazdą. Raynee był trochę zaspany, ale kiedy dotarły do niego słowa Generała, natychmiast się ocknął. - Pamięta, jak wyglądał? - spytał, kiedy Generał streścił mu przebieg wydarzeń. Generał opisał człowieka, który rozgromił trzyosobową ekipę dostawczą. Dla potwierdzenia tego czy innego szczegółu zerkał od czasu do czasu na Lockwooda. - Wie pan - zakończył - teraz, kiedy myślę o tym na spo- kojnie, ten opis pasuje mi do... Ale Raynee mu przerwał wypowiadając na głos to, o czym Generał bał się nawet pomyśleć: - Czy on widział kiedy Tassia? - Nie, chyba nie. - Generał pokręcił głową, czując, że ściska go w dołku. Spojrzał na ciężko pobitego Lockwooda, powtórzył pytanie Tęczy i aż go zmroziło, kiedy w wytrzeszczonych oczach Bobby'ego dostrzegł wyraz najwyższego przerażenia. Nie, widzieć go nie widział, ale słyszał o nim na pewno. - Chryste, myśli pan, że to był Tassio? - wysapał nerwowo Generał, usiłując nie patrzeć na oszołomionego Lockwooda. - Co on by, do diabła, tu... - Nie, to mało prawdopodobne, żeby bez uprzedzenia węszył po naszym terenie. To pewnie jakiś naćpany szprycun podobny do tego goryla. Mało tu tych zasranych makaroniarzy? - Raynee zachichotał. - Niech się pan nie martwi, Generale. Jesteśmy z szefem w znakomitych układach. Jakiś chojrak próbuje szczęścia na własną rękę, i tyle. Za pańskim pozwoleniem rozejrzymy się trochę i urządzimy go na cacy. Nikt nie będzie nam tu rozrabiał. To jest teren Jimmy'ego Pilgrima. I wszyscy muszą o tym pamiętać. - Jasne, jasne... - mruknął Generał z roztargnieniem. A propos. Skoro już mówimy o konkurencji, chyba będę miał opóźnienie w dostawach. Muszę skompletować nową ekipę. - Proszę się tym nie martwić - uspokajał Tęcza. - Niech pan tylko zapakuje towar, a ja podeślę kilku chłopaków do pomocy. I proszę pamiętać, że już wkrótce zostanie pan głównym hurtownikiem nowego analogu. A wtedy? Żadnych zmartwień, konkurencja z głowy, bo źródełko należy do nas, bo to my nim jesteśmy. Tak, panie generale. Stary Locotta będzie musiał ucałować tę pańską gwiazdkę, bo jeśli tym go nie załatwimy, to chyba pora umierać. - Tak, kiedy zaczniemy dyktować warunki, Locottę szlag trafi, to murowane. - Generał przypomniał sobie, że niedługo zostanie naprawdę kimś, i poczuł się trochę lepiej. Tęcza miał rację. To mało prawdopodobne, ba, zupełnie bezsensowne. Nowe przedsięwzięcie Pilgrima nie stanowiło jeszcze żadnego zagrożenia dla rynku kontrolowanego przez Locottę, więc dlaczego Tassio miałby występować przeciwko jednemu z największych hurtowników szefa? Tak, to musiał być ktoś z zewnątrz, jakiś wolny strzelec badający teren... - pocieszał się Generał. Głupi sukinsyn. Musi mieć nie po kolei pod sufitem. Pilgrim i Tęcza pokażą mu, gdzie raki zimują. I dobrze, i tak powinno być... - Trafi go jak cholera, bez dwóch zdań - zgodził się z nim Tęcza. - A teraz niech pan posłucha. Proszę przygotować resztę z tych osiemdziesięciu kilo. Tak, jak się umawialiśmy: bierzemy z powrotem wszystko, czego pan nie zdąży opchnąć. Dwa kilo koki za kilogram analogu. Jasne? I spokojna głowa, generale. Jimmy i ja znajdziemy tego sukinsyna. - Świetnie - odrzekł Generał. - Aha, jeszcze jedno - dodał Raynee uśmiechając się do siebie. - Niech pan podeśle do mnie tego Lockwooda. Pod specjalną obstawą. Chciałbym z nim chwilę pogadać... Boże drogi, jesteś pewien, że nie powiedzieli, kiedy wrócą? - spytał błagalnie Bylighter odkładając słuchawkę. Znów ta automatyczna sekretarka. Dzwonił pod ten numer co pół godziny od siódmej rano. Teraz dochodziła jedenasta. Sandy Mudd nie odpowiadała. - Kurwa mać, przecież od rana ci to powtarzam - odrzekł wciąż zasmarkany kierownik zmiany. - Nie powiedzieli nic. Nie powiedzieli, kiedy przyjdą, nie powiedzieli, dokąd poszli, nie powiedzieli, czy w ogóle tu wrócą. Według mnie nie wrócą. Wystawiłeś ich wczoraj do wiatru, więc po jaką cholerę mieliby wracać? - Nie, nie, to niemożliwe. Muszą wrócić, muszą. Chryste, jeśli nie wrócą... - Głos mu się załamał, do oczu napłynęły łzy. Jeszcze nie płakał, ale czuł, że lada chwila zacznie. - I po jaką cholerę wydzwaniasz do tej babki? - spytał kierownik. - Dzisiaj mamy piątek, tak? Mówiła ci, że pracuje w jakimś biurze, tak? Więc co może robić o jedenastej w piątek? Siedzieć w domu i liczyć, ile razy do niej zadzwonisz? Jak pragnę zdrowia, kutas z ciebie do kwadratu - prychnął i zdegustowany pokręcił głową. - Muszę ją znaleźć, muszę się z nią umówić, muszę, rozu- miesz? - wyszeptał Piszczyk, nerwowo obgryzając prawie nie istniejący paznokieć. - Jeśli jej nie znajdę... I nagle zadzwonił telefon. - Tak? Sandy? To ty, Sandy? - wypalił Piszczyk i aż go skręciło, kiedy usłyszał zdecydowanie męski głos: - Czekałem na wiadomość. Co się dzieje? - Eeee... Ona... ona ma zaraz od... od... oddzwonić. Zaraz, za chwilę... - wydukał Bylighter. - Oby - mruknął złowieszczo Raynee. - Pamiętasz, co ci mówiłem? Tiopeina. Dwadzieścia pięć dekagramów. Niedziela. Wpół do jedenastej wieczorem w hotelu Clairmont. Tak? - Ttt...tak, tak. Możesz na mnie pp... polegać, aaa... abso- lutnie. - Masz jeszcze ten numer, który ci dałem? - Eeee... - Bylighter zaczął gorączkowo szperać między skrawkami papieru na nie uporządkowanym biurku. - Tak, tak, mam, tu jest. - Drżącymi, wilgotnymi od potu palcami chwycił karteluszek. - Dwa-siedem-pięć... - Jak załatwisz sprawę, zadzwoń - przerwał mu Raynee. - Szef czeka na wiadomość. - Trzasnął słuchawką, bo nie mógł już ścierpieć dukania przerażonego Piszczyka. - Są takie dni, kiedy nawet nie warto się na sukinsyna wysikać... - mruknął poirytowany i musnął dłonią węża zwiniętego na kolanach. Pięciometrowy, gruby jak ramię pyton Simona Drobecka już dawno doszedł do wniosku, że Lafayette Beaumont Raynee jest za duży, by go zjeść, i że jego silne i pewne ręce są zbyt łagodne, by stanowić zagrożenie. Ciało Murzyna było jedynie miłym i wygodnym źródłem ciepła oraz kryjówką pełną intrygująco głębokich kieszeni. Kciukiem prawej dłoni Raynee ostrożnie uniósł gładką szyję lekko nakrapianego węża, aż trójkątny, wydłużony łeb znalazł się na wysokości jego twarzy i poczuł na nosie łaskotliwo-badawczy dotyk czerwonawego, rozszczepionego na końcu języczka. Wtedy odsunął gada na odległość wyciągniętej ręki i spojrzał w jego zimne, nieruchome ślepia, tak bardzo podobne do jego oczu. - No dobrze - szepnął. Ominął spojrzeniem łysą, pomarszczoną czaszkę Drobecka, jego obłąkanego właściciela, i skupił wzrok na pobladłej twarzy Bobby'ego Lockwooda. - Teraz pogadamy o chemii. Powiedz nam, kochany czego się na tym uniwersytecie nauczyłeś... Za kwadrans druga coraz bardziej spanikowany Piszczyk miał za sobą dokładnie osiemnaście nieudanych prób nawiązania kontaktu telefonicznego z Sandy Mudd. Zostawił jedną wiadomość, drugą, wreszcie zrezygnował, bo automatyczna sekretarka doprowadzała go do szału. Zresztą, cóż jeszcze mógł dziewczynie powiedzieć? - Chryste, nagranie trwa trzydzieści sekund - mamrotał, patrząc na milczący aparat. - Na ile sposobów można w tym czasie prosić, żeby oddzwoniła? I nagle, ku jego wielkiemu zdziwieniu, telefon donośnie zaterkotał. - Hhhaa... halo! - Zabrakło mu tchu. Usiłował mówić spokojnie, próbował opanować drżenie rąk, lecz bezskutecznie. - Halo? Sss... Sandy? - Co ty wyczyniasz, do diabła?! - rozdarła się Sierotka Marysia tak głośno, że Bylighter musiał odsunąć słuchawkę od ucha. - O cholera... Jezu, ppp... przepraszam - wyjąkał niepewnie. - Myślałem, że... - Nie jestem żadną Sandy obojętne co to za kurew - warknęła zaprawiona w ulicznych awanturach prostytutka. - To ja, Marysia. Pamiętasz mnie jeszcze? - No jasne, pewnie, Sierotka Marysia. Słuchaj... ja... Prze- praszam, ale muszę odłożyć słuchawkę. Czekam na ważny... - Lepiej jej nie odkładaj, gnojku, bo powiem Tęczy, że spieprzyłeś mu całą imprezę - ostrzegła. - Jaa... Jaką imprezę? O co ci chodzi? - Bylighter poczuł, że robi mu się niedobrze. - Przecież... - Zorza powiedziała, że mam zadzwonić, jak tylko będą wyniki. No to dzwonię. - No tak, ale chyba miałaś dzwonić do niej, nie do mnie. Nikt mnie nie uprzedzał, że... - Nie mogę jej złapać - wyjaśniła Sierotka Marysia. A skoro z nią jeździłeś, dzwonię do ciebie. Podam ci wyniki, a ty przekażesz je Tęczy. Jasne? - No... Tak, tak, jasne. Dobra, słuchaj, zaraz wszystko zapiszę. Tylko się pośpiesz, bo... - Powiedz Tęczy, że wypróbowałyśmy z Marychą wszystkie prochy serii "B". Wszyściutkie. Numer trzynaście, czternaście, piętnaście i szesnaście. - Chryste, wszystkie?! To znaczy... Czy nie miałyście wy- próbować ich na... na koleżankach, żeby...? - Złotko, chyba się z choinki urwałeś! - Sierotka Marysia parsknęła śmiechem, zapominając o wybuchu złości na początku rozmowy. - Nigdy w życiu nie dałybyśmy nikomu prochów, uprzednio ich nie wypróbowawszy, kapujesz? Po to między innymi dzwonię. Widzisz, chcę, żeby Zorza podrzuciła nam trochę tego B-16. - Sierotka Marysia zachichotała jak podlotek. - Boże, toż to prawdziwy dynamit! - Chcecie tego... więcej? - Tak, marzenie ty moje, dużo więcej! Słuchaj, lepiej to sobie zapisz. Ta trzynastka, to wiesz, słaba jest. Niby trochę bierze, ale kiepsko. Przy czternastce zaczynasz widzieć kolorki. Nic wielkiego, ale przynajmniej wiesz, że wziąłeś. Piętnastka też jest niezła. Coś jakby poczwórna dawka czternastki doprawiona odrobiną koki. Chwytasz mnie? Ale mówię ci, złotko, szesnastka bije wszystko na łeb! - Piszczyk nie pamiętał, żeby Sierotka Marysia była kiedykolwiek tak ożywiona. - Te kolory! Człowieku, prawdziwa fantazja! Kurwa, jakbyś w tęczy pływał! - Znów zachichotała. - Nie wciskam ci żadnego kitu, naprawdę. Po tej szesnastce byłyśmy tak napalone, że przeleciałybyśmy wszystko, co się rusza. Nawet ciebie, i to za friko, dla samej frajdy. Dlatego jeśli ruszą kiedyś z produkcją następnego numeru tej "supertęczy", siedemnastki, osiemnastki, obojętne jakiego, weźmiesz dupę w garść i natychmiast nam go dowieziesz. Rozumiemy się? - Jasne, rozumiemy się, jasne... - powtórzył rozkojarzony Bylighter. Prawie jej nie słuchał, bo z każdą sekundą narastała w nim świadomość upływającego czasu. Musiał się tej baby pozbyć, musiał jak najszybciej skończyć rozmowę. Lada moment może zadzwonić Sandy. Niewykluczone, że dzwoni właśnie w tej chwili... - Słuchaj, w czym problem? - wypalił nie myśląc. - Jak chcesz, mogę ci załatwić trochę siedemnastki. Rzecz w tym, że jestem teraz zajęty i... - Masz siedemnastkę?! - ryknęła Sierotka Marysia. - Nnno... No ttt...tak - znów zaczął się jąkać. - Tak jakby, ale... Wywód Marysi poruszył w nim jakąś ukrytą strunę i Eugene Bylighter po raz pierwszy w życiu doświadczył czegoś, czego Bóg mu dotychczas wzbraniał: zaczął myśleć. Próbował coś sobie kojarzyć, układać w głowie szczegóły, tworzyć z nich logiczną całość, a im więcej myślał, tym bardziej był przerażony. Kolory. Wszystkie kolory tęczy. Tamta dziewczyna, Kaaren. Słyszał, jak szeptała coś o kolorach. Płakała i szeptała, że widzi całe spektrum kolorów. To jej słowa. Chryste Panie. W nagłym przebłysku zrozumienia Bylighter wreszcie to sobie uprzytomnił. Siedemnastka. Numer fiolki, którą Raynee i Schultzheimer zabrali tamtego wieczoru z lodówki. Przetestowali jej zawartość i stwierdzili, że jest mało warta. O wiele bardziej podobała im się tiopeina. Prochy które miał dać tej dziewczynie, Kaaren. Rzecz w tym, że o czymś nie wiedzieli... Nie wiedzieli, że fiolki wpadły do kociej miski z wodą. Nie wiedzieli, że mu się pomieszały, że nakleił nowe nalepki, że podał Kaaren miksturę własnej roboty - trochę proszku z jednej, trochę z drugiej fiolki - aby mieć stuprocentową pewność, że dostała choć trochę tiopeiny. Nie wiedzieli, że zachomikował większą część proszku, jaka pozostała w fiolce z tiopeiną, bo bał się, że coś wykryją. Nie wiedzieli, że odsypał też trochę - tylko troszeczkę - proszku z fiolki oznaczonej symbolem A-17, bo któż by na to wpadł? Seria B... - myślał. Im wyższy numer, tym intensywniejsze, tym jaskrawsze kolory. Tak mówiła Sierotka Marysia. Czy nie znaczy to przypadkiem, że następny w kolejności jest A-17, proszek, po którym widziało się prawdziwą "supertęczę"? A może przy oznaczaniu fiolek popełnił jeszcze jeden błąd? Może zamiast litery B napisał literę A? Pokręcił głową, odurzony lawiną symboli i ulotnych myśli. Czuł, że musi te myśli zrozumieć, zrozumieć je ze względu na... - Odpowiadaj, do ciężkiej cholery! - krzyknęła Sierotka Marysia. - Naprawdę masz siedemnastkę? Przysięgnij, że ją masz, słyszysz?! ...na Tęczę. Tak, bo Tęcza wie o kolorach. On też słyszał, jak Kaaren o nich mówiła. Powiedział wtedy, że to zabawne. Gdyby odkrył, że... - Do kurwy nędzy słyszysz mnie, ty mendo w dupę jebana?! - Tym razem Marysia nie żałowała krzepy i ryknęła ile sił w płucach. ...Sierotka Marysia też widziała kolory... - Albo dasz mi tę siedemnastkę, albo zaraz idę do Tęczy... ...i zrozumiał, że on, Piszczyk, musiał coś spieprzyć, że musiał zamienić fiolki, że dał Kaaren mieszaninę tiopeiny i siedemnastki... - ...i powiem mu, że nas celowo pomijasz... ...to natychmiast by się domyślił, że on, Bylighter, zatrzymał trochę proszku dla siebie. Z tym, że to wcale nie było trochę, bo... - ...i nie chcesz nam sprzedać dobrego towaru! ...miał prawie pół fiolki proszku lepszego niż B-16, po którym - jak to ona ujęła? - były tak napalone, że... - Boże... - wyszeptał. - No dobra, ty chuju zatwardziały sam tego chciałeś... - Nie! Zaczekaj! - wrzasnął rozpaczliwie Bylighter pogrą- żając się w otchłani strachu i nadziei. - Posłuchaj, proszę cię, wysłuchaj mnie - błagał ze łzami w oczach. - Nie musisz do niego iść. Załatwię ci tę siedemnastkę... Po raz piąty tego dnia Tina Sun-Wang, kryminolog policyjny okręgu San Diego, ustawiła pokrętła chromatografu gazowego sprzężonego z komputerem i wstrzyknęła doń pięć mikrolitrów wyciągu z krwi Kaaren Mueller. Podłączony do chromatografu samopis zawarczał donośnie, a jego piórko, posłuszne sygnałom płynącym z czułego analizatora, zaczęło sunąć po karcie wykresowej rejestrując obecność śladowych ilości substancji chemicznych w badanej próbce. Cieniutka czerwona linia była początkowo graficznym odzwierciedleniem zestawu znanych związków, który Tina wstrzyknęła do chromatografu łącznie z wyciągiem z krwi Kaaren. Ale po chwili, wbrew nadziejom chemiczki, piórko wykreśliło na karcie charakterystyczny dla P$C$P "szczyt", by następnie wystrzelić w górę, opaść i nakreślić jeszcze dwa zygzaki - podobne, ale zupełnie nie pasujące do żadnej ze znanych jej substancji narkotycznych. Przez kilka chwil Tina patrzyła w milczeniu na rozwijający się papier. Potem zaklęła. Dość głośno, wyraźnie i nader soczyście. - Kłopoty? Paul Reinhart podniósł wzrok znad setek kabli wypełzających z brzucha innego, częściowo rozmontowanego przyrządu, zajmującego prawie jedną trzecią powierzchni głównej sali policyjnego laboratorium kryminalnego w San Diego. Podszedł do chromatografu i zerknął na wykres. - Piąty raz to samo - mruknął. - Co wstrzyknęłaś? - Meskalinę, psylocybinę, serotoninę, P$C$P i dwa rodzaje katecholaminy. - Zauważyłaś, że za każdym razem jeden z tych dwóch szczytów prawie idealnie odpowiada wykresowi P$C$P? Jesteś pewna, że nie przyplątał się tam jakiś metabolit? - Zbadałam całą serię P$C$P - odrzekła Tina kręcąc głową. - Dwa razy. Nie pasuje. - Próbowałaś nadfioletem? - spytał Reinhart doskonale wiedząc, jak nużące i frustrujące mogą być problemy analityczne, zwłaszcza toksykologiczne. Istniało przecież tyle możliwości. Dosłownie tysiące, tysiące najróżniejszych wariantów. I nigdy nie starcza czasu, żeby je sprawdzić - pomyślał spoglądając na rząd pięćdziesięciu kilku probówek na stole Tiny. Wszystkie czekały na swoją kolej. - Próbowałam. - Wskazała dwa arkusze karty wykresowej przypięte nad jej biurkiem; na obu widać było charakterystycznie powyginane linie analizy widma UV. - Robiłam je dziś rano. To mocz. W nadfiolecie mocz i krew wychodzą idealnie, więc obecność metabolitu jest prawie wykluczona. - Wzruszyła bezradnie ramionami. - Ale chromatograf mówi co innego. - A próbki z organów wewnętrznych? Robiłaś? - spytał Reinhart spoglądając na czerwone wykresy. - Też czekają w kolejce. Sęk w tym, że nie mogę im poświęcić zbyt dużo czasu. W poniedziałek mam sprawę w sądzie i muszę zdążyć z badaniem krwi na zawartość alkoholu, bo prokurator okręgowy urwie mi głowę - odrzekła posępnie, wskazując rzędy probówek z krwią. - Wątrobę i mózg zostawię na koniec. Gdyby dało się uruchomić spektrograf, poszłoby znacznie szybciej. No i miałabym dużo większą szansę na odkrycie właściwego tropu. - Rano znów do nich dzwoniłem. Technik będzie dopiero w przyszłą środę - odrzekł Reinhart. - Do tego czasu musimy radzić sobie tak, jak radziliśmy, zanim przyszła do nas pewna wyrafinowana chemiczka - dodał ze śmiechem. - Chyba powinnam wrócić na uniwerek i zrobić drugą specjalizację - mruknęła Tina, sięgając po następną probówkę. - Kilka semestrów alchemii byłoby jak znalazł. - Nie przejmuj się tak - pocieszał ją Reinhart sprawdzając woltomierzem jeden z podejrzanych obwodów. - Ile byś nie studiowała, zawsze wyskoczy coś nowego. Zaczniesz się tym przejmować, wylądujesz u czubków. - Często wam się to trafia? - spytała wskazując próbki krwi Kaaren Mueller. - Coś, czego nie można zidentyfikować? - Cały czas - mruknął Reinhart porównując odczyt woltomierza ze specyfikacją w instrukcji obsługi spektrografu. - Zawsze znajdzie się ktoś, kto szuka sposobu na morderstwo doskonałe. Próbuje tego, tamtego, jeszcze czegoś. I dobrze - stwierdził ze zmęczonym uśmiechem na twarzy. - Przelcież właśnie dzięki temu nasza robota jest tak ciekawa, prawda? Był piątek, dochodziła siódma trzydzieści wieczorem i Bobby Lockwood zastanawiał się, czy jego życie nie robi się aby zbyt ciekawe - by nie powiedzieć niebezpieczne. Niecałe dwadzieścia cztery godziny po tym, jak oberwał najcięższe w życiu cięgi, zrobił kolejny poważny krok w karierze handlarza narkotykami. Jednak tym razem był to krok trochę inny niż poprzednie. Zamiast sprzedawać kokainę na ulicach La Jolli czy pracować dla Generała jako tajny kontroler jakości sprzedawanego towaru lub przewozić niewiarogodne ilości wysokogatunkowych prochów dla Jimmy'ego Pilgrima i Lafayette'a Rayneego, siedział zamknięty w piwnicy starego górskiego domku razem z Simonem Drobeckiem, pięciometrowym pytonem w klatce, oszałamiającym kłębowiskiem szklanych rur, rurek i retort, z nowym, nie działającym jeszcze komputerem i z instrukcją, według której mieli wypichcić coś, co nazywało się analogiem tiopeinowym. Co to było, nie miał zielonego pojęcia. Od drobnego handlarza do członka ekipy dostawczej, od członka ekipy dostawczej do... średniowiecznego alchemika z głębokich lochów. A dokładniej do jego pomocnika - poprawił się w duchu, patrząc, jak Drobeck przelewa do lśniącego odbieralnika pierwszą partię wrzącej mętnej cieczy macierzystej. Lockwood - podobnie jak Drobeck - doskonale zdawał sobie sprawę, że podczas pierwszego, jakże katastrofalnego, semestru chemii na uniwersytecie w San Diego nauczył się tyle co nic. Wyciągnął z tego oczywisty wniosek, że Pilgrimowi i Rayneemu musiało straszliwie brakować chemików, no bo skoro zatrudniali takich patałachów... Albo działo się coś, o czym nie wiedział, bo taka możliwość zawsze wchodziła w grę. Mimo beznadziejnych kwalifikacji w dziedzinie chemii labo- ratoryjnej, w ciągu ostatnich kilku dni Lockwood zrobił duży krok w swojej karierze. To na pewno. Pytanie tylko, czy do przodu, czy do tyłu? A może w bok? Bobby wrócił do zajęcia, jakie zlecił mu Drobeck: dokładnie odmierzone ilości chemikaliów rozcierał w wielkim staromodnym moździerzu, który przytrzymywał unieruchomioną gipsem ręką. Często mrugał, nie przyzwyczajony do oparów eteru wypełniających piwnicę mimo wyrafinowanych środków bezpieczeństwa podjętych przez profesora Isaaca. W dodatku ta nieszczęsna ręka sprawiała, że ruchy miał trochę niezdarne i kiedy wsypywał do kolb roztarte chemikalia, niewielkie ilości szybko parującego roztworu wylewały się na podłogę. Do przodu, do tyłu czy w bok... Jego kochający przygody ojciec mawiał, że jeśli człowiek chce dokądś zajść, musi iść w jednym z tych trzech kierunków. Co miało w sumie sens. Tak więc Bobby na pewno dokądś szedł. Tylko że wciąż nie wiedział dokąd. 18 Za kwadrans siódma w sobotę rano, ponad czternaście godzin po tym, jak zamknęli się w zimnej, wilgotnej piwnicy domku na Orlej Górze, proces syntezy dobiegł końca. Bobby Lockwood patrzył czerwonymi zapuchniętymi oczyma na zaspanego Simona Drobecka odważającego trzysta czterdzieści gramów mokrych, błyszczących kryształków koloru mlecznej czekolady, które wyskrobali z wnętrza pokrytych brązową skorupą kolb. Tak więc po czternastu bitych godzinach zbliżali się do mety. Według obliczeń Drobecka, kiedy kryształki wyschną, powinni otrzymać mniej więcej dwieście pięćdziesiąt gramów produktu ostatecznego. Dwieście pięćdziesiąt gramów jeden- -jeden-dwa-tienyl-cykloheksyl-pipidryny, innymi słowy tiopei- nowego analogu fencyklidyny czyli nowej odmiany P$C$P. Dwa- dzieścia pięć dekagramów tego, czego chciał Jimmy Pilgrim. - I to koniec? - spytał Lockwood stojąc przed powarkującym z cicha wyciągiem i patrząc, jak Drobeck rozgarnia kopczyk brązowawych kryształków i jak pod strumieniami ciepłego powietrza, bijącymi z dwóch zamontowanych na stojakach suszarek do włosów, rozprowadza je równą warstwą po dużym arkuszu aluminiowej folii. - Ostatnia faza - odrzekł Drobeck i ziewnął, nie przerywając spulchniania wilgotnej warstwy i przesypywania kryształków, żeby rozpuszczalnik szybciej wyparował. - To dlaczego są takie brudne? - spytał Lockwood. - My- ślałem, że będą białe. - Większość czystych związków organicznych jest biała - odrzekł Drobeck, wykonując łyżeczką metodyczne, posuwisto obrotowe ruchy. - Jestem pewien, że i ten byłby biały, gdybyśmy otrzymali substancję absolutnie czystą. Ale czysta to ona nie jest. - Chcesz powiedzieć, że coś poszło nie tak? - spytał Bobby, a na jego zmęczonej twarzy pojawił się wyraz zaniepokojenia. Podczas minionych czternastu godzin jego opinia o Drobecku uległa znaczącej zmianie, głównie na lepsze. Chociaż wciąż uważał, że chemik ma chorobliwego szmergla na punkcie węży, zaczął go niemal podziwiać za całkowite oddanie zawodowej pasji. Może ten stary pierdoła nie jest na tyle bystry, żeby samemu rozpracować te wszystkie analogi - myślał Bobby, ale harował jak wół, chociaż brzuch zwisał mu do ziemi. I zawsze wszystko dwa razy sprawdzał, żeby wykluczyć możliwość pomyłki. Dlatego w głowie Bobby'ego nigdy nie zaświtała myśl, że w trakcie syntezy analogu stary chemik popełnił jakiś błąd. - Nie, poszło jak trzeba - odrzekł Drobeck. - Instrukcja mówi, że należy oczekiwać zanieczyszczeń w granicach od ośmiu do piętnastu procent. To głównie materiał nie przereagowany. Sądzę, że zmieściliśmy się w tym przedziale, i to z powodzeniem. - Znowu ziewnął. - Oczywiście, można to oczyścić jeszcze bardziej, ale zabrakłoby nam czasu. Poza tym, dla ich potrzeb, produkt w tym stanie nada się znakomicie. - Jesteś pewien? - spytał nerwowo Bobby, nie chcąc znaleźć się na czarnej liście Rayneego. - Jak najbardziej - odrzekł zniecierpliwiony chemik. Masz, trzymaj. - Podał mu łopatkę. - Zastąp mnie. Muszę zatelefonować. Wyczerpany całonocną pracą - co było widać po jego nalanej, pomarszczonej twarzy - ruszył powoli w stronę przeciwległego rogu piwnicy. Tam, ku przerażeniu Bobby'ego, nachylił się, otworzył klatkę i wyjął z niej zimnego, nieruchomego i - tak to przynajmniej wyglądało z miejsca, gdzie stał Lockwood - pozornie martwego pytona. Owinąwszy się wokół piersi ciężkimi, gumowatymi zwojami niczym taśmami z amunicją, Drobeck spędził kilka chwil szepcząc coś do pupilka i czule głaszcząc jego pokryty lśniącymi łuskami łeb. Czując ciepło bijące z otyłego ciała, wąż drgnął, zaczął się ruszać. Lockwooda przeszły ciarki. Radośnie uśmiechnięty Drobeck zaczekał, aż olbrzymi pyton przylgnie do niego jeszcze mocniej, po czym sięgnął po słuchawkę ściennego telefonu i nakręcił numer. - Mówi Drobeck. - Piwnica zawtórowała mu głuchym echem. - Mam wiadomość dla Tęczy. Wszystko poszło według planu. Za godzinę analog będzie gotowy - zameldował gładząc pytona po łbie. Bobby odwrócił wzrok i usiłował skoncentrować się na mieszaniu schnących kryształków. Nie mógł patrzeć na coraz bardziej ożywioną, okrutnie bezwzględną bestię i jej pana, gdyż wciąż pamiętał horror, jaki nieświadomie pomógł rozpętać w pokoju swego przyjaciela, Jamiego MacKenzie. W San Diego, dokąd dotarła wiadomość Simona Drobecka, miała miejsce metamorfoza innego rodzaju. To nieprawdopodobne, ale wszystkie przesłanki zdawały się mówić, że Eugene Bylighter zaczyna wreszcie dorastać. Choć z drugiej strony, "dorastać" to chyba lekka przesada. Piszczyk zmieniał się - to trafniejsze określenie. Na lepsze czy na gorsze, tego nie wiedział jeszcze nikt. Jeśli wskaźnik rewolucji emocjonalnej dokonującej się w Pi- szczyku w ogóle istniał, był nim z pewnością opór, jaki Bylighter stawił pokusie, żeby połknąć resztkę analogu A-17 i przeżyć najbardziej odlotową "podróż" swego życia. Dawny Piszczyk na pewno by jej uległ, gdyby tylko nie był święcie przekonany, że proszek, który Tęcza kazał mu wsypać do coli Kaaren Mueller, jest jakąś trucizną. Dopiero rozciągnięta w czasie reakcja dziewczyny na kilka łyków mocno rozcieńczonej mikstury - a zwłaszcza jej majaczenia o kolorach - uzmysłowiła Piszczykowi, że dał jej środek halucynogenny, i powstrzymała go od wyrzucenia resztek tiopeiny do zlewu. Ale teraz... Teraz Bylighter był absolutnie pewien, że pro- szek odsypany z fiolki oznaczonej napisem: "Tiopeina" to analog A-17 - narkotyk o działaniu takim samym, a może nawet lepszym, jak B-16, po którym Sierotka Marysia i Sierotka Marycha przeżyły zmysłową podróż w "supertęczy". Wystarczyło więc tylko sięgnąć ręką, połknąć zawartość buteleczki i doznać niepowtarzalnych uniesień. Ale Piszczyk umiał teraz nad sobą panować, bo zmienił się naprawdę. Otóż po raz pierwszy w życiu zaczął wybiegać myślą naprzód. Obmyślił nawet swego rodzaju plan - a raczej ociekający śliną scenariusz z nieprawdopodobnie ekstatycznym punktem kulminacyjnym - który stał się opoką jego nowej egzystencji. Sęk w tym, że do wcielenia planu w życie Bylighter potrze- bował całego tajnie zgromadzonego zapasu "supertęczy". Połowę musiał już oddać obu Sierotkom, bo zagroziły, że powiedzą o wszystkim Rayneemu. Co znaczyło, że nie może spróbować ani odrobiny, bo nie miał najmniejszego pojęcia, ile proszku pochłonie realizacja planu. Poza tym doskonale wiedział, że jeśli połknie choćby jeden kryształek, będzie chciał więcej. Już zawsze będzie chciał więcej i więcej. Skoncentruj się na realizacji planu - powtarzał sobie w du- chu. Jeśli chcesz, żeby starczyło ci proszku, myśl o planie... i o Zorzy! Tak, o planie... ...i o pięciuset dolarach! W uszach zabrzmiał mu przeraża- jący głos Rayneego i Piszczyk poczuł, że robi mu się niedobrze. Była już sobota rano, a na niedzielę miał ustawić... Boże, nigdy tego nie zrobi, nigdy nie zdobędzie tych pięciuset dolarów, chyba że... I nagle: - Najwyższa pora. Myślałam, że przepadłeś na amen. - Głos od drzwi. Bylighter obrócił się jak dźgnięty ostrogą. Nie wierzył własnym oczom i uszom. - Sandy! Chryste, Sandy... Jezu, tyle razy ppp... próbowałem się z tobą... sss... skontaktować... Tak mi... - Nie mógł wykrztusić nic więcej. Płacząc objął dziewczynę i mocno ją przytulił. Na szczęście się cofnął, ponieważ Sandy Mudd napięła wyrobione mięśnie, zacisnęła pięści, a na jej twarzy zastygła maska czystej wściekłości. A wszystko za przyczyną pewnego dowodu pośredniego, jak mawiają prawnicy. Otóż Piszczyk miał rozpiętą koszulę. Stojąc przy drzwiach, Sandy doskonale widziała znikające już - ale wciąż wyraźne - ślady zębów na jego białej, chudej szyi. Ślady zębów Kaaren, nie miała co do tego prawie żadnych wątpliwości. Ślady zębów jej przyjaciółki i partnerki, którą zgwałcono, okaleczono i porzucono w zimnej, słonawo-mokrej ciemności, gdzie umarła z mikroskopijnym skrawkiem skóry w ustach. Sandy chciała Bylightera zabić. Chciała rozszarpać mu gardło gołymi rękami i wyjść z Dziurawego Pączka nie oglądając się za siebie. Wiedziała, że jest w stanie to zrobić. A gdyby zniszczyła ukryty nadajnik, gdyby wywróciła kilka krzeseł i ułożyła zgrabną historyjkę o wymuszonej samoobronie, niewykluczone, że uszłoby jej to na sucho. Ale nie mogła tego zrobić, bo w tym samym momencie zrozumiała, że koledzy mają rację. Bylighter to za mało. Podobnie jak Ben Koda, Charley Shannon i Tom Fogarty, Sandy chciała dopaść ich wszystkich. - W czwartek nas olałeś, co, panie kolego? - spytała omia- tając Piszczyka wściekłym spojrzeniem. - Boże, sss... słuchaj, tak mi przykro, nnn... naprawdę mi przykro. Próbowałem, wierz mi... - Taak? To musiałeś kiepsko próbować. Moi chłopcy czekali na ciebie dwie godziny, a ty jak kamień w wodę. - Www... wiem. - Przełknął nerwowo ślinę, myśląc gorączkowo, jak odzyskać zaufanie dziewczyny. Tak bardzo jej teraz potrzebował... - Posss... Posłuchaj, dzwoniłem, Chryste, wczoraj dzwoniłem co najmniej dwadzieścia razy. I zostawiłem wiadomość, tak, zostawiłem wiadomość. Pewnie gdzieś wyjechałaś, może popłynęliście jachtem albo... - Nie, nigdzie nie popłynęliśmy. Moi przyjaciele tak się wkurzyli z powodu tej koki, że nie chcieli nigdzie płynąć. Mówię ci, skakałam z radości. - Złośliwie odczekała kilka sekund, żeby jeszcze bardziej dobić bezradnego Piszczyka. - Tak czy siak - dodała nieco łagodniejszym tonem - powiedzieli, że moglibyśmy popłynąć w przyszłym tygodniu, jeśli... - zawiesiła głos i spojrzała Piszczykowi prosto w oczy. Zrozumiał. Po kilku sekundach. - Aha, to znaczy, że jeśli... Wolno skinęła głową. - Tak. Przekonałam ich, żeby dali ci jeszcze jedną szansę. - To śśś... świetnie. - Odetchnął głęboko, usiłując przypo- mnieć sobie, jak to wszystko zaplanował. Tak, miał ją skłonić, delikatnie i rozważnie, żeby zamiast kokainy kupiła dwadzieścia pięć dekagramów analogu... - Tylko widzisz, wysokogatunkowa kokaina jest teraz bardzo poszukiwana... - Chcesz powiedzieć, że po tych wszystkich obiecankach cacankach nie możesz zdobyć pięćdziesięciu gramów koki?! - spytała z niedowierzaniem. - Piszczyk, jak pragnę zdrowia, co z ciebie za handlarz?! - No tak... Jakoś mi się ostatnio nie układa. - Zerknął na dziewczynę i zrozumiał, że lada chwila straci ją bezpowrotnie. - Ale naprawdę - dodał szybko - naprawdę harowałem jak wół, żeby zdobyć dla was ten nowy towar. Wszyscy go teraz poszukują i... - Te prochy o których mówiłeś w czwartek? Posłuchaj, Piszczyk. Moich przyjaciół interesuje tylko koka. Ustaliliśmy przecież, że... - Tak, wiem, ale pamiętasz, ile ta koka miała kosztować? - No jasne. Dwa tysiące pięćset za dwadzieścia pięć gramów z dziesięcioprocentową zniżką, jeśli wrócimy po więcej. Też mi interes - mruknęła sarkastycznie. - No i co? - Widzisz, przekonałem szefa, żeby sprzedał wam towar po specjalnej cenie. Rozumiesz, w zeszłym tygodniu zawaliłem, więc... Tak czy inaczej, szef postanowił, że za prawie tę samą cenę sprzeda wam dwieście pięćdziesiąt gramów tego nowego analogu. No wiesz, to rodzaj takiej próbnej oferty.. - Uśmiechnął się z nadzieją. - No nie, Piszczyk. Za pięć kawałków chcesz nam opchnąć ćwierć kilo czegoś, o czym nigdy w życiu nie słyszeliśmy?! - Właściwie to za pięć pięćset, bo pięćset muszę mieć... z góry. Sama widzisz, że propozycja jest... - Aha, i jeszcze pięćset z góry. Słuchaj, na jakim ty jesteś procencie? - spytała podejrzliwie. - Hę? Ależ nie, nie, to nie o to chodzi. Po prostu muszę... muszę załatwić pewne sprawy z szefem, dlatego... Przecież wiesz, jak jest... Sandy pokręciła głową. - Nie wiem, Piszczyk. I nie sądzę, żeby moi chłopcy byli tym zainteresowani. Jak ci mówiłam, wolimy kokainę. Poza tym, nawet jeśli to dobry towar, co zrobimy z dwudziestoma pięcioma dekagramami? Nas jest tylko czworo, na miłość boską. - Żaden problem. Jak tylko wejdziemy z tym na rynek, cena natychmiast podskoczy. Będzie co najmniej dwa razy większa niż cena koki, zobaczysz. Bo towar jest legalny i będzie legalny przez długi czas. Prawdziwy dynamit, a legalny, rozumiesz? Jezu, przecież na tym, czego nie zużyjecie, moglibyście zrobić fortunę. - Ale w sumie to chodzi o to, że nie możesz załatwić ani grama koki, tak? - spytała poirytowana. - Nnnooo... tak, a przynajmniej nie teraz. Może za tydzień, góra dwa tygodnie, wtedy tak. Ale jak Boga kocham, Sandy - błagał - mówię ci, te prochy są dwa razy lepsze niż koka. - No dobra. Zrobimy tak. Zadzwonię do moich przyjaciół i spytam, co oni na to. - Jasne, pewnie, zadzwoń. Telefon jest na biurku. - Nie, dziękuję. Wolę z budki. Nie będę tak skrępowana. - A... tak, oczywiście, rozumiem. - Przytaknął nerwowo. - Po prostu myślałem, że... - Zostań tu, a ja zadzwonię - rzuciła zdecydowanie. Przekażę im, co mi powiedziałeś, i jeśli na to pójdą, dobijemy targu. Jeśli nie... - Wzruszyła ramionami. - Tak to już jest. - Dobrze, pewnie... Tak to już jest... Kiedy Sandy wychodziła z Dziurawego Pączka, Piszczyk wyglądał jak mały szczeniak, którego pierwszy raz pozostawiono samemu sobie. Tymczasem Sandy przeszła na drugą stronę ulicy, weszła do przeszklonej budki, zamknęła drzwi, wrzuciła do otworu dwadzieścia pięć centów rozejrzała się ukradkiem i błyskawicznie nakręciła pewien numer... Podczas gdy Bart Harrington rozmawiał przez telefon, Tom Fogarty stał przy otwartym oknie hotelowego pokoju na trzecim piętrze i z pięciowatowym radionadajnikiem w ręku spoglądał w milczeniu na odległy ocean. - Rozumiem - rzucił do słuchawki Harrington, zapisawszy coś w notatniku. - Posłuchaj. Zostań na miejscu. Za pięć minut do ciebie zadzwonimy. Dobra? Tak, wiem. Trzymaj się. Odłożył słuchawkę i spojrzał na Fogarty'ego. - I co teraz? Fogarty uciszył go gestem ręki, wcisnął guzik i przeszedł na nadawanie. - Baza do Forysia, baza do Forysia. Czy mnie słyszysz? - Tu Foryś - zaskrzeczał w głośniku głos Bena Kody. - Słyszę cię głośno i wyraźnie. - Baza do Wiewiórki, Baza do Wiewiórki. Czy mnie słyszysz? - Kiepsko, bardzo kiepsko. Ściany ekranizują - pomyślał Fogarty. - Foryś, czy widzisz gdzieś naszych koleżków? - spytał. - Nie, nikogo nie ma. Bawimy się sami. Co się dzieje? - Powstał niewielki problem. Wiewiórka musi zostać na aucie przez pięć minut. Czy ją widzisz? Powtarzam, czy widzisz Wiewiórkę? - Tak, mam ją jak na dłoni. Co to za problem? - Szaman znów powtarza starą śpiewkę. Teraz jest chwila przerwy. Wiewiórka wróci do gry jak tylko ustalimy nowe reguły. Chcę, żebyście przypilnowali boiska. Dwa króciutkie trzaski z głośnika - potwierdzenie odbioru. - Słucham propozycji - powiedział Fogarty odkładając na- dajnik na stół. Harrington wzruszył ramionami. - Po co kupować, skoro to legalny towar? - Po pierwsze, Bylighter to nasz jedyny porządny kontakt. Po drugie, nie dowiemy się, czy towar jest legalny czy nie, dopóki nie zdobędziemy próbki. Po trzecie, ten sukinsyn i tak nie może załatwić koki. - A przynajmniej tak twierdzi. Rzecz w tym, że jeśli prochy są legalne, przegrywamy już na pierwszej bramce. I co potem? - Nie wiem - przyznał Fogarty. - Niewiele możemy zrobić. Chyba że sytuacja ulegnie zmianie i do gry wejdzie sam Locotta - dodał złowieszczo. - Widzę jeszcze jedno wyjście - powiedział Harrington pykając w zamyśleniu z fajki. - To jest, jeśli chcemy z nimi wygrać... - No? - Trzeba ich przycisnąć. Sandy wróciła na zaplecze Dziurawego Pączka, zamknęła mocno drzwi i spojrzała na zdenerwowanego Bylightera. - Nic z tego - oświadczyła zdecydowanie. - Ale... ale... - zapiszczał bezradnie Eugene. - Posłuchaj, jest tak: chłopcy nie zamierzają wykładać pię- ciu kawałków na coś, o czym nigdy w życiu nie słyszeli. Chcesz zrobić z nami interes, musisz zdobyć kokę. Bylighter miał łzy w oczach. - Ale mówię ci, ten nowy towar jest... - zaczął błagalnie, ale Sandy mu przerwała. - Nie słuchasz mnie, Piszczyk. Dajemy pięć tysięcy za pięćdziesiąt gramów koki. Kropka. Rozumiesz? Wyglądało na to, że Piszczyk dostał napadu drgawek, bo jego głowa i ręce wykonywały chaotyczne, nie kontrolowane ruchy. Tymczasem Piszczyk myślał, gorączkowo myślał, jak ją przekonać, jakich argumentów użyć, żeby zmieniła zdanie... Sandy wzruszyła ramionami. - No to cześć. Może się kiedyś zobaczymy. - Zrobiła w tył zwrot, sięgnęła do klamki i w tym momencie wkroczył do akcji odmieniony umysł Bylightera, umysł zorientowany wyłącznie na jeden cel. - Nie! Zaczekaj! - wrzasnął Piszczyk. - Zaczekaj... - Pró- bował złapać oddech, serce waliło mu jak młotem. - Załatwię ci kokę. Nie wiem, jak, ale... ale załatwię - dodał szybko. - Tylko muszę mieć pięćset... - Ano właśnie, te pięćset dolarów, - odrzekła Sandy uświa- damiając sobie, że cieszy ją widok Bylightera, który gotów jest błagać ją na klęczkach. - Ani centa z góry. Chcesz pięć stów, to odpal nam sześć, siedem gramów tego nowego towaru. Wtedy dostaniesz szmal. Nic z góry - podkreśliła z naciskiem. - No dobra. Gdzie dobijemy targu? - Eeee... Macie zaparkować przed hotelem Ccc... Clairmont - wyjąkał płaczliwie. - O www.. wpół do jedenastej... - Przed hotelem Clairmont. Pojutrze o wpół do jedenastej. - Kiwnęła głową, przyglądając się uważnie Piszczykowi. - Tak? - Tak, pojutrze o www... wpół do jedenastej. - Bylighter wytarł nos i oczy. - Tylko nie zapomnij o moich pięciuset dolarach... - wyszeptał błagalnie, kiedy Sandy zamykała za sobą drzwi. Wszystko będzie dobrze - przekonywał siebie. Będzie dobrze, tylko muszę skądś wytrzasnąć tę kokę. Tak, w niedzielę muszę mieć kokę, żeby nie wiem co... Dopiero przed południem, kiedy zebrał odwagę, żeby zate- lefonować do Rayneego, zdał sobie sprawę, że pojutrze jest... poniedziałek. Profesor David Isaac i Nichole Faysonnt byli pochłonięci pracą nad nową serią analogów dla Jimmy'ego Pilgrima, gdy w pustym laboratorium zadzwonił telefon. Tym razem to Isaac wyszedł na ciemny parking, by w swoim dobitym "garbusie" znaleźć dużą żółtą kopertę. Zdenerwowana Nichole obserwowała go z okna na piętrze, ale poza nadjedzonym przez rdzę Volkswagenem Isaaca i motocyklem nocnego stróża przed gmachem wydziału chemii nie parkowały żadne pojazdy. Profesor wyjął z koperty kilka złożonych kartek, a potem, o wiele ostrożniej i delikatniej - zabezpieczony folią pożółkły pergamin z notatnika alchemiczki Marii. Miał przed sobą arkusz numer dwa. Podczas gdy zadziwiony Isaac stał przy stole i patrzył bez słowa na starożytny, dyszący historią dokument, Nichole prze- glądała plik odręcznie sporządzonych notatek. - Mieliśmy rację - szepnęła. - Spójrz na to... - Podsunęła mu przed oczy jedną z kartek i wskazała palcem odpowiednie miejsce. - Popatrz, od B-11 do B-16. Spójrz na wyniki. "Lekki odlot." "Miła podróż, ale za krótka." "Rozbłyski kolorów." "Zagięcie przestrzeni." "Czysty seks." "Dynamit!" - Odczytała całą listę opisów dostarczonych przez obiekty doświadczalne Zorzy. - Tak, ale spójrz na B-10 - powiedział Isaac. - Cztery obiekty doświadczalne... "zmarły". "Konwulsje i śpiączka." "Silne krwawienie z pochwy" i... "zmarły". - Tak, wiem, widziałam... - szepnęła cicho Nichole, ale nie mogła się powstrzymać i natychmiast ożywiła się znowu. - Ale spójrz tylko na dwunastkę. Od dwunastki do szesnastki. Widzisz? Zauważyłeś, jak to postępuje? - Tak, kolory... - Skinął głową, ulegając wbrew sobie zaraźliwemu entuzjazmowi Nichole. - Dokładnie jak przewidzieliśmy na podstawie analizy znanych nam obszarów recepcyjnych. Tak, efekt powinien być miły. - Na pewno. Patrz, co jeszcze napisali. - Podała mu drugą kartkę. - "Poczta komputerowa już działa. Natychmiast zniszczyć wszystkie notatki dotyczące analogów." - przeczytał Isaac. - Rozsądne - przyznał. - Przygotowują się do uruchomienia masowej produkcji. - Mam zniszczyć mój notatnik!? - spytała Nichole, zaszokowana myślą, że będzie musiała spalić tak starannie prowadzoną dokumentację. - Nie. Uważam, że notatnik możemy zatrzymać. Nic złego się przez to nie stanie. Zresztą, chyba powinniśmy coś zachować... na wszelki wypadek. Tak, na pewno, to bardzo ważne - dodał po namyśle. - Ale jeśli...? Pocieszył ją uśmiechem. - Nie martw się. Nigdy się o tym nie dowiedzą. - Przeniósł wzrok na pożółkły arkusz pergaminu. - Żądają też instrukcji do syntezy B-16. I to jak najszybciej - przeczytała Nichole. - Tak, spodziewałem się tego - odrzekł z roztargnieniem. - To żaden kłopot. - Wszystkie dane są w komputerze. Przysłali kody wejściowe do sieci, więc jeśli chcesz, w każdej chwili mogę je przekazać. I jeszcze coś. Chcą wiedzieć, czy B-16 da się wyprodukować na tym samym sprzęcie co analog tiopeinowy. Isaac przeanalizował w myśli schemat aparatury do wytwarzania analogów tiopeinowych serii A i B. - Powiedz im, że tak. Wystarczy zmodyfikować ciąg skraplaczy. To o wiele łatwiejsze niż budowa nowego laboratorium dla naszych... przyjaciół - prychnął nie odrywając wzroku od wystrzępionego i poplamionego arkusza, chłonąc niemal wyczuwalne tchnienie historii bijące z drobnego pisma legendarnej alchemiczki. - No tak, ale... - Zawahała się i pogładziła go delikatnie po brzuchu. Czuła, jak tężeją mu mięśnie. Bezwiedny odruch...? - Nie zapomniałeś o czymś? Myśli i wzrok Isaaca powędrowały ku Nichole. - A zapomniałem? Skinęła głową, nie przestając masować mu brzucha, by umysł i ciało kochanka nie były tak spięte. - A-17 - szepnęła. - Skoro szesnastka jest tak dobra, jak piszą, skoro daje tak kolorowe i... - Szukała odpowiedniego słowa. -...erotyczne efekty, czy możesz sobie wyobrazić, jak działa A-17? - Aż zdumienie człowieka ogarnia, prawda? - spytał poważnie. - Co? - Nie zrozumiała. - A-17 - wyjaśnił spokojnie. - Aż zdumienie człowieka ogarnia, że jeszcze nie wiedzą, co im daliśmy. Tymczasem troje ludzi z organizacji Jimmy'ego Pilgrima, którzy wiedzieli, jakie efekty wytwarza analog A-17, bynajmniej nie miało żadnego interesu w tym, żeby dzielić się tą wiedzą ze swym okrutnym pracodawcą. Dwoje z nich to Sierotka Marysia i Sierotka Marycha. Przez prawie sześć godzin leżały splecione w błogim uścisku, podróżując na grzbietach nie kończących się fal, które zalewały je prawdziwą orgią kolorów i barw, stymulujących każdy wrażliwy na rozkosz neuron. Do cna wyczerpane, jęczały drżąc z niezgłębionej namiętności i pragnęły tylko jednego: by ta podróż nie miała kresu. Trzeci wtajemniczony też miał na głowie inne nie cierpiące zwłoki sprawy - sprawy tak ważne, że poczucie lojalności w stosunku do straszliwego pracodawcy niewiele przy nich znaczyło. Przede wszystkim musiał zachować absolutną ciszę. Musiał poruszać się jak najostrożniej pośród mebli stojących w mrocznych pomieszczeniach bogatego domu, rozpaczliwie wytężać wzrok, żeby czegoś nie potrącić i nie obudzić śpiącego na górze gospodarza, a przede wszystkim musiał... coś znaleźć. Tak, w tym ciemnym jak grób domu musiał znaleźć coś - cokolwiek! - co mógłby opchnąć za pięćset dolarów. Tak naprawdę, decyzja, żeby włamać się do jakiegoś domu i tym sposobem zdobyć pieniądze dla Zorzy, nie była decyzją świadomą. Eugene Bylighter podjął ją spontanicznie, zdając sobie sprawę, że znów zawalił, że znów będzie miał przeprawę z Tęczą, że musi, że po prostu musi coś zrobić. Coś, cokolwiek, obojętne co. Piszczyk nie znał się na broni, nożach, na stacyjkach samochodowych czy zamkach, więc ruszył piechotą do południowej dzielnicy San Diego i łaził tam trzy godziny, zanim znalazł to, czego szukał: dom na przedmieściach, z otwartym oknem na piętrze i z podwórzem, na którym nie było psa. Z sąsiedniego podwórka wziął starą drewnianą drabinę, wszedł po niej do sypialni, spędził dziesięć przerażających minut, skradając się przez hall do schodów, zszedł do ciemnego salonu, stamtąd przeszedł do biblioteki, a potem do gabinetu. Tu trafił w dziesiątkę. Odłączenie i staranne zwinięcie wszystkich kabli i kabelków biegnących do przenośnego telewizora, stereofonicznego gramofonu, do graficznego korektora, magnetowidu i do głośników zajęło Piszczykowi dobre dwadzieścia minut. Potem, najostrożniej jak umiał, ustawił magnetowid na telewizorze, na magnetowidzie adapter. Kościstymi, drżącymi rękoma dźwignął trzydziestokilogramowy ciężar i ruszył chwiejnie do drzwi. W tym momencie zawsze czujne i złośliwe Parki postanowiły zrobić mu jeszcze jednego psikusa. Kiedy sunął wzdłuż ściany, jednym ze zwisających kabli zahaczył o wystający przełącznik, skutkiem czego gabinet zalały potoki oślepiającego światła. To z kolei spowodowało, że przerażony Bylighter nieludzko wrzasnął i wyrzucił ręce do góry. Rezultat? Telewizor grzmotnął ekranem w kant wielkiego dębowego biurka. Adapter i korektor - w dwie lampy na blacie. A magnetowid? Magnetowid wylądował na chromowanym barku, wypełnionym wspaniałą kolekcją najprzedniejszych alkoholi. Skutkiem natychmiastowej implozji, eksplozji, straszliwego zderzenia ciężkiego sprzętu elektronicznego z meblami i niewielkiego pożaru, który wybuchł w kilku miejscach naraz, kiedy iskry z rozbitych lamp padły na strumień wysokoprocentowego alkoholu, było całkowite zniszczenie gabinetu i jego wyposażenia. Detektyw z biura szeryfa - nie ulegało wątpliwości, że dzieło Piszczyka wywarło na nim tęgie wrażenie - stwierdził później, że dewastacja była naprawdę "odlotowa". Celna metafora, zważywszy stan umysłu przerażonego Eugene'a Bylightera - był to swego rodzaju "odlot". Bo jak inaczej nazwać uczucie, jakie owładnęło Piszczykiem, kiedy wytrzeszczywszy oczy i rozdziawiwszy usta patrzył, jak długie jęzory ognia liżą czarną togę sędziego sądu stanowego...? Ben Koda, Charley Shannon, Bart Harrington i Sandy Mudd siedzieli w pokoju hotelowym Bena i Charleya, rozważając wnioski płynące z rozmowy Sandy z Piszczykiem i uaktualniając plan polowania na Pilgrima i Rayneego, gdy zadzwonił telefon. Odebrał Shannon. - Tak? - Podał słuchawkę Benowi. - Do ciebie. DeLaura. - Tak, Marty? - Pamiętasz tego szczeniaka, którego podchodziliśmy wczoraj w Dziurawym Pączku? - Bylightera? No jasne. Co z nim? - Lepiej usiądź, stary, bo nie uwierzysz... 19 Ze względu na znaczenie, naturę oraz smakowitą ironię wydarzenia - cóż za postacie w nim uczestniczyły! - wystarczył kwadrans, by wieść o "demolce" obiegła całe biuro szeryfa okręgu San Diego. Wszystko dzięki wysiłkom jego dwóch zastępców, którzy przybyli na miejsce zdarzenia jako pierwsi i którzy szybko doszli do wniosku, że w tym wypadku nie muszą niczego wyolbrzymiać. Bo i po co? Nic lepszego by nie wymyślili. - No nie, pierdolisz... - Jak Boga kocham! Mówię ci... - Bylighter? Eugene Bylighter? Piszczyk!? No nie... I tak to szło. Zanim go zarejestrowano, rozebrano, przeszukano, odwszono, przebrano w luźny kombinezon, sfotografowano, zanim zdjęto mu odciski palców, złamany duchowo Piszczyk został prawdziwym bohaterem. Skutkiem czego niemal wszyscy zastępcy szeryfa, którzy mieli nocną służbę, przejeżdżając koło biura, znajdowali jakiś pretekst, by zajrzeć do aresztu, przejść koło jego celi i z niczym nie zmąconym rozbawieniem spojrzeć na wymizerowanego szczeniaka, który miał odwagę - i to jaką, kurwa! - żeby obrobić dom sędziego Harolda Beenego, straszliwego Roya Szubienicy. Po prostu musieli się na własne oczy przekonać, że facet, o którym wszyscy tyle gadali, to naprawdę ten sam Eugene Bylighter alias Piszczyk. Najtreściwszym i chyba najlepszym opisem śmiałego, iście epickiego, wyczynu Bylightera były słowa policjanta, który przybył na miejsce zdarzenia jako jeden z pierwszych. Mówił do kolegów tak: - Jak Boga kocham, przyjeżdżamy na wezwanie, stajemy przed domem i widzimy, że Piszczyk wyskakuje przez okno. Za nim gramoli się ten stary siwy pierdoła. Z gołą dupą na wierzchu, z płonącą togą w jednej i z jakąś laską w drugiej ręce, wrzeszczy jak sto skurwysynów tłucze tą lagą Piszczyka, jakby chciał go zamordować, a jednocześnie próbuje zadeptać ogień. Bosymi stopami, kapujesz? Bo-sy-mi! Naprawdę, nie zalewam! Mówię wam, bez żadnej lipy, nigdy, ale to nigdy w życiu nie widziałem czegoś równie nieprawdopodobnego. Wtedy jeden ze wstrząśniętych opowieścią policjantów stwierdził, że Bylighter będzie ani chybi pierwszym włamywaczem w historii sądownictwa okręgu San Diego skazanym na karę śmierci, a to z kolei zainspirowało dwóch detektywów z wydziału zabójstw i jednego z wydziału zwalczania handlu narkotykami do zorganizowanego zbierania zakładów; polegało to na tym, że kumple obstawiali, jaką karę otrzyma nieszczęsny Piszczyk. Dlatego było do przewidzenia, że część z tych informacji, w formie plotek przekazywanych telefonicznie i ustnie, przecieknie na zewnątrz i dotrze w końcu do Lafayette'a Beaumonta Rayneego. Tak też się stało. Tęcza otrzymał wiadomość już o ósmej rano w niedzielę. Kiedy odłożył słuchawkę, natychmiast pomyślał, że trzeba jakoś zmusić sędziego Roya Szubienicę, by zacisnął stryczek na chudej szyi Eugene'a Bylightera. Koniecznie. Jeśli zaszłaby taka potrzeba, Raynee gotów był nakłonić go do tego osobiście. Ale potem przemyślał całą sprawę i kiedy wyobraził sobie scenę przed domem legendarnego Harolda Beene'a, zachichotał i sięgnął po telefon, żeby zadzwoni do Jimmy'ego Pilgrima. - No i co o tym myślisz? - spytał streściwszy wydarzenia minionej nocy i przedstawiwszy Pilgrimowi swoją propozycję. - Myślę, że pan Bylighter jest człowiekiem tak niezwykle, tak błyskotliwie nieudolnym i głupim, że gdybyśmy się go teraz pozbyli, ponieślibyśmy olbrzymią stratę - wyszeptał beznamiętnie Pilgrim. - Nigdy nie pzzypuszczałem, że pan Bylighter tak dobrze wykona swoją pracę. Co z tiopeiną? Czy jest już gotowa? - Odebraliśmy ją dziś rano. Razem z instrukcjami do syntezy B-16. Za kilka dni ruszamy z produkcją. - Znakomicie. Im szybciej, tym lepiej. Szczegóły omów z Generałem. Ja porozmawiam z prawnikami. Ogarnięty euforią, porwany przez fale entuzjazmu, trawiony niecierpliwym oczekiwaniem aktów gwałtu i przemocy, które miały nieuchronnie nastąpić, Tęcza wyszeptał: - Powiedz, Jimmy, ale tak naprawdę. Wszystko wypali, co? Wszystko pójdzie jak trzeba, nie? - Tak, przyjacielu - odrzekł Pilgrim. - Wszystko pójdzie znakomicie. Po prostu znakomicie. Generał siedział na przestronnym tarasie swego domu w La Jolla. Czytał gazetę i jadł śniadanie składające się z jaje- cznicy, grzanek z dżemem truskawkowym i rumowo-cytrynowego koktajlu. Zadzwonił telefon. - Aaaa, dzień dobry - Generał uśmiechnął się, rozpoznawszy głos Rayneego. - Mam nadzieję, że usłyszę dobre wieści. - Przed chwilą skończyliśmy omawiać szczegóły transakcji - odrzekł Tęcza z rozbrajającą wesołością. - Zostało jeszcze parę drobnych spraw, ale wygląda na to, że dobijemy targu w niedzielę wieczorem o dziesiątej trzydzieści. Proszę zaparkować przed hotelem Clairmont na Lemon Grove. Wie pan, gdzie to jest? - Oczywiście. Czy dowiedzieliście się czegoś nowego o wła- ścicielu tego jachtu z Newport? Tęcza zachichotał. - Facet ma hopla na punkcie balecików i orgietek. Rolę gwiazdy pełni na nich jego przyjaciółeczka. Ale w Newport to normalka. Doszliśmy, skąd bierze szmal. Jego znajomi twierdzą, że puszcza pieniążki tatusia. Za to tych dwóch, z którymi trzyma, to faceci ciężkiego kalibru. Roy przywiezie panu kilka zdjęć. Niech pan ich sobie obejrzy, zanim zaczniecie uganiać się po parku. - Dobra. Co z towarem? - Roy wszystko przywiezie. Będzie tego około dwudziestu pięciu dekagramów. - A kiedy ruszacie z produkcją na większą skalę? - Za kilka dni. Najpierw musimy sprawdzić, jak wypadnie nasza mała próba. Będziemy bardzo bogaci, generale. To chyba miłe uczucie, prawda? Sam nie wiem, na co wydam taką górę szmalu. - Westchnął i roześmiał się perliście. Generał mu zawtórował. - Na pewno jakoś sobie poradzimy. - Bez wątpienia, bez wątpienia. Ale w poniedziałek proszę na siebie uważać. Nie możemy sobie pozwolić na stratę takiego człowieka jak pan. Nie teraz, nie na początku gry. - Niech pan będzie spokojny. Zapewniam pana, że będę na siebie uważał nie tylko w niedzielę i w poniedziałek, ale później też - odrzekł Generał kładąc nacisk na ostatnie słowa. Tęcza wybuchnął śmiechem i skończyli rozmowę. Generał siedział na tarasie jeszcze przez jakiś czas, podzi- wiając wspaniały widok roztaczający się ze wzgórza. To intere- sujące - myślał. Raynee ani razu nie wspomniał o losie Eugene'a Bylightera... (Faktycznie, bardzo interesujące, ponieważ Generał słyszał już o wydarzeniu, jakie miało miejsce przed domem sędziego.) Więc jak, jakim cudem, ten nieszczęsny osiemnastoletni głupek wywiąże się ze swego zadania? Przecież siedzi za kratkami, na miłość boską... Bylighter skończył właśnie śniadanie - odgrzali mu je w kuchence mikrofalowej - i pogrążył się w rozpaczliwych myślach. Wtem zamontowany pod sufitem głośnik ożył i wyskrzeczał jego nazwisko. - Bylighter do wyjścia. Masz gościa. Ta niespodziewana wiadomość nie wywarła na nim żadnego wrażenia, bo któż by się o niego troszył na tyle, by zadać sobie trud zdobycia przepustki do aresztu? Doszedł do wniosku, że to najpewniej jakaś pomyłka, a w najlepszym wypadku wizyta księdza. Dlatego kiedy klawisz prowadził go do pokoju odwiedzin, Piszczyk nie zadał mu nawet najbardziej oczywistego pytania. - Wygląda na to, że załatwiłeś sobie niezłego adwokata - powiedział strażnik rozciągając usta w szerokim uśmiechu. Wielkim mosiężnym kluczem otworzył drzwi i dodał: - Powodzenia, chłopcze. - Hę? - Teraz Piszczyk chciał mu zadać dziesięć pytań naraz, ale było już za późno, drzwi się zamknęły, szczęknął zamek. Za niewielkim stołem Bylighter ujrzał niezwykle wytwornego siwowłosego mężczyznę, ubranego w trzyczęściowy garnitur w jodełkę. Mężczyzna spojrzał na niego z przyjemnym, spokojnym, nawet przyjaznym wyrazem twarzy i gestem ręki wskazał mu krzesło. - Jest pan pewien, że to ze mną chce pan rozmawiać? - spytał Piszczyk, całkowicie przekonany że zaszła pomyłka. Jego zdolność postrzegania była co prawda wielce upośledzona, mimo to nawet on zauważył, że mężczyzna nie wygląda na przepracowanego i przygnębionego obrońcę z urzędu. - Pan Eugene Bylighter prawda? - No... no tak. - Wobec tego wszystko się zgadza. Nazywam się Alberton Cahoon, jestem adwokatem. - Wyciągnął rękę, uścisnął miękką i spoconą dłoń Piszczyka i ponownie wskazał mu krzesło. - Zechce pan usiąść. Bylighter usiadł rozglądając się nerwowo, jakby oczekiwał, że lada moment ktoś na niego wrzaśnie. Mężczyzna obserwował go chwilę. - Jeśli obawia się pan, że naszą rozmowę ktoś podsłuchuje, proszę się uspokoić - powiedział łagodnie. - Wbrew temu, co pan zapewne słyszał, biuro szeryfa szanuje świętość układu adwokat- klient. - Ale... Nnn... nie o to chodzi - wyjąkał Piszczyk spuściwszy oczy. - Mnie nie sss... stać na adwokata. - Wprost przeciwnie, panie Bylighter - odparł Cahoon. - Zresztą, kwestia mojego honorarium nie należy do sprawy. Nawiasem mówiąc, wszystkie sprawy finansowe załatwia pański pracodawca. - Hę? - Zdumiony Piszczyk podniósł wzrok. - Najwyraźniej bardzo pana ceni - spekulował siwowłosy prawnik. - Było nie było, dziś rano wpłynął do naszego biura czek na pięć tysięcy dolarów. Zgodnie z umową. Piszczykowi dosłownie opadła szczęka. - Ale nie traćmy czasu na drobiazgi, które nas bezpośrednio nie dotyczą - kontynuował spokojnie Cahoon. - Jeśli chodzi o pańską sprawę, widzę kilka obiecujących możliwości bardzo skutecznej obrony. Proponuję, żebyśmy je przedyskutowali po pańskim zwolnieniu. - Po moim zzz... zwolnieniu? - Piszczyk omal się nie udła- wił. Był święcie przekonany, że ma halucynacje. - Za kaucją rzecz jasna. - Cahoon powiedział to tak, jakby sprawa była zupełnie oczywista. - Dziś rano przejrzałem wstępne raporty. Widać z nich, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby jutro pana zwolniono. - Ale... ale sss... sędzia. - Piszczyk pokręcił głową. - Ppp... powiedział, że... - Tak, jestem pewien, że sędzia Beene mówił różne rzeczy. - Cahoon uśmiechnął się leciutko, jakby perspektywa obrony klienta, który omal nie zginął z rąk sędziego stanowego, biegającego nago z płonącą togą w ręku, była po prostu kwestią posegregowania kilku drobnych szczegółów i odpowiedniego do nich podejścia. - Zapewne zdążył się pan już przekonać - dodał współczująco - że sędzia Beene ma osobowość nader barwną i porywczą. Niemniej, wierzę, że osiągniemy coś w rodzaju... - szukał odpowiednich słów - ...obopólnie korzystnego porozumienia. - Nie, nie wierzę. - Piszczyk potrząsnął głową. - Przepra- szam, ale ja... nic z tego nie rozumiem - wyszeptał. - Ależ tak, naturalnie - zreflektował się Cahoon. - Nie rozumie pan, na czym to polega, prawda? - No... chyba nie - szepnął Bylighter z rozbrajającą bezrad- nością. - Widzi pan, w tego rodzaju porozumieniach - tłumaczył spokojnie adwokat głosem wykładowcy prowadzącego zajęcia dla studentów pierwszego roku prawa - pańscy pracodawcy mogą zwyczajowo żądać od pana czegoś w zamian. Quid pro ęuo. Na przykład jakiejś przysługi. - Quid... przysługi? Chcą, żebym ja zrobił przysługę im? - Sądzę, że dokładnie o to im chodzi - powiedział Cahoon wyciągając z teczki notatnik z żółtymi kartkami. - Pozwoli pan, że to szczegółowo wyjaśnię... Podczas gdy mecenas Cahoon uświadamiał Piszczykowi jego nowy, znacznie wyższy status w organizacji Jimmy'ego Pilgrima i wprowadzał go w związane z tym obowiązki, dwóch innych członków tej samej organizacji dokonywało pokrewnej wymiany usług i przysług. Chociaż z drugiej strony, gdyby spojrzeć na to z punktu widzenia kogoś z branży, Sierotka Marysia i Sierotka Marycha były raczej "zespołem specjalistek" niż "specjalistkami od usług". Innymi słowy, były po prostu dwiema zadziornymi, nieco topornymi lesbijkami, które lubiły sobie przyćpać z klientem czy klientką i jako zespół takich właśnie "specjalistek" żądały nader wygórowanych cen za swoje usługi. Dlatego więc, kiedy poproszono je o coś, co rozgrzałoby umysł i ciało, Sierotka Marysia długo się nie namyślała: sięgnęła po resztkę zapasu "supertęczy" - taką nazwą ochrzciły analog A-17 - i podzieliła się nią z Małym Williem, ambitnym, pnącym się w górę członkiem miejskiej komisji oświatowej, który był jednocześnie - to kwestia czystego przypadku - jednym z częstszych klientów obu Sierotek. W następstwie takiej szczodrości Sierotka Marysia, Sierotka Marycha i Mały Willie spędzili razem ponad trzy godziny, doświadczając czegoś, co William Benson Sandcastle III nazwał później - opowiadał o tym w swoim klubie, przy szóstej filiżance herbaty - przeżyciem lepszym niż seks, alkohol i golf razem wzięte. W tej samej chwili Sierotka Marysia czyniła niemal identy- czne wyznanie swej wszystko rozumiejącej i podobnie jak ona skonfundowanej przyjaciółce: - Wiesz - szepnęła - przez tych kilka godzin chyba naprawdę tego faceta kochałam... W innym mieszkaniu, położonym niedaleko uniwersyteckiego kampusu w San Diego, młoda kobieta, która również doświadczała swoistego zamętu ducha i ciała, rozmieszała starannie odmierzoną dawkę analogu A-17 w dwóch filiżankach kawy, po czym wyniosła je na balkon, skąd roztaczał się wspaniały widok na rozległe błonia porośnięte zieloną trawą i karłowatymi drzewkami. Kiedy postawiła filiżankę przed swoim kochankiem i mistrzem, David Isaac zerknął na nią znad oprawionego w plastikową folię pergaminu i zmarszczył czoło. - Dobrze się czujesz, Nichole? - spytał zatroskany. - Ostat- nio jesteś taka... rozkojarzona. Uśmiechnęła się tajemniczo. Tak, była rozkojarzona, nawet bardzo - od chwili, kiedy świadomie i celowo połknęła niewielką dawkę A-17. I teraz, patrząc spokojnie na pożókłe zapiski starożytnej alchemiczki Marii, które nagle stały się zupełnie jasne i logiczne, doświadczała wspaniałych kolorowych wizji. Z całkowicie niewytłumaczalnych powodów Nichole poczuła, że rozumie ból, niepokój i frustrację, jakie zdeterminowana Maria musiała przeżywać wkraczając na teren zakazany, zarezerwowany wyłącznie dla jej kolegów po fachu. - Nie, nic mi nie jest - odrzekła z ciepłym uśmiechem, bo wiedziała, że i on to wkrótce zrozumie. Tak, już niedługo, już za chwilę... - Wypij kawę. Wszystko będzie dobrze. Teraz jestem tego pewna. Podczas gdy obie Sierotki i William Benson Sandcastle III usiłowali opisać i sprecyzować przeżyte niedawno wrażenia, jeden z zastępców szeryfa okręgu San Diego, sierżant Wilbur Hallstead z wydziału narkotyków zastrzygł uszami, wytężył uwagę i wbił wzrok w dystyngowanego siwowłosego mężczyznę siedzącego naprzeciwko. Uważał, i to jak! Uważał, bo chociaż nie był tego stuprocen- towo pewien, wydawało mu się, że przed chwilą usłyszał magiczne słowa, które mogły oznaczać tylko jedno: awans. Po chwili sierżant Hallstead przeprosił prawnika, wyszedł śpiesznie na korytarz podzielony zdalnie otwieranymi drzwiami, wpadł do biura i szybko nakręcił służbowy numer detektywa Martina DeLaury. - Narkotyki. - Marty? Tu Hallstead. Jestem w areszcie, w pokoju odwie- dzin. Rusz dupę i przychodź. Natychmiast! - Po jaką...? - Chyba dorwaliśmy Generała - powiedział tajemniczo sierżant i odłożył słuchawkę, zanim DeLaura zdążył spytać zwierzchnika, o co właściwie chodzi. Dwie minuty później poirytowany, lecz wciąż zaciekawiony DeLaura wszedł do pokoju odwiedzin i stanął jak wryty, gdy zobaczył, że za stołem, naprzeciwko sierżanta Hallsteada, czeka cierpliwie siwowłosy dystyngowany mężczyzna, facet zupełnie do tego pomieszczenia nie pasujący, ale i nie sprawiający wrażenia, że źle się w nim czuje. - Wejdź, Marty. - Hallstead posłał mu wesoły uśmiech i wskazał mu wolne krzesło. - To jest mecenas Alberton Cahoon z firmy Jason, Saul i Cahoon. - Przeniósł wzrok na adwokata. - A to Martin DeLaura, jeden z naszych najlepszych specjalistów od spraw handlu narkotykami. Zdziwiony DeLaura uniósł brwi, co Cahoon natychmiast zauważył. - Ależ oczywiście, pan DeLaura - powiedział z dobrze ukry- wanym rozbawieniem. - Muszę przyznać, że cieszy się pan u nas, to jest w naszej firmie, niezbyt dobrą reputacją. To, oczywiście, kwestia punktu widzenia. Nie chciałbym, żeby zabrzmiało to jak pochlebstwo, ale nie ukrywam, że nader często zmusza pan nas do bardzo ciężkiej pracy. Ale jeśli dobrze pamiętam, mamy teraz remis, prawda? Osiem do ośmiu. - Coś koło tego. - DeLaura wzruszył ramionami. Podczas trzynastoletniej kariery policyjnej miał do czynienia z wieloma prawnikami takimi jak Cahoon i żadnego nie wspominał z przyjemnością. - Pan jest chyba adwokatem Generała, panie Cahoon, co? - spytał grzecznie, acz obojętnie. Cahoon roześmiał się, a w jego oczach rozbłysły wesołe ogniki. - Niezupełnie, Martin. Wynajęto mnie, bym reprezentował interesy niejakiego Eugene'a Bylightera. DeLaurę zamurowało. Badał wzrokiem twarz adwokata, ale ten miał iście pokerową minę. - Pieprzysz pan... - mruknął po dobrej chwili. - Marty... - warknął ostrzegawczo Hallstead. - Nie, nie, wszystko w porządku. - Cahoon uniósł rękę i pokręcił głową. - Martin ma prawo być... - Szukał odpowiedniego słowa. - ...zaskoczony. - Może raczej podejrzliwy - burknął DeLaura. - Przypuszczam, że nie zechce pan zdradzić, kto za to płaci? - Obawiam się, że nie, Martin. Tajemnica służbowa i tak dalej, i tak dalej. Doskonale pan wie, jakie są zasady gry - odrzekł Cahoon z błogim uśmiechem na twarzy. - Ale tak, owszem, upoważniono mnie do przedstawienia pewnej propozycji, którą właśnie omawiałem z panem Hallsteadem. Chodzi mianowicie o to, że mój klient chce zawrzeć porozumienie... - Porozumienie?! Bylighter chce zawrzeć porozumienie?! I fatygował się pan tutaj, żeby mi o tym powiedzieć? Chryste, Cahoon, ja cię, kurwa, strasznie przepraszam, ale chyba ci odjebało. Nawet zapominając o takiej drobnostce jak ta, że sprawa Piszczyka nie ma nic wspólnego z narkotykami, wiesz pan, co sędzia Beene szykuje dla tego biednego sukinsyna? - Tak, wiem, zarzuty są poważne - odparł spokojnie wciąż uśmiechnięty Cahoon. - Ale szczerze mówiąc, kusi mnie, by skłonić pana Bylightera do nieprzyznawania się do winy. Tak, mój klient mógłby domagać się procesu, choćby dlatego, że to jedyna szansa, żeby wziąć sędziego Beene'a w ogień krzyżowych pytań na temat jego zadziwiająco gwałtownej reakcji na... stosunkowo nieznaczne pogwałcenie prawa. - Tu ciężko westchnął. - Ale obawiam się, że nie możemy sobie pozwolić na zabawę kosztem klienta. Tak czy inaczej, pan Bylighter uważa, że jego sytuacja upoważnia go do zawarcia obopólnie korzystnego porozumienia. Co w jego imieniu niniejszym czynię, choć "porozumienie" nie jest w tym wypadku najlepszym określeniem. Pan Bylighter chciałby doprowadzić do... wymiany. - Wymiany? Kogo za ko... - zaczął DeLaura i szczęka mu opadła. - Jezu słodki... wyszeptał. - Tak, zgadłeś, Martin. Pan Bylighter, mój klient - dodał niepotrzebnie - za Generała. Oszołomiony DeLaura siedział przez chwilę w milczeniu, a potem spojrzał na swego zwierzchnika. - Chryste Panie, Hallstead, co się z tobą dzieje? Przecież wiesz, że nie możemy czegoś takiego zrobić. Prokurator okrę- gowy... - Martin, myślę, że pan Hallstead zdążył się już skontakto- wać z prokuratorem - przerwał mu Cahoon. - Doskonale pan wie, że unieszkodliwienie Generała, tego powszechnie znienawidzonego nikczemnika, ucieszyłoby wielu wpływowych ludzi. Zwłaszcza teraz - dodał ze znaczącym, smutnym uśmiechem. - Zbliżają się wybory... - Nie do wiary... - szepnął DeLaura wbijając wzrok w stół. Kto za tym wszystkim stoi? - myślał. Dlaczego? I po co? Spojrzał na adwokata. - Czy dobrze pan sypia, mecenasie? - spytał. - A wie pan, że tak - odrzekł poważnie Cahoon. - Pocieszam się wiarą, że moje wysiłki mogą czasami wyeliminować potrzebę rozwiązań... znacznie gwałtowniejszych. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to rozumowanie bardzo egocentryczne, ale zapewniam pana, że bardzo pomocne, proszę mi wierzyć. Martin DeLaura zamknął oczy i wolno pokręcił głową. - No więc, jak to ma niby przebiegać? - Po zwolnieniu z aresztu pan Bylighter postąpi zgodnie ze wskazówkami, jakie ode mnie otrzymał. Nawiąże kontakt z pewną młodą damą i jej przyjaciółmi, którzy wykazali chęć nabycia określonego towaru. Ten towar to kokaina i chcą ją kupić od samego Generała. Do transakcji dojdzie jutro o dziesiątej trzydzieści wieczorem, w parku naprzeciwko hotelu Clairmont na Lemon Grove. - Otworzył walizeczkę i wyjął z niej kilka czarno- białych fotografii. - To są zdjęcia tej młodej kobiety i jej dwóch przyjaciół. Robiono je z ukrycia - dodał wręczając fotografie DeLaurze, który stał się nagle mniej gadatliwy. - Zakładając, że wszyscy zainteresowani naprawdę chcą się go pozbyć - wyjaśniał łagodnie Cahoon - moi klienci podejmą odpowiednie kroki, by umożliwić panu Bylighterowi zrealizowanie planu. - A sędzia Beene? - spytał cicho DeLaura spoglądając obo- jętnie na zdjęcia. - Jestem gotów wspomóc prokuratora okręgowego i przekonać sędziego, że mój klient stanowi dla społeczeństwa zagrożenie o wiele mniejsze niż człowiek pokroju Generała - odrzekł Cahoon. - I jestem niemal całkowicie przekonany, że moje argumenty odniosą pożądany skutek. Wnoszę, że kiedy będziemy to mieli za sobą, panowie zajmiecie się... szczegółami sprawy. Wstrząśnięty DeLaura wrócił do biura i natychmiast sięgnął po słuchawkę. Wykręcił numer motelu i czekając na połączenie, gorączkowo próbował rozwikłać kłębowisko problemów i ułożyć je w jakimś logicznym porządku. Przy czwartym sygnale doszedł do wniosku, że tylko jedno wie na pewno: było już za późno na powiadomienie szeryfa o tajnym układzie z Benem Kodą. Nie, teraz nie może tego zrobić, bo... - Halo? - Ben, tu Marty. - Sie masz, stary. Jak... - Słuchaj - przerwał mu DeLaura - czy możesz złapać Sandy i kazać jej wracać do domu? I to zaraz, natychmiast. Ktoś do niej zadzwoni. - Żadna sprawa. Ale co się, do diabła, dzieje, hę? - Bylighter. Miał dla was załatwić kokę, tak? - tłumaczył szybko detektyw - O kurwa - mruknął zniesmaczony Koda. - Co z nim? - Chyba znowu będziesz musiał usiąść, Ben. Bo, nie uwie- rzysz, kurcze, głowę daję, że nie uwierzysz... 20 W poniedziałek o dziewiątej rano Eugene Bylighter, ubrany w workowaty kombinezon z napisem: "Areszt Miejski San Diego", stał spokojnie przed zdumionym sędzią i z nabożnym podziwem wysłuchiwał krótkiego, acz treściwego oświadczenia swojego adwokata. Bo w rzeczy samej, prestiżowa firma prawnicza Jason, Saul i Cahoon dała przedstawienie, jakiego dawno tu nie widziano. Kiedy dystyngowany i stanowczy mecenas Cahoon, który pobierał za swoje usługi tysiąc sześćset dolarów dziennie, oznajmił wszem i wobec, że pan Bylighter, jego bezpodstawnie oskarżony klient, nie przyznaje się do winy i będąc świadomym czekającego go procesu, prosi o zwolnienie z aresztu, ocknął się nawet znudzony woźny sądowy, a sam sędzia był wyraźnie pod wrażeniem. - Panie Bylighter - rzekł zwracając się do Piszczyka - zna pan zarzuty jakie postawił panu zastępca prokuratora okręgowego, a przed chwilą wysłuchał pan oświadczenia mecenasa Cahoona. Czy rzeczywiście odrzuca pan postawione panu zarzuty, nie przyznając się tym samym do winy? - Ttt... to znaczy czy ttt.. to zrobiłem? - wyjąkał niepewnie Piszczyk. - Panie mecenasie, będzie pan łaskaw... - Sędzia westchnął głęboko i cierpliwie czekał, aż znany adwokat poinstruuje szeptem wyraźnie skonsternowanego klienta. - Eee... tak, proszę pana... Wysoki Sądzie. Jestem... no... niewinny - powiedział bez przekonania Piszczyk. - Dziękuję panu, panie Bylighter - rzekł sędzia z prawie nie ukrywanym sarkazmem. Patrzył chwilę na swoje ręce, jakby zatopiony w cichej modlitwie, i zanim znów się odezwał, pokręcił głową i jeszcze raz ciężko westchnął. - Przesłuchanie przedprocesowe odbędzie się dwunastego września w dziewiątym oddziale tego sądu. Odrzucam pańską prośbę o zwolnienie w trybie zwykłym i wyznaczam kaucję w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów. - Podniósł wzrok znad dokumentów i spojrzał na Cahoona. - Czy słusznie zakładam, że pan mecenas jest przygotowany do załatwienia formalności związanych z wpłaceniem kaucji? - Tak, Wysoki Sądzie - odparł grzecznie Cahoon. - Panie Bylighter, czy mogę uważać, że jest pan świadomy poważnych konsekwencji, jakie panu grożą, jeśli nie stawi się pan w sądzie? - Hmm... ttt.. tak proszę pana. - Pragnę zapewnić Wysoki Sąd - wtrącił spokojnie Cahoon - że poinformuję mojego klienta o poważnej odpowiedzialności, jaka na nim ciąży. - Jestem tego pewien, panie mecenasie - mruknął sędzia ze znużonym sarkazmem i wręczył woźnemu akta. - Następna sprawa. Posłusznie podpisawszy przerażającą stertę dokumentów, których nawet nie usiłował przeczytać, tym bardziej zrozumieć, pokwitowawszy odbiór ubrania, kluczy i drobnych, Eugene Bylighter opuścił z Cahoonem gmach sądu. - Mam nadzieję, że rozumie pan, czego dzisiaj od pana oczekują, prawda? - spytał adwokat z cierpliwym, może nawet życzliwym wyrazem twarzy, patrząc na Piszczyka łagodnymi, nieruchomymi oczyma. - Przede wszystkim musi pan spotkać się z detektywem DeLaurą. W barze MacDonalda naprzeciwko hotelu Clairmont, punktualnie o piątej po południu. Nie zapomni pan? - Nie, proszę pana. - Bylighter przełknął nerwowo ślinę i rozejrzał się ukradkiem. - Pozwoli pan, że przed pożegnaniem dam mu jeszcze jedną radę... - Tak? - szepnął Piszczyk i znów się rozejrzał. - Rób, co ci każą, synu. Rób dokładnie, co ci każą, i nawet nie myśl o ucieczce. Wierz mi, oni traktują to wszystko bardzo poważnie. Bardzo, ale to bardzo poważnie - dodał mecenas Cahoon. Potem zawrócił i zniknął w gmachu sądu. Znalezienie wolnej budki telefonicznej zajęło Bylighterowi prawie dziesięć minut. Zgodnie ze wskazówkami, najpierw zadzwonił do Rayneego. Wyjąkał coś szybko, uważnie słuchał, nerwowo potakując, wreszcie, kiedy Tęcza trzasnął słuchawką, Piszczyk odwiesił swoją. Potem zatelefonował pod numer, który wrył mu się w pamięa. - Hhh... halo? Zorza? Uwodzicielski głos zawahał się leciutko i Bylighter usłyszał wesoły perlisty śmiech. - Piszczyk? - spytała zaskoczona. - To ty? - Eee... ttt..tak, to ja - wydukał uszczęśliwiony, czując, że serce wali mu jak młotem. - Skąd dzwonisz? - No... z budki na rogu ulicy C. Wypuścili mnie. - Tak, słyszałam, Tęcza mi powiedział. Piszczyk, Chryste Panie, wdepnąłeś w takie gówno, że aż strach. - Boże, wiem... - Czekaj - przerwała mu Zorza - musisz mi to powiedzieć. Tylko bez żadnego kitu, dobra? Czy naprawdę zrobiłeś kipisz u Roya Szubienicy tylko po to, żeby zdobyć te pięćset dolarów? - No... tak. - Jezu, taki jesteś napalony?! - Chyba tak - przyznał zakłopotany. - Ale najważniejsze, że mam pieniądze. - Co?! - Roześmiała się z niedowierzaniem. - Myślałam, że cię złapali, zanim... - Tak, ale www...wiesz, wszedłem w taki układ. Może ci Tęcza mówił? Zorza przestała się śmiać. - O hotelu Clairmont? Tak, wiem, o co chodzi. No i? - Widzisz, jestem w tym wszystkim czymś w rodzaju pośrednika i dostanę za to pieniądze. Pięćset dolarów - oświadczył z dumą. - A moi... moi przyjaciele, oni wynajmą mi pokój w hotelu. Okna wychodzą na park, więc pomyślałem sobie, że... - Mówił coraz szybciej, serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. - ...że może przyszłabyś popatrzeć, jak załatwiam sprawę, a potem, no wiesz, moglibyśmy zostać i...jakoś to uczcić. Razem, jak mówiłaś. Zorza chwilę milczała, rozważając instrukcje Tęczy. Słuchawka w kurczowo zaciśniętej dłoni Bylightera ślizgała się od potu. - Dobra, Piszczyku! - Zorza zaśmiała się wesoło. - Skoro pragniesz mnie do tego stopnia, że zadarłeś z Royem Szubienicą, to zgoda. Jake Locotta odpoczywał nad basenem swojego domu w Palm Springs. Na leżaku obok sadowił się właśnie Al Rosenthal. - No i? - spytał Locotta. - Powiadają, że nasz przyjaciel Generał zamierza dobić targu dziś wieczorem. Dwieście pięćdziesiąt gramów tego nowego towaru. Co ciekawsze, chodzą słuchy że załatwi rzecz osobiście. - Słowem, olali nasze ostrzeżenie, hę? - Najwyraźniej, Jake. - Sfilmuj ich, Rosey - rozkazał Locotta. - Zanim skasuję Pilgrima, chcę na własne oczy zobaczyć, co jest, do diabła, grane! - Myślisz, że Pilgrim knuje coś przeciwko nam? - Nie mam pojęcia. - Locotta wzruszył opalonymi, natłusz- czonymi olejkiem ramionami. - Może Pilgrim, może Raynee, może Generał. A może rozgrywają coś między sobą. Nie wiem. Ale powiem ci coś: to nie ma żadnego znaczenia! - warknął. - Najmniejszego, bo jeśli na moim terytorium toczy się jakaś gra, to... - ...to chcesz znać jej uczestników - dokończył za niego Rosenthal. - I to wszystkich, Rosey - wyszeptał złowieszczo Locotta. - Chcę znać wszystkich skurwysynów, którzy wchodzą mi w drogę. Kilka minut po rozmowie z Bylighterem Lafayette Beaumont Raynee zatelefonował do Jimmy'ego Pilgrima. - Przed chwilą dzwonił Piszczyk. - I? - Prokurator okręgowy poszedł na układ. Wygląda na to, że już od dawna polowali na Generała. Wiedziałem, że te dupki połkną haczyk. Było nie było, przynęta jest tłusta. - Co z Bylighterem? Raynee parsknął śmiechem. - Chodzi za nim całe stado ludzi. Właściwie dwa stada: ich i nasze. Ale nic się nie martw. Przed wieczorem włos mu z głowy nie spadnie. Osobiście tego dopilnuję - zapewnił. - Świetnie. Czy Generał wie o kłopotach Bylightera? - To zawsze możliwe. Ale mało prawdopodobne. Nie ma powodu, żeby zajmował się jakimś nic nie znaczącym gnojkiem. Siedzi na zbyt wysokim stołku. - Co w gazetach? - Kilka wzmianek o włamaniu do domu sędziego. Piszą, że sprawcą jest młodociany przestępca. Nazwiska nie podają. Zresztą Generał nie wie, kto naraił mu klientów. A nawet gdyby wiedział, nie będzie sobie tym zawracał głowy. Ma cykora. Tassio nie daje mu spać. - No i wie, że towar jest legalny - dodał Pilgrim. - Hmm, to powinno być bardzo ciekawe. A nasi klienci? Ta Mudd i jej przyjaciele? Nie wycofali się? - Nie, skąd. - Dobrze ich sprawdziłeś? - Ma się rozumieć. Jak dotąd, nic nie znaleźliśmy. Ale, jak sam mówiłeś, nawet jeśli okaże się, że są podstawieni, rzecz nie będzie miała znaczenia. - Powiem ci, że byłoby nawet lepiej, gdyby pracowali dla policji - odrzekł Pilgrim. - Nasza próba zyskałaby przez to na wiarogodności i moglibyśmy dzięki niej wyjaśnić sprawę tamtej dziewczyny i jej przyjaciela. - Pokomplikowało się, co? - Raynee zachichotał. - Owszem - szepnął Pilgrim. - Dlatego musimy dobrze wszy- stkiego przypilnować. Musimy zademonstrować skuteczność teorii analogów Michaelowi Theissowi i naszym poplecznikom, ale trzeba to zrobić z zachowaniem jak najdalej posuniętych środków ostrożności. Locotta nie poprzestanie na ostrzeżeniach. Lada chwila straci cierpliwość i zdejmie Tassiowi kaganiec. - Jasna sprawa. Jesteśmy na to przygotowani. - Znakomicie - pochwalił Pilgrim. - Ale jeśli to możliwe, unikajcie Tassia, przynajmniej na razie. Wystarczy, że wzięliśmy do tego Bylightera. Przynęta nie powinna za bardzo rzucać się w oczy. Jutro rano będziemy mieli znacznie lepsze rozeznanie w kwestii... wielu spraw. Na tarasie domu położonego nad brzegiem oceanu człowiek, który w ciągu kilku ostatnich dni stał się nagle najistot- niejszym, niezmiernie ważnym ogniwem w łańcuchu decyzyjnym, odbywał poważną rozmowę z jednym ze swoich zaufanych handlarzy. - Na pewno wszystko zrozumiałeś? - spytał cierpliwie Ge- nerał. - Siedzę w samochodzie z włączonym silnikiem i czekam na pana sygnał - powtórzył Lennie Orrson z uśmiechem, poprawiając czarne okulary przeciwsłoneczne. - Widzę sygnał, gaszę silnik, wysiadam z wozu i robię swoje. W życiu nie zarobiłem łatwiejszego szmalu. - Obyś miał rację - mruknął Generał. - Myśli pan, że to pułapka? - Orrson przekrzywił ciekawie głowę, postukując o blat biurka paczką pięćdziesięciu nowiutkich banknotów studolarowych. - Nie, chyba nie - odrzekł Generał. - A przynajmniej nie widzę w organizacji nikogo, kto śmiałby rzucić wyzwanie Pilgrimowi albo Tęczy. Niemniej... - ...Woli pan uważać na własny tyłek - dokończył za niego Orrson. - Otóż to. Stary dobry zwyczaj. Kazałem nawet zbadać towar, na wypadek... - ... gdyby ci faceci okazali się gliniarzami od narkotyków? - podsunął Orrson. Generał wzruszył ramionami. - To nie powinno mieć większego znaczenia. Z tego prostego powodu, że nie sprzedajemy niczego nielegalnego. Na tym właśnie polega teoria handlu analogami, tłumaczyłem ci przecież. - Więc tak czy inaczej, jesteśmy kryci, o ile tylko zachowa- my ostrożność przy podmiance, tak? - Ostrożność i czujność. A nasz posterunek obserwacyjny powinien zebrać w trakcie wymiany szereg cennych informacji. - Zatem cała rzecz sprowadza się do tego, że płaci mi pan pięć kawałków za to, że będę osłaniał pański tyłek - podsumował Orrson z szerokim uśmiechem. - Prawda, panie generale? - To jedna z pierwszych lekcji, jakiej nauczyłem się pracu- jąc w instytucjach rządowych, Lennie. A ten interes prawie niczym się od tamtego zajęcia nie różni. - Naprawdę? Dlaczego? - To proste - wyjaśnił Generał. - Za każdym razem, kiedy dwie albo trzy układające się strony omawiają warunki kontraktu, można śmiało przypuszczać, że w grę wchodzą przynajmniej dwie lub trzy sprzeczne z sobą strategie działania, w wyniku których jedna z tych stron zostanie wyrolowana. Dlatego chcę się upewnić, że tą stroną nie będę ja. Gdyby detektyw Martin DeLaura słyszał powyższą rozmowę, byłby wielce zaskoczony, że on i Generał są do siebie tak bardzo podobni - przynajmniej w tym sensie, że obydwu charakteryzowała ta sama zawodowa paranoja. Podobnie jak Generał, DeLaura znalazł się nagle w centrum sprzecznych z sobą zakulisowych manipulacji, co mu zupełnie nie odpowiadało. Zwłaszcza kiedy uzmysłowił sobie, że jego pogłębiający się związek z Shannonem i Kodą oraz śledztwo w sprawie morderstwa Kaaren Mueller narażają go na coraz poważniejsze kłopoty. Wściekły, ogarnął spojrzeniem czyhającego na awans zwierzchnika oraz równie egocentrycznego zastępcę prokuratora okręgowego i powiedział: - Mówię wam, temu dupkowi nie można ufać. Zrobi nas w konia. - Ale przecież go pilnujecie, prawda? - spytał zastępca prokuratora. - Czy go pilnujemy?! - prychnął DeLaura. - Jak się szczeniak odesra w publicznym kiblu, to chłopcy tam włażą, żeby sprawdzić, ile papieru zużył. Zgubimy go i Roy Szubienica każe nas powiesić przed swoim zasranym biurem. Nie o tym mówię. - Marty, już to słyszeliśmy... - wtrącił sierżant Wilbur Hallstead. - Tak, ale nie słuchaliście. Powtarzam, nie ma cudów, rozumiecie? Ten szczeniak nigdy nie zadrze z południowokali- fornijską mafią. Nigdy. Dotarło? Obojętne czym mu zagroził ten zwariowany sędzia. - Marty, co się, do diabła, z tobą dzieje? - spytał Hallstead. - Możemy załatwić Generała, tak? Wszystko nagrane, a ty... DeLaura grzmotnął pięścią w blat biurka. - A ja wam mówię, że kaktus mi tu wyrośnie, jeśli ten pierdolony Generał nadstawi karku, żeby osobiście sprzedać dwadzieścia pięć dekagramów kokainy! Zwłaszcza że klientów naraił mu taki niewydarzony kutas jak Bylighter - dodał. - Przecież to idiotyczne. Ma od tego drobnych handlarzy. - Bylighter ma jedynie dopilnować, żeby sprzedaż nastąpiła w naszej obecności, Martin - zauważył zastępca prokuratora okręgowego. - On nam nikogo nie wystawia. Nie twierdzi, że Generał na pewno tam będzie. Powiedział jedynie, że może być. - I nadal uważacie, że cały ten porąbany układ to nie podpucha?! - rzucił z niedowierzaniem DeLaura. - Dlaczego mielibyśmy tak myśleć? - spytał ciekawie zastępca prokuratora, najwyraźniej nie poruszony zdenerwowaniem detektywa. DeLaura nie wytrzymał. - Do kurwy nędzy! - wrzasnął. - A kto, waszym zdaniem, wynajął tego Cahoona?! Mamusia chrzestna Piszczyka?! Jakaś dobra wróżka?! - Marty! - warknął ostrzegawczo Hallstead. - A kto zapłacił kaucję, co?! - pytał rozwścieczony DeLaura. - Kto waszym zdaniem wyłożył pięćdziesiąt tysięcy dolarów, żeby ten nieszczęsny dupek wyszedł z pierdla?! - Nie wiem, kto wynajął mecenasa Cahoona ani kto zapłacił kaucję - wyjaśnił cierpliwie zastępca prokuratora. - I szczerze mówiąc, zupełnie mnie to nie obchodzi. - Co?! - DeLaura zerwał się z krzesła. Twarz mu posiniała. - To bardzo logiczne, Martin - odrzekł tamten spokojnie. - Nawet jeśli to podpucha, jak pan sugeruje, co na tym tracimy? - Przecież mówię wam, że... - Nie, Martin - przerwał mu zastępca prokuratora - zrobimy to tak czy inaczej. A wie pan dlaczego? Bo całą transakcję sfilmujemy na wideo. Sfilmujemy tych trzech na razie nie zidentyfikowanych osobników i Generała. Generała albo któregoś z jego handlarzy - dodał. - Jeśli to Generał dobije targu, natychmiast go zdejmiecie. Tam, w parku, na gorącym uczynku, jasne? Natomiast jeśli się nie pokaże, nie przerwiecie transakcji, pójdziecie za tymi trzema i w jakimś ustronnym miejscu namówicie ich do współpracy z nami. Zgodzą się, to lepsze niż więzienie. A dalej? Poprzez tych trzech nawróconych obywateli będziemy podbijali stawkę, aż w końcu zechcemy kupić tyle kokainy, że sprawa będzie wymagała obecności samego Generała. DeLaura usiadł, wolno kręcąc głową. - Teraz już chyba pan rozumie - kontynuował zastępca prokuratora okręgowego - że nawet jeśli ktoś chce wrobić Generała, dla nas rzecz nie ma znaczenia. Dostaniemy go tak czy inaczej. Zresztą - dodał z naciskiem - nawet jeśli mafia rzeczywiście chce go załatwić, to co nas to obchodzi? Posadzą na jego miejscu kogoś innego, i tyle. Czy teraz mnie pan rozumie, Martin? To naprawdę nie ma znaczenia - powtórzył. - Może tylko takie, że będą o was pisać w gazetach - mruknął ponuro DeLaura. Zastępca prokuratora uśmiechnął się wesoło. - Aha, jeszcze jedno - powiedział. - Jak wiesz, pierwotnie uzgodniliśmy, że po udanym zakończeniu pierwszej fazy transakcji Bylighter będzie mógł stamtąd odejść. Ale zmieniłem zdanie i poprosiłem o zgodę na podsłuch. Chcemy, żeby miał przy sobie nadajnik i żeby został na miejscu jak najdłużej. - Och, naprawdę? - mruknął zgryźliwie DeLaura. - Tak, Martin. Sierżant Hallstead i ja uważamy, że taśma z takim nagraniem okaże się nader pomocnym argumentem w rozmowach z naszymi trzema... hmm, obywatelami. Dzięki niej łatwiej przystaną na współpracę. Do rozmowy wtrącił się Hallstead. - Martin - tłumaczył - zastępca prokuratora okręgowego chce, żebyś wyjaśnił sytuację Bylighterowi, żebyś go do tego nakłonił. Powiedz mu, że to dla jego własnego bezpieczeństwa, że... Zresztą sam wiesz, co mówić. - Rzecz w tym, Martin - dodał konspiracyjnie zastępca prokuratora - że nasze dotychczasowe kontakty z Bylighterem wskazują na to, że niezbyt chętnie ukryje na sobie nadajnik. Więc może pan go do tego nakłoni, może uzmysłowi mu pan, że to naprawdę dla jego dobra. Poniedziałek, 12#/30. DeLaura oparł bolącą głowę o wezgłowie motelowego łóżka Bena Kody i cierpliwie odczekał, aż Koda, Shannon i Sandy Mudd wreszcie się uspokoją. Potem upił łyk coca-coli i dokończył krótkie sprawozdanie. - Mówię wam - rzekł gestykulując prawie pustą puszką - nie mam żadnego wpływu na przebieg transakcji. Zastępca prokuratora zrobił z Piszczyka swoją prywatną wtykę. Szczeniak będzie miał na sobie "pluskwę" i już samo to jest cholernie niebezpieczne. Ale to jeszcze betka, bo ten gówniarz twierdzi, że na spotkanie przyjdzie sam Generał. - Więc... - zaczęła Sandy, ale detektyw jej przerwał. - Więc powtarzam - dodał z naciskiem - jeśli Generał wręczy wam towar osobiście, nasi od razu wejdą do akcji, żeby nie wiem co. Dlatego lepiej dobrze uważajcie. Żadnych głupich sztuczek, bo was zakatrupią. - Dopił coca-colę i wyrzucił puszkę do kosza na śmieci. - Co proponujesz? - spytał Koda wymieniwszy spojrzenia z Charleyem i Sandy. - Jeśli nasi wkroczą do akcji, spróbuję tak się w tym wszy- stkim ustawić, żebym mógł was aresztować. Tylko tyle dam radę zrobić. - Wzruszył ramionami. - Chyba że wcześniej puszczę farbę. Jak chcecie. - Dzięki, ale nie skorzystamy - odrzekł spokojnie Shannon. - Mamy inne plany - Chcemy dorwać Generała o wiele bardziej niż wasi - dodała Sandy - On jest tylko ogniwem pośrednim. Mierzymy wyżej. - No to lepiej módlcie się, żeby ten skurwiel nie przyszedł - odpowiedział DeLaura. - Bo jeśli przyjdzie - mruknął posępnie - to nie ma chuja na Marysię. Przegracie. 21 W poniedziałek o wpół do szóstej wieczorem recepcjonista z podupadającego hotelu Clairmont doszedł do wniosku, że gdzieś w pobliżu będzie miało miejsce jakieś niezwykle ważne wydarzenie. Sęk w tym, że nie miał zielonego pojęcia, co to za wydarzenie, kiedy nastąpi i gdzie, ani nawet czy w ogóle będzie miało miejsce. Tak czy siak, kroi się coś wielkiego... - tłumaczył sobie ciekawski urzędnik czekając, aż czwarta tego popołudnia grupa gości dźwigających ciężkie walizy ze sprzętem i statywy skończy wypełniać karty meldunkowe. Na pewno - dumał. No bo żeby do drugorzędnego, podupadłego hotelu takiego jak Clairmont zjechały nagle ekipy filmowe czterech sieci telewizyjnych naraz? Coś niebywałego. Był bardzo podniecony - i sfrustrowany jednocześnie - po- nieważ żaden z gości nie chciał mu zdradzić celu wizyty w Clairmont. Co tylko umacniało go w przekonaniu, że wkrótce zdarzy się tu coś niezwykle ważnego. Jak dotąd, zdołał jedynie ustalić, że ma to coś wspólnego z zapuszczonym parkiem po drugiej stronie ulicy, bo wszystkie cztery obładowane sprzętem ekipy, które zameldowały się w po- niedziałek po południu, zażądały pokoi z oknami wychodzącymi na ten właśnie park. A tego recepcjonista zupełnie już nie rozumiał, podejrzewał bowiem, że regularna klientela hotelu Clairmont nie zwróciłaby uwagi na okna nawet wówczas, gdyby zabił je deskami. Niestety, tacy to goście tu ostatnio bawili. Zaraz, zaraz... Wiedział też jeszcze coś. Pierwsze dwie ekipy były z ABC i z CBS; poznał to po charakterystycznych naklejkach umieszczonych na walizach ze sprzętem. Ba! Kiedy do hotelu zjechali ci z CBS, starał się im podlizać i zawiadomił szefa ekipy - jak najdyskretniej, oczywiście - że godzinę wcześniej przybyli tu dziennikarze z ABC. Skądinąd rozsądne ryzyko, drobna niedyskrecja i...? Obojętne wzruszenie ramion tudzież gburowate mruknięcie szefa trzyosobowej grupy ochroniarzy Jimmy'ego Pilgrima. Niezbyt wdzięczna to reakcja - nie takiej się nasz recepcjonista spodziewał. A potem, pół godziny później, kiedy do hotelu zawitała najbardziej profesjonalnie wyglądająca grupa fotoreporterów - przywieźli z sobą górę nowiutkiego sprzętu zapakowanego w walizy bez żadnych nalepek - podstępny komentarz recepcjonisty - "musicie być chyba z NBC, bo ci z ABC i z CBS już tutaj są" - spotkał się z przelotnym, lekko spłoszonym spojrzeniem Ala Rosenthala, który za dwa sąsiadujące z sobą apartamenty na ósmym piętrze zapłacił garścią szeleszczących pięćdziesięciodolarówek. Urzędnik był coraz bardziej poirytowany - trzykrotna frustracja nikomu nie służy. Kiedy więc do hotelu zjechała czwarta grupa gości (sądząc po obszarpanych pokrowcach i walizach na sprzęt oraz po żałosnym wyglądzie zakatarzonego asystenta, najwyraźniej nie dofinansowana ekipa jakiejś subwencjonowanej lokalnej stacji telewizyjnej), kiedy ludzie ci wpadli do halu i zażądali trzech pokojów z oknami wychodzącymi na park, recepcjonista nie miał nastroju, by służyć im pomocą. Wyniosłym głosem oświadczył, że w sezonie turystycznym goście winni rezerwować pokoje z dużym wyprzedzeniem i niecierpliwemu tudzież bardzo aroganckiemu osobnikowi - w końcu pracownik hotelu nie musiał w nim rozpoznać jednego z zastępców prokuratora okręgowego, sprytnego karierowicza i niepoprawnego pyszałka - zaoferował trzy pokoje na piątym piętrze, z których roztaczał się najgorszy z możliwych widok na park. Dodał oschle, że owszem, są jeszcze inne pokoje - po przeciwległej stronie hotelu, z pięknym widokiem na odległy ocean. Załatwianie spraw meldunkowych czwartej grupy gości uległo dalszemu opóźnieniu, kiedy okazało się, że ważność karty kredytowej, którą zamierzali płacić, wygasła trzy tygodnie wcześniej. Recepcjonista stał za ladą i z ukontentowanym śmieszkiem na twarzy delektował się widokiem mężczyzn wiodących zażarty spór na temat sposobu płatności i jednocześnie usiłujących zrobić wszystko, by zatrzeć nieodparte wrażenie, że cała sprawa zaczyna się jak typowo rządowe przedsięwzięcie. Kiedy wreszcie wyszperali z kieszeni wystarczającą ilość go- tówki, by zapłacić za pokoje, recepcjonista nie widział żadnego powodu, dla którego miałby skierować ich do jedynej czynnej windy na drugim końcu hotelowego foyer. Ci nędzni pismacy nie zasługiwali także na to, by powiadamiać ich, że konkurencja już od dawna czeka na strategicznie obranych pozycjach, gotowa relacjonować to, co będzie się tu działo. Cokolwiek by to było. Ta drobna zemsta cieszyła recepcjonistę przez dobry kwa- drans, dopóki w progu nie stanęła najbardziej erotyczna blondyna, jaką kiedykolwiek w życiu widział. Blondyna przeszła przez hall, zatrzymała się przed ladą i spytała o numer pokoju niejakiego Eugene'a Bylightera. Recepcjonista natychmiast skojarzył to nazwisko z niebywale obszarpanym osobnikiem należącym do czwartej grupy gości - z zakatarzonym facetem o pryszczatej gębie. Do wpół do dziesiątej wieczorem - o tej właśnie godzinie znużony DeLaura skończył pomagać zdezorganizowanej ekipie zastępcy prokuratora okręgowego w instalowaniu przestarzałego sprzętu i ruszył korytarzem do pokoju Eugene'a Bylightera - napalony młodzieniec zdążył już poznać kilka ważnych życiowych prawd. Dowiedział się mianowicie, że mimo głośnych wysiłków, jakie włożył w zdobycie pięciuset dolarów, mimo faktu, że - jak obiecał - przyniósł na spotkanie resztkę "supertęczy" , o którą Sierotka Marycha tak molestowała Zorzę, w pewnych zawodach najpierw załatwia się rzeczy najważniejsze, a dopiero potem przyjemne. Zanim zdążył pomyśleć o przyjemnościach, Zorza uświadomiła mu, że dla niej rzeczą najważniejszą jest pięćset dolarów w bezpiecznie zamkniętej torebce. Choć, szczerze mówiąc, nie martwiła się zbytnio o konieczność dotrzymania podniecającej obietnicy, jaką złożyła Piszczykowi. Nie, Tęcza zapewnił ją, że wcale nie musi. Tak wielkie poświęcenie wcale nie będzie konieczne. Zmęczony, podenerwowany, z głową nabitą tysiącem myśli, DeLaura otworzył drzwi do numeru Bylightera, wszedł do środka i dopiero kiedy znalazł się pośrodku pokoju, napotkał oczyma sylwetkę Zorzy spoczywającej na podwójnym łóżku. Zamarł i przez długą chwilę stał z szeroko otwartymi ustami, spoglądając to na Piszczyka, to na... - Kim pani jest, do diabła?! - wykrztusił w końcu. - Eee... To jest... hmm, Zorza - wydukał Bylighter. Dziewczyna o twarzy anioła ogarnęła detektywa powłóczystym, taksującym spojrzeniem łagodnych, wiele obiecujących oczu. - Detektyw DeLaura, prawda? - szepnęła cicho. Prawie niedostrzegalnym muśnięciem języka oblizała pełne, miękkie, wargi, ułożyła wygodniej jedwabiste nogi i oparła się o wezgłowie łóżka. I nagle DeLaura stwierdził, że musi zwalczyć w sobie irra- cjonalną pokusę, by chwycić Bylightera za kark, wyrzucić go z piątego piętra na bruk i obłapić przepyszne ciało dziewczyny. Opanował się jakoś i przyjął postawę, jakiej wymagał jego zawód. - Tak - mruknął. - Pozwoli pani, że spytam... - Eee... Zorza jest moją... No, właściwie, to jest moją... dziewczyną - wyjaśnił Piszczyk. - Kim?! - DeLaura aż podskoczył. - Łączy nas związek rokujący wielkie nadzieje - wtrąciła Zorza. - Związek, że tak powiem, potencjalnie obiecujący. - Potencjalnie? - Ogłupiały DeLaura spojrzał w fiołkowe, uwodzicielskie oczy dziewczyny i dopiero po dłuższej chwili zwyciężył w nim instynkt starego weterana policyjnego. - To znaczy, że...? Zorza skinęła głową i posłała mu promienny uśmiech. - Nie wierzę - wyszeptał. - No nie, kurwa, nie wierzę. - Zerknął na Piszczyka. - Przyprowadziłeś tu... - Właściwie to nie, panie oficerze - przerwała mu wesoło Zorza. - Jest trochę inaczej. Widzi pan, Piszczyk nie dotrzymał słowa i nie przyniósł pieniędzy, więc... - Nieprawda! - zaprzeczył gorączkowo Bylighter, próbując pocieszyć wyraźnie rozczarowaną Zorzę. - Ddd... dostaniesz pieniądze, jak tylko on mi je da. - Ruchem głowy wskazał DeLaurę. - Jak tylko kto ci je da?! - spytał detektyw jakby go nie dosłyszał. - Myślisz, że zapłacę za... - Obiecał pan! - zapiszczał Bylighter. - Powiedział pan, że dostanę pięćset dolarów, jeśli... - Pięćset dolarów?! Chcesz jej dać pięćset dolarów za... - DeLaura musiał przełknąć ślinę. - ...za najprzyjemniejszą godzinę życia? - podsunęła usłuż- nie Zorza. Zabrzmiało to nawet dość skromnie. - Choć z drugiej strony, myślę, że gdybyście panowie połączyli siły, to... - Dość. Nie chcę tego słuchać - uciął stanowczo detektyw. - Nawet myśleć o tym nie chcę - mruknął omiatając Piszczyka wściekłym spojrzeniem. - Chodź tu. No rusz dupę! - warknął wyciągając z kieszeni bandaż elastyczny i metalowe pudełeczko z długą anteną. - Ccc... co to? - wychrypiał Bylighter podchodząc bliżej. - Nadajnik, który masz nosić na polecenie tego pierdolonego prokuratora - wyjaśnił DeLaura. Podwinął Piszczykowi koszulę i zaczął owijać go bandażem w pasie. - Ale... ale przecież mówił pan, że nie... - Bylighter prawie szlochał. DeLaura obrócił go gwałtownie, chwycił za kołnierz i spoj- rzał mu w załzawione oczy. - Posłuchaj mnie, ty zasrańcu - syknął. - Jak chcesz mieć pięć stów - sięgnął do kieszeni i wyjął z niej zwitek banknotów - to pójdziesz tam i do końca transakcji będziesz robił za mikrofon, jasne? - Ale... ale... - Zamknij mordę! - wrzasnął detektyw. - Ale... - Piszczyk łkał jak skrzywdzone dziecko. - Chcesz mieć pięć stów, ty pojebańcu? - szepnął wściekle DeLaura. Bylighter kiwnął głową. Kilka razy. - Ttt... tak - wystękał. - No to punktualnie o dwudziestej drugiej dwadzieścia weźmiesz dupę w garść i pójdziesz do tego parku. Jasne? Jak nie pójdziesz, osobiście zawiozę cię do domu Roya Szubienicy i oddam w jego łapy. Rozumiesz, co do ciebie mówię? - Ale... ale... - Ale co, do kurwy nędzy?! - wydarł się DeLaura. - Ale... jjj... ja nie mam zzz... zegarka! - Jezu słodki - mruknął detektyw i zaczął zdejmować swój. - Nie trzeba, panie oficerze - odezwała się Zorza unosząc rękę ozdobioną pięknym zegarkiem. - Dopilnuję, żeby wyszedł o czasie. Było nie było, ja też mam w tym swój interes. Poza tym - dodała nieśmiało - nie chciałabym, żeby później pan wracał i... nam przerywał. Kiedy DeLaura wyszedł trzasnąwszy drzwiami, roześmiała się rozkosznym, niepohamowanym śmiechem. 22 O godzinie dwudziestej drugiej dwadzieścia pięć śmiertelnie przerażony Bylighter wyszedł przed hotel Clairmont, przeciął ulicę i ruszył w stronę gęstego, słabo oświetlonego parku. Szedł wolno, bo nogi odmawiały posłuszeństwa i w każdej chwili mogły się pod nim załamać. Ze strachu. Z koszmarnego strachu. Zważywszy jego stan psychiczny - zawdzięczał go przede wszystkim nerwowej świadomości faktu, iż ma na plecach ten nieszczęsny i jakże zdradliwy nadajnik - było chyba lepiej, że nie zdawał sobie sprawy, iż jego wyjście z hotelu zostało skrupulatnie odnotowane przez co najmniej dwudziestu ośmiu czujnych obserwatorów, nie licząc oczywiście ciekawskiego recepcjonisty, który już od godziny siedział w parku i marzł samotnie na zimnej, wilgotnej ławce, czekając, aż zdarzy się coś niezwykłego, oraz Zorzy która też by go obserwowała, gdyby nie była zajęta przetrząsaniem pokoju - szukała obiecanej "supertęczy". Tak, na pewno było lepiej, że o tym nie wiedział, albowiem ogrom wysiłku (w postaci drogiego sprzętu i siły roboczej) włożonego w obserwację takiego miazglaka i nieudacznika jak Piszczyk naprawdę zatykał dech w piersi i przerastał jego po- tencjał umysłowy. W rozdzielonych sufitem pokojach zajmowanych przez ekipy Jimmy'ego Pilgrima i Jake'a Locotty wysoko opłacani technicy natychmiast uruchomili noktowizory oraz drogie kamery wideo i przy pomocy teleobiektywów zaczęli uwieczniać każdy chwiejny krok Bylightera. Jednocześnie obie ekipy nawiązały kontakt radiowy z uzbrojonymi czujkami rozstawionymi na obrzeżach parku oraz w jego głębi; w sumie czatowało tam pięciu ludzi. W pokoju mieszczącym się dwa piętra niżej - na prawo od pokojów zajmowanych przez techników Pilgrima - dwóch ludzi wynajętych przez nieco mniej ekstrawaganckiego Generała pilnowało Bylightera przy pomocy noktowizorów drugiej generacji, z których jeden był przymocowany do półautomatycznej strzelby kalibru czterdzieści pięć milimetrów, wyposażonej w magazynek z dwudziestoma sztukami amunicji. Oni również utrzymywali kontakt radiowy z obserwatorem naziemnym, na którego komendę mieli otworzyć ogień - naturalnie tylko w wypadku, gdyby szefowi groziła obława, bynajmniej nie policyjna. W sumie, obserwacja parku prowadzona przez trzy różne grupy działające pod wspólnym mianem "zorganizowanej przestępczości", była obserwacją pod każdym względem profesjonalną i wyjątkowo dyskretną, czego jedynym - i znakomitym - miernikiem był fakt, że jak dotąd żadna z trzech ekip nie wykryła obecności dwóch pozostałych. Jednak w przypadku ekipy czwartej rzecz miała się zupełnie inaczej. DeLaura i klnący jak szewc zastępca prokuratora okręgowego musieli ograniczyć się do obserwowania przerażonego Piszczyka przez niemal kompletnie bezużyteczną lornetkę. Towarzyszył im wierny Hallstead, który siedział przy trzeszczącym odbiorniku i wsłuchiwał się w nierówny oddech Bylightera. Dwóch "ochotników" wybranych przez prokuratora - ludzi bez żadnego przeszkolenia technicznego! - czyniło rozpaczliwe wysiłki, by stwierdzić, dlaczego w ciągu ledwie pół godziny dwa noktowizory z czasów wojny wietnamskiej oraz przedpotopowa czarno-biała kamera wideo odmówiły posłuszeństwa. Nie trzeba oczywiście dodawać, że ekipa zastępcy prokuratora okręgowego nie miała zielonego pojęcia, że w hotelu pracują trzy inne kamery i że w parku roi się od postronnych, to znaczy nie policyjnych, obserwatorów. A nieprzerwany strumień przekleństw płynący z ust DeLaury oraz narastające zdenerwowanie zastępcy prokuratora świadczyło o tym, że gdyby nie cudem jeszcze działający odbiornik, nie wiedzieliby nawet, czy Bylighter tam w ogóle jest. Jedyną osobą, która dysponowała w miarę dokładnymi informacjami na temat liczby ludzi zaangażowanych w obserwację planowanej przez Generała transakcji, był Tom Fogarty. Już od dziesiątej rano czuwał w hotelu usytuowanym na ukos od Clairmont - po drugiej stronie sąsiadującego z nim parku - w pokoju na najwyższym piętrze. Dzięki nieustannie napływającym meldunkom dobrze ukrytego Barta Harringtona oraz dzięki wysiłkom obserwacyjnym Sandy, Charleya i Bena, Tom Fogarty zdobył w miarę dokładne rysopisy ośmiu "czarnych typów" wciąż przebywających w Clairmont, pięciu snujących się po parku, rysopisy członków ekipy zastępcy prokuratora okręgowego, przynajmniej trzech innych - jak dotąd nie zidentyfikowanych - osobników, którzy nie nawiązali z nikim kontaktu i mogli być po czyjejkolwiek stronie, oraz rysopis hotelowego recepcjonisty marznącego samotnie w głębi parku. - Wygląda na to, że będzie tu jak na strzelnicy - mruknął Shannon obserwując przez noktowizor sporadyczne ruchy jednej ze zmotoryzowanych czujek przed parkiem. Bóg wie, dla kogo pracowała. - Dlatego wcale nie jestem pewien, czy mi się to podoba - stwierdził spokojnie Fogarty. - Was dwóch na... - Chciałeś powiedzieć "was troje", prawda? - spytała od niechcenia Sandy przyciskając do oka wizjer wyposażonego w noktowizor aparatu. Próbowała sfotografować twarz jakiegoś blondyna czy blondynki w jednym z dalszych okien hotelu, doskonale wiedząc, że Kaaren poradziłaby sobie za pierwszym razem. Fogarty chciał powiedzieć, że czworo, bo Sandy liczy się podwójnie, ale zmienił zdanie. Zerknął na zegarek. - Jest w tej chwili dokładnie dziesiąta trzydzieści - oznaj- mił. - Już pora. Ruszajcie. Cała trójka - dodał z naciskiem na ostatnie słowo. - Mamy potwierdzenie od Barta, że Bylighter już tam jest. Czeka na was w głębi parku. - No to chodźmy. - Koda wyciągnął zza pasa nabitą czter- dziestkę piątkę i rzucił ją na łóżko. - Gotowi? - Chyba tak - szepnęła Sandy. Położyła aparat na stół i odetchnęła. Głęboko i spokojnie. Najwyższy czas, żebyśmy zaczęli zarabiać na to wystawne życie - burknął Shannon. Jego czterdziestka piątka i Walther Sandy dołączyły do pistoletu Bena. Troje nieuzbrojonych agentów stało już w progu, kiedy nagle... - Czekajcie... - Fogarty chciał coś powiedzieć, ale się zawahał. - Tak, szefie? Mamy szybko wracać? - Koda zachichotał złośliwie. Teraz, kiedy wszystko miało się lada chwila zacząć, był spokojny i opanowany, gotowy odegrać swoją rolę. - Tak, o północy chcę ją widzieć w łóżku - odwarknął Fogarty. - Uważajcie na siebie i... - Podniósł rękę. - Moment. - Stał w półmroku przyciskając do ucha niewielki odbiornik. Potem go odłożył. - To Bart. - Jego głos brzmiał jakoś dziwnie. - Przed chwilą zauważył Rayneego. Eugene Bylighter kręcił się nerwowo w migotliwym świetle latarni już od pięciu minut. Wreszcie spostrzegł znajome sylwetki Sandy Mudd i jej dwóch przyjaciół. - Sss... Sandy! - zawołał dzwoniąc zębami. - Ttt... tutaj! - Co ci jest, Piszczyku? Zimno? - spytała Sandy podchodząc do przestępującego z nogi na nogę Bylightera. Skoncentrowana na swojej roli, kątem oka widziała, że Ben i Charley rozglądają się czujnie po okolicy sprawdzając, czy za czarnymi pniami drzew lub w tajemniczych cieniach nie ukrywa się groźny morderca, którego tak bardzo pragnęli schwytać. Bylighter wzruszył ramionami i unikając krótkiego przeni- kliwego spojrzenia błyszczących oczu Shannona, odparł: - Nie, po prostu... No wiesz, chciałbym to jak najszybciej zacząć. - Piszczyku, pozwól, to są moi przyjaciele. Ben i Charley. Opowiadałam ci o nich. - A tak, oczywiście. Cześć! - Bylighter kiwnął głową, wsu- wając ręce do kieszeni kurtki. - Gdzie ten twój facet? - warknął Koda ignorując jego nerwowy uśmiech. - No... chyba zaraz... W tej samej chwili dwa samochody mijające park - jechały w przeciwnych kierunkach, równoległymi do siebie uliczkami - nagle wyhamowały i zatrzymały się przy krawężniku. Na oczach Kody Shannona, Mudd, Bylightera i około trzydziestu innych obserwatorów czuwających w ukryciu wokół parku, drzwi samochodu stojącego najdalej od hotelu Clairmont otworzyły się i na chodnik wysiadł mężczyzna w doskonale widocznej furażerce, ozdobionej błyszczącą gwiazdą. - O żesz kurwa... - szepnął Koda. Brzuchaty Generał ruszył w ich stronę. W czterech pokojach Clairmont i w jednym pokoju na szczycie hotelu po drugiej stronie ulicy zabrzmiały te same słowa: -To on! To on! Poza noktowizorem zamontowanym na strzelbie, który nie przestawał omiatać terenu wokół Kody, Shannona, Mudd i Bylightera, oraz poza zepsutą kamerą gorączkowo rozbieraną na części przez ludzi z ekipy zastępcy prokuratora okręgowego, każda sztuka sprzętu optycznego w hotelu Clairmont została natychmiast skierowana na Generała. A Generał podchodził właśnie do czterech ciemnych postaci stojących w głębi parku. Podobnie jak Bylighter, ręce trzymał w kieszeni. Dobry wieczór. - Skinął dostojnie głową. - Obawiam się, że to niezbyt szczęśliwe miejsce na spotkanie, ale, jak państwo na pewno rozumieją ma też swoje zalety. - Zlustrował wzrokiem mroczną okolicę i nie omieszkał zauważyć walizeczki w lewej ręce Shannona. - Piszczyka oczywiście znam - mówił dalej, pozdrowiwszy Bylightera przyjacielskim skinieniem głowy. - Pani Sandy Mudd, jak przypuszczam, prawda? - Skinął głową po raz trzeci i spojrzał na Kodę i Shannona. - A panowie...? - Ben - mruknął Koda trzymając ręce na biodrach; były w każdej chwili gotowe do użytku w przeciwieństwie do rąk Generała, który jak dotąd nie raczył ich wyjąć z kieszeni płaszcza. - A to Charley. - Wskazał gestem przyjaciela. - Ben i Charley - powtórzył Generał, jakby szufladkując ich w swojej kartotece. - Bardzo dobrze. - Co pan na to, gdybyśmy zeszli z tego światła i pogadali w jakimś ustronniejszym miejscu? - zaproponował Koda. - Eee... Ale tam już ktoś... - Piszczyk nie dokończył, bo przerwał mu Shannon: - To wstanie - warknął. Z Charleyem i Benem na czele, pięć ciemnych sylwetek ruszyło w stronę metalowych ławek ustawionych półkolem poza zasięgiem światła. Zatrzymali się przy nich i spojrzeli na przemarzniętego recepcjonistę. - Chcemy tu usiąść - oświadczył bez wstępów Koda. Mimo strachu i podniecenia recepcjonista popatrzył na nich wyniośle i rzekł: - Przepraszam, ale siedzę tu już od... I nagle stwierdził, że kołnierz wiatrówki zaciska mu się wokół szyi, że czyjaś ręka podnosi go z ławki i że przeszywa go spojrzenie stalowych, błyszczących oczu bardzo czarnego Murzyna. - Spierdalaj stąd - syknął Charley i zwolnił uchwyt. Recepcjonista omal nie narobił w spodnie. Mieli wrażenie, że zniknął w ciemności, zanim jeszcze dotknął nogami ziemi. Shannon mrugnął do Generała i burknął: - Serdecznie zapraszam. Potem odwrócił się i ruszył w stronę latarni stojącej jakieś dziesięć metrów dalej. Kiedy do niej dotarł, postawił na ziemi walizeczkę, wyszedł z migotliwego kręgu światła i zniknął w ciemności między drzewami. - Jak widzę, nie martwicie się zbytnio, że ktoś ją wam ukradnie - skonstatował Generał. Koda wzruszył ramionami. - Nie ma powodu - odrzekł. - Charley przyniósłby ją z po- wrotem. - Imponujące, bardzo imponujące. Jestem pewien, że ktoś taki bardzo się panu przydaje. Bez względu na to, co pan... robi. - Tak, w domu też mam z niego pociechę - odparł niecier- pliwie Koda. - Ale za pozwoleniem, generale, chcielibyśmy przejść do interesów. - Oczywiście. O ile wiem, wyraziliście państwo zaintereso- wanie kupnem próbki naszego nowego produktu. - Znacznie bardziej jesteśmy zainteresowani kupnem próbki waszego starego produktu - wtrąciła Sandy. - A konkretnie, chodzi nam o dwadzieścia pięć dekagramów koki. Uprzedzałam Piszczyka, że... Generał roześmiał się cicho i pokręcił głową. - Koki? Moja droga, jeśli ma pani na myśli kokainę, ten nielegalny narkotyk, to strasznie mi przykro, ale obawiam się, że ktoś musiał panią źle poinformować. Pan Bylighter powinien był państwu wyjaśnić, że jestem zwykłym biznesmenem i prowadzę czyste interesy. Nie, panno Mudd, ja nie sprzedaję kontrabandy - zakończył spoglądając na Piszczyka z takim wyrazem twarzy, że nawet on zrozumiał nieme polecenie: mordę w kubeł. - Ale tak w ogóle to pan coś sprzedaje, prawda? - Koda uśmiechnął się ze zrozumieniem. - Oczywiście, dlatego tu jestem. Zapewne wiecie państwo, że konkurencja w moim zawodzie jest naprawdę mordercza - odrzekł siwowłosy hurtownik. Obserwował ich ręce, bo w migotliwej poświacie bijącej z dwóch latarni, w nikłym świetle padającym z okien odległego hotelu i w mglistym blasku samochodowych reflektorów dochodzącym z ulicy nie widział wyrazu ich twarzy. Ręce Bena spoczywały nieruchomo na kolanach, ale wydawało mu się, że palce prawej ręki Sandy Mudd leciutko drgnęły. W tej samej chwili zdenerwowany głos w aparacie słuchowym Generała (w rzeczywistości bardzo czułym odbiorniku) zaczął przekazywać bardzo niepokojące wieści. Trzech ukrytych obserwatorów, których pędzący na złamanie karku recepcjonista omal nie stratował, nie zawracało nim sobie głowy, ponieważ koncentrowali się na rzeczach o wiele istotniejszych: jeden z nich przekazywał meldunki Alowi Ro- senthalowi, drugi szefowi ochrony Jimmy'ego Pilgrima, a trzeci snajperowi Generała. Czwarty obserwator - człowiek Locotty, jak ten pierwszy - też by recepcjonistę zlekceważył, gdyby nie fakt, że pędzący na oślep urzędniczyna zahaczył butem o wyciągnięte nogi ukrytego strzelca wyborowego, potknął się i grzmotnął głową w gruby, solidny pień drzewa. Na czworakach, z boleśnie rozpłaszczonym, ociekającym krwią nosem, oszołomiony upadkiem recepcjonista spojrzał nieprzytomnie za siebie i zobaczył coś, co wyglądało jak... zwłoki? Nabrał powietrza przygotowując się do wydania przeraźliwego krzyku i nagle zwiotczał jak omdlały kwiat - robocza końcówka ciężkiej kichy pomacała go tuż za lewym uchem. Dzięki ruchowi ulicznemu jego w miarę spokojne zejście ze sceny przeszłoby najpewniej nie zauważone, gdyby nie hotelowy obserwator Generała, który kątem oka dostrzegł upadek nieszczęsnego recepcjonisty. Ponieważ biedny urzędniczyna długo się nie pojawiał, obserwator skierował noktowizor na kępę świecących zielonkawo krzewów, by sprawdzić, co się właściwie stało. I wówczas... Szybko wyregulował ostrość. Jedna noga... Ciężki but - to stopa recepcjonisty. Tak, druga noga... Jezu, a to co?! Trzecia?! I właśnie wtedy Generał otrzymał ostrzeżenie, którego pod- świadomie oczekiwał: - Niech pan lepiej uważa, generale. Ma pan towarzystwo. Przepraszam. - Siwowłosy hurtownik pokręcił głową. Chyba straciłem wątek... - Mówił pan o morderczej konkurencji w naszym zawodzie - przypomniał mu spokojnie Koda. - Najpewniej zamierzał pan powiedzieć, że my, ludzie interesu, bardzo się wkurzamy kiedy ktoś próbuje nas wykiwać. - A tak, rzeczywiście - potwierdził Generał z uśmiechem. - I właśnie dlatego... - Zawiesił głos, patrząc na Kodę z dziwnie rozbawionym, jakby zadumanym wyrazem twarzy. - Ben - powiedział w końcu - nie znamy się na tyle, by wypytywać się wzajemnie o sprawy osobiste i zawodowe, prawda? - Nie na tyle, by odpowiedzi były szczere - przyznał Koda. - Otóż to. Nie jestem wścibski, dlatego proszę, żebyście państwo odebrali moje pytania jako wyraz swego rodzaju troski o własne sprawy. - W porządku - mruknął Koda. - Wal pan. - Dobrze. Ben, wygląda pan na... Ma pan w sobie coś, co może sugerować, że niedawno służył pan w wojsku. - Możliwe - przyznał obojętnie Koda. - Co więcej, pan i pańscy przyjaciele, łącznie z obecną tu panną Sandy oraz z panem Shannonem - uśmiechnął się na wspomnienie imponującego zniknięcia Charleya - nie sprawiacie wrażenia ludzi interesu wykorzystujących nadmiar inwencji dla własnych potrzeb. - To również możliwe - odrzekł spokojnie Koda. - Nawet prawdopodobne. - Właśnie. Dlatego zastanawiam się... - ...kim do diabła jesteśmy - dokończył z uśmiechem Ben. - Jesteśmy poważnymi biznesmenami, panie generale. Biznesmenami, którzy zachowują daleko posuniętą ostrożność w kontaktach z obcymi. Albo z gliniarzami. - Tak też myślałem. Jak pan zapewne wie, bardzo często trudno ich rozróżnić. - Problem dotyczy nas obu, prawda? - Hmm, tak, chyba tak.- Generał skinął w zamyśleniu głową. - Wobec tego co pan proponuje? - Widzi pan, tak się przypadkiem składa, że wiem, jak pracuje policja - powiedział Koda.- Nie pański interes skąd. Najważniejsze, że chyba znalazłem sposób na zaspokojenie pańskiej ciekawości. Ot, choćby ta walizeczka. - Tak? - Jest pańska. - Przepraszam? - Jest pańska - powtórzył Koda. - Jeśli pan chce, może pan ją wziąć i zabrać do samochodu. - A Charley? - Pozwoli panu odejść. O ile wiem, policja nazywa to "zaliczką". - To ciekawe. - Zaskoczony Generał przechylił głowę i uśmiechnął się. - Gdybym był gliniarzem - mówił dalej Ben - nie pozwolono by mi tego zrobić, bo... - ...bo mógłbym na przykład zatrzymać pieniądze i sprzedać panu towar znacznie gorszej jakości, jak choćby trzcina cukrowa - dokończył za niego Generał. - Nie dysponowałby pan odpowiednimi, to jest legalnymi środkami, ponieważ nie rozmawialiśmy jeszcze o tym, co pan chce kupić. - Gdybym był gliną, nie dysponowałbym żadnymi środkami, generale - szepnął Ben. Powiedział to tak zimnym, tak lodowatym głosem, że Sandy poczuła na karku nieprzyjemne mrowienie, a milczący Bylighter omal nie zmoczył spodni; dotychczas rozluźniony i spokojny Ben przypominał mu teraz kogoś, kogo bał się bardziej niż... - Ale gliną nie jestem - dodał Koda nieco łagodniej. I szczerze mówiąc, nie wygląda mi pan na faceta, który chciałby spędzić resztę życia zastanawiając się, gdzie Charley, Sandy i ja spędzamy wieczory. - Rozumiem - szepnął Generał tak cicho, że chyba nikt go nie usłyszał. Przyglądał się im dłuższą chwilę, a potem, nagle i niespo- dziewanie, wstał, ostrożnie obszedł skrzyżowane nogi Sandy, ruszył w stronę latarni, zatrzymał się przy walizeczce, spojrzał na nią i przeniósł wzrok na Bena. Potem lekko skłonił głowę, zasalutował, jeszcze raz się uśmiechnął, podniósł walizeczkę i odszedł w stronę samochodu. Niespodziewana reakcja Generała wywołała nielichą konsternację wśród wielu ludzi - w szczególności zaś wśród człon- ków ekipy obserwacyjnej zastępcy prokuratora okręgowego. - Chryste, on odchodzi! - wysapał z niedowierzaniem zastępca prokuratora. - Co robić? Zanim Hallstead czy ktokolwiek inny zdążył mu odpowiedzieć, w głośniczku radioodbiornika zabrzmiał cichy chrapliwy głos: - Piątka do jedynki, piątka do jedynki. Zdejmujemy go? Zastępca prokuratora okręgowego wybałuszył oczy i spojrzał na Hallsteada, który tkwił przy odbiorniku przechwytującym sygnały z nadajnika umieszczonego na plecach Bylightera. - Piątka do jedynki, piątka do jedynki - powtórzył niecier- pliwie chrapliwy głos. - Odezwijcie się do ciężkiej cholery! Co robimy? On zaraz... Już odjeżdża! Hallstead zerknął na skonsternowanego zastępcę prokuratora i pokręcił głową. - Nie. Do niczego nie doszło. Nie padła żadna propozycja, nic mu nie sprzedał. Nic na niego nie mamy - Kurwa - warknął zastępca wykrzywiając wściekle usta. Podniósł nadajnik i rozkazał: - Jedynka do wszystkich jednostek. Nie zdejmujemy go. Powtarzam, nie zdejmujemy go. Pozwólcie mu odjechać! - Jezu słodki - jęknął sierżant Hallstead. - Co teraz? - Czekaj - przerwał mu zastępca prokuratora, spoglądając przez lornetkę w stronę parku. - Spójrz tylko na to. O Boże, nie - załkał Piszczyk patrząc, jak Generał wsiada do samochodu i odjeżdża. - Co on robi? - Zamknij mordę - warknął Koda. Wstał, rozluźnił ręce, znieruchomiał i zaczął nasłuchiwać. Nasłuchiwał odgłosów jakichkolwiek dźwięków, które mogłyby go ostrzec i uprzedzić, że gdzieś tam, w mroku, czai się Tęcza. Kątem oka zauważył, że Sandy też wstała, i wkrótce poczuł na plecach delikatne muśnięcie jej łopatek. Cichy trzask otwieranych i zamykanych drzwi. Samochód po drugiej stronie parku. Wyostrzone zmysły Bena zareagowały jak na dotknięcie rozpalonym żelazem. Od samochodu stojącego między parkiem a hotelem Clairmont oderwała się ciemna sylwetka mężczyzny i powoli weszła między drzewa. Koda ruszył naprzód. Kimkolwiek ten mężczyzna był, kierowany agresywnym instynktem Ben chciał mu przeciąć drogę. Idącego ostrożnie Orrsona uratowało wyłącznie to, że był biały. Kiedy się do siebie zbliżyli, nawet tam, w tym mrocznym, pełnym tajemniczych cieni parku, biel jego skóry rzuciła się Kodzie w oczy. Gdy jak spod ziemi wyrósł przed nim ciemnowłosy olbrzym, gdy wbił w niego rozwścieczony wzrok, przerażony handlarz miał tylko ułamek sekundy żeby zareagować. Na szczęście zareagował prawidłowo: rozdziawił szeroko usta i skamieniał. W tym samym momencie Ben zrozumiał swoją pomyłkę i doznał tęgiego szoku. Fala wściekłości nieco opadła, rozczapierzona ręka znieruchomiała o centymetry od grdyki zdjętego trwogą Orrsona. I stali tak w bezruchu, twarzą w twarz: jeden trząsł się z ledwo hamowanej wściekłości, drugi ze strachu. Stali tak długo. Wreszcie Koda cofnął się o krok. - Myślałem, że to ktoś inny - mruknął przepraszająco. Przypomniało mu się ostrzeżenie Harringtona i omiótł wzrokiem czarne drzewa. Orrson przełknął ślinę. - Ppp... pan... Czy ty jesteś... Ben? - wyjąkał nerwowo i przez krótką chwilę zastanawiał się, jakim cudem Generał zdołał go do tego wszystkiego namówić. - Miałem ci coś dostarczyć. - Pokazał Kodzie szczelnie owiniętą paczkę wielkości cegły. - Nie chciałem... - Chodźmy tam. - Ben wskazał głową miejsce, gdzie stała Sandy, która przed chwilą pchnęła Piszczyka na jedną z metalowych ławek. Piszczyk grzmotnął plecami w oparcie. W tym samym momencie sierżant Hallstead i zastępca pro- kuratora okręgowego aż podskoczyli. Ich odbiornik wydał z siebie przeciągły elektroniczny pisk, zaskrzeczał i nie wiadomo dlaczego - to prawdziwy cud! - wznowił pracę. - Chyba zaszło tu jakieś małe nieporozumienie - zaczął Orrson, kiedy wszyscy usiedli naprzeciwko siebie. - Jedyne nieporozumienie, jakie tu zaszło, dotyczy tego, co od was kupujemy - odrzekła Sandy. - Chcieliśmy kokę. Dwadzieścia pięć dekagramów koki - dodała. - A dostajecie coś znacznie lepszego, bo... Rozzłoszczony Ben natychmiast mu przerwał: - Już to przerabialiśmy - warknął. - Chcemy się wreszcie dowiedzieć, co to, do diabła, jest. Śnieg? Morfina? Jakaś nowa mieszanka? - Nie, nie. - Orrson pokręcił głową. - Nic z tych rzeczy Właśnie próbuję wam powiedzieć, że... No to wreszcie powiedz, do ciężkiej cholery! - wrzasnął Hallstead na trzeszczący radioodbiornik. Wstrzymali oddech, on i zastępca prokuratora okręgowego. Wsłuchiwali się w każde zniekształcone słowo przekazywane przez szwankujący nadajnik na plecach Bylightera, nieświadomi, że tam, w ciemnym parku, czuwa czterech innych obserwatorów, którzy przysunęli się ostrożnie do ustawionych półkolem ławek i słyszeli tę samą rozmowę... Posłuchaj, kolego - mówiła Sandy. - Chyba się nie spodziewasz, że zapłacimy tyle szmalu za coś, czego nigdy przed- tem nie widzieliśmy i nie braliśmy. Kto tak robi interesy, na Boga? Orrson wzruszył ramionami i podsunął im szczelnie owiniętą paczkę. - No to częstujcie się, zapraszam. - Tutaj?! Zwariowałeś - prychnął Koda. - Słuchaj, dlaczego nie możesz nam powiedzieć, co to jest? - nalegała Sandy. - Choćby w przybliżeniu. No bo, Chryste Panie, po jaką cholerę te tajemnice? Odkryliście sposób wytwarzania kanabinolu, czy co? - spytała posługując się uliczną nazwą tetrahydrokanabinolu, inaczej T$H$C, aktywnego składnika marihuany. - Hmm... Właściwie można tak powiedzieć - odrzekł Orrson z uśmiechem. - Znaczy to kanabinol? - spytał Koda przypominając sobie, że podczas ostatniego szkolenia w agencji jeden z chemików tłumaczył im, że synteza T$H$C jest przedsięwzięciem niezwykle trudnym. - W zasadzie tak - przyznał Orrson. - Ale myślałem... - zaczął Koda. - ...że nie można tego wyprodukować w warunkach laboratoryjnych? Nie ma rzeczy niemożliwych, przyjaciele. W tej paczce - oświadczył jowialnie, odzyskawszy pewność siebie - jest towar najprzedniejszej jakości, bo wiecie, kto dla nas pracuje? Pracuje dla nas prawdziwy alchemik! Nareszcie! Mamy go! - wrzasnął zastępca prokuratora okręgowego sięgając po nadajnik. - Ale... Jest pan pewien? - spytał z wahaniem Hallstead. Zastępca prokuratora wybuchnął śmiechem. - T$H$C, tetrahydrokanabinol! - ryknął. - Jeden z najnie- bezpieczniejszych narkotyków, o jakich słyszałem! Skonsternowany Hallstead zmarszczył czoło. - Tak, wiem, ale on nie powiedział, że to kanabinol. - T$H$C, kanabinol, co za różnica? - Zastępca prokuratora wzruszył ramionami. Z twarzą opromienioną uśmiechem zwycięstwa podniósł do ust nadajnik i krzyknął: - Jedynka do wszystkich jednostek! Tango-Delta! Powtarzam, Tango-Delta! Zdejmijcie ich! Na oczach trochę rozbawionych, trochę skwaszonych obserwatorów Locotty, Pilgrima i Generała niewielki park po drugiej stronie ulicy został momentalnie okrążony przez oddział ośmiu migających światłami wozów patrolowych. Nie wyłączając kamer patrzyli, jak z samochodów wyskakuje piętnastu mundurowych i cywilnych zastępców szeryfa okręgu San Diego. W kamizelkach kuloodpornych, z odbezpieczonymi strzelbami i rewolwerami, wbiegli do parku, by w imieniu zastępcy prokuratora okręgowego dokonać aresztowania czterech przestępców. Tymczasem sam zastępca prokuratora, sierżant Hallstead oraz dwóch skądinąd zupełnie bezużytecznych pseudotechników pędziło na złamanie karku w stronę schodów, by jak najszybciej włączyć się do akcji. Słów płynących z maleńkiego nadajnika przytwierdzonego do pleców Bylightera nie słuchał już nikt. Kiedy pierwsza trójka zastępców szeryfa - był w niej zdy- szany DeLaura - dotarła na miejsce, Ben, Sandy i Lennie Orrson stali spokojnie w migotliwym świetle latarni z rękami podniesionymi do góry. - Stać! Nie ruszać się! - ryknął DeLaura; chodziło mu głównie o nadbiegających policjantów, bo Sandy, Ben i Orrson nie mieli zamiaru ruszyć nawet palcem. I właśnie w tym jakże nieodpowiednim momencie z cienia wyskoczył Piszczyk. Wyskoczył, wrzasnął: "Poddaję się!" i po- pędził w stronę DeLaury. Pięciu zaskoczonych policjantów w ostatniej chwili zdjęło palce ze spustów. Sam DeLaura też miał ochotę go rozwalić, bo zabrakło mu sił, żeby udusić sukinkota gołymi rękami, jak to sobie poprzysiągł. - Kurwa mać! - wrzasnął. - Co ty wyczyniasz?! - Moje pieniądze! - zapiszczał przeraźliwie Bylighter. Obiecał mi pan... - Jezu Chryste - wymamrotał detektyw. Drżącą ręką sięgnął do zewnętrznej kieszeni, patrząc, jak sześciu tajniaków zakłada kajdanki głośno protestującej trójce. - Masz, dupku, trzymaj - prychnął, ciskając w Piszczyka zwitkiem pięćdziesięciodolarówek. - Mam nadzieję, że będziesz zadowolony - dodał sarkastycznie. Odwrócił się na pięcie i podszedł do swoich ludzi, żeby przejąć nadzór nad aresztantami. Zaabsorbowany koniecznością udzielenia realistycznego wsparcia aktorskim poczynaniom Bena Kody i Sandy Mudd, DeLaura nie zauważył, że Piszczyk pognał na oślep w stronę hotelu Clairmont. I nie wiedział, że zaledwie po kilkunastu potężnych i męczących susach przez łachy rozmytego światła przeplatane połaciami aksamitnej czerni nieszczęsny młodzieniec poczuł, że na ustach zaciska mu się czyjaś ręka. Zerknął przez ramię, wydał z siebie przerażający, acz niemy krzyk i rozszerzonymi ze strachu oczami spojrzał prosto w straszliwe oczy Rayneego. W tym samym momencie lśniąca i bardzo ostra brzytwa rozpłatała mu gardło. 23 Co znaczy "nie wiem? warknął wściekle sierżant Wilbur Hallstead spoglądając na chemiczkę siedzącą przy zawalonym rupieciami stole laboratoryjnym. Blondynka przybrała cierpiący wyraz twarzy, który sugerował, że przechodziła przez to wiele razy, i spokojnie wyjaśniła: - To znaczy, że twoja dwudziestopięciodekagramowa paczuszka nie zawiera ani P$C$P, ani L$S$D, ani kokainy ani heroiny, ani żadnego innego narkotyku z naszej listy. Dotarło? - Tracy, a może zbadalibyśmy to gdzieś indziej, co? - spytał zastępca prokuratora okręgowego z wyraźną nutką goryczy w głosie. Wzruszyła ramionami. - Główne laboratorium policyjne jest o kwadrans jazdy stąd. Nie obrażę się. Zresztą tak będzie nawet lepiej, bo jeśli naprawili spektroskop, niewykluczone, że powiedzą wam, co to właściwie jest. Ale to nie ma znaczenia. Tak czy inaczej, ta substancja jest całkowicie legalna. Zastępca prokuratora okręgowego zamknął oczy i rozdrażniony, ciężko westchnął. - No cóż - burknął, straciwszy pewność siebie. - Zawsze możemy go oskarżyć o "podmiankę". - Chcecie postawić mu zarzut, że sprzedał nie to, co miał sprzedać? - spytała Tracy Nokes. Zaciekawiona, ożywiła się nieco, choć wyciągnęli ją z łóżka o trzeciej nad ranem i kazali zbadać tę nieszczęsną próbkę. - Nic więcej nie możemy zrobić, chyba że zmienisz zdanie - mruknął posępnie zastępca prokuratora okręgowego. - A niby co to miało być? - spytała. Wciąż denerwował ją fakt, że nie znana substancja tak bardzo przypomina P$C$P. - Stary, poczciwy kanabinol - odrzekł zastępca prokuratora głosem doświadczonego speca od narkotyków. - T$H$C. Tracy pokręciła głową. - No to chyba zepsuję wam humor - powiedziała cicho. - Znaczy, że... - Ma pan rację. Kanabinol to slangowe określenie T$H$C - tłumaczyła cierpliwie. - Ale tak się składa, że jest to również nazwa produktu, jaki powstaje podczas rozkładu tetrahydro- kanabinolu. Ten produkt jest produktem całkowicie legalnym, panowie - dodała. Zastępca prokuratora okręgowego wyglądał tak, jakby miał za chwilę dostać ataku serca. - To znaczy, że nie możemy... - Obawiam się, że nie - potwierdziła pełnym współczucia głosem. - Każdy w miarę przyzwoity adwokat da wam tak popalić, że hej. - Wszystko przez Bylightera! - wychrypiał zastępca proku- ratora spoglądając na Hallsteada. - Tego przeklętego Bylightera! Powiedz DeLaurze, żeby mi go natychmiast znalazł! Trzasnął pięścią w stół i wymiotło go z laboratorium. Zniechęcony sierżant podążył za nim. Tracy Nokes odczekała, aż znikną za drzwiami, i ponownie zadzwoniła do policyjnego laboratorium kryminologicznego. Tym razem numer był wolny i w słuchawce zabrzmiał wesoły głos: - Laboratorium. Sun-Wang, słucham. - Cześć, Sun-Wang. - To ty, Trace? Co się dzieje? Tylko mi nie mów, że stchórzyłaś i chcesz się wycofać. Co ja zrobię z dwoma facetami? - Ja ci ufam, ale na wszelki wypadek powiedz mojemu, żeby trzymał łapy przy sobie - odrzekła Tracy ze śmiechem. - Ale nie po to dzwonię. Słuchaj, masz chwilę czasu? - Jasne. Przeglądam właśnie stertę zdjęć i próbuję ustalić rozmiary butów, których ślady znaleźliśmy przy zwłokach. Będzie tego z dwieście sztuk. Jeden z tych facetów to chyba jakiś niedźwiedź. Co najmniej piętnastka. - Jezu, toż to prawdziwy goryl! - Kto wie. No i co tam masz? - W sumie nic takiego. Dziś rano dostaliśmy próbkę jakiegoś zwariowanego narkotyku i ślęczę nad nią jak katorżnica. Nic mi nie pasuje. - Zwariowanego powiadasz...? - Dociekliwy i analityczny umysł Sun-Wang zareagował wzmożoną czujnością. - Tak, dziwne to jakieś, nie mogę tego zidentyfikować. Jasnobrązowy proszek. Bardzo podobny do P$C$P, ale na wykresach... - Trace - przerwała jej Sun-Wang - badałaś to w nadfiolecie? Co ci wyszło na 232? Taki łagodny szczyt? - Tak, a skąd wiesz? - Trace - rzuciła szybko Sun-Wang - zaczekaj tam na mnie. Już wychodzę. Ben Koda i detektyw DeLaura siedzieli w areszcie okręgowym San Diego. "Przesłuchiwali się" ostrożnym szeptem i wymieniali uwagi, gdy do pokoju wkroczył zastępca prokuratora i sierżant Hallstead. - Chcę z tobą pogadać, Koda, albo jak ci tam - warknął zastępca prokuratora. Po niedawnej rozmowie w laboratorium nie doszedł jeszcze do siebie i wciąż miał zaczerwienioną twarz. - Czemu nie? - doparł Koda spoglądając mu w oczy. - Tylko o czym? - Chcę ci zaproponować pewien układ - rzekł zastępca prokuratora; powiedział to tak, jakby cały pomysł napawał go bezgranicznym wstrętem. - Napiszę do sędziego list. Długachny choćby na dziewięć metrów. Musisz tylko wrócić na ulicę i zrobić dla sierżanta małe zakupy. - Ciekawi pana, gdzie mam taki układ? - spytał spokojnie Koda. - Słuchaj no, ty... - warknął zastępca prokuratora. - Czego mam niby słuchać, ważniaku? Może chcesz mi powiedzieć, że nastąpiła jakaś cudowna przemiana? Że pewien niewinny proszek zmienił się w kanabinol? - szydził Koda wykorzystując przewagę, jaką zapewnił mu DeLaura, który z samego rana zadzwonił do laboratorium po wyniki analiz wstępnych. Ponieważ zastępca prokuratora okręgowego milczał, wyraźnie zniesmaczony Koda pokręcił głową i dodał: - Lepiej dajcie sobie spokój, panowie. Dobrze wiecie, że cała sprawa była nieudaną podpuchą. Wzięliście tego pryszczatego czubka i nas przypucował. A wszystko po to, żeby wyrobić średnią miesięczną. Zgadza się? Zastępca prokuratora okręgowego patrzył na Kodę i patrzył, i usiłował wymyślić jakiegoś haka. Haka, choćby maleńkiego haczyka, byleby tylko go usadzić. - No to jak będzie, panie prokuratorze? - spytał ironicznie Koda. DeLaura nie miał jeszcze żadnych wiadomości od Charleya i Fogarty'ego. Ben bardzo się tym martwił i szydził z zastępcy prokuratora tylko po to, żeby odpędzić przerażające wizje, jakie go chwilami nawiedzały. Shannon leżący w ciemności twarzą do ziemi. Ziejąca nienawiścią twarz Tęczy i jego obłąkany głos, płynący z magnetofonu podłączonego do aparatu telefonicznego Kaaren Mueller... - Zamierza pan oskarżyć nas o jakąś zbrodnię? Jak choćby o nakłanianie nieletniego do przestępstwa? Nie było na nich żadnego haka i cała czwórka dobrze o tym wiedziała. Zastępca prokuratora okręgowego musiał zaakceptować to, co oczywiste. Nie miał innego wyboru. - No dobra, pies cię trącał. Wypuść ich - warknął do Hallsteada. - To bardzo ładnie z waszej strony, panowie - stwierdził Koda. - Mam nadzieję, że jesteście ubezpieczeni na wypadek pomyłkowych aresztowań. - Pomyłkowe aresztowanie! Ja ci, kurwa, dam pomyłkowe aresztowanie! - wybuchnął zastępca prokuratora. - Posłuchaj mnie, ty pierdolony szprycunie! - wrzasnął mierząc do niego z palca. - Zebraliśmy wystarczająco dużo materiału, żeby domniemywać o prawdopodobieństwie winy. Wezmę za dupę tego twojego pryszczatego znajomka, postawię go przed sądem, odegram pewną taśmę i... - Czyżby mówił pan o Bylighterze? - spytał DeLaura, który miał już dość poirytowanego głosu zastępcy prokuratora. - Oczywiście, że mówię o Bylighterze! - prychnął tamten czerwieniąc się jak burak. - A propos Bylightera... - Kiepska sprawa - mruknął DeLaura. - Nie wiem, jak pan to zrobi. To znaczy, jak go pan postawi przed sądem. Ciężko będzie. - Nie będzie! - wrzasnął dziko zastępca prokuratora. - Nie będzie! Jeśli ruszysz pan tyłek i znajdziesz pan tego głupiego sukinsyna, to nie będzie! Jasne?! DeLaura wzruszył ponuro ramionami. - Nie muszę go szukać. Chłopcy z patrolu znaleźli Piszczyka ponad godzinę temu. Leżał twarzą do ziemi w parku naprzeciwko Clairmont. Z poderżniętym gardłem. Migotliwe iskierki życia Eugene'a Bylightera dogasły tego samego wieczoru, kiedy w szpitalnej separatce Jamiego MacKenzie po raz ostatni zapiszczały alarmowe buczki urządzeń nadzorujących przebieg procesu intensywnej terapii. Ten smutny i ponury przypadek nie obszedł praktycznie nikogo poza kilkoma mieszkańcami okręgu San Diego. Tak się złożyło, że akurat w tym momencie dwóch z nich pracowało w piwnicy samotnego domu na skraju pustyni Anza-Borrego (Anza-Borrego to park narodowy w północno-wschodnim rejonie okręgu), gdzie korzystając z długich zestawień, list, całej kolekcji szkiców i zdjęć polaroidowych, budowali duplikat prototypowego laboratorium profesora Davida Isaaca. Przerwał im dzwonek telefonu. Telefonował Raynee. Sprawdziwszy, jak radzi sobie nowa dwuosobowa ekipa budowniczych, poświęcił kilka chwil, by przekazać zabawną wiadomość o śmierci MacKenziego i Bylightera człowiekowi, który tak samo jak on miał dość szczególne poczucie humoru. Simon Drobeck natychmiast przekazał wieść Bobby'emu Lockwoodowi i, naturalnie, zrobił to z wielką rozkoszą. - Oto co może się przytrafić komuś, kto zaczyna za dużo myśleć. Ukąsi go wąż, i kropka. - Drobeck zachichotał złośliwie, poklepał ciężką drewnianą klatkę, gdzie spoczywał jego ulubieniec, i posłał Lockwoodowi znaczący uśmiech. Nieodpowiedni gest w bardzo złym momencie - Lockwood zareagował zupełnie inaczej, niż można było tego oczekiwać. W chwilę później podjął ostateczną decyzję, niewątpliwie najłatwiejszą w swoim życiu. - Masz rację, kurcze, lepiej nie myśleć - rzucił z uśmiechem do spoconego chemika. - Słuchaj, Simon, chciałem cię o coś spytać. Mówiłeś, że Pilgrim będzie potrzebował ludzi do obsługi tych wszystkich laboratoriów, tak? - I to wielu. Na szczęście nie tylko my będziemy je budo- wali. Słyszałem, jak wspominał o minimum stu takich fabryczkach w samej tylko Kalifornii. Dzierżawa, udział w zyskach i tak dalej. - Jezu, jak Burger King?! Jak MacDonald's?! - Coś w tym rodzaju. W sumie ma to nawet sporo sensu. Zachęca do inicjatywy, no i ryzyko rozkłada się na wiele osób. Wszystkie laboratoria będą pewnie podłączone do sieci kom- puterowej i do głównej bazy danych, żeby sprawniej reagować na potrzeby rynku. A dlaczego pytasz? Piszesz się na to? - spytał z ironicznym uśmiechem. - Gdzie tam, co ze mnie za chemik. Prawdziwy cud, że jeszcze nie wysadziłem nas w powietrze - odrzekł ignorując szyderstwo Drobecka. - Zwłaszcza z tym brudnym kawałem gipsu zamiast ręki. Ale mam takiego kumpla - dodał obojętnie. - Student chemii. W zeszłym roku rzucił uniwerek, żeby się trochę powałęsać. Dzwonił do mnie wczoraj wieczorem i pytał, czy nie słyszałem o jakiejś ciepłej posadce. Swego czasu bił na łeb wszystkich laborantów. Myślisz, że miałby szanse? - Naturalnie, ręczysz za niego, tak? - Ufam człowiekowi jak tobie. - Lockwood mrugnął do wyraźnie rozbawionego Drobecka. - Facet będzie dzisiaj w Centrum Studenckim, na kampusie. Pomyślałem sobie, że gdybyś dał mi kilka godzin wolnego, mógłbym tam pójść i z nim pogadać. - Poradzę sobie - mruknął Drobeck. - Idź, tylko uważaj, co mówisz - ostrzegł. - Jeśli wykaże zainteresowanie, daj mi znać, a ja porozmawiam z Tęczą. Kwalifikowany pomocnik bardzo by mi się przydał... dla odmiany - dodał ironicznie i zajął się montażem delikatnej chłodnicy skraplacza. - Dobra. - Bobby uśmiechnął się do siebie. - Chyba tak zrobię. Dozorca spojrzał na wielki, wbudowany w ścianę zegar. - Wtorek przed południem, dokładnie wpół do jedenastej. Piękny, słoneczny dzień - rzekł sympatycznie, skończywszy wypełniać odpowiedni formularz. - Wspaniały na wyjście z więzienia. - Dla mnie na pewno - odrzekł zgodnie Koda równie miłym głosem. - Nie wie pan przypadkiem, kiedy wyproszą stąd moją, hmm... przyjaciółkę? - spytał podpisując formularz. - Zaraz... Mówi pan o Sandy Mudd, tak? - Zgadza się. Dozorca zachichotał. - No cóż, o ile tylko nie rozerwie na strzępy jakiejś strażniczki, to za dziesięć, piętnaście minut. - Jezu, pobiła kogoś? - spytał Koda, poważnie zatroskany, że Sandy mogła narozrabiać i wejść w poważny konflikt z prawem. Jednocześnie wyobraził sobie, jak jedna z nie dających się tak łatwo zastraszyć strażniczek rozbiera wściekłą Sandy by ją zrewidować, i bardzo go to rozbawiło. Wesoły dozorca pokręcił głową: - Nie, nastroszyła trochę piórka, i tyle. W domu musi być narowista jak arabska klacz, jeśli wolno mi tak powiedzieć. - Mrugnął do Bena i podał mu jedną z licznych kopii formularza. Benowi ulżyło. Było jasne, że poranna zmiana strażników miała całkowicie inną opinię o aresztancie nazwiskiem KODA, przecinek, BENJAMIN. Domyślał się, że ma to coś wspólnego z faktem, iż zwalniali ich z powodu "niewystarczających dowodów rzeczowych", co zdarzało się tu zapewne nieczęsto. Albo więc zmienili do niego stosunek, albo na nocnej zmianie zatrudniali strażników o zupełnie innym stosunku do ludzi. - Ano jest, nie będę się spierał - potwierdził Koda ze szczerym rozbawieniem. - Gdybym był trochę sprytniejszy, pozwoliłbym jej zostać tu nieco dłużej, żeby złagodniała. - O nie, tylko nie to! - Dozorca parsknął śmiechem i za- znaczył coś w swoim notatniku. - Jedyna hetera, która mogłaby stawić czoło pańskiej przyjaciółce, zeszła ze służby o szóstej rano. Koda wsunął do kieszeni portfel, usiadł, by zawiązać sznurowadła tenisówek, i musnął palcami głębokie wyżłobienie na prawej zelówce, które powstało, gdy czarne fale oceanu cisnęły go na oblepioną muszlami skałę. - Coś jeszcze? - Wstał i spojrzał przez siatkę na uśmiecha- jącego się przyjaźnie dozorcę. - Nic, to wszystko. Musi pan tylko wyjść tamtymi drzwiami... - Sięgnął pod biurko, wcisnął ukryty guzik i w pomieszczeniu rozległ się metaliczny szczęk zdalnie otwieranego zamka. - ...i miło spędzić dzień. Po wyjściu z aresztu Koda poświęcił kilka minut na dokładne sprawdzenie, ilu ludzi w najbliższej okolicy wykazuje zain- teresowanie jego poczynaniami. Zadowolony z wyników dyskretnej obserwacji, usiadł, oparł się plecami o pień starej rozłożystej palmy, zamknął oczy i rozkoszując się promieniami słońca, które muskały jego wciąż widoczne i bolące sińce, cierpliwie czekał, aż otworzą się drzwi do żeńskiego skrzydła aresztu. Otworzyły się po mniej więcej dziesięciu minutach. Zrelaksowany i wolny od trosk, siedział pod szumiącą z cicha palmą i chłonął ciepłe kojące promienie. Nagle ktoś zasłonił mu słońce. Otworzył oczy i ujrzał przed sobą Sandy Mudd. Jej wściekły wzrok, zasznurowane usta i zaciśnięte pięści zdradzały, że dziewczyna ma nieprzepartą chęć rozerwać coś na strzępy. Coś albo kogoś. - Chciałeś mnie tam zostawić, aż złagodnieję?! - warknęła z niedowierzaniem w głosie. - Sie masz, garowniczko! - odrzekł przyjaźnie Koda i wstał. - Słyszałem, że dałaś klawiszom do wiwatu. - Ta stara, pieprzona lesba! - prychnęła Sandy, gotowa dać ujście tłumionym emocjom i bluznąć stekiem nie pasujących do niej wyzwisk, gdy nagle zdała sobie sprawę, że Koda ujmuje ją delikatnie za głowę, pochyla się i zupełnie nieoczekiwanie mocno ją całuje. Zszokowana, wytrzeszczyła oczy i gwałtownie zamrugała. Potem - wbrew sobie! - otoczyła ramionami jego muskularne plecy i natychmiast stwierdziła, że mu ulega, że niezręczny początkowo uścisk oznacza teraz coś zupełnie innego. W końcu przerwali pocałunek i wciąż objęci, stali naprze- ciwko siebie: Ben, który próbował nie myśleć o podniecającym cieple bijącym z jędrnego ciała koleżanki, i Sandy, która pa- trzyła na Bena, nic z tego nie rozumiejąc. - Co...? - zaczęła, ale Koda nie pozwolił jej dokończyć. - Przekonałaś mnie - szepnął i pokręcił głową z dziwnym rozbawieniem w ciemnych oczach. - Te mundurowe panienki definitywnie ci nie odpowiadają. - Ty sukinsynu jeden! Nareszcie znalazła obiekt, na którym mogła się wyładować. Zebrawszy wszystkie siły - a miała ich sporo - zacisnęła pięść i grzmotnęła zaskoczonego Kodę w splot słoneczny. Upadli i spleceni prężnymi ramionami, potoczyli się po trawie walcząc, śmiejąc się i chichocząc. W końcu przygniotła Bena do ziemi, unieruchomiła mu ręce i zacisnęła dłonie na jego szyi. - Nielicha z ciebie aktorka - wysapał z wysiłkiem, czując na przedramionach pulsowanie jej piersi. Pulsowanie rytmiczne i bardzo miłe. Zmieszana i urażona, zamrugała nieprzytomnie wilgotnymi oczyma. - Niech cię szlag trafi, Koda - wychrypiała szeptem. - Kto powiedział, że udawałam? - Brak scenicznego talentu, co? Wiesz, przepraszam, że walę tak prosto z mostu, ale... - Położył jej ręce na głowie i czule przytulił do piersi. - ...ja też nie. Co z kolei zaowocowało nieco dłuższym pocałunkiem, którego ani ona, ani on nie chcieli przerwać. Zwłaszcza on, bo coraz trudniej mu było zachować obojętność na dotyk jej ud i bioder, którymi do niego przywarła. Kiedy wreszcie zabrakło im tchu, kiedy musieli skończyć to, czego skończyć nie chcieli, Koda powiedział: - Kłopot w tym, że obserwuje nas całe stado ludzi. I wcale nie robią tego dla samej frajdy. Uświadomił jej nagle, że leżą na trawie w publicznym parku, dokładnie naprzeciwko okręgowego aresztu. - O Boże! - Nie, nie, nie oglądaj się - szepnął, łagodnie przytrzymując jej głowę. - Boże! - powtórzyła, nadal sfrustrowana i miotana sprze- cznymi emocjami. - Co teraz? - No cóż... - Walcząc z emocjami, usiłował mówi spokojnie i obojętnie. - Teraz, kiedy ku zadowoleniu wszystkich ciekawskich potwierdziliśmy prawdziwość łączących nas stosunków, tutaj, w miejscu publicznym, niewiele zostało nam do roboty. Chyba że dopuścimy się czynu niemoralnego tudzież nieprzyzwoitego i znowu trafimy za kratki. - Ale...? - A wiedząc, że jednym z tych ciekawskich jest Charley - dodał po krótkim, acz nader satysfakcjonującym pocałunku - myślę... - Obrócił ją delikatnie na plecy i pomógł wstać. ...że powinniśmy stąd odejść i zaczekać na niego dwie przecznice dalej. Inaczej ten palant zapomni, na kogo tu czeka i w ogóle nie przyjedzie. W bezpiecznym zaciszu letniego domu w Palm Springs Jake Locotta i Joe Tassio wpatrywali się z uwagą w ekran drogiego telewizora. Oglądali taśmę nagraną przez ekipę obserwacyjną Rosenthala. Na ekranie poruszała się zielonkawa sylwetka Eugene'a Bylightera wchodzącego nerwowo do parku, potem sylwetki Kody, Sandy i Shannona nawiązujących z nim kontakt, sylwetki tęgiego Generała i szczupłego Orrsona, wreszcie wkraczających do akcji policjantów. - Więc kiedy ich zwolnili? - spytał Locotta, kiedy Tassio zapalił światło, a Rosenthal wyłączył telewizor i przewinął ta- śmę. - Dziś o wpół do jedenastej - odrzekł Al. - Podpucha - mruknął basem Tassio. Locotta skinął w zamyśleniu głową. - Albo stan faktyczny. A ten dzieciak... jak mu tam? Byligh- ter? Ten, który wziął pieniądze i uciekł? Co z nim? Rosenthal wzruszył ramionami. - Założyłem, że to plotka. Kazałem chłopakom skoncentrować się na aresztowaniu. Gliniarze znaleźli go w krzakach, między ławkami a ulicą. Leżał tam z poderżniętym gardłem. Pojedyncze cięcie. Bardzo głębokie. - Tęcza - szepnął Locotta i usta wykrzywił mu leciutki uśmiech. - A któżby inny - burknął Tassio. - Trzyma się kupy - skonstatował Locotta. - Biorą takiego gówniarza, każą mu opchnąć towar, a kiedy zrobi swoje, kiedy już wszyscy wiedzą, że towar jest legalny, podrzynają mu gardło, żeby nikogo nie przypucował. Ładnie. Bardzo ładnie - wyszeptał, a oczy zwęziły mu się z tłumionej złości. - Orrsona znam. Opowiedz mi o pozostałej trójce, Rosey. O tej dziewczynie i jej przyjaciołach. Co to za jedni? - Prawdopodobnie przypadkowi klienci - odrzekł Rosenthal. - Nasi ludzie z biura szeryfa widzieli tę taśmę. Puściłem im ją, bo chciałem sprawdzić, czy ich znają. Nikt ich tu przedtem nie widział. Nie ma ich ani w kartotekach federalnych, ani w stanowych, ani w miejscowych. Sądząc po tym, jak ich zatrzymano, powiedziałbym, że są czyści. Po mojemu, wyglądało to trochę zbyt realistycznie - dokończył z uśmiechem. - Ale tego wielkiego czarnucha nie złapali - mruknął Lo- cotta. - Zniknął. Pewnie jeszcze teraz ucieka - odrzekł Tassio. - Pewnie tak. Mafioso myślał o czymś innym. Wiedział, że musi rozprawić się z tymi, którzy śmieli wkroczyć mu w drogę, i że musi zrobić to jak najszybciej, bo jeśli tego nie zrobi, lada chwila zaczną krążyć plotki, że Jake Locotta traci kontrolę nad swoją dopiero co skonsolidowaną organizacją. Nie mógł do tego dopuścić. Nie teraz, nie w tym momencie. - Jake. - My też będziemy musieli uciekać, jeśli tego szybko nie załatwimy - dodał i spojrzał na Rosenthala. - No? Słucham, Rosey - powiedział trochę łagodniej. - Ile mamy w narkotykach? - Osiemdziesiąt jeden procent - odrzekł spokojnie Rosenthal. - Zainwestowaliśmy prawie wszystko, co mamy. - A tamci tylko na to czekają - warknął Locotta. - Jak zwęszą, że mamy kłopoty, rozerwą nas na strzgpy, jak stado rekinów. - Narkotyki to niebezpieczna sprawa, Jake - przypomniał mu niepotrzebnie Rosenthal. - Dobrze wiesz, ilu naszych uważa, że... - Sram na nich - prychnął Locotta. - Jak myślą, że to niebezpieczne, niech stoją z boku. Wiesz, ile forsy przepływa przez moje terytorium? I mam przymknąć na to oko? Nigdy. Kłopoty mają ci, którzy zaczynają spiskować, zamiast myśleć o poważnych interesach. - Mam ich załatwić? - spytał spokojnie Tassio. Locotta patrzył w dal nie widzącymi oczyma. - Nie, jeszcze nie - wyszeptał po chwili zimnym, pełnym rezerwy głosem. - Muszę wiedzieć, co jest grane. - Spojrzał na swoich wiernych pomagierów. - Rozpuśćcie wici. Do wszystkich związanych z Pilgrimem, Tęczą i z Generałem. Powiedzcie im, że Jake Locotta chce informacji. I to teraz! Natychmiast! Pod czujnym okiem Tracy Nokes, jej przyjaciółka Tina Sun- Wang wstrzyknęła do chromatografu gazowego odrobinę wyciągu z krwi Kaaren Mueller. Próbka przemknęła przez dwudziestotrzymetrową rurkę z cienkiego jak włos szkła i dotarła do czujników zamontowanych na jej końcu. Jak tego oczekiwały, dwie obce substancje zawarte w badanej krwi - w trakcie długiej podróży przez szklane, utrzymywane w tej samej temperaturze zwoje rozdzieliły się, ponieważ mknęły z różną szybkością - utworzyły dwa wyraźne "szczyty" na karcie wykresowej. - Dobra. Teraz ty - Sun-Wang ustąpiła miejsca kryminologowi z biura szeryfa. Tracy wstrzyknęła do chromatografu kilka mikrolitrów roz- tworu, który uzyskała rozpuszczając odrobinę proszku z paczki przechwyconej przez sierżanta Hallsteada. Jej poczynania obserwowała Sun-Wang oraz detektyw z wydziału zabójstw, którego tu z sobą przyciągnęła. Zgodnie z przewidywaniami Tiny, tym razem piórko pisaka wyrysowało na karcie tylko jeden szczyt, ale jego położenie i kształt wskazywały na to, że substancja zawarta w proszku sierżanta Hallsteada przeszła przez szklane zwoje chromatografu z dokładnie taką samą szybkością jak substancja w ekstrakcie z krwi ofiary morderstwa w Torrey Pines. Innymi słowy, niewykluczone, że miały do czynienia z tym samym związkiem chemicznym. Dwa jednakowe szczyty na wykresie nie stanowiły wystar- czającego dowodu, ale czterdzieści pięć minut później, po żmudnej analizie kroplowej, dowodów było więcej: wyniki wskazywały na to, że mają do czynienia z tą samą substancją. Znużony i śpiący detektyw wyszedł po kawę, a zainspirowane odkryciem chemiczki kontynuowały pracę. Godzinę później - teraz były już niemal absolutnie pewne swego, ale wciąż zachowywały rezerwę - skończyły badanie na podczerwień. O wpół do pierwszej w południe Tina położyła swój wykres na wykres Tracy i natychmiast zauważyły, że wyniki są identyczne aż w trzydziestu siedmiu miejscach. Trafiły w dziesiątkę. Strzał w dziesiątkę oznaczał, że choć wciąż nie znały chemi- cznej nazwy związku zawartego w piętnastogramowej próbce proszku, którą otrzymały od sierżanta Hallsteada, jedno nie ulegało wątpliwości: był to jeden z dwóch narkotyków znalezionych we krwi okrutnie okaleczonej i wciąż nie zidentyfikowanej młodej kobiety, którą zgwałcono i porzucono u stóp Torrey Pines osiem dni temu. Wytłumaczyły to wszystko detektywowi. Ten natychmiast się ożywił i chwycił za telefon, żeby zadzwonić do kumpli z wydziału zabójstw. - Bill? Tu Frank... Jak to skąd? Z laboratorium, wciąż tu siedzę. Co? Tak, porównały. Strzał w dziesiątkę. Tak, tak, wiem, odlotowa sprawa. Słuchaj, może lepiej złap tego sierżanta od narkotyków, jak mu tam... O właśnie, Hallsteada, starego Wilbura. Powiedz mu, żeby tu przyszedł. Tak sobie myślę, że ktoś się powinien tym naprawdę zainteresować... Detektyw Martin DeLaura zamierzał właśnie wstać zza biurka - wolał pojechać do laboratorium z sierżantem Hallsteadem niż siedzieć i przeklinać całe to gówno, w jakie się z Kodą wpakowali - gdy zadzwonił telefon. Westchnął ciężko i podniósł słuchawkę. - DeLaura. - Mam coś dla ciebie, Wilbur - powiedział wesoło oficer dyżurny. - Dzwoni jakiś facet. Chce się nawrócić, zejść ze złej drogi i wydać wszystkich handlarzy z San Diego. - Powiedz mu, żeby się odpierdolił, dobra? - zaproponował spokojnie DeLaura, sięgając do szuflady po buteleczkę z aspiryną. Porucznik zachichotał. - Nie, nie, Wilbur, chcę, żebyś z nim pogadał. Wy też musicie dbać o dobre, szczere kontakty z naszymi podatnikami. O reklamę i tak dalej, prawda? Płacimy wam za nadliczbówki? Płacimy. No to do roboty. Klient czeka na cztery-sześć. - Trzask odkładanej słuchawki. DeLaura patrzył chwilę na milczący telefon, połknął trzy aspiryny, popił kilkoma łykami zimnej gorzkiej kawy i wcisnął guzik oznaczony liczbą 46. - DeLaura - mruknął bez entuzjazmu. - Hmm... Czy to wydział narkotyków? - spytał przytłumiony głos. - Nie, portiernia - warknął detektyw. - Czy wy zawsze wtykacie sobie rolkę papieru toaletowego w gębę, zanim zaczniecie rozmawiać przez telefon? - Co? Ach to - odrzekł głos i po chwili brzmiał już znacznie wyraźniej. - Teraz lepiej? - Znacznie. No dobra, jestem z wydziału narkotyków. O czym chciał pan rozmawiać? - Widzi pan... - Facet nabrał powietrza i westchnął. - Będę sypał. Wiem, gdzie jest laboratorium. - Będzie pan sypał. Wie pan, gdzie jest laboratorium - po- wtórzył wolno DeLaura. - A jak się pan nazywa? - Hę? Bobby - To imię. Nie ma pan nazwiska? - Co? Eee... No nie, nazwisko też mam. - No dobrze, Bobby - mruknął DeLaura tracąc gwałtownie cierpliwość. - Powiedz mi w takim razie, o jakim laboratorium mówisz. - Robią w nim narkotyki. - Robią w nim narkotyki. Świetnie. - DeLaura zamknął oczy. - Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że chcesz rozmawiać o laboratorium, w którym robią narkotyki. Może lepiej będzie, jeśli... - Proszę posłuchać - przerwał mu Lockwood. - Nie chciałbym, naprawdę nie chcę rozmawiać o tym przez telefon. - Jasne, nie ma sprawy - DeLaura usłyszał w głosie Bobby'ego nutkę nie udawanego zdenerwowania i trochę się ożywił. - Chcesz się gdzieś spotkać i pogadać? - Tak, chcę. Wiem, co pan myśli. Myśli pan pewnie, że to jakiś głupi dowcip, ale ja mówię poważnie. Jamie MacKenzie. Słyszał pan to nazwisko? - Obiło mi się o uszy - Wie pan, jak umarł? - Durny szczeniak wyskoczył przez okno, bo ugryzł go wąż, jego pupilek. No i co z tego? - To, że Jamie nigdy nie miał węża. Wiem na sto procent, że śmiertelnie się ich bał. - Wielkie mecyje. Ja też się ich boję. - Dobra. A gdybym panu powiedział, że faceci, którzy wpuścili mu do pokoju węża, to ci sami ludzie, którzy rozpro- wadzają teraz ten nowy analog? - Pieprzysz. - DeLaura zesztywniał. - Nie, absolutnie. - Chryste - wyszeptał detektyw. - Teraz pan wie, że mówię poważnie. Niech pan posłucha. Czy możemy się spotkać... w akwarium na uniwerku? - O której? - Za godzinę. Przyjadę niebieskim Datsunem. - Numer? - spytał DeLaura sięgając po notatnik. - Jeden-ce-gie-be, dwa-siedem-dziewięć. - Będę czekał, chłopcze. - Detektyw odłożył słuchawkę i wyjął z szuflady rewolwer z kaburą. 24 Kiedy DeLaura wybiegał na parking, sierżant Hallstead, śledczy z biura szeryfa i detektyw z miejskiego wydziału zabójstw - obaj mocno podekscytowani - doszli do fascynującego wniosku, że dziwna wsypa znanego hurtownika może się w jakiś sposób łączyć ze szczątkami dotychczas nie zidentyfikowanego osobnika, rozerwanego wybuchem mniej więcej ośmiu lasek dynamitu w mieszkaniu wynajmowanym przez piękną rudowłosą kobietę nazwiskiem Kaaren Mueller oraz z morderstwem dokonanym na również nie zidentyfikowanej rudowłosej kobiecie, którą tej samej nocy zabito u stóp urwiska Torrey Pines. Sęk w tym, że nie miało to żadnego sensu, ponieważ nikt nie umiał przedstawić w miarę logicznego wytłumaczenia, dlaczego troje ludzi - włączając w to pechowego Bylightera - zamordowano z powodu jakiegoś nie znanego proszku, którego posiadanie nie jest prawnie zabronione. Skutkiem powyższego, Tracy Nokes i Tina Sun-Wang dostały natychmiast nowe zadanie: posługując się wykresami spe- ktrofotometrycznymi - nie pasującymi do żadnych wykresów wzorcowych z komputerowej bazy danych - oraz skomplikowaną analizą matematyczną, musiały krok po kroku rozgryźć skład chemiczny i strukturę molekularną tajemniczej substancji. Wkrótce wszystkie stoły i biurka były zawalone ich pisanymi naprędce notatkami. Kiedy do laboratorium wrócili zmęczeni i uwalani błotem ludzie z ekipy badającej okoliczności śmierci Bylightera - spę- dzili w parku cztery godziny - kiedy stanęli w progu obładowani sprzętem, torbami z dowodami rzeczowymi i skrzynkami z odlewami gipsowymi, stwierdzili, że nie mają gdzie tego wszystkiego położyć, bo wszędzie walają się sterty zapisanego papieru, wykresy, zdjęcia i kubeczki po kawie. - Tracy, jak pragnę zdrowia - jęknął jeden z techników, stając pośrodku sali z tekturowym pudłem w rękach i z dwiema papierowymi torbami, które przyciskał do boków drżącymi z wysiłku ramionami. - Może zrobisz tu trochę miejsca, co? - O Boże, przepraszam. Już. - Obie z Tiną wstały, żeby pomóc zmordowanej ekipie. - Daj, wezmę to - powiedziała i aż przysiadła uginając się pod niespodziewanym ciężarem tekturowego pudła. Powoli ustawiła je na stole i spytała: Chryste, ile gipsu na to zużyłeś? - Chyba całe wiadro - odparł tamten z uśmiechem. - To odlew największego śladu, jaki w życiu widziałem. Co najmniej piętnastka - dodał kręcąc głową. Nagle ktoś szarpnął go za ramię, gwałtownie obrócił i prze- rażony technik ujrzał przed sobą Tinę Sun-Wang. Stała przed nim z rozdziawionymi ustami i wytrzeszczonymi oczyma, jakby zobaczyła ducha. - Co powiedziałeś?! Bobby Lockwood czekał już od dwudziestu minut. Zdenerwowany, siedział w małym niebieskim Datsunie - zaparkował go przed budynkiem uniwersyteckiego akwarium położonego w połowie krętej skalistej drogi wiodącej do ekskluzywnej plaży w miasteczku La Jolla, na północ od San Diego - i był przekonany, że wszyscy na niego patrzą. Nagle z gmachu akwarium wyszedł mężczyzna ubrany w błękitną wiatrówkę. Stanął przy samochodzie i spytał: - Bobby? - Tak. Pan...? - Detektyw Martin DeLaura. Objedź budynek i zaparkuj z drugiej strony, dobra? Spotkamy się na plaży, za tymi drzewami. Lockwood rozejrzał się niepewnie. - Dobrze, ale... - Spokojnie, chłopcze. Obserwowałem twój przyjazd. Nikt nie siedzi ci na ogonie. No to na razie - dodał i odszedł w stronę gmachu. Cztery minuty później wciąż zdenerwowany Lockwood wręczył wyraźnie zainteresowanemu DeLaurze plik kolorowych zdjęć. - To laboratorium, gdzie robią te analogi? - upewnił się na wszelki wypadek DeLaura. - Tak, jedno z nich. - To znaczy że jest ich więcej? - Słyszałem o co najmniej dwóch - potwierdził Bobby. Ma być znacznie więcej, docelowo około setki. - Jezu. - Detektyw pokręcił głową. - A to? Gdzie się mieści? - spytał przeglądając fotografie. - Na... na skraju Anza-Borrego - skłamał Lockwood. Doszedł do wniosku, że chociaż zdjęcia przedstawiały to drugie laboratorium, rzecz nie ma znaczenia. Ich wyposażenie było dosłownie identyczne, a ponieważ zawiązano mu wtedy oczy, nie wiedział, gdzie znajduje się to górskie. - Ale na razie wolałbym nie podawać dokładnych namiarów. - Bobby, jak pragnę zdrowia! - zaczął DeLaura, lecz na- tychmiast się uspokoił. - Dobra, rozumiem cię. Nie ma sprawy, zrobimy to po twojemu. Ale posłuchaj. Musisz mi coś powiedzieć, to bardzo ważne. Chodzi o te analogi. Czy któryś z nich jest nielegalny? - Nie wiem. Nie jestem pewien. - Wzruszył ramionami. - Szczerze mówiąc, nie wiem nawet, co tam właściwie robimy, to znaczy, jaki wytwarzamy narkotyk. Ja tylko pomagam chemikowi. Ale widzi pan - dodał szybko, bojąc się, że DeLaura straci zainteresowanie - pomyślałem sobie, że mógłbym wprowadzić tam kogoś, kto się na tym... - To możesz tam kogoś zabrać? - spytał zdumiony detektyw. Czego jak czego, ale tego się nie spodziewał. - Tak, chyba tak. - Lockwood wyjaśnił DeLaurze, że Pilgrim i Tęcza szukają chemików, i opowiedział mu o propozycji, jaką złożył Drobeckowi. - Jimmy Pilgrim i Tęcza - mruknął detektyw kręcąc głową. Spojrzał mu w oczy. - Zadajesz się z ludźmi ciężkiego kalibru, chłopcze. - Mnie pan to mówi? - Bobby oblizał nerwowo usta. - Powiedz mi dlaczego? Co chcesz przez to osiągnąć? Bobby spróbował mu wszystko wyjaśnić. Zaczął od tego, że opowiedział DeLaurze o roli, jaką odegrał w morderstwie Jamiego MacKenzie, a skończył na Simonie Drobecku i jego wężach oraz na opisie wieczornego napadu na ciężarówkę. Na zakończenie wyznał, że doszedł wreszcie do wniosku, iż narkotyczne bagno wciągnęło go znacznie głębiej, niż tego chciał. - To już nie zabawa - wyszeptał spoglądając na ocean. - Wiem, że jeśli w ogóle chcę się z tego wyplątać, muszę to zrobić teraz. Myślę, że jestem to winien Jamiemu. - Odetchnął z ulgą. - No i dlatego siedzę tu teraz i gadam. - Spojrzał DeLaurze prosto w oczy. - Chcę to jakoś naprawić. - Po tym wszystkim będziesz potrzebował ochrony. Pomyślałeś o tym? - Nie, ochrona nie będzie mi potrzebna. Jak tylko wprowadzę tam kogoś od was, wsiądę w pierwszy samolot na Alaskę. Kiedy wyląduję w Anchorage, jakoś sobie poradzę. Znam tam sporo ludzi. I miejsc, gdzie można przepaść bez śladu na kilka lat. - Jak chcesz, chłopcze. - DeLaura wstał. - Tak więc pozo- staje mi tylko znaleźć ochotnika Dobrze się tam bawiliście? Bart Harrington zadał to pytanie ot tak sobie, niby od niechcenia, kiedy Ben i Sandy usiedli na hotelowym łóżku między Fogartym i Shannonem. Sandy usiadła nieświadomie tak, że dotykała kolanem uda Kody, co nie uszło uwagi ludzi w rodzaju Harringtona, speców od wnikliwej i dokładnej obserwacji. Na szczęście tylko Charley znał intymne szczegóły obciąża- jące parę spóźnionych agentów, bo nie kto inny jak właśnie on oświadczył im wcześniej, że mają dokładnie dwie godziny na to, żeby się zdrzemnąć, pójść na spacer albo gdziekolwiek. Dzięki temu mógł spokojnie zejść na plażę, obejrzeć fragment meczu siatkówki, wrócić do hotelu Mission Bay i zawiadomić Fogarty'ego, że "aresztanci" są już na wolności. - Jak wychodzisz z pierdla, zawsze musisz mieć trochę czasu dla siebie. - Wzruszył obojętnie ramionami. - No wiesz, żeby wszystko sobie jakoś poukładać. Tylko bądźcie tutaj najpóźniej o wpół do drugiej - dodał. I rzeczywiście. Zgodnie z obietnicą, punktualnie o trzyna- stej trzydzieści czekał na uśmiechniętych i odprężonych agentów w wynajętym samochodzie. - Znakomicie - prychnął Koda, z trudem zachowując twarz pokerzysty i mając nadzieję, że Sandy też się to uda. - Tylko obsługa była tam trochę kiepska. Nie to co tutaj - rzekł rozglądając się po luksusowym wnętrzu nowej kwatery głównej. - Mówiłem wam, że człowiek mięknie - rzucił Shannon półleżąc w jednym z wielkich miękkich foteli. - Kilkunastu gliniarzy wsadza go do ciupy i facet natychmiast zaczyna narzekać na jedzenie. Jeszcze trochę i zażąda forsy za nadliczbówki - prorokował ze smutnym zatroskaniem. - No więc co nasz grubasek porabiał, kiedy nas nie było? - spytał Koda Fogarty'ego. - Wiem już, że zamartwiał się o mnie na śmierć. A poza tym? - Wszyscy byliśmy bardzo zajęci - odrzekł poważnie Tom. - Nawet Charley. Bart ci opowie. - Kiedy robiliście tę chryję w parku - zaczął Harrington pykając z fajki - zdołaliśmy z Charleyem siąść Generałowi na ogonie i dojechać za nim do jego... nie wiem, jak to nazwać. Chyba do jego rezydencji. To chałupa stojąca dwa domy dalej od miejsca, gdzie oficjalnie mieszka. - Nie kapuję. Jeszcze raz, Bart - rzucił Koda. - Ja też nie zrozumiałam - wtrąciła Sandy. - O ile zdołaliśmy wykoncypować, rzecz polega na tym, że Generał wjeżdża samochodem do garażu jednego domu, wchodzi do środka, a potem, jakieś dwie minuty później, nie wiadomo jakim sposobem, pojawia się w domu stojącym dwie posesje dalej - tłumaczył Harrington. - Wpadliśmy na to, kiedy Charley uruchomił ten mały nadajnik, który Sandy ukryła w walizeczce z pieniędzmi. Trudno jest namierzyć faceta w domu, kiedy już go tam nie ma. - Tunel między pierwszą a trzecią chałupą? - spytał Koda. - Na sto procent. Dziś rano złożyłem wizytę w urzędzie miejskim i dowiedziałem się, że właścicielem trzech domów od strony oceanu i trzech po drugiej stronie ulicy jest ta sama firma inwestycyjna. Głowę daję, że jest tam nie jeden, a kilka tuneli. Pewne jak w banku. - Pięknie - stwierdził Koda. - Więc Generał może czmychnąć jedną z co najmniej sześciu nor, tak? - Otóż to - potwierdził Fogarty. - Co może sugerować, że Pilgrim i Tęcza mają podobnie urządzone domostwa. - Szkoda, że zamiast Generała nie dorwałeś tego skurwysyna - mruknął Ben. - Rayneego? Nie mogłem go podejść - odrzekł Shannon. - Ale wpadłem na coś interesującego. Pamiętasz te dwa samo- chody na urwisku? - No? - Ben kiwnął głową z nadzieją w oczach. - Ten skurwiel zwiał jednym z nich. Czekali na niego dwie przecznice dalej. Te same numery rejestracyjne. - Świetnie - szepnął Koda z trudem tłumiąc nerwowe podniecenie. - I chyba widziałem, jak załatwił Bylightera - mówił dalej Shannon. - Szkoda, cholera, szkoda - burknął wściekle. - Był na pewno uzbrojony a ty nie - zauważył Fogarty, który zdążył już to przemyśleć i przedyskutować z Harringtonem. - Zresztą nawet gdybyś go podszedł i wyeliminował, spieprzyłbyś całą operację. A ten szczeniak? Zabrakło mu szczęścia. Takie jest życie. - Gówniarz, nigdy go nie miał - mruknął Ben. - No dobra. Co teraz? - Za dwie godziny Bart wsiądzie na jacht i odpłynie. Będzie to wyglądało tak, jakby uciekał po waszym aresztowaniu. To powinno umocnia ich w przekonaniu, że jesteście amatorami handlującymi na własną rękę. - Jednego agenta mniej, co pewnie znaczy, że najciekawsze zachowałeś na koniec - skonstatował Koda. - Powiedzmy - odparł Fogarty. - Biorąc pod uwagę wszystko, co do tej pory ustaliliśmy na temat bieżącej działalności Jimmy'ego Pilgrima, a niestety ustaliliśmy niezbyt wiele - oświadczył ponuro - muszę zgodzić się z sugestią Barta. Istnieje tylko jeden sposób, żeby do nich dotrzeć. - To znaczy? - spytała podejrzliwie Sandy. - Trzymać się tego, co wiemy, i wywrzeć na nich większy nacisk - odparł Fogarty. Wyjął z walizeczki broń i rozdał ją agentom. - Większy nacisk, hę? - szepnęła Sandy spoglądając na swój mały, lecz zabójczy pistolecik, z którego nigdy nie strzeliła w złości czy ze strachu. - Kiedy zaczynamy? - spytał Ben wsuwając czterdziestkę piątkę za pasek dżinsów. Tom Fogarty patrzył na niego przez chwilę i dumał. Sandy Mudd... To jej rozmarzone, jakby nieobecne spojrzenie... A potem doszedł do wniosku, że to nie pora na tego rodzaju zmartwienia. - Jeśli o mnie chodzi, choćby zaraz - odrzekł. Jake Locotta siedział, słuchał i milczał. Al Rosenthal odczytywał mu właśnie streszczenie licznych meldunków telefonicznych, które zaczęły do nich napływać zaraz po tym, jak w podziemnym światku San Diego rozeszła się wieść, że król żąda informacji. - Więc jak w tym wszystkim stoimy, Rosey? - spytał zapadając się w fotel i sięgając po cygaro. - Myślę, że pora wkroczyć, Jake. Ulica aż huczy od plotek na temat tej "supertęczy". Mówią, że w tym tygodniu Generał ruszy ze sprzedażą. - Supertęczy?! - prychnął Locotta. - Pieprzysz, Rosey. - Tak to nazwali - potwierdził równie rozbawiony Tassio. - Raynee, ten gnojek Raynee - mruknął w zamyśleniu Locotta. - Jak on się może tak ubierać? - Jake, jeszcze chwila, a stracimy nad tym kontrolę - ostrzegł Rosenthal. - Powiadają, że to prawdziwy dynamit. LaQue donosi, że niektórzy hurtownicy z północy mają kłopoty ze zbytem koki. Twierdzą, że klienci chcą tego nowego narkotyku, o którym tyle słyszeli. Wszyscy mówią, że znają kogoś, kto tego próbował i... - Ci durnie wstrzyknęliby sobie każde gówno! - warknął Locotta. - Każde! Ile to nas będzie kosztowało, Rosey? - Za wcześnie na pełny bilans, ale wygląda na to, że pod koniec miesiąca sprzedaż spadnie o cztery procent. - O cztery procent?! - Locotta omal nie wypluł cygara. Wybałuszył oczy i zerwał się z fotela. - Chcesz powiedzieć, że... - Tak, Jake. I zauważ, że to tylko dane szacunkowe - dodał z naciskiem. - Myślę, że może spaść nawet o pięć. Moim zdaniem, trzeba coś zrobić, bo może być naprawdę gorąco. - Racja. - Locotta usiadł, próbując zdusić w sobie dławiącą go furię. - W takim razie zaczniemy od samego źródła. - Od naszej gwiazdki? - spytał Tassio. - Od naszej gwiazdki - mruknął zjadliwie Locotta. - Ruszaj. Jeden z zastępców szeryfa - człowiek doskonale obeznany z ruchem ulicznym - potrzebował niecałych dziesięciu minut, żeby przejechać przez zatłoczone centrum i dowieźć Tinę Sun-Wang do policyjnego laboratorium kryminalnego. Z pomocą Paula Reinharta zebrała wszystkie notatki, jakie sporządziła na urwisku Torrey Pines, wszystkie zdjęcia i gipsowe odlewy, po czym wsiadła z nim do samochodu i popędzili z powrotem do laboratorium szeryfa. Po powrocie Tina, Reinhart, Tracy Nokes, Hallstead, cała ekipa śledcza i pięciu tajniaków z biura szeryfa spędzili półtorej godziny w parku naprzeciwko hotelu Clairmont. W końcu znaleźli to, czego szukali: trzy wyraźne ślady olbrzymich buciorów i ślad tenisówki z równie wyraźnym wyżłobieniem na prawym obcasie. Od tej chwili wszystko potoczyło się o wiele szybciej. Ekipa techników rozpracowywała zdjęcia i gipsowe odlewy, a tajniacy policyjni i detektywi z biura szeryfa prowadzili długie rozmowy z nadzorcą aresztu, który zamykał Kodę, Orrsona i Sandy Mudd, z zastępcą prokuratora okręgowego, z jego dwoma śledczymi i z sierżantem Hallsteadem. Wszystko po to, żeby dokładnie ustalić, jakie obuwie nosili podejrzani, kiedy aresztowano ich po akcji przed hotelem Clairmont. I tak, kiedy uśmiechnięty DeLaura zaparkował samochód, kiedy wbiegł schodami do swego biura, ujrzał w nim niezwykle wkurzonego sierżanta Hallsteada, który wrzeszczał na kogoś przez telefon. Wywrzaskiwał coś o nakazie aresztowania dla ludzi, których niedawno zwolniono z aresztu. Krzyczał, że trzeba ich natychmiast zatrzymać. Pod jakim zarzutem? Pod zarzutem zamordowania pięknej rudowłosej dziewczyny nazwiskiem Kaaren Mueller. 25 Będąc człowiekiem o wielu ustalonych i miłych nawykach, Generał rzadko kiedy dopuszczał do tego, by praca przeszkadzała mu w zażywaniu czystych zmysłowych przyjemności, do których poza alkoholem, golfem i seksem zaliczał również oglądanie zachodów słońca. Tego wtorkowego wieczoru zaciągnięte chmurami niebo i nisko stojąca mgiełka stworzyły naprawdę oszałamiający obraz, pełen najprzeróżniejszych barw i odcieni: na horyzoncie stała bursztynowa poświata, a nad nią unosiły się półprzezroczyste obłoczki, przetykane długimi ognistymi jęzorami. Był to chyba najpiękniejszy zachód słońca w tym roku. Kiedy czerwonawa poświata zaczęła ciemnieć, pogrążając się z wolna w aksamitnej czerni, Generał odszedł od komputera z bladozielonym ekranem monitora i pośpieszył na taras, by nacieszyć oczy ostatnimi chwilami zamierającego dnia. Opierając się brzuchem o sięgającą do pasa barierkę, stał obok jednego ze swych goryli, spoglądając na horyzont poprzez ognisto lśniące pasmo spokojnego oceanu, gdy nagle... - Piękny widok, co? Generał aż podskoczył. Znał ten głos, na pewno skądś go znał! - Kto...?! Sapnął obracając się na pięcie w chwili, gdy goryl - niestety, człowiek o kiepskim refleksie - sięgnął po broń. - Nie rób tego - ostrzegł go Ben i ruchem odbezpieczonej czterdziestki piątki kazał mu schować rewolwer do kabury. - A teraz podnieś łapy do góry. I to migiem! Kiedy ochroniarz podniósł ręce, Koda podszedł bliżej i szybko go rozbroił. - Na pewno nas pan pamięta, generale, prawda? - Wyrzucił krótkolufy rewolwer silnorękiego w gęste krzaki rosnące pod tarasem. Sandy obszukała siwego hurtownika, trzymając swego Walthera przy biodrze, poza zasięgiem rąk Generała i pechowego goryla. - Czyżby zapomniał pan ludzi, których nie chciał pan puścić kantem, bo wcześniej czy później pojawiliby się na tarasie pańskiego domu? Nie wierzę. - Posłuchaj, synu, nie wiesz nawet... - zaczął Generał, ale Koda pchnął go w stronę leżaków; skierował tam również markotnego i podenerwowanego ochroniarza. Ben i Sandy usiedli tyłem do szumiącego w oddali oceanu, twarzą do przeszklonej, wykładanej drogim drewnem ściany domu. Z bronią na kolanach, patrzyli na dwóch mocno przestraszonych mężczyzn. - Powiem panu, co wiem, generale - odrzekł Koda. Wiem, że wziął pan od nas pięć i pół tysiąca dolarów. Wiem też, że jeśli nie liczyć tego, że nas aresztowano i że figurujemy teraz w tych pieprzonych kartotekach, nie otrzymaliśmy w zamian nic. - Przepraszam. - Generał zrozumiał, że tych dwoje chce rozmawiać i odetchnął z wyraźną ulgą. - Przepraszam za ten incydent z policją. Proszę, uwierzcie mi, nie mogłem przewidzieć tego, co się wczoraj zdarzyło. Nie zdołałem... - Chce pan powiedzieć, że to pana próbowano wrobić?! - Otóż to. Wygląda na to, że ten chłopak, Bylighter, był policyjną wtyczką. - Wzruszył ramionami. - Braliśmy taką możliwość pod uwagę, więc... - Więc rozegrał pan wszystko tak, żeby zgarnąć szmal, a nas wystawić na odstrzał. Zgadza się? - spytała Sandy, z łatwością wpadając w swoją rolę. - Właśnie usiłuję wam powiedzieć, że pieniądze, które straciliście, są rzeczą drugorzędną i nieistotną - rzekł Generał twardo, acz ostrożnie. - Poddano was próbie i jej przebieg wyrwał się spod kontroli. Mogę wam je zwrócić choćby zaraz, ale obawiam się, że w chwili obecnej cała wasza... - Przypomniał sobie interesujące poczynania Shannona w parku przed hotelem Clairmont, rozejrzał się i w przebłysku nagłego zrozumienia skinął głową. - ...cała wasza trójka będzie musiała stawić czoło problemom znacznie poważniejszym. - Jeśli próbuje nas pan zastraszyć, generale, traci pan czas. - Koda uśmiechnął się znacząco i wskazał głową na bezradne- go goryla siedzącego z rękami na podłokietnikach leżaka. - Miałem na myśli problemy natury prawnej - wyjaśnił Generał, zdenerwowany oczywistą nieudolnością swoich ludzi. Drugi ochroniarz powinien już dawno... - Jakiej natury prawnej, łaskawco - warknął Koda. - Gliniarze nas zwolnili, bo opchnął nam pan ćwierć kilo jakiegoś bezwartościowego gówna. To jak pan myśli, niby o co mieli nas oskarżyć? - Tak, wiem, że oskarżenie o posiadanie i sprzedaż narkotyków zostało wycofane. Mówiłem o nakazie aresztowania, który na was wydano. Poszukują was pod zarzutem podwójnego morderstwa. Potrójnego, jeśli liczyć Bylightera. - Co?! - wykrzyknęli chórem Ben i Sandy. - W nakazie wspomina się o młodej kobiecie nazwiskiem Kaaren Mueller i jakimś nie zidentyfikowanym mężczyźnie... Nagle wszyscy troje usłyszeli odgłos szybko biegnących stóp - dochodził zza rogu domu - a zaraz potem krótki stłumiony krzyk, przerwany straszliwym trzaskiem pękających kręgów szyjnych. W tej samej chwili wieczorną ciszę zburzył donośny wrzask Shannona: - Uwaga !!! Ben zerwał się z leżaka i już miał runąć na ziemię, gdy uświadomił sobie, że zszokowana Sandy wciąż jeszcze siedzi, że siedzi wyprostowana, patrzy z niedowierzaniem na Generała, który - podobnie jak skonsternowany ochroniarz - obrócił głowę i spoglądał w stronę, skąd - był o tym przekonany miał zaraz nadbiec drugi goryl. Na przekór instynktowi samozachowawczemu Koda skoczył ku sparaliżowanej przyjaciółce, chwycił ją za ramię i w tym samym momencie za oknem, na tle oświetlonego wnętrza gabinetu, dostrzegł zarys ciemnej postaci. Postaci, która nagle się zawahała, bo zamiast dwóch, na tarasie ujrzała cztery osoby. Koda stał tuż za Sandy - jego czterdziestka piątka przywierała do pleców dziewczyny - więc nie mógł zrobić nic innego, jak wykonać gwałtowny półobrót, upaść na twardą sekwojową podłogę tarasu i pociągnąć za sobą przyjaciółkę. Ułamek sekundy później posypał się na nich deszcz drzazg i odłamków. Ben upadł na lewe przedramię i biodro. Natychmiast pchnął Sandy w róg tarasu i w trakcie błyskawicznego obrotu uniósł rękę, opuścił ją łukiem, a kiedy muszka czterdziestki piątki natrafiła na sylwetkę mężczyzny trzymającego na wysokości pasa coś, co przypominało długi plujący ogniem cylinder, instynktownie nacisnął spust. Ogłuszający huk, błysk z lufy potężny odrzut broni. Ben potrząsnął głową i wymierzył ponownie, tym razem chwytając broń oburącz. Miękkie, bezwładne, tryskające krwią ciało ochroniarza grzmotnęło na roztrzaskany stół i stoczyło się prosto na wyciągnięte ręce Kody, w których ściskał dymiącą jeszcze broń. Ben stęknął, wstał, chwycił śmierdzące, targane konwulsjami ciało goryla i zasłaniając się nim jak tarczą, pognał przez taras. Tymczasem Sandy wciąż leżała na brzuchu i wśród uwalanych krwią drzazg, odłamków szkła, kawałów tynku, wśród innych trudnych do zidentyfikowania szczątków - zapadł już zmrok - rozpaczliwie szukała maleńkiego Walthera, który wypadł jej z dłoni podczas upadku. Wreszcie go zauważyła: rękojeść pistoletu wystawała spod pokrytej ciemnymi plamami furażerki, ozdobionej błyszczącą gwiazdą. Ogłuszona wystrzałem czterdziestki piątki Bena, chciała sięgnąć po broń, ale w tej samej chwili kątem oka dostrzegła jakiś ruch - słyszeć, nic nie słyszała. Obróciła głowę i ledwie półtora, dwa metry dalej, kilka centymetrów nad drewnianą barierką tarasu dostrzegła jakiś gruby cylindryczny przedmiot. Była to długa, wyposażona w nakręcany tłumik lufa szybkostrzelnego pistoletu maszynowego typu Ingram. W tym straszliwym momencie zdała sobie sprawę, że nie zdąży, że nie dosięgnie Walthera, i kiedy lufa skierowała się w jej stronę, zdesperowana Sandy wyciągnęła przed siebie rękę i skoczyła naprzód jak rozwścieczona tygrysica. Zdołała chwycić za sam koniec szorstkiego cylindra. Ogarnięta paniką, naparła nań piersią i przygniotła do krawędzi barierki. W tej samej chwili zakapturzony mężczyzna zwolnił spust, rozległ się przytłumiony huk krótkiej serii i na wykrzywioną twarz Sandy posypał się grad rozpalonych łusek. Pociski rozorały podłogę tarasu. Sparaliżowana strachem, mogła walczyć tylko dzięki instynktowi samozachowawczemu. Rzuciła się na straszliwą broń, przygniotła ją całym ciałem, zacisnęła na tłumiku obie ręce i krzykngła z przerażenia, kiedy mężczyzna zaklął i potężnym szarpnięciem wyrwał spod niej broń. Niczym nie osłonięta i bezbronna na otwartym tarasie, zamarła i naprężyła mięśnie w oczekiwaniu straszliwego bólu i śmierci. Dlatego kiedy zza barierki wychynęła wielka czarna ręka, kiedy pchnęła zakapturzoną głowę na grubą twardą poręcz, Sandy nie wiedziała, co się właściwie dzieje. Usłyszała mięsisty trzask pękającej chrząstki, zgrzytliwy odgłos wyłamywanych zębów i wściekłe, gardłowe stęknięcie Shannona. Charley błyskawicznym ruchem cofnął rękę, wygiął się w biodrach i wbił wielką pięść w krzyż oszołomionego napastnika. Straszliwe uderzenie złamało kręgosłup zabójcy w dwóch miejscach odległych od siebie o szerokość zaciśniętej dłoni, co spowodowało gwałtowną dyslokację kręgów, przerwanie rdzenia i... śmierć. Zakapturzony morderca zwiotczał i upadł na podłogę jak szmaciana lalka. - Spokojnie, dziewczyno, tylko spokojnie - szepnął Charley przeskakując barierkę z odbezpieczoną czterdziestką piątką w ręku. - Gdzie Ben? - Zszokowana i roztrzęsiona, chwyciła Walthera i stwierdziła, że nie może wstać, że z trudem utrzymuje się na czworakach. - Zostań tu. Nic mu nie jest. Widziałem, jak wchodził do domu. Tamtych było tylko czterech. Załatwiłem dwóch, on skasował... - Nagle cały zesztywniał. Ujrzał Bena. Pochylony Koda biegł szybko w ich stronę. Twarz błyszczała mu od krwi. Ukląkł przy roztrzęsionej Sandy. - Wszyscy cali? - wysapał. - Nic nam nie jest - mruknął Shannon. - Zmienimy tylko majtki i po krzyku. Został tam jeszcze któryś? - Jeden z tych sukinsynów z rozpylaczami wykończył faceta, którego postrzeliłem. - Ben pokręcił głową. - Wszędzie krew, rozbryzgany mózg. Widziałem, jak drugi przebiega przez ulicę, wsiada do samochodu i odjeżdża. W domu nikogo nie ma. - Powiódł wzrokiem po tarasie. - Jezu, ale jatka. Co tu się, kurwa, dzieje? - Nie mam pojęcia. - Shannon przeszukiwał oczyma ciemność. - Zauważyłem ich, jak wchodzili boczną furtką. Natychmiast skasowali tego drugiego ochroniarza i rozdzielili się, zanim zdążyłem was ostrzec. - Chryste, to prawdziwa wojna - szepnął Ben. - Pewnie z powodu tego pieprzonego analogu. - Albo wojna, albo... usłużni przyjaciele Generała - burknął Shannon. Popatrzyli na siebie z nagłym przebłyskiem zrozumienia w oczach, po czym spojrzeli na Sandy, która czołgała się niezdarnie przez potłuczone szkło w stronę siwowłosego hurtownika. - On już nie ma przyjaciół - oznajmiła spokojnie i krwawiącymi palcami musnęła nieruchome powieki Generała. Były chyba jedyną częścią jego ciała, której nie rozszarpała pierwsza seria z szybkostrzelnego Ingrama. - Kurwa mać. - Sfrustrowany Koda zamknął oczy. Wszystkie wysiłki zmierzające do rozpracowania organizacji Jimmy'ego Pilgrima na nic. Zniweczyła je śmierć Bylightera i Generała. I wtedy... Wtedy o czymś sobie przypomniał. - Słyszeliście jakieś odgłosy z ulicy? - spytał, kiedy Sandy się do nich podczołgała. - Krzyki sąsiadów? Policyjne syreny? Cokolwiek? Shannon wzruszył ramionami. - Strzelisz z takiego Ingrama, a dwadzieścia metrów dalej nic nie słychać. Znaczy, jak masz tłumik. Poza tym niedaleko jest brzeg, biją fale. Jak ktoś coś usłyszał, to pomyślał, że to gaźnik. - Obyś miał rację. - Koda wstał, podszedł do zwłok Generała i chwycił je pod pachy. - Co ty, do diabła, robisz? - spytał Shannon. - Trzeba usunąć stąd ciała, przenieść je do domu - odparł Ben, wlokąc martwego hurtownika w stronę szklanych drzwi. - Chodź, Sandy. Musisz rzucić na coś okiem. Kwadrans po siódmej tego samego wieczoru Jake Locotta siedział na tarasie swego domu w Palm Springs. Rozsunęły się drzwi i w progu stanął Al Rosenthal. - Powiedz mi lepiej coś miłego, Rosey - mruknął mafioso, bo twarz doradcy zdradzała, że wieści będą raczej niepomyślne. - Dostałem wiadomość od Joego - szepnął chrapliwie Rosenthal siadając na leżaku obok Locotty. - Generał nie żyje. Locotta nawet nie mrugnął. Skinął powoli głową i powiedział: - Znakomicie. Teraz możemy... - Ale straciliśmy trzech naszych - dokończył Rosenthal. Mafioso drgnął, oczy mu się rozszerzyły. Zerknął na starego przyjaciela. - Cholera - szepnął. - Joe ich zabrał? - Nie. Nie mógł się do nich dostać. Pamiętasz tych troje z parku? - Tak. Tych, których zgarnęli gliniarze? - I których dziś rano wypuścili - dodał Rosenthal. - Byli w domu Generała. Joe nie ma pojęcia, co tam robili, ale w ciągu pierwszych trzydziestu sekund akcji zlikwidowali trzech spośród czterech ludzi, których tam wysłał. Jak prawdziwi zawodowcy. Tassio mówi, że gdyby spróbował tam wrócić, rozpętałaby się prawdziwa bitwa. - Dobra, o ile tylko powstrzymaliśmy tego sukinsyna Pilgrima, sprawa nie ma znaczenia. Rosenthal westchnął przeciągle. - O to właśnie chodzi, Jake. Nie sądzę, żeby się nam udało. Powiadają, że wszyscy handlarze Pilgrima otrzymali już pierwszą partię tej "supertęczy". Dziś wieczorem towar ma być w sprzedaży. - Skurwysyn - szepnął Locotta patrząc w mrok. - Rosey, a może za bardzo się tym wszystkim przejmujemy co? - spytał nieco spokojniejszym tonem. - Może przesadzamy? Może ta "supertęcza" im nie pójdzie? Brałeś to pod uwagę? - Do szóstej wieczorem miesięczne zamówienia na kokę spadły o siedem procent. Ludzie to kupią, Jake - wychrypiał ponuro Rosenthal. - Siedmioprocentowy spadek. Aż nie do wiary, kurwa. Nigdy w życiu... - Natychmiast zadzwoń do Tassia! - warknął Locotta. Powiedz mu, że chcę wiedzieć, skąd pochodzi ten zasrany towar. Niech dowie się, gdzie i kto go wytwarza, niech dowie się wszystkiego! A kiedy się już dowie, niech tych ludzi wyeliminuje. Daję mu nieograniczone pełnomocnictwo, dostanie, co zechce. Powiedz mu to, Rosey I jeszcze coś... - Tak, Jake? - Pilgrim i Raynee. Ich też niech załatwi. Pięćdziesiąt sześć kilometrów na południe od Palm Springs, na skraju dzikiego pustkowia, sławnego z pięknych i zdradliwych krajobrazów, dwóch niezwykłych chemików w przepoconych ubraniach kończyło realizację ostatniego zamówienia Jimmy'ego Pilgrima, który tym razem żądał jedenastu i pół kilograma analogu B-16 zwanego "supertęczą". - No i co? Rozmawiałeś z tym swoim kolegą? - spytał do cna wyczerpany Drobeck, siadając ciężko na stołku i ocierając spoconą twarz. - Tak. Bardzo go to zainteresowało. Chce z kimś pogadać. - Bobby Lockwood zamknął oczy, modląc się, żeby Drobeck ruszył dupsko i skończył robotę, zanim Pilgrim złoży następne zamówienie. Głowa pękała mu od eteru. Czuł, że następnej trzydziestosześciogodzinnej szychty nie wytrzyma. - Kiedy? - wysapał skatowany Drobeck; trzydniowy maraton w laboratorium na skraju pustyni Anza-Borrego, w trakcie którego wyprodukowali dwie jedenastoipółkilogramowe paczki analogu B-16, zupełnie ich wykończył. - Obiecałem, że skontaktuję go z kimś w ten piątek. Pasuje? - Pasuje. Im szybciej, tym lepiej. - A co się, do diabła, dzieje w tych innych laboratoriach, o których tyle gadałeś? Dlaczego ktoś nam nie pomoże? Chryste, przecież... - Pilgrim chce ruszyć z masową produkcją dopiero wtedy, kiedy zbada rynek - wyjaśnił Drobeck. - Najwidoczniej podczas pierwszych prób coś poszło nie tak, nie wiem. W każdym razie jeśli sprzedaż szesnastki pójdzie według planu, Pilgrim wypuści kilka laboratoriów w dzierżawę. A kiedy dostanie kolejny analog, otworzy następne. - A my? - spytał Lockwood, doskonale wiedząc, co usłyszy w odpowiedzi. - A my będziemy robić, co nam każą - mruknął stanowczo chemik. - A propos. Odebrałeś tę kokainę od handlarzy? Tę, którą mamy składować? - Jest w samochodzie. Dwadzieścia dwie paczki. Poukładać je gdzieś? - W bagażniku mojego wozu - odburknął Drobeck. - Jutro zabiorę je do laboratorium w górach. - Chcesz, to pojadę - rzucił Lockwood z nadzieją. Choć nie wiedział, dokąd właściwie miałby jechać, pamiętał, że wysokogórskie powietrze było cudownie chłodne i czyste. W przeciwieństwie do tej kurewskiej patelni - pomyślał zmarkotniały. Poza tym, gdyby Drobeck zdradził mu lokalizację prototypowego laboratorium, miałby dla DeLaury prawdziwą bombę. Chemik pokręcił głową. - I tak tam jadę - odrzekł zdecydowanie. - A dla ciebie mam trochę roboty. - Tak? Jakiej? - spytał podejrzliwie Bobby. - Kiedy cię nie było, dzwonił Tęcza. Powiedział, że już rozprowadzili pierwszą partię szesnastki, i kazał nam od razu zaczynać następną. Jedenaście kilo z górką. Kwadrans po siódmej wieczorem minęły prawie dwie godziny, odkąd detektyw Martin DeLaura wszedł do gabinetu wściekłego Hallsteada i zaczął wysłuchiwać ożywionej dysputy, jaką zwierzchnik wiódł przez głośnik telefonu z zastępcą prokuratora okręgowego. DeLaura próbował kilka razy coś powiedzieć i uspokoić skonsternowanych i rozdrażnionych mężczyzn, ale na próżno - sprawa była beznadziejna. Zdołał stamtąd uciec dopiero wtedy kiedy zacietrzewieni spiskowcy zaczęli się powtarzać. Napomknął mianowicie, że chyba powinien skontaktować się ze swoimi informatorami, by sprawdzić, czy nie natrafili przypadkiem na ślad trzech podejrzanych, którzy tak bardzo zaabsorbowali uwagę kierujących się egocentrycznymi pobudkami prawników. Biorąc chwilowe milczenie Hallsteada za znak zgody, DeLaura czmychnął z gabinetu i wybiegł na parking. Kwadrans później stanął przed drzwiami laboratorium kryminalnego podległego biuru szeryfa i zameldował się do oka strzegącej go kamery. Detektyw sądził, że ma w miarę duże szanse na to, by złapać tam jednego z pracujących do późna techników czy chemików, ale nie przypuszczał, że w ciasnej sali zobaczy dziesięciu ubranych na biało kryminologów, pracujących gorączkowo wespół z ekipą chemików policyjnych nad analizą dwudziestu kilku spraw i przypadków co wymagało zastosowania skomplikowanych metod toksykologicznych oraz porównania próbek narkotyków uzyskanych z wydziału zabójstw - morderstwa, samobójstwa, przedawkowania - z próbką pewnego nie zidentyfikowanego związku chemicznego. Mała poprawka: z tego, co dwie podekscytowane chemiczki usiłowały wytłumaczyć oszołomionemu detektywowi, wynikało, że związek ten został już zidentyfikowany. - To analog tiopeinowy! - zakrzyknęła uszczęśliwiona Tracy Nokes, pokrywając śmiechem zmęczenie widoczne w jej oczach. - Strukturalnie bardzo podobny do P$C$P. Zaraz podam ci pełną nazwę chemiczną, czekaj... Tina, jak to idzie? - spytała. - Chwileczkę. - Sun-Wang zajrzała do notatek. - Jeden-jeden- dwa-tienyl-cykloheksyl-pipidryna. To niesamowite, ponieważ synteza tego związku... Po kilku minutach nabożnego kiwania głową, przytakiwania, uśmiechania się i gratulowania DeLaura zdołał w końcu przyciągnąć uwagę szefa laboratorium, pogrążonego w ożywionej rozmowie z Paulem Reinhartem, i przekrzykując rozdyskutowanych naukowców - to, co mówili, brzmiało dla niego jak chińszczyzna - wyłuszczyć swój problem. - Jezu, sam nie wiem, Marty. - Dyrektor laboratorium pokręcił głową. - Wszyscy nasi są teraz cholernie zajęci. Poza tym, wiesz, odstawić taki numer tu, w okręgu... Cholernie niebezpieczna sprawa. - U nas tak samo - wtrącił ze współczuciem Reinhart - wszyscy zajęci. Chciałbym ci pomóc, zwłaszcza że znalazłeś laboratorium, gdzie toto robią. Sęk w tym, że nie jestem pewien, czy któremuś z naszych udałoby się ich zmylić. Każdy szprycun czy handlarz natychmiast by go rozpoznał, bo bardzo często zeznajemy przeciwko nim w sądzie. - Taaa, chyba masz... - zaczął ponuro DeLaura, gdy wtem podeszła do nich jedna z ubranych w białe fartuchy kobiet. - Przepraszam - powiedziała Tina Sun-Wang - wiem, że to nie moja sprawa, ale mnie chyba nie rozpoznają. Nigdy przeciwko nim nie zeznawałam. W ogóle nie zeznawałam w sądzie. 26 Nie dokończona wiadomość na ekranie komputerowego monitora brzmiała następująco: Do: Tęczy Od: Generała Dotyczy: Transakcji w Parku Clairmont. Donoszę, że wszyscy aresztowani podczas sprzedaży partii analogu tiopeinowego zostali zwolnieni z braku dowodów. Praktyka potwierdziła założenia teoretyczne. Donoszę również, że według informacji ze źródeł policyjno-sądowych, prokuratura wydała nakaz aresztowania na troje podejrzanych uczestniczących w transakcji. Zarzut: morderstwo. Poniżej informacje istotne dla sprawy: - Boże - szepnęła Sandy stojąc z Kodą i Shannonem przed rozświetlonym ekranem. W jej głowie kłębiły się gorączkowe myśli. - Spokojnie, dziewczyno - pocieszał ją Charley, choć słowa, które przed chwilą przeczytał, doprowadziły go do prawdziwej furii. - Nic nam nie... - Nie, nie rozumiesz. - Ostrożnie usiadła przed klawiaturą komputera. - Myślę, że uda mi się tam wejść. - Gdzie? - Ben stał przy oknie. Zlustrowawszy ciemne patio, zaciągnął story i z odbezpieczoną czterdziestką piątką w zakrwawionej ręce, spojrzał zdumiony na Sandy. - Do ich sieci komputerowej - odrzekła rozglądając się po gabinecie w poszukiwaniu podręcznika obsługi, który musiał tam gdzieś być. Otworzyła szufladę pod klawiaturą, uśmiechnęła się, wyjęła z niej spiralnie oprawiony skoroszyt w błyszczących okładkach i natychmiast zaczęła go kartkować. - O czym ty, do diabła, mówisz? - spytał Koda. - O Generale i Rayneem. Używają tych komputerów do przekazywania wiadomości linią telefoniczną - tłumaczyła. I chyba nie tylko do tego. Do wielu innych rzeczy też. Pewnie trzymają tu nazwiska handlarzy, namiary punktów kontaktowych i skrytek, faktury zamówień, zestawienia wpływów i wydatków może nawet adresy tych cholernych laboratoriów. - To wszystko jest w tej... w tym czymś? - spytał sceptycznie Charley. - Nie, na pewno nie - odrzekła. - To jest tylko serwer podłączony do jednej z końcówek sieci. Główna baza danych, wielki bank pamięci, znajduje się gdzieś indziej. Może nawet w innym stanie, nie wiadomo. Ale ponieważ wszystkie serwery są podłączone do systemu telefonicznego, rzecz nie ma najmniejszego znaczenia. Myślę, że wyposażyli w nie większych hurtowników, przynajmniej ich. Tym sposobem hurtownik musi tylko wystukać na klawiaturze kod zabezpieczający takie hasło, komputer łączy go z bankiem pamięci, i sprawa załatwiona. Ma natychmiastowy dostęp do wszystkich danych niezbędnych do przeprowadzenia takiej to a takiej transakcji, jasne? Co więcej, w przypadku jakiegoś zagrożenia wszystko można błyskawicznie skasować, trwa to ledwie sekundę. - I twierdzisz, że za pomocą tej maszyny możesz dotrzeć do ich banku informacji? - spytał Koda zaczynając rozumieć prawdziwe znaczenie tego, o czym mówiła. - Chyba nie muszę nawet próbować - szepnęła Sandy. Z rozpalonymi oczyma szukała czegoś w podręczniku. Wreszcie znalazła: rozdział o komendach operacyjnych. Szybko je przeglądając wyjaśniła: - Jak chcesz coś takiego zrobić, zawsze napotykasz ten sam problem. Żeby dostać się do głównego zbioru plików trzeba wprowadzić do komputera kod zabezpieczający oraz hasło. Inaczej komputer odpowie, że chała, nic z tego. Jak będziesz miał niefart, możesz nawet rozpirzyć cały system. Co mi niechybnie grozi, jeśli coś sknocę - wymamrotała przebiegając wzrokiem spis komend. - Ale wygląda na to, że Generał już się z bazą połączył - dodała spoglądając na Bena. - Najwidoczniej chciał wysłać wiadomości do Rayneego, kiedy coś mu przeszkodziło albo... - To znaczy, że już teraz możemy zerknąć na ich dokumentację? - spytał Koda z nadzieją, nie dowierzając, że to takie proste. Skinęła głową. - Może. O ile tylko czegoś tu nie zepsuję. Jej drżące palce zawisły nad klawiaturą. Sandy wahała się. Wiedziała, że wystarczy jedna niewłaściwa komenda i wszystko szlag trafi - komputer uniemożliwi jej ponowne wejście do systemu, bo nie znała ani kodu zabezpieczającego, ani hasła. Ale jeśli jej podejrzenia okażą się trafne... Jeśli system zabezpieczający, którego używali, umożliwiał hurtownikom wybór własnych haseł, jeśli można je było dowolnie zmieniać, to... Sandy wystukała pierwszą pięcioliterową komendę z podręcznika, wstrzymała oddech i wcisnęła klawisz oznaczony napisem: "Enter". Kości zostały rzucone - polecenie powędrowało do procesora. Ekran monitora rozbłysnął i w ułamku sekundy pojawiło się na nim okno dialogowe z listą dostępnych opcji, z których jedna umożliwiała zmianę hasła. Sandy zamknęła oczy i odetchnęła z ulgą. Jak dotąd wszystko szło dobrze. Wybrała opcję "Zmiana Hasła", wcisnęła klawisz z napisem: "Enter" , dla całkowitej pewności dwa razy przeczytała odpowiedź komputera, po czym ostrożnie wystukała na klawiaturze słowo: "Generał". - Załatwione. - Kiwnęła głową i głęboko westchnęła. Używali, i nadal używają, kodu ALCHEMIA. Umożliwia wejście do sieci. Generał zapisał go w podręczniku, tutaj. - Na marginesie strony z komendami operacyjnymi widniało wykaligrafowane ołówkiem słowo. - Pewnie bał się, że go zapomni. Nie mam pojęcia, jak brzmiało hasło osobiste, bo komputer jest tak zaprogramowany, że nie wyświetla go na ekranie. Dlatego zmieniłam je na GENERAŁ. Łatwe do zapamiętania. - Dobra. Teraz przetłumacz to na angielski - poprosił Koda. - To znaczy, że teraz mogę wejść do sieci, kiedy tylko zechcę - odrzekła uszczęśliwiona Sandy. - Mogę nawet coś sknocić, nie szkodzi. Jeśli komputer się zawiesi, wystarczy go tylko zresetować, wystukać słowa ALCHEMIA i GENERAŁ, i wszystko będzie w porządku. Dobrze. W takim razie zobaczmy co możemy zdziałać. Wróciła do głównego okna dialogowego, przejrzała opcje i natychmiast odkryła to, czego się częściowo spodziewała. - Wszystko tu jest - szepnęła przez zaciśnięte usta, wskazując głową ekran monitora. - Imienne listy handlarzy i hurtowników. Terminarze dostaw i płatności. Numery rachunków bankowych. Adresy. Numery telefonów. Laboratoria. Nawet coś, co nazwali "recepturą analogów". To chyba wskazówki technologiczne do wytwarzania tego nowego narkotyku... - Jezu słodki! I trzymają te informacje w komputerze, do którego każdy ma dostęp? - spytał z niedowierzaniem Koda. Sandy wzruszyła ramionami. - Tu są bezpieczniejsze niż na papierze - odrzekła. - Możemy przeczytać listę opcji, ale program jest zabezpieczony w taki sposób, że zdołamy uruchomić jedynie te, które dotyczą bezpośrednio Generała. Nazwiska i adresy jego handlarzy i tak dalej. Dane cięższego kalibru, jak laboratoria, informacje na temat innych hurtowników, są zabezpieczone hasłami wyższego szczebla. Prawdopodobnie mają je tylko Pilgrim i Tęcza. - Czekaj, Sandy - wtrącił Shannon, który dopiero teraz przejrzał na oczy. - Zmieniłaś hasło Generała, tak? A możesz zmienić hasła Pilgrima i Rayneego? - Jasne, mogłabym, ale żeby to zrobić, musiałabym najpierw zdobyć hasło bieżące. - Cholera - mruknął Charley. - Ale możemy zrobić wiele innych rzeczy. Spójrzcie tylko. I dała im mały pokaz. Przywołała na ekran listy nazwisk handlarzy Generała i komputer natychmiast wyświetlił pierwsze dwadzieścia cztery nazwiska. W porządku alfabetycznym, z adresami i numerami telefonów. - Boże, cały okręg San Diego - wyszeptał Ben, zadziwiony niesamowitymi możliwościami tkwiącymi w elektronicznym mózgu maszyny. - Muszę przekręcić do Fogarty'ego. Posłuchaj, możesz to wszystko wydrukować? - Jak tylko znajdę odpowiednie komendy. - Włączyła niewielką drukarkę matrycową i sprawdziła podajnik papieru. - Powinna wydrukować wszystko, do czego wejdę przy pomocy hasła. Zaczynać? - Zaczynaj. Masz na to piętnaście, dwadzieścia minut. Drukuj wszystko, jak leci. Ja zadzwonię do Toma. Charley poszukaj kopert i znaczków, dobra? Gdzieś tu muszą być. I nie spuszczaj oczu z tych cholernych drzwi. - Zrobi się. Koda już wychodził z gabinetu, kiedy Sandy zawołała: - Chwileczkę, Ben! Chyba... Chyba możemy zrobić coś jeszcze. Dziesięa minut później Koda prowadził ożywioną rozmowę z Tomem Fogartym, przedstawiając mu szczegóły napadu, zawiadamiając o śmierci Generała i o cudownym znalezisku w postaci podłączonego do sieci komputera. - Pięknie - wyszeptał Fogarty - Kurcze, najwyższy czas, żebyśmy coś zdziałali. Więc co z tym alchemikiem? Z tym facetem, który robi dla nich te kurewskie analogi. Sandy coś znalazła? - Jeśli jego nazwisko w ogóle jest w komputerze, ukryli je pewnie w tych... w tych zabezpieczonych miejscach. - Najlepiej jak umiał, wyjaśnił mu problem kodów i haseł wyższego szczebla. - Szlag by to... - mruknął Fogarty. - Ale czekaj, chwila! A może dałoby się podłączyć ten komputer do jednego z naszych, co? Spytaj Sandy, czy... - Już to rozważała. Twierdzi, że ten tutaj jest podłączony na stałe do jakiegoś urządzenia zagłuszająco-szyfrującego. Bez odpowiednich narzędzi nie da rady. Powiedziałem, żeby nie zawracała sobie tym głowy. Kto by jej podrzucił sprzęt? Za duże ryzyko. - Racja. Wokół domu roi się pewnie od tych sukinsynów. Dobra, nie martw się o te niedostępne dane. Wyrwijcie co się da i spieprzajcie stamtąd, zanim... - Tom - przerwał mu Koda - posłuchaj. Myślę, że możemy dotrzeć do Pilgrima. Fogarty'ego zatkało. - O czym ty gadasz? Przed chwilą powiedziałeś, że... - Tak, wiem, ale wysłuchaj mnie tylko... - Koda streścił mu pomysł, którego Sandy zażarcie broniła od dziesięciu minut, posługując się przy tym żelazną logiką. - Nie podoba mi się to - stwierdził Fogarty. - Mnie też - przyznał Ben - ale ona ma rację. - Wiesz, co się stanie, jeśli to nie wypali i ją nakryją? - przestrzegał Tom. - Od mniej więcej dziesięciu minut o niczym innym nie myślę - mruknął Ben. - Dlatego użylibyśmy podwójnego hasła. Fogarty rozważał przez chwilę pozostałe możliwości. Nie było ich wiele. W końcu spytał: - Ile potrzebuje na to czasu? - Twierdzi, że napisanie programu zajmie jej dwie godziny. Maksymalnie trzy. - Myślisz, że dadzą wam tak długo spokój? - Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać - odrzekł Ben. - I naprawdę sądzisz, że to wypali? - upewniał się Fogarty. - Tak, Tom. Fogarty zawahał się. - Widzisz, Ben, rzecz w tym, że dyrektor zaczyna mnie cholernie przyciskać. Chce, żebym jak najszybciej wytropił tego parszywego alchemika, tego od analogów. Nasi chłopcy dostali wiadomość, że dziś wieczorem w całej południowej Kalifornii ludzie Pilgrima zaczną sprzedawać nowy towar, coś, co nazwali "supertęczą". Źródło prochów jest gdzieś na terenie podległym Generałowi. - Chryste, Locotta musi szaleć jak szajbnięta małpa. Nie dziwota, że załatwił Generała. Głowę daję, że Pilgrima i Rayneego też chce skasować. - O to właśnie chodzi - zauważył Fogarty. - Przez ten wasz plan traficie w sam środek obłąkanego burdelu i skończy się na tym, że Sandy będzie szukała tego zasranego alchemika, a wy będziecie ochraniać Pilgrima i Rayneego przed Locottą. Kapujesz? Tym razem to Kodę zatkało. - Cudownie - wyszeptał po chwili. - Więc co z tymi nakazami aresztowania? - Nie mogę narażać was na takie ryzyko, Ben - odrzekł Fogarty. - Wystarczy że staniecie gdzieś przed czerwonymi światłami i przyuważy was jakiś młody napalony gliniarz. Wyciągnie spluwę i... - Nie dokończył, nie było potrzeby. - Natomiast jeśli zawiadomimy policję i biuro szeryfa, jeśli wycofamy nakazy aresztowania... - Tak, wiem. Wtedy równie dobrze moglibyśmy przypiąć do marynarek nasze odznaki. Posłuchaj, Tom, już to obgadaliśmy, Sandy, Charley i ja. Wstrzymaj się z tym. Nikogo nie zawiadamiaj i nie wycofuj nakazów. - Jesteście tego pewni? - Jak nigdy. - Rozbawiony Koda zachichotał. - Stary - dodał - w porównaniu z tym, co się tutaj dzieje, jeden czy dwa nakazy aresztowania pod zarzutem morderstwa to betka. DeLaura pokręcił sceptycznie głową. - Sam nie wiem. Widzę co najmniej dwadzieścia słabych punktów, przez które całą imprezę może szlag trafić. A wtedy wdepniemy w prawdziwe gówno. Od ponad godziny siedzieli u niego w biurze: on, Paul Reinhart i Tina Sun-Wang. Od ponad godziny rozważali niezliczone warianty planu i roztrząsali problemy związane z wprowadzeniem młodej niedoświadczonej Tiny do łańcucha podziemnych laboratoriów. Ryzyko było olbrzymie. Zwłaszcza że laboratoria te należały do człowieka takiego jak Jimmy Pilgrim i Lafayette Beaumont Raynee. Z każdą chwilą DeLaura tracił przekonanie co do słuszności i skuteczności tego, co zamierzali zrobić. Poza tym wiedział o czymś, o czym nie wiedzieli ani jego rozmówcy, ani żaden pracownik biura szeryfa okręgu San Diego: że Pilgrim i Tęcza dopuścili się sadystycznego mordu na dwóch funkcjonariuszach Agencji do Spraw Zwalczania Handlu Narkotykami i nie zawahają się przed następnym morderstwem. - A gdybym tak... - zaczęła po raz enty Tina, ani trochę nie zniechęcona wahaniami DeLaury. - Posłuchaj, dziewczyno - przerwał jej detektyw - Ten chłopak ma wprowadzić tam kolegę. Kolegę, nie koleżankę, rozumiesz? Już samo to wystarczy. Ale załóżmy, że jakoś to obejdziemy, że wystąpisz jako koleżanka kolegi czy coś w tym rodzaju. Sęk w tym, że jeśli nawet wylądujesz w tym laboratorium na Anza-Borrego i zdobędziesz dowody niezbędne do wydania nakazu przeszukania, to nie posuniemy się ani kroku dalej. Musimy zdobyć namiary tego pieprzonego alchemika, kapujesz? Jest na to tylko jeden sposób. Musiałabyś pójść do góry, zrobić u nich karierę, przekonać tych drani, że z ciebie chemiczka nad chemiczkami, rozumiesz? No i co ty na to? Myślisz, że dasz sobie radę? Tina Sun-Wang milczała, zdając sobie sprawę, że o chemii narkotyków, o technologii ich wytwarzania w podziemnym laboratorium wie bardzo niewiele. Ale stanął jej przed oczyma obraz dwóch bladych, udręczonych twarzy, które widziała niedawno podczas sekcji zwłok: twarzy pięknej, nie zidentyfikowanej rudowłosej kobiety i młodej drobnej meksykańskiej dziewczyny imieniem Theresa. - Tak - odrzekła zdecydowanie. - Dam sobie radę. O godzinie 22#/35 Sandy oderwała wzrok od ekranu komputerowego monitora i kiwnęła głową. - Gotowe - oznajmiła. - Zrobiłam dwie próby z hasłami. Program działa bez zarzutu. - Świetnie. Teraz nam to wytłumacz - poprosił Koda; był spięty świadomością faktu, że oto lada chwila rozpoczną akcję, która miała doprowadzić do rozpracowania jednej z największych operacji podziemnego świata południowej Kalifornii, a ich jedynym zabezpieczeniem i odwodem jest... ślepa wiara w nieomylność elektronicznego mózgu komputera. Taka strategia działania nie bardzo przypadła mu do gustu. - To znaczy, że jeśli po naszym odejściu nikt nie wyłączy tego komputera, jeśli nie wysiądzie linia i łącza telefoniczne, jeśli nie zdarzy się setka innych rzeczy, to może nam się uda - odrzekła Sandy. - Innymi słowy, pestka, prawie żadnego ryzyka - dodała ze zmęczonym uśmiechem. - Cholera, lepiej być nie mogło - mruknął Shannon. - To co teraz? Sandy wstała od komputera i wskazała Charleyowi wolne krzesło. - Ty pierwszy mistrzu - powiedziała. - Siadaj i wystukaj jakieś słowo. Jakie chcesz, byle tylko nie składało się z więcej niż pięciu znaków. Nie pokazuj nam go i nic nie mów. Podeszła do Bena stojącego po drugiej stronie gabinetu, tymczasem Shannon pracowicie wystukiwał swoje tajne hasło. - Dobra, mam. I co dalej? - spytał obróciwszy się na krześle. - Wciśnij klawisz z napisem: "Enter". Widzisz go? Jest w prawym dolnym rogu klawiatury. Charley wcisnął klawisz i kiedy ekran monitora zgasł, wstał. Sandy spojrzała na Bena wiedząc, że w ciągu kilku minut to właśnie on będzie musiał powziąć przełomową decyzję: rozpocząć akcję, czy się wycofać. - Twoja kolej, przyjacielu - powiedziała z wymuszoną wesołością. - Wybierz prawidłowe. We wtorek za kwadrans jedenasta wieczorem, kiedy Charley Shannon przemykał chyłkiem skalistą ścieżką w stronę odległej skrzynki pocztowej, w podziemnym gabinecie Lafayette'a Beaumonta Rayneego drukarka komputerowa zaczęła wypluwać następującą wiadomość: Do: TĘCZY Od: GENERAŁA Dotyczy: Transakcji w Parku Clairmont Donoszę, że wszyscy aresztowani podczas sprzedaży partii analogu tiopeinowego zostali zwolnieni z braku dowodów. Praktyka potwierdziła założenia teoretyczne. Donoszę również, że według informacji ze źródeł policyjno-sądowych, prokuratura wydała nakaz aresztowania na wszystkich troje podejrzanych uczestniczących w transakcji. Zarzut: morderstwo. Podejrzani to: Koda Ben, Shannon Charley, Mudd Sandy. WedŁug tych samych źródeł, całą trójkę oskarża się ponadto o czynne i śmiertelne w skutkach napaści na funkcjonariuszy policji. Rozważyć możliwość werbunku? Koniec. Punktualnie kwadrans po północy, dokładnie półtorej godziny po tym, jak modem telefoniczny przekazał zmienioną wersję wiadomości Generała, komputer Rayneego odebrał drugi komunikat: Do: Tęczy Od: Kody, Shnnona, Mudd. Dotyczy: Alarmu Bojowego Generał nie żyje. Chcemy z tobą pogadać. Koniec. 27 O wpół do drugiej nad ranem, godzinę po otrzymaniu szokującej wiadomości, Lafayette Beaumont Raynee i jego zwinny jak dziki kot ochroniarz weszli ostrożnie na taras Generała. Kiedy tam wchodzili, trzech eks-najemników z grupy osłonowej Tęczy których zatrudniał jako konwojentów przy przewożeniu narkotyków, biegło zygzakiem w stronę z góry ustalonych stanowisk ogniowo-obserwacyjnych na ulicy, na podwórzu i na zboczu wzgórza. Ciał Generała, jego goryli i likwidatorów Locotty na tarasie już nie było, ale na sekwojowej podłodze widniało sześć wyraźnych śladów wleczenia, które w progu szklanych drzwi prowadzących do salonu łączyły się w jedną grubą i krwawą smugę. Kiedy grupa osłonowa zajęła wyznaczone pozycje, Raynee wsunął do rąk dwa ciężkie noże i skinął głową Schultzheimerowi. Roy Schultzheimer przywarł do ściany tuż obok otwartych drzwi i uniósł lufę strzelby ze składaną kolbą. - Teraz - szepnął Tęcza. Schultzheimer wpadł do salonu. Raynee za nim. Ben, Sandy i Charley siedzieli na sofie Generała. Ręce trzymali na widoku. Były puste - ich broń osobista oraz trzy pistolety maszynowe typu Ingram leżały na stoliku do kawy (rozładowane, ponieważ ani Koda, ani Shannon nie gwarantowali, że zdołają zwalczyć instynkt samozachowawczy). Czekali. Czekali na Tęczę. Wreszcie przyszedł. W tych pierwszych śmiertelnie spokojnych i cichych chwilach Raynee omiótł wzrokiem trzy nieruchome postacie na sofie, pełne magazynki obok rozładowanej broni i rząd sześciu sinych, poszatkowanych kulami, cuchnących zwłok, ułożonych na beżowym dywanie Generała, w kałuży gęstej, szklistej, szybko krzepnącej krwi. Widząc Tęczę po raz pierwszy w życiu - przedtem oglądali go tylko na zdjęciach - Ben i Charley natychmiast zdali sobie sprawę, że gdyby w zasięgu ręki pozostawili choćby jedną sztukę nabitej broni - najlepiej szybkostrzelnego Ingrama, jak pierwotnie planowali - popełniliby poważny błąd. Kiedy w pełnym blasku swego wielobarwnego ubrania stanął w progu przeszklonych drzwi, jego błyszczące oczy, lśniące białe zęby, szopa gęstych czarnych włosów na głowie i dwa noże tkwiące w wyciągniętych rękach niczym stalowe pazury zlały się w jedno spięte jak sprężyna ciało, w każdej chwili gotowe - takie odnieśli wrażenie - dać ujście rozpierającej go energii. Tak, decyzja była na pewno słuszna, ponieważ teraz Shannon i Koda wiedzieli jedno: nie mieli wyboru. Musieli zabić tego bezwzględnego mordercę i szaleńca i gdyby tylko dostrzegli jakąkolwiek szansę, choćby najmniejszą, sięgnęliby po broń. Gdyby była nabita. Raynee odezwał się pierwszy. Aż drgnęli - kontrast między dziką, iście zwierzęcą czujnością Tęczy a jego niespodziewanie łagodnym głosem był szokujący. - Nareszcie - szepnął z uśmiechem, odkładając noże na stolik do kawy. Roy Schultzheimer nadal stał w drzwiach i ze strzelbą gotową do strzału nieustannie omiatał wzrokiem salon. - Czekałem na to spotkanie. Od dawna. Od bardzo dawna. Charley poczuł, że siedząca obok Sandy zesztywniała. - Spokojnie, dziewczyno - szepnął, spoglądając to w straszliwe ślepia Tęczy to na pozornie odprężonego i obojętnego Schultzheimera. Musnął ręką jej ramię. Gdyby do czegoś doszło, pchnąłby ją na podłogę i błyskawicznie sięgnął po Ingrama na stoliku. Po Ingrama i po magazynek. Jednocześnie miał głęboką nadzieję, że do niczego nie dojdzie, ponieważ teraz, kiedy zobaczył Rayneego na własne oczy, kiedy wyczuł okrutną wrogość tego ulicznego wojownika, zrozumiał wreszcie to, o czym wiedział i czego bał się Tom Fogarty: że ani on, ani Ben nie będą w stanie wejść z Tęczą w żadne układy. - My też o tobie słyszeliśmy - odrzekł Koda z lodowatym spokojem. Nie wiadomo dlaczego szukający zemsty potwór, który szalał dotychczas w zakamarkach duszy Bena, zamierzając pożreć czarnego psychopatę, zapadł w kojącą drzemkę. - To wasza robota? - spytał Raynee. - Częściowo - odrzekł Koda patrząc w jego zimne oczy. - Tych trzech w kapturach. Przerwali nam rozmowę z Genera- łem. Dość ważną, bo rozmawialiśmy o pieniądzach, które był nam winien. - Tak? Był wam winien pieniądze? Jakim cudem? - spytał Tęcza. Odpowiedź go nie interesowała, bo doskonale ją znał. Interesował go Ben, a raczej coś, co z niego emanowało. Bo Raynee to czuł, czuł to wyraźnie. Koda wzruszył ramionami, wytrzymując świdrujące spojrzenie psychopaty. - To długa historia. Wszystko sprowadza się do tego, że zapłaciliśmy człowiekowi za coś, czego nie dostaliśmy. A ponieważ narobił nam trochę kłopotów, potrzebowaliśmy szmalu, żeby stąd prysnąć. - Jakich kłopotów? - spytał Raynee. Koda milczał chwilę, spoglądając w jego czarne roztańczone oczy. - Mają związek z małym nieporozumieniem między nami a tutejszymi stróżami porządku publicznego - odrzekł w końcu. - Odnieśliśmy wrażenie, że nie chcą nas wysłuchać, więc zamierzamy stąd wybyć, przynajmniej na jakiś czas. Sęk w tym, że mamy kłopoty z transportem. - Wasz kapitan wsiadł na jacht i dał nogę? - rzucił Raynee z uśmiechem, odnotowując wyraz nie ukrywanego zdziwienia na twarzach trojga rozmówców. - Może - potwierdził ostrożnie Koda. - To dlatego chcieliście ze mną gadać? - Tęcza nie popuszczał. - Dlatego. Pomyśleliśmy sobie, że mógłbyś... - A komputer? - przerwał mu Raynee. - Jak weszliście do sieci? - Sandy się na tym zna - rzekł obojętnie Koda. - Pracowała z komputerami. Zauważyła, że jest tu dalekopis czy jak mu tam, że przekazuje jakieś wiadomości, więc siadła do klawiatury, coś tam pomajstrowała i natrafiła na jakąś listę. Było na niej twoje nazwisko, co chyba kiepsko świadczy o waszym systemie zabezpieczającym. Tak czy inaczej, skoro już przegraliśmy z Generałem, pomyślałem sobie: co tam, do diabła, dlaczego by nie spróbować? - To prawda? - spytał Tęcza przenosząc błyszczące oczy na pobladłą, wyraźnie spiętą i zdenerwowaną dziewczynę siedzącą między Benem a Charleyem. Skinęła bez słowa głową. - Rozgryzłaś nasz system zabezpieczający? Tak po prostu? - nie ustępował Raynee. Sandy znów kiwnęła głową. Milczała. - Boisz się mnie? - Tak - szepnęła i jakimś cudem znalazła w sobie odwagę, żeby spojrzeć mu w oczy. Nagle Tęcza wykrzywił usta w uśmiechu. - To dobrze, dziewczyno. Wygląda na to, że masz więcej rozumu niż... - Słuchaj, może i z ciebie szajbus, jak powiadają, ale szczerze mówiąc, nie mamy zbyt wielkiego wyboru - przerwał mu spokojnie Koda. To mu się najwyraźniej spodobało, bo usiadł i przez kilka długich sekund nie mówił nic. Myślał. - Ile był wam winien? - spytał w końcu. - Pięć i pół tysiąca - odrzekł Koda. - Pięć i pół tysiąca no i coś... za to. - Ruchem głowy wskazał uwalane krwią zwłoki. - Nie wiem, ile to warte. - Twoim zdaniem, powinienem wam za to zapłacić? - spytał ciekawie Raynee. - Zanim przyszła tu banda tych żałosnych dupków, Generał zdążył nam powiedzieć, że jesteś następny w kolejce. Chyba zaoszczędziliśmy ci trochę kłopotów, co? - Niewykluczone - odrzekł w zamyśleniu. - Tak. Może rzeczywiście powinienem dać wam szansę. Skończycie, co zaczęliście, i zarobicie jeszcze więcej. Znacznie więcej. Co wy na to? - Mielibyśmy pracować tu, w San Diego? - mruknął zniesmaczony Shannon. - Tak jest - potwierdził Tęcza. - A co? To niedobry pomysł? Dlaczego? - Po mojemu, kompletnie jebnięty. Tu!? W tym mieście!? Teraz?! - Charley pokręcił głową. - On ma rację - powiedział Ben. - Nie jestem pewien, czy... - Tak, wiem o waszych kłopotach z policją - przerwał mu Raynee z lekkim uśmiechem. - I moim zdaniem nie ma to żadnego znaczenia, o ile tylko będziecie na siebie uważać i trochę dla mnie popracujecie. Przy tym - dodał wskazując głową sześć zmasakrowanych ciał na dywanie. Koda spojrzał na Shannona, który wahał się jakiś czas, by w końcu wzruszyć ramionami na znak zgody, i na Sandy, która też się zgodziła, choć z dużo mniejszym entuzjazmem. - No dobra. Znasz naszą sytuację, wiesz, co robisz. Kiedy zaczynamy? - spytał Koda. Rozbawiony Tęcza parsknął wesołym śmiechem, wziął ze stolika oba noże, wstał i podszedł do bezwładnych zwłok Generała. - Wygląda na to, że już zaczęliście. Oszacowano, że do środy do godziny wpół do trzeciej nad ranem, co najmniej pięćdziesiąt tysięcy młodych mężczyzn i kobiet w wieku od szesnastu do dwudziestu pięciu lat zakupiło i wypróbowało ćwierćgramową próbkę analogu B-16. Zapakowany w jaskrawą, wielokolorową bibułkę proszek, nosił nazwę "supertęczy". Dla każdego z siedemdziesięciu pięciu hurtowników i dla pięciuset drobnych detalistów pracujących dla Jimmy'ego Pilgrima było to jak sen, jak najpiękniejszy sen handlarza, w którym klienci wracali po następną partię towaru twierdząc, że prochy dają efekt "niesamowity", "odlotowy" albo - to określenie pojawiało się najczęściej - po prostu "kurewsko niewiarogodny". Wieść rozprzestrzeniała się jak podsycany wiatrem pożar buszu. Towarzystwa telefoniczne bardzo szybko stwierdziły, że dzieje się coś niezwykłego, albowiem główne linie zamiejscowe wychodzące z okręgów San Diego, Riverside i San Bernardino były przeciążone jak nigdy przedtem. Dzwonili ci, którzy już zaznali cudownych uniesień, którzy przeżyli nawałnicę tęczowych barw i kolorów, i teraz chcieli opisać swoje wrażenia przyjaciołom. Ale nie tylko. Telefonowali również detaliści: pięciuset podekscytowanych handlarzy składało pośpieszne meldunki hurtownikom i żądało następnych partii towaru. Większych, znacznie większych. Z całej południowej Kalifornii nadeszła tylko jedna nieprzychylna opinia na temat analogu B-16. Przekazała ją Sierotka Marysia, która wespół z Sierotką Marychą i z Williamem Bensonem Sandcastlem III wydzwaniała do wszystkich znajomych handlarzy Jimmy'ego Pilgrima i narzekała, że to wcale nie to, że to nie jest prawdziwa "supertęcza", której z takim wytęsknieniem oczekiwały. Roy Schultzheimer krążył po mieście niemal godzinę, zanim dowiózł ich do podziemnego domu Tęczy bezpiecznie ukrytego - teraz z absolutnej konieczności - przed wzrokiem myśliwych Jake'a Locotty. Trzech eks-najemników Jimmy'ego Pilgrima jechało tuż za nimi drugim samochodem. Dla Sandy Mudd, która siedziała z tyłu luksusowej furgonetki razem z Rayneem, Benem i Charleyem, była to chyba najbardziej przerażająca godzina w jej życiu. O wiele straszniejsza niż niedawne spotkanie z zakapturzonymi likwidatorami Locotty. W przeciwieństwie do Bena i Charleya - oni wiedzieli, że rozważanie tysiąca możliwości, na które nie mieli wpływu, jest zajęciem całkowicie bezsensownym - Sandy nie nauczyła się zwalczać strachu przed niewiadomym. Gdyby mogli porozmawiać otwarcie, Koda stwierdziłby pewnie, że uczestnictwo w tajnej operacji jest jak nocny skok z helikoptera do szalejącego w dole oceanu, że dostarcza wrażeń podobnych do tych, jakich doświadcza ktoś, kogo rwący prąd i wzburzone fale niosą ku nieznanemu brzegowi, by pod koniec upojnej "przejażdżki" cisnąć nim o podwodną skałę. Kiedy furgonetka wreszcie się zatrzymała i kiedy otworzono tylne drzwi, Ben, Charley i Sandy ujrzeli przed sobą wnętrze podziemnego garażu. Schultzheimer ruszył przodem. Zaprowadził ich do ukrytych schodów, zeszli do długiego tunelu, a z tunelu trafili prosto do przestronnego gabinetu Tęczy Raynee i ochroniarze zniknęli jeszcze w garażu, za innymi drzwiami. Kiedy wchodzili gęsiego do mrocznej, rozbrzmiewającej echem sali, Sandy rozpoznała pudełkowatą konstrukcję najeżoną czujnikami wykrywającymi obecność metalu i urządzeń elektronicznych i podziękowała w duchu Fogarty'emu, że nalegał, by cała trójka poszła na akcję bez żadnych pluskiew - pasek z ukrytym w klamrze nadajnikiem natychmiast by ją zdradził. Stali bez słowa w ciemności, dopóki Schultzheimer nie zapalił światła. Wtedy Ben, Charley i Sandy po raz pierwszy ujrzeli obwieszone klingami ściany. - Chryste - szepnął Koda mrużąc oczy przed blaskiem bijącym od niezliczonych toporów wojennych, mieczy i sztyletów. - Szef lubi białą broń - mruknął Schultzheimer stając obok trójki agentów. - I panienki - dodał z obleśnym uśmieszkiem, muskając wierzchem dłoni koszulę Sandy. - Wolnego, stary - warknął ostrzegawczo Shannon i natychmiast, mimo to za późno, odskoczył do tyłu, próbując uniknąć błyskawicznego ciosu, ciosu tak szybkiego, że dosłownie prawie niezauważalnego. Uderzenie pokrytej zrogowaciałym naskórkiem pięści Schultzheimera obróciło Shannonowi głowę i rozcięło dolną wargę. - Aż ty skurwysynu jeden! Sandy przeraźliwie krzyknęła. Broczący krwią Charley ryknął jak dzikie zwierzę i wyprowadził straszliwy cios, który - gdyby dosięgnął celu - zerwałby z szyi kędzierzawą głowę Schultzheimera. Ale spudłował i w sekundę potem, gdy Roy wykonał zwód, grzmotnął Charleya w nos i poprawił solidnym kopniakiem w żebra, Shannon runął na pobliską ścianę. Tymczasem roztańczony Schultzheimer cofnął się, wszedł na drogą matę i czekał pląsając jak wesoły kocur. Zanim oszołomiony i doprowadzony do furii Shannon zdołał oderwać się od ściany i zaatakować po raz kolejny, stanął między nimi Ben Koda. Spojrzał na uśmiechniętego karatekę i ruszył w jego stronę. - Kazał ci nas wypróbować, tak? O to chodzi? - spytał widząc, że uzbrojeni w Uzi strażnicy nawet nie drgnęli. - Możliwe. - Roy kiwnął głową, instynktownie szacując wzrokiem niedbałą postawę Bena i jego zaciśnięte pięści. - Teraz ty? Świetnie. - Skoro mamy razem pracować, myślę, że nadszedł czas, żebyśmy ustalili kilka podstawowych zasad współżycia - odrzekł zimno Ben. Pochylił się, przyjął postawę bokserską, szybko wyrzucił do przodu lewą rękę, w ostatniej chwili wygiął się w bok, unikając tym samym ciosu Schultzheimera, zablokował jego pięść obiema dłońmi, wykręcił ją błyskawicznie, rzucił zaskoczonego karatekę na kolana, zawinął wdzięcznie prawą nogą i kopnął go prosto w przystojną gębę. Ku zdumieniu obecnych w sali - wszystkich z wyjątkiem strażników - potężny cios nie wywarł na Schultzheimerze większego wrażenia. Roy zrobił przewrót do tyłu i najwidoczniej zadowolony, że oto znalazł wreszcie godnego przeciwnika, wstał z uśmiechem na zakrwawionej twarzy. Ben natychmiast zrozumiał, że Schultzheimer niemal na pewno przewyższa go umiejętnościami i odpornością, więc przyjął klasyczną pozycję obronną, którą ćwiczył godzinami w dojo swojego dziadka, i czekał na atak. Na szczęście w tym momencie do podziemnej sali wpadł Tęcza. Wszedł na matę, zerknął na Shannona, potem na Kodę. - Kazałem ci ich sprawdzić, nie zabić - warknął, odpychając zakrwawionego i wciąż uśmiechniętego Schultzheimera. Spojrzał na Bena i Charleya. - Dobrze się bawicie? - spytał. Koda odetchnął z ulgą. - Po to nas zatrudniłeś - odszczeknął, instynktownie czując, że teraz nie może się już wycofać. Raynee wyszczerzył zęby. - Tak jest, moi panowie, chyba tak. I nigdy tak Royowi nie dołożyłem, więc może jednak dojdziecie do porozumienia. Szczerze mówiąc, tak byłoby dla was lepiej - mówił obracając w ręku połamaną starożytną figurynkę z kości słoniowej - bo wygląda na to, że chłopcy Jake'a Locotty zrobili u mnie mały kipisz. W tej samej chwili w drzwiach podziemnego gabinetu Tęczy pojawiła się głowa jednego z najemników Jimmy'ego Pilgrima. - Zaczęło się! - krzyknął do Rayneego. - Ludzie Locotty szaleją! Zgarniają z ulicy naszych detalistów! Twarz Tęczy drgnęła. - Zaraz rozpęta się tu prawdziwe piekło - szeptał. Upłynie trochę czasu, zanim będziecie mogli z Royem poćwiczyć - warknął do Kody i Shannona. - Weźmiecie na wstrzymanie? - Żaden problem - mruknął obojętnie Ben. Oczy Rayneego spoczęły na Charleyu. Ten skinął głową. - Zaczekam - odrzekł. - To świetnie, bracie, przybij piąchę. - Tęcza klepnął go w niechętnie wyciągniętą dłoń. - Nie mogę się już doczekać, kiedy zobaczę was na macie z Royem. Sprawdzimy, czy z niego rzeczywiście taki szpenio. - Mrugnął do Schultzheimera, który zlizywał krew z rozciętych, lecz wciąż uśmiechniętych ust. - A tymczasem, Roy może oprowadzisz gości po naszym domu? - zaproponował, ale kiedy zobaczył, że Sandy idzie za Kodą i Shannonem, pokręcił głową. - Nie, panienko - mruknął przeszywając Sandy wzrokiem bazyliszka. - Ty pójdziesz tam. - Wskazał ręką komputer na drugim końcu gabinetu. - Chcę, żebyś mi dokładnie pokazała, jak rozgryzłaś nasz system zabezpieczający. 28 Dochodziła czwarta nad ranem, a Jake Locotta wypił już cztery filiżanki mocnej czarnej kawy i pił właśnie piątą, podczas gdy Al Rosenthal składał mu raport na temat niesłychanych wydarzeń, jakie miały miejsce w południowej Kalifornii. - Gorzej być nie mogło, Jake - sapał. - Wszyscy pytają o tę pieprzoną "supertęczę". Pamiętasz, mówiłem ci o siedmioprocentowym spadku sprzedaży. Sranie po ścianie, bo według moich ostatnich wyliczeń sprzed ledwie pół godziny jesteśmy do tyłu na dwadzieścia dwa procent! Kurwa, dasz temu wiarę? Dwadzieścia dwa procent! Jake, mamy kłopoty, cholerne kłopoty. Locotta kipiał wściekłością. - To coś więcej niż kłopoty, Rosey - odrzekł. - To bardzo poważna sprawa. Przed chwilą dzwonił Mario z Jersey. Ci ze wschodniego wybrzeża już o tym słyszeli. Wiedzą o tym chłopcy z Nowego Jorku, z Bostonu i z Miami na Florydzie. Wszędzie już o tym wiedzą. Miałem nawet telefon od Sancheza z Kolumbii. Pytał, co się, do diabła, u nas dzieje. Rosenthal wykrzywił twarz i pokręcił głową. - Gdzie ten Tassio, do kurwy nędzy!? - warknął Locotta zmiatając ręką filiżankę ze stołu. - Niech to szlag trafi! Kazałem mu znaleźć... - zamilkł, bo usłyszał warkot samochodu na podjeździe. Chwilę później na osłonięte patio wpadł zdyszany Joe Tassio. - No i? - mruknął Locotta. - Chłopcy z San Diego chyba coś mają. - Z trudem łowił oddech. - Lecą tu helikopterem. Będą za parę minut. Oczy Locotty rozbłysły. - Pilgrim? Tassio pokręcił głową. - Nie. Nie możemy tego skurwysyna namierzyć. Ale jedna z naszych grup wypatrzyła koło Del Mar furgonetkę Rayneego. Chyba wraca do domu, więc na wszelki wypadek kazałem obstawić całą okolicę. Chcesz, żeby sprawdzili dokładniej? - Nie, czekaj - burknął Locotta. - Jeśli jest tam Tęcza, musi być i Pilgrim. Chyba że gryzie piach. Wszystko jedno, sram na to. Teraz interesuje mnie laboratorium, w którym robią tę pieprzoną "supertęczę". Trzeba je natychmiast znaleźć i zamknąć. Łącznie z tym przeklętym chemikiem, z tym... Jak on się nazywa? Tassio wzruszył ramionami. - Nazywają go Alchemikiem. Tyle na razie wiemy. Nazwiska brak. - Może niech chłopcy złapią Rayneego, Jake? - zaproponował Rosenthal. - Niech go przyduszą, a wtedy... - Rayneego? - mruknął Tassio. - Tego sukinsyna można powiesić za jaja, trzymać go na haku przez tydzień, a i tak nie puści pary z gęby. Strata czasu. Lepiej siąść mu na ogonie i... - No to mu siądź, do ciężkiej cholery! - wrzasnął Locotta i grzmotnął pięścią w śniadaniowy stół. - Idź za nim i znajdź Pilgrima! I laboratorium, gdzie skurwysyny robią to gówno! - Jeśli zamierzają dalej rozprowadzać towar - zauważył spokojnie Rosenthal - za jakiś czas muszą tam pojechać. A kiedy pojadą... - Tak, wtedy ich przyskrzynimy - dokończył niecierpliwie Tassio. - Jake, lepiej posłuchaj, co mówią te dziewczyny. Rozmowę przerwał im stek soczystych przekleństw - klęła kobieta, to pewne - po którym usłyszeli odgłos silnego uderzenia w twarz. Po chwili czterech ludzi Tassia wprowadziło na patio dwie przestraszone, ale wciąż stawiające opór dziewczyny: Sierotkę Marysię i Sierotkę Marychę. - Spokój, kurwy - syknął Tassio. - Teraz powtórzycie wszystko, co rozpowiadałyście wokoło o tej "supertęczy". Pan Locotta chce tego posłuchać. Do godziny czwartej nad ranem Sandy odzyskała niemal całkowitą pewność siebie i weszła w swoją rolę na tyle, by móc spokojnie wyjaśnić Rayneemu, na czym polegają wady systemu zabezpieczającego sieć, i podpowiedzieć mu, jak je zlikwidować, by nie złamali go niepowołani użytkownicy. Choćby tacy jak ja. Nie, dodać tego, nie dodała. - Nie chodzi o to, że programiści, którzy instalowali ten system, zawalili sprawę - mówiła, próbując wytłumaczyć mu, na czym polegają pułapki czyhające w każdym systemie zabezpieczenia danych komputerowych. Tęcza nic z tego nie rozumiał, niemniej wykazywał wielkie zainteresowanie. - Mogli po prostu zrobić to dużo lepiej, i tyle. Tak, żebym nie mogła dostać się do informacji w komputerze Generała. A ja się dostałam. - Fakt, trudno temu zaprzeczyć - przyznał zdegustowany Tęcza wpatrując się w ekran monitora, na którym widniał miesięczny bilans wydatków i przychodów świętej pamięci Generała. - Chwila. Mówiłaś, że cały ten chromolony system można łatwo zepsuć. Jakim cudem? Sandy wiedziała, że oto nadeszła w końcu ta straszna chwila. - To proste - wyjaśniła nerwowo. - Kupiliście komputery, które w systemie operacyjnym mają zainstalowany program Sanjo. - Program Sanjo? O czym ty dziewczyno mówisz? - To taki program narzędziowy - kłamała Sandy. - Programiści instalują go, żeby zgodnie z życzeniem klienta zdefiniować poszczególne opcje głównego okna dialogowego. Potem go zwykle kasują, ale... - Ale tym razem nie skasowali? - Najwyraźniej. Spójrz. Szybko wystukała na klawiaturze komendy, które - przynajmniej taką żywiła nadzieję! - miały uruchomić program tak pośpiesznie zainstalowany w komputerze Generała. Jednocześnie modliła się w duchu, żeby nikt go do tego czasu nie wyłączył albo... Ekran monitora zamigotał i zgasł. Ale po chwili rozbłysły na nim słowa: PROGRAM SANJO URUCHOMIONY - Widzisz? Jest - oznajmiła triumfalnie, z trudem powstrzymując radosny, pełen ulgi śmiech: jej program działał. I to jak! - A teraz patrz. - Wystukała trzy następne komendy, wstała i odeszła od komputera. Raynee natychmiast wzmógł czujność. - Co ty robisz? - spytał cicho. - Udowadniam to, co ci tłumaczyłam - odrzekła. - Odeszłam od monitora, żeby nie widzieć twojego hasła. Teraz spróbuj wejść do systemu. - Co znaczy "spróbuj"? Chcesz powiedzieć, że nie mogę? - No spróbuj - nalegała zmuszając się do swobodnego uśmiechu. Raynee obrzucił ją podejrzliwym spojrzeniem, popatrzył na klawiaturę i jednym palcem ostrożnie wystukał hasło. Komputer zareagował momentalnie. Na ekranie monitora rozbłysły słowa: "Niepoprawne Hasło". - Co?! - wycharczał Tęcza i wbił straszliwe oczy w spiętą twarz dziewczyny - Co z tym zrobiłaś? - szepnął. - Nic - odrzekła obojętnie, czując, że nogi ma jak z waty. - Uruchomiłam program Sanjo, a program Sanjo zablokował twój system zabezpieczający. Żeby go odblokować, wystarczy napisać: "Stop Sanjo". Raynee posłał jej wściekłe spojrzenie, powoli wystukał na klawiaturze dziewięć liter i wcisnął klawisz z napisem: "Enter". - No i spróbuj teraz - rzuciła cicho Sandy. Tym razem posłuszny komputer wyświetlił na ekranie listę pilnie strzeżonych zbiorów i na twarzy Rayneego wykwitł uśmiech błogiej ulgi. Przez kilka niespokojnych chwil martwił się, że dopuszczając dziewczynę do komputera popełnił bardzo niebezpieczny błąd. - Kto wie. Może z ciebie naprawdę tęga fachmanka - skonstatował. - To jeszcze nic - odrzekła przez zaciśnięte gardło. - Mogę ci pokazać coś lepszego. Zaciekawiony Tęcza przechylił głowę. - Na przykład? - Zaraz zobaczysz. Najpierw zresetuj komputer, żeby skasować hasło. Raynee wcisnął odpowiedni guzik. - Dobrze. - Wzięła głęboki oddech. - Teraz posłuchaj. W głównej pamięci tej maszyny są na pewno jakieś tajne, dobrze strzeżone zbiory, do których dostęp masz tylko ty i twój szef. Zgadza się? Daj mi coś na rybkę. Jakiś plik, do którego Generał nie miał dojścia. - Do którego nie miał dojścia? - powtórzył Tęcza nie spuszczając z niej wzroku. - Choćby lista wszystkich dealerów. Pilgrim mówi, że tylko my ją znamy on i ja. Hurtownicy mają dostęp tylko do listy swoich handlarzy. A co? Twierdzisz, że to kit? - Patrz. Podeszła do komputera i szybko wprowadziła kilka komend, z których jedna odszukała niezauważalnie osobiste hasło Rayneego i przekazała je czuwającemu programowi Sanjo. Skończywszy stanęła z boku i oznajmiła: - Dobra. Wprowadziłam odpowiednie polecenia. Teraz musisz tylko wcisnąć ENTER. Raynee wcisnął klawisz i oniemiał. Na ekranie rozbłysły słowa: GŚÓWNA LISTA DEALERÓW, a zaraz po nich ukazało się pierwsze dwadzieścia nazwisk ułożonych w porządku alfabetycznym. Sandy wcisnęła klawisz oznaczony napisem: "Scroll Lock" i celowo odwróciwszy wzrok od ekranu, patrzyła na zszokowaną twarz Tęczy. Tymczasem komputer wyświetlał posłusznie całą listę sześciuset czterdziestu trzech dealerów. - Niech mnie... - Raynee pokręcił głową i spojrzał na Sandy. Chyba nagle coś zrozumiał i trybiki w jego mózgu zaczęły obracać się ze zdwojoną szybkością. Z oczu Murzyna biło czyste, nagie zło. - Myślisz, że jesteś sprytna, co? - wyszeptał zimno. - Dlaczego? Bo mogę dostać się do twoich zbiorów? - spytała czując, że sparaliżowało jej przeponę. - Zgadza się - wychrypiał Tęcza świdrując ją wzrokiem. - Uruchomisz ten swój program i... - Owszem, mogłabym, ale chyba o czymś zapominasz - odrzekła walcząc z paniką. Wiedziała, że zaraz przestanie myśleć, a musiała, po prostu musiała wprowadzić do komputera jeszcze jedną komendę. Dwa słowa, tylko dwa słowa... - Czyżby? - spytał podejrzliwie. - No jasne, bo wystarczy, że wystukam... - Wyciągnęła rękę w stronę klawiatury, gdy nagle chwycił ją za nadgarstek żylastą dłonią. I zacisnął ją jak imadło. - Ja to zrobię - szepnął złowieszczo. Zwolnił uścisk, ale nadal nie spuszczał z dziewczyny wzroku. Sandy czuła, że nie jest w stanie wykonać najmniejszego ruchu. - Napisz: SKASUJ SANJO - powiedziała cicho, zdając sobie sprawę, że drżą jej palce u rąk. Bała się, i to bardzo. Ben i Charley w towarzystwie Roya Schultzheimera i strażników zwiedzali podziemny dom Rayneego. Była tu sam na sam z Tęczą i gdyby coś poszło nie tak... - S-k-a-s-u-j S-a-n-j-o - mruczał pod nosem Raynee wystu- kując polecenie litera po literze. - Teraz ENTER - podpowiedziała Sandy i odetchnęła z ulgą, kiedy Tęcza wcisnął klawisz, uruchamiając tym samym najbardziej niszczycielską funkcję pośpiesznie opracowanego programu i - o czym jeszcze nie wiedziała - wprowadzając drastyczne zmiany do systemu zabezpieczającego drogie oprogramowanie sieci komputerowej Jimmy'ego Pilgrima. Jednak zgodnie z jej oczekiwaniami i założeniami, absolutnie nic na to nie wskazywało: na ekranie monitora rozbłysły po prostu pełne otuchy słowa: PROGRAM SANJO WYMAZANY Z PAMIĘCI, i tyle. - Jasny gwint - wymamrotał Raynee z uśmiechem na złej twarzy. - Zdaje się, że ja też mam swego alchemika. Leżąc jak długa na patio Jake'a Locotty, Sierotka Marysia - co do niej zupełnie niepodobne - wykazała więcej rozumu niż odwagi i nie wahając się ani sekundy zdradziła wszystko, co wiedziała, a nawet to, co domniemywała na temat "supertęczy". Obrazowo i w szczegółach opisała wspaniałe "podróże" jakie odbywali razem ze Sierotką Marychą i Małym Williem, a Locotta i Rosenthal słuchali i słuchali, i byli coraz bardziej zszokowani. Podczas gdy Marysia sprzedawała wszystkich, którzy - tak twierdziła - mieli coś wspólnego z "supertęczą", Joe Tassio wysłał swoich ludzi, żeby odszukali jedyną żyjącą osobę, która - zdaniem prostytutki - mogła ich doprowadzić do źródła nowego, a już legendarnego narkotyku. Poszukiwania nie trwały długo. W środę za pięć szósta rano jeden z zawodowych morderców Tassia wywlókł z helikoptera półprzytomną, zakneblowaną i związaną kobietę - młodą i niezwykle piękną, jeśli nie liczyć podbitego oka. Rzucił ją w salonie u stóp Locotty i wręczył mu maleńki złożony papierek z jakimś napisem. - Znalazłem to w jej torebce - zameldował z szacunkiem. - "A siedemnaście" - przeczytał na głos Locotta. - Co to jest? - To jest właśnie to! - Sierotka Marysia, leżąca dotychczas w drugim końcu salonu, zerwała się na równe nogi. - To"supertęcza"! - zapiszczała i grzmotnęła na dywan, powalona silnym ciosem Tassia. - A więc to jest to, Rosey - szepnął Locotta. Ostrożnie rozwinął papierek i spojrzał bez słowa na ściśniętą warstewkę białawych kryształków. Rosenthal wzruszył ramionami, poślinił czubek palca koniu- szkiem obłożonego języka, wetknął go w proszek i wsunął między spierzchnięte wargi. Przez długą chwilę w salonie Jake'a Locotty panowała śmiertelna cisza. Wszyscy patrzyli na starego doradcę i księgo- wego. A potem... - O Jezu - szepnął Rosenthal i wytrzeszczył załzawione, nic nie widzące oczy. - Co "O Jezu"? - spytał Locotta wpatrując się w wiernego przyjaciela. - Co tam, do cholery, widzisz? - Kolory - wyszeptał Rosenthal. - Mnóstwo kolorów, Jake. Mogę... mogę ich dotknąć jak... - mówił coraz ciszej, a gdy napotkał wzrokiem przerażoną twarz Sierotki Marychy, zamilkł. - Chcesz trochę? - spytał. - Tak... proszę, bardzo proszę - odrzekła niepewnie. Rosenthal nabrał na palec odrobinę proszku i wyciągnął rękę do dziewczyny. Ku bezgranicznemu zdumieniu Locotty i Tassia, prostytutka zlizała nabożnie wszystkie kryształki narkotyku, po czym owinęła się czule wokół nóg Rosenthala, spoglądając na świat jak nasycona kotka. Nim zszokowany mafioso zdążył zareagować, Sierotka Marysia śmignęła obok strażnika i przypadła do stóp siedzącego na krześle doradcy. - Błagam - szepnęła zdesperowana - proszę, ja też, ja też. Jak długo tam jest? - spytał Locotta spoglądając na za- mknięte drzwi do sypialni, za którymi jego stary przyjaciel - niegdyś całkowity impotent - i dwie prostytutki oddawali się głośnemu i jednoznacznemu zajęciu. - Chryste, od czterdziestu pięciu minut - odrzekł zadziwiony Tassio. - Chcesz, żebym tam zajrzał? Locotta nie odpowiedział, patrząc na rozłożony papierek z proszkiem. - Coś nieprawdopodobnego - wymamrotał. - Po prostu coś nieprawdopodobnego. - Jake? - Hę? Co? Nie, nie, daj mu spokój - odrzekł niepewnie, jakby wahając się, czy wierzyć temu, co widzi i słyszy. I nagle się zdecydował. - A chuj tam - mruknął. Zanurzył palec w narkotyku i wsunął do ust kilka lepkich kryształków. Za kwadrans siódma maksymalnie zdenerwowany Tassio doszedł do wniosku, że dłużej nie może już czekać. Wpadł do sypialni i ledwie rzuciwszy okiem na dwie przecudowne, splecione w czułym uścisku kobiety - Zorza i niebieskooka blondyna szefa spały - zaczął potrząsać chrapiącym i spoconym Locottą. - Jake, do ciężkiej cholery! Obudź się wreszcie! Poskutkowało - Locotta się obudził. W niecałą godzinę od chwili, kiedy wypróbował na sobie działanie "supertęczy", capo mafii zachodniego wybrzeża był wypluty fizycznie, psychicznie i emocjonalnie. Otworzył oczy, ale do rzeczywistości jeszcze nie wrócił. - O Chryste... Nie, już nigdy... - wymamrotał z zamglonymi oczyma. Wtedy Tassio trzasnął go na odlew w twarz. Nie żałował krzepy: Locotta szarpnął się, głowa mu odskoczyła i... natych- miast doszedł do siebie. - Co jest, kurwa! - prychnął. Otworzył szerzej oczy, ujrzał przed sobą dwie piękne kobiety i wróciła mu pamięć. - Boże - wyszeptał słabo. - Joe, zawołaj tu Ala. Muszę mu... - Al nie żyje, Jake. Atak serca, tak myślę - odrzekł cicho Tassio. Zesztywniały Locotta gapił się na niego przez dobrą chwilę, wreszcie skinął głową. - Pomóż mi wstać, Joe. Tassio ubrał go, zaprowadził do kuchni, gdzie Locotta rzucił się zachłannie na filiżankę gorącej, ożywczej kawy. - Boże, Jake, kiedy znaleźliśmy Ala, myśleliśmy że ty też... - To nie trucizna, Joe - odparł chrapliwie Locotta. - Ten proszek działa, naprawdę działa. I to jak. Mówię ci, nigdy w życiu tak się nie czułem. - Jake - szepnął Tassio - organizacja. Jeśli się o tym dowiedzą... - Tak, wiem. Co zrobiłeś z tymi kurwami? - Z Sierotkami? - zapytał Tassio, żeby mieć absolutną pewność, o kogo chodzi. - Trzymamy je pod kluczem. Chcesz.. Locotta kiwnął głową. - Tak, ukryjcie je, głęboko. Ostatnia rzecz, jakiej nam teraz trzeba, to żeby zaczęły mleć ozorem na ulicy. - A co z tymi? - Tassio wskazał zamknięte drzwi do sypialni. Przed udręczonymi oczyma Locotty stanął jaskrawy, bajecznie kolorowy obraz... uczucia, tak, na pewno uczucia, które połączyło ich troje i zawiodło do szerokiego łoża. Przez chwilę wahał się, rozdzierany nieprzepartymi i całkowicie sprzecznymi pragnieniami. Zwyciężył głęboko zakorzeniony instynkt samozachowawczy. Locotta kiwnął głową. - Je też. Wstrząśnięty, zamilkł i drżącymi rękami sączył kawę. Tassio podniósł słuchawkę telefonu. - Powiedz mi, Joe - spytał po jakimś czasie mafioso - skoro ten zawszony łajdak wymyślił tak silny afrodyzjak, to dlaczego, do diabła, nie rozprowadza go zamiast "supertęczy"? Z tego co mówiła... jedna z nich, ta cała "supertęcza" nawet się do niego nie umywa. - Nie mam pojęcia, Jake. - Tassio naprawdę nie wiedział, o czym Locotta mówi. - Może postanowił zaczekać, aż klienci odwykną od koki i dopiero wtedy pchnie go na rynek. - Wiesz co? - rzekł poważnie Locotta, odzyskując stopniowo kontrolę nad targającymi nim uczuciami. - Jeśli kiedykolwiek do tego dojdzie, organizacja może zapomnieć o handlu kokainą i heroiną. - Jezu... - Tassio aż się wzdrygnął. - A wiesz dlaczego? Bo ten, kto raz weźmie ten afrodyzjak, już nigdy nie spojrzy na inne świństwo. Powstanie nowy rynek, Joe, nowy potężny rynek. Urwał, nie mógł mówić. Wiedział, że ani on, ani Joe Tassio tego nie dożyją. Na długo przedtem obarczą ich pełną odpo- wiedzialnością za rozpad wielomiliardowego imperium, za zrujnowanie superdochodowego interesu i... Chyba że coś wymyślą, chyba że sami zaczną produkować analog A-17. Tak, nic innego im nie pozostało, bo obaj dobrze wiedzieli, co znaczy obarczyć kogoś "pełną odpowiedzialnością". Wielu z tych "obarczonych" pochowali w płytkich grobach pod nowo wznoszonymi budynkami i pod autostradami. Znacznie więcej niż wielu. - Joe, musimy znaleźć tego kurewskiego alchemika - szepnął rozgorączkowany. - Bez względu na koszty. - Ale... - Milion dolarów. - Locotta oblizał spieczone wargi. - Go- tówką. Przekaż to chłopakom. Dla człowieka, który go znajdzie. Jeśli to konieczne, niech śledzą i Rayneego, ale znajdź mi tego sukinsyna! To najważniejsze. Chcę mieć tego alchemika! Zrozumiałeś? - Martwego? - spytał Tassio. Locotta pokręcił głową. - Nie, żywego - odrzekł z naciskiem. - Zdradzi nam swoją tajemnicę, żebyśmy mieli rozłupać mu czaszkę, wybebeszyć cały mózg i pokroić go w kawałeczki. Bo mówię ci, Joe, jeśli chcemy się z tego wyplątać, musimy zdobyć ten narkotyk. Innego wyjścia nie ma. 29 Dopiero w środę o wpół do ósmej rano, kiedy w poszukiwaniu wzmianki o tajemniczym alchemiku Jimmy'ego Pilgrima spróbowała dostać się do jednego z zastrzeżonych zbiorów, odkryła, że uruchomienie programu Sanjo spowodowało nieodwracalne zmiany w całej sieci. Odczekawszy, aż zostanie w końcu sama - pilnował jej strażnik, ale siedział w drugim końcu podziemnej sali - Sandy użyła przechwyconego przez program hasła Rayneego, żeby przywołać na ekran supertajny główny spis haseł. Miała nadzieję, że na długiej z pewnością liście znajdzie nazwisko nieuchwytnego chemika i... Aż wytrzeszczyła oczy. Początkowo ze zdumieniem, później z paraliżującym zaskoczeniem, wreszcie z coraz większym przerażeniem patrzyła na pojedyńcze hasło, które ukazało się na ekranie monitora. Było to hasło Rayneego. Natychmiast zdała sobie sprawę, że popełniła gdzieś błąd, że w programie Sanjo musiała zawrzeć instrukcje rozkazujące komputerowi skasować pozostałe hasła ze spisu głównego, dlatego maszyna informowała ją teraz, że zaakceptuje wyłącznie hasło Tęczy. A to z kolei znaczyło, że... Boże - pomyślała czując, jak ogarnia ją coraz większe odrętwienie. Przed chwilą unieruchomiła całą sieć komputerową Jimmy'ego Pilgrima. Siedziała, patrzyła otępiałym wzrokiem na niemal pusty ekran monitora i zastanawiała się, jak mogła popełnić tak horrendalny w skutkach błąd, kiedy do sali wszedł Ben. Stanął przy niej i spytał cicho: - Znalazłaś tego sukinsyna? - Czułym gestem potarł jej szyję i natychmiast zrozumiał, że coś jest nie tak. Jej mięśnie stężały, oczy miała przerażone. - Ben, chyba... - zaczęła szeptem i nagle zmieniła temat, opisując Kodzie "nowy" system zabezpieczenia danych, jaki opracowała dla sieci komputerowej Pilgrima. Do sali weszli Raynee, Schultzheimer, Shannon oraz trzech strażników. Na rozkaz Tęczy wszyscy stanęli wokół monitora. - No dobra - rzucił z uśmiechem Raynee. - Teraz pokaż im, jak... - Co się tu, do diabła, dzieje?! - Dudniący głos z drugiego końca sali. Ośmioro ludzi zgromadzonych wokół komputera, łącznie z Rayneem, odwróciło głowy. Do pomieszczenia wszedł brodaty mężczyzna w garniturze z kamizelką. Miał rogowe okulary. Raynee wyszczerzył usta w szerokim uśmiechu. - Sie masz! Co tu robisz? Mówiłeś, że jeszcze nie... - Dostałem twoją wiadomość o Generale - warknął Pilgrim. - Próbowałem się z tobą skontaktować, ale nie mogłem - dodał przechodząc przez szeroką matę. - Te przeklęte komputery... Napotkał wzrokiem Bena, Charleya i Sandy i jego lodowate czarne oczy zrobiły się wielkie jak spodki. - Kim są ci ludzie? - szepnął, tłumiąc w sobie dziką furię. Raynee wybuchnął śmiechem. - Nie denerwuj się, bracie. Komputer pracuje jak złoto. Właśnie go naprawialiśmy i... - Co?! Co robiliście?! - Wszystko w porządku, Jimmy. - Tęcza stracił trochę pew- ności siebie. - Ci ludzie są czyści - zapewniał - to oni go załatwili. - W kilku słowach streścił mu przebieg akcji na dom Generała. - I dlatego wpuściłeś ich tutaj!? - szepnął Pilgrim z niedo- wierzaniem. - Mówię ci, Ben, Charley i Sandy są czyści - powtórzył z naciskiem Raynee. - Wydano na nich nakazy aresztowania, są poszukiwani za morderstwo dwóch policjantów. Zimny analityczny umysł Jimmy'ego Pilgrima pracował na pełnych obrotach, skrawki informacji uzyskane z różnych źródeł w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin ułożyły się w jedną całość. - Ben Koda i Charley Shannon...? - spytał, wciąż nie wierząc własnym oczom i uszom. Wyraźnie zaskoczony Raynee kiwnął głową. - Tak jest. A skąd wiesz? Pilgrim nie wytrzymał. - Za morderstwo dwóch policjantów, hę?! - ryknął. - Ty durniu skończony! To są ci dwaj, którzy kręcili się na urwisku Torrey Pines, gdzie zostawiłeś tą rudą Kaaren! Odciski butów... Rzucił okiem na wielkie buty Shannona, na tenisówki Kody, przeniósł wzrok na ich twarze, gdy nagle zdał sobie sprawę, że Sandy cały czas stuka jak szalona w klawiaturę komputera. Rozwścieczony, skoczył ku niej i w chwili, gdy wydała ma- szynie komendę Załaduj Sanjo II i wcisnęła klawisz z napisem: "Enter", uderzył ją pięścią w szczękę. Potężny cios rzucił Sandy o ścianę. Straciła przytomność. Pilgrim już się odwracał, by wyładować gniew na Tęczy, gdy nagle jęknął i zszokowany, zgięty wpół, upadł na kolana - Ben kopnął go w pachwinę. W tym samym momencie Shannon zaatakował Rayneego: grzmotnął go tak silnie, że Tęcza upadł na komputerowy stolik, roztrzaskał go i w fontannie szkła z rozbitego kineskopu monitora runął na podłogę. Wybuchł chaos. Skorzystał z tego Roy Schultzheimer, który wydał z siebie przeraźliwy okrzyk bojowy ki-yi i zanim Ben zdołał zadać Pilgrimowi śmiertelne uderzenie kantem dłoni w nie osło- niętą szyję, trafił Kodę pięścią tuż za prawym uchem. Ben upadł. Ogarnięty furią Shannon napiął mięśnie, by ruszyć na Schultzheimera, gdy nagle usłyszał ostrzegawczy wrzask Rayneego: - Stój! Stój, bo poderżnę jej gardło! Charley odwrócił się i zobaczył, że wściekły, uwalany krwią morderca ściska w ręku brzytwę, że trzyma ją na gardle bezwładnej Sandy. Natychmiast znieruchomiał. Schultzheimer tylko na to czekał. Wykonał w powietrzu błyskawiczny półobrót, wyprowadził cios nogą i Shannon runął na podłogę obok nieprzytomnej koleżanki. David Isaac i Nichole Faysonnt stali przy tablicy zawieszo- nej w gabinecie obok laboratorium i prowadzili ożywioną dyskusję. Porównywali struktury trzech przetestowanych dotychczas analogów - tiopeiny B-16 oraz B-17 - i usiłowali określić najbardziej prawdopodobne siedlisko biologicznie czynnych molekuł. Zadzwonił telefon. Sekretarka Isaaca zawiadamiała go, że interesantka, umówiona na godzinę ósmą, przyszła kwadrans przed czasem. - Dziękuję, Michelle. Niech wejdzie. - Odłożył słuchawkę i spojrzał na Nichole. - Wiesz co? Zajmij się już przygotowaniami do syntezy A-18 - powiedział. - To nie potrwa długo. - Też jesteś ciekawy, prawda? - Uśmiechnęła się ciepło, wzięła ze stołu oprawiony w czerwone płótno notatnik i zniknęła za rogiem. - Osiągnęliśmy dzisiaj coś, co może przejść do historii - szepnął do siebie Isaac. Bo jeśli okaże się, że analog A-18 jest choćby minimalnie silniejszy od cudownie zmysłowej wersji A-17, to... Pukanie do drzwi. Isaac poderwał wzrok. - A, tak. - Obszedł biurko i wyciągnął rękę. - Pani...? - Sun-Wang. Tina Sun-Wang - odrzekła młoda kobieta. - Byłam doktorantką profesora Bacona. W zeszłym roku obroniłam pracę dyplomową. - Tak, oczywiście. Wspominała pani o tym podczas naszej wczorajszej rozmowy. - Wskazał jej krzesło, sam wrócił za biurko i usiadł w fotelu. - Przepraszam, jestem trochę rozkojarzony. Widzi pani, nasze badania... Odnieśliśmy dzisiaj niespodziewany sukces i dlatego... - Moje gratulacje, panie profesorze. - Tina uśmiechnęła się uprzejmie. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. - Ależ skąd. - Pokręcił głową, przepełniony euforycznym poczuciem sensu istnienia oraz samozadowolenia, co było jednym z efektów ubocznych (poza odzyskaną potencją) działania nieświadomie zażytego analogu B-17. - Zupełnie pani nie przeszkadza. Ale, hmm... czy zechciałaby pani wyjaśnić w czym mógłbym pomóc? - spytał z przyjemnym uśmiechem. - Wczoraj była pani bardzo tajemnicza. - Tak, wiem - odrzekła z lekkim zażenowaniem i sięgnęła do torebki. - Przepraszam, że nie mogłam nic więcej powiedzieć przez telefon, ale... - Położyła na biurku skórzany futerał z policyjną odznaką i pięć zdjęć. - Zadanie, nad którym pracuję, jest ściśle tajne, dlatego nie mogłam. Czy... czy coś się stało, panie profesorze? Nagle zdała sobie sprawę, że David Isaac śmiertelnie po- bladł. - Skąd... Skąd pani to ma? - Wytrzeszczonymi oczyma patrzył to na szokująco wyraźne fotografie wnętrza laboratorium na Orlej Górze, to na jej odznakę. - O tym właśnie chciałam z panem porozmawiać - wyjaśniła. - Widzi pan, pracuję od niedawna w policji. Tu, w San Diego, w laboratorium kryminalnym. Zgodziłam się wystąpić w roli specjalistki od nielegalnych narkotyków, żeby tym sposobem przeniknąć do sieci podziemnych laboratoriów. - Więc pracuje pani w policji - powtórzył wolno Isaac, najwyraźniej nie wierząc własnym uszom i oczom. Wzruszyła przepraszająco ramionami. - Tak. Wiem, że to wariactwo, ale ponieważ nie znam się na technologii wytwarzania narkotyków, poprosiłam ich o pozwolenie na skontaktowanie się z panem. Miałam nadzieję, że może mógłby mnie pan... - Nauczyć, jak się je produkuje? - spytał zdumiony. - Nie, nie. - Nie mając praktycznie żadnego doświadczenia w pracy policyjnej; uśmiechnęła się ostrożnie, nie rozpoznając wyrazu twarzy Isaaca. - Niezupełnie o to chodzi. To znaczy, gdyby pan mógł, byłoby wspaniale, ale interesują mnie przede wszystkim swego rodzaju... sztuczki... Rozumie pan, trochę magii, jak w cyrku, żebym mogła lepiej wejść w rolę. Pamiętam, że prowadził pan cykl wykładów z alchemii dla swoich doktorantów, więc pomyślałam sobie, że... - Że mógłbym zrobić z pani alchemiczkę? - wyszeptał cicho. - Tak, coś w tym rodzaju. - Kiwnęła niepewnie głową, nie wiedząc, czym go tak nagle zdenerwowała. - A to jest... To jest to podziemne laboratorium, które zamierza pani spenetrować? - spytał zdumiony. - Chyba tak. - Wzruszyła ramionami. - Szczerze mówiąc, jeszcze tego nie wiemy. - Uśmiechnęła się podświadomie. - Dostaliśmy te zdjęcia od kogoś, kto mnie tam wprowadzi i za mnie poręczy, ale ten człowiek nie zdradził nam lokalizacji laboratorium. Jadę tam z nim pojutrze, w piątek. Pod warunkiem, że do tego czasu zdążę się przygotować - dodała. - Więc nie wiecie nawet, gdzie to jest? - spytał Isaac chcąc zyskać absolutną pewność. - Nie, nie wiemy. Detektyw prowadzący sprawę twierdzi, że to typowe, że ten, kto... hmm, zdecydował się sypać, nigdy nie mówi wszystkiego do końca. Tym sposobem zachowuje coś dla siebie, ma argumenty do przetargu. - Rozumiem - szepnął czując, jak wali mu serce. - Widzi pan, właściwie to nie wiemy nawet, czy w tym laboratorium rzeczywiście wytwarza się narkotyki - mówiła dalej Tina. - Dlatego przyniosłam te zdjęcia. Pomyślałam sobie, że na podstawie fotografii będzie pan mógł powiedzieć, co tam produkują. - Fascynujące - Isaac przeglądał polaroidowe zdjęcia udając, że czyni to z wielką uwagą i starannością. W głowie miał mętlik. Gorączkowo próbował uporządkować myśli i wyciągnąć jakieś konkretne wnioski. Po chwili odłożył fotografie i spojrzał na Tinę. - Niestety, nie potrafię pani powiedzieć, co w tym laboratorium wytwarzają - oznajmił drętwo i, jak się mu zdawało, nienaturalnie głośno. - W samej aparaturze nie widzę nic nadzwyczajnego, ale... ale myślę, że coś wymyślimy i nauczę panią kilku, hmm, magicznych sztuczek. Zrobimy z pani prawdziwą alchemiczkę. - Cudownie. - Ale najpierw... - przerwał jej Isaac - najpierw muszę uzyskać zgodę dziekana wydziału. To niecodzienna sprawa, sama pani rozumie. - Wstał. Tina poczuła się bardzo niepewnie. - Przepraszam, panie profesorze, ale nie wiem, czy to możliwe. - Ach tak? A to dlaczego? - spytał Isaac ze wzmożoną czujnością. - Nasza operacja... Widzi pan, nasza operacja jest ściśle tajna. Pozwolono mi przyjść tu i porozmawiać z panem, bo zarekomendowałam pana jako wybitnego specjalistę uniwersy- teckiego, ale nie przypuszczam, żeby... - Rozumiem. - Isaac skinął głową, nie wierząc ani przez chwilę, że ta absurdalna sytuacja jest wyłącznie koszmarnym zbiegiem okoliczności. - A gdybym... gdybym tylko wspomniał rodzaj problemu? Gdybym nie wchodził w szczegóły? - No cóż, myślę, że tak byłoby o wiele lepiej - odrzekła wciąż lekko skonsternowana Tina. - Świetnie. - Sięgnął pośpiesznie do półki z książkami i zdjął z niej jakiś podręcznik w mocno zniszczonych okładkach. - Pójdę do dziekana, a tymczasem zechce pani zerknąć na to. Może filiżankę kawy? Moja asystentka pani poda. Z cukrem, ze śmietanką? - Bez dodatków, jeśli można - odrzekła, zdumiona nagłą uprzejmością profesora. - Mario! - zawołał w stronę otwartych drzwi. - Mogłabyś podać naszej młodej koleżance filiżankę kawy? - Odczekał, aż Nichole przytaknie, i znów spojrzał na Tinę. - Proszę poczekać. Wrócę za kilka minut - zapewnił z miłym uśmiechem i wyszedł z gabinetu. Zamknąwszy się w prywatnym laboratorium, Isaac spędził pięć długich, szarpiących nerwy minut, próbując wejść do sieci komputerowej Jimmy'ego Pilgrima. Bezskutecznie. Kiedy ekran monitora po raz kolejny wyświetlił tajemnicze słowa: Niepoprawny Kod Wejściowy, profesor usłyszał delikatne stukanie do drzwi. - Tak? Kto tam? - spytał czyniąc rozpaczliwy wysiłek, by zachować spokój i wreszcie coś wymyślić. - To ja. Skoczył do drzwi, otworzył je, wciągnął Nichole do środka, zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku. - Co się stało? - spytała. - Policja. - Mówił szeptem, chociaż gabinet, gdzie siedzia- ła, taką przynajmniej miał nadzieję, Tina Sun-Wang, był oddalony o dobre dziesięć metrów od zamkniętego laboratorium. - Co?! - Nichole wytrzeszczyła oczy. - Sun-Wang, jedna z zeszłorocznych doktorantek Allena Bacona. Pracuje teraz dla tutejszej policji. - Isaac streścił jej pośpiesznie zdumiewającą rozmowę, jaką odbył z niedoświadczoną chemiczką sądową. - Boże - wyszeptała Nichole. - To pułapka, to na pewno pułapka, prawda? - Chyba tak. - W takim razie co...? - Nie wiem - wyznał kręcąc głową. - Ale musimy coś zrobić. I to szybko. Natychmiast. Jimmy Pilgrim stał przy biurku w podziemnej kryjówce Rayneego. Wykrzywiając z bólu twarz, spoglądał wściekle na dwóch wciąż nieprzytomnych agentów (Tęcza i Schultzheimer przeszukiwali zakutego w kajdanki Shannona). Zadzwonił telefon. - Kto to? - warknął zerkając na Rayneego. Tęcza spojrzał na niego i wzruszył ramionami. - Nie wiem. Odkąd zainstalowaliśmy komputery, nikt tu nie ma prawa dzwonić, jak kazałeś. - Zabierz ich stąd. I to migiem. Odczekał do piątego dzwonka i podniósł słuchawkę. - Halo? - burknął. - Tu Isaac - wybełkotał profesor. - Chciałem... - Co pan najlepszego wyczynia? - Pilgrim omal nie krzyknął. - Ma pan komputer! Mówiłem panu, żeby korzystać z komputera! - Próbowałem, do ciężkiej cholery! - szepnął Isaac, starając się nie podnosić głosu. - Próbowałem, ale nie mogę wejść do sieci! Ktoś zmienił moje hasło! - Co?! - ryknął Pilgrim. - Hasło?! Co pan...? - I nagle coś sobie przypomniał. Sandy Mudd. Zanim komputer poszedł w drzazgi, dziewczyna zawzięcie na nim pisała. I Raynee. Co on takiego powiedział? Że komputer pracuje jak złoto, bo właśnie go "naprawiali". - Niech to szlag! - Zaczął szaleć, lecz nagle dotarły do niego następne słowa Isaaca. - Że co!? Co pan powiedział!? - wrzasnął i z rosnącym przerażeniem wysłuchał relacji profesora o niespodziewanej i niezrozumiałej wizycie Tiny Sun-Wang. - Jest pan pewien, że nie wiedzą, gdzie jest laboratorium? - spytał, kiedy Isaac skończył. Jednocześnie próbował myśleć, próbował wykoncypować, kto jeszcze, poza Rayneem, Schultz- heimerem, Drobeckiem i poza trzyosobową obstawą, której bezgranicznie ufał, znał lokalizację prototypowego laboratorium na Orlej Górze. Nikt. Co znaczyło, że nie tego laboratorium szukają. A po- nieważ pierwszy z tych przeznaczonych do dzierżawy obiektów miał być gotowy dopiero w sobotę... - Nie, chyba nie - odrzekł w końcu Isaac. - Ale dziewczyna mówi, że jedzie tam w najbliższy piątek. Ktoś ma ją wprowadzić, ktoś od was. ...pozostawało tylko laboratorium na Anza-Borrego. I Bobby Lockwood. Części układanki trafiły na swoje miejsca i Pilgrim uśmiechnął się lodowato. Tak, doskonale pamiętał, jak Lockwood zareagował na wiadomość o karze dla Jamiego MacKenzie. A teraz, kiedy MacKenzie umarł... Oczywiście. To ciekawe, ale Jimmy Pilgrim był niemal dumny ze sposobu, w jaki Lockwood postanowił się na nim zemścić. Jakby rzucił mu rękawicę, tak, bo wprowadzenie policyjnego chemika do jednego z tajnych laboratoriów było imponującym i znakomicie skalkulowanym wyzwaniem. Było aktem oporu, który mógłby z powodzeniem wypalić, zwłaszcza teraz, kiedy Pilgrim potrzebował kolejnej przynęty, żeby na dwa, trzy dni zająć czymś Locottę. Niestety zdał sobie sprawę, że poświęcenie laboratorium na Anza-Borrego oznaczało również stratę Drobecka. Ale mniejsza z tym. Chodziło przede wszystkim o to, żeby Locotta znalazł swego "alchemika", a przynajmniej żeby tak myślał. Wtedy przypomniał sobie o dwudziestu dwóch półkilogramowych paczkach kokainy, które wymienili z dealerami na zasadzie dwie paczki narkotyku za paczkę "supertęczy". Kazał Drobeckowi przewieźć je na Orlą Górę. - Raynee - krzyknął zakrywając słuchawkę ręką - łap Dro- becka! I to natychmiast. Powiedz mu, że odwołuję dostawę na Orlą Górę. Każ mu zostać na miejscu. Niech pomaga przy produkcji. - A jeśli już wyjechał? - Nie wyjechał. Ten gruby sukinsyn nienawidzi wcześnie wstawać. - Przystawił słuchawkę do ucha i mruknął: - Dobrze, zajmę się tym, profesorze. A propos. Chodzą słuchy, że analog A- 17 jest czymś w rodzaju silnego afrodyzjaku. Wie pan coś na ten temat? - Siedemnastka? - zdziwił się Isaac. - Przecież to jeden z pierwszych dwóch analogów, jakie wam wysłałem. Pierwsza przesyłka zawierała tiopeinę i A-17. Przetestowaliście go i stwierdziliście, że jest do niczego. - Tak, pamiętam - warknął Pilgrim przypominając sobie, że fiolki z dwoma pierwszymi analogami odbierał nie kto inny jak... Bylighter i że przez zamieszanie, jakie wybuchło w trakcie pierwszych prób, stracili kilka niezmiernie cennych dni produkcyjnych. Tak więc zamiast spokojnie upłynniać zapas "supertęczy" B-16, niezbędny do przeprowadzenia pierwszej fazy przebiegłej gry, Pilgrim musiał teraz rzucić na szalę absolutnie wszystko i musiał zrobić to w chwili, kiedy w całym mieście grasowali myśliwi Locotty, kiedy z coraz większą desperacją szukali jego, podległych mu ludzi oraz tajemniczego alchemika. Tak, zwłaszcza alchemika. Lecz kiedy powstanie setka laboratoriów - myślał - kiedy wszystkie ruszą, kiedy zaczną produkować tony nowych analogów, będzie za późno. Wiedział o tym. Wiedział, że jeśli Jake Locotta nie zechce wypaść z gry, wcześniej czy później będzie musiał przyjść do Canossy. Bo tylko Jimmy Pilgrim miał dostęp do profesora Davida Isaaca i jego cudownych analogów. Tak jest i tak zostanie, nawet jeśli własnoręcznie będzie musiał zniszczyć źródło wymarzonych narkotyków. Wiedział też, że sprawa wymaga zgrania w czasie, choć czasu miał bardzo mało. Zdarzenie goniło zdarzenie, wielu z nich po prostu nie mógł przewidzieć bez względu na staranność, z jaką wszystko zaplanował. Przez krótką chwilę żałował, że pozwolił Rayneemu wyeli- minować tego nieszczęsnego handlarzynę, tego parszywego Bylightera. Żałował, bo teraz z przyjemnością rozerwałby mu gardło na strzępy i to gołymi rękami. Za zmarnowany czas, za stracone szanse. Co więcej, istniała wprost przerażająca możliwość, że analog A-17, ten, który dostali od Isaaca dziesięć dni temu, może być prawdziwym "marzeniem alchemika", narkotykiem wszechczasów. - Instrukcje technologiczne do A-17 - warknął do słuchawki. - Ma je pan? - Są w komputerze - odrzekł ostrożnie Isaac. - Ale nie mogę się do nich... - Komputery naprawimy, profesorze - syknął Pilgrim.- Potrzebuję ich teraz, natychmiast. Pańskie notatki? - Kazał mi pan je zniszczyć. - Wiem, co kazałem - szepnął złowieszczo Pilgrim. - Proszę pana o... - Mam w sejfie notatnik - wyznał profesor. - Jest tam wszystko co potrzeba. - Dobrze. - Pilgrim zamknął na chwilę oczy, żeby zebrać myśli. Nie, teraz nie mógł stracić głowy. - Czy może pan stamtąd wyjść, nie wzbudzając jej podejrzeń? - Hmm... Chyba tak, ale... - Chcę pana widzieć w tym laboratorium. Jak najszybciej - warknął zdecydowawszy, że najwyższy czas wyeliminować profesora z gry. - I proszę nie zapomnieć notatnika - dodał z naciskiem. - Ale... Ale mówił pan przecież, że takie spotkanie jest zbyt niebezpieczne - wyjąkał Isaac. - Nadal chce pan resztę manuskryptu Marii? - spytał Pilgrim. - Słucham? - Przywiezie pan notatnik, dostanie pan pozostałe kartki. To dwie i pół godziny drogi. Niech się pan lepiej pośpieszy - szepnął zimno. Trzasnął słuchawką, wykonał dwa szybkie telefony, żeby uruchomić pułapkę z nową przynętą, po czym spojrzał na Rayneego. - Zostaniesz tu z Royem - rozkazał. - Dowiedz się, co to za spryciarze, i podłącz zapasowy terminal. Jak tylko wycisnę z tej suki, co zrobiła z naszymi komputerami, natychmiast dam ci znać z Orlej Góry. Skinął na trzech uzbrojonych w Uzi ochroniarzy, wszedł do gabinetu, chwycił nieprzytomną Sandy za koszulę i powlókł ją w stronę podziemnego garażu. - I nie zapomnij! - krzyknął przez ramię. - Zatrzymaj Dro- becka w laboratorium na Anza-Borrego! Profesor Isaac spojrzał na Nichole i powiedział: - Chce, żebym przywiózł na Orlą Górę opis technologii wytwarzania A-17. Mówi, że za twój notatnik da nam resztę manuskryptu Marii. Nichole Faysonnt spojrzała na oprawiony w czerwone płótno skoroszyt. Jej nazwisko na okładce było przekreślone i zastąpione imieniem, jakim Isaac się teraz do niej zwracał. Maria. - To znaczy, że już nie jesteś mu potrzebny - szepnęła. - Jeśli tam pojedziesz, zabije cię. - Masz rację. Ale nie zdaje sobie sprawy z jednego. Z tego, że ja go również nie potrzebuję. Już nie. - Ujął jej głowę obiema rękami i delikatnie pocałował. - Po co mi manuskrypt Marii, skoro mam samą Marię, prawda? - Znów ją pocałował i przez chwilę stali objęci i zagubieni w kolorowych narkotycznych wizjach. - Co teraz? - spytała w końcu Nichole. - Zbierz wszystkie składniki do produkcji osiemnastki, których nie moglibyśmy kupić bez wzbudzania czyichś podejrzeń. - Sięgnął na półkę i do swojej zniszczonej walizeczki zaczął pakować małe fiolki drogich chemikaliów. - Więc nie zamierzasz...? Pokręcił głową. - Jeśli chcemy przeżyć i kontynuować naszą pracę, możemy zrobić tylko jedno. - Spojrzał na Nichole, na młodą doktorantkę, którą teraz naprawdę uważał za swoją wymarzoną Marię. - Musimy uciekać. Tego środowego ranka Jake Locotta pił kawę w kuchni i robił wszystko, żeby nie słyszeć głosów ludzi Tassia, którzy do dwóch furgonetek przenosili cztery owinięte prześcieradłami zwłoki. Zadzwonił telefon. Odebrał Joe Tassio. Słuchał chwilę, a potem spojrzał na mafiosa ze złośliwym uśmiechem na twarzy. - Wygląda na to, że milion dolców zrobiło swoje - powie- dział. - Wiemy gdzie jest laboratorium Pilgrima. Właśnie do- staliśmy cynk. Tina Sun-Wang siedziała w gabinecie profesora Isaaca już od kwadransa. Znudził ją "suchy" podręcznik, więc zaczęła rozglądać się po wnętrzu wypełnionym książkami i dokumentami. Nie dostrzegając nic interesującego, spojrzała na wiszącą z tyłu tablicę, zapisaną skomplikowanymi wzorami i diagramami. Postanowiwszy sprawdzić, ile jeszcze pamięta z nazewnictwa chemicznego, zaczęła odcyfrowywać pierwszy, niezwykle złożony schemat. - Jeden... - szeptała - jeden... dwa... tienyl... cykloheksyl... pipidryna. - Urwała. W jej głowie odezwał się alarmowy buczek. Przekonana, że popełniła błąd, wbiła oczy w tablicę i spraw- dziła schemat raz jeszcze. W górnej części kręgosłupa i w rękach poczuła nieprzyjemne mrowienie. - Jeden-jeden-dwa-tienyl-cykloheksyl... pipidryna - powtó- rzyła. - Boże. Nic nie rozumiejącym wzrokiem patrzyła na tablicę przez dobre pół minuty. Wreszcie wstała i podeszła do drzwi wiodących do głównego laboratorium, żeby sprawdzić, czy jest tam ta dziewczyna... Zaraz, jak jej na imię? Maria? Lecz asystentki Isaaca tam nie było. Wtedy, jak we śnie, Tina chwyciła książkę telefoniczną leżącą na biurku profesora, szybko odszukała numer centrali biura szeryfa okręgu San Diego i nakręciła go drżącymi palcami. - Z detektywem Martinem DeLaurą proszę. Tylko szybko, błagam, to bardzo pilne - szeptała. Sierżant Wilbur Hallstead odebrał telefon dokładnie po dwudziestu trzech sekundach. Tina liczyła je, obserwując wolno pełznący sekundnik na zegarze ściennym nad biurkiem profesora i nasłuchując nerwowo, czy nikt nie nadchodzi. - Hallstead. - Mówi Tina Sun-Wang z policji San Diego. Muszę natychmiast rozmawiać z detektywem Martinem DeLaurą. - Pani jest tą chemiczką, która... - Tak, to ja. Niech pan posłucha, muszę... - DeLaura przed chwilą wyszedł. Powiedział, że jedzie na uniwersytet, żeby się z panią spotkać. - Chryste. Czy może go pan złapać przez radio? - Chyba tak. To takie pilne? - Bardzo - odrzekła zdenerwowana. - Proszę mu powiedzieć, że jestem w gabinecie profesora Davida Isaaca w głównym gmachu wydziału chemii, na trzecim piętrze. Niech się pośpieszy. Tu się dzieje coś dziwnego i chyba... chyba popełniłam straszny błąd. Zmęczony, zlany potem Lockwood zbiegł po schodach do piwnicy laboratorium na skraju pustyni Anza-Borrego i zdążył odebrać telefon po czwartym dzwonku. - Tak? Rozpoznał wściekły głos Rayneego i od razu wzmógł czujność. - Gdzieś ty do diabła, był?! Dzwonię i dzwonię! - Wyszedłem na dwór - odrzekł pośpiesznie Bobby. - Na kilka minut, żeby się przewietrzyć. Te chemikalia... - Drobeck - warknął Tęcza. - Gdzie on jest? Chcę z nim pogadać. - Wyjechał wczesnym rankiem, kilka godzin temu. Powiedział, że jedzie w góry. - Wziął kokainę? - Oczywiście. Powiedział, że musi ją... - Kurwa mać! Słuchaj, zostań na miejscu. Zostań w labo- ratorium, żebym mógł się z tobą w każdej chwili skontaktować, jasne? W południe przyjedziemy tam z Pilgrimem. Chcemy sprawdzić, jak idzie robota. Kapujesz? - I trzasnął słuchawką. Przez kilka minut zamyślony Bobby Lockwood stał w zapia- szczonej, przesiąkniętej eterem piwnicy. Dlaczego akurat teraz? - dumał. Dlaczego akurat teraz usłyszał ten cichutki nerwowy szept? Co go sprowokowało? Coś w głosie Rayneego? Gryzące opary? A może świadomość, że gra w koszmarnie niebezpieczną grę? Bobby nie wiedział co. Ten szept podpowiadał mu, że pora wziąć dupę w garść i jak najprędzej stąd zmiatać. Odwiesił słuchawkę, wyszedł na gorące poranne słońce, wsiadł do samochodu, wcisnął gaz do dechy i ruszył w stronę głównej drogi wiodącej na lotnisko w Palm Springs. Zamierzał szybko pokonać sto czterdzieści kilometrów krętej pustynnej drogi i wsiąść do pierwszego samolotu odlatującego do Anchorage na Alasce. Do Anchorage albo gdziekolwiek indziej, byleby tylko w tamtym kierunku. Bobby uznał, że nadeszła pora, by wziąć do serca cenne rady zmarłego ojca i dokonać ostatecznego wyboru. Dokonał go - zboczył z dotychczasowej ścieżki życia i na złamanie karku pędził nową. Prawie mu się udało. 30 Zastawiając pułapkę na ludzi Jake'a Locotty, Jimmy Pilgrim wyszedł z trzech całkowicie logicznych założeń. Po pierwsze: zakładał, że cynkiem zdradzającym obecność Simona Drobecka, Bobby'ego Lockwooda oraz nie do końca jeszcze zsyntetyzowanego narkotyku w laboratorium na Anza-Borrego przyciągnie uwagę Locotty i Tassia. Po drugie: sądził, że zapowiedź przyjazdu jego i Tęczy - niby celem sprawdzenia postępu prac - zatrzyma tam Locottę na kilka godzin bez względu na to, czy Drobeck zdradzi lokalizację górskiego laboratorium czy nie. Wreszcie po trzecie: uważał, że kiedy do piwnicy na skraju Anza-Borrego wpadną ludzie szeryfa - bo oni też dostali odpo- wiedni cynk - obecność dwudziestu dwóch półkilogramowych paczek kokainy postawi Locottę w bardzo niekorzystnym świetle i unieruchomi go na co najmniej dwa, trzy dni. A właśnie tyle czasu Pilgrim potrzebował. Ale plan wypalił nie do końca. Zauważywszy szybko odjeżdżający samochód Bobby'ego Lockwooda, Locotta zaprzestał obserwacji ponurego domu z żużlowych pustaków i kazał pilotowi śmigłowca zepchnąć uciekający pojazd na piaszczyste pobocze. Jednocześnie dżipy i wozy terenowe Tassia błyskawicznie otoczyły domniemane laboratorium Pilgrima. Dziesięa minut później przerażony Bobby Lockwood siedział przywiązany do krzesła w cuchnącej eterem piwnicy i rozdygotany opowiadał wszystko, co wiedział na temat analogów, Simona Drobecka, "alchemika", który zaprojektował prototypowe laboratorium położone gdzieś w górach, o trzy godziny jazdy od San Diego, oraz na temat spodziewanej wizyty Jimmy'ego Pilgrima. Tymczasem Joe Tassio skontaktował się telefonicznie z małą armią ludzi przeczesujących południe Kalifornii w poszukiwaniu Tęczy i jego szefa. Jake Locotta nabierał właśnie pewności - dzięki umiejętnie stosowanym bodźcom bólowym - że płaczliwie chętny do współpracy małolat naprawdę nie wie, gdzie zlokalizowano górskie laboratorium, gdy wtem w drugim końcu piwnicy rozległ się krzyk Tassia: - Jake! Namierzyli Pilgrima! - Gdzie? - Mafioso zostawił całego jak dotąd Lockwooda samemu sobie i ruszył do telefonu. - Chwileczkę. - Joe słuchał chwilę, po czym spojrzał na Locottę ze złośliwym uśmiechem na surowej twarzy. - Na lotnisku Palomar, koło Oceanside. Jest z nim pilot, trzech ochroniarzy i jakaś dziewczyna. Wystartowali helikopterem pół godziny temu. Lecą na północny wschód. Nasz samolot śledzi ich z góry. Niecierpliwe oczy Locotty pałały z trudem hamowaną furią. - Niech kilku chłopców rozbierze tę ruderę do fundamentów. Pustak po pustaku - rozkazał z lekkim uśmiechem. - Jedziemy, Joe. Zajmiemy się tym skurwysynem osobiście. I tak, kiedy w odpowiedzi na anonimowe doniesienie jednego z ludzi Jimmy'ego Pilgrima spóźniony oddział zastępców szeryfa okręgu San Diego i Paul Reinhart przybyli w końcu na skraj Anza- Borrego, nie było tam już nic interesującego, poza resztkami osadu na dnie rozmontowanej aparatury, pięcioma "żołnierzami" Locotty, którzy natychmiast, i bez słowa, oddali się w ręce stróżów prawa oraz nader wdzięcznego młodego człowieka nazwiskiem Bobby Lockwood, którego zajęci ciężką pracą siepacze nie zdążyli jeszcze zlikwidować. Wysiłek fizyczny niezbędny do przeniesienia dwudziestu dwóch półkilogramowych paczek kokainy do saloniku chatki na Orlej Górze nie przypadł Drobeckowi do gustu. I to wcale, bo musiał obracać aż siedem razy, do samochodu i z powrotem, zanim ostatni szczelnie owinięty plastikową folią pakunek znalazł się na swoim miejscu. Normalnie tego rodzaju pracę zleciłby bez wahania Lockwoodowi, ale pomijając już problemy związane z przestrzega- niem tajemnicy i środkami bezpieczeństwa, które otyły chemik i tak by zlekceważył, dzień ten był dla Simona Drobecka dniem szczególnym. Dzisiaj obchodził urodziny. Dlatego ten właśnie ranek prze- znaczył na coś specjalnego i chciał go spędzić w samotności w laboratorium na Orlej Górze. Choć z drugiej strony to niezbyt precyzyjne określenie, albowiem Drobeckowi ktoś towarzyszył. Chemik wyszedł do samochodu po raz ósmy i wrócił do chatki z lśniącym pytonem, owiniętym wokół ramion i brzucha. Zapaliwszy światło, zszedł do piwnicy i zdał sobie sprawę, że... Tak, było coś, co mogło zakłócić urodzinową uroczystość. Otóż istniało duże prawdopodobieństwo, że maleńki nieuchwytny szczurek znalazł wyjście z podziemnego laboratorium i czmychnął na wolność. Co prawda Drobeck zatkał przedtem dwie dziury w okiennej framudze i w futrynie, ale... Zamknął drzwi i kiedy układał ukochanego pytona na chłodnej betonowej podłodze, ze sterty porwanego papieru i tektury dobiegł go jakiś cichutki odgłos. Zadowolony chemik uśmiechnął się. Ten odgłos wydawały maleńkie łapki uciekającego w panice szczurka. Kiedy wygłodniały pupilek Drobecka rozpoczął swoje oślizgłe łowy, chemik zasiadł do nowego komputera, żeby się trochę rozerwać, jednak szybko stwierdził, że maszyna nie akceptuje jego hasła. Skoncentrowany na ekranie monitora, odseparowany od świata warstwą cegieł i ziemi, Drobeck nie słyszał łoskotu śmigieł nadlatującego helikoptera. Co więcej, lekko poirytowany nieoczekiwanym problemem, omal nie przegapił wydarzenia, o którym tak długo marzył. Wyczuwając nieokreślone napięcie, Drobeck obrócił się wolno na krześle w chwili, kiedy pyton uniósł łeb, wygiął szyję w charakterystyczny kształt przypominający literę "S" i ze ślepiami utkwionymi w białym puszystym gryzoniu - szczurek węża nie widział, bo delektował się smakiem izolacji całych metrów kabla zainstalowanego przez profesora Isaaca - milimetr po milimetrze sunął ostrożnie naprzód. Simon Drobeck odetchnął głęboko i zamarł w oczekiwaniu. Pokryty siatkowym wzorkiem, gruby jak udo mężczyzny pyton wziął ostatnią poprawkę, sprężył się i runął na maleńkiego gryzonia, chwytając go w straszliwą paszczę. W okamgnieniu zdarzyły się cztery rzeczy naraz. W ostatnim ułamku sekundy biały szczurek zdał sobie sprawę, co się zaraz stanie, i otworzył pyszczek, żeby piskliwie zaprotestować. Nie zdążył. Wąż zwarł bezlitosne szczęki, skutkiem czego ząbki gryzonia wbiły się głęboko w smakowitą izolację. Zaraz potem pyton szarpnął gwałtownie łbem i całym ciel- skiem, co spowodowało, że mikroskopijne ząbki szczurka rozerwały kilka włókien miedzianego przewodu... ...a to z kolei pociągnęło za sobą dalsze konsekwencje: w wyniku zetknięcia się kabla prowadzącego do pompy próżniowej z ząbkami ofiary, tudzież kłami myśliwego, przez unerwione tkanki dwóch jakże różnych od siebie zwierząt popłynął prąd pod napięciem stu trzynastu woltów... ...a ponieważ szczurek zdążył uprzednio przegryźć kabel uziemiający tak starannie zainstalowany wiele dni temu przez profesora Isaaca, z przewodu strzeliła maleńka iskierka, która momentalnie podpaliła nisko zalegające opary eteru. W chwili, gdy trzech ochroniarzy Pilgrima wyważyło drzwi, a wielce zadowolony Drobeck wciągnął w płuca ostatni głęboki haust powietrza - przez króciuteńką, na jego szczęście, chwilę zdawało mu się, że oddycha płynnym ogniem - nastąpiła ogłuszająca eksplozja i z okien piwnicy trysnęły gejzery rozszalałego ognia. Ben Koda leżał bezwładnie na zimnym betonie, dryfował w mglistych rejonach półświadomości i zastanawiał się, dlaczego ktoś usiłuje kopnąć go w żebra. - Tak, otwórz oczy. No obudź się wreszcie! - syknął Charley Shannon trącając przyjaciela czubkiem olbrzymiego buciora. - Gdzie...? - wyszeptał słabo Koda chwytając się za bolącą potylicę. Zdał sebie sprawę, że gdziekolwiek byli, panowała tam prawie namacalna ciemność. Spróbował dźwignąć głowę, ale zdecydował, że jeśli nie chce zwymiotować, lepiej będzie zostawić ją w spokoju. Gdzieś w mrocznych zakamarkach umysłu dzwoniły mu słowa: "wstrząśnienie mózgu". Usiłował sobie przypomnieć, co, jakim cudem, dlaczego... i w końcu sobie przypomniał. - Sandy - wychrypiał walcząc z falą nudności napływającą z głębi żołądka. - Gdzie Sandy? - Pilgrim ją zabrał - mruknął niewidoczny Shannon. - Słyszałem, jak mówił, że jadą do jakiegoś laboratorium. Chce, żeby mu powiedziała, jak naprawić te pieprzone komputery. Ben wolno poruszył głową. Spróbował ustalić, jak ciężko go ranili, i po chwili doszedł do wniosku, że jest tylko posiniaczo- ny, że reszta to tylko nerwy. Tak, kości miał chyba całe. Usiłował nie myśleć o Sandy, o Pilgrimie i o Tęczy. Odetchnął kilka razy i spytał: - Gdzie my, do diabła, jesteśmy? - W sali obok gabinetu Rayneego - wymamrotał Shannon. - Wrzucili nas tutaj parę minut temu. Ten pierdolony skurwy- syn ryczał przy tym ze śmiechu. - Cały jesteś? - Ręce mam skute na plecach. Poza tym nic mi... - Dobrze się bawicie? - zaskrzeczał mały głośnik ukryty w niszy pod sufitem. - Chodź tutaj i zobacz, dupku - mruknął głośno Ben domyślając się, że w sali jest pełno mikrofonów. Raynee parsknął śmiechem. - Nie, chyba tego nie zrobię. Ale owszem, mógłbym, powtarzam, mógłbym was stamtąd wypuścić, jak tylko mi coś o sobie opowiecie. - Znasz jakiś powód, dla którego chcielibyśmy stąd wyjść? - spytał Koda Charleya. - Poza powodem oczywistym, rzecz jasna. - Nie, ale gwarantuję, że on go zna. - Shannon wbił oczy w ciemność i nagle dojrzał w niej maleńką, odległą, świecącą żółtawo plamkę, która... unosiła się nad podłogą? Ben poruszył głową i stwierdził, że ból jest chyba nieco mniejszy. - Czasy, kiedy baliśmy się ciemności, już dawno minęły, ty czubku - zawołał. - Czyżby? - szydził Raynee, który obserwował ich z Schultzheimerem na monitorze podłączonym do kamery wyposażonej w obiektyw czuły na podczerwień; zasłonięta odpowiednim filtrem żarówka pod sufitem ciemnej sali zapewniała światło niezbędne do funkcjonowania systemu zdalnej obserwacji. - W takim razie chyba zapalę światło, hę? - rzucił do mikrofonu. - Gdybym tego nie zrobił, moglibyście jeszcze pomyśleć, że lepiej wam było po ciemku. - Zachichotał. - Czy widzicie te dwie żółte plamki? - Po lewej - szepnął Charley. - Tak, widzimy - potwierdził Koda. - Co to? Lampki na Wszystkich ®więtych? O kurwa! Raynee przekręcił włącznik prądu i salę, w której leżeli Koda i Shannon, zalało przytłumione błękitnawe światło - wy- starczająco jasne, by agenci mogli ujrzeć pięciometrową królewską kobrę, a królewska kobra ich. Olbrzymi wąż czyhający sześć metrów dalej uniósł nad podłogę co najmniej półtora metra swego cielska, rozłożył kaptur i ostrzegawczo syknął. Ben i Charley aż podskoczyli. W popłochu wycofali się pod ścianę, jak najdalej od przerażającego gada. - Jak mówiłem, jeśli chcecie stamtąd wyjść, zacznijcie mówić - przypomniał im wesoło Raynee patrząc, jak suną wzdłuż ściany, uciekając od agresywnej kobry broniącej swego terytorium. - Przecież wiesz, kim jesteśmy ty chuju złamany! Powie- dzieliśmy ci! - wrzasnął Koda do oka widocznej teraz kamery. Cofali się, wciąż się cofali nie chcąc, żeby kobra zapędziła ich do rogu sali, która stała się raptem bardzo mała i ciasna. - No dobrze, skoro tego chcecie... To Pilgrim zaprojektował tę salę. I wymyślił rozgrywaną tu grę, za którą tęczowo rozmyta osobowość Rayneego wprost przepadała. Jimmy chciał być pierwszym graczem. Nalegał na to i siedział w ciemnym pokoju przez całą godzinę, czym piekielnie Rayneemu zaimponował. Cholernie mu zaimponował, bo w ciągu sześćdziesięciu minut straszliwy gad - Raynee widział to na monitorze - przepełznął obok nieruchomych nóg Pilgrima aż pięć razy. W przeciwieństwie do Jimmy'ego, Tęcza nie wiedział, że natura nie wyposażyła kobry w organy czułe na bodźce cieplne, jakimi obdarowała żmije, jej dalekie krewniaczki. - ...Sprawdzimy, czy naprawdę nie boicie się ciemności. - Raynee wybuchnął głośnym śmiechem, przekręcił włącznik prądu i sala zatonęła w morzu czerni. Zatonęło w nim wszystko oprócz pary okrutnych, żółtych ślepiów zawieszonych teraz pośrodku aksamitnej nicości. Ślepia były coraz bliżej. Metaliczny szczęk zamka - Schultzheimer załadował strzelbę. Raynee odwrócił głowę i nie widział, że Koda upadł nagle na kolana przed Shannonem, który nie ustawał w wysiłkach, żeby uwolnić ręce z kajdanek. - Obserwuj ślepia i nie ruszaj się! - szepnął Ben manipulu- jąc odrętwiałymi palcami. - Mów, kiedy podpełznie bliżej. - Kurwa, ona już jest blisko - odrzekł Shannon drżącym głosem. - Nie wiem, co knujesz, ale lepiej się pośpiesz. - Jak blisko? - spytał Koda usiłując nie słuchać szeleszczą- cego odgłosu, jaki wydawało cielsko kobry sunącej po chropowatym betonie. - Blisko, cholernie blisko, stary - szepnął Charley zahipno- tyzowany wahadłowymi ruchami pałających wściekłością oczu, które robiły się coraz większe i większe, coraz wyrazistsze. W sali rozbrzmiał echem głos Rayneego: - No nie, panowie. Chyba się tam nie modlicie! - Tęcza skierował kamerę w dół, a rozbawiony Schultzheimer oparł strzelbę o biurko i przysunął krzesło bliżej monitora. - Podnieś nogę! Teraz! - wrzasnął Koda. Zerwał się z podłogi, wykonał błyskawiczny obrót i uzbrojoną w but ręką uderzył w żółte okrutne ślepia. Usłyszeli gwałtowny syk, podobny do syku szybko uchodzącego powietrza - kobra rozdziawiła szeroko paszczę i zaatakowała. Zderzenie podeszwy ciężkiego buta z pyskiem królewskiego gada było tak silne, że Benowi zdrętwiało całe ramię. W tym samym momencie Shannon wstał i wydał z siebie przerażający ryk, który całkowicie zagłuszył jękliwy szczęk rozrywanego łańcucha kajdanek. O krok od obezwładniającej paniki, wyprzedzając działaniem myśli - wiedział, że myśleć nie ma odwagi - Koda chwycił plamę ciemności tuż pod dzikimi ślepiami i nagle stwierdził, że miota się na betonie, rozpaczliwie ściskając grubą, spuchniętą szyję niewiarygodnie silnego węża, by wieńcząca ją paszcza, uzbrojona w ociekające śmiertelnym jadem kły nie zamknęła się na żadnej części jego ciała. - Co tam się dzieje, do kurwy nędzy?! - wrzasnął Raynee. Wciąż wlepiał wzrok w ekran monitora, gdy nagle ściana dzieląca go od spowitej ciemnością sali pękła, rozleciała się na kawałki, zasypując gabinet wiszącą na niej bronią oraz odłamkami tynku i gipsu. Przez olbrzymią wyrwę wpadł do środka Shannon. Z jego oczu biła wściekłość. Nie - biła z nich obłąkana furia. Zanim Tęcza i Schultzheimer zdążyli zareagować, ryczący jak zwierzę Charley cisnął w Rayneego wielkim kawałem tynku. Cisnął go jak bumerang i trafił mordercę prosto w twarz. Raynee runął na biurko i klnąc, wymachując bezładnie rękami i nogami, zwalił się na podłogę. Na widok szarżującego Shannona Schultzheimer popadł w chwilowe otępienie, ale zaraz sięgnął po strzelbę. Sięgnął i natychmiast zdał sobie sprawę, że nie zdąży, więc zerwał się z krzesła i kiedy Charley ruszył na niego wymachując rozszczepionym słupkiem wspornikowym zdruzgotanego przepierzenia, przyjął postawę obronną. Shannon wrzasnął dziko, ścisnął oburącz prawie dwumetrowy słupek, wziął potężny zamach i niczym katowskim toporem grzmotnął nim w przedramiona Schultzheimera, którymi ten instynktownie się zasłonił. Drewniany wspornik poszedł w drzazgi, Schultzheimer upadł za biurko, a Charley rzucił się na niego jak rozjuszony tygrys. Tymczasem Raynee zdołał już wstać. Z ust i z nosa płynęły mu strumienie krwi, w uniesionej ręce trzymał paskudny nóż. W tej samej chwili przez wyrwę w gipsowej ścianie wpadł do gabinetu przerażony Koda, który wciąż ściskał za łeb wściekle syczącą i zajadle walczącą kobrę. Zobaczyli się w tym samym momencie, Raynee i Ben. Ben zrobił błyskawiczny unik. Gdy ręka Tęczy wykonała szybki, prawie niewidoczny ruch i cisnęła śmiertelne ostrze, Koda był już na podłodze, gdzie miotał się otoczony zwojami pięciometrowego gada. Odgłos głuchego uderzenia i nóż utkwił głęboko w ścianie tuż nad jego głową. Raynee sięgnął po drugi, lecz usłyszał, a potem zobaczył, jak gruby kark Roya Schultzheimera pęka z głośnym trzaskiem pod miażdżącym naciskiem ramion Shannona. Tęcza wykrzywił zakrwawione usta i w chwili, gdy Koda wstawał z rozwścieczoną kobrą owiniętą wokół rąk, zerwał z pobliskiej ściany średniowieczny topór wojenny o błyszczącym szerokim ostrzu. Ale Raynee Bena nie widział. Wyszczerzył spływające krwią zęby, chwycił topór prawą ręką, uniósł go za głowę i wymierzył w niczym nie osłonięte plecy Shannona. Już miał rzucić, gdy Koda wydał z siebie gardłowy okrzyk i cisnął w niego syczącą kobrę. Poszybowała łbem naprzód. Tęcza usłyszał straszliwy syk, zanim jeszcze obrócił głowę. Odruchowo zasłonił się lewym ramieniem i wrzasnął. Wrzasnął ze strachu, ze śmiertelnego przerażenia, bo płaska, pokryta łuskami paszcza królewskiej kobry zacisnęła się tuż nad jego nadgarstkiem, pogrążając jadowe kły w ciele czarnego mordercy. Wtedy, zanim Charley i Ben zdążyli cokolwiek zrobić, Raynee położył lewą rękę na biurku i... jednym horrendalnym uderzeniem topora odciął sobie dłoń o kilka centymetrów za trójkątnym łbem gada. Najpierw przeraźliwie krzyknął, potem koszmarnie zacharczał z bólu i szoku, upuścił topór i natychmiast zacisnął ranę prawą ręką. Z przeciętych arterii makabrycznego kikuta, spod wystrzępionych kości przedramienia, chlustały strumienie jaskrawoczerwonej krwi. Przycisnął lewą rękę do nasiąkniętej krwią koszuli i z wyra- zem morderczego obłędu na uwalanej posoką twarzy patrzył, jak ogarnięta szałem kobra targa odciętą dłoń. Podziemnym gabinetem wstrząsnąła ogłuszająca eksplozja - to Charley nacisnął spust nabitej strzelby Schultzheimera. Ładunek grubego śrutu rozerwał na strzępy i łeb rozwścieczonego gada, i odciętą rękę Tęczy. W dzwoniącej w uszach ciszy Raynee spojrzał na Shannona, dostrzegł w jego oczach wyrok i z brzytwą, która pojawiła się nagle w jego dłoni, zaatakował Kodę. Nie wyszło: poślizgnął się na śliskiej od krwi podłodze i upadł. Sparaliżowany szokiem, bólem i oczekiwaniem pewnej śmierci, wstał, co było zadaniem koszmarnie trudnym, bo musiał upuścić brzytwę, żeby zacisnąć paskudnie krwawiącą ranę. Chwiejąc się na osłabionych nogach, patrzył bezradnie, jak Shannon otwiera dymiącą strzelbę, wyrzuca łuskę i jak wsunąwszy do komory drugi nabój, mierzy w jego krocze. - Wtedy Koda krzyknął: - Nie! Nie zabijaj go! Charley nic z tego nie rozumiał. - Dlaczego? - warknął z palcem na spuście. - Bo ten skurwysyn nam się przyda. Dostaniemy za niego Sandy. - Koda kopnął na bok wciąż drgające szczątki kobry i sięgnął po słuchawkę zalanego krwią telefonu. 31 Pięć po dziewiątej rano zajęty myślami DeLaura wjechał na parking przed głównym gmachem wydziału chemii Uniwersytetu w San Diego i właśnie zaparkował samochód obok nadszarpniętego zębem czasu "garbusa", gdy zauważył, że biegnie w jego stronę dwoje ludzi w białych laboratoryjnych fartuchach: mężczyzna koło trzydziestki i młoda kobieta. Pochłonięty rozważaniem licznych powiązanych ze sobą problemów, takich jak choćby nie znany los starego kumpla Bena Kody, obława na podziemne laboratorium Jimmy'ego Pilgrima czy pilna wiadomość od ciężko przestraszonej Tiny Sun-Wang, którą przekazała mu centrala, DeLaura zrobił coś, czego w innych okolicznościach nigdy by nie uczynił. Ale tego ranka był naprawdę trochę rozkojarzony, zatroskany i bardzo się śpieszył. Chcąc zatrzymać śpieszącą dokądś parę, żeby spytać ich o drogę do laboratorium profesora Davida Isaaca, DeLaura wysiadł z samochodu, wyjął z kieszeni oprawioną w skórzany futerał odznakę i okazał ją biegnącej przodem kobiecie. W tym samym momencie kątem oka spostrzegł, że z pobliskiego budynku wybiega ktoś jeszcze, ktoś, kto z daleka bardzo przypominał Tinę Sun-Wang. I musiał przejść do gwałtownej obrony, albowiem Nichole Faysonnt, którą niechcący zatrzymał, histerycznie wrzasnęła i rzuciła się na niego z pazurami. Natomiast trupio blady Isaac upuścił swoją zniszczoną walizeczkę, podniósł ręce do góry i dygocząc jak galareta, zamarł pośrodku parkingu. Koda stał na straży w lekko uchylonych drzwiach garażu, dwa domy za nadmorską rezydencją Rayneego w Del Mar. Ze strzelbą Schultzheimera w rękach, patrzył jak na podjazd wjeżdża z rykiem samochód Toma Fogarty'ego. - Gdzie Charley? - spytał Fogarty gdy Ben wetknął głowę w okno od strony pasażera. - W furgonetce. - Machnął ręką w stronę garażu. - Tęcza żyje? Koda wzruszył ramionami. - Kiedy zaglądałem do niego ostatni raz, żył. Ale nie chce gadać. Dokąd jedziemy? - Na uniwersytet, na wydział chemii - warknął Fogarty - Zbierajcie się. Czekają na nas. Koda podbiegł do czarnej furgonetki, zamienił kilka słów z Shannonem, wrócił, wskoczył do samochodu Toma i ledwo zdążył zatrzasnąć drzwi, kiedy zapiszczały opony i sedan Fogarty'ego wyjechał tyłem na ulicę. - Co z Sandy? - spytał Ben. - Namierzyliście ich? - Ludzie szeryfa zrobili nalot na to laboratorium - mruknął Fogarty nie odrywając oczu od krętej drogi. - Znaleźli wtykę DeLaury i kilku silnorękich Locotty. Cała chałupa rozwalona. Wygląda na to, że czegoś tam szukali. Ani śladu Sandy i Pilgrima. - Kurwa mać. To po jaką cholerę jedziemy na ten pieprzony uniwerek? - spytał ze złością. - Chryste Panie, Tom, przecież tylko tracimy czas! Lepiej złap jakiegoś technika i każ mu zain- stalować nowy komputer. Podłączymy się do sieci i zaproponujemy Pilgrimowi wymianę: Sandy za Rayneego. Albo pozwól nam pogadać z nim osobiście. Znajdziemy skurwysyna i... Fogarty zignorował jego namowy. - Jest jeszcze trzecie wyjście, Ben - oznajmił. - Na uniwer- sytecie czeka DeLaura. Chyba znalazł tego alchemika. Zanim osamotniony, lekko oszołomiony ale cały Pilgrim wrócił do śmigłowca i pomógł pilotowi przenieść do saloniku półprzytomną Sandy Mudd, ogień już dogasł. Chatkę zbudowano tak wysoko, w miejscu tak odizolowanym od świata, że wątpliwe było, by ktoś usłyszał odgłos eksplozji czy zauważył płomienie, które strawiły to, co zostało z laboratorium. Poza kilkoma butelkami rozpuszczalników, w piwnicy nie było materiałów łatwopalnych - jeśli nie liczyć ubrań, włosów, skóry i tkanek trzech doszczętnie zwęglonych i bardzo od siebie różnych ciał leżących nieruchomo na pokrytym sadzą betonie oraz trzech nadpalonych trupów ochroniarzy Pilgrima na uszkodzonych wybuchem schodach. Pilgrim znał unoszący się tu odór i dobrze wiedział, co zastanie w piwnicy, więc nie było mu śpieszno. Zamiast zejść na dół, pomógł pilotowi wnieść związaną i zakneblowaną Sandy do zniszczonego saloniku i rzucić ją na krzesło obok starannie ułożonej sterty półkilogramowych paczuszek kokainy, którą dostarczył tu świętej pamięci Simon Drobeck. Obecność białych, lśniących paczuszek uświadomiła Pilgri- mowi, jak bardzo pogorszyła się jego sytuacja, i to w ciągu ledwie kilku godzin. Pułapka, która miała dać mu dwa dni czasu, nie wypaliła. Teraz pozostawało mu tylko jedno: wyciągnąć z dziewczyny zmienione hasło, znaleźć komputer, zrobić wydruk wskazówek technologicznych do produkcji analogu A-17 i szybko zniknąć. Kiedy w końcu zszedł do piwnicy, zazwyczaj zimny i opanowany Pilgrim popadł w chwilową rozpacz. Dlaczego? Odpowiedź nasuwała się sama. Obojętnie ominąwszy rozerwane wybuchem zwłoki trzech wiernych ochroniarzy - koszmarnie zwęglone ciało Drobecka zupełnie zignorował - stanął u podnóża schodów i zszokowany patrzył na potrzaskane i spalone szczątki komputera. Zdając sobie sprawę, że powodzenie całej operacji - mister- nego planu nieodwracalnego przejęcia i opanowania rynku narkotycznego w Stanach Zjednoczonych - zależy teraz od punktualnego przybycia Isaaca, i od zawartości jego notatnika, mógł tylko patrzeć na wypalone ściany prototypowego laboratorium i czekać. Przygnębiony, pogrążony w myślach, usłyszał rytmiczny od- głos, jaki wydaje wirnik śmigłowca. Myśląc, że pilot nie wy- trzymał i że chce uciec ze szczytu niebezpiecznej góry, Pilgrim wbiegł schodami na górę, by... natknąć się na spojrzenie okrutnych oczu Jake'a Locotty. Oczu, w których ujrzał śmierć. Głośno narzekając na stratę cennego czasu, Charley Shannon wprowadził czarną furgonetkę do podziemnego garażu pod gmachem wydziału chemii; zrobił to na wyraźne polecenie Toma Fogarty'ego, który nalegał, żeby Rayneemu opatrzyć ranę. Fogarty'ego nie obchodziło, czy Tęcza - bezlitosny morderca mający na sumieniu śmierć dwóch agentów - umrze z upływu krwi, na skutek zakażenia, w komorze gazowej, od kuli czy z powodu gwałtownego zadławienia; tak, Fogarty chętnie by go udusił. Nie. Po prostu na jednej szali umieścił swoje obowiązki jako agenta federalnego, a na drugiej nieugiętą determinację, z jaką zmierzał do odzyskania Sandy Mudd. Żywej Sandy Mudd. I robił to najlepiej, jak umiał. A jeśli takie postępowanie łączyło się z chwilową zwłoką w hospitalizacji mordercy takiego jak Tęcza? Cóż, tym gorzej dla Tęczy. - Ten człowiek potrzebuje lekarza - szepnął Isaac, kiedy za otwartymi drzwiami furgonetki ujrzał jęczącego nieprzytomnie Rayneego. - Wystarczy mu plastikowy worek na zwłoki - mruknął Shannon. Chwycił rannego za koszulę, szarpnął i usadził na podłodze. - Przecież on... - Isaac chciał zaprotestować, ale poczuł na ramieniu rękę Fogarty'ego. - Chodźmy lepiej do pańskiego gabinetu - usłyszał. - Za- pewniam pana, że moi ludzie udzielą temu... temu człowiekowi kwalifikowanej pomocy medycznej. - Fogarty skierował całą grupkę do windy. - Najwyższy czas poważnie porozmawiać, profesorze. Koda odczekał, aż DeLaura, Sun-Wang, Nichole, Isaac i Fogarty wsiądą do windy, jeszcze raz sprawdził, czy w garażu nikogo nie ma, po czym skinął na Shannona. Charley wyszczerzył zęby w uśmiechu i przyciągnął Rayneego do otwartych drzwi furgonetki. - Robię to dla twojego dobra, czubku - powiedział. - Ty chu... Tęcza nie zdążył dokończyć. Shannon objął go na wysokości piersi, zatkał mu ręką usta, zacisnął uchwyt, tymczasem Koda chwycił broczący krwią kikut, szybko zerwał z niego opaskę i prowizoryczny opatrunek, po czym wylał na otwartą ranę całą butelkę stężonego środka odkażającego. Tęcza wybałuszył oczy, wywrócił je białkami do góry i chciał krzyknąć, ale na szczęście zemdlał z bólu, co znacznie ułatwiło agentom dalszą pracę: przy pomocy niewielkich klamer, nici chirurgicznych i środków opatrunkowych, jakie znaleźli w podręcznej apteczce z laboratorium Isaaca, zacisnęli dwie przecięte arterie, zabandażowali kikut i okleili go plastrem. Nie wyglądało to może na robotę zbyt profesjonalną, ale doszli do wniosku, że w ciągu kilku najbliższych godzin Raynee nie powinien umrzeć z upływu krwi. A kilka godzin - tak uważali - to znacznie więcej, niż Tęcza miał prawo oczekiwać. Kiedy wszedł, profesor Isaac i Nichole Faysonnt siedzieli naprzeciwko siebie w rogu gabinetu. - Zdecydował się? - spytał Koda. - Niezupełnie - mruknął Fogarty. - Właśnie przypomniałem pańskiemu zwierzchnikowi, że dopóki nie skontaktujemy się z adwokatem, mamy prawo nie odpowiadać na pytania - powiedział Isaac. Odzyskał już pewność siebie, ale teraz, kiedy spojrzał na zakrwawioną koszulę i dżinsy Bena Kody, znowu ją stracił. - Proszę nam odczytać nasze prawa i... - Prawnikiem też pan jest? - spytał grzecznie Ben. - Nie - odrzekł z uporem Isaac - ale wiem na pewno, że nie złamaliśmy prawa. Wszystkie chemikalia, jakie wytwarzaliśmy, są stuprocentowo... - ...śmiertelne? - podsunął mu Koda. - Chce pan, to pokażemy panu listę ludzi, którzy ostatnio zginęli przez te pana stuprocentowo legalne chemikalia. Dzięki panu, panie profesorze, cała południowa Kalifornia jest zasłana trupami, w tym trupami naszych kolegów - dodał lodowatym głosem. - Ale my nie... Nie możecie nas oskarżać o coś, co od nas nie zależy! - zaprotestował porywczo Isaac. - Poza tym nie udowodnicie nam, że... - Przeciwnie, panie profesorze - przerwała mu Tina Sun-Wang. - Istnieje szansa, że narkotyki znalezione w zwłokach ofiar doprowadzą nas do pańskiego laboratorium. - Wciąż usiłowała przywyknąć do nowego, tak drastycznie odmienionego obrazu Isaaca i nie miała zielonego pojęcia, czy to, co przed chwilą powiedziała, jest w ogóle możliwe. Jednak szybko doszła do wniosku, że profesor też tego nie wie. - Hmm... wątpię - odrzekł zdenerwowany Isaac niepewnie; w tym momencie zrozumiał, że mogą ich oskarżyć o współudział w morderstwie. - Chciałbym porozmawiać z adwokatem. - Po co? - spytał Koda. - Jesteśmy aresztowani i mamy absolutne prawo... - Panie profesorze - przerwał mu Fogarty - Czy któryś z obecnych tu ludzi aresztował pana albo pańską przyjaciółkę? - Słucham? No... nie - przyznał w końcu. - Ale powiedział pan, że... - Panie profesorze - kontynuował cierpliwie Fogarty - o ile pamiętam, opowiedziałem panu hipotetyczną historyjkę o groźnych przestępcach, zabijających się z powodu jakiegoś nowego narkotyku. Tak się składa, że jeden z nich jest teraz na dole, w tej czarnej furgonetce. Nie, nie jest pan aresztowany, nie zabraniamy też panu stąd wyjść. Prawdę mówiąc, ma pan święte prawo wyprosić nas z tego gabinetu. I to natychmiast. - Co!? - Isaac wytrzeszczył oczy. - Tak, ma pan absolutną rację - potwierdził Fogarty z zimnym uśmiechem. - W tej chwili o nic konkretnego nie możemy pana oskarżyć. A przynajmniej nie dysponujemy wystarczającą ilością w miarę spójnego materiału. Tak, chyba że Tina zdoła dowieść, że narkotyk znaleziony w ciałach ofiar wyszedł z pańskiego laboratorium - dodał w zamyśleniu. - Ale... - Ale ludzie, o których panu opowiadałem - przerwał mu zjadliwie Tom - ci, którzy od kilku dni mordują się wzajemnie, żeby zdobyć garść pańskich "stuprocentowo legalnych chemikaliów", przetrzymują naszą koleżankę. Uprowadzili ją. Sądzimy że do laboratorium położonego gdzieś w okolicznych górach. A tak się przypadkiem składa, że pan to laboratorium zna, bo to pan je zbudował. Wiedząc, że w gabinecie jest Koda, Fogarty zawahał się, lecz po chwili mówił dalej: - Przypuszczamy, że ona żyje. Tamci myślą, że dziewczyna wie coś, na czym im bardzo zależy, ale kiedy przekonają się, że jest inaczej, najpewniej ją zabiją. Tak więc bez pańskiej pomocy niewiele możemy zrobić. Fogarty spojrzał prosto w przestraszone oczy profesora. - Może spróbuje pan zgadnąć, czego od niej chcą? - Nie muszę... - zaczął swoje Isaac, ale przerwał mu Koda. - Czy powiedzieli panu, że wyznaczono za pana nagrodę? - spytał. - I to nie byle jaką. Milion dolarów. - Że co? - Profesor aż zamrugał z wrażenia. - Milion dolarów gotówką, jeśli dostarczą pana żywcem - wyjaśnił uprzejmie Fogarty. - Płatne przy dostawie. Nagrodę ufundował pan Jake Locotta, szef syndykatu mafijnego południowej Kalifornii. Domyślamy się, że pan Locotta nie tryska szczęściem widząc, jak jego potężne imperium rozpada się w gruzy, a miliardy dolarów, które zainwestował w handel kokainą i heroiną, spływają do ścieku. Dzięki Pilgrimowi i pewnemu człowiekowi, którego nazywają Alchemikiem. Ciekawe, dlaczego Locotta chce pana dostać żywcem, prawda? - Milion dolarów? - wyszeptała Nichole i rozdziawiła usta. - Boże, to pewnie dlatego Pilgrim chce, żebyśmy tam pojechali. - Słucham? - Fogarty uniósł brew. - Nichole - ostrzegł ją Isaac - nic im nie... - Jimmy Pilgrim - wypaliła rozpaczliwie, zdesperowana i śmiertelnie przerażona chemiczka. - Dziś przed południem mamy spotkać się z nim w tym górskim laboratorium. Powiedział, żebyśmy... Kazał nam przywieźć instrukcje technologiczne do produkcji analogu A-17, tego narkotyku, jak dotąd najsilniejszego - wyjaśniła szeptem. - Mieliśmy właśnie jechać, ale boimy się, bo wiemy, że... - Isaac... - zaczął Fogarty, ale profesor potrząsnął dziko głową. - Nie, pan nic nie rozumie! Nie możemy wam pomóc! Oni... - Isaac - syknął złowieszczo Koda. - Te narkotyki są jak na razie legalne i być może nie uda się nam pana o nic oskarżyć. Ale coś panu przyrzekam. Jeśli Sandy przez pana umrze, osobiście przeszukam każdy centymetr kwadratowy tego pieprzonego laboratorium. Będę szukał tak długo, aż znajdę choćby jeden odcisk pańskich palców. Isaac bezradnie spuścił głowę. - Ale... - A jeśli nie zdołamy udowodnić panu winy - mówił dalej Koda - jeśli nie zdołamy postawić pana w stan oskarżenia za współudział w zbrodni, to obiecuję panu coś jeszcze. Bez względu na to, dokąd pan ucieknie, zrobię wszystko, żeby Locotta pana znalazł. Koda, Shannon, Sun-Wang, Isaac i Nichole rozmawiali już od niemal kwadransa - cicho i nawet w miarę spokojnie - czekając, aż Fogarty zakończy pośpieszne przygotowania. Przerwał im natarczywy dzwonek telefonu. Pilgrim. Pytał, dlaczego Isaac jeszcze nie wyjechał. - Coś nas niespodziewanie zatrzymało - odrzekł profesor, a kiedy Ben wolno skinął głową, przypomniał Pilgrimowi, że dojazd zajmie im co najmniej dwie i pół godziny. Tak, mają notatnik, na pewno go zabiorą. Oczywiście, jak najszybciej. I odłożył słuchawkę. Wrócił Fogarty. Ogarnął ich wzrokiem. Zrozumieli. Nadeszła pora. Ben popatrzył na Isaaca i mruknął: - Ma pan szansę wygrzebać się z tego gówna, profesorze. To pańskie dzieło, więc lepiej niech się pan modli, żeby wszystko wypaliło. 32 Przyjedzie - szepnął ponuro Pilgrim, z trudem wytrzymując spojrzenie Jake'a Locotty. Czekali. Siedzieli tu już od godziny i czekali. Przez cały ten czas Pilgrim zerknął na Locottę najwyżej pięć razy. - Oby - wychrypiał mafioso wbijając w Pilgrima zimne, okrutne oczy. Po chwili przeniósł wzrok na zakrwawioną, półprzytomną Sandy leżącą na podłodze. Pilgrim postawił wszystko na jedną kartę - od tego zależało jego życie. Przekonywał Locottę, że ma sto podziemnych laboratoriów, które za dzień lub dwa mogą ruszać z masową produkcją nowego analogu, że tylko ścisła współpraca przy wytwarzaniu i dystrybucji narkotyku może zażegnać niebezpie- czeństwo i powstrzymać rozjuszonych władców syndykatu, że potrzebują tylko instrukcji technologicznych, nic więcej. Usiło- wał też - w gwałtownym i na szczęście krótkim wybuchu wściekłości - odzyskać choć część utraconego image, próbując wyciągnąć z zawzięcie milczącej Mudd nowe hasła, dzięki którym mógłby uruchomić komputery. Bił ją, maltretował i... I spotkał go przykry zawód. Rozpędził się, pracował za szybko. Ponieważ sponiewierana i sfrustrowana Sandy powtarzała w kółko, że nie zna nowych haseł, ogarnięty szaleńczą furią Pilgrim nie przestał jej bić nawet wtedy, kiedy dziewczyna straciła przytomność. Dopiero Locotta go powstrzymał. Warknął, że jeśli Pilgrim nie zostawi jej w spokoju, każe Tassiowi i jego ludziom rozerwać zdrajcę na strzępy, poczynając od kolan. Kładąc kres okrutnemu przesłuchaniu, Locotta nie kierował się wcale współczuciem. Nie, bo szczerze mówiąc, doszedł do wniosku, że jeśli inne sposoby zdobycia analogu A-17 zawiodą, kto wie, niewykluczone, że sam będzie musiał dziewczynę przycisnąć. - Nie, myśl o torturowaniu - czy nawet zamordowaniu - tej młodej kobiety wcale go nie mierziła. Tym, co go zdenerwowało, był fakt, że jego zimny okrutny podwładny czerpał z tego wielką przyjemność. Bił ją otwartą dłonią w posiniaczoną i zakrwawioną twarz i miał z tego ogromną frajdę! To się Jake'owi nie podobało, ponieważ już dawno zdecydo- wał, że plugawe i występne życie Jimmy'ego Pilgrima - pełne zboczonych uciech i przyjemności - wkrótce dobiegnie kresu. Półtorej godziny później na szczyt Orlej Góry przyjechały jeszcze dwa samochody wiozące kolejną piątkę zawodowych morderców Jake'a Locotty. Zaparkowały przed chatką, w miejscu, gdzie kończyła się wiodąca do niej droga, tuż koło uziemionego helikoptera Jimmy'ego Pilgrima. Śmigłowiec Locotty czuwał w powietrzu. W pełnej gotowości bojowej, krążył w pewnej odległości od szczytu góry, a dwaj strzelcy na pokładzie nieustannie obserwowali kręte drogi, wypatrując Isaaca albo nieproszonych gości. Z dwoma snajperami osłaniającymi go z powietrza i pięcioma ludźmi - nie licząc jego i Tassia - uzbrojonymi w Uzi i strzelby Jake Locotta miał niemal stuprocentową pewność, że zdoła stawić czoło wszelkim niespodziankom, jakie Pilgrim mógłby mu jeszcze zgotować. Teraz wszystko było tylko kwestią czasu. Tak więc czekali. Siedzieli w zniszczonym saloniku dokładnie od dwóch godzin i czterdziestu pięciu minut, kiedy miniaturowy radioodbiornik w ręku Tassia przekazał pierwsze ostrzeżenie. - Mężczyzna i kobieta w starym "garbusie". Jadą w tę stronę - zaskrzeczało w głośniczku. - Nareszcie - mruknął Pilgrim. - Przyjechał, sukinsyn. Te- raz musimy... - Widzę drugi pojazd - meldował obserwator ze śmigłowca. - Jedzie tuż za Volkswagenem. Czarna furgonetka. - To Raynee - wysapał Pilgrim - to na pewno Raynee. Tylko on zna... Locotta skinął na Tassia. - Sprawdź to. Tassio wcisnął guzik i przeszedł na nadawanie. - Rozpoznajesz kogoś w tej furgonetce? - spytał. - Widzę jakiegoś czarnucha - zaskrzeczało w głośniku.Nikogo więcej. Przepuścić go? Locotta kiwnął głową. - Tak, przepuść - rozkazał Tassio. - Ale jak ktoś z tej furgonetki wyskoczy, zlikwidujcie go. - Zrozumiałem. Wyłączam się. - Radio zamilkło. Tassio dał znak i pięciu strażników zajęło z góry ustalone pozycje w saloniku i wokół domu. Usłyszeli warkot silnika - "garbus" zajechał przed chatkę. Pilgrim pierwszy rzucił się do okna. Wyjrzał i natychmiast rozpoznał Isaaca. Wyraźnie zdenerwowany profesor siedział za kierownicą. - To on! - warknął Pilgrim. - Już... - Zamilkł i osłupiały patrzył, jak samochód Isaaca gwałtownie skręca, jak tuż przed drzwiami chatki zawraca i na pełnym gazie pędzi z powrotem. - Szlag by to... Co jest, do diabła?! Pilgrim skoczył do drzwi, szarpnął klamką, otworzył je i zmartwiał. Na schodkach ujrzał mężczyznę w dżinsach i zakrwawionej koszuli, który szedł do niego z małym, oprawionym w czerwone płótno notatnikiem. Pilgrim znał go. O tak, dobrze znał. - Jak się masz, Jimmy - powiedział spokojnie Koda omiatając Pilgrima wściekłym spojrzeniem. Stanął przed drzwiami. - Nie zaprosisz mnie do środka? - Joe - meldował obserwator ze śmigłowca - furgonetka zatrzymała się i ustawiła tyłem do was jakieś sto metrów od chatki. Wyrzucili coś tylnymi drzwiami. To chyba... ciało. - Co!? Gdzie Tęcza?! - wycharczał Pilgrim. Spojrzał na zakrwawioną koszulę Bena i w nagłym przebłysku zrozumienia wykrzywił okrutną twarz. - Słyszałeś. Leży na piachu. Koda wzruszył obojętnie ramionami, minął Pilgrima, wszedł do saloniku i nie mrugnąwszy okiem, stanął twarzą w twarz z nowym, i zupełnie niespodziewanym, przeciwnikiem: z Jake'em Locottą i jego pięcioma ponurymi gorylami, którzy trzymali Bena na muszkach szybkostrzelnych Uzi. - Jeśli nie wykituje tam od słońca; to pewnie wyżyje - dodał rozważnie, idąc przez salonik w stronę Sandy. Ujrzał jej straszliwie spuchniętą, posiniaczoną i zakrwawioną twarz. Tłumiąc w sobie przypływ gwałtownej ulgi - i wściekłości, która mogła w każdej chwili uwolnić szalejącą w nim bestię - ukląkł i delikatnie wyjął z rozbitych ust Sandy nasiąk- nięty krwią knebel. Próbowała się do niego uśmiechnąć, ale, zbyt osłabiona, żeby rozmawiać czy wykonać jakikolwiek ruch, musiała położyć głowę na kozetce. - Wszystko będzie dobrze - szepnął Ben i mrugnął do niej dla dodania otuchy. Wstał i spojrzał na Pilgrima oraz na mężczyzn zgromadzonych w saloniku. - Jak faceta ukąsi jadowity wąż - rzucił z wymuszonym uśmiechem - i jak facet odetnie sobie własną rękę, żeby nie pójść do Bozi, to chyba niewiele można na to poradzić, co? - Kim, do ciężkiej cholery...? - Locotta nie dokończył, bo nagle go rozpoznał, dopiero teraz. - Ty jesteś tym facetem z parku - powiedział nieco łagodniej. - Ty ona i ten... - Czarnuch? - spytał wesoło Koda. - No nie, jak pragnę zdrowia, te uprzedzenia rasowe kiedyś was dobiją! Nic dziwnego, że nie możecie dojść z tym gównem do ładu. - Słuchaj, ty skurwysynu - warknął Locotta nie będąc w nastroju do wysłuchiwania uwag nędznego ulicznego handlarzyny. Denerwował się, bo wciąż nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Koda go zlekceważył. - Obecny tu pan Jimmy Pilgrim nie mógł zrozumieć bardzo prostej rzeczy - wyjaśnił. - Tego, że Charley, Sandy i ja próbowaliśmy tylko zarobić na życie, nic więcej. - Patrzył w zimne, okrutne ślepia Pilgrima i przed oczyma stanął mu nagle obraz zmaltretowanej twarzy Sandy, przeciętych ścięgien i żył Kaaren Mueller i musiał czym prędzej go od siebie odpędzić, bo pałająca żądzą zemsty bestia mogła w każdej chwili pokazać straszliwe pazury. - O to nie musicie się już martwić - zapewnił go szyderczo Tassio. Czekał posłusznie na rozkaz Locotty i obserwował swoich ludzi. Trzech z nich nie spuszczało oczu z Kody, a pozostałych dwóch obstawiało okna. Ben spojrzał ciekawie na Tassia. - To chyba nie ty ją tak urządziłeś, co? - spytał. Joe zamrugał ze zdumienia i, lekko zmieszany, zmarszczył czoło. Tak, ten facet był zbyt spokojny, zbyt pewny siebie, żeby... - Joe, z tyłu furgonetki leżą worki z piaskiem - zaskrzeczało w głośniczku radioodbiornika; w tle słychać było głośny warkot i rytmiczne łup-łup-łup-łup wirującego śmigła. - Siedzi tam przynajmniej jeden facet, pewnie kierowca. Ma broń, strzelbę albo karabin. Tassio wszystko zrozumiał. - Nie, chyba nie ty... - mruknął do siebie Koda, kręcąc głową. Tassio skoczył do okna. W rękach ściskał lornetkę. - Nie, zdecydowanie nie. Ty na takiego nie wyglądasz - skonstatował Ben. Pilgrim nie mógł już dłużej wytrzymać. - Gdzie Isaac? Gadaj, ty... - Chciał się na niego rzucić, ale zamarł w pół kroku, bo jeden z uzbrojonych ochroniarzy wykonał niedwuznaczny gest lufą Uzi. Ignorując Pilgrima, Koda spojrzał na gładkie, wypielęgnowane ręce spiętego Locotty, ale nie zauważył na nich żadnych otarć czy zadrapań. - Ty też nie, panie kolego - rzucił obojętnie. - A ponieważ twoi dziarscy żołnierze mieli zapewne co innego do roboty sprawa jest oczywista: zrobił to nasz niegrzeczny chłoptaś - wyszeptał zimno, patrząc na Pilgrima. - Kłopot w tym, że wpierw muszę z nim pogadać o interesach. Ogarnięty niepowstrzymaną furią, z morderczym grymasem na wykrzywionych ohydnie ustach, Pilgrim byłby się na niego rzucił, gdyby nie ostrzegawczy szczęk przeładowywanej broni. - Tam na pewno ktoś jest, Jake - zawołał od okna Tassio. - To chyba ten jego czarnuch. - Profesorowi bardzo się śpieszyło, więc prosił mnie, żebym wam to oddał - oświadczył swobodnie Koda. - Jakiś notatnik laboratoryjny albo coś takiego. Na okładce jest chyba nazwisko. Tak, jakaś Nichole... coś tam. Ale ktoś je przekreślił i napisał "Maria". Mówi ci to coś? - spytał patrząc Pilgrimowi w oczy. - Daj mi to - wychrypiał tamten, nie zwracając uwagi na wycelowaną w niego broń. Koda pokręcił głową. - Zaraz, zaraz, nie tak prędko. Nie przyjechaliśmy tu po to, żeby ci coś dać. - Rzucił notatnik nad wyciągniętą ręką Pilgrima. Pilgrim obrócił się śledząc lot bezcennego skoroszytu, który dla niemal wszystkich zgromadzonych w saloniku górskiej chatki znaczył teraz więcej niż życie. Locotta chwycił go niezdarnie, gestem ręki uspokoił ochroniarzy, gotowych zrobić z Pilgrima krwawe sito, i zaczął przerzucać kratkowane jasnozielone kartki. - To, co was interesuje, zaczyna się na stronie osiemnastej - podpowiedział Koda. - Coś o produkcji analogu, numer A-17. Tak, chyba się nie mylę. To ten? - Ten! - wybełkotał Pilgrim. - Siedemnastka! A-17! Ten, o którym gadała ta dziwka, ta pieprzona Sierotka! - Cieszę się - odrzekł Koda z lekkim uśmiechem. - Bo jak już mówiłem, nie przyjechaliśmy tu z Charleyem, żeby wam coś dać. Prawdę powiedziawszy chcemy wam coś sprzedać. Pilgrim zaniemówił. Jego wykrzywiona twarz drgnęła i wykrzywiła się jeszcze okrutniej. Był wściekły, że stoi na straconej pozycji, że musi słuchać rozkazów, że zabrakło mu czasu na dopracowanie końcowych fragmentów gry, które rozwiązałyby dziewczynie język. Bo wyśpiewałaby wszystko, o tak! Wszyściutko! Mówiłaby i mówiła, nie chciałaby przestać! A przez tego... - Stój! - krzyknął Locotta zaczynając wreszcie co nieco rozumieć. Pilgrim zawahał się, spojrzał na mafiosa i zagiętym niczym szpon palcem wskazał na Kodę. - Mamy to! - warknął - Po co ci ten...? - Ten twój przyjaciel - warknął Locotta nie zwracając uwagi na obłąkane gesty Pilgrima - ten Charley. Myślisz, że pomo- że ci zabrać to, co nam przed chwilą dałeś? - spytał zmęczonym, chrapliwym i pełnym napięcia głosem. Wiedział, że Koda coś knuje. Pracował w tym fachu zbyt długo, żeby o tym nie wiedzieć. - Chyba się nie zrozumieliśmy - odrzekł Ben. - Ja ci tego wcale nie chcę sprzedać. - Wskazał gestem notatnik. - Prze- cież już go masz, sam powiedziałeś. Nie, chcę ci zaproponować dwie dodatkowe kartki. A konkretnie, kartkę dwudziestą i dwudziestą pierwszą. Locotta i Pilgrim rzucili się na notatnik i osłupiali, wbili wzrok w Bena - w skoroszycie brakowało dwóch kartek, dwóch ostatnich kartek z opisem procedur technologicznych syntezy analogu A-17. - Ten czarnuch - szepnął Tassio zerkając przez ramię Jake'owi. - Zgadza się, czarnuch Charley - potwierdził łagodnie Koda. - Jest tam, na drodze, jakieś sto metrów stąd. Jak chcesz, to idź tam i go tak nazwij, śmiało. Tak, on te kartki ma. Kartki i... parę innych rzeczy. - Pójdę - prychnął Tassio ruszając do drzwi. - Pójdziesz i Charley natychmiast je spali. Spali kartki, a każdego, kto wyjdzie tymi drzwiami, naszpikuje ołowiem. No a potem tu przyjdzie. Po Sandy. Tak, bo widzisz, Charley bardzo ją lubi. Ponieważ nikt mu nie odpowiedział, mówił dalej: - Jeśli nie liczyć tych wszystkich bandziorów którym ostatnio skręcił kark, Charley to naprawdę bardzo miły i łagodny facet. No ale kiedy zobaczy, jak ona wygląda, szczęśliwy z pewnością nie będzie - dodał znacząco. - Nie potrzebujemy tych zasranych kartek - syknął Pilgrim świdrując Kodę oczyma. - Cały opis jest w komputerze. Musimy tylko wyciągnąć z tej suki hasło. - Ruszył w stronę kozetki, ale na drodze stanął mu Ben. Ben i dwie krótkie lufy Uzi oraz potężna lufa strzelby typu pumpaction. - Ona go nie ma, Pilgrim - szepnął cicho Koda, zaciskając kurczowo pięści, żeby utrzymać w ryzach szalejącą w nim bestię. - Gówno prawda! Mówię ci, Jake, ona zmieniła wszystkie hasła! - Krzyknął! Krzyknął na Locottę! Koda westchnął. - Nie, nic nie rozumiesz. Ona tylko dotarła do tych twoich parszywych haseł. To my je zmieniliśmy, Charley i ja. Kazaliśmy jej odwrócić głowę, żeby nie patrzyła na ekran monitora. Dlatego nawet gdyby bardzo chciała, nie może ich nikomu zdradzić. Bo ona ich nie zna. W przeciwieństwie do nas - dodał spokojnie. - A gdyby naszła was chętka, żeby je z nas wyciągnąć - mówił uśmiechając się do Pilgrima - to trochę się, kurwa, spóźniliście, bo trzy godziny temu dopadliśmy Isaaca w jego laboratorium, kazaliśmy mu włączyć komputer i skasować wszystkie banki danych waszej gówno wartej sieci. A ponieważ Isaac już wybył, został wam tylko jeden sposób na zdobycie tego analogu: musicie się z nami dogadać. - Nawet nie wiemy, czy on te kartki ma - wycharczał Pilgrim. Ben wzruszył ramionami. - Wyślij do niego swego kumpla - odrzekł wskazując Tassia. - Z notatnikiem, żeby mógł sprawdzić, czy brzegi pasują. Tego nie zdołalibyśmy podrobić. Ale przedtem niech się rozbierze do pasa i zostawi broń. Wtedy Charley będzie spokojniejszy. W saloniku zapadła cisza. Długa, bo trwała z piętnaście sekund. - Co za to chcesz? - spytał Locotta. - Szczerze? Marzy mi się dziesięciominutowe t�te-…- t�te z tym czubkiem, z Pilgrimem - odparł bez wahania Koda - ale cóż, chętnie przystanę na Sandy. - To wszystko?! - Zdumiony Pilgrim nie wierzył własnym uszom i nie zdążył ugryźa się w język. - Zgoda - mruknął Locotta. - I pół kilo tej koki Pilgrima. - Pokazał ręką stertę plastikowych paczuszek ułożonych nie opodal kamiennego kominka. - Dorzucimy wam za to małą premię, tego wypierdka Tęczę. I tak już go nie potrzebujemy. - Co?! - Locotta wybałuszył oczy. - Cały czas próbowaliśmy wam to wytłumaczyć - mówił dalej Koda. - Chcieliśmy tylko kupić parę dekagramów koki i spokojnie wypłynąć w morze. Ale nie, nic z tego, bo wy musieliście, po prostu musieliście nam to utrudnić. - Chcesz tę dziewczynę i paczkę kokainy?! - Locotta wciąż nie dowierzał. - Tylko tyle?! Czy w ogóle macie pojęcie, jak działa ta siedemnastka?! - Powiadają, że to coś w rodzaju silnego afrodyzjaku. Ale chuj z tym. Charleyowi i bez tego nigdy nie opada, a ja mam tu swoją dziewczynę - dodał mrugając do Sandy, która właśnie próbowała usiąść. Usłyszała bezceremonialny komentarz Bena, wytrzeszczyła zapuchnięte oczy, a na jej spękanych i zakrwa- wionych ustach wykwitł bolesny uśmiech. Locotta podał notatnik Tassiowi. - Idź i sprawdź - rozkazał, nie spuszczając wzroku z Kody. Tassio zdjął koszulę, odsłaniając potężnie umięśnione piersi, pokryte kłaczkami siwiejących włosów, i ze skoroszytem w ręku wyszedł ostrożnie przed próg. Czekali w milczeniu przez prawie dwie minuty. Ciszę w saloniku zakłócał tylko monotonny warkot wolno krążącego śmigłowca. - Na pewno chcesz tylko jedną? - spytał w końcu Locotta. - Jest tu cała sterta. - Wzruszył obojętnie ramionami. - Dla mnie to gówno warte. Kokaina naprawdę mało Locottę obchodziła. Ciekawiło go za to coś innego: chciał zrozumieć, co siedzi w tym zwariowa- nym samobójcy. - Nie, jedna wystarczy - odrzekł Ben. - O ile tylko da mi ją Pilgrim, sprawa będzie załatwiona. Nie jesteśmy chciwi. Chcemy tylko dostać to, za co zapłaciliśmy. - Daj mu paczkę - warknął Locotta do Pilgrima. - I to migiem. Pilgrim podszedł do kominka, wziął jedną z półkilogramowych paczek kokainy i właśnie się odwrócił, kiedy w progu stanął Joe Tassio z bezwładnym ciałem Rayneego przewieszo- nym przez ramię. Zrzucił nieprzytomnego handlarza na podłogę - ozdobiona fryzurą afro głowa Murzyna huknęła o deski, ale Tassio nie zwrócił na to najmniejszej uwagi - i stanął przed swoim szefem, który pytająco uniósł brwi. - Kartki pasują - mruknął. - A poza tym? - Chyba jest sam. Mamy ludzi, możemy go wziąć, ale ciężko będzie. Locotta kiwnął głową, jakby na potwierdzenie wcześniejszych domysłów. - No cóż, panie...? - Ben, po prostu Ben - odrzekł Koda. - Tak, pański przyjaciel ma po części rację z tym, że chyba byście go nie wzięli. Spróbujecie i zginie wielu ludzi, panie Locotta. No tak... Więc co z tą moją kokainą? Locotta zawahał się i zerknął na Pilgrima. - Na co czekasz? - burknął. Pilgrim postąpił dwa kroki naprzód i ręką drżącą z wście- kłości i nienawiści podał uśmiechniętemu Kodzie twardą paczuszkę. Ben miał wrażenie, że wymanewrowany gracz zaraz dostanie ataku serca. Wziął paczkę, podziękował uprzejmym skinieniem głowy, z tylnej kieszeni spodni wyjął ostrożnie jeden z noży Rayneego i rozciął nim plastikową folię. Kokaina była pakowana metodą próżniową, więc z niewielkiego otworu wytrysnął obłoczek białego proszku o wyraźnym, charakterystycznym zapachu. - W porządku - stwierdził. Podszedł do kozetki i pod czujnym okiem strażników Locotty tym samym nożem rozciął sznury krępujące ręce i nogi Sandy Mudd. Skończywszy, schował nóż do kieszeni i spytał: - Jesteście gotowi do wymiany? Mafioso syndykatu południowej Kalifornii skinął w milczeniu głową. Ben mrugnął do Sandy. - A ty mała zakładniczko? Gotowa? - Schylił się, żeby pomóc jej wstać. Poruszyła spuchniętymi wargami. - Ben, oni nie pozwolą ci... - szepnęła cichutko. - Spokojnie, dziewczyno, spokojnie - odrzekł zaciskając łańcuch na gardle szalejącej w nim bestii. Pilgrim był tak blisko, wystarczyło tylko sięgnąć do kieszeni po nóż i... Nie. Wiedział, że musi wziąć się w garść, wiedział, że jeśli chce ją stąd wyprowadzić - żywą - nie może tego zrobić. Nie teraz. Popatrzył na Locottę. - Aha, jeszcze jedno. Ten śmigłowiec. Niech stąd odleci. - Co?! - Tassio wybałuszył oczy. - Może sobie latać, ale po drugiej stronie góry. Kiedy stąd wyjdę, nie chcę go widzieć. Jak się tu pokaże, kiedy będziemy robili wymianę, Charley zacznie palić kartki. Tassio chciał zaprotestować, ale wystarczyło, że Locotta pokręcił głową, i biedny Joe musiał wziąć radionadajnik i wydać odpowiedni rozkaz. Koda odczekał, aż warkot śmigłowca ucichnie, i oświadczył wesoło: - Tak więc, skoro wszystko ustaliliśmy, myślę, że nadeszła pora, byśmy wyszli przed dom, szanowni panowie. Charley Shannon leżał za workami z piaskiem i uważnie obserwował górską chatkę. Wyszli z niej Pilgrim, Koda, Sandy, Locotta, Tassio i czterech uzbrojonych ochroniarzy; piąty ochroniarz, pilot Pilgrima i Raynee zostali w środku. Zatrzymali się jakieś piętnaście metrów od drogi, przed dwoma pustymi sedanami i helikopterem Pilgrima, i spojrzeli na oddaloną o sto metrów furgonetkę - wszyscy z wyjątkiem Kody, który podtrzymywał ranną przyjaciółkę. Ujrzeli w niej coś w rodzaju naprędce skleconego bunkra z napełnionych piaskiem worków i nic więcej. Charleya nie widzieli. Dostrzegli za to nieruchomą lufę strzelby albo karabinu wycelowaną w ich stronę. Cisza. Tu, w górach, zawsze panuje taka niesamowita cisza - pomyślał Ben. Zza nisko stojących chmur okrywających wysoki, porośnięty lekko szumiącymi sosnami szczyt dolatywał odległy warkot śmigłowca. Cisza. Musiał ją przerwać i zrobił to z niejakim żalem. Podtrzymując ramieniem Sandy, spojrzał na Tassia. - No to zaczynamy. Pójdziesz z nią tą drogą i pomożesz jej wsiąść do szoferki. Usadzisz ją na fotelu pasażera. Powoli, grzecznie i łagodnie. Tassio zerknął niepewnie na posiniaczoną twarz dziewczyny. - Tak, Charley trochę się wścieknie - potwierdził Koda - ale nic ci nie zrobi. Kiedy już ją usadzisz, da ci te kartki. Lepiej już ruszaj. To kawałek drogi. Pokonanie niecałych stu metrów zajęło rozebranemu do pasa Tassiowi prawie pięć minut. Pierwsze trzydzieści metrów szedł wolno obok kuśtykającej i zdeterminowanej dziewczyny. Kiedy się zachwiała, kiedy nogi odmówiły posłuszeństwa, podtrzymał ją i wziął na ręce. Stanąwszy przed otwartymi drzwiami furgonetki, stwierdził, że chyba nie chce spojrzeć w pałające furią oczy Shannona, który miał wyraźną ochotę odrzucić na bok wyposażony w optyczny celownik karabin, jednym susem pokonać piaskową barykadę i skoczyć mu do gardła z gołymi rękami. Ale Charley tego nie zrobił. Lufą odbezpieczonej czterdziestki piątki wskazał Tassiowi szoferkę, a kiedy ten ostrożnie posadził Sandy na fotelu pasażera, wręczył mu bez słowa dwie kartki z notatnika Nichole. Gdy Tassio odwrócił się i ruszył z powrotem, Charley zatrzasnął drzwi szoferki, położył czterdziestkę piątkę na fotelu kierowcy i szybko wrócił za worki. Joe szedł celowo wolnym krokiem. Szedł przed siebie i lekko drżącymi palcami ściskał dwie kartki. Kiedy wreszcie dotarł do chatki i kiedy wręczył Jake'owi cenne notatki, odczuł naprawdę wielką ulgę, bo cały czas zastanawiał się - ze swego rodzaju wewnętrznym rozbawieniem - dlaczego czarnuch nie wpakował mu kuli w plecy. Locotta posłał Benowi spojrzenie wielce rozdrażnionego i złośliwego człowieka, który ma za chwilę zamiar nacieszyć oczy jakąś od dawna planowaną i odkładaną na później rozrywką. - Zadowolony? - Jeszcze tylko kilka uwag - odrzekł Koda, co spowodowało, że Locotta znów zmarszczył brwi. Ciemnowłosy agent sięgnął do tyłu i zza paska dżinsów zasłoniętego połami koszuli, wyjął niewielki radionadajnik. - Charley? - rzucił spokojnie do mikrofonu. - Słyszysz nas? Ośmiu mężczyzn obróciło głowy w stronę furgonetki. W oknie szoferki ujrzeli grube ramię Shannona. Charley pomachał im i furgonetka zaczęła się od nich wolno oddalać. - Świetnie - stwierdził Koda zauważywszy, że jeden z ochroniarzy Jake'a Locotty zmierza ukradkiem ku parkującym przed chatką sedanom. - Dobra, Charley. Teraz zademonstrujemy naszym przyjaciołom, co się stanie, jeśli któryś z nich zechce za wami pojechać. Stanął tyłem do drogi i delektował się chwilę wyrazem twarzy siedmiu zbitych z tropu - ba! zszokowanych! - mężczyzn, a zwłaszcza wyrazem twarzy Jimmy'ego Pilgrima. Lufę strzelby i lufy dwóch maszynowych Uzi wymierzone w jego brzuch całkowicie zignorował. - Pomyśleliśmy sobie, że kiedy dostaniecie już te swoje kartki, może najść was ochota, żeby nas... W tym samym momencie usłyszał za sobą trzaśnięcie zamykanych drzwi samochodowych. Obrócił się błyskawicznie, spojrzał na długą asfaltową drogę i zobaczył... Sandy! Z czter- dziestką piątką Shannona w ręku biegła chwiejnie w stronę pobocza. Zapiszczały opony. Charley gwałtownie zahamował. - Do ciężkiej cholery, Sandy! - wrzasnął Koda. Jego krzyk utonął w dudniącym łoskocie potężnego czterołopatowego śmigła. Zza chmur wypadł wielki czarny helikopter. Zanurkował z rykiem nad furgonetką, przeleciał nad jej dachem, a kiedy minął Sandy, z dwóch zamontowanych pod kadłubem działek kalibru trzydzieści milimetrów chlusnęła struga stu pięćdziesięciu pocisków przeciwpancernych. Z rozdzierającym uszy hurkotem uderzyły w drogę, rozorały ją wyrzucając w powietrze wielkie kawały asfaltu, płonące szczątki samochodów i helikoptera, które poszybowały na wysokość dziesięciu metrów i spadły z hukiem przed grupą zmartwiałych mężczyzn. Szturmowy śmigłowiec Hughes AH-64 Apacz przeleciał nad ich głowami, wykonał ostry zwrot i zawrócił. - Herby! Sto osiemdziesiąt! Sto osiemdziesiąt! - wrzasnął Koda dostrzegając helikopter Locotty, który wypadł zza chmur za ogonem Apacza; z jego otwartych drzwi wystawały lufy karabinów. Herby Dawson obrócił potężną maszynę o sto osiemdziesiąt stopni, instynktownie ocenił szybkość i kąt, pod jakim helikopter ku niemu zmierzał, zwolnił spust i posłał w jego stronę krótką serię trzystu sześćdziesięciu pocisków z dwóch zamontowanych na wysięgnikach karabinów maszynowych typu Mini- gun. Koda wydał z siebie chrapliwy okrzyk bojowy - Bell Ranger Jake'a Locotty stanął w płomieniach i z ogłuszającym hukiem zwalił się na ziemię. Względną ciszę, jaka potem nastąpiła, przerwał upiorny wrzask od strony chatki i pojedynczy wystrzał z czterdziestki piątki Sandy Mudd, który po łoskocie działek Apacza zabrzmiał jak strzał z kapiszona. Ben odwrócił się i, ku swemu przerażeniu, w drzwiach chatki ujrzał Rayneego. Tęcza stał chwiejnie w progu z koszmarnym uśmiechem na zakrwawionej twarzy. W zdrowej ręce ściskał Uzi Tassia. Wbił oczy w Kodę i gdyby mógł nimi zabijać, Ben już by nie żył. Ale w tym samym momencie Sandy wystrzeliła po raz drugi i pocisk rozłupał framugę tuż nad głową Rayneego. Wtedy sadystyczny morderca uświadomił sobie, że może Benowi sprawić jeszcze większy ból. - Sandy! Charley! Zabij go! Zabij! - wrzasnął Koda. Był za daleko, żeby cokolwiek zrobić, stał więc bezradnie, podczas gdy Raynee przebiegł obłąkanym sprintem przez drogę i skrył się za pniem sosny, który osłonił go przed trzecią kulą z pistoletu rozdygotanej Sandy. Osłonił go także przed dwoma pociskami z karabinu Shannona. Poszybowały za wysoko, bo Sandy stała niemal dokładnie na linii strzału, między Charleyem, który zdążył już wyskoczyć z furgonetki, a Tęczą. Raynee zachichotał radośnie, wystawił za pień krótką lufę Uzi, wziął Sandy na muszkę... - Herby !!! ...i kiedy z dwóch wirujących działek Apacza trysnęła lawina ognia, zniknął w koszmarnych rozbryzgach ziemi, trawy, krwi, strzępów ubrania, ochłapów ludzkiego mięsa, szczątków zdruzgotanych kości i rozszczepionego drewna. Helikopter zawrócił i tańcząc w powietrzu niczym wielka niezgrabna ważka, zawisł nad urwiskiem. Jego dymiące jeszcze działka i dwa sześciolufowe karabiny maszynowe celowały w chatkę i w rozrzuconą grupkę bezbronnych, skulonych ze strachu mężczyzn. Po ogłuszającym finalnym pas arsenału straszliwej broni Apacza przed samotną chatką na szczycie Orlej Góry miało miejsce jeszcze jedno wydarzenie. Wydarzenie na pewno nie tak gwałtowne, lecz równie wstrząsające. Kiedy struga przeciwpancernych pocisków rozerwała na strzępy samochody Locotty i helikopter Pilgrima, kiedy wybuchła benzyna z roztrzaskanych baków, Jake Locotta rzucił się na ziemię, żeby ocalić życie. Padając, wypuścił z ręki dwie kartki z notatnika Marii. Leżał teraz na asfaltowym podjeździe obok wciąż stojącego Pilgrima i drżąc po straszliwym pokazie siły ognia wielkiego śmigłowca szturmowego, z bezradnym przerażeniem patrzył, jak kartki szybują w stronę płonących szczątków. Krótki rozbłysk ognia, maleńki obłoczek sinawego dymu i rozsypały się w proch niesiony górskim wiatrem. W tym momencie i w Jake'u, i w Pilgrimie, który również to widział, jakby coś umarło. - Herby, widzisz tego dupka stojącego przede mną? - wychrypiał Koda do mikrofonu nadajnika, patrząc Pilgrimowi prosto w oczy z odległości jakichś dziesięciu metrów. - Ten dupek to Jimmy Pilgrim, skurwysyn, o którym ci z Charleyem opowiadaliśmy. Wiesz co? - rzucił uśmiechając się lekko pod wąsem. - Jeśli za trzy sekundy nie będzie leżał między resztą tych bubków, to go tam połóż. Obojętne w ilu kawałkach. Ben usłyszał nagłą zmianę w pracy silników helikoptera i w łoskocie czterołopatowego wirnika. Apacz zakołysał się jak wielki krab i Pilgrim legł na asfalcie między Locottą i Tassiem. Koda spojrzał na siedmiu mężczyzn rozciągniętych na ziemi z oczami wbitymi w czarny śmigłowiec i przekrzykując hałas, powiedział: - A teraz, skoro panowie zechcieli poświęcić mi trochę uwagi, w imieniu Freddy'ego Sanjanovitcha, Kaaren Mueller, w imieniu Sandy, Charleya i całej grupy agentów federalnych takich jak ja... - Zawahał się, ukląkł, wyjął ze skarpetki błysz- czącą odznakę pracownika Agencji do Spraw Zwalczania Handlu Narkotykami i zaświecił nią w oczy Pilgrimowi, Tassiowi i szefowi południowokalifornijskiej mafii. - W imieniu nas wszystkich zawiadamiam was, skurwysyny, że jesteście aresztowani za czynną napaść, uprowadzenie i morderstwo. A zwłaszcza za nielegalną sprzedaż zastrzeżonego przepisami i bardzo niebezpiecznego narkotyku. Przed chatką lądowały pierwsze śmigłowce wiozące agentów federalnych z San Diego. No widzisz, Sandy? - Shannon uśmiechnął się, mrugnął wesoło do zapłakanej dziewczyny i ostrożnie wyjął z jej drżących rąk ciepłą jeszcze czterdziestkę piątkę. - Jest tak, jak mówiliśmy Fogarty'emu: kupić pół kilo koki od takiego nędznego handlarzyny jak Jimmy Pilgrim? A cóż w tym trudnego? EPILOG Penetracja bazy głównej i rozczłonkowanie narkotycznego imperium Jimmy'ego Pilgrima dokonane przez oddział agentów specjalnych Toma Fogarty'ego wznieciło falę reperkusji, która wkrótce przewaliła się przez kontynenty obu Ameryk. Początkowo wydawało się, że szkody będzie można naprawić. W swym wstępnym orzeczeniu rada syndykatu postanowiła nie obarczać Jake'a Locotty całkowitą odpowiedzialnością za zaistniałą sytuację. Nie obarczać go... na razie. Dano mu szansę uporządkowania bałaganu w mieście i okręgu głównie dlatego, że żaden inny członek rady nie chciał mieć nic wspólnego z tym skażonym terytorium. Dlatego Locotta i Tassio uzyskali chwilowe odroczenie. I, jak by powiedzieli ich kumple z podziemnego świata zbrodni, natychmiast rozpoczęli okrutną dintojrę. Locotta o wiele bardziej wolałby wywierać zemstę stopniowo, kawałek po kawałeczku, poczynając od tego, że dopuściłby do procesu Jimmy'ego Pilgrima, tak, żeby siedział na ławie oskarżonych od początku do samiutkiego końca. Lecz taka możliwość nie wchodziła w rachubę, gdyż Locotta nie miał po prostu czasu - na odzyskanie władzy w krwawiącym San Diego dano mu określoną liczbę dni. A przez władzę Jake rozumiał jedno. Strach. Tak więc Pilgrimowi dane było doświadczyć ledwie kilku krótkich chwil potwornego strachu, jakim terroryzował niegdyś swoich wrogów i przeciwników. Przeżył go tuż przed eksplozją duszących oparów płynu do zapalniczek i przed straszliwym pożarem, który zmienił jego więzienną celę w czarną norę cuchnącej śmierci. Wieść o koszmarnym losie władcy San Diego rozniosła się błyskawicznie, ale - jak się tego obawiali Locotta i Tassio - Jimmy zginął za późno, przez co zemsta nie odniosła zamierzonego efektu. Pośmiertna spuścizna Pilgrima, pierwsze dwadzieścia trzy kilogramy "supertęczy", już dawno dotarła do dealerów i podbiła narkotyczny rynek. Wszystko sprowadzało się do bezdyskusyjnego faktu, że analog B-16 - narkotyk o działaniu o wiele słabszym niż legen- darna "siedemnastka" - był środkiem znacznie bardziej podnie- cającym niż kokaina. No i oczywiście stuprocentowo legalnym. Dwa dni później Michael Theiss, bankier Jimmy'ego Pilgrima, wypadł za burtę swojego jachtu. Stało się to gdzieś koło Bahamów zaraz po tym, jak nakłoniono go do ujawnienia dokładnej lokalizacji siedmiu ukończonych i dziewięćdziesięciu trzech projektowanych laboratoriów, które finansowało jego konsorcjum. Niedługo potem i te pozostałości misternego planu Pilgrima zniknęły z powierzchni ziemi czy to w wyniku pozorowanych wypadków, czy zdrady. Ale i to nie wystarczyło. Zanim pierwsze laboratorium stanęło w płomieniach, ogień podłożył zawodowy podpalacz - pięciu chemików niezależnie od siebie rozszyfrowało strukturę molekularną "supertęczy" i natychmiast opracowało technologię syntezy, żeby czym prędzej uzupełnić błyskawicznie topniejące zapasy. Nie minął tydzień, jak na rynku pojawił się świeży towar, tylko że tym razem sprzedawano go i w południowej Kalifornii, i poza jej granicami. Chodziły co prawda plotki, że "supertęcza" nie jest prawdzi- wą "supertęczą", lecz wraz z nagłym i tajemniczym zniknięciem Williama Bensona Sandcastle'a III plotki stopniowo ucichły z braku dowodów. No a poza tym, na jakiekolwiek kontrdziałania było już o wiele za późno. Dwa tygodnie po zniknięciu Sandcastle'a III zapotrzebowanie na kolumbijską kokainę sięgnęło dna. Tak się przypadkiem złożyło, że tego samego ranka pewien włóczęga odkrył na pustyni Mojave zwłoki Jake'a Locotty i Joe Tassia. Obaj mieli ręce związane na plecach i dziurę po kuli w czole. Leżeli w korycie wyschłego strumienia... ...około stu kilometrów na zachód od kempingu nad rzeką Kolorado, gdzie Hazel Fogarty przygotowywała śniadanie dla pięciu agentów z grupy specjalnej, przebywających tu na zasłu- żonym odpoczynku. Odpoczywali, pisali raporty i... rozmyślali o jedynym człowieku, który im umknął. Charley Shannon rozparł się wygodniej i nie zważając na niebezpiecznie skrzypiący leżak, spojrzał na gładką wstęgę rzeki. - No i co o nim myślisz? - spytał. - O Isaacu? Nie powinniśmy byli pozwolić mu odejść - od- rzekła Sandy, z trudem poruszając wciąż spuchniętą, ale szybko gojącą się szczęką. - Zobaczysz, narobi nam jeszcze kłopotów. - Nie, nie o Isaacu - mruknął Shannon. - O profesorka się nie martw. Wystawi głowę, to mu ją odstrzelimy. Mówiłem o naszym szajbniętym przyjacielu. - Machnął ręką w stronę brzegu rzeki, gdzie stał Ben Koda; balansował na jednej nodze, a drugą, do której miał przypiętą nartę, trzymał wysoko w powietrzu. - Ach, o nim. - Uśmiechnęła się niewinnie, przesłoniła ręką oczy i spojrzała na szczupłą sylwetkę przyjaciela w chwili, gdy Bart Harrington skierował dziób ślizgacza w górę rzeki. Koda zachwiał się niepewnie i Tom Fogarty omal nie wypadł za burtę, chcąc rozplątać napięty sznur. Sandy parsknęła bolesnym śmiechem. - Nie wiem, Charley. - Wzruszyła ramionami, wyraźnie ukojona błogą scenerią rzecznej doliny. - Chyba jeszcze nie wiem. - Popatrzyła na wiernego druha z uśmiechem na posiniaczonej twarzy. - Teraz najważniejsze jest co innego: czy on umie jeździć na nartach? Shannon pokręcił głową. - Nie tak dobrze jak ja - odrzekł stanowczo. Potem nabrał powietrza i co sił w potężnych płucach wrzasnął: - Ruszaj! ...błogo nieświadomy że w tej samej chwili, w małym labo- ratorium wiele kilometrów na wschód od kempingu nad rzeką Kolorado, Stwórca i jego wierna alchemiczka Maria, patrzą w milczeniu na kolbę z cieczą macierzystą, spoczywającą w ich zręcznych, choć drżących rękach. Kontynuatorzy pradawnych badań wznowili pracę. KONIEC