Furia Krola Demonow (3) - FEIST RAYMOND E
Szczegóły |
Tytuł |
Furia Krola Demonow (3) - FEIST RAYMOND E |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Furia Krola Demonow (3) - FEIST RAYMOND E PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Furia Krola Demonow (3) - FEIST RAYMOND E PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Furia Krola Demonow (3) - FEIST RAYMOND E - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Raymond E. Feist
Furia Krola Demonow (3)
(Tlumaczyl: Andrzej Sawicki)
Podziekowania
Z powodow zbyt osobistych, by je tu szczegolowo wymieniac, winien jestem podziekowania nastepujacym osobom:
Williamowi Wrightowi, Lou Aronice i Mike'owi Greensteinowi za uporzadkowanie chaosu i poprowadzenie programu w pozadanym kierunku.
Adrianowi Zackheimowi za to, ze wprowadzil mnie do Hearst Books: Robertowi Mecoyowi za popychanie rzeczy we wlasciwym kierunku i za to, ze okazal sie najbardziej niezmordowanym przywodca kibicow na swiecie; Liz Perle McKenna za odrywanie sie od bardzo wypelnionego praca planu zajec, by przekazywac informacje zagubionemu niekiedy autorowi; i Johnowi Douglassowi za dodawanie ducha w sama pore. Podczas tych lat chaosu wszyscy byli moimi redaktorami.
Jenifer Brehl, memu wydawcy, za dotrzymywanie mi tempa i nie pozostawanie w tyle.
Wszystkim pozostalym pracownikom Hearst Books/Avon, za prace nad kolejnymi cyklami.
Jonathanowi Matsonowi, ze zwyklych powodow.
Moim dzieciom, Jessice i Jamesowi, za, a to, ze codziennie pokazywaly mi cuda.
I mojej zonie, Kathlyn Starbuck, z wielu powodow, ktorych nawet nie zdolalbym tu wyliczyc.
Raymond E. Feist
Rancho Santa Fe, Kalifornia
czerwiec 1996
Postaci wystepujace w naszej opowiesci:
Acaila - przywodca eldarow z dworu Krolowej Elfow
Aglaranna - Krolowa Elfow w Elvandarze, zona Tomasa, matka Calina i Calisa
Akee - goral Hadati
Alfred - kapral z Darkmoor
Andrew - kaplan Ban-Ath z Krondoru
Anthony - mag z Crydee
Avery Abigail - corka Roo i Karli
Avery Duncan - kuzyn Roo
Avery Helmut - syn Roo i Karli
Avery Karli - zona Roo, matka Abigail i Helmuta
Avery Rupert "Roo" - mlody kupiec z Krondoru, syn Toma Avery'ego
Borric - Krol Wysp, blizniaczy brat Ksiecia Erlanda, ojciec Ksiecia Patricka
Brook - pierwszy oficer "Krolewskiego Smoka"
Calin - dziedzic tronu Krolestwa Elfow, przyrodni brat Calisa, syn Aglaranny i Aidana
Calis - "Orzel Krondoru", osobisty agent Ksiecia Krondoru, Diuk Dworu, syn Aglaranny i Tomasa, przyrodni brat Calina
Chalmes - przywodca magow ze Stardock
d'Lyes Robert - mag ze Stardock
de Beswick - kapitan armii krolewskiej
de Savona Luis - weteran, wspolpracownik Roo
Dolgan - krol krasnoludow Zachodu
Dominie - opat Opactwa Ishapa w Sarth
Dubois Henri - wiezien z Bas-Tyra
Duga - kapitan najemnikow z Novindusa
Duko - general armii Szmaragdowej Krolowej
Dunstan Brian - Madrala, przywodca Szydercow, znany tez pod imieniem Lysle'a Riggera
Erland - brat Krola i Ksiecia Nicholasa, stryj Ksiecia Patricka
Esterbrook Jacob - bogaty kupiec z Krondoru, ojciec Sylvii Esterbrook Sylvia - corka Jacoba
Fadawah - general, Najwyzszy Dowodca armii Szmaragdowej Krolowej
Freida - matka Erika, zona Nathana
Galain - elf z Elvandaru
Gamina - adoptowana corka Puga, siostra Williama, zona Jamesa i matka Aruthy
Garret - kapral w kompanii Erika
Graves Katherine "Kotek" - mloda zlodziejka z Krondoru
Greylock Owen - kapitan w sluzbie Ksiecia, pozniejszy general
Gunther - czeladnik Nathana
Hammond - porucznik armii krolewskiej Hanam - mistrz wiedzy Saaurow Harper - sierzant w kompanii Erika
Jacoby Helen - wdowa po Randolphie Jacobym, matka Nataly i Willema
James - Diuk Krondoru, ojciec Aruthy, dziadek Jamesa i Dasha
Jameson Arutha - Lord Vencar, Baron dworu Ksiecia i syn Diuka Jamesa
Jameson Dashel "Dash" - mlodszy syn Aruthy, wnuk Jamesa
Jameson James "Jimmy" - starszy syn Aruthy, wnuk Jamesa
Kaleid - mag, czlonek starszyzny Stardock Livia - corka Lorda Vasariusa
Marcus - Diuk Crydee, kuzyn Ksiecia Patricka, syn Martina
Martin - dawny Diuk Crydee, wuj Ksiecia Patricka, ojciec Marcusa
Milo - wlasciciel gospody Pod Szpuntem w Ravensburgu, ojciec Rosalyn
Miranda - czarodziejka, przyjaciolka Calisa i Puga
Nakor Isalanczyk - gracz i mag, przyjaciel Calisa i Puga Nathan - kowal przy gospodzie Pod Szpuntem w Ravensburgu, dawny mistrz Erika, maz Freidy
Nicholas - admiral Floty Zachodu, Ksiaze Krwi, stryj Ksiecia Patricka
Patrick - Ksiaze Krondoru, syn Ksiecia Erlanda, kuzyn Krola i Ksiecia Nicholasa
Pug - mistrz magii, Diuk Stardock, kuzyn Krola, ojciec Gaminy i Williama
Reeves - kapitan "Krolewskiego Smoka" Rosalyn - corka Mila, zona Rudolpha, matka Gerda Rudolph - piekarz z Ravensburga, maz Rosalyn, przybrany ojciec Gerda
Shati Jadow - sierzant z kompanii Erika
Sho Pi - dawny towarzysz Erika i Roo, uczen Nakora
Subai - kapitan Krolewskich Krondorskich Tropicieli
Tithulta - arcykaplan Pantathian
Tomas - wodz wojenny Elvandaru, malzonek Aglaranny, ojciec Calisa, dziedzic mocy Ashen-Shugar
Vasarius - queganski szlachcic i kupiec
von Darkmoor Erik - zolnierz Szkarlatnych Orlow Calisa
von Darkmoor Gerd - syn Rosalyn i Stefana von Darkmoor, bratanek Erika
von Darkmoor Manfred - Baron Darkmoor, przyrodni brat Erika
von Darkmoor Mathilda - Baronowa Darkmoor, matka Manfreda
Vykor Karole - admiral Wschodniej Floty Krolestwa
William - Konetabl Krondoru, syn Puga, przybrany brat Gaminy, wuj Jimmy'ego i Dasha
Ksiega trzecia
Opowiesc szalonego boga
Jestesmy tkaczami muzyki,Co sny swoje ciagle sla w dal.
Blakamy sie u strumykow,
Kamieni szukajac wsrod fal.
Przegrani i zapomniani
W miesiaca patrzymy twarz.
I swiata fundamentami
Wstrzasamy raz po raz.
Arthur William Edgar O'Shaughnessy
Oda do junackiej mlodosci
Stephenowi A. Abramsowi, ktory wie wiecej o Midkemii niz ja
Prolog
PRZELOM
Sciana zamigotala.W dawnej Sali Tronowej Jarwy, ostatniego Sha-shahana Siedmiu Narodow Saaurow, trzydziestostopowy mur kamieni wzniesiony naprzeciwko pustego tronu zadrzal, a potem znikl, rozplywajac sie w czarna pustke. Zgromadzone w sali koszmarne stwory skladaly sie niemal z samych klow i wypelnionych jadem szponow. Niektore mialy pyski martwych zwierzat, skrzydla albo jelenie lub bycze rogi, inne budowa przypominaly ludzi. Wszystkie byly poteznie umiesnione, zlowrogie i podstepne - wladaly mroczna magia i mialy nature mordercow. Mimo to teraz zamarly, przerazone tym, co wylanialo sie z przeciwnej strony nowo otwartej bramy. Demony wysokie jak drzewa przygiely lby do ziemi, usilujac stac sie niewidzialnymi.
Otwarcie portalu wymagalo ogromnej ilosci energii i przekleci kaplani dalekiego Ahsartu od lat odpierali ataki demonow. Bariera pekla dopiero, gdy szalony Arcykaplan zlamal pieczec, pozwalajac pierwszemu demonowi odbic miasto zwycieskim hordom Saaurow.
Obecnie swiat Shila niszczal, a resztki zycia, jakie w nim pozostaly, egzystowaly jako prymitywne stwory na dnie morz, plesn rosnaca na skalach w gorskich przepasciach lub drobne stworki kryjace sie pod kamieniami. Wszystko, co bylo wieksze od najdrobniejszych owadow, zostalo pozarte. Horda demonow przypomniala sobie uczucie glodu i wrocila do starego zwyczaju pozerania sie nawzajem. Elita stlumila jednak te wewnetrzne konflikty, kiedy przebito nowy portal z Shila do Piatego Kregu, stwarzajac tym samym mozliwosc komunikacji z najwyzszym wladca krolestwa demonow.
Bezimienny demon stanal na obrzezu tlumu wezwanych do niegdys wspanialej sali. Starajac sie nie zwracac na siebie uwagi, wyjrzal ostroznie zza kamiennej kolumny. Niedawno schwytal wyjatkowa dusze i przywlaszczyl ja sobie, zyskujac spryt i przebieglosc. W odroznieniu od reszty swoich braci, przy zdobywaniu wartosciowej sily zyciowej i inteligencji odkryl przewage podstepu nad brutalna sila. Stojacym wyzej od siebie okazywal odpowiednia proporcje strachu i sily - dosc czolobitnosci, by uznali, ze maja go w reku, ale tyle grozb, by nie probowali go pozrec. Gra byla niebezpieczna i gdyby uczynil choc jeden falszywy krok, gdyby choc raz zwrocil uwage na swoja wyjatkowosc, najblizsi kapitanowie hordy zniszczyliby go bezwzglednie, poniewaz jego umysl z wolna opanowywal "obcy" - on sam zas mial dosc swiadomosci, by zrozumiec, ze staje sie zagrozeniem dla swoich braci.
Wiedzial juz, ze moglby bez wysilku zniszczyc przynajmniej czterech z tych, ktorzy uwazali sie za lepszych od niego. Zbyt szybki awans moglby jednak sciagnac na niego niepozadana uwage. Podczas krotkiego zycia widzial przynajmniej kilkanascie takich "karier", bezwzglednie unicestwionych przez ktoregos z wielkich kapitanow - ci bowiem woleli zawczasu zabezpieczyc sie przed konkurencja, chroniac jednoczesnie swoich faworyzowanych podoficerow.
Bezimienny demon uslyszal cichy stlumiony glos. Wiedzial, ze to glos duszy, ktora uwiezil, i dobrze byloby go zignorowac. Z drugiej strony jednak glos ten zawsze mowil cos, co pozniej okazywalo sie wazne.
-Przygladaj sie! - uslyszal cichy szept albo swoja mysl.
Kiedy migotliwa sciana rozstapila sie, a potem znikla, otwierajac przejscie do ojczyzny demonow, komnate wypelnila energia. Przetoka pomiedzy swiatami napelniala sie powietrzem, az podmuch wiatru uderzyl obecnych w plecy. Demony intuicyjnie wyczuly obecnosc silniejszych od siebie - bliskosc poteznego Tugora sprawila, ze Bezimienny niemal zemdlal z przerazenia. Sama osobowosc wladcy, emanujaca przez rozdarcie w materii czasoprzestrzeni, sprawila, ze cofnal sie niemal do poziomu bezmozgiego idioty.
Wszyscy obecni padli na kolana i uderzyli czolami o kamienie - z wyjatkiem skrytego za kolumna Bezimiennego. Patrzyl, jak Tugor staje naprzeciwko pustki, z ktorej wydobyl sie pelen wscieklosci i wrogosci glos:
-Znalezliscie droge?
-Owszem, o najpotezniejszy - odparl Tugor. - Przez rozdarcie poslalismy do Midkemii dwu naszych kapitanow.
-Jak brzmi raport? - spytal glos z pustki. Bezimienny pomyslal, ze oprocz tonow gniewnych i wladczych, slychac w nim tez chyba cos na ksztalt desperacji.
-Dogku i Jakan nie zlozyli raportu - odpowiedzial Tugor.
-Nie wiemy dlaczego. Podejrzewamy, ze nie zdolali utrzymac portalu.
-To poslijcie innych! - zagrzmial Maarg, Wladca Piatego Kregu. - Nie przejda do was, jesli droga nie zostanie przetarta... Nie zostawiliscie nic, co nadawaloby sie do pozarcia. Nastepnym razem, Tugorze, kiedy otworze przejscie, zajrze do ciebie osobiscie i jesli nie znajde niczego innego, zjem twoje serce! - Komnate wypelnil dzwiek zasysanego powietrza i portal zamknal sie. Echo glosu Maarga huczalo jeszcze przez chwile pod sklepieniem, potem migotanie sciany ustalo i po chwili po przejsciu nie bylo sladu.
Tugor wstal i zawyl z wscieklosci. Demony ostroznie i powoli usuwaly sie z zasiegu jego wzroku, gdyz nie byla to najlepsza chwila, starajac sie nie zwrocic na siebie uwagi drugiego sposrod najpotezniejszych czlonkow swojej rasy. Tugor znany byl z tego, ze jednym klapnieciem szczek potrafil zerwac leb z ramion tych, ktorych potega wzrosla na tyle, by mogli zagrozic jego pozycji. Mowiono takze, ze zbiera sily, by pewnego dnia rzucic wyzwanie Maargowi.
-Kto pojdzie nastepny? - zwrocil sie do pozostalych demonow.
Nie wiedzac, czemu tak postepuje, Bezimienny wysunal sie do przodu.
-Ja, panie.
Na podobnym do rogatej konskiej czaszki obliczu Tugora, zwykle pozbawionym niemal wszelkiego wyrazu, odbilo sie cos na ksztalt zaskoczenia.
-Kim jestes, malenki glupcze?
-Nie mam jeszcze imienia, panie - odpowiedzial Bezimienny.
Dwoma dlugimi krokami Tugor pokonal dzielaca ich odleglosc, rozepchnal kapitanow i niczym wieza stanal nad malym demonem.
-Wyslalem tam kapitanow, a oni nie wrocili. Dlaczego sadzisz, ze uda ci sie tam, gdzie zawiedli potezniejsi od ciebie?
-Bo jestem slaby i przywyklem do tego, by sie kryc i obserwowac - odpowiedzial spokojnie Bezimienny. - Bede zbieral wszelkie pozyteczne wiadomosci, ukrywal sie i gromadzil sily, az zbiore ich tyle, ze bede mogl ponownie otworzyc portal z tamtej strony.
Tugor umilkl na chwile, jakby rozwazajac to, co uslyszal, a potem zamachnal sie lapa i uderzyl Bezimiennego, posylajac go przez cala sale ku scianie. Demon mial male skrzydla, niezdolne jeszcze do podtrzymania go w locie, i przy uderzeniu o mur poczul sie tak, jakby je wlasnie polamal.
-Co za zuchwalosc - warknal Tugor rozwscieczony do granic mozliwosci. - Posle ciebie - zwrocil sie do najpotezniejszego kapitana. A potem obrocil sie i chwycil kolejnego, rozdzierajac mu gardlo. - A to niech bedzie przestroga dla reszty z was... za to, zescie nie okazali dosc odwagi!
Niektore z demonow, glownie te ze skraju grupy, rzucily sie do ucieczki, pozostale padly na pyski, zdajac sie na wole Tugora. Ten usatysfakcjonowany zabojstwem sycil sie przez chwile odbieranym zyciem i energia, a potem odrzucil bezuzyteczny ochlap.
-Ruszaj! - zwrocil sie do swego kapitana. - Portal znajduje sie na dalekich wzgorzach, ku wschodowi. Strzegacy go powiedza ci wszystko, co potrzebne, bys bezpiecznie wrocil... Jesli ci sie uda i jesli sie nadasz. Wroc... a ja odpowiednio cie wynagrodze.
Kapitan pospiesznie wybiegl z sali. Bezimienny demon zawahal sie, a potem pomknal za nim, ignorujac gwaltowny bol w grzbiecie. Jesli bedzie mial dosc pozywienia i czasu, skrzydla same sie zagoja. Kiedy wybiegal z palacu, dwukrotnie probowaly zatrzymac go mniejsze, opetane glodem demony. Zabil je szybko i wchlonal ich energie, co stlumilo bol skrzydel i wyzwolilo - jak to juz bywalo - nowe mysli i idee w jego glowie. Nagle zrozumial, po co podaza za kapitanem poslanym do ponownego otwarcia przetoki miedzy swiatami.
Glos, ktory jeszcze nie tak dawno wydobywal sie z noszonej przez niego na szyi buteleczki, teraz zabrzmial w jego glowie: "Wytrzymamy... wytrzymamy... potem natezymy sily i uczynimy to, co musi byc uczynione".
Maly demon podazyl do miejsca, gdzie znajdowalo sie przejscie pomiedzy swiatami i gdzie schronila sie ostatnia horda Saaurow. Bezimienny dowiadywal sie stopniowo rozmaitych rzeczy i wiedzial juz, ze sprzymierzeniec zdradzil demony, gdyz brama ta miala zostac otwarta, ale zatrzasnieto ja z drugiej strony. Dwukrotnie otwierano ja sila, zaraz potem jednak zamykala sie, kaplani bowiem uzywali przeciwnych zaklec, by utrzymac pieczecie w mocy. Ogarniety furia Tugor zabil przynajmniej tuzin poteznych poplecznikow, gdyz rozjuszyla go niemoznosc wyslania hordy swych poddanych na druga strone.
Kapitan dotarl do portalu, otoczonego przez kilkanascie innych demonow. Maly Bezimienny ukryl sie tuz obok, niezauwazony przez nikogo.
Portal byl rozlegla, niewyrozniajaca sie niczym szczegolnym plaszczyzna pelna blota i trawy, zgniecionej po przejsciu tysiecznych stad koni i jaszczurzych jezdzcow, ktorym towarzyszyly ich zony i dzieci. Wiekszosc zdzbel trawy sczerniala od dotkniec stop demonow, tu i owdzie jednak widac bylo jeszcze pasma zieleni.
Jesli przetoka pozostalaby tu dluzej, nawet i te mizerne slady zycia uniknelyby pochloniete przez glodne demony. Kapitan zmruzyl oczy i poczul osobliwe, prawie niezauwazalne drzenie powietrza nad dawna laka.
To, co Saaurowie i inne rasy zwaly magia, dla demonow bylo jedynie krazeniem czy zmiana stanu energii zyciowej - i dlatego niektore z nich podczas przekraczania przetoki ginely. Dopoki nie zdjeto pieczeci z drugiej strony, przejscie mozna bylo otworzyc tylko na kilka chwil i poswiecano zycie wielu demonow, by ten stan utrzymac chocby przez dwie lub trzy sekundy. Zaden z demonow nie byl sklonny do poswiecenia zycia - takie bohaterstwo bylo przeciwne ich naturze - wszystkie jednak panicznie baly sie Maarga i Tugora. Kazdy tez liczyl na to, ze najwyzsza cene zaplaci kompan, on sam zas przezyje, by sycic sie nagroda. - Otworzcie! - rozkazal kapitan.
Demony, ktorym wydano polecenie, lypnely niespokojnie jeden na drugiego. Wiedzialy, ze podczas proby zginie kilka z nich. W koncu otworzyly swe umysly i zaczal sie przeplyw energii. Maly demon spojrzal uwaznie i w pewnej chwili dostrzegl lsnienie powietrza. Przetoka zaczela sie uchylac. Kapitan przysiadl, szykujac sie do skoku, gdy portal na krotko sie otworzy.
Podczas skoku kapitana, gdy niektore demony padaly na ziemie z okropny m wyciem, Bezimienny jednym susem ulokowal sie na jego karku. Zaskoczony stwor zawyl z wscieklosci i upokorzenia - i w tejze chwili obaj znalezli sie w przetoce. Zajadlosc ataku pomogla malemu demonowi przemoc dezorientacje, ktora zwiekszyla zaskoczenie (i przestrach!) kapitana.
Kiedy obaj wylonili sie z przejscia po przeciwnej stronie, trafiajac do rozleglej i mrocznej sali, maly demon zebral wszystkie sily i wgryzl sie w podstawe czaszki kapitana. Byl to najslabszy punkt poteznego skadinad wroga. Bezimienny poczul natychmiastowy przyplyw energii, kapitan zas wscieklym rykiem wyrazil swoj bol i strach. Smagal mrok lapami, daremnie usilujac stracic zabojce z karku. Potem rzucil sie wstecz, probujac zmiazdzyc go o skale - przeszkodzily mu w tym jednak jego wlasne, potezne skrzydla.
Po chwili kapitan opadl na kolana. W tym momencie Bezimienny pojal, ze zwyciezyl. Wypelnila go taka ilosc energii, ze poczul, iz rozpiera go ona do granic mozliwosci. Byl juz potezniejszy niz ten, na ktorym zerowal. Wsparl potezne lapy - dluzsze i znacznie lepiej umiesnione niz przed chwila - na kamieniu i podniosl niknaca w oczach ofiare. Potezny jeszcze niedawno kapitan pojekiwal cicho, wciaz tracac sily.
Wkrotce bylo juz po wszystkim. Zwycieski demon zachwial sie lekko, niemal pijany od wchlonietej mocy. Zaden pokarm czy napitek, zadne miesiwo czy owoce nie dalyby mu tej dzikiej, upajajacej go teraz satysfakcji. Chcialby miec teraz przez soba zwierciadlo Saaurow, wiedzial bowiem, ze jest przynajmniej o dwie glowy wyzszy niz przed chwila. I czul, ze na grzbiecie rosna mu skrzydla, ktore juz niedlugo beda mogly poniesc go przez niebo.
Cos go jednak zaniepokoilo. - Patrz i obserwuj! - Znow uslyszal ten obcy glos w mozgu.
Odwrocil sie i zmienil sposob patrzenia na swiat, by przejrzec otaczajacy go mrok.
Rozlegla sala zaslana byla cialami smiertelnych stworzen. Obok siebie lezeli Saaurowie i istoty zwace sie Pantathianami... a takze jeszcze jacys zupelnie mu nie znani... mniejsi od Saaurow i wieksi od Pantathian. Z energii zyciowej tych stworow nie zostalo juz nic, wiec szybko przestal zwracac na nie uwage.
Pieczecie znajdowaly sie na miejscu i nadal istnialy bariery, ktore spowodowaly smierc demonow usilujacych przejsc bez pomocy kompanow. Zbadawszy uwaznie pieczecie, odkryl, ze latwo mogli je usunac ci, ktorych przyslano tu przed nim.
Ponownie przyjrzal sie lezacym wszedzie cialom i zdal sobie sprawe, ze do odparcia poprzednich wyslannikow uzyto wielkiej magii. Potem zaczal sie zastanawiac, co przydarzylo sie jego braciom. Stwierdzil, ze gdyby polegli, walczac, w rozleglej sali powinna jeszcze zostac sladowa chocby ilosc ich energii, a nie wyczul zadnej.
Zmeczony walka i oszolomiony niedawno przyswojona moca siegnal po nia, by usunac pieczecie, i uslyszal w swej glowie glos: - Wstrzymaj sie!
Zawahal sie i podniosl dlon, by dotknac buteleczki, ktora nosil na szyi. Nie myslac o konsekwencjach, otworzyl ja i uwolnil zamknieta wewnatrz dusze. Ta jednak, zamiast uleciec ku duszom jej przodkow, frunela ku demonowi.
Kiedy nowy umysl przejmowal kontrole nad jego cialem, demon szarpnal sie i zamknal slepia. Tylko to, ze atak nastapil tuz po zwycieskiej bitwie, spowodowalo, ze Bezimienny poddal sie zadaniu uwolnienia schwytanej duszy. Gdyby nie byl oszolomiony nowa moca, przeciwnik nie pokonalby go tak latwo. Umysl kontrolujacy teraz cialo demona zachowal nieco swej osobowosci w fiolce i ponownie wlozyl zatyczke. Czesc jego osobowosci powinna pozostac oddzielona od demoniej, by trwac niczym swego rodzaju kotwica przeciwko zadzom i apetytom nosiciela. Nawet i w tym przypadku, z ta ostoja, opor przeciwko naturze nosiciela mial stac sie nieustannym zmaganiem.
Spogladajac swoimi nowymi oczami, powstaly przed chwila stwor bacznie zbadal zapory zaklec przy portalu i zamiast je usunac, zanucil prastare odwolanie sie do magii Saaurow i wzmocnil oslony. Z pewna satysfakcja pomyslal o wscieklosci Tugora, kiedy kolejnego poslanca do tego swiata ogarna plomienie, ktorych nic nie ugasi. Oczywiscie nie zatrzyma to demonow na zawsze i jesli im sie nie przeszkodzi, kiedys w koncu znajda sposob na wtargniecie do tego swiata, ale dzieki tym zaporom nowy stwor zyskiwal troche cennego czasu.
Wsuwajac szpony i prostujac ramiona - ktore nagle wydaly mu sie za dlugie - stwor zaczal rozmyslac o trzeciej rasie, ktorej przedstawiciele lezeli tu na ziemi. Ciekawe, czy byli sojusznikami, czy wrogami Pantathian i ich nieswiadomych niczego kukielek - Saaurow?
Na razie jednak musial odlozyc te rozwazania. Nowy umysl, powstaly z umyslu demona i schwytanej przezen duszy, stopil sie w jednosc i przyswoil sobie nowa, skryta gdzies w jego glebi wiedze. Wyczul, ze po znajdujacych sie niedaleko kamiennych galeriach kraza jeszcze przynajmniej dwa bezmyslne demony. Wiedzial, ze Bezimiennego wedrujacego przez przetoke na karku kapitana chronily zaklecia zapor, ktore oszolomily poprzednio wyslanych tu kapitanow, pozbawiajac ich woli, przebieglosci i stracajac niemal do poziomu zwierzat. Nowo powstaly stwor wiedzial jednak i to, ze kiedy tamci pozra kilkanascie ofiar, sycac sie ich energia zyciowa, przebieglosc i inteligencja wroca do nich, a wtedy przypomna sobie o jaskini i portalu, po czym zniszcza zapory, otwierajac droge czarcim hordom.
Przede wszystkim wiec musial je wytropic, by raz na zawsze zazegnac to niebezpieczenstwo. Potem trzeba bedzie odszukac "Jatuka". Stwor wypowiedzial to imie lagodnym glosem. Tym swiatem bedzie rzadzil syn ostatniego wladcy hord Saaurow na Shila... a bezimienny stwor mial mu wiele do opowiedzenia. W miare jak postepowalo zjednoczenie umyslow, natura demona coraz silniej poddawala sie kontroli drugiego umyslu. Ojciec Shadu - ktory teraz sluzyl Jatukowi - przejal kontrole nad cialem demona i ruszyl do tunelu. Hanam, ostatni z wielkich mistrzow wiedzy Saaurow, znalazl sposob na okpienie smierci i zdrady, a teraz musial znalezc sposob na ostrzezenie swego ludu przed najwiekszym z oszustw, grozacym - jesli mu sie nie przeciwdziala - zagladzie kolejnego ze swiatow.
Rozdzial l
KRONDOR
Erik dal znak.Zolnierze kleczacy w wawozie nieco ponizej jego pozycji obserwowali, jak w milczeniu rozsyla ich na pozycje. Jego nowy kapral, Alfred, znajdujacy sie na drugim koncu linii odpowiedzial znakiem, ktory Erik potwierdzil kiwnieciem glowy. Kazdy wiedzial, co ma robic.
Nieprzyjaciel rozbil oboz na wzglednie latwej do obrony pozycji na polnoc od szlaku do Krondoru. Mniej wiecej trzy mile dalej lezalo miasteczko Eggly, cel, do ktorego zmierzali najezdzcy. Przed zmierzchem zatrzymali sie i rozbili oboz, Erik zas byl niemal pewien, ze zaatakuja tuz przed switem.
Ukryl swoich ludzi nieopodal i obserwowal wroga z wynioslosci, zastanawiajac sie, co poczac. Przypatrujac sie, jak rozbijaja oboz, doszedl do wniosku, ze - tak jak podejrzewal - nie grzesza nadmiarem porzadku i dyscypliny; kiepsko rozstawili pikiety, a wyznaczeni do nich ludzie zaraz rozpoczeli pogawedki z kompanami i przygladali sie wlasnemu obozowisku, zapominajac niemal zupelnie o wypatrywaniu nieprzyjaciela. To, ze bez przerwy patrzyli ku ogniskom, zle wrozylo ich zdolnosci zobaczenia czegokolwiek w mroku. Erik ocenil sile i pozycje nieprzyjaciela, po czym podjal decyzje, ze uderzy pierwszy. Przewaga liczebna byla co prawda po stronie wroga - pieciu nieprzyjaciol przypadalo na kazdego z jego ludzi - on jednak mogl wykorzystac element zaskoczenia i mial lepiej wyszkolonych ludzi. To ostatnie moglo okazac sie zludna nadzieja.
Raz jeszcze zerknal na pozycje nieprzyjaciela. Doszedl do wniosku, ze straze sa tak samo malo czujnie, jak wtedy, gdy posylal po swoich ludzi. Bylo jasne, ze zolnierze nie przywiazuja zbyt wielkiego znaczenia do swojej misji, jaka mialo byc zdobycie lezacego na uboczu miasteczka - glowne sily poszly na poludnie ku Krondorowi. Erik postanowil dac im lekcje - na wojnie nie ma zadnych mniej znaczacych misji.
Gdy zobaczyl, ze jego ludzie zajeli wskazane im miejsca, zsunal sie wzdluz niewielkiego zaglebienia i wyladowal niemal na odleglosc ramienia od znudzonego wartownika. Rzucil niewielki kamyk za zolnierza, ten zas obejrzal sie odruchowo. Zgodnie z przewidywaniami Erika, spojrzal ku obozowi, na ogniska, co go na chwile oslepilo.
-Co jest. Henry? - spytal siedzacy przy najblizszym ognisku wartownik.
-Nic - odpowiedzial zagadniety, odwrocil sie i ujrzal stojacego przed soba Erika.
Zanim zdazyl zaalarmowac towarzyszy, piesc bylego kowala trafila go w leb. Erik zlapal padajacego i ostroznie ulozyl na ziemi, by nie narobic halasu.
-Henry? - odezwal sie zolnierz siedzacy przy ognisku, probujac bezskutecznie dojrzec cos w mroku, gdyz przed chwila wpatrywal sie w plomienie.
-Mowilem, ze nic - odparl Erik, nasladujac glos wartownika.
Umiejetnosci imitacyjne zawiodly go jednak i straznik otworzyl usta, by zaalarmowac kompanow, siegajac jednoczesnie po miecz. Zanim jednak zdazyl chwycic orez, Erik dopadl go blyskawicznie, chwycil za kurtke, pchnal w tyl, przewrocil na ziemie i przylozyl sztylet do krtani.
-Jestes martwy. Ani mru-mru... Napadniety spojrzal nan krzywo, ale kiwnal glowa.
-No, przynajmniej bede mogl zajac sie swoja ryba - rzekl cicho.
Usiadl i zaczal jesc. Dwaj jego towarzysze zamrugali, nie bardzo pojmujac, co sie dzieje, a Erik obszedl ognisko i "poderznal" kazdemu gardlo, zanim zdazyli sie zorientowac, ze zostali napadnieci.
W tej samej chwili wokol obozu rozlegly sie wrzaski oznajmujace, ze cala kompania Erika runela na wroga, podrzynajac gardla, przewracajac namioty i wywolujac ogromne zamieszanie. Jedyna rzecza, jakiej nie zezwolil im stosowac Erik, bylo uzywanie ognia. Kusilo go to co prawda, podejrzewal jednak, ze Baron Tyr-Sog nie bylby zadowolony z powstalych szkod.
Ruszyl w glab obozu, obezwladniajac po drodze spiacych zolnierzy. Przecial kilka linek od namiotow i napawal sie wrzaskami wscieklosci uwiezionych pod grubym plotnem przeciwnikow. W calym obozie rozbrzmiewaly przeklenstwa "zabijanych" i Erik z trudem kryl rozbawienie. Natarcie bylo blyskawiczne - dwie minuty po wydaniu sygnalu znalazl sie w srodku obozu "najezdzcow". Dotarl przed namiot wodza w tej samej chwili, kiedy wybiegal z niego na poly zaspany Baron, dopinajacy rycerski pas z mieczem na nocnej koszuli, najwyrazniej bardzo niezadowolony z tego, ze przerwano mu wypoczynek.
-Co tu sie dzieje? - zagrzmial, zwracajac sie do Erika.
-Panska kompania, milordzie, wypadla z gry - oznajmil Erik, lekko dotykajac piersi Barona swoim mieczem. - A pan jest martwy.
Baron uwaznie spojrzal na stojacego przed nim mlodego, wysokiego czlowieka o bardzo szerokich barach i szczuplej talii. Zbudowany byl jak mlody bog kowalstwa. Mial co prawda, pospolite, nie wyrozniajace sie niczym rysy twarzy, ale ujmujacy, przyjazny usmiech. Blask pobliskiego ogniska rzucal czerwona poswiate na jego jasne wlosy.
-Bzdura - odpowiedzial Baron. Jego pieknie utrefiona brodka i doskonale skrojona koszula nocna powiedzialy Erikowi bardzo wiele o polowych doswiadczeniach arystokraty. - Mielismy zaatakowac Eggly jutro. - Nikt nas nie uprzedzil o tym, ze moze sie zdarzyc... cos takiego. - Mina Barona wyraznie swiadczyla, co mysli o "czyms takim". - Gdybysmy wiedzieli, podjelibysmy odpowiednie srodki ostroznosci.
-Milordzie... - odparl Erik. - Chcielismy waszmosci tylko cos udowodnic.
-I bardzo dobitnie to udowodniliscie - rozlegl sie glos z ciemnosci.
W kregu swiatla pojawil sie Owen Greylock, Kapitan Rycerstwa Krolewskiego Garnizonu Ksiecia Krondoru. W migotliwym swietle plomieni jego pociagla twarz i szczupla sylwetka wygladaly dosc zlowrogo.
-Oceniam, ze ty i twoi ludzie zabiliscie lub unieszkodliwiliscie niemal trzy czwarte zolnierzy. Ilu masz ludzi?
-Szescdziesieciu.
-A ja mam trzystu! - wykrzyknal zafrasowany Baron. - I posilki gorali Hadati.
-Zadnych Hadati tu nie widze. - Erik rozejrzal sie dookola.
-I tak powinno byc - z mroku rozlegl sie kolejny glos, mowiacy z lekkim, cudzoziemskim akcentem.
Do obozu wkroczyla grupka mezczyzn odzianych w kilty i pledy. Nowo przybyli mieli zwiazane na czubku glowy wlosy opadajace ciezkimi splotami na karki.
-Uslyszelismy twoich ludzi, kiedy nas podchodzili - powiedzial przywodca gorali, patrzac na Erika, ktory mial na sobie czarna kurtke bez oznak. - Kapitanie? - sprobowal odgadnac range rozmowcy.
-Sierzancie - poprawil Erik.
-Sierzancie - zgodzil sie mowca. Byl wysokim wojownikiem odzianym w kilt i bezrekawnik. Nosil pled, ktory zapewnial Hadatim nieco ciepla w gorach, rozwijany i w razie potrzeby zarzucany na ramiona. Mial regularne rysy twarzy i bystre, przenikliwe spojrzenie, ktore przywiodlo Erikowi na mysl spojrzenie sokola. W swietle ogniska jego cera wygladala na prawie czerwona. Mlody sierzant nie musial widziec, jak goral posluguje sie palaszem. Wiedzial, ze ma przed soba doswiadczonego wojownika.
-Uslyszeliscie nas? - spytal.
-Owszem. Twoi ludzie sa dobrze wyszkoleni, mosci sierzancie, ale my, Hadati, jestesmy dziecmi gor. Pilnujac naszych trzod, czesto spimy na ziemi i wiemy, kiedy zbliza sie grupa ludzi.
-Jak cie zowia, panie?
-Akee, syn Bandura.
-Musimy porozmawiac - rzekl Erik.
-Protestuje, kapitanie! - wybuchnal Baron.
-Przeciwko czemu? - spytal Greylock.
-Przeciwko tej niespodziewanej akcji. Mielismy odegrac role najezdzcow i oczekiwalismy, ze bedziemy mieli do czynienia z miejscowym pospolitym ruszeniem i jednostkami specjalnego przeznaczenia w miasteczku Eggly. Nie powiedziano nam o nocnym ataku. Gdybysmy wiedzieli, nie wzielibyscie nas tak latwo! - grzmial arystokrata.
Erik spojrzal na Owena, ktory dal mu znak, by zebral ludzi i odszedl, zostawiajac mu ukojenie wzburzonych uczuc i zranionej dumy Barona Tyr-Sog.
-Kaz, panie, swoim ludziom zebrac rzeczy i odszukac mojego kaprala. To nieprzyjemny drab o imieniu Alfred. Niech mu powiedza, ze rankiem ruszacie z nami do Krondoru - powiedzial, gestem proszac Akee, by ten zajal miejsce u jego boku.
-Baron sie zgodzi? - spytal goral.
-Prawdopodobnie nie - odparl Erik, odwracajac sie, by odejsc. - Ale nikt go nie bedzie pytal. Jestem czlowiekiem Ksiecia Krondoru.
Hadati wzruszyl ramionami. - Wypusccie jencow - zwrocil sie do swoich towarzyszy.
-Jakich jencow? - spytal Erik.
-Zlapalismy kilku z tych, ktorych wyslales na poludnie, mosci sierzancie - usmiechnal sie Akee. - Podejrzewam, ze ten twoj drab jest wsrod nich.
Erik poczul, ze zmeczenie i napiecie towarzyszace calej nocnej awanturze zaczynaja brac gore nad jego zwykle przyjaznym nastawieniem do swiata.
-Jesli dal sie zlapac, gorzko tego pozaluje - mruknal i przeklal cicho.
Akee wzruszyl ramionami i zwrocil sie do swoich ludzi: - Chodzmy sie przekonac.
-Zbierz ludzi na poludniowym krancu obozowiska - polecil Erik jednemu ze swoich zolnierzy zwanemu Shane.
Ten kiwnal glowa i zaczal wykrzykiwac komendy do zbiorki.
Erik poszedl za goralem i niedaleko obozu Barona zastal dwoch Hadati siedzacych obok jego kaprala i pol tuzina najlepszych ludzi.
-Co sie stalo? - spytal Alfreda.
-Sa dobrzy, sierzancie - westchnal Alfred, wstajac. Wskazal dlonia na gran za nimi. - Musieli ruszyc w tej samej chwili, kiedy nas uslyszeli, bo bylismy na tamtym zboczu... i moglbym sie zalozyc o wszystko, co mam, ze nie daliby rady wyjsc z obozu, przejsc przez gran, zaczaic sie i zwalic nam na karki, jak schodzilismy w dol. - Potrzasnal glowa. - Zanim ich uslyszelismy, kazdego z nas klepnieto po ramieniu.
-Bedziesz mi musial powiedziec, jak to zrobiliscie - zwrocil sie Erik do Akee.
Ten wzruszyl ramionami, ale nie odpowiedzial.
-Ci gorale pojda z nami - zwrocil sie Erik do Alfreda. - Zabierz ich do obozu, a potem zbierajcie sie do Krondoru.
Alfred usmiechnal sie do Erika, zapominajac o czekajacej go w siedzibie garnizonu, prawdopodobnie bardzo nieprzyjemnej, rozmowie z sierzantem.
-Goraca strawa - powiedzial.
Erik musial sie zgodzic, ze w istocie dobrze byloby zjesc cos cieplego. Ludzie byli zmeczeni i glodni. Caly miniony tydzien spedzili na manewrach i cwiczeniach, jedzac po ciemku suchy prowiant.
-Ruszajcie - powiedzial tylko.
Stojac samotnie w mroku, po raz kolejny przypomnial sobie, co jest stawka w nadciagajacej wojnie, i zadawal sobie pytanie, czy chocby setka takich cwiczen przygotuje lud Krolestwa na to, co ma nastapic.
Zdawal sobie sprawe, ze prawdopodobnie i tak nie beda przygotowani wystarczajaco, ale coz innego mogl zrobic? Wiedzial, ze w tych gorach sa takze Calis, Ksiaze Patrick, Konetabl William i inni dowodcy wykonujacy z ludzmi podobne cwiczenia, a pod koniec tygodnia odbedzie sie rada, by zdecydowac, czym jeszcze trzeba sie zajac.
-Wszystkim, wszystkim - powiedzial do siebie. Zaraz tez zrozumial, ze taki a nie inny nastroj wywolaly w nim raczej glod i zmeczenie niz nieudana proba podejscia Hadati przez ludzi Alfreda. A potem usmiechnal sie. Jesli gorale z polnocnego Yabonu zdolali tak szybko przeskoczyc przez tamten grzbiet, dobrze bedzie miec ich po swojej stronie... a jeszcze lepiej w swoim oddziale.
Doszedl do wniosku, ze powinien przylaczyc sie do Owena w jego zboznym dziele udobruchania Barona Tyr-Sog, wiec skierowal sie ku obozowi.
Stojacy na bacznosc zolnierze jak jeden trzasneli obcasami o kamienne plyty dziedzinca i zamarli, gdy na podwyzszeniu ukazal sie Ksiaze Krondoru.
-Niezle - mruknal Roo, zerknawszy na swego przyjaciela Erika.
Ten potrzasnal glowa, nakazujac mu zachowanie milczenia. Roo usmiechnal sie szeroko, ale byl cicho, gdy Ksiaze Patrick, wladca Krondoru, odbieral honory od przedstawicieli palacowego garnizonu. Obok Erika stal Calis, Kapitan osobistych gwardzistow Ksiecia, znanych szeroko pod nazwa Szkarlatne Orly.
Mlodzieniec nieznacznie przestapil z nogi na noge niezadowolony z uwagi, jaka skupila sie na nim. Ci, ktorzy ocaleli z ostatniej wyprawy na odlegle ziemie Novindusa, mieli odebrac nagrody i wyroznienia za odwage i wytrwalosc w sluzbie. Erik nie byl pewien, co sie za tym wszystkim krylo, wiedzial jednak, ze wolalby po prostu zajac sie swoimi obowiazkami.
Powrociwszy z cwiczen w gorach, spodziewal sie, ze zostanie wezwany na narade. Calis poinformowal go jednak, ze po powrocie ksiecia Erlanda z wizyty, jaka skladal swemu krolewskiemu bratu, Borricowi, zaplanowano mala uroczystosc wreczenia nagrod - poza tym jednak nie bardzo wiedzial, czego sie spodziewac. Zerknal w bok i przekonal sie, ze jego Kapitan, Calis, takze sie niecierpliwi - najwyrazniej on tez wolalby to wszystko miec juz za soba. Renaldo, ktoremu takze udalo sie wrocic, obejrzal sie na Miche. Obaj towarzyszyli Calisowi podczas jego ucieczki z komnat Wezowych Kaplanow. Renaldo nadal sie okropnie, gdy Ksiaze przyznawal mu nagrode - Bialy Sznur Odwagi, ktory naszyty na rekaw jego kurtki mial przypominac ludziom o tym, ze jej wlasciciel odznaczyl sie niemala odwaga w sluzbie Krola i Kraju.
Roo wyplynal do Novindusa na pokladzie jednego ze swoich najwiekszych i najszybszych statkow, by przywiezc zolnierzy Krolestwa do domu. Podczas podrozy powrotnej Erik i jego towarzysze wypoczeli i odzyskali sily. Kapitan, tajemniczy osobnik, o ktorym mowiono, ze jest polelfem, wyleczyl calkowicie rany i obrazenia, jakie z pewnoscia spowodowalyby smierc kazdego czlowieka. Dwaj jego starzy towarzysze, Praji i Vaja, zgineli od magicznych blyskawic - tych samych, ktore ugodzily w Calisa i spowodowaly, ze jego cialo wygladalo tak, jakby osmalil je smoczy ogien. Teraz z duzym trudem mozna byloby zauwazyc na nim zaledwie kilka blizn, a twarz i szyja zdradzaly dawniejsze obrazenia tylko nieco jasniejsza barwa opalonej skory. Erik pomyslal, ze chyba nigdy nie dowie sie wszystkiego o czlowieku, ktoremu sluzyl.
Przypomniawszy sobie o tajemnicach, spojrzal na swego drugiego towarzysza, ktory frapowal go od kilku ostatnich lat - dziwacznego franta zwanego Nakorem. Ten stal nieco na uboczu, obserwujac cala ceremonie z na poly drwiacym usmieszkiem. U jego boku tkwil Sho Pi, niegdysiejszy mnich i zolnierz, ktory postanowil, ze bedzie uczniem starego przechery. Podczas ostatniego miesiaca obaj goscili w palacu na osobiste zaproszenie Diuka Krondoru. Nakor nie zdradzal checi powrotu do poprzedniego zajecia, gdyz dobrze mu szlo we wszystkich szulerniach Krolestwa.
Gdy Erik sluchal przemowy Ksiecia, ktory wyliczal zaslugi kazdego z nich, zastanawial sie, kto odda honory tym, co polegli, szczegolnie zas Bobby'emu de Longueville, twardemu niczym stal, nieugietemu i nieublaganemu sierzantowi, ktoremu - bardziej niz komukolwiek innemu - zawdzieczal to, ze stal sie takim czlowiekiem, jakim byl. Poczul lze w oku, kiedy wspominal, jak w lodowatej pieczarze trzymal Bobby'ego w ramionach, podczas gdy pluca pchnietego mieczem sierzanta wypelnialy sie krwia. "Widzisz - zwrocil sie w duchu do poleglego - wyciagnalem go stamtad, jak kazales".
Ocierajac lze, zerknal na Kapitana i przekonal sie, ze Calis patrzy nan katem oka. Nieznacznym ruchem glowy Kapitan dal mu znac, ze wic, o czym mlodzieniec mysli i ze tez pamieta o poleglych przyjaciolach.
Dluzaca sie ceremonia nagle dobiegla konca, a oddzialy garnizonowe skierowano do zajec. William, najwyzszy wodz sil zbrojnych Ksiestwa, skinal na Erika i pozostalych, kazac im pojsc za soba.
-Ksiaze prosi, byscie przylaczyli sie don w jego prywatnej sali narad - zwrocil sie do Calisa.
Erik spojrzal na Roo, ktory wzruszyl ramionami. Podczas podrozy powrotnej wzajemnie opowiadali sobie nowiny. Wiesc o tym, ze jego najlepszy przyjaciel w ciagu ostatnich dwu lat stal sie jednym z pierwszych kupcow Krondoru i jednym z najwiekszych bogaczy Krolestwa, Erik przyjal na poly ze zdziwieniem, na poly z rozbawieniem. Kiedy jednak na wlasne oczy zobaczyl, ze kapitan statku i cala zaloga blyskawicznie rzucaja sie do wykonania kazdego rozkazu Roo, zrozumial, iz Rupert Avery, ktory w dziecinstwie byl kims niewiele lepszym od zwyklego zlodziejaszka, a teraz zaledwie mlodziencem, w rzeczy samej jest wlascicielem okretu.
Sam opowiedzial przyjacielowi o tym, co odkryli podczas ekspedycji, i nie potrzebowal kryc wstretu, a takze grozy, jaka czul, kiedy przyszlo mu walczyc w wylegarniach Pantathian. Roo byl z tymi, ktorzy, jak Nakor i Sho Pi, towarzyszyli Erikowi i Calisowi w przedostatniej wyprawie na Novindus, i wiedzial, z czym zetknal sie przyjaciel. W miare trwania podrozy Erik dorzucal nowe, ponure szczegoly rzezi, jakiej dokonali wsrod pantathianskich samic i malych. Opowiedzial tez mlodemu kupcowi o tajemniczym "trzecim graczu", ktory spustoszyl siedziby Pantathian daleko okrutniej niz mogliby to zrobic Calis i jego ludzie. Jezeli weze nie mialy wylegarni jeszcze gdzies - a wszystko wskazywalo, iz to malo prawdopodobne - to obecnie jedynymi zyjacymi Pantathianami byli towarzysze Szmaragdowej Krolowej. Gdy zostana pokonani w tej ostatniej rozgrywce, znikna z powierzchni ziemi. Takiego losu z calego serca zyczyli im obaj wywodzacy sie z Darkmoor przyjaciele.
Niedlugo po tym, jak statek wplynal do portu, przyjaciele rozstali sie. Roo wrocil do pilnowania interesow, a Erik dwa dni pozniej ruszyl na cwiczenia, gdzie mial ocenic jakosc szkolenia przeprowadzanego z ludzmi w gorach przez Jadowa Shati pod nieobecnosc Calisa. Nie bez satysfakcji odkryl, ze ludzie dowodzeni przezen podczas ostatniego tygodnia byli rownie zdyscyplinowani i wyszkoleni jak ci, z ktorymi sluzyl pod de Longueville'em.
Wkraczajac do palacu, znow poczul sie nieswojo. Wstepowal do siedziby wladzy i za chwile mial stanac przed obliczem wielkich. Przed wyruszeniem na ostatnia wyprawe z Calisem sluzyl w palacu niemal przez rok, nie zapuszczal sie jednak nigdy poza plac cwiczen i koszary. Dalej wchodzil jedynie, gdy go wezwano, gdy potrzebowal z biblioteki nowej ksiazki dotyczacej taktyki czy strategii lub gdy musial omowic jakis inny aspekt sztuki wojennej z Konetablem Williamem. Nigdy nie czul sie w jego obecnosci swobodnie - w koncu czlowiek ten byl najwyzszym wodzem Armii Zachodu. Z czasem przywykl do tego, ze William poswieca mu cale godziny na dyskusje (przy piwie badz szklaneczce wina) o tym, co obaj przeczytali, albo o tym, jakie zmiany trzeba wprowadzic w armii, ktora zamierzali stworzyc. Gdyby jednak dano mu wybor, wolalby spedzac ten czas na placu cwiczen, w zbrojowni przy kuciu mieczy, dogladajac koni w stajniach albo - co odpowiadaloby mu najbardziej - w polu, gdzie zycie bylo proste i nie wymagalo nieustannego myslenia o nadciagajacej wojnie.
W prywatnej alkowie Ksiecia - Erik pomyslal, ze bardziej pasowaloby do niej okreslenie: niewielka komnata - zebrali sie juz inni. Mlodzieniec dostrzegl suche oblicze Lorda Jamesa Diuka Krondoru i ciemna twarz Jadowa Shati, drugiego z sierzantow w kompanii Calisa. Erik spodziewal sie, ze Jadow zostanie niedlugo - na miejsce niezyjacego de Longueville'a - mianowany sierzantem szefem. Na stole wylozono obficie platy miesa, sera, bochny chleba, owoce i warzywa. Na gosci czekaly tez dzbany piwa, wina i mrozonych sokow owocowych.
-Rozgosccie sie - zaprosil Ksiaze Krondoru, zdejmujac korone i plaszcz, ktore podal czekajacemu obok paziowi. Calis wzial jablko i wgryzl sie w soczysty miazsz, a pozostali zaczeli zajmowac miejsca przy stole.
Erik skinal na Roo, ktory podszedl, by przystanac obok.
-Jak w domu? - spytal przyjaciela.
-Dzieci... troche mnie zaskoczyly - przyznal Roo. - Podczas tych paru miesiecy tak podrosly, ze prawie ich nie poznalem. - Zamyslil sie. - Moja nieobecnosc nie zaszkodzila interesom, choc nie poszlo tak dobrze, jak chcialbym. Jacob Esterbrook trzykrotnie wystrychnal mnie na dudka. Jedna z tych transakcji kosztowala mnie mala fortune.
-Myslalem, ze jestescie przyjaciolmi - powiedzial Erik, odgryzajac kes chleba i sera.
-W pewnym sensie... - odpowiedzial Roo. Chcial juz wspomniec Erikowi o swoim zwiazku z corka starego, Sylvia Esterbrook, ale sie rozmyslil, przypomnial sobie bowiem, ze Erik ma dosc tradycyjne poglady na rodzine i sluby wiernosci. - Lepszym okresleniem na to, co mnie z nim laczy byloby... "przyjazna rywalizacja". Esterbrook opanowal caly handel z Kesh i nie zamierza dopuscic nikogo do udzialu w zyskach.
-Roo, czy moglbys nas na chwile opuscic? - spytal, podchodzac do nich Calis.
-Oczywiscie, Kapitanie - Rupert kiwnal glowa i ruszyl do stolu, by zajac sie palaszowaniem smakolykow.
Calis poczekal, az mlody kupiec oddali sie poza zasieg sluchu.
-Eriku, czy Konetabl rozmawial juz dzisiaj z toba?
-Nie, Kapitanie. Bylem zajety uzgadnianiem pewnych rzeczy z Jadowem... teraz, kiedy zabraklo Bobby'ego, ktos musi...
-wzruszyl ramionami.
-Rozumiem. - Calis odwrocil sie i przywolal Lorda Konetabla, ktory zaraz do nich dolaczyl. - Masz swego czlowieka - rzekl polelf, patrzac na Erika.
-Calis i ja rozmawialismy o tobie, mlodziencze - rzekl William, o ktorym Erik wiedzial, ze mimo podeszlego wieku wciaz nalezy do najlepszych jezdzcow i rebaczy w Krolestwie. - Przy obecnym stanie spraw... mamy wiecej stanowisk do obsadzenia niz zdolnych do tego ludzi.
Erik rozumial, o czym mowi Lord Konetabl, wspominajac "obecny stan spraw", poniewaz wiedzial, ze potezna armia gromadzaca sie za oceanem dotrze do brzegow Krolestwa w czasie krotszym niz dwa lata. - To znaczy?
-Chcialbym ofiarowac ci miejsce przy sztabie - powiedzial William. - Otrzymalbys range Porucznika Rycerstwa w armii krolewskiej i oddalbym ci dowodztwo Krondorskich Ciezkich Kopijnikow. Masz podejscie do koni... i mysle, ze nie znajde lepszego od ciebie do tej roboty.
-Sir? - Erik spojrzal na Calisa.
-Wolalbym, zebys pozostal ze Szkarlatnymi Orlami - odparl Calis obojetnym tonem.
-To zostaje - wypalil Erik bez namyslu. - Zlozylem obietnice.
-Tak myslalem - William usmiechnal sie kwasno. - Ale musialem zapytac.
-Dziekuje za propozycje, sir - zlagodzil odmowe Erik. Czuje sie zaszczycony.
-Ty chyba uzywasz jakiejs magii - usmiechnal sie William do Calisa. - Temu chlopakowi niewiele trzeba, by stal sie najlepszym taktykiem, jakiego spotkalem w zyciu, a jesli przysiadlby faldow, zostalby w ogole najlepszym w historii, a ty marnujesz jego zdolnosci na koszarowym dziedzincu, zmieniajac go w zwyklego sierzanta brutala.
Calis usmiechnal sie swoim charakterystycznym, na poly rozbawionym, na poly drwiacym usmieszkiem, ktory Erik zdazyl juz polubic.
-Akurat teraz bardziej potrzebujemy sierzantow brutali, ktorzy naucza ludzi, jak trzymac bron, niz taktykow, Willy. Moi brutalni sierzanci nie sa zreszta tacy sami jak twoi.
-Masz racje, nie bede sie spieral. - William wzruszyl ramionami. - Ale kiedy tamci przyjda, kazdy z nas chcialby miec przy sobie najlepszych.
-Z tym ja nie bede sie spieral.
Gdy William odszedl, Calis spojrzal na Erika. - Dziekuje ci.
-Zlozylem obietnice - odparl powtornie Erik.
-Bobby'emu? - spytal polelf. Erik kiwnal glowa.
Twarz Calisa spochmurniala. - Coz... wiedzac, czego Bobby moglby od ciebie chciec, od razu ci powiem, ze potrzebny mi sierzant szef, a nie pielegniarka. Uratowales mi zycie, Eriku von Darkmoor, mozesz wiec uznac, ze wypelniles swoje zobowiazanie wobec de Longueville'a. Jesli kiedys bedziesz musial wybrac pomiedzy moim zyciem a przetrwaniem Krolestwa, chcialbym abys wybral wlasciwie.
Dopiero po chwili Erik w pelni pojal, co uslyszal. - Sierzant szef?
-Zajmujesz miejsce Bobby'ego.
-Ale Jadow jest z wami dluzej - zaczal Ravensburczyk.
-Ty masz do tego smykalke - przerwal Calis. - Jadow nie. Jest swietnym sierzantem - sam widziales, jak wycwiczyl tych nowych - ale promocja na wyzsze stanowisko postawilaby go w sytuacji, w ktorej moglby sie nie sprawdzic. - Przez chwile polelf uwaznie patrzyl na Erika. - William nie przesadzal, mowiac o twoich zdolnosciach taktycznych. Trzeba tez rozwinac u ciebie zaciecie operacyjne i strategiczne. Wiesz, co nadciaga, i wiesz, ze gdy rozpoczna sie walki, mozesz trafic w miejsce, gdzie od twoich decyzji bedzie zalezalo zycie setek ludzi, ktorzy ci zaufaja. Pewien stary isalanski general nazywal to "wyczuciem bitewnym". Ludzie, ktorzy potrafia myslec trzezwo i nie traca glowy, gdy dookola wrze bitwa i panuje zamieszanie, nie rodza sie na kamieniu.
Erik mogl jedynie przytaknac. Wraz z innymi desperatami Calisa na jakis czas przylaczyl sie do armii Szmaragdowej Krolowej i wiedzial, ze kiedy na brzegach Krolestwa wyladuje tamta banda najetych mordercow, zapanuje chaos. W tym chaosie przetrwaja jedynie najlepiej wyszkoleni i najbardziej zdyscyplinowani ludzie. I to na ich barkach spoczna losy Krolestwa i calej Midkemii, gdyz tradycyjnie walczace armie, nie zdzialaja wiele.
-Zgoda mosci Kapitanie. Przyjmuje to stanowisko - rzekl wreszcie.
Calis usmiechnal sie i polozyl dlon na ramieniu Erika. - Nie miales wyboru, sierzancie szefie. Teraz sam bedziesz musial awansowac kilku ludzi. Potrzebny nam jeszcze jeden sierzant, by zajal sie szkoleniem... i kilku kaprali.
-Alfred z Darkmoor - powiedzial Erik. - Byl kapralem i niezlym brutalem, zanim sie zmienil pod moja komenda. Teraz jest juz gotow do podejmowania odpowiedzialnych decyzji... w glebi serca bedac nadal awanturnikiem... a takich ludzi bedziemy potrzebowac, kiedy przyjdzie co do czego.
-Masz racje - odparl Calis. - Jesli juz o tym mowa, przyda nam sie kazdy zawadiaka.
-Mysle, ze mamy paru ludzi, ktorzy sie nadadza - rzekl Erik. - Do wieczora przygotuje liste.
Calis przytaknal.
-Musze porozmawiac z Patrickiem, zanim zaczniemy przyjmowac nowych ludzi. Przepraszam cie.
Gdy Roo zauwazyl, ze Calis odszedl, znow zblizyl sie do przyjaciela.
-No i co... kogo promowal, ciebie czy Jadowa? - spytal.
-Mnie - odpowiedzial Erik.
-Serdeczne wyrazy wspolczucia - skomentowal Roo awans przyjaciela i nagle sie usmiechnal. - Sierzancie szefie - dodal, uderzajac mlodzienca w ramie.
-A co z toba? - spytal Erik. - Zaczales mi opowiadac o tym, co zastales w domu...
Roo usmiechnal sie slabo i wzruszyl ramionami. - Karli jest wciaz wsciekla na mnie za to, ze wyruszylem za wami bez uzgodnienia wszystkiego z nia. Ma zreszta racje w tym, ze dzieci mnie nie poznaja - Abigail nazywa mnie co prawda tatusiem, ale maly Helmut tylko usmiecha sie niepewnie i cos tam gaworzy. - Westchnal. - Wiesz, prawde mowiac, to juz Helen Jacoby powitala mnie serdeczniej.
-No... sam mi mowiles, ze jest twoja... dluzniczka. Moglbys ja z dziecmi wyrzucic na ulice.
Roo przez chwile zul owoc. - Raczej nie. Jej maz nie uczestniczyl w spisku przeciwko mnie. - Wzruszyl ramionami. - Mam kilka pilnych spraw do zalatwienia. Jason, Duncan i Luis nie przeprowadzali podczas mojej nieobecnosci zadnych ryzykownych operacji, a moi wspolnicy z Kompanii Morza Goryczy nie okradli mnie za bardzo. - Usmiechnal sie szeroko. - No, przynajmniej nie mam na nic dowodow. - Spowaznial znowu. - Wiem tez, ze ta armia, ktorej staniesz sie znaczaca czescia, bedzie potrzebowala oreza, zapasow i zbroi. A to nie bedzie tanie...
Erik kiwnal glowa. - Mam niejakie pojecie o tym, co musimy zrobic, aby przygotowac sie na spotkanie Szmaragdowej Krolowej, i choc nie uda nam sie zebrac w polu tylu ludzi, ilu ona rzuci przeciwko nam, musimy zaplanowac najwieksza kampanie od Wojen Rozdarcia Swiatow... taka, jakiej nie prowadzilismy nigdy przedtem.
-Jak myslisz, ilu musimy miec ludzi pod bronia?
-Dopiero to obliczam - odpowiedzial Erik. - Ale co najmniej piecdziesiat, szescdziesiat tysiecy wiecej niz polaczone aktualne sily Wschodu i Zachodu.
-To prawie sto tysiecy ludzi! - zachnal sie Roo. - Mamy tylu?
-Nie. W obu armiach Wschodu i Zachodu mamy dwadziescia tysiecy chlopa, liczac w tym dziesiec tysiecy bezposrednio pod dowodztwem Ksiecia. Armie Wschodu sa liczniejsze, ale tamtejsi zolnierze to przewaznie garnizonowe pajace. Z Roldem od dawna zyjemy w pokoju, a wschodnie krolestwa od lat nie widzialy pozogi. Niechetnie tez wezwa ludzi pod bron, obawiajac sie reakcji wschodniego sasiada. - Wzruszyl ramionami. - Mysle, ze za duzo czasu spedzilem z Lordem Williamem na rozmowach o strategii. Musimy zaczac przygotowania do wojny tutaj. - Potrzasnal glowa i dodal cicho: - Na tej ostatniej wyprawie do Novindusa stracilismy zbyt wielu dobrych l