Gilman Felix - Gromowładny

Szczegóły
Tytuł Gilman Felix - Gromowładny
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Gilman Felix - Gromowładny PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Gilman Felix - Gromowładny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Gilman Felix - Gromowładny - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Felix Gilman Gromowładny (Thunderer) Przełożył Robert Waliś Dedykowane Sarah Strona 2 Podziękowania Dziękuję wszystkim w wydawnictwie Bantam Spectra, a w szczególności mojej redaktorce Juliet Ulman oraz Howardowi Morhaimowi i Katie Menick. Dziękuję także mojej rodzinie za wsparcie i cierpliwość; jak również Billowi Thompsonowi, którego komentarze umożliwiły znaczne ulepszenie niniejszej książki, a dobre rady i pomoc znacząco przyczyniły się do jej wydania. Strona 3 Rozdział 1 Przybył do miasta pod koniec lata, przez morze; wychylał się nad surowym dziobem okrętu, przeczesując wzrokiem horyzont, i nerwowo przesuwał w chudych palcach koraliki z łusek i kości. Pokonał pół świata, by tu dotrzeć. Niebo nad Zatoką skrzyło się białymi mewami, które nurkowały i krążyły pomiędzy błękitnym niebem a morzem, żerując na pracy przystani. Ptaki stanowiły pierwszy zwiastun miasta, tak jasny i pełen życia, że podnosiły go na duchu. – Zaraz będziemy w mieście, panie Roon. – Kapitan z uśmiechem poklepał go po plecach, prezentując brązowe, niekompletne uzębienie. – W zasadzie już jesteśmy. Ptaki to też miasto, prawda? Trochę przestraszony? Tak naprawdę jego imię brzmiało Arjun, zdążył jednak przywyknąć do tego, że je przekręcano, choć było mu wstyd, że na to pozwalał. Odpowiedział słabym uśmiechem. – Raczej pełen nadziei – odrzekł, lecz kapitan już się odwrócił i zaczął rytmicznie wykrzykiwać polecenia w marynarskim żargonie do niewielkiej załogi, która składała się z jego ciemnoskórych braci i synów. Na horyzoncie stopniowo pojawiał się zarys miasta: plamy dachów, delikatny tabaczkowy szraf mostów i iglic. Obraz poruszał się i powoli nabierał kształtów, Strona 4 lekko zamazany za sprawą rozedrganego powietrza oraz mnogości elementów. W tle wznosiła się olbrzymia góra, odległy błękitny bohomaz. Fetysz z łusek i kości szeleścił na knykciach. W myślach Arjun układał list do swoich Matek i Ojców: „Nareszcie zaczynamy. Miasto jest szkatułką z szyfrem, którą trzeba otworzyć. Pozwólcie, że Wam je opiszę... ". Jednakże na razie nie potrafił. W każdym miejscu, które odwiedził podczas podróży, słyszał opowieści o Ararat. Uważał je za echa miasta; tak został wychowany. W niektórych miejscach miasto uznawano za błogosławione. W innych twierdzono, że jest nawiedzone. W jednej z wiosek, pośród wzgórz i sosen, spędził zimę z Amą, córką lekarza; błagała go, by został lub zawrócił. Kiedy stopniały śniegi i musiał wyruszyć w dalszą drogę, podarowała mu amulet, delikatnie zaciskając na nim jego palce. Obiecała, że będzie go chronił. Wykonał go jej ojciec. Być może amulet rzeczywiście miał jakąś moc, Arjun jednak przybył do miasta, by szukać bogów, a nie się przed nimi ukrywać. Wypuścił przedmiot z palców. Amulet przez chwilę unosił się na jasnej pianie, po czym zniknął pod kadłubem statku. Okręt skrzypieniem i stukaniem wtórował pracy załogi. Z powierzchni wody uniosła się połyskująca mgiełka. Marynarze zgubili rytm. Kapitan krzyknął. Arjun odwrócił się i zobaczył, jak jeden z przysadzistych wilków morskich wskazuje na niebo z okrzykiem zachwytu, a inny odchyla głowę i wydaje z siebie Strona 5 gardłowy jęk. „Spójrzcie w górę". *** Nadlatuje od strony słońca wiszącego wysoko nad Zatoką, schodzi ostrym łukiem nad wodę, rozkłada szerokie skrzydła: na pierwszy rzut oka przypomina chmurę, która pojawia się na czystym niebie i przecina firmament niczym biała chorągiew. Lecz nagle staje się olbrzymim ptakiem, który mknie naprzód. Powoli porusza wielkimi białymi płaszczyznami skrzydeł. Coś tak wielkiego nie powinno być w stanie wznieść się w powietrze, on jednak wydaje się pozbawiony wagi. Za sobą pozostawia ekstatycznie rozedrgane światło słońca. Gdy tak szybuje ponad wodą, gromadzą się wokół niego ptaki z Zatoki, okrążając go z bezgranicznym trzepoczącym uwielbieniem. Zawraca swobodnie po łuku, a pod nim zadziwione ryby wyskakują z wody, na chwilę zawisając w powietrzu. Ptasie Bóstwo przynosi ze sobą dary lotu i wolności. Nie rzuca cienia. Ptak mknie ponad Zatoką w stronę pradawnego miasta. Tutaj czeka jaskrawo pomalowana barkentyna, podskakująca na wodzie daleko od brzegu. Z pokładu zostaje wystrzelona czerwona raca. Po chwili odpowiada jej druga, która wznosi się ponad nabrzeżem, a następnie kolejna, w głębi miasta. Kiedy Ptak przelatuje nad łodzią, jej żagle wydymają się od nagłego podmuchu i barkentyna rusza w pogoń za bogiem; niestety, pomimo uzyskanej Strona 6 prędkości, jest to beznadziejny pościg. Przed nabrzeżem unosi się gęsty, stale zmieniający kształty labirynt łodzi. Pod skrzydłami Ptaka rozlega się aplauz żagli, z których każdy na chwilę wypełnia się powietrzem. W dole rozlega się gwar: okrzyki radości, wrzaski, zaklęcia i przekleństwa. Gwałtownie wprawione w ruch statki dryfują na oślep po zatłoczonej przystani. Załoga portu walczy o odzyskanie kontroli. Wieść o powrocie Ptaka już się rozniosła, a oni są doskonale przygotowani. Gabinet hrabiny Ilony opublikował listę „Zasad i przepisów dla statków w przystani Ar-Mouth na wypadek powrotu Olbrzymiego Ptaka, niech będzie chwała", którą jej ludzie od kilku tygodni rozwieszają we wszystkich zajazdach, noclegowniach, barkach wycieczkowych, targowiskach i kościołach w porcie. Potem markiz Mensonge, gerent Stross End, oraz tuzin innych lordów, urażeni do żywego tą bezczelnością – Wszak jakim prawem Ilona uzurpuje sobie jurysdykcję nad portem? Jak ona śmie? – rozkazali rozwieszać ich własne przepisy, przy okazji zdzierając lub zaklejając konkurencyjne rozporządzenia. Nastały ciężkie tygodnie dla gospodarzy w okolicach portu. Każdy z wielkich szlachciców w mieście pragnie widzieć na ścianie za barem wyłącznie swoją własną listę zasad, niezbędna jest stała gotowość do błyskawicznej zamiany plakatu hrabiny na listę rozporządzeń gerenta – jeżeli jego ludzie akurat pojawią się w drzwiach – bądź odwrotnie. Oczywiście gospodarze są do tego Strona 7 przyzwyczajeni. Miejscy szlachcice są niezwykle zawistni i jest ich cholernie wielu. Dokerzy i tak są przygotowani na swój własny sposób. Starzy marynarze pamiętają ostatnie pojawienie się Ptaka nad miastem oraz tego skutki. W żaden jednak sposób nie da się sprawić, by powrót olbrzymiego Ptaka był całkowicie bezpieczny. Przystań jest pełna zagranicznych statków, z których wiele nie zostało ostrzeżonych i reaguje z opóźnieniem. Statki zderzają się ze swoimi sąsiadami przy wtórze bolesnego chrzęstu kadłubów. W samym środku kłębowiska jednostek rusza z miejsca potężny czarny kształt „Nieustraszonego". Olbrzym zrywa liny, którymi był przywiązany do okolicznych statków, i rozpoczyna powolną ucieczkę w stronę morza. Nikt nie wie, jak go powstrzymać. Statek płynie wprost na elegancką barkentynę z Akashu. Marynarze na obu pokładach krzyczą i bezsilnie wymachują rękami. Jeden z pasażerów na akashyckim statku mocuje się z karabinem skałkowym, po czym oddaje bezsensowny strzał w kadłub „Nieustraszonego". Ptak już opuścił przystań, kierując się wzdłuż rzeki Urgos. Sunie w powietrzu pomiędzy budynkami parlamentów i antyparlamentów, które odciskają swoje marmurowe piętno nad brzegami rzeki: dziwną i toporną mieszanką kolorów i form, kształtów i stylów, łagodnych krzywizn i kanciastych słupów oraz frontonów, ornamentów sąsiadujących z architektoniczną prostotą. Strona 8 Przez wieki budowle te stopniowo przywykły do siebie nawzajem, a wszystkie bez wyjątku przybrudził dym miasta. Rozciąga się ono z dala od rzeki, wznosząc się bez końca ku północy aż po błękitne zbocza góry Ar. Słońce lśni na miedzianych i mosiężnych kopułach, stalowych dźwigarach, białych kamiennych iglicach – tysiącach świątyń i kolejnych tysiącach budowli, które być może nimi są. Możliwe, że wszystko tutaj jest święte. Z tej wysokości wszystko lśni. Pył w powietrzu nad pradawnym miastem mieni się w słońcu i wznoszącym wietrze. W powietrzu czuć elektryczność. Miasto jest gotowe do przemiany i przebudowy. Ptak oddala się od rzeki Urgos i okrąża iglicę seminarium Monana, które wznosi się samotnie na błotnistym terenie nad brzegiem. Chmura gołębi gwałtownie startuje z postrzępionej iglicy i dołącza do krążącego chóru morskiego ptactwa. Barwne jazgotliwe stado ściga obiekt swego uwielbienia, który odbija na zachód ku potężnym magazynom w Okręgu Barbarii. Procesja rac zaalarmowała już większą część miasta. Porzuciwszy południowe posiłki, ludzie wspinają się na kwadratowe dachy magazynów. Pracownicy portu mieszają się z bohemą z artystycznych poddaszy. Kiedy Ptak przelatuje, niewielki lecz wciąż rosnący w siłę tłum wiwatuje i puszcza się szalonym biegiem w ślad za bóstwem, zatrzymując się dopiero na krawędzi dachu. Kilka osób rzuca w kierunku Ptaka dary: kawałki białego sukna i jedwabiu. Strona 9 Niezliczeni malarze postanawiają uchwycić podobiznę Ptaka. Będzie to sprawdzian ich talentu. Nie są w stanie dostrzec szczegółów – zanim oko zdąży się na nich skupić, Ptak odlatuje. Wiadomo, że jest olbrzymi, lecz nie sposób ocenić jak bardzo. Wydaje się, że jest niewyobrażalnie daleko, nawet gdy z hukiem przelatuje tuż nad głowami – być może znajduje się znacznie dalej i jest większy niż się wydaje. Później nawet nie będzie można jednoznacznie stwierdzić, do jakiego należał gatunku. Niektórzy widzą burzę jasnych piór, inni tylko dostojny ruch skrzydeł. Pozostaje prawie wyłącznie odczucie swobodnej, niepowstrzymanej prędkości. Tuzin umysłów wymyśla nowe abstrakcyjne szkoły malarstwa, by uchwycić tę chwilę. Jednak dachy już stały się oliwkowo-białym malowidłem, pokrytym impastem z ptasich gówien. Jeden z artystów, młody człowiek imieniem Mochai, później powie po pijaku do swej kochanki Olimpii, wkrótce przed tym jak ona porzuci go dla kogoś mniej wymagającego, że „bogowie są tym, co pozostawiają miastu. Czyż nie tak mawia Holbach? Że właśnie to stanowi ich prawdziwą istotę? Dlatego tak go przedstawię!". Po czym wyjdzie na dachy z dłutem w dłoni, by odłupywać kawałki materiału, którym wysmaruje płótna. Będzie musiał stoczyć o niego walkę z ulicznikami zbierającymi towar dla handlarzy fekaliami oraz z wyznawcami Ptaka, którzy zapragną palić odchody na prywatnych ołtarzykach na poddaszu; w końcu banda młodzieńców z ogolonymi głowami, Strona 10 ubranych w białe szaty, powie mu, że jego malowidła wykonane za pomocą gówna są bluźniercze i obsceniczne, po czym spali jego wystawę. Ale to oczywiście wydarzy się znacznie później, a Ptak jest tutaj w tej chwili. Ptak nie ma kościoła: jego interwencje w mieście są zbyt rzadkie i nieprzewidywalne; zresztą stanowi całkowitą antytezę porządku i zorganizowania. Pomimo tego garstka ekscentrycznych samozwańczych wiernych ubranych w uprzęże z płótna lnianego, jedwabiu i balsy zbiera siły pośród nielicznych gapiów, by w chwili pojawienia się bóstwa pobiec ku szczelinie pomiędzy dachami, rozłożyć domowej roboty skrzydła i skoczyć. Kiedy przelatuje nad nimi Ptak, ich skrzydła na chwilę przejmują jego moc i wierni wznoszą się, by do niego dołączyć, płacząc z radości i przerażenia. Ci, którzy nie trafiają we właściwy moment, spadają i roztrzaskują się o ziemię w alejkach. Tam na dole miasto nie jest lśniące i zwiewne, lecz twarde, posiniaczone i śmierdzące. *** Jack Sheppard stoi na dachu Domu Barbotina i napina mięśnie nóg. Ręce ma zajęte pracą, ale jego umysł i oczy obserwują niebo. – No dalej – mruczy. – Dalej. Przyleć. Pod jego stopami znajduje się niewyobrażalnie ciężka, pozbawiona okien bryła żelaza i kamienia. Jest pod nią pogrzebany już od zbyt dawna. Zbliża się krytyczny Strona 11 moment, punkt podparcia, który pozwoli mu się oderwać od ziemi i wzbić w niebo. Jack czuje, że to się właśnie zaczyna. A może tak mu się tylko wydaje? Wciąż jest taki młody. (Ma piętnaście, szesnaście lat? Nie jest pewien). Ma bladą twarz o ostrych, nieco szczurzych rysach, tak jak wszyscy, którzy dorastali w Domu. Przywykł do bardzo szerokiego otwierania oczu, by widzieć cokolwiek w mrocznych korytarzach, więc w tych rzadkich chwilach, gdy wychodzi na światło dnia – tak jak teraz, kiedy pracuje na dachu jako członek grupy zajmującej się praniem – krzywi się, co sprawia, że wygląda na twardszego i groźniejszego niż jest w rzeczywistości. Podobnie jak wielu ludzi, którzy dorastali, pracując w przędzalniach jedwabiu w Domu, stracił jeden z palców, a nosi także inne blizny. Jest ubrany w szarą wełnianą marynarkę, która w letnim upale wywołuje swędzenie. Na głowę włożył czapkę. Stoi na szczycie Domu Barbotina, który mieści się przy ulicy Plessy'ego na granicy między Okręgiem Barbarii a Czwartym Okręgiem. Inne domy poprawcze w mieście wyglądają jak zwykłe więzienia, ten przypomina grobowiec lub żelazną szkatułkę z szyfrem, której mechanizmu nie da się otworzyć. Gęsto nitowane spiżowe panele pokrywają ściany z betonu i kamienia, w ponury sposób pieczętując wszystkie okna. W środku nie ma lamp, pochodni ani nawet świec, gdyż zdesperowane dzieci mogłyby wykorzystać ogień w charakterze broni. Poza tym, jak wyjaśniają Mistrzowie, to jest Dom Tybru – Strona 12 ogień jest tutaj świętością, a chłopcy nie są go godni. W każdym kącie kryją się nagromadzone przez pokolenia warstwy kurzu. W przędzalniach jedwabiu pracuje się w mroku. To monotonne i niebezpieczne zajęcie, a Jack ma go serdecznie dość. Dom stoi z dala od sąsiednich budynków; otaczają go ogrodzenia z drutem kolczastym. Wygląda na projekt szaleńca, a Jack, który zna jego historię, wie, że tak jest w istocie. Jeszcze żaden chłopiec stąd nie uciekł. Jack przyczepia klamerkami do sznura brudnoszare prześcieradło, gdy nagle czuje, że materiał zaczyna mu się wyrywać z rąk. Jest gotowy; zaplanował i wywalczył sobie obecność na dachu właśnie w tej chwili. Kiedy widzi czerwoną racę, wie, co ona oznacza. W stercie prania w koszyku znajduje się jedno specjalne prześcieradło. Jack chwyta pranie i napina mięśnie. Jeżeli się myli, nie będzie miał kolejnej szansy – spędzi tutaj następne cztery, może pięć lat, po czym wyrzucą go wyczerpanego z powrotem na ulicę. Nie myśli o tym, że może przypłacić tę próbę życiem. Nie zastanawia się także, co zrobi na zewnątrz, jeśli zdoła się uwolnić. Puszcza się szalonym biegiem ku krawędzi dachu. Przeskakuje ponad Carswellem, który klęczy pokornie na ziemi, składając szare marynarki z sukna. Przebija się przez rząd białych prześcieradeł, przez chwilę wspominając komediantów z rewii w Pałacu, którzy w czasach jego dzieciństwa, zanim trafił do Domu, przebijali Strona 13 się przez aksamitną kurtynę, wypadając na scenę zalaną miedzianym światłem. Zaczyna się śmiać. To jest przedstawienie. – Paaanieee i panooowieee! – woła. Pan Tar podrywa się na nogi. – Co to ma znaczyć?! – krzyczy. – Zatrzymać tego chłopca! Hutton, który próbuje wkraść się w łaski Tara, chwyta Jacka za rękę. Starszy chłopak mógłby z łatwością go przytrzymać, gdyby naprawdę się przyłożył, ale nie ma pojęcia, jak zdesperowany jest Jack, więc głupio się odwraca i z uśmiechem spogląda na swojego Mistrza, czekając na pochwałę. Po chwili zatacza się do tyłu, trzymając się za pogryzione, zakrwawione ucho. Jack okrąża komin i zeskakuje na pokrytą płytkami pochyłość niższego dachu. Na chwilę się zatrzymuje. Kiedy do krawędzi podbiega kolejny chłopiec, Jack podważa dachówkę i rzuca nią w głowę prześladowcy. Z okrzykiem triumfu ciska w ślad za dachówką swoją czapkę z szorstkiego materiału. Nerwowo rozgląda się po niebie. Niczego tam nie dostrzega, nawet najmniejszej kropki. – O, nie. No, dalej. Dalej. Przyleć. Kiedy nadchodzi ta chwila, wszystko dzieje się jednocześnie, zapierając dech w piersiach. Stada gołębi, gawronów, głuptaków i mew przetaczają się z impetem nad dachem i rozsypują po niebie. Trudno w to uwierzyć, lecz wśród nich krążą ludzie. W samym środku, w Strona 14 centrum uwagi, szybuje Ptak. Jack wytrząsa pranie z kosza i wyciąga ze sterty jedno z prześcieradeł. Kiedyś było równie szare i poplamione jak wszystkie pozostałe prześcieradła w Domu Barbotina, jednak Jack ukradł trochę barwników do jedwabiu i wybielił materiał. Uważa to za ważny gest. Do prześcieradła są przyszyte ukradzione jedwabne szmatki i włókna. Szybko i niedbale zrzuca marynarkę. Pod nią ma koszulę, którą również wybielił oraz ozdobił ukradzionymi długimi, jaskrawymi jedwabnymi nitkami. Owija ramiona prześcieradłem. Wygląda komicznie i żałośnie niczym ptak nielot. Pan Tar już się zgramolił na pochyłość. Jack macha do niego ręką i biegnie w stronę krawędzi. Na chwilę traci równowagę na stromym dachu, gdy pod jego stopami pęka płytka, ale wyrównuje krok. Stawia stopę na orynnowaniu pod okapem i wybija się w powietrze, rozpościerając ręce. Udało się, niech będzie chwała, udało się. Choć nie do końca. Jego magia jest prymitywna i prowizoryczna: musiał się zadowolić tymi materiałami, do których miał dostęp. Wyobrażał sobie, że wzięci jak ptak, jak Ptak. Zamiast tego przez chwilę ma wrażenie, że uwolnił się z więzów grawitacji i może kroczyć w powietrzu, odbijając się coraz wyżej, pięknie i z wdziękiem, jednak zaraz potem grawitacja powraca niczym cios w plecy, który wytrąca go z równowagi. Jack spada i zdziera sobie kolana. Ogląda się z rozpaczą. Ale niech będzie chwała! Strona 15 Jest na sąsiednim dachu, oddzielony od Domu Barbotina szeroką szczeliną. Za jego plecami pan Tar stoi na czworakach przy krawędzi dachu Domu. Jedną ręką niepewnie przytrzymuje się rynny, a w drugiej ściska ozdobione jedwabiem prześcieradło, talizman Jacka, który spadł chłopcu z pleców. Jack stoi na pustym dachu kolejnego magazynu. W kanciastej ceglanej nadbudówce w rogu znajdują się drzwi. Niestety, są zamknięte. Nie ma innej drogi na dół. Tar wrzeszczy i dmucha w gwizdek. Z Domu również dobiegają okrzyki. Wkrótce pościg wtargnie do tego budynku. Jack podbiega do krawędzi i spogląda ponad otchłanią na następny dach. Tam widzi kolejne drzwi, tym razem otwarte i podparte cegłą. Grupa kobiet stoi na dachu i macha na pożegnanie odlatującemu Ptakowi i jego stadu. Jedna z dziewcząt odwraca się i widzi biegnącego Jacka. Klaszcze, podekscytowana. Nie uda mu się do niej przedostać. Musi pokonać całą szerokość ulicy, a od ziemi dzieli go wysokość trzech pięter. Stracił prowizoryczne skrzydła. Ptak znika w oddali, wznosząc się ponad skarpą, która oddziela Shutlow od Mass How, i wszystko znów staje się bardzo ciężkie. Rytuał został zaburzony. Nie pozostała żadna moc, której można by zaczerpnąć. Trudno, niech to Płomień pochłonie. Jack podbiega do krawędzi, zamyka oczy, wyciąga ręce, chwytając ostatnie nitki możliwości unoszące się w powietrzu, po czym Strona 16 skacze, modląc się w duchu. *** – Jakże przyjemnie wiedzieć, pani, że on się zbliża. Otrzymać dowód na prawdziwość własnych twierdzeń. Nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego jak te race. Skłamałbym, gdybym powiedział, że moja pewność siebie była niewzruszona. Hrabina Ilona unosi brew, cienką czarną kreskę narysowaną na twarzy o ostrych rysach, pomalowanej na porcelanowobiały kolor nad pozłacanym kołnierzykiem, który zdobią spinki wysadzane klejnotami. Gruba warstwa farby czyni hrabinę niemal wiecznie młodą. Nikt nie ośmieliłby się temu zaprzeczyć. – Wydawał się pan pewny siebie. Mam nadzieję, że tak rzeczywiście było, profesorze. Zaufałam panu. Holbach uśmiecha się beznamiętnie i przeklina sam siebie. – Tak mi się tylko powiedziało, o pani. Pozwoliłem sobie na niewinny żarcik. Moje przewidywania były bardzo dokładne. Nigdy nie dopuściłbym, by pani się w ten sposób, eem, odsłoniła, gdybym nie miał całkowitej pewności... – Odsłoniła? Czy moja pozycja jest aż tak niepewna, profesorze? Holbach mamrocze słowa usprawiedliwienia – nie chciałem powiedzieć aha oczywiście nie eem nie och z Strona 17 pewnością nie – oraz pokornie się garbi, po czym, prosząc o wybaczenie, oddala się, by nadzorować ostateczne przygotowania. Odziany w aksamit lokaj podtrzymuje jego ramię, gdy mężczyzna schodzi z podestu na trawę. Profesor nagradza służącego uśmiechem wdzięczności, w którym jest pewność siebie, lecz – Holbach jest tego pewien – nie ma ani krztyny protekcjonalności. Rusza w poprzek Wrzosowiska, przyglądając się ludziom, którzy stoją przed nim w szeregu. Holbach to człowiek gładki, pulchny i sympatyczny – uczony, wróżbita i dworzanin – człowiek interesu w statecznym wieku. Powinien zatem wiedzieć, jak nie należy rozmawiać z miejskimi magnatami. Czuje, że opanowuje go podniecenie, za sprawą którego, hm, do aksamitu jego pochlebstw przyczepiają się, ach tak, ostre rzepy. Nie, to fatalna metafora, wręcz koszmarna, stać go na więcej. Powiedzmy... Holbach zatrzymuje się przed człowiekiem, który stoi w środku szeregu i poci się z wysiłku, trzymając linę. Profesor wygładza zmarszczki na ramionach jego złocistej jedwabnej szaty i dzięki temu wyrównuje srebrną lamówkę. Mężczyzna porusza się, wystraszony, ale nie puszcza liny. Ludzie hrabiny wiedzą, co jest dla nich dobre. – Nie, nie, wszystko w porządku. Nie przejmuj się. Oczywiście hrabina docenia twój wysiłek. Dobra robota. Podest hrabiny stoi na skraju Zachodniej Łąki Wrzosowiska Chwały, na porośniętym krzewami, Strona 18 zacienionym terenie obok Wdowiej Altany. W kierunku wschodnim rozciąga się trawnik, który łagodnie opada aż do brzegu rzeki. Przed podestem stoją dwa szeregi mężczyzn ubranych w złote szaty. Każdy z nich trzyma obiema rękami linę. W środku unosi się olbrzymi balon. Napełniona gazem kula, pozszywana z lazurowych i srebrzystych kawałków materiału, próbuje wyrwać im się z rąk. Podnieśli ją godzinę temu. Dziarski kapitan Arlandes, duma armii hrabiny, w znakomitym stylu prowadzi ludzi do walki z grawitacją: siedzi na grzbiecie czarnego rumaka bojowego, odziany w szafirowo-niebieski mundur galowy obszyty złotem i obwieszony złotymi orderami. Jedną dłoń – naznaczoną bliznami, które otrzymał podczas pojedynków – opiera na głowicy złotej szabli i wykrzykuje rozkazy do żołnierzy, którzy boją się hrabiny, lecz kochają Arlandesa. Honor zostania pierwszą pasażerką balonu przypadł młodej żonie Arlandesa, Lucii – zarówno Arlandes, jak i Holbach są niezastąpieni na ziemi, natomiast hrabina nie wyraziła takiej chęci. Teraz Lucia zgrabnie siedzi na wiklinowej podłodze kosza, ubrana w zwiewną koronkową sukienkę. Razem z nią w koszu znajdują się orzeł, papuga, kogut oraz kaczka, wszystkie z podciętymi skrzydłami. Ptaki zostały starannie wybrane, gdyż stanowią integralną część rytuału. Lucia jest jedynie pasażerką, ozdobą; jak to określił Holbach: tą częścią mechanizmu, która nie spełnia Strona 19 żadnego zadania. To może nie brzmi zbyt delikatnie, nie zostało jednak powiedziane w złej wierze. – Być może, panie profesorze – zaproponowała – spróbuję uspokajać zwierzęta. Holbach się zgodził, lecz z udawanym entuzjazmem. Podczas wcześniejszych kontrolowanych doświadczeń ptaki zachowywały się w rozpaczliwy sposób i niebezpiecznie było ich dotykać lub je głaskać, a urok osobisty Lucii raczej nie może tego zmienić. Jej samej oczy lśniły z podekscytowania; była urzeczona honorem, który ją spotkał, czekającą ją przygodą oraz zmianą, której ma pomóc dokonać w mieście. – Cichutko, skarbie – uspokajała kaczkę, kiedy Arlandes pomagał jej wejść do kosza. – Pan profesor jest bardzo mądry. Wkrótce będziesz wolna. Odrobinę się zaczerwieniła, zawstydzona tym, że mówi do ptaków, jednak Arlandes pocałował ją w rękę, a Holbach obdarzył wystudiowanym uśmiechem, który w zamierzeniu miał być ojcowski, lecz nie niestosowny. Potem balon uniósł się w powietrze i Lucia znikła im z oczu. *** Po obu stronach mężczyzn w złocistych szatach stoją dwie kolumny strzelców, którzy mają za zadanie trzymać tłum w ryzach. W mieście od rana panuje nastrój oczekiwania, podsycany przekazywanymi szeptem Strona 20 plotkami o powrocie Ptaka. Gdy pojawiła się wieść o tym, że hrabina Ilona realizuje jakiś tajemniczy projekt na Wrzosowisku, garstka ciekawskich przybyła, by na to popatrzeć. A kiedy cudowna wypełniona powietrzem kula wzbiła się w powietrze, zbiegły się tłumy gapiów. Wydaje się, że przybyło tutaj całe miasto; ludzie tłoczą się na Wrzosowisku i blokują okoliczne wąskie uliczki. Mieszkańcy nie pamiętają, kiedy ostatnio nad miastem pojawił się balon. Powozy stają porzucone na ulicach, a dzieci wspinają się na ich dachy, by lepiej widzieć. Szorstkie ubrania robotników ocierają się o aksamitne szaty. Krążą butelki. Tysiąc par butów zmienia zielone trawniki w czarne błoto. A pośród tłumu krążą agenci gerenta, przewodniczącego Cimentiego oraz pozostałych niezliczonych rywali Ilony i podejrzliwie się wszystkiemu przypatrują. Holbach maszeruje wzdłuż szeregu żołnierzy. Na tę okazję włożył oficjalny strój: frak z grubego czerwonego aksamitu ze złotymi guzikami oraz ciężką perukę z kręconymi włosami. Lekko się poci pod ubraniem pod wpływem letniego słońca, zdenerwowania oraz gorąca bijącego od tłumu. Wie, że ludzie są przekonani, że mają do czynienia z czymś innym od zwyczajowych atrakcji: bogów, duchów i potworów, które na co dzień grają na strunach miasta. To jest maszyna. Zbudowały ją ludzkie ręce i wzniosły w powietrze w konkretnym, przebiegłym celu. Zdolność lotu pod kontrolą człowieka. Jakie inne moce – myśli tłum – przypisują sobie ci ludzie? Balon