Raymond E. Feist Furia Krola Demonow (3) (Tlumaczyl: Andrzej Sawicki) Podziekowania Z powodow zbyt osobistych, by je tu szczegolowo wymieniac, winien jestem podziekowania nastepujacym osobom: Williamowi Wrightowi, Lou Aronice i Mike'owi Greensteinowi za uporzadkowanie chaosu i poprowadzenie programu w pozadanym kierunku. Adrianowi Zackheimowi za to, ze wprowadzil mnie do Hearst Books: Robertowi Mecoyowi za popychanie rzeczy we wlasciwym kierunku i za to, ze okazal sie najbardziej niezmordowanym przywodca kibicow na swiecie; Liz Perle McKenna za odrywanie sie od bardzo wypelnionego praca planu zajec, by przekazywac informacje zagubionemu niekiedy autorowi; i Johnowi Douglassowi za dodawanie ducha w sama pore. Podczas tych lat chaosu wszyscy byli moimi redaktorami. Jenifer Brehl, memu wydawcy, za dotrzymywanie mi tempa i nie pozostawanie w tyle. Wszystkim pozostalym pracownikom Hearst Books/Avon, za prace nad kolejnymi cyklami. Jonathanowi Matsonowi, ze zwyklych powodow. Moim dzieciom, Jessice i Jamesowi, za, a to, ze codziennie pokazywaly mi cuda. I mojej zonie, Kathlyn Starbuck, z wielu powodow, ktorych nawet nie zdolalbym tu wyliczyc. Raymond E. Feist Rancho Santa Fe, Kalifornia czerwiec 1996 Postaci wystepujace w naszej opowiesci: Acaila - przywodca eldarow z dworu Krolowej Elfow Aglaranna - Krolowa Elfow w Elvandarze, zona Tomasa, matka Calina i Calisa Akee - goral Hadati Alfred - kapral z Darkmoor Andrew - kaplan Ban-Ath z Krondoru Anthony - mag z Crydee Avery Abigail - corka Roo i Karli Avery Duncan - kuzyn Roo Avery Helmut - syn Roo i Karli Avery Karli - zona Roo, matka Abigail i Helmuta Avery Rupert "Roo" - mlody kupiec z Krondoru, syn Toma Avery'ego Borric - Krol Wysp, blizniaczy brat Ksiecia Erlanda, ojciec Ksiecia Patricka Brook - pierwszy oficer "Krolewskiego Smoka" Calin - dziedzic tronu Krolestwa Elfow, przyrodni brat Calisa, syn Aglaranny i Aidana Calis - "Orzel Krondoru", osobisty agent Ksiecia Krondoru, Diuk Dworu, syn Aglaranny i Tomasa, przyrodni brat Calina Chalmes - przywodca magow ze Stardock d'Lyes Robert - mag ze Stardock de Beswick - kapitan armii krolewskiej de Savona Luis - weteran, wspolpracownik Roo Dolgan - krol krasnoludow Zachodu Dominie - opat Opactwa Ishapa w Sarth Dubois Henri - wiezien z Bas-Tyra Duga - kapitan najemnikow z Novindusa Duko - general armii Szmaragdowej Krolowej Dunstan Brian - Madrala, przywodca Szydercow, znany tez pod imieniem Lysle'a Riggera Erland - brat Krola i Ksiecia Nicholasa, stryj Ksiecia Patricka Esterbrook Jacob - bogaty kupiec z Krondoru, ojciec Sylvii Esterbrook Sylvia - corka Jacoba Fadawah - general, Najwyzszy Dowodca armii Szmaragdowej Krolowej Freida - matka Erika, zona Nathana Galain - elf z Elvandaru Gamina - adoptowana corka Puga, siostra Williama, zona Jamesa i matka Aruthy Garret - kapral w kompanii Erika Graves Katherine "Kotek" - mloda zlodziejka z Krondoru Greylock Owen - kapitan w sluzbie Ksiecia, pozniejszy general Gunther - czeladnik Nathana Hammond - porucznik armii krolewskiej Hanam - mistrz wiedzy Saaurow Harper - sierzant w kompanii Erika Jacoby Helen - wdowa po Randolphie Jacobym, matka Nataly i Willema James - Diuk Krondoru, ojciec Aruthy, dziadek Jamesa i Dasha Jameson Arutha - Lord Vencar, Baron dworu Ksiecia i syn Diuka Jamesa Jameson Dashel "Dash" - mlodszy syn Aruthy, wnuk Jamesa Jameson James "Jimmy" - starszy syn Aruthy, wnuk Jamesa Kaleid - mag, czlonek starszyzny Stardock Livia - corka Lorda Vasariusa Marcus - Diuk Crydee, kuzyn Ksiecia Patricka, syn Martina Martin - dawny Diuk Crydee, wuj Ksiecia Patricka, ojciec Marcusa Milo - wlasciciel gospody Pod Szpuntem w Ravensburgu, ojciec Rosalyn Miranda - czarodziejka, przyjaciolka Calisa i Puga Nakor Isalanczyk - gracz i mag, przyjaciel Calisa i Puga Nathan - kowal przy gospodzie Pod Szpuntem w Ravensburgu, dawny mistrz Erika, maz Freidy Nicholas - admiral Floty Zachodu, Ksiaze Krwi, stryj Ksiecia Patricka Patrick - Ksiaze Krondoru, syn Ksiecia Erlanda, kuzyn Krola i Ksiecia Nicholasa Pug - mistrz magii, Diuk Stardock, kuzyn Krola, ojciec Gaminy i Williama Reeves - kapitan "Krolewskiego Smoka" Rosalyn - corka Mila, zona Rudolpha, matka Gerda Rudolph - piekarz z Ravensburga, maz Rosalyn, przybrany ojciec Gerda Shati Jadow - sierzant z kompanii Erika Sho Pi - dawny towarzysz Erika i Roo, uczen Nakora Subai - kapitan Krolewskich Krondorskich Tropicieli Tithulta - arcykaplan Pantathian Tomas - wodz wojenny Elvandaru, malzonek Aglaranny, ojciec Calisa, dziedzic mocy Ashen-Shugar Vasarius - queganski szlachcic i kupiec von Darkmoor Erik - zolnierz Szkarlatnych Orlow Calisa von Darkmoor Gerd - syn Rosalyn i Stefana von Darkmoor, bratanek Erika von Darkmoor Manfred - Baron Darkmoor, przyrodni brat Erika von Darkmoor Mathilda - Baronowa Darkmoor, matka Manfreda Vykor Karole - admiral Wschodniej Floty Krolestwa William - Konetabl Krondoru, syn Puga, przybrany brat Gaminy, wuj Jimmy'ego i Dasha Ksiega trzecia Opowiesc szalonego boga Jestesmy tkaczami muzyki,Co sny swoje ciagle sla w dal. Blakamy sie u strumykow, Kamieni szukajac wsrod fal. Przegrani i zapomniani W miesiaca patrzymy twarz. I swiata fundamentami Wstrzasamy raz po raz. Arthur William Edgar O'Shaughnessy Oda do junackiej mlodosci Stephenowi A. Abramsowi, ktory wie wiecej o Midkemii niz ja Prolog PRZELOM Sciana zamigotala.W dawnej Sali Tronowej Jarwy, ostatniego Sha-shahana Siedmiu Narodow Saaurow, trzydziestostopowy mur kamieni wzniesiony naprzeciwko pustego tronu zadrzal, a potem znikl, rozplywajac sie w czarna pustke. Zgromadzone w sali koszmarne stwory skladaly sie niemal z samych klow i wypelnionych jadem szponow. Niektore mialy pyski martwych zwierzat, skrzydla albo jelenie lub bycze rogi, inne budowa przypominaly ludzi. Wszystkie byly poteznie umiesnione, zlowrogie i podstepne - wladaly mroczna magia i mialy nature mordercow. Mimo to teraz zamarly, przerazone tym, co wylanialo sie z przeciwnej strony nowo otwartej bramy. Demony wysokie jak drzewa przygiely lby do ziemi, usilujac stac sie niewidzialnymi. Otwarcie portalu wymagalo ogromnej ilosci energii i przekleci kaplani dalekiego Ahsartu od lat odpierali ataki demonow. Bariera pekla dopiero, gdy szalony Arcykaplan zlamal pieczec, pozwalajac pierwszemu demonowi odbic miasto zwycieskim hordom Saaurow. Obecnie swiat Shila niszczal, a resztki zycia, jakie w nim pozostaly, egzystowaly jako prymitywne stwory na dnie morz, plesn rosnaca na skalach w gorskich przepasciach lub drobne stworki kryjace sie pod kamieniami. Wszystko, co bylo wieksze od najdrobniejszych owadow, zostalo pozarte. Horda demonow przypomniala sobie uczucie glodu i wrocila do starego zwyczaju pozerania sie nawzajem. Elita stlumila jednak te wewnetrzne konflikty, kiedy przebito nowy portal z Shila do Piatego Kregu, stwarzajac tym samym mozliwosc komunikacji z najwyzszym wladca krolestwa demonow. Bezimienny demon stanal na obrzezu tlumu wezwanych do niegdys wspanialej sali. Starajac sie nie zwracac na siebie uwagi, wyjrzal ostroznie zza kamiennej kolumny. Niedawno schwytal wyjatkowa dusze i przywlaszczyl ja sobie, zyskujac spryt i przebieglosc. W odroznieniu od reszty swoich braci, przy zdobywaniu wartosciowej sily zyciowej i inteligencji odkryl przewage podstepu nad brutalna sila. Stojacym wyzej od siebie okazywal odpowiednia proporcje strachu i sily - dosc czolobitnosci, by uznali, ze maja go w reku, ale tyle grozb, by nie probowali go pozrec. Gra byla niebezpieczna i gdyby uczynil choc jeden falszywy krok, gdyby choc raz zwrocil uwage na swoja wyjatkowosc, najblizsi kapitanowie hordy zniszczyliby go bezwzglednie, poniewaz jego umysl z wolna opanowywal "obcy" - on sam zas mial dosc swiadomosci, by zrozumiec, ze staje sie zagrozeniem dla swoich braci. Wiedzial juz, ze moglby bez wysilku zniszczyc przynajmniej czterech z tych, ktorzy uwazali sie za lepszych od niego. Zbyt szybki awans moglby jednak sciagnac na niego niepozadana uwage. Podczas krotkiego zycia widzial przynajmniej kilkanascie takich "karier", bezwzglednie unicestwionych przez ktoregos z wielkich kapitanow - ci bowiem woleli zawczasu zabezpieczyc sie przed konkurencja, chroniac jednoczesnie swoich faworyzowanych podoficerow. Bezimienny demon uslyszal cichy stlumiony glos. Wiedzial, ze to glos duszy, ktora uwiezil, i dobrze byloby go zignorowac. Z drugiej strony jednak glos ten zawsze mowil cos, co pozniej okazywalo sie wazne. -Przygladaj sie! - uslyszal cichy szept albo swoja mysl. Kiedy migotliwa sciana rozstapila sie, a potem znikla, otwierajac przejscie do ojczyzny demonow, komnate wypelnila energia. Przetoka pomiedzy swiatami napelniala sie powietrzem, az podmuch wiatru uderzyl obecnych w plecy. Demony intuicyjnie wyczuly obecnosc silniejszych od siebie - bliskosc poteznego Tugora sprawila, ze Bezimienny niemal zemdlal z przerazenia. Sama osobowosc wladcy, emanujaca przez rozdarcie w materii czasoprzestrzeni, sprawila, ze cofnal sie niemal do poziomu bezmozgiego idioty. Wszyscy obecni padli na kolana i uderzyli czolami o kamienie - z wyjatkiem skrytego za kolumna Bezimiennego. Patrzyl, jak Tugor staje naprzeciwko pustki, z ktorej wydobyl sie pelen wscieklosci i wrogosci glos: -Znalezliscie droge? -Owszem, o najpotezniejszy - odparl Tugor. - Przez rozdarcie poslalismy do Midkemii dwu naszych kapitanow. -Jak brzmi raport? - spytal glos z pustki. Bezimienny pomyslal, ze oprocz tonow gniewnych i wladczych, slychac w nim tez chyba cos na ksztalt desperacji. -Dogku i Jakan nie zlozyli raportu - odpowiedzial Tugor. -Nie wiemy dlaczego. Podejrzewamy, ze nie zdolali utrzymac portalu. -To poslijcie innych! - zagrzmial Maarg, Wladca Piatego Kregu. - Nie przejda do was, jesli droga nie zostanie przetarta... Nie zostawiliscie nic, co nadawaloby sie do pozarcia. Nastepnym razem, Tugorze, kiedy otworze przejscie, zajrze do ciebie osobiscie i jesli nie znajde niczego innego, zjem twoje serce! - Komnate wypelnil dzwiek zasysanego powietrza i portal zamknal sie. Echo glosu Maarga huczalo jeszcze przez chwile pod sklepieniem, potem migotanie sciany ustalo i po chwili po przejsciu nie bylo sladu. Tugor wstal i zawyl z wscieklosci. Demony ostroznie i powoli usuwaly sie z zasiegu jego wzroku, gdyz nie byla to najlepsza chwila, starajac sie nie zwrocic na siebie uwagi drugiego sposrod najpotezniejszych czlonkow swojej rasy. Tugor znany byl z tego, ze jednym klapnieciem szczek potrafil zerwac leb z ramion tych, ktorych potega wzrosla na tyle, by mogli zagrozic jego pozycji. Mowiono takze, ze zbiera sily, by pewnego dnia rzucic wyzwanie Maargowi. -Kto pojdzie nastepny? - zwrocil sie do pozostalych demonow. Nie wiedzac, czemu tak postepuje, Bezimienny wysunal sie do przodu. -Ja, panie. Na podobnym do rogatej konskiej czaszki obliczu Tugora, zwykle pozbawionym niemal wszelkiego wyrazu, odbilo sie cos na ksztalt zaskoczenia. -Kim jestes, malenki glupcze? -Nie mam jeszcze imienia, panie - odpowiedzial Bezimienny. Dwoma dlugimi krokami Tugor pokonal dzielaca ich odleglosc, rozepchnal kapitanow i niczym wieza stanal nad malym demonem. -Wyslalem tam kapitanow, a oni nie wrocili. Dlaczego sadzisz, ze uda ci sie tam, gdzie zawiedli potezniejsi od ciebie? -Bo jestem slaby i przywyklem do tego, by sie kryc i obserwowac - odpowiedzial spokojnie Bezimienny. - Bede zbieral wszelkie pozyteczne wiadomosci, ukrywal sie i gromadzil sily, az zbiore ich tyle, ze bede mogl ponownie otworzyc portal z tamtej strony. Tugor umilkl na chwile, jakby rozwazajac to, co uslyszal, a potem zamachnal sie lapa i uderzyl Bezimiennego, posylajac go przez cala sale ku scianie. Demon mial male skrzydla, niezdolne jeszcze do podtrzymania go w locie, i przy uderzeniu o mur poczul sie tak, jakby je wlasnie polamal. -Co za zuchwalosc - warknal Tugor rozwscieczony do granic mozliwosci. - Posle ciebie - zwrocil sie do najpotezniejszego kapitana. A potem obrocil sie i chwycil kolejnego, rozdzierajac mu gardlo. - A to niech bedzie przestroga dla reszty z was... za to, zescie nie okazali dosc odwagi! Niektore z demonow, glownie te ze skraju grupy, rzucily sie do ucieczki, pozostale padly na pyski, zdajac sie na wole Tugora. Ten usatysfakcjonowany zabojstwem sycil sie przez chwile odbieranym zyciem i energia, a potem odrzucil bezuzyteczny ochlap. -Ruszaj! - zwrocil sie do swego kapitana. - Portal znajduje sie na dalekich wzgorzach, ku wschodowi. Strzegacy go powiedza ci wszystko, co potrzebne, bys bezpiecznie wrocil... Jesli ci sie uda i jesli sie nadasz. Wroc... a ja odpowiednio cie wynagrodze. Kapitan pospiesznie wybiegl z sali. Bezimienny demon zawahal sie, a potem pomknal za nim, ignorujac gwaltowny bol w grzbiecie. Jesli bedzie mial dosc pozywienia i czasu, skrzydla same sie zagoja. Kiedy wybiegal z palacu, dwukrotnie probowaly zatrzymac go mniejsze, opetane glodem demony. Zabil je szybko i wchlonal ich energie, co stlumilo bol skrzydel i wyzwolilo - jak to juz bywalo - nowe mysli i idee w jego glowie. Nagle zrozumial, po co podaza za kapitanem poslanym do ponownego otwarcia przetoki miedzy swiatami. Glos, ktory jeszcze nie tak dawno wydobywal sie z noszonej przez niego na szyi buteleczki, teraz zabrzmial w jego glowie: "Wytrzymamy... wytrzymamy... potem natezymy sily i uczynimy to, co musi byc uczynione". Maly demon podazyl do miejsca, gdzie znajdowalo sie przejscie pomiedzy swiatami i gdzie schronila sie ostatnia horda Saaurow. Bezimienny dowiadywal sie stopniowo rozmaitych rzeczy i wiedzial juz, ze sprzymierzeniec zdradzil demony, gdyz brama ta miala zostac otwarta, ale zatrzasnieto ja z drugiej strony. Dwukrotnie otwierano ja sila, zaraz potem jednak zamykala sie, kaplani bowiem uzywali przeciwnych zaklec, by utrzymac pieczecie w mocy. Ogarniety furia Tugor zabil przynajmniej tuzin poteznych poplecznikow, gdyz rozjuszyla go niemoznosc wyslania hordy swych poddanych na druga strone. Kapitan dotarl do portalu, otoczonego przez kilkanascie innych demonow. Maly Bezimienny ukryl sie tuz obok, niezauwazony przez nikogo. Portal byl rozlegla, niewyrozniajaca sie niczym szczegolnym plaszczyzna pelna blota i trawy, zgniecionej po przejsciu tysiecznych stad koni i jaszczurzych jezdzcow, ktorym towarzyszyly ich zony i dzieci. Wiekszosc zdzbel trawy sczerniala od dotkniec stop demonow, tu i owdzie jednak widac bylo jeszcze pasma zieleni. Jesli przetoka pozostalaby tu dluzej, nawet i te mizerne slady zycia uniknelyby pochloniete przez glodne demony. Kapitan zmruzyl oczy i poczul osobliwe, prawie niezauwazalne drzenie powietrza nad dawna laka. To, co Saaurowie i inne rasy zwaly magia, dla demonow bylo jedynie krazeniem czy zmiana stanu energii zyciowej - i dlatego niektore z nich podczas przekraczania przetoki ginely. Dopoki nie zdjeto pieczeci z drugiej strony, przejscie mozna bylo otworzyc tylko na kilka chwil i poswiecano zycie wielu demonow, by ten stan utrzymac chocby przez dwie lub trzy sekundy. Zaden z demonow nie byl sklonny do poswiecenia zycia - takie bohaterstwo bylo przeciwne ich naturze - wszystkie jednak panicznie baly sie Maarga i Tugora. Kazdy tez liczyl na to, ze najwyzsza cene zaplaci kompan, on sam zas przezyje, by sycic sie nagroda. - Otworzcie! - rozkazal kapitan. Demony, ktorym wydano polecenie, lypnely niespokojnie jeden na drugiego. Wiedzialy, ze podczas proby zginie kilka z nich. W koncu otworzyly swe umysly i zaczal sie przeplyw energii. Maly demon spojrzal uwaznie i w pewnej chwili dostrzegl lsnienie powietrza. Przetoka zaczela sie uchylac. Kapitan przysiadl, szykujac sie do skoku, gdy portal na krotko sie otworzy. Podczas skoku kapitana, gdy niektore demony padaly na ziemie z okropny m wyciem, Bezimienny jednym susem ulokowal sie na jego karku. Zaskoczony stwor zawyl z wscieklosci i upokorzenia - i w tejze chwili obaj znalezli sie w przetoce. Zajadlosc ataku pomogla malemu demonowi przemoc dezorientacje, ktora zwiekszyla zaskoczenie (i przestrach!) kapitana. Kiedy obaj wylonili sie z przejscia po przeciwnej stronie, trafiajac do rozleglej i mrocznej sali, maly demon zebral wszystkie sily i wgryzl sie w podstawe czaszki kapitana. Byl to najslabszy punkt poteznego skadinad wroga. Bezimienny poczul natychmiastowy przyplyw energii, kapitan zas wscieklym rykiem wyrazil swoj bol i strach. Smagal mrok lapami, daremnie usilujac stracic zabojce z karku. Potem rzucil sie wstecz, probujac zmiazdzyc go o skale - przeszkodzily mu w tym jednak jego wlasne, potezne skrzydla. Po chwili kapitan opadl na kolana. W tym momencie Bezimienny pojal, ze zwyciezyl. Wypelnila go taka ilosc energii, ze poczul, iz rozpiera go ona do granic mozliwosci. Byl juz potezniejszy niz ten, na ktorym zerowal. Wsparl potezne lapy - dluzsze i znacznie lepiej umiesnione niz przed chwila - na kamieniu i podniosl niknaca w oczach ofiare. Potezny jeszcze niedawno kapitan pojekiwal cicho, wciaz tracac sily. Wkrotce bylo juz po wszystkim. Zwycieski demon zachwial sie lekko, niemal pijany od wchlonietej mocy. Zaden pokarm czy napitek, zadne miesiwo czy owoce nie dalyby mu tej dzikiej, upajajacej go teraz satysfakcji. Chcialby miec teraz przez soba zwierciadlo Saaurow, wiedzial bowiem, ze jest przynajmniej o dwie glowy wyzszy niz przed chwila. I czul, ze na grzbiecie rosna mu skrzydla, ktore juz niedlugo beda mogly poniesc go przez niebo. Cos go jednak zaniepokoilo. - Patrz i obserwuj! - Znow uslyszal ten obcy glos w mozgu. Odwrocil sie i zmienil sposob patrzenia na swiat, by przejrzec otaczajacy go mrok. Rozlegla sala zaslana byla cialami smiertelnych stworzen. Obok siebie lezeli Saaurowie i istoty zwace sie Pantathianami... a takze jeszcze jacys zupelnie mu nie znani... mniejsi od Saaurow i wieksi od Pantathian. Z energii zyciowej tych stworow nie zostalo juz nic, wiec szybko przestal zwracac na nie uwage. Pieczecie znajdowaly sie na miejscu i nadal istnialy bariery, ktore spowodowaly smierc demonow usilujacych przejsc bez pomocy kompanow. Zbadawszy uwaznie pieczecie, odkryl, ze latwo mogli je usunac ci, ktorych przyslano tu przed nim. Ponownie przyjrzal sie lezacym wszedzie cialom i zdal sobie sprawe, ze do odparcia poprzednich wyslannikow uzyto wielkiej magii. Potem zaczal sie zastanawiac, co przydarzylo sie jego braciom. Stwierdzil, ze gdyby polegli, walczac, w rozleglej sali powinna jeszcze zostac sladowa chocby ilosc ich energii, a nie wyczul zadnej. Zmeczony walka i oszolomiony niedawno przyswojona moca siegnal po nia, by usunac pieczecie, i uslyszal w swej glowie glos: - Wstrzymaj sie! Zawahal sie i podniosl dlon, by dotknac buteleczki, ktora nosil na szyi. Nie myslac o konsekwencjach, otworzyl ja i uwolnil zamknieta wewnatrz dusze. Ta jednak, zamiast uleciec ku duszom jej przodkow, frunela ku demonowi. Kiedy nowy umysl przejmowal kontrole nad jego cialem, demon szarpnal sie i zamknal slepia. Tylko to, ze atak nastapil tuz po zwycieskiej bitwie, spowodowalo, ze Bezimienny poddal sie zadaniu uwolnienia schwytanej duszy. Gdyby nie byl oszolomiony nowa moca, przeciwnik nie pokonalby go tak latwo. Umysl kontrolujacy teraz cialo demona zachowal nieco swej osobowosci w fiolce i ponownie wlozyl zatyczke. Czesc jego osobowosci powinna pozostac oddzielona od demoniej, by trwac niczym swego rodzaju kotwica przeciwko zadzom i apetytom nosiciela. Nawet i w tym przypadku, z ta ostoja, opor przeciwko naturze nosiciela mial stac sie nieustannym zmaganiem. Spogladajac swoimi nowymi oczami, powstaly przed chwila stwor bacznie zbadal zapory zaklec przy portalu i zamiast je usunac, zanucil prastare odwolanie sie do magii Saaurow i wzmocnil oslony. Z pewna satysfakcja pomyslal o wscieklosci Tugora, kiedy kolejnego poslanca do tego swiata ogarna plomienie, ktorych nic nie ugasi. Oczywiscie nie zatrzyma to demonow na zawsze i jesli im sie nie przeszkodzi, kiedys w koncu znajda sposob na wtargniecie do tego swiata, ale dzieki tym zaporom nowy stwor zyskiwal troche cennego czasu. Wsuwajac szpony i prostujac ramiona - ktore nagle wydaly mu sie za dlugie - stwor zaczal rozmyslac o trzeciej rasie, ktorej przedstawiciele lezeli tu na ziemi. Ciekawe, czy byli sojusznikami, czy wrogami Pantathian i ich nieswiadomych niczego kukielek - Saaurow? Na razie jednak musial odlozyc te rozwazania. Nowy umysl, powstaly z umyslu demona i schwytanej przezen duszy, stopil sie w jednosc i przyswoil sobie nowa, skryta gdzies w jego glebi wiedze. Wyczul, ze po znajdujacych sie niedaleko kamiennych galeriach kraza jeszcze przynajmniej dwa bezmyslne demony. Wiedzial, ze Bezimiennego wedrujacego przez przetoke na karku kapitana chronily zaklecia zapor, ktore oszolomily poprzednio wyslanych tu kapitanow, pozbawiajac ich woli, przebieglosci i stracajac niemal do poziomu zwierzat. Nowo powstaly stwor wiedzial jednak i to, ze kiedy tamci pozra kilkanascie ofiar, sycac sie ich energia zyciowa, przebieglosc i inteligencja wroca do nich, a wtedy przypomna sobie o jaskini i portalu, po czym zniszcza zapory, otwierajac droge czarcim hordom. Przede wszystkim wiec musial je wytropic, by raz na zawsze zazegnac to niebezpieczenstwo. Potem trzeba bedzie odszukac "Jatuka". Stwor wypowiedzial to imie lagodnym glosem. Tym swiatem bedzie rzadzil syn ostatniego wladcy hord Saaurow na Shila... a bezimienny stwor mial mu wiele do opowiedzenia. W miare jak postepowalo zjednoczenie umyslow, natura demona coraz silniej poddawala sie kontroli drugiego umyslu. Ojciec Shadu - ktory teraz sluzyl Jatukowi - przejal kontrole nad cialem demona i ruszyl do tunelu. Hanam, ostatni z wielkich mistrzow wiedzy Saaurow, znalazl sposob na okpienie smierci i zdrady, a teraz musial znalezc sposob na ostrzezenie swego ludu przed najwiekszym z oszustw, grozacym - jesli mu sie nie przeciwdziala - zagladzie kolejnego ze swiatow. Rozdzial l KRONDOR Erik dal znak.Zolnierze kleczacy w wawozie nieco ponizej jego pozycji obserwowali, jak w milczeniu rozsyla ich na pozycje. Jego nowy kapral, Alfred, znajdujacy sie na drugim koncu linii odpowiedzial znakiem, ktory Erik potwierdzil kiwnieciem glowy. Kazdy wiedzial, co ma robic. Nieprzyjaciel rozbil oboz na wzglednie latwej do obrony pozycji na polnoc od szlaku do Krondoru. Mniej wiecej trzy mile dalej lezalo miasteczko Eggly, cel, do ktorego zmierzali najezdzcy. Przed zmierzchem zatrzymali sie i rozbili oboz, Erik zas byl niemal pewien, ze zaatakuja tuz przed switem. Ukryl swoich ludzi nieopodal i obserwowal wroga z wynioslosci, zastanawiajac sie, co poczac. Przypatrujac sie, jak rozbijaja oboz, doszedl do wniosku, ze - tak jak podejrzewal - nie grzesza nadmiarem porzadku i dyscypliny; kiepsko rozstawili pikiety, a wyznaczeni do nich ludzie zaraz rozpoczeli pogawedki z kompanami i przygladali sie wlasnemu obozowisku, zapominajac niemal zupelnie o wypatrywaniu nieprzyjaciela. To, ze bez przerwy patrzyli ku ogniskom, zle wrozylo ich zdolnosci zobaczenia czegokolwiek w mroku. Erik ocenil sile i pozycje nieprzyjaciela, po czym podjal decyzje, ze uderzy pierwszy. Przewaga liczebna byla co prawda po stronie wroga - pieciu nieprzyjaciol przypadalo na kazdego z jego ludzi - on jednak mogl wykorzystac element zaskoczenia i mial lepiej wyszkolonych ludzi. To ostatnie moglo okazac sie zludna nadzieja. Raz jeszcze zerknal na pozycje nieprzyjaciela. Doszedl do wniosku, ze straze sa tak samo malo czujnie, jak wtedy, gdy posylal po swoich ludzi. Bylo jasne, ze zolnierze nie przywiazuja zbyt wielkiego znaczenia do swojej misji, jaka mialo byc zdobycie lezacego na uboczu miasteczka - glowne sily poszly na poludnie ku Krondorowi. Erik postanowil dac im lekcje - na wojnie nie ma zadnych mniej znaczacych misji. Gdy zobaczyl, ze jego ludzie zajeli wskazane im miejsca, zsunal sie wzdluz niewielkiego zaglebienia i wyladowal niemal na odleglosc ramienia od znudzonego wartownika. Rzucil niewielki kamyk za zolnierza, ten zas obejrzal sie odruchowo. Zgodnie z przewidywaniami Erika, spojrzal ku obozowi, na ogniska, co go na chwile oslepilo. -Co jest. Henry? - spytal siedzacy przy najblizszym ognisku wartownik. -Nic - odpowiedzial zagadniety, odwrocil sie i ujrzal stojacego przed soba Erika. Zanim zdazyl zaalarmowac towarzyszy, piesc bylego kowala trafila go w leb. Erik zlapal padajacego i ostroznie ulozyl na ziemi, by nie narobic halasu. -Henry? - odezwal sie zolnierz siedzacy przy ognisku, probujac bezskutecznie dojrzec cos w mroku, gdyz przed chwila wpatrywal sie w plomienie. -Mowilem, ze nic - odparl Erik, nasladujac glos wartownika. Umiejetnosci imitacyjne zawiodly go jednak i straznik otworzyl usta, by zaalarmowac kompanow, siegajac jednoczesnie po miecz. Zanim jednak zdazyl chwycic orez, Erik dopadl go blyskawicznie, chwycil za kurtke, pchnal w tyl, przewrocil na ziemie i przylozyl sztylet do krtani. -Jestes martwy. Ani mru-mru... Napadniety spojrzal nan krzywo, ale kiwnal glowa. -No, przynajmniej bede mogl zajac sie swoja ryba - rzekl cicho. Usiadl i zaczal jesc. Dwaj jego towarzysze zamrugali, nie bardzo pojmujac, co sie dzieje, a Erik obszedl ognisko i "poderznal" kazdemu gardlo, zanim zdazyli sie zorientowac, ze zostali napadnieci. W tej samej chwili wokol obozu rozlegly sie wrzaski oznajmujace, ze cala kompania Erika runela na wroga, podrzynajac gardla, przewracajac namioty i wywolujac ogromne zamieszanie. Jedyna rzecza, jakiej nie zezwolil im stosowac Erik, bylo uzywanie ognia. Kusilo go to co prawda, podejrzewal jednak, ze Baron Tyr-Sog nie bylby zadowolony z powstalych szkod. Ruszyl w glab obozu, obezwladniajac po drodze spiacych zolnierzy. Przecial kilka linek od namiotow i napawal sie wrzaskami wscieklosci uwiezionych pod grubym plotnem przeciwnikow. W calym obozie rozbrzmiewaly przeklenstwa "zabijanych" i Erik z trudem kryl rozbawienie. Natarcie bylo blyskawiczne - dwie minuty po wydaniu sygnalu znalazl sie w srodku obozu "najezdzcow". Dotarl przed namiot wodza w tej samej chwili, kiedy wybiegal z niego na poly zaspany Baron, dopinajacy rycerski pas z mieczem na nocnej koszuli, najwyrazniej bardzo niezadowolony z tego, ze przerwano mu wypoczynek. -Co tu sie dzieje? - zagrzmial, zwracajac sie do Erika. -Panska kompania, milordzie, wypadla z gry - oznajmil Erik, lekko dotykajac piersi Barona swoim mieczem. - A pan jest martwy. Baron uwaznie spojrzal na stojacego przed nim mlodego, wysokiego czlowieka o bardzo szerokich barach i szczuplej talii. Zbudowany byl jak mlody bog kowalstwa. Mial co prawda, pospolite, nie wyrozniajace sie niczym rysy twarzy, ale ujmujacy, przyjazny usmiech. Blask pobliskiego ogniska rzucal czerwona poswiate na jego jasne wlosy. -Bzdura - odpowiedzial Baron. Jego pieknie utrefiona brodka i doskonale skrojona koszula nocna powiedzialy Erikowi bardzo wiele o polowych doswiadczeniach arystokraty. - Mielismy zaatakowac Eggly jutro. - Nikt nas nie uprzedzil o tym, ze moze sie zdarzyc... cos takiego. - Mina Barona wyraznie swiadczyla, co mysli o "czyms takim". - Gdybysmy wiedzieli, podjelibysmy odpowiednie srodki ostroznosci. -Milordzie... - odparl Erik. - Chcielismy waszmosci tylko cos udowodnic. -I bardzo dobitnie to udowodniliscie - rozlegl sie glos z ciemnosci. W kregu swiatla pojawil sie Owen Greylock, Kapitan Rycerstwa Krolewskiego Garnizonu Ksiecia Krondoru. W migotliwym swietle plomieni jego pociagla twarz i szczupla sylwetka wygladaly dosc zlowrogo. -Oceniam, ze ty i twoi ludzie zabiliscie lub unieszkodliwiliscie niemal trzy czwarte zolnierzy. Ilu masz ludzi? -Szescdziesieciu. -A ja mam trzystu! - wykrzyknal zafrasowany Baron. - I posilki gorali Hadati. -Zadnych Hadati tu nie widze. - Erik rozejrzal sie dookola. -I tak powinno byc - z mroku rozlegl sie kolejny glos, mowiacy z lekkim, cudzoziemskim akcentem. Do obozu wkroczyla grupka mezczyzn odzianych w kilty i pledy. Nowo przybyli mieli zwiazane na czubku glowy wlosy opadajace ciezkimi splotami na karki. -Uslyszelismy twoich ludzi, kiedy nas podchodzili - powiedzial przywodca gorali, patrzac na Erika, ktory mial na sobie czarna kurtke bez oznak. - Kapitanie? - sprobowal odgadnac range rozmowcy. -Sierzancie - poprawil Erik. -Sierzancie - zgodzil sie mowca. Byl wysokim wojownikiem odzianym w kilt i bezrekawnik. Nosil pled, ktory zapewnial Hadatim nieco ciepla w gorach, rozwijany i w razie potrzeby zarzucany na ramiona. Mial regularne rysy twarzy i bystre, przenikliwe spojrzenie, ktore przywiodlo Erikowi na mysl spojrzenie sokola. W swietle ogniska jego cera wygladala na prawie czerwona. Mlody sierzant nie musial widziec, jak goral posluguje sie palaszem. Wiedzial, ze ma przed soba doswiadczonego wojownika. -Uslyszeliscie nas? - spytal. -Owszem. Twoi ludzie sa dobrze wyszkoleni, mosci sierzancie, ale my, Hadati, jestesmy dziecmi gor. Pilnujac naszych trzod, czesto spimy na ziemi i wiemy, kiedy zbliza sie grupa ludzi. -Jak cie zowia, panie? -Akee, syn Bandura. -Musimy porozmawiac - rzekl Erik. -Protestuje, kapitanie! - wybuchnal Baron. -Przeciwko czemu? - spytal Greylock. -Przeciwko tej niespodziewanej akcji. Mielismy odegrac role najezdzcow i oczekiwalismy, ze bedziemy mieli do czynienia z miejscowym pospolitym ruszeniem i jednostkami specjalnego przeznaczenia w miasteczku Eggly. Nie powiedziano nam o nocnym ataku. Gdybysmy wiedzieli, nie wzielibyscie nas tak latwo! - grzmial arystokrata. Erik spojrzal na Owena, ktory dal mu znak, by zebral ludzi i odszedl, zostawiajac mu ukojenie wzburzonych uczuc i zranionej dumy Barona Tyr-Sog. -Kaz, panie, swoim ludziom zebrac rzeczy i odszukac mojego kaprala. To nieprzyjemny drab o imieniu Alfred. Niech mu powiedza, ze rankiem ruszacie z nami do Krondoru - powiedzial, gestem proszac Akee, by ten zajal miejsce u jego boku. -Baron sie zgodzi? - spytal goral. -Prawdopodobnie nie - odparl Erik, odwracajac sie, by odejsc. - Ale nikt go nie bedzie pytal. Jestem czlowiekiem Ksiecia Krondoru. Hadati wzruszyl ramionami. - Wypusccie jencow - zwrocil sie do swoich towarzyszy. -Jakich jencow? - spytal Erik. -Zlapalismy kilku z tych, ktorych wyslales na poludnie, mosci sierzancie - usmiechnal sie Akee. - Podejrzewam, ze ten twoj drab jest wsrod nich. Erik poczul, ze zmeczenie i napiecie towarzyszace calej nocnej awanturze zaczynaja brac gore nad jego zwykle przyjaznym nastawieniem do swiata. -Jesli dal sie zlapac, gorzko tego pozaluje - mruknal i przeklal cicho. Akee wzruszyl ramionami i zwrocil sie do swoich ludzi: - Chodzmy sie przekonac. -Zbierz ludzi na poludniowym krancu obozowiska - polecil Erik jednemu ze swoich zolnierzy zwanemu Shane. Ten kiwnal glowa i zaczal wykrzykiwac komendy do zbiorki. Erik poszedl za goralem i niedaleko obozu Barona zastal dwoch Hadati siedzacych obok jego kaprala i pol tuzina najlepszych ludzi. -Co sie stalo? - spytal Alfreda. -Sa dobrzy, sierzancie - westchnal Alfred, wstajac. Wskazal dlonia na gran za nimi. - Musieli ruszyc w tej samej chwili, kiedy nas uslyszeli, bo bylismy na tamtym zboczu... i moglbym sie zalozyc o wszystko, co mam, ze nie daliby rady wyjsc z obozu, przejsc przez gran, zaczaic sie i zwalic nam na karki, jak schodzilismy w dol. - Potrzasnal glowa. - Zanim ich uslyszelismy, kazdego z nas klepnieto po ramieniu. -Bedziesz mi musial powiedziec, jak to zrobiliscie - zwrocil sie Erik do Akee. Ten wzruszyl ramionami, ale nie odpowiedzial. -Ci gorale pojda z nami - zwrocil sie Erik do Alfreda. - Zabierz ich do obozu, a potem zbierajcie sie do Krondoru. Alfred usmiechnal sie do Erika, zapominajac o czekajacej go w siedzibie garnizonu, prawdopodobnie bardzo nieprzyjemnej, rozmowie z sierzantem. -Goraca strawa - powiedzial. Erik musial sie zgodzic, ze w istocie dobrze byloby zjesc cos cieplego. Ludzie byli zmeczeni i glodni. Caly miniony tydzien spedzili na manewrach i cwiczeniach, jedzac po ciemku suchy prowiant. -Ruszajcie - powiedzial tylko. Stojac samotnie w mroku, po raz kolejny przypomnial sobie, co jest stawka w nadciagajacej wojnie, i zadawal sobie pytanie, czy chocby setka takich cwiczen przygotuje lud Krolestwa na to, co ma nastapic. Zdawal sobie sprawe, ze prawdopodobnie i tak nie beda przygotowani wystarczajaco, ale coz innego mogl zrobic? Wiedzial, ze w tych gorach sa takze Calis, Ksiaze Patrick, Konetabl William i inni dowodcy wykonujacy z ludzmi podobne cwiczenia, a pod koniec tygodnia odbedzie sie rada, by zdecydowac, czym jeszcze trzeba sie zajac. -Wszystkim, wszystkim - powiedzial do siebie. Zaraz tez zrozumial, ze taki a nie inny nastroj wywolaly w nim raczej glod i zmeczenie niz nieudana proba podejscia Hadati przez ludzi Alfreda. A potem usmiechnal sie. Jesli gorale z polnocnego Yabonu zdolali tak szybko przeskoczyc przez tamten grzbiet, dobrze bedzie miec ich po swojej stronie... a jeszcze lepiej w swoim oddziale. Doszedl do wniosku, ze powinien przylaczyc sie do Owena w jego zboznym dziele udobruchania Barona Tyr-Sog, wiec skierowal sie ku obozowi. Stojacy na bacznosc zolnierze jak jeden trzasneli obcasami o kamienne plyty dziedzinca i zamarli, gdy na podwyzszeniu ukazal sie Ksiaze Krondoru. -Niezle - mruknal Roo, zerknawszy na swego przyjaciela Erika. Ten potrzasnal glowa, nakazujac mu zachowanie milczenia. Roo usmiechnal sie szeroko, ale byl cicho, gdy Ksiaze Patrick, wladca Krondoru, odbieral honory od przedstawicieli palacowego garnizonu. Obok Erika stal Calis, Kapitan osobistych gwardzistow Ksiecia, znanych szeroko pod nazwa Szkarlatne Orly. Mlodzieniec nieznacznie przestapil z nogi na noge niezadowolony z uwagi, jaka skupila sie na nim. Ci, ktorzy ocaleli z ostatniej wyprawy na odlegle ziemie Novindusa, mieli odebrac nagrody i wyroznienia za odwage i wytrwalosc w sluzbie. Erik nie byl pewien, co sie za tym wszystkim krylo, wiedzial jednak, ze wolalby po prostu zajac sie swoimi obowiazkami. Powrociwszy z cwiczen w gorach, spodziewal sie, ze zostanie wezwany na narade. Calis poinformowal go jednak, ze po powrocie ksiecia Erlanda z wizyty, jaka skladal swemu krolewskiemu bratu, Borricowi, zaplanowano mala uroczystosc wreczenia nagrod - poza tym jednak nie bardzo wiedzial, czego sie spodziewac. Zerknal w bok i przekonal sie, ze jego Kapitan, Calis, takze sie niecierpliwi - najwyrazniej on tez wolalby to wszystko miec juz za soba. Renaldo, ktoremu takze udalo sie wrocic, obejrzal sie na Miche. Obaj towarzyszyli Calisowi podczas jego ucieczki z komnat Wezowych Kaplanow. Renaldo nadal sie okropnie, gdy Ksiaze przyznawal mu nagrode - Bialy Sznur Odwagi, ktory naszyty na rekaw jego kurtki mial przypominac ludziom o tym, ze jej wlasciciel odznaczyl sie niemala odwaga w sluzbie Krola i Kraju. Roo wyplynal do Novindusa na pokladzie jednego ze swoich najwiekszych i najszybszych statkow, by przywiezc zolnierzy Krolestwa do domu. Podczas podrozy powrotnej Erik i jego towarzysze wypoczeli i odzyskali sily. Kapitan, tajemniczy osobnik, o ktorym mowiono, ze jest polelfem, wyleczyl calkowicie rany i obrazenia, jakie z pewnoscia spowodowalyby smierc kazdego czlowieka. Dwaj jego starzy towarzysze, Praji i Vaja, zgineli od magicznych blyskawic - tych samych, ktore ugodzily w Calisa i spowodowaly, ze jego cialo wygladalo tak, jakby osmalil je smoczy ogien. Teraz z duzym trudem mozna byloby zauwazyc na nim zaledwie kilka blizn, a twarz i szyja zdradzaly dawniejsze obrazenia tylko nieco jasniejsza barwa opalonej skory. Erik pomyslal, ze chyba nigdy nie dowie sie wszystkiego o czlowieku, ktoremu sluzyl. Przypomniawszy sobie o tajemnicach, spojrzal na swego drugiego towarzysza, ktory frapowal go od kilku ostatnich lat - dziwacznego franta zwanego Nakorem. Ten stal nieco na uboczu, obserwujac cala ceremonie z na poly drwiacym usmieszkiem. U jego boku tkwil Sho Pi, niegdysiejszy mnich i zolnierz, ktory postanowil, ze bedzie uczniem starego przechery. Podczas ostatniego miesiaca obaj goscili w palacu na osobiste zaproszenie Diuka Krondoru. Nakor nie zdradzal checi powrotu do poprzedniego zajecia, gdyz dobrze mu szlo we wszystkich szulerniach Krolestwa. Gdy Erik sluchal przemowy Ksiecia, ktory wyliczal zaslugi kazdego z nich, zastanawial sie, kto odda honory tym, co polegli, szczegolnie zas Bobby'emu de Longueville, twardemu niczym stal, nieugietemu i nieublaganemu sierzantowi, ktoremu - bardziej niz komukolwiek innemu - zawdzieczal to, ze stal sie takim czlowiekiem, jakim byl. Poczul lze w oku, kiedy wspominal, jak w lodowatej pieczarze trzymal Bobby'ego w ramionach, podczas gdy pluca pchnietego mieczem sierzanta wypelnialy sie krwia. "Widzisz - zwrocil sie w duchu do poleglego - wyciagnalem go stamtad, jak kazales". Ocierajac lze, zerknal na Kapitana i przekonal sie, ze Calis patrzy nan katem oka. Nieznacznym ruchem glowy Kapitan dal mu znac, ze wic, o czym mlodzieniec mysli i ze tez pamieta o poleglych przyjaciolach. Dluzaca sie ceremonia nagle dobiegla konca, a oddzialy garnizonowe skierowano do zajec. William, najwyzszy wodz sil zbrojnych Ksiestwa, skinal na Erika i pozostalych, kazac im pojsc za soba. -Ksiaze prosi, byscie przylaczyli sie don w jego prywatnej sali narad - zwrocil sie do Calisa. Erik spojrzal na Roo, ktory wzruszyl ramionami. Podczas podrozy powrotnej wzajemnie opowiadali sobie nowiny. Wiesc o tym, ze jego najlepszy przyjaciel w ciagu ostatnich dwu lat stal sie jednym z pierwszych kupcow Krondoru i jednym z najwiekszych bogaczy Krolestwa, Erik przyjal na poly ze zdziwieniem, na poly z rozbawieniem. Kiedy jednak na wlasne oczy zobaczyl, ze kapitan statku i cala zaloga blyskawicznie rzucaja sie do wykonania kazdego rozkazu Roo, zrozumial, iz Rupert Avery, ktory w dziecinstwie byl kims niewiele lepszym od zwyklego zlodziejaszka, a teraz zaledwie mlodziencem, w rzeczy samej jest wlascicielem okretu. Sam opowiedzial przyjacielowi o tym, co odkryli podczas ekspedycji, i nie potrzebowal kryc wstretu, a takze grozy, jaka czul, kiedy przyszlo mu walczyc w wylegarniach Pantathian. Roo byl z tymi, ktorzy, jak Nakor i Sho Pi, towarzyszyli Erikowi i Calisowi w przedostatniej wyprawie na Novindus, i wiedzial, z czym zetknal sie przyjaciel. W miare trwania podrozy Erik dorzucal nowe, ponure szczegoly rzezi, jakiej dokonali wsrod pantathianskich samic i malych. Opowiedzial tez mlodemu kupcowi o tajemniczym "trzecim graczu", ktory spustoszyl siedziby Pantathian daleko okrutniej niz mogliby to zrobic Calis i jego ludzie. Jezeli weze nie mialy wylegarni jeszcze gdzies - a wszystko wskazywalo, iz to malo prawdopodobne - to obecnie jedynymi zyjacymi Pantathianami byli towarzysze Szmaragdowej Krolowej. Gdy zostana pokonani w tej ostatniej rozgrywce, znikna z powierzchni ziemi. Takiego losu z calego serca zyczyli im obaj wywodzacy sie z Darkmoor przyjaciele. Niedlugo po tym, jak statek wplynal do portu, przyjaciele rozstali sie. Roo wrocil do pilnowania interesow, a Erik dwa dni pozniej ruszyl na cwiczenia, gdzie mial ocenic jakosc szkolenia przeprowadzanego z ludzmi w gorach przez Jadowa Shati pod nieobecnosc Calisa. Nie bez satysfakcji odkryl, ze ludzie dowodzeni przezen podczas ostatniego tygodnia byli rownie zdyscyplinowani i wyszkoleni jak ci, z ktorymi sluzyl pod de Longueville'em. Wkraczajac do palacu, znow poczul sie nieswojo. Wstepowal do siedziby wladzy i za chwile mial stanac przed obliczem wielkich. Przed wyruszeniem na ostatnia wyprawe z Calisem sluzyl w palacu niemal przez rok, nie zapuszczal sie jednak nigdy poza plac cwiczen i koszary. Dalej wchodzil jedynie, gdy go wezwano, gdy potrzebowal z biblioteki nowej ksiazki dotyczacej taktyki czy strategii lub gdy musial omowic jakis inny aspekt sztuki wojennej z Konetablem Williamem. Nigdy nie czul sie w jego obecnosci swobodnie - w koncu czlowiek ten byl najwyzszym wodzem Armii Zachodu. Z czasem przywykl do tego, ze William poswieca mu cale godziny na dyskusje (przy piwie badz szklaneczce wina) o tym, co obaj przeczytali, albo o tym, jakie zmiany trzeba wprowadzic w armii, ktora zamierzali stworzyc. Gdyby jednak dano mu wybor, wolalby spedzac ten czas na placu cwiczen, w zbrojowni przy kuciu mieczy, dogladajac koni w stajniach albo - co odpowiadaloby mu najbardziej - w polu, gdzie zycie bylo proste i nie wymagalo nieustannego myslenia o nadciagajacej wojnie. W prywatnej alkowie Ksiecia - Erik pomyslal, ze bardziej pasowaloby do niej okreslenie: niewielka komnata - zebrali sie juz inni. Mlodzieniec dostrzegl suche oblicze Lorda Jamesa Diuka Krondoru i ciemna twarz Jadowa Shati, drugiego z sierzantow w kompanii Calisa. Erik spodziewal sie, ze Jadow zostanie niedlugo - na miejsce niezyjacego de Longueville'a - mianowany sierzantem szefem. Na stole wylozono obficie platy miesa, sera, bochny chleba, owoce i warzywa. Na gosci czekaly tez dzbany piwa, wina i mrozonych sokow owocowych. -Rozgosccie sie - zaprosil Ksiaze Krondoru, zdejmujac korone i plaszcz, ktore podal czekajacemu obok paziowi. Calis wzial jablko i wgryzl sie w soczysty miazsz, a pozostali zaczeli zajmowac miejsca przy stole. Erik skinal na Roo, ktory podszedl, by przystanac obok. -Jak w domu? - spytal przyjaciela. -Dzieci... troche mnie zaskoczyly - przyznal Roo. - Podczas tych paru miesiecy tak podrosly, ze prawie ich nie poznalem. - Zamyslil sie. - Moja nieobecnosc nie zaszkodzila interesom, choc nie poszlo tak dobrze, jak chcialbym. Jacob Esterbrook trzykrotnie wystrychnal mnie na dudka. Jedna z tych transakcji kosztowala mnie mala fortune. -Myslalem, ze jestescie przyjaciolmi - powiedzial Erik, odgryzajac kes chleba i sera. -W pewnym sensie... - odpowiedzial Roo. Chcial juz wspomniec Erikowi o swoim zwiazku z corka starego, Sylvia Esterbrook, ale sie rozmyslil, przypomnial sobie bowiem, ze Erik ma dosc tradycyjne poglady na rodzine i sluby wiernosci. - Lepszym okresleniem na to, co mnie z nim laczy byloby... "przyjazna rywalizacja". Esterbrook opanowal caly handel z Kesh i nie zamierza dopuscic nikogo do udzialu w zyskach. -Roo, czy moglbys nas na chwile opuscic? - spytal, podchodzac do nich Calis. -Oczywiscie, Kapitanie - Rupert kiwnal glowa i ruszyl do stolu, by zajac sie palaszowaniem smakolykow. Calis poczekal, az mlody kupiec oddali sie poza zasieg sluchu. -Eriku, czy Konetabl rozmawial juz dzisiaj z toba? -Nie, Kapitanie. Bylem zajety uzgadnianiem pewnych rzeczy z Jadowem... teraz, kiedy zabraklo Bobby'ego, ktos musi... -wzruszyl ramionami. -Rozumiem. - Calis odwrocil sie i przywolal Lorda Konetabla, ktory zaraz do nich dolaczyl. - Masz swego czlowieka - rzekl polelf, patrzac na Erika. -Calis i ja rozmawialismy o tobie, mlodziencze - rzekl William, o ktorym Erik wiedzial, ze mimo podeszlego wieku wciaz nalezy do najlepszych jezdzcow i rebaczy w Krolestwie. - Przy obecnym stanie spraw... mamy wiecej stanowisk do obsadzenia niz zdolnych do tego ludzi. Erik rozumial, o czym mowi Lord Konetabl, wspominajac "obecny stan spraw", poniewaz wiedzial, ze potezna armia gromadzaca sie za oceanem dotrze do brzegow Krolestwa w czasie krotszym niz dwa lata. - To znaczy? -Chcialbym ofiarowac ci miejsce przy sztabie - powiedzial William. - Otrzymalbys range Porucznika Rycerstwa w armii krolewskiej i oddalbym ci dowodztwo Krondorskich Ciezkich Kopijnikow. Masz podejscie do koni... i mysle, ze nie znajde lepszego od ciebie do tej roboty. -Sir? - Erik spojrzal na Calisa. -Wolalbym, zebys pozostal ze Szkarlatnymi Orlami - odparl Calis obojetnym tonem. -To zostaje - wypalil Erik bez namyslu. - Zlozylem obietnice. -Tak myslalem - William usmiechnal sie kwasno. - Ale musialem zapytac. -Dziekuje za propozycje, sir - zlagodzil odmowe Erik. Czuje sie zaszczycony. -Ty chyba uzywasz jakiejs magii - usmiechnal sie William do Calisa. - Temu chlopakowi niewiele trzeba, by stal sie najlepszym taktykiem, jakiego spotkalem w zyciu, a jesli przysiadlby faldow, zostalby w ogole najlepszym w historii, a ty marnujesz jego zdolnosci na koszarowym dziedzincu, zmieniajac go w zwyklego sierzanta brutala. Calis usmiechnal sie swoim charakterystycznym, na poly rozbawionym, na poly drwiacym usmieszkiem, ktory Erik zdazyl juz polubic. -Akurat teraz bardziej potrzebujemy sierzantow brutali, ktorzy naucza ludzi, jak trzymac bron, niz taktykow, Willy. Moi brutalni sierzanci nie sa zreszta tacy sami jak twoi. -Masz racje, nie bede sie spieral. - William wzruszyl ramionami. - Ale kiedy tamci przyjda, kazdy z nas chcialby miec przy sobie najlepszych. -Z tym ja nie bede sie spieral. Gdy William odszedl, Calis spojrzal na Erika. - Dziekuje ci. -Zlozylem obietnice - odparl powtornie Erik. -Bobby'emu? - spytal polelf. Erik kiwnal glowa. Twarz Calisa spochmurniala. - Coz... wiedzac, czego Bobby moglby od ciebie chciec, od razu ci powiem, ze potrzebny mi sierzant szef, a nie pielegniarka. Uratowales mi zycie, Eriku von Darkmoor, mozesz wiec uznac, ze wypelniles swoje zobowiazanie wobec de Longueville'a. Jesli kiedys bedziesz musial wybrac pomiedzy moim zyciem a przetrwaniem Krolestwa, chcialbym abys wybral wlasciwie. Dopiero po chwili Erik w pelni pojal, co uslyszal. - Sierzant szef? -Zajmujesz miejsce Bobby'ego. -Ale Jadow jest z wami dluzej - zaczal Ravensburczyk. -Ty masz do tego smykalke - przerwal Calis. - Jadow nie. Jest swietnym sierzantem - sam widziales, jak wycwiczyl tych nowych - ale promocja na wyzsze stanowisko postawilaby go w sytuacji, w ktorej moglby sie nie sprawdzic. - Przez chwile polelf uwaznie patrzyl na Erika. - William nie przesadzal, mowiac o twoich zdolnosciach taktycznych. Trzeba tez rozwinac u ciebie zaciecie operacyjne i strategiczne. Wiesz, co nadciaga, i wiesz, ze gdy rozpoczna sie walki, mozesz trafic w miejsce, gdzie od twoich decyzji bedzie zalezalo zycie setek ludzi, ktorzy ci zaufaja. Pewien stary isalanski general nazywal to "wyczuciem bitewnym". Ludzie, ktorzy potrafia myslec trzezwo i nie traca glowy, gdy dookola wrze bitwa i panuje zamieszanie, nie rodza sie na kamieniu. Erik mogl jedynie przytaknac. Wraz z innymi desperatami Calisa na jakis czas przylaczyl sie do armii Szmaragdowej Krolowej i wiedzial, ze kiedy na brzegach Krolestwa wyladuje tamta banda najetych mordercow, zapanuje chaos. W tym chaosie przetrwaja jedynie najlepiej wyszkoleni i najbardziej zdyscyplinowani ludzie. I to na ich barkach spoczna losy Krolestwa i calej Midkemii, gdyz tradycyjnie walczace armie, nie zdzialaja wiele. -Zgoda mosci Kapitanie. Przyjmuje to stanowisko - rzekl wreszcie. Calis usmiechnal sie i polozyl dlon na ramieniu Erika. - Nie miales wyboru, sierzancie szefie. Teraz sam bedziesz musial awansowac kilku ludzi. Potrzebny nam jeszcze jeden sierzant, by zajal sie szkoleniem... i kilku kaprali. -Alfred z Darkmoor - powiedzial Erik. - Byl kapralem i niezlym brutalem, zanim sie zmienil pod moja komenda. Teraz jest juz gotow do podejmowania odpowiedzialnych decyzji... w glebi serca bedac nadal awanturnikiem... a takich ludzi bedziemy potrzebowac, kiedy przyjdzie co do czego. -Masz racje - odparl Calis. - Jesli juz o tym mowa, przyda nam sie kazdy zawadiaka. -Mysle, ze mamy paru ludzi, ktorzy sie nadadza - rzekl Erik. - Do wieczora przygotuje liste. Calis przytaknal. -Musze porozmawiac z Patrickiem, zanim zaczniemy przyjmowac nowych ludzi. Przepraszam cie. Gdy Roo zauwazyl, ze Calis odszedl, znow zblizyl sie do przyjaciela. -No i co... kogo promowal, ciebie czy Jadowa? - spytal. -Mnie - odpowiedzial Erik. -Serdeczne wyrazy wspolczucia - skomentowal Roo awans przyjaciela i nagle sie usmiechnal. - Sierzancie szefie - dodal, uderzajac mlodzienca w ramie. -A co z toba? - spytal Erik. - Zaczales mi opowiadac o tym, co zastales w domu... Roo usmiechnal sie slabo i wzruszyl ramionami. - Karli jest wciaz wsciekla na mnie za to, ze wyruszylem za wami bez uzgodnienia wszystkiego z nia. Ma zreszta racje w tym, ze dzieci mnie nie poznaja - Abigail nazywa mnie co prawda tatusiem, ale maly Helmut tylko usmiecha sie niepewnie i cos tam gaworzy. - Westchnal. - Wiesz, prawde mowiac, to juz Helen Jacoby powitala mnie serdeczniej. -No... sam mi mowiles, ze jest twoja... dluzniczka. Moglbys ja z dziecmi wyrzucic na ulice. Roo przez chwile zul owoc. - Raczej nie. Jej maz nie uczestniczyl w spisku przeciwko mnie. - Wzruszyl ramionami. - Mam kilka pilnych spraw do zalatwienia. Jason, Duncan i Luis nie przeprowadzali podczas mojej nieobecnosci zadnych ryzykownych operacji, a moi wspolnicy z Kompanii Morza Goryczy nie okradli mnie za bardzo. - Usmiechnal sie szeroko. - No, przynajmniej nie mam na nic dowodow. - Spowaznial znowu. - Wiem tez, ze ta armia, ktorej staniesz sie znaczaca czescia, bedzie potrzebowala oreza, zapasow i zbroi. A to nie bedzie tanie... Erik kiwnal glowa. - Mam niejakie pojecie o tym, co musimy zrobic, aby przygotowac sie na spotkanie Szmaragdowej Krolowej, i choc nie uda nam sie zebrac w polu tylu ludzi, ilu ona rzuci przeciwko nam, musimy zaplanowac najwieksza kampanie od Wojen Rozdarcia Swiatow... taka, jakiej nie prowadzilismy nigdy przedtem. -Jak myslisz, ilu musimy miec ludzi pod bronia? -Dopiero to obliczam - odpowiedzial Erik. - Ale co najmniej piecdziesiat, szescdziesiat tysiecy wiecej niz polaczone aktualne sily Wschodu i Zachodu. -To prawie sto tysiecy ludzi! - zachnal sie Roo. - Mamy tylu? -Nie. W obu armiach Wschodu i Zachodu mamy dwadziescia tysiecy chlopa, liczac w tym dziesiec tysiecy bezposrednio pod dowodztwem Ksiecia. Armie Wschodu sa liczniejsze, ale tamtejsi zolnierze to przewaznie garnizonowe pajace. Z Roldem od dawna zyjemy w pokoju, a wschodnie krolestwa od lat nie widzialy pozogi. Niechetnie tez wezwa ludzi pod bron, obawiajac sie reakcji wschodniego sasiada. - Wzruszyl ramionami. - Mysle, ze za duzo czasu spedzilem z Lordem Williamem na rozmowach o strategii. Musimy zaczac przygotowania do wojny tutaj. - Potrzasnal glowa i dodal cicho: - Na tej ostatniej wyprawie do Novindusa stracilismy zbyt wielu dobrych ludzi. -Mamy z zielona suka wielkie rachunki do wyrownania. - Westchnal Roo dosc glosno. - I potrzeba nam wielkich pieniedzy, by to sfinansowac. -Czy Diuk mocno cie przyciska? - spytal Erik z usmiechem. Przyjaciel odpowiedzial mu kwasnym usmiechem. -Na razie nie. Wyjasnil mi bardzo dobitnie, ze nie obciaza mnie zbyt wielkimi podatkami, poniewaz spodziewa sie, ze sam wyloze znaczne pieniadze na zblizajaca sie kampanie i sklonie innych, na przyklad Jacoba Esterbrooka, do zrobienia tego samego. Wspomniawszy Esterbrooka, znow pomyslal o jego corce. Przez niemal rok poprzedzajacy wyprawe ratunkowa Sylvia byla kochanka Roo. Od swego powrotu przed dwoma tygodniami widzial ja zaledwie raz i zamierzal wybrac sie do niej dzis w nocy - jego cialo bardzo sie za nia stesknilo. -Mysle, ze niedlugo bede musial porozmawiac z Jacobem - rzekl tonem sugerujacym, ze ta mysl wlasnie teraz przyszla mu do glowy. - Jesli zechce razem ze mna wziac udzial w finansowaniu tej wojny, zaden z wazniejszych kupcow w Krolestwie nie odmowi. A zreszta - dodal kpiaco - jesli przegramy, zwrot pozyczek bedzie chyba ostatnia rzecza, o jaka bedziemy sie martwic. Zakladajac oczywiscie - zakonczyl juz zupelnie powaznym tonem - ze bedziemy w ogole mogli sie o cos martwic. Erik musial przyznac, ze Roo udowodnil ponad wszelka watpliwosc, iz sprawy finansowe rozumie znacznie lepiej niz on i - jezeli przyjac za wskazowke fenomenalny sukces mlodzika z Ravensburga - lepiej niz ktokolwiek inny w Krolestwie. -Powinienem przeprosic Ksiecia i zajac sie swoimi sprawami - rzekl Roo. - Mysle zreszta, ze za chwile ci, ktorzy nie naleza do najblizszego kregu jego doradcow wojskowych, zostana grzecznie, ale stanowczo poproszeni, by znalezli sobie inne zajecia. -Chyba masz racje. - Erik podal reke przyjacielowi. Inni szlachcice, nie sluzacy w armii, zegnali sie juz z Ksieciem. Roo przylaczyl sie do nich i juz wkrotce w komnacie zostali Ksiaze, jego najbardziej zaufani doradcy i czlonkowie Rady Wojskowej. Kiedy do sali wszedl Owen Greylock, Patrick oznajmil: - No, to mamy tu wszystkich, ktorzy beda potrzebni. Konetabl William gestem zaprosil towarzystwo do okraglego stolu ustawionego w glebi komnaty. Diuk James zajal miejsce po prawej, a Lord William po lewej stronie Ksiecia. -Coz... - zaczal Diuk - skonczylismy juz z ta pompa i mozemy zajac sie ta cholerna, czekajaca nas robota. Erik usiadl i w miare jak sluchal, plany ostatecznej obrony Krolestwa zaczely nabierac dlan ksztaltu. Roo dotarl do bramy, gdzie trzymano jego konia. Powoz zostawil w domu, by korzystala z niego zona, poniewaz niedawno wraz z cala rodzina przeprowadzil sie do malego majatku polozonego poza granicami miasta. Dosc szybko musial przyznac, ze choc dom w miescie, ulokowany naprzeciwko siedziby Domu Barreta, gdzie prowadzil wiekszosc swoich interesow, jest bardzo wygodna baza operacyjna, to wiejski dworek zapewnia mu poczucie spokoju i bezpieczenstwa, o ktorym mu sie nawet nie snilo. Znajdowaly sie tam tereny lowieckie, gdzie mogl do woli polowac i strumien pelen ryb; slowem wszystkie wygody i rozrywki dostepne szlachcie i bardzo bogatym ludziom z gminu. Wiedzial, ze bedzie musial znalezc czas, by sie tym wszystkim nacieszyc. Roo Avery, ktory nie zdazyl jeszcze przezyc dwudziestej trzeciej zimy, zdazyl juz dorobic sie dwojga dzieci, jednego z najwiekszych w Krolestwie majatku i dostepu do tajemnic panstwowych, znanych bardzo nielicznym ludziom. Wiejski majatek mial byc tez dla niego nora - wedle okreslenia uzywanego przez szulerow - miejscem, z ktorego w razie potrzeby jego rodzina bedzie mogla bezpiecznie uciec na wschod, zanim wiesci o inwazji spowoduja zakorkowanie miejskich bram i ogarniety panika tlum odetnie droge ucieczki. Roo byl swiadkiem upadku Maharty - miasta lezacego daleko stad, zdobytego przez sily Szmaragdowej Krolowej trzy lata temu. Musial przebijac sie przez rozszalale tlumy i widzial, jak niewinni ludzie gina tylko dlatego, ze znalezli sie w niewlasciwym miejscu. Przysiagl sobie, ze niezaleznie od rozwoju wydarzen, oszczedzi swoim dzieciom tego losu. Pamietal tez o tym, co uslyszal kilka lat temu na brzegach odleglego Novindusa - ze jezeli padnie Krolestwo Wysp, zycie na Midkemii przestanie istniec. Choc nadal tego nie rozumial, postanowil postepowac tak, jakby to byla prawda. Podczas tamtej wyprawy zobaczyl dostatecznie wiele, by wiedziec, ze nawet jesli obawy Kapitana byly nieco przesadzone, ci, ktorym przyjdzie zyc pod jarzmem Szmaragdowej Krolowej, beda mogli jedynie wybierac pomiedzy smiercia i niewolnictwem. Wiedzial tez, ze jesli dojdzie do tego, przed czym ostrzegal Kapitan - to znaczy jezeli armie najezdzcow dotra do jakiegos nie znanego mu celu - podjete przez niego przygotowania przestana miec jakiekolwiek znaczenie. Jakkolwiek by jednak bylo, postanowil przedsiewziac wszelkie mozliwe srodki, aby ocalic z pogromu zone i dzieci. Nabyl dom w Saladorze, ktorego obecnie uzywal jego przedstawiciel na Wschodnie Dziedziny, i mial zamiar kupic jeszcze jeden w Ran, u wschodniej granicy Krolestwa. Zamierzal tez wybadac, wysylajac swoich agentow, jakie sa mozliwosci nabycia ziem w Roldem, wyspiarskim krolestwie od lat zwiazanym sojuszami z Rillanonem. Po chwili zorientowal sie, ze jest juz w polowic drogi do swego biura. Wczesniej powiedzial Karli, ze noc spedzi w miejskiej siedzibie, gdyz po spotkaniu w palacu bedzie pracowal do poznej nocy. W istocie zas zamierzal zobaczyc sie z Sylvia Esterbrook i poslal jej juz wczesniej wiadomosc. Od powrotu z wyprawy ratunkowej rzadko kiedy myslal o czyms innym. W snach nawiedzaly go wizje jej ciala, a wspomnienia zapachu jej skory i lagodnosci dotyku sprawialy, ze czasami nie mogl zajac sie powazniejszymi sprawami. Jedyna noc, jaka z nia spedzil po powrocie, wzmogla tylko jego pozadanie. Dotarl do biura i wyjechal przez brame, gdzie najeci robotnicy pospiesznie konczyli wprowadzac ulepszenia, jakie zarzadzil wykonac po powrocie z zamorskiej wyprawy. Do starego magazynu dobudowano pietro, a wlasciwie poddasze, gdzie mogl prowadzic interesy, nie schodzac na ruchliwy parter. Jego biura rozrastaly sie i potrzebowal wiecej miejsca. Zlozyl juz oferte kupna parceli przylegajacej do jego dzialki z tylu. Planowal rozebrac stary blok mieszkaniowy, gdzie gniezdzila sie biedota ze swoimi rodzinami, a potem zbudowac w tym miejscu nowe biura. Wiedzial, ze przeplacil, ale rozpaczliwie potrzebowal miejsca. Zsiadl z konia i skinal na jednego z pracownikow. - Daj mu siana, nie owsa - polecil, przechodzac obok rozladowywanych i zaladowywanych wozow. - A potem osiodlaj dla mnie drugiego. Kolodzieje i podkuwajacy konie kowale halasowali tak, ze wszyscy musieli sie przekrzykiwac. Caly ten balagan nadzorowali dwaj ludzie - Luis de Savona, towarzysz Roo z kompanii desperatow Calisa, i Jason, dawny kelner u Barreta, ktory pierwszy zaprzyjaznil sie z Roo i okazal sie genialnym ksiegowym. -Gdzie jest Duncan? - spytal Roo. -Pewnie u jakiejs dziwki - wzruszyl ramionami Luis. Bylo poludnie, wiec Roo pokrecil z dezaprobata glowa. Jego kuzyn byl lojalny w wielu sprawach, w innych jednak lepiej bylo mu nie ufac. Z drugiej strony niewielu ludziom Roo pozwolilby strzec swego grzbietu w nozowej rozprawie, a Duncan nalezal do tych wlasnie nielicznych. -Co nowego? - spytal Roo. -Nasze prosby o pozwolenie nawiazania regularnych stosunkow z Kesh zostaly "wziete pod troskliwa uwage". To slowa z dokumentu, ktory wlasnie otrzymalismy z keshanskiego Biura Handlu Zagranicznego. Wolno nam jednak podejmowac pomniejsze i przypadkowe transakcje, o ile takowe sie trafia - powiedzial Jason, podajac mu pismo. -Tak napisali? -Nie doslownie - odparl Luis. -Poniewaz przejelismy operacje Jacoby'ego i Synow, spodziewalem sie, ze zatrzymamy ich klientow. -Zatrzymalismy - odparl Jason. - Wszystkich... oprocz kupcow z Kesh. - Potrzasnal glowa. Jego mloda twarz moglaby sluzyc za wzorzec powagi. - Gdy tylko sie rozeszlo, ze to my dzialamy w imieniu Helen Jacoby, wszyscy keshanscy kupcy wycofaliby sie natychmiast z transakcji. -Kto przejal te kontrakty? - spytal, marszczac brwi i muskajac palcem podbrodek. -Esterbrook - odpowiedzial Luis. Roo odwrocil sie i spojrzal uwaznie na przyjaciela. - A przynajmniej kompanie, gdzie ma udzialy lub bedace wlasnoscia ludzi, ktorych trzyma w garsci. Wiesz zreszta sam, ze robil sporo interesow z rodzina Jacobych, zanim ich wykonczyles. -Znalazles cos w rachunkach Jacoby'ego? - zwrocil sie Roo do Jasona. Podczas gdy on plywal po dalekich morzach i ratowal Erika, Jason dokladnie sprawdzal ksiegi dawnych konkurentow. Roo zabil Randolpha i Timothy'ego, kiedy tamci usilowali go okrasc i zrujnowac, ale zamiast wygnac zone Randolpha, Helen, i ich dzieci na ulice, zgodzil sie pokierowac firma w imieniu i na korzysc spadkobiercow. -Jakiekolwiek interesy prowadzily ze soba firmy Jacoby'ego i Esterbrooka - odpowiedzial Jason - niewiele z tego trafialo do ksiag. Odnotowano kilka mniejszych kontraktow, ale te akurat nie wychodzily poza dozwolone ramy... Jest tam jeszcze kilka osobistych notatek, o ktorych nie wiem, co myslec. Ale jedna rzecz mi sie nie zgadza... -Co takiego? - spytal Roo. -Jacoby byli zbyt bogaci. Mieli spore ilosci zlota w kilku kantorach i domach bankowych, ale... coz, nie wiem, skad to zloto pochodzi. Przejrzalem rachunki na dziesiec lat wstecz - machnal dlonia ku stosowi lezacych na podlodze ksiag - i nie znalazlem zrodla tego bogactwa. -Przemyt - stwierdzil Roo. Przypomnial sobie swoje pierwsze starcie z Timothym. Spor dotyczyl przemyconej beli jedwabiu, ktora przypadkiem wpadla w rece Roo. -Ile jest tego zlota? - spytal. -Ponad trzydziesci tysiecy suwerenow - odpowiedzial Jason - a jeszcze nie dotarlem do wszystkich kont. Roo myslal przez chwile o tym, co uslyszal. - Nie mowcie o tym nikomu. Jesli znajdziesz chwile, by porozmawiac z Helen Jacoby, powiedz tylko, ze sprawy jej meza stoja lepiej, niz myslelismy. Nie wdawaj sie w szczegoly, napomknij jedynie, ze moze byc pewna, iz jej i dzieciom nie zabraknie niczego do konca zycia, niezaleznie od tego, co przytrafi sie mnie. I spytaj, czy czegos nie potrzebuje. -Nie zamierzasz sie z nia zobaczyc? - spytal Luis. -To musi poczekac. - Rozejrzal sie dookola. - Trzeba szybko poszukac zrodla nowych dochodow i rozejrzec sie za interesami, ktore mozemy wykupic albo przejac od zaraz. Tylko zachowajcie ostroznosc. - Wystarczy wspomniec nazwe "Avery i Syn" albo szepnac cos o Spolce Morza Goryczy, a ceny gwaltownie skocza w gore. - Jason i Luis zgodzili sie z jego rozumowaniem. - Teraz pojde do Barreta, zeby spotkac sie ze wspolnikami. Jesli bede ktoremus z was potrzebny, tam mnie znajdziecie do konca dnia. Opusciwszy swoich pracownikow, dosiadl swiezego konia. Zastanawiajac sie nad tym, co uslyszal, dotarl do siedziby Domu Barreta. Zeskoczyl z konia i rzucil wodze jednemu z kelnerow przy drzwiach. Wyjal z kieszeni kurtki srebrna moneta, po czym podal ja chlopcu. -Richardzie, odprowadz go do stajni za moim domem. Mlodzik odprowadzil konia, usmiechajac sie z zadowoleniem. Roo staral sie zapamietac imiona wszystkich kelnerow i pracownikow obslugi u Barreta, nie szczedzil im tez napiwkow. Sam pracowal tu przed trzema laty i wiedzial, jak niewdzieczne bywa to zajecie. Szczodrosc zreszta mu sie oplacala - jesli potrzebowal czegos od kelnera, na przyklad przeslania jakiejs wiadomosci wspolnikowi mieszkajacemu po drugiej stronie miasta, byl obslugiwany szybko i rzetelnie. Przeszedl przez pierwsza bariere, gdzie inny kelner szybko otworzyl przed nim furtke, a potem ruszyl ku schodkom wiodacym na balkon, gorujacy nad czescia parteru. Czekali tam jego wspolnicy - Jerome Masterson i Stanley Hume. Roo rozsiadl sie wygodnie i dopiero wtedy przywital sie z obecnymi. - Witam panow... -Witaj Rupercie - odparl Jerome. -Milo cie widziec w tak piekny ranek. - Hume powtorzyl powitanie i wszyscy trzej zajeli sie biezacymi sprawami Spolki Morza Goryczy, najwiekszej kupieckiej kompanii Krolestwa Wysp. Rozdzial 2 OSTRZEZENIE Erik wrzal z gniewu.Dwa dni opracowywal plan najlepszego wykorzystania doswiadczen gorali Hadati, ktorych wyjal spod komendy Barona Tyr-Sog, tylko po to, by dowiedziec sie, ze opuscili zamek Ksiecia. Nikt nie wiedzial, dokad ruszyli i na czyj rozkaz. Erik udal sie wiec do biur Konetabla, ktory wlasnie w tej chwili rozpoczal prywatna narade z Calisem. Po dosc dlugim oczekiwaniu uslyszal wreszcie od siedzacego za biurkiem urzednika, ze moze wejsc. -Sierzancie szefie - powital go Calis, a William wskazal mu puste krzeslo. - Co moge dla ciebie zrobic... -Chodzi mi o tych Hadati, milordzie - rzekl Erik, kiwnieciem glowy dziekujac za zaproszenie, ale nie siadajac. -Co z nimi? - spytal Calis. -Przepadli. -Wiem - odpowiedzial Calis, usmiechajac sie lekko. -Aleja mialem plany... - zachnal sie Erik. -Mosci sierzancie - odezwal sie William. - Jakiekolwiek miales plany, z pewnoscia nie roznily sie one bardzo od naszych. Jakkolwiek rzeczy sie maja, twoje szczegolne talenty w tej dziedzinie nikomu nie sa potrzebne. -W jakiej dziedzinie? - spytal Erik, mruzac oczy. -Szkolenia gorali do walki w gorach - ucial Calis. Orzel ponownie nakazal Erikowi zajecie miejsca i tym razem mlodzieniec posluchal. -Mamy tu tysiace mil wzgorz i lancuchow gorskich ciagnacych sie od Wielkiego Jeziora Gwiazdzistego do Yabonu - rzekl William, wskazujac mape zawieszona na przeciwleglej scianie.- Bedziemy potrzebowali kazdego czlowieka, ktory moze sie tam utrzymac... bez posilkow z Krondoru. -Wiem, milordzie, ale... - zaczal Erik. -Tamci sa juz dostatecznie wyszkoleni - przerwal mu ponownie William. Erik milczal przez chwile, w koncu jednak nie wytrzymal: -Doskonale, milordzie. Ale tak z czystej ciekawosci, gdzie sie podziali? -Podazaja do swego obozu na polnoc od Tannerus. Maja spotkac sie z Kapitanem Subai. -Kapitanem Subai? - spytal Erik. Czlowiek, o ktorym wspomnial William, byl dowodca oddzialu Krolewskich Krondorskich Tropicieli, wyborowych zwiadowcow i szperaczy. Jednostka ta powstala jeszcze za czasow pierwszych potyczek na Zachodzie, a ludzie sluzacy w niej dawno stal sie, z odkrywcow i przecieraczy szlakow, wybornymi zwiadowcami i zbieraczami informacji o wrogu. - Zamierzacie wyszkolic ich na Tropicieli? -W pewnym sensie. - W glosie polelfa brzmialo znuzenie i Erik spojrzal uwazniej na dowodce. Calis mial podkrazone oczy, jakby od dawna nie dosypial, i odrobine bardziej niz zwykle sciagnieta twarz. Znakow tych nie dostrzeglby ktos, kto nie spedzil z nim kilka ostatnich miesiecy, Erik jednak poznal po nich, ze dowodca martwi sie czyms i pracuje do poznej nocy. Ravensburczyk starl ze swej twarzy ponury usmiech. Przylapal sie na tym, ze zaczyna myslec jak pielegniarka, przed czym ostrzegal go Calis, ktory nie zyczyl sobie nazbyt troskliwej pieczy. Zreszta sam byl rownie przepracowany jak jego wodz. -Potrzebujemy kurierow i oficerow wywiadu. -Oficerow wywiadu? - spytal, Erik, ktory nie rozumial, o kim mowi dowodca. -To robota dla wariatow i stracencow - wyjasnil Calis. - Ladujesz w juki kilka racji zywnosciowych i buklak wody, potem galopem mijasz pikiety nieprzyjaciela, nie dajac sie zabic, wnikasz w glab zajetego przezen terenu, spotykasz sie z agentami i szpiegami, od przypadku do przypadku zabijasz kogos lub puszczasz z dymem jakas warownie i ogolnie rzecz biorac, wywolujesz tyle zamieszania, ile tylko potrafisz. -Zapomniales o waznej rzeczy - wtracil William. - Musisz zostac przy zyciu. Powrot z informacjami jest wazniejszy niz wszystko inne. -Informacja - rzekl z naciskiem Calis. - Bez niej jestesmy jak slepi. W naglym przeblysku olsnienia Erik pojal, ze wszystko, co przezyl podczas dwu wypraw do Novindusa - niedole na statku, utrate przyjaciol - bylo cena przywiezienia wartosciowej informacji. Juz wielokrotnie podczas nauki o sztuce wojennej to, co uwazal za zrozumiale, okazywalo sie tylko czubkiem gory lodowej, i dopiero pozniej odkrywal glebsze tego znaczenie. Taktyka i strategia byly podobne. William wciaz mu powtarzal, ze ma do nich talent, on jednak czesto czul sie glupio, kiedy don docieralo, ze pominal cos oczywistego. -Rozumiem - powiedzial, czujac, ze niewiele brakuje, zeby sie zarumienil. -Jestem pewien, ze rozumiesz - rzekl Calis przyjaznym tonem. -Z pewnoscia uzylibysmy do tych misji gorali Hadati - rzekl William - ale wiemy, ze choc swietni byliby z nich tropiciele i kurierzy, niewielu znalazlbys wsrod nich tak dobrych jezdzcow, by ich wysylac na misje wywiadowcze. -Moglbym ich wyszkolic - odezwal sie Erik nagle zainteresowany tematem. -Moze i tak. Ale ze Wschodu przybywaja gorscy inonijscy zwiadowcy. Sa doskonalymi jezdzcami. Erik widywal czasami Inonian w Darkmoor. Ciemnoskorzy, zahartowani, niewysocy ludkowie, urodzeni w graniczacej z Kesh i lezacej nad Morzem Krolestwa prowincji, ktorej stolica byla Inonia, znani byli jako zajadli wojownicy, potrafiacy bronic swych gor rownie zaciekle jak Hadati czy krasnoludy. Erik poznal ich jako kupcow, wymieniajacych z Ravensburczykami wina, cenione ze wzgledu na to, ze zaprawiane byly korzeniami, zywica lub miodem i powstawaly z nieco innych gron niz rosnace w Darkmoor. Inonianie tloczyli tez z oliwek znakomita oliwe, ktora byla podstawowym zrodlem ich dobrobytu. -Jak rozumiem - podsunal Erik - inonijscy jezdzcy sa dobrzy... -W gorach - odezwal sie William, wstajac, by rozprostowac kosci. - Stosuja taktyke typu "uderz i zmiataj". Nie walcza w licznych oddzialach, a najwieksze straty zadaja ich druzyny liczace do tuzina jezdzcow. Wskazal na polke z ksiazkami naprzeciwko stolu. - Mamy przynajmniej jedno opracowanie kampanii, jaka prowadzily tam wojska Krolestwa... Znaja kilka brzydkich sztuczek, ktore przydadza nam sie przeciwko Szmaragdowym. - Przeciagnal sie. - Jezdza na nieduzych, wytrzymalych gorskich kucykach i nielatwo bedzie ich przekonac do naszych roslych i szybszych koni. Moze bedziesz musial i ich przeszkolic. Calis usmiechnal sie slabo i Erik nie musial o nic pytac, by zrozumiec, ze trenowanie gorali ze wschodu nie bedzie najwdzieczniejszym zadaniem. -Ale na razie - odezwal sie Kapitan - musisz ruszac na wzgorza z kolejna grupa zolnierzy. -Znowu? - Erik z trudem stlumil jek sprzeciwu. -Znowu - potwierdzil Calis. - Greylock i Jadow maja swoich szescdziesieciu ludzi ocalalych z glownego ugrupowania i przysiegaja, ze dla nich twoj trening to kaszka z mlekiem. Ty, Alfred i pozostala szostka wezmiecie sie za nich od jutra. -Nauczcie ich wszystkiego, co sami umiecie, sierzancie - odezwal sie William. -Zwroc tez uwage na potencjalnych kaprali - dodal Calis. - Sierzantow zreszta tez potrzebujemy. -Tak jest, sir - odparl Erik, wstal, po czym oddal honory i odwrocil sie do wyjscia. -Eriku? - odezwal sie Calis. -Tak? - mlody sierzant zatrzymal sie przy drzwiach. -Wyjdz gdzies dzis wieczorem i zabaw sie troche. Wygladasz jak potepieniec. Potraktuj to jak rozkaz. -Z calym szacunkiem, sir... pan lez nie przypomina stokrotki... - mlodzieniec wzruszyl ramionami. -Wiem - usmiechnal sie Calis. - Zamierzam wziac goraca kapiel i wczesnie sie polozyc. -Znajdz sobie jakas dziewczyne - poradzil Erikowi William - napij sie i odpocznij. Po wyjsciu z biur Konetabla, Erik skierowal sie do swojej kwatery. Caly dzien uzeral sie na placu cwiczen i jesli mial gdziekolwiek pojsc, musial sie najpierw wykapac i przebrac. Po kapieli zmienil bielizne, koszule i kurtke, poczul glod i w pierwszej chwili chcial ruszyc do zolnierskiej stolowki. Rozmyslil sie jednak, gdyz doszedl do wniosku, ze rownie dobrze moze zjesc cos na miescie. Postanowil zajrzec do gospody Pod Zlamana Tarcza, oberzy prowadzonej przez ludzi Diuka Jamesa. Tam agenci mogli sie upic i zabawic z dziewkami wybranymi przez Diuka, ktory zyskiwal w ten sposob pewnosc, ze nikt sie z niczym nie wygada przed agentami nieprzyjaciela. Gdy Erik dotarl do oberzy, zapadl juz zmrok i miasto kapalo sie w swietle pochodni ulicznych latarni. James wybral miejsce, ktore znajdowalo sie dostatecznie daleko od palacu i koszar, by dac zolnierzom poczucie swobody i braku nadzoru ze strony oficerow, a jednoczesnie na tyle blisko, by w razie potrzeby kazda wiadomosc dotarla do dowodztwa w ciagu kilku minut. Jedynie kilka osob, w tym oficerowie i Erik, wiedzialo, ze cala obsluga gospody jest na sluzbie u Diuka. Gdy Erik wszedl do izby ogolnej, skinieniem dloni powitala go Kitty zwana Kotkiem, i Ravensburczyk bezwiednie odpowiedzial jej usmiechem. To on powiadomil ja o smierci Bobby'ego de Longueville'a i od czasu do czasu zagladal tu, by zobaczyc, co sie z nia dzieje. Wiesc o tym, ze jej opiekun nie zyje, nie wywolala u dziewczyny zadnej gwaltownej reakcji, choc przeprosiwszy, oddalila sie na kilka minut, a gdy wrocila, jej uczucia zdradzily jedynie zaczerwienione oczy. Erik podejrzewal, ze dawna zlodziejka pokochala czlowieka, ktory piastowal godnosc sierzanta szefa przed nim. Bobby nie byl latwym we wspolzyciu czlekiem, niekiedy odzywalo sie w nim niebywale okrucienstwo, ale mloda dziewczyne traktowal z szacunkiem od pierwszej chwili, gdy zaczela pracowac w gospodzie. Erik spytal raz Jamesa, czy Kitty zajmuje sie tylko barem, czy robi tez cos innego, Diuk jednak odparl wymijajaco, ze od chwili, kiedy zaczela dlan pracowac, spisuje sie bardzo dobrze. Ravensburczyk wiedzial, ze jej glownym zajeciem jest wypatrywanie Szydercow, czlonkow krondorskiej Gildii Zlodziei, ktorzy od czasu do czasu usilowali wetknac swoich ludzi Pod Zlamana Tarcze. -Co nowego? - spytal Erik, podchodzac do szynkwasu. -Nic ciekawego - odpowiedziala Kitty. Wyjela spod lady spory kufel, po czym napelnila go pienista ciecza prosto z kurka. -Jedyni obcy to ci dwaj, o lam. - Wskazala podbrodkiem dwoch ludzi siedzacych przy stole w rogu. -Kim sa? - spytal Erik, pociagnawszy potezny haust piwa. "Mowcie, co chcecie - pomyslal - o przymusie zagladania do lej oberzy, ale Diuk zadbal przynajmniej o to, by podawano tu najprzedniejsze piwo i doskonale potrawy". -Nie przedstawili mi sie - wzruszyla ramionami Kitty. -Choc wydaje mi sie, ze mowia jak ludzie ze Wschodu. Z pewnoscia nie sa tutejsi. - Wziela szmatke i zaczela wycierac nie istniejaca wilgoc z szynkwasu. - Jeden z nich, ten w rogu, to milczacy i mroczny jegomosc, ale drugi gada za dwoch. Erik wzruszyl ramionami. Miejscowi znali oberze jako miejsce spotkan zolnierzy z garnizonu po sluzbie, niewielu wiec obcych tu zagladalo, choc obsluga zawsze zwracala uwage na ewentualnych szpiegow i informatorow wroga. - Wiekszosc obcych prowadzila tu jednak jak najbardziej zgodne z prawem interesy. Za pozostalymi ruszali w trop ludzie Diuka lub od razu zapraszano ich grzecznie do komnat w piwnicy na przesluchanie - w zaleznosci od polecen Diuka. Erik rozejrzal sie dookola i zauwazyl, ze w zasiegu wzroku nie ma zadnej z obslugujacych zwykle klientow dziewek. Zerkajac na Kitty, doszedl do wniosku, ze najlepiej bedzie, jak porozmawia sobie z nia. - Dziewczeta sie ulotnily? -Megan i Heather pracuja dzis w nocy - wyjasnila Kitty. -Gdy pokazali sie ci obcy, usunely sie z widoku. -A "opiekunki"? - spytal Erik. -Jedna juz idzie. "Opiekunki" byly agentkami Diuka. Zajmowaly sie obcymi, ktorzy zasiedzieli sie zbyt dlugo, i dotrzymywaly im towarzystwa, wyciagajac od nich jednoczesnie pozyteczne informacje. Erik zaczal sie zastanawiac, kto wzial na siebie role Mistrza Szpiegow - byla to jedna z masek Bobby'ego de Longueville'a. Na pewno nie zostal nim Kapitan, nie byl nim tez on sam. -O czym myslisz? - spytala Kitty. -O... - Zerknal na dwoch obcych, rozmyslil sie i zamiast tego, co zamierzal, powiedzial tylko: - ...O pracownikach naszego gospodarza. -A co chcialbys wiedziec? - Kitty uniosla pytajaco brew. -Wlasciwie nic! - wzruszyl ramionami Erik. - I tak w gruncie rzeczy nic mnie to nie obchodzi. Ciekawosc moze czleka zgubic. Kitty pochylila sie do przodu i oparla lokcie na ladzie. -Owszem, ciekawosc nalozyla na mnie pietno smierci. -Szydercy? - uniosl brew Erik. -Plotki dotarly do mnie kilka tygodni temu. Stary przyjaciel pomyslal o tym, hymnie uprzedzic. Wrocil Cnotliwy... albo ktos, kto sie za niego podaje... a mnie oskarzono o spowodowanie pewnych... klopotow w zwiazku ze smiercia Sama Tannersona. Tannerson byl lotrzykiem i zlodziejem, ktory zabil siostre Kitty, by ostrzec Roo, ze nie da sie robic interesow w Dzielnicy Biedakow bez placenia haraczu. Cala sprawa zakonczyla sie krwawo, a Kitty i Roo musieli szukac ochrony u Diuka. -O jakie klopoty chodzi? -Te, przez ktore poprzednik Cnotliwego, Madrala, musial uciekac z Krondoru. - Kotek westchnela. - Tak czy owak, jezeli wyjde z lej oberzy po zmroku albo zajde do Dzielnicy Biedakow, to juz po mnie. -Nielatwo z tym zyc - rzekl Erik. -Coz, bywa... - Kitty wzruszyla ramionami, jakby w gruncie rzeczy la sprawa niewiele ja obchodzila. Erik kolejny raz lyknal piwa i przyjrzal sie dziewczynie. Kiedy pojmane ja po raz pierwszy, rozebrala sie do naga w obecnosci Bobby'ego i tych, ktorzy ja ujeli. Akt ten stanowil po czesci wyzwanie, po czesci rezygnacje. Kitty byla ladna - miala smukle cialo, dluga szyje i wielkie, blekitne oczy, jakich nie moglby nie zauwazyc kazdy mezczyzna - ale twarda. Emanowalo z niej cos, co, nie ujmujac jej urodzie, podkreslalo owa wytrzymalosc, jakby zycie hartowalo ja w ogniu goretszym niz innych. Erik odkryl, ze dziewczyna jest atrakcyjna w sposob, ktorego nie umial zdefiniowac. W zadnej mierze nie zachowywala sie prowokacyjnie - jak dziewczeta, z ktorymi sypial Pod Bialym Skrzydlem - nie byla zabawna ani wyzywajaca. W jej sposobie bycia przewazala powsciagliwosc, namysl... i to, co Erik uznal za spryt. -Na co sie gapisz? - spytala nagle. Erik spuscil oczy. Nie zdawal sobie sprawy z tego, ze sie na nia gapi. - Chyba na ciebie. -Eriku... dookola pelno jest dziewczat, ktore chetnie zajma sie tym, co cie swierzbi. A pod Bialym Skrzydlem mozesz sobie zalatwic cos specjalnego. Erik zaczerwienil sie po same uszy. -Oj, dzieciak z ciebie... - Kitty parsknela smiechem. -Nie mam nastroju... na takie cos - wystekal Ravensburczyk. - Po prostu chcialem sie napic... i pogadac... Uniosla brew, ale przez chwile milczala. W koncu spytala: - O czym? Erik westchnal. -Wiesz... mnostwo czasu spedzam, wydzierajac sie na ludzi, ktorzy ze skory wprost wyskakuja, by przewidziec moj nastepny rozkaz, albo na spotkaniach z Kapitanem i innymi waznymi oficerami. Chcialem po prostu porozmawiac o czyms, co nie ma nic wspolnego z... - Niewiele brakowalo, a powiedzialby ,,z inwazja", w pore sie jednak powstrzymal: - Wojskiem... Jesli nawet zauwazyla jego lekkie potkniecie, nie dala po sobie niczego poznac. -No, to o czym bedziemy rozmawiali? - spytala, odkladajac sciereczke. -Jak sobie radzisz? -Ja? Bardzo dobrze. Jadam lepiej niz kiedykolwiek przedtem i nauczylam sie juz nie trzymac sztyletu w dloni podczas snu... teraz wkladam go tylko pod poduszke. To jeszcze jedna rzecz, do ktorej musialam przywyknac - spanie w prawdziwym lozku. No... i pozbylam sie pchel i wszy... Erik nagle parsknal smiechem, ktoremu zawtorowala Kitty. - Wiem, o czym mowisz. Podczas marszu daja sie we znaki jak nic innego... Jeden z obcych podszedl do szynkwasu. - Sadzac z waszej odziezy, sluzycie, panie, w wojsku? -Owszem - kiwnal glowa Erik. -Dzis jest tu niezwykle cicho - rzekl nieznajomy przyjaznym tonem. - Bywalem w wielu oberzach... a ta nie wyglada mi na zbyt halasliwa. -Zazwyczaj jest inaczej. To zalezy od tego, co dzieje sie w palacu. - Erik wzruszyl ramionami. -A czemuz to? - zdziwil sie obcy. Erik zerknal na Kitty, ktora nieznacznie kiwnela glowka. - Musze zajrzec na zaplecze - powiedziala i znikla w drzwiach. -Wkrotce tu w Krondorze odbedzie sie wielka uroczystosc - wyjasnil mlodzieniec. - Z Kesh przybywa jakis ambasador czy ktos w tym guscie. Mistrz Ceremonii niemal doprowadzil Kapitana Strazy Przybocznej do szalenstwa wymaganiami, by gwardia przygotowala sie na to, na tamto i na owo. Ja wyskoczylem na jeden kufelek i pogawedke z przyjaciolka, ale zaraz musze wracac. -A ja chyba jeszcze sobie lykne. - Nieznajomy spojrzal na swoj pusty kufel, odwrocil sie ku drzwiom, w ktorych znikla Kitty i zawolal: - Hej, dziewczyno! Nikt nie odpowiedzial, wiec nieznajomy zwrocil sie do Erika: -Chyba nie obrazi sie, jezeli sobie sam naleje? -Nie, jesli zostawicie pieniadze na ladzie. -Moge wam postawic? - zapytal obcy, przechodzac za kontuar. -A co z waszym przyjacielem? - zainteresowal sie Erik, wskazujac podbrodkiem na drugiego ciemnowlosego obcego, siedzacego przy stole, o ktorym Kitty powiedziala, ze jest spokojniejszy. -Na razie ma dosc. To moj wspolnik. - Nieznajomy znizyl glos. - Prawde mowiac, straszny zen nudziarz. Jedyne, o czym potrafi gadac, to handel i jego dzieci... Erik kiwnal glowa, jakby przytakujac. -Ja sam jestem kawalerem - wyjasnil obcy, obchodzac ponownie kontuar i niosac kufel dla Erika. - Pierre Rubideaux, do uslug. Z Bas-Tyra. -Erik. - Mlodzieniec wzial kufel do reki. -Wasze zdrowie - rzekl Pierre, podnoszac swoj kufel. -Co was sprowadza do Krondoru? - Erik upil troche pienistego plynu. -Interesy. Dokladniej rzecz biorac, usilujemy zalozyc w tym porcie przedstawicielstwo kompanii do handlu z Dalekim Wybrzezem. -To mysle - rzekl Erik z usmiechem - ze powinniscie pogadac z moim przyjacielem. -A kto to taki? - spytal Rubideaux. -Rupert Avery. Wlasciciel Spolki Morza Goryczy. Jesli chcecie handlowac w Krondorze, to w koncu traficie na niego albo na Jacoba Esterbrooka. Jezeli mowa o Kesh, musicie sie dogadac z Esterbrookiem. Gdy w gre wchodzi Dalekie Wybrzeze, porozmawiajcie z Roo. - Erik znow lyknal z kufla. Piwo bylo lekko gorzkawe i mlodzieniec zmarszczyl brwi. Nie mogl sobie przypomniec, kiedy wypil pierwszy kufel. -W rzeczy samej szukam Ruperta Avery'ego - rzekl Rubideaux. Jego towarzysz wstal i skinal na niego. - Zbierajmy sie - powiedzial. - Musimy sie stad wynosic. -Coz, Eriku von Darkmoor, rozmowa z toba dala mi wiecej uciechy, niz moglbys sadzic. Erik otworzyl juz usta, by pozegnac fundatora... i nagle cos go tknelo. -Nie mowilem wam, jak sie nazywam... - zaczal. I nagle poczul w brzuchu przeszywajacy plomien bolu, tak jakby ktos pchnal go nozem w zoladek. Siegnawszy dlonia, zlapal obcego za kurte. Tamten uwolnil sie bez trudu, jakby sciskajace go dlonie byly raczkami dziecka. - Masz jeszcze kilka minut, Eriku... ale uwierz mi, to beda dlugie minuty. Erik sprobowal zrobic krok do przodu, ale poczul slabosc w nogach. W skroniach krew walila mu niczym mlot, a oczy zasnuwala powoli ciemna mgla. Niejasno zdal sobie sprawe z faktu, ze do izby weszla Kitty. Uslyszal, ze powiedziala cos do niego, ale jej glos dobiegl go jakby z daleka. Nie mogl zrozumiec slow, uslyszal jednak okrzyk jakiegos mezczyzny: -Brac ich! Chwile pozniej patrzyl na dlugi, otwierajacy sie przed nim tunel o mrocznych scianach. Jego cialo przeszywaly spazmy bolu, jakby kazdy staw z osobna nabrzmiewal cierpieniem. Skurcze agonii szarpaly ramionami i nogami, serce walilo tak, jakby chcialo sie wyrwac z piersi, po twarzy splywaly obfite krople potu, a miesnie tezaly. W glebi owego tunelu mroku Erikowi ukazala sie twarz, ale gdy usilowal wymowic jej imie, jezyk odmowil mu posluszenstwa... a bol w piersiach niemal uniemozliwil oddychanie. Ostatnim slowem, jakie uslyszal, zanim ciemnosci zamknely sie wokol niego, bylo: - Trucizna... -Bedzie zyl - uslyszal Erik, odzyskujac przytomnosc. Kiedy otworzyl oczy, galki przeszyly mu igly bolu i jeknal. Dzwiek glosu podwoil cierpienie... zagryzl wiec wargi, by nie jeknac ponownie. Bolalo go wszystko... stawy, skora... i chyba nawet wlosy na glowie. -Eriku? - uslyszal kobiecy glos. Na krawedzi jego pola widzenia majaczyly jakies dziwaczne ksztalty. Nie mogac skupic wzroku, zamknal oczy. -Slyszysz mnie? - rozlegl sie drugi glos i Erik poznal Roo. -Owszem...-jeknal ochryple. Ktos przylozyl mu do ust wilgotna szmatke, oblizal wiec chciwie wargi. Wilgoc zmniejszyla bol w ustach, a po chwili podano mu jeszcze jedna mokra chustke. Potem poczul, ze do ust przytknieto mu kubek z woda i ktos podniosl mu glowe. -Tylko jeden lyk - ostrzegl go glos kobiety. Napil sie wiec i choc gardlo pieklo go jak nigdy w zyciu, udalo mu sie przelknac plyn. Po kilku sekundach wilgoc w przelyku i ustach przyniosla mu ulge. Zamrugal i zorientowal sie, iz lezy w lozku. Nad nim stali Kotek, Diuk James, Roo i Calis. Na krawedzi jego pola widzenia widnial ktos jeszcze. -Co sie stalo? - spytal ochryplym jeszcze glosem. -Otruto cie - odparl Roo. -Otruto? -To robota niejakiego Henriego Dubois'a - odparl Diuk James - truciciela z Bas-Tyra. Natknalem sie na jego ofiary juz wczesniej, w Rillanonie. Nie spodziewalem sie, ze trafi az tak daleko na zachod. Rozejrzawszy sie dookola, Erik stwierdzil, ze lezy w izbie polozonej na tylach gospody, a za plecami jego bliskich stoi kaplan z zakonu, ktorego nie znal. -Dlaczego? - spytal Erik. Choc smialo mogl zalozyc, ze wszyscy obecni w komnacie wiedzieli o nadciagajacej inwazji, nie chcial zdradzic niczego, co Diuk James wolal utrzymac w sekrecie. -Sprawa nie ma zwiazku z klopotami, jakich sie spodziewamy - odparl Calis. Spojrzenie, jakie rzucil na kaplana, utwierdzilo Erika w przekonaniu, ze swietemu mezowi nie mozna w pelni ufac. -To musi byc jakas uraza osobista - podsunal Diuk James. Erik w pierwszej chwili nie pojal, o czym mowa... i nagle go olsnilo. -Mathilda - szepnal. Opadl ponownie na lozko. Wdowa po jego ojcu, matka przyrodniego brata, zabitego przezen wespol z Roo, ktora przysiegla zemscic sie na nich obu. Musiala przyslac kogos, kto mial ich usunac. -Roo jest nastepny na liscie - rzekl po prostu. -Logiczne - stwierdzil James. -Kim byl ten drugi... ten cichy? - spytal, gdy James pomagal mu usiasc. Ruch spowodowal, ze znow targnely nim mdlosci, zadzwonilo mu we lbie, oczy zaszly lzami, ale zdolal jakos zachowac przytomnosc. -Nie mamy pojecia - odparl Calis. - Zdolal sie wymknac, kiedy bralismy Dubois'a. -Macie go? - spytal Erik. -Owszem - odpowiedzial James. - Ujelismy go wczoraj w nocy. - Wskazal Erikowi Kitty. - Wyszla z gospody, by wezwac moich agentow, i gdy wrocila, znalazla cie lezacego na podlodze. Od razu domyslila sie, co zaszlo, i pobiegla do najblizszej swiatyni, by przyprowadzic kaplana, ktory cie uzdrowil. -Chciales wasc rzec, ze mnie tu przywlokla - odezwal sie nie znany Erikowi kaplan. James skwitowal te kwasna uwage skapym usmieszkiem. - Moi ludzie zabrali Dubois'a do palacu... i przez cala noc go przesluchiwalismy. Jestesmy pewni, ze przyslala go tu wdowa po ostatnim Baronie von Darkmoor. - James uniosl brew i skinieniem glowy ostrzegl Erika, by z niczym nie zdradzal sie przed kaplanem. Erik wiedzial juz wszystko, co chcial wiedziec. Lady Gamina, malzonka Lorda Jamesa, potrafila czytac w ludzkich umyslach, dlatego przesluchujacy byli pewni, kto przyslal zabojce. Nie potrzebowali zadnych zeznan. -Musisz odpoczac, synu - odezwal sie kaplan. - Magia oczyscila wprawdzie twe cialo z trucizny, ale nie mogla odwrocic szkod, jakie ta juz poczynila. Przynajmniej przez tydzien powinienes odpoczywac w lozu... i stosowac scisla diete. -Dzieki, ojcze... - Erik zawiesil glos. -Andrzeju - podsunal mu kaplan. Skinal glowa Diukowi i wyszedl z izby bez dalszych uwag. -Osobliwy to kaplan - mruknal Erik. - Nie rozpoznalem znakow boga, ktoremu sluzy. -Bylbym zdziwiony, gdybys rozpoznal - rzekl Diuk, idac ku drzwiom. - Brat Andrzej jest kaplanem zakonu Ban-Ath. Ich swiatynia znajduje sie najblizej gospody. Bog zlodziei nie nalezal w miescie do bostw szeroko znanych i wielbionych. Mial swoje dwa ciche swieta, podczas ktorych skladano mu niewielkie datki dla ochrony domu - byli tacy, co nazywali to lapowkami - ale wiekszosc z odwiedzajacych jego swiatynie podazala, jak to sie mowi, kreta sciezka. Powiadano tez, ze Szydercy skladali w niej co roku dziesiecine. -Na razie zostaniesz tu - rzekl, wychodzac, James. - Polez kilka dni, a potem wezmiesz sie za ta mala bande rzezimieszkow, jakich dla ciebie zebralismy. Zabierzesz ich w gory i nauczysz wszystkiego, co powinni umiec. -Gdzie jestem? - spytal Erik, rozgladajac sie dookola. -W mojej izdebce - odpowiedziala Kitty. -Nie - zaprotestowal Erik, usilujac wstac. Niewiele brakowalo, a zemdlalby z wysilku. - Tylko troche odetchne i wroce do palacu. -Zostan, gdzie jestes - rzekl Calis, odwracajac sie, by odejsc. -Sypialam juz w gorszej kompanii - odezwala sie Kitty. - Wystarczy mi materac na podlodze. Erik sprobowal zaprotestowac, poczul jednak, ze nie ma sil nawet na ponowne otwarcie oczu. Uslyszal, ze Calis powiedzial cos do Kitty, pozniej jednak nie mogl sobie przypomniec, co to bylo. W nocy, kiedy zaczely trzasc nim dreszcze, poczul, ze pod posciel wsuwa sie czyjes cieple cialo, a dwoje ramion obejmuje go. Rano jednak, gdy sie obudzil, okazalo sie, ze w izdebce nie ma nikogo. Jechal przed siebie pograzony w milczeniu. Kilka dni spedzonych w lozku i tydzien w siodle sprawily, ze powoli odzyskiwal sily. Po wyjezdzie z Krondoru podstawowe sprawy zwiazane z dowodzeniem przekazal Alfredowi, ograniczajac sie jedynie do wydawania polecen. Drugim z kaprali zostal czlek o imieniu Nolan. Raz czy dwa razy zbadal umocnienia, ale okazalo sie, ze Jadow i inni w Krondorze dobrze wyszkolili ludzi. Jego podwladni swietnie radzili sobie ze stara praktyka keshanskich legionow polegajaca na codziennym budowaniu obozu. Na kazdym noclegu, bez rozkazu, po godzinnym odpoczynku wznosili niewielka forteczke otoczona walem wzmocnionym palisada, ktora mozna bylo przekroczyc po wciaganych do srodka drewnianych deskach. Erik powoli zaczynal poznawac i rozrozniac ludzi, choc jeszcze nie pamietal dobrze ich imion. Wiedzial, ze wielu z nich zginie podczas nieuchronnie nadciagajacej wojny. Calis i William wykonali dobra robote i do kompanii o specjalnym przeznaczeniu wybrali doskonalych ludzi. Ci, ktorych mial pod swoja komenda, byli twardzi i przedsiebiorczy. Podejrzewal, ze gdy poznaja zasady zycia w gorach, w razie potrzeby beda potrafili utrzymac sie w nich na wlasna reke przez cale miesiace, zadajac nieprzyjacielowi duze straty. Pomyslal o wszystkim, czego nauczyl sie, zyjac w Ravensburgu - o sztuczkach, jakie wiatr wyczynia z dzwiekiem, umiejetnosci wyczuwania nadciagajacej burzy, zanim uderzy, i o niebezpieczenstwach grozacych ludziom, ktorych taka burza zaskoczy pod golym niebem. Wielokrotnie widywal zamarznietych ludzi, ktorzy spedzili noc na chlodzie nie dalej niz o mile od gospody, gdzie spedzil dziecinstwo. Od polnocy dal chlodny wiatr - zwiastun szybko nadciagajacej zimy. Erik pomyslal, ze to wlasnie wiatr przypomnial mu kupca, ktorego znalezli z Roo, gdy mial dziesiec lat - nieszczesnik usilowal schronic sie pod drzewem, owinawszy sie w koc, ale wiatr wyziebil jego cialo i zabil go rownie latwo, jakby oblozyl sie lodem. Caly oddzial podazal gorska, uzywana glownie przez mysliwych i kilku pasterzy droga, ciagnaca sie mniej wiecej w tym samym kierunku co Krolewski Trakt z Krondoru do Ylith, odbijajacy jednak okolo piecdziesieciu mil na polnoc. Wzdluz szlaku pobudowano kiedys kilka malych wiosek, z ktorych ostatnia lezala przy rozwidleniu drog, gdzie trakt skrecal znow ku zachodowi, ku Sokolim Pustkowiom i Questor View, podczas gdy naprawde kiepska drozka odbijala na polnocny wschod, do Klow Swiata i Mglistej Kniei. U podnoza tych wielkich gor, posrod hal, dolin i lesnych ostepow, lezaly najbardziej niebezpieczne ziemie w granicach Krolestwa. Los kazal trzymac sie poddanym Krola z dala od tej gluszy, poniewaz nie bylo tam drog czy naturalnych szlakow. Wiesniacy nie znalezliby w niej zyznych ziem, a bogactwa, ktore moglyby tam przyciagnac gornikow, byly rzadkie. Erik, nie pytajac nikogo o zdanie, postanowil, ze ze swymi ludzmi zapusci sie w dzicz dalej niz ktokolwiek przed nim. Mial przeczucie, ze im wiecej obroncy Krolestwa dowiedza sie o tamtych terenach, tym mniejsze bedzie prawdopodobienstwo, ze natkna sie na niemile niespodzianki, kiedy nadciagna Szmaragdowi. Jakby czytajac w jego myslach, podjechal don Alfred. - Jak na zwykle cwiczenia, to zapuszczamy sie troche za daleko, prawda? Erik kiwnal glowa i wskazal mu odlegla przelecz. - Wyslij tam zwiadowcow, bysmy przypadkiem nie nadziali sie na bande Mrocznego Bractwa... i niech przy okazji znajda miejsce na nocleg. - Rozejrzawszy sie dookola, dodal ciszej: - Jutro niech ludzie przygotuja sie do lowow. Rozpusc ich w niewielkich grupkach. Zobaczymy, kto potrafi ustrzelic sobie cos na obiad. -Troche tu za zimno, zeby nocowac - wzdrygnal sie Alfred. -Dalej na polnoc byloby jeszcze chlodniej. -Tak jest, wodzu - westchnal kapral. -Jestesmy zreszta niemal tak daleko, jak chcialem sie zapuscic. -A bedzie pan, panie sierzancie, w nastroju, by udzielic mi kilku wyjasnien? -Nie - ucial Erik. Kapral oddalil sie, a mlodzieniec stlumil usmiech. Spotkali sie, kiedy stary od pietnastu lat sluzyl w darkmoorskim garnizonie pod rozkazami jego ojca. Mial dwadziescia lat wiecej niz dwudziestodwuletni Erik. Byl jednym z pierwszych ludzi Erika, ktory wybral go z kompanii "ochotnikow" przyslanych do Krondoru przez jego przyrodniego brata i jednym z niewielu, ktorzy ocaleli z ostatniej wyprawy na Novindus. Okolicznosci zmusily Erika do trzykrotnego udzielenia Alfredowi dosc bolesnej nauczki - pierwszy raz, kiedy Alfred wpadl na Erika w Wilhelmsburgu i probowal go przymknac, drugi - podczas pierwszego tygodnia cwiczen, kiedy wespol z Jadowem Shati wzieli rekrutow w obroty... a trzeci, gdy po pewnym czasie Alfred nabral pewnosci siebie i nabawil niezdrowego przekonania, ze jest lepszy od mlodego sierzanta. Az wreszcie wyruszyli na Novindus. Gdy stamtad wrocili - jako dwaj z pieciu ludzi, ktorym udalo sie przezyc - Erik doszedl do wniosku, ze moze Alfredowi powierzyc zycie. Wiedzial tez, ze kapral zawierzylby mu swoje. Erik przez chwile rozmyslal o tej dziwnej wiezi, laczacej zolnierzy, ludzi, ktorzy skadinad sobie obojetni, po odbyciu wspolnej kampanii, podczas ktorej razem zagladaja w oczy smierci, staja sie sobie blizsi niz bracia. Potem, wspomniawszy o braciach, zaczal sie zastanawiac, czy Jamesowi uda sie sklonic matke jego przyrodniego brata, by zrezygnowala z wysilkow majacych na celu usuniecie go ze swiata. Doszedl do wniosku, ze jesli komukolwiek uda sie przekonac stara, to tylko Diukowi Jamesowi. Ludzie ruszyli dalej, Erik zas zaczal rozmyslac o zblizajacej sie nieuchronnie wojnie. Nie zdradzono mu wszystkich planow i zamyslow Lorda Jamesa, Konetabla Williama czy Ksiecia Patricka, ale zaczynal sie wszystkiego domyslac. To zas, czego sie domyslal, wcale mu sie nie podobalo. O tym, czemu mieli stawic czolo, wiedzial wiecej niz inni, nie byl jednak pewien, jaka cene przyjdzie im zaplacic za zwyciestwo. Kiedy zjezdzal w dol waska sciezka, uslyszal przekazywany sobie po cichu sygnal: "Wracaja zwiadowcy". Jeden z czterech wyslanych na zwiad zolnierzy biegl szybko wzdluz kolumny maszerujacych przed Erikiem ludzi, a potem zatrzymal sie przed sierzantem. Matthew - bo tak brzmialo jego imie - przez chwile lapal oddech. -Dym, panie sierzancie! - Odwrocil sie i pokazal kierunek. - Za tamtym grzbietem. Chyba z tuzin ognisk. Erik spojrzal uwaznie na odlegly grzbiet i po chwili zauwazyl nisko wiszace dymy, ktore z tej odleglosci mozna bylo wziac za mgle. -Gdzie reszta ludzi? - spytal. -Mark ruszyl dalej, a Wil i Jenks zostali w miejscu, skad po raz pierwszy zauwazylismy te dymy. - Zolnierz sapnal glosno i przedmuchal nos. - Jenks w tej chwili idzie chyba za Markiem. Erik kiwnal glowa. Bylo to rutynowe postepowanie w przypadku natkniecia sie na grupe ludzi, ktorzy mogli miec wrogie zamiary. Zwiadowcy opuszczali oboz na godzine przed wymarszem glownego ugrupowania i poruszajac sie parami po obu stronach szlaku, wypatrywali mozliwych zasadzek. Jesli spostrzegli cos podejrzanego, jeden wracal ku glownym silom, drugi ruszal ostroznie do przodu, a dwaj pozostali czekali na jego powrot. Jesli nie wracal, jego tropem ruszal nastepny, ktorego zadaniem bylo sprawdzenie, czy poprzednik zginal, zostal pojmany, czy nadal obserwuje nieprzyjaciela. W tym ostatnim przypadku nastepowala zmiana, obserwator wracal ku silom glownym, by przyniesc dowodcy najnowsze wiadomosci o wrogu, gdy tymczasem obserwacje podejmowal zmiennik. Erik pomyslal, ze dobrze byloby miec oddzial jazdy. Trening z konmi mial sie zaczac w przyszlym miesiacu, teraz jednak przydalaby sie szybkosc. -Sygnalizacja tylko rekoma - wydal rozkaz. Idacy przed nim ludzie poodwracali sie, a potem klepnieciami w bark zaczeli przekazywac sygnal do przodu. Alfred potwierdzil, ze zrozumial rozkaz, a Erik kiwnal glowa. Zaraz tez przekazal sygnal, ze ruszy ze zwiadowca ku przodowi, a Alfred ma objac kompanie. Kapral szybko polecil dwu druzynom rozciagnac sie na prawe i lewe skrzydlo i przygotowac na kazda ewentualnosc. Erik skinieniem dloni dal znak zwiadowcy, ze ma prowadzic i ruszyli. Zwiadowca puscil sie biegiem, a Erik konno. Po mniej wiecej pol godzinie natkneli sie na jednego ze zwiadowcow, ktory uwaznie patrzyl do przodu. Zolnierz podniosl dlon i Erik zeskoczyl z siodla. -Jenks i Mark jeszcze nie wrocili, sierzancie - odezwal sie cicho czatownik. Erik kiwnal glowa i podal wodze Matthew. Potem skinal na Wila, by poszedl za nim i obaj ruszyli sciezka. Patrzac ponad niewielka dolinka, wyraznie widzial dym wzbijajacy sie zza odleglego grzbietu. Przeszli wzdluz sciezki jeszcze cwierc mili... i Erik gestem zatrzymal towarzysza. Cos w tym wszystkim mu sie nie zgadzalo. Zaczal nasluchiwac i po chwili doszedl do wniosku, ze choc ze wszystkich stron waskiej przeleczy dobiegaly don rozmaite odglosy, przed nim rozciagal sie obszar ciszy. Skinieniem dloni poslal Wila na druga strone sciezki, sam zas cicho skrecil w krzewy obok siebie. Obaj zwolnili, bo przez geste poszycie nielatwo bylo przekradac sie bezszelestnie. Oba zbocza przeleczy porastaly kepy drzew, z dosc sporymi polaciami wolnej przestrzeni pomiedzy nimi. Dotarlszy do skraju jednej z takich polanek, zobaczyl po drugiej stronie sciezki Wila i gestem dal mu znac, ze powinien odbic od szlaku i do nastepnej kepy drzew zblizyc sie od strony stoku. Przez dluzsza chwile obserwowal teren. Wil nie pokazal sie ponownie i Erik upewnil sie, ze ci, ktorzy zdejmuja jego ludzi, robia to po cichu i znaja sie na swoim fachu. Rozejrzawszy sie dookola, postanowil zejsc nieco nizej. Wycofal sie spod drzew, wsrod ktorych kryl sie do tej pory, zsunal sie po stromiznie i wkrotce znalazl sie w korycie wyschnietego strumienia. Nastepny deszcz mial zapelnic jar, teraz jednak po ostatniej ulewie zostaly jedynie plamy wilgoci. Powietrze przesycone bylo zapachem dymu i pojal, ze w poblizu plonelo jeszcze kilka innych ognisk poza tymi, ktore dostrzegli jego zwiadowcy. Zaczal tez podejrzewac, iz gdzies niedaleko rozbila oboz jeszcze jedna kompania. Poczul znajomy zapach i spojrzal pod gore. Ktos zadal sobie sporo trudu, by ukryc konskie odchody - ale czlowiek wychowany z konmi nie mogl pomylic tego zapachu z innymi. Konie uwiazano niedaleko miejsca, gdzie przepadli jego zwiadowcy. Ostry zapach konskiego moczu jutro juz nie bedzie wyczuwalny. Przemknal ostroznie na przeciwna strone drogi, przy ktorej ktos pojmal jego zwiadowcow, zatrzymal sie i zaczal nasluchiwac. Znow uderzyla go panujaca w poblizu cisza jakby ktos wyploszyl wszystkie zwierzeta. Przekradl sie na skraj zarosli i dotarl az do nastepnej kepy drzew na zboczu... a potem powoli ruszyl ku sciezce. I nagle zamarl, gdyz poczul na sobie czyjs wzrok. Choc mlody wiekiem, mial niemale doswiadczenie wojenne i wiedzial, ze zaraz zostanie zaatakowany. Rzucil sie w bok w tej samej chwili, w ktorej na miejscu, gdzie stal, wyladowaly stopy napastnika. Atakujacy tez nie byl niedoswiadczonym rekrutem, bo nie dal sie zbic z tropu tym, ze ofiara przechytrzyla go chwilowo. Odwrocil sie natychmiast, ale wtedy Erik zaskoczyl go ponownie, gdyz rzucil sie pod jego nogi i szarpnawszy poteznie, przewrocil na ziemie. . Do tej pory Erik spotkal niewielu ludzi rownych sobie sila, czul sie wiec pewniej w zwarciu, niz gdyby musial sie podnosic, by odeprzec atak, stojac. Przeturlal sie w bok i wzial przeciwnika pod siebie. Mezczyzna byl krzepki i szybki, Erik jednak dosc szybko zlapal go za nadgarstki. Przekonawszy sie, ze tamten nie ma broni w reku, puscil jego ramie i zamachnal sie, ale wstrzymal cios, poznajac napastnika. - Jackson? -Ten sam, panie sierzancie - wystekal zolnierz. Erik puscil niedawnego wroga i wstal. Mial przed soba jednego z gwardzistow przybocznych Ksiecia Patricka. Zamiast paradnego uniformu albo munduru cwiczebnego Jackson mial na sobie ciemnozielona kurte, obcisle spodnie, napiersnik z tloczonej skory, pas z krotkim sztyletem, a jego glowe chronila misiurka z zelaznym czepcem. Mlody sierzant wyciagnal reke i pomogl Jacksonowi wstac. -Moze zechcesz mi powiedziec, co tu sie dzieje? -Nie, nie zechce - odezwal sie ktos, kto stanal obok. Erik spojrzal na mowiacego i znow ujrzal znajoma twarz: oblicze Kapitana Subai z Krondorskich Krolewskich Tropicieli. -Kapitanie? -Sierzancie - oddal honory oficer. - Zapusciliscie sie jakby za daleko... a moze sie myle? Erik zmierzyl rozmowce wzrokiem. Subai byl wysoki, ale szczuply, niemal chudy. Jego Opatowa twarz wydawala sie uszyta z ciemnej, dobrze wyprawionej skory. Brwi i wlosy mial siwe, choc Erik podejrzewal, ze nie starosc je tak zabarwila. Powiadano, ze pochodzi z Kesh i zaliczano go do pierwszych szermierzy i lucznikow Krolestwa. Jak niemal wszyscy Tropiciele, trzymal sie swoich i rzadko widywano go w towarzystwie Szkarlatnych Orlow. -Z polecenia ksiecia Patricka wzialem moich ludzi na cwiczenia w terenie, ale postanowilem ich przegonic po nieco trudniejszej trasie niz te, jakie mozna znalezc w poblizu Krondoru. - Wskazal broda odlegle dymy. - Wasze ogniska? Subai skinal twierdzaco, a potem powiedzial: - Jesli chcecie, mozecie ich powiesc na polnoc, ale nie ta droga, sierzancie. -Dlaczego nie, Kapitanie? Subai milczal przez chwile. - Sierzancie... to nie byla propozycja, tylko rozkaz. Erik postanowil, ze nie bedzie sie sprzeczal o to, kto komu moze rozkazywac. Nie stal naprzeciwko jakiegos szlachetki, ktory z nudow zaciagnal sie do wojska, ale naprzeciwko Ksiazecego Kapitana, czlowieka nie ustepujacego ranga Calisowi. Pomyslal, ze de tongueville znalazlby jakis sposob, by wybrnac z honorem z niezrecznej sytuacji, jemu jednak przyszlo do glowy tylko sluzbiste: - Tak jest, sir! -Wasi ludzie sa tam - wskazal Subai. - Musicie jeszcze nad nimi popracowac. Przeszedlszy na druga strone drogi, Erik znalazl Wila, Marka i Jenksa pod straza dwu nieznajomych. Skrepowano ich, ale nie tak, by wiezy sprawialy im bol. Spojrzal na straznikow i stwierdzil, ze jeden z nich byl Tropicielem, a drugi nalezal do przybocznych Ksiecia. -Pusccie ich - polecil i obaj zolnierze pospieszyli wykonac polecenie. Jego ludzie podniesli sie nie bez trudu, gdyz zesztywnieli nieco po dosc dlugim lezeniu bez ruchu. Zaraz tez zaczeli rozcierac zdretwiale miesnie, a straznicy podali im ich bron. Wil otworzyl usta, by cos rzec, ale Erik przerwal jego usprawiedliwienia podniesieniem dloni. Uslyszal jakies dzwieki, rozpoznal je... potem uslyszal nastepne... i jeszcze inne. -Wynosmy sie - polecil swoim. -Skoczyli na was z drzew? - spytal, kiedy odeszli dosc daleko od obozu Tropicieli. -Tak, panie sierzancie - mruknal Mark. Erik westchnal. Niewiele brakowalo, a i jego pojmane by w ten sam sposob. - Coz... musicie czesciej patrzyc w gore. Podwladni spodziewali sie, ze wybuchnie gniewem lub zarzuci im, ze dali sie pojmac, on jednak myslal o czyms innym. Zastanawial sie, co w tej dziczy robili najlepsi ksiazecy gwardzisci, dzialajac wespol z Tropicielami i ich niezwyklym Kapitanem. Dziwila go niezmiernie obecnosc tak duzej liczby zolnierzy w miejscu, gdzie wedle map nie bylo zadnych drog, zajmowaly takze osobliwe dzwieki, ktore niosl wiatr. Sporo czasu zajela mu identyfikacja drugiego dzwieku, ale w koncu rozpoznal odglos topora rabiacego pien drzewa. Ten i nastepny odglos - loskot kilofa uderzajacego o skaly - nie byly mu tak znajome jak pierwszy, ktory slyszal niemal od dziecka. Byl to dzwiek mlota kujacego na kowadle zelazo. Kiedy dotarli do miejsca, gdzie czekal czwarty ze zwiadowcow, Jenks zebral sie na odwage: -Sir, co ci ludzie tu robia? -Buduja droge - odparl bez namyslu. -Tutaj? - zdumial sie Jenks, - A po co? -Nie mam pojecia - mruknal Erik. - Ale zamierzam sie dowiedziec. Problem w tym, ze Erik domyslal sie, po co tamci buduja droge w dzicz zapomniana przez bogow i ludzi... i wcale nie byl pewien, czy chce znac prawde. Rozdzial 3 QUEG Roo skrzywil sie niechetnie.Karli usunela sie na bok z przestrachem w oczach. Oto do ich domu wkroczyl sam Diuk Krondoru. Poznala Lorda Jamesa na uroczystym bankiecie, jakim Roo uswietnil swoj sukces i zalozenie spolki Morza Goryczy. Na zewnatrz stal powoz, otoczony przez czterech konnych gwardzistow, z ktorych jeden dzierzyl wlocznie z ksiazecym proporcem i trzymal konie przy uzdzie. -Dobry wieczor, pani Avery - powital Diuk gospodynie. - Przepraszam za wtargniecie do domu o tak poznej porze, ale chcialbym pozyczyc pani meza... -Pozyczyc? - jedynie to zdolala z siebie wydusic zdumiona Karli. Diuk usmiechnal sie zniewalajaco, ujal jej dlon, lekko ja uscisnal i rzekl: - Obiecuje pani, ze oddam go bez uszkodzen. -Porozmawiamy? - Roo wskazal swoj gabinet. -Owszem - odpowiedzial Diuk. Zdjawszy nakrycie glowy, podal je zdumionej dziewce sluzebnej, ktora dopiero teraz wypadla zobaczyc, co spowodowalo rwetes przy drzwiach, i szybko przeszedl obok niej i Karli. -Czemu zawdzieczam te przyjemnosc? - spytal Roo z kwasna mina, gdy obaj znalezli sie w jego gabinecie, za zamknietymi drzwiami. James rozparl sie wygodnie w krzesle naprzeciwko biurka Roo. - Jezeli mialbym wnioskowac po minie, jaka wdziales na twarz, kiedy zobaczyles mnie u swoich drzwi, o przyjemnosci mowy byc nie moze. -Nieczesto sie zdarza, zeby Diuk Krondoru odwiedzal kogos bez zapowiedzi kilka minut przedtem, zanim gospodarz polozy sie do lozka. -Moge podarowac sobie wszystkie te ceremonie z powiadamianiem ciebie o tym, ze mam zamiar cie odwiedzic, w wyniku czego caly dom stanie na glowie. Nie potrzebuje kolejnego bankietu z zapraszaniem wszystkich sasiadow - sarknal James. -Prawde mowiac, znam tu w sasiedztwie niemal wszystkich i jestes jednym z niewielu, z ktorymi mozna pogadac. -Zechcesz, milordzie, zatrzymac sie na noc? - Roo nadal nie wygladal na uszczesliwionego. -Dziekuje za propozycje, ale musze jechac dalej. Zmierzam odwiedzic twoje rodzinne strony i uciac sobie pogawedke z wdowa po starym Baronie i jej synkiem. Najela zabojcow, by sprzatneli Erika. -Ostrzezono mnie - powiedzial Roo. - Powiedziano mi tez, ze wzieliscie morderce pod straz. -Owszem - odpowiedzial Diuk. Mial sciagniete rysy twarzy, jak ktos, kto nie spal od kilku dni, ale nadal ma czujne spojrzenie. Przez chwile patrzyl w twarz Roo. - Mozna powiedziec, ze sie nim... zajelismy. Ale jego towarzysz zdazyl uciec i nadal przebywa na wolnosci. Gdzies tu sie kreci. Jesli byl wyslannikiem starej wdowy, to wrocil juz do Darkmoor i byc moze nasza nieoceniona Baronowa knuje nowy spisek. Mam pewne plany dotyczace ciebie i Erika i musze zadbac o to, by dala sobie spokoj z probami zabicia was obu - powiedzial lekkim tonem. I nagle spowaznial. - Zaden z, was nie moze umrzec bez mojej zgody. Roo cofnal sie i usiadl wygodniej. Niewiele mogl rzec, dopoki Diuk nie powie mu, o co chodzi. Wiedzial, ze jest winien Jamesowi kilka przyslug za jego interwencje, jakimi wspomogl wyniesienie Roo na szczyty bogactwa i wladzy, i byl pewien, ze James zjawil sie u niego po to, by zazadac splaty choc czesci zobowiazan. Na pewno nie wstapil don tylko po to, by go zapewnic o osobistym wgladzie w bezpieczenstwo obu Ravensburczykow. -Chetnie skorzystam z twej oszalamiajacej goscinnosci i czegos sie napije - rzekl James po chwili milczenia. Roo mial dosc poczucia wstydu, by sie zaczerwienic. - Przepraszam - rzekl, wstajac z fotela. Z szafki wbudowanej w sciane obok okna, wychodzacego na jeden z licznych ogrodow Karli, wyjal dwa krysztalowe pucharki i doskonala brandy w rownie cennej karafce. Nalawszy solidne porcje trunku, podsunal jedna lampke Diukowi. James lyknal ostroznie i kiwnal glowa z aprobata. -Musze cie o cos poprosic - odezwal sie Diuk, gdy Roo ponownie usiadl w fotelu. -To zabrzmialo tak, jakbyscie istotnie chcieli mnie prosic - rzekl zaskoczony Roo. -Bo tak jest. Obaj wiemy, ze wiele mi zawdzieczasz, ale nie moge zadac, bys udal sie tam, gdzie chce... -To znaczy? -Do Queg. -Do Queg? - Roo byl naprawde zdumiony. - Dlaczego akurat tam? James milczal przez chwile, jakby zastanawial sie, ile moze powiedziec bylemu szubienicznikowi. -Niech to zostanie miedzy nami - odezwal sie wreszcie, znizajac glos - ale kiedy flota tej Szmaragdowej Dziwki przeplynie przez Ciesniny Mroku, bedziemy mieli pelne rece roboty. Nicky zaproponowal, aby zaatakowac ich w polowie drogi, ale zeby tego dokonac trzeba przerzucic glowne sily naszej floty na dalekie Wybrzeze. Oznacza to, ze nie zdolamy obronic naszych transportow pomiedzy Wolnymi Miastami i Ylith... kiedy nieprzyjaciel wedrze sie na Morze Goryczy. -Chcecie zawrzec umowe z Queg, by nie napadali na nasze statki? -Nie. Chce, bys zawarl z Queg umowe, na mocy ktorej wynajete przez nas wojenne okrety queganskie beda oslaniac nasze statki w charakterze eskorty. Roo najpierw zmruzyl oczy, a potem parsknal smiechem. -Chcecie ich przekupic? -W pewnym sensie... tak. - James lyknal brandy i znow sciszyl glos. - I potrzebujemy oleju palnego. Bardzo duzo oleju palnego. -A sprzedadza? Diuk znow upil nieco trunku. -Kiedys go nam nie sprzedawali. Ale wiedza, ze po upadku Armengaru nauczylismy sie juz go robic. Nie mamy tylko urzadzen do produkcji na wielka skale. Nasi agenci powiadomili nas, ze w Queg maja oleju w nadmiarze. A ja potrzebuje przynajmniej piec tysiecy barylek. A jeszcze lepiej dziesiec tysiecy. -Zniszczenia beda straszliwe - wyszeptal Roo. -Wiesz, czego mozemy sie spodziewac' - odparl Diuk rownie cichym glosem. Roo kiwnal glowa. Byl jedynym kupcem w Krondorze, ktory podczas pobytu na odleglym kontynencie na wlasne oczy widzial, co dzieje sie z niewinnymi, kiedy armie Szmaragdowej Krolowej zajmuja zdobyte miasto. Ale inni kupcy mieli znacznie lepsze kontakty z Queg. -Dlaczego ja? -Bo cieszysz sie slawa zajmujacej osobowosci. Historia o twojej karierze krazy od Wysp Zachodzacego Slonca do Roldem... i licze na to, ze ciekawosc, jaka obudzi twoja osoba, zrownowazy... pewne trudnosci. -Jakie trudnosci? -W Queg obowiazuje wiele osobliwych praw - odpowiedzial James, odstawiajac pucharek na biurko. - Jednym z najwazniejszych jest proste prawo, gloszace, ze nikt, kto nie jest obywatelem tego malego imperium szalencow, nie ma tam zadnych praw. Jesli postawisz stope na queganskiej ziemi, nie majac poparcia ktoregos z ich magnatow, zostaniesz niewolnikiem pierwszego queganczyka, ktory bedzie dosc szybki, by zarzucic ci petle na kark i dosc mocny, by ja zaciagnac. Jak bedziesz sie opieral, potraktuja to jak napasc na obywatela. - Wykonal rekoma ruch nasladujacy ruch wiosel na galerze. - Co myslisz o dlugich, morskich podrozach? -Jak dlugich? -Najkrotszy wyrok, o jakim slyszalem, to dwadziescia lat. -A jak mam sobie zalatwic czyjes poparcie? - spytal Roo z westchnieniem. -W tym wlasnie sek. Ostatnio nasze stosunki z Queg sa nieco... napiete. Mysmy sie skarzyli na ich przemytnikow i morskich rabusiow, a oni narzekali, ze nasi zeglarze niezbyt chetnie placa za prawo plywania po ich oceanie... nie krzyw sie, tak to widza. Cztery lata temu z ich dworu odwolano nasze przedstawicielstwo... i mamy pewne klopoty z ustaleniem skladu kolejnej delegacji... -Nie brzmi to zachecajaco. -Owszem. Ale ty o queganskim rzadzie musisz wiedziec tylko jedno: dbaja o dwie sprawy, reszta ich nie obchodzi. Trzymaja w ryzach wiesniakow i zajmuja sie obrona wyspy. Prawdziwa wladza spoczywa w rekach bogatych kupcow. Najstarsze rodziny maja dziedziczne prawo do zasiadania w organie rzadzacym - Imperialnym Senacie. Miejsce w nim mozna zreszta kupic, jezeli ktos ma dosc grosza. -Mogloby mi sie tam spodobac - usmiechnal sie Roo. -Szczerze w to watpie. Pamietaj, ze obcy nie ma tam praw. Jesli zirytujesz opiekuna, moze wycofac ochrone w kazdej chwili. Oznacza to, ze musisz byc bardzo uprzejmy. I wez ze soba mnostwo darow. -Chyba rozumiem, co chcecie powiedziec. - Roo przez chwile zastanawial sie nad tym, co uslyszal. - Ale jak mam zejsc na brzeg, by pozyskac sobie jakiegos moznego pana, jezeli nie mozecie mi dac zadnych listow polecajacych? -Jestes czlowiekiem bardzo pomyslowym - stwierdzil James, konczac brandy. - Cos wymyslisz. Sprobuj wybadac wspolnikow i partnerow w interesach. Jezeli podasz mi jakies nazwiska, moge bez trudu przemycic do Queg wiadomosc, ale to wszystko, co moge zrobic. -W istocie... cos wymysle. - Roo wstal. Myslal juz o tym, co poczac z fantem, ktory podsunal mu Diuk. -Moj powoz juz czeka - odezwal sie James, gdy doszli do drzwi - a ja mam przed soba dosc dluga podroz. Roo podazyl za nim, a potem skinal na sluzaca stojaca wciaz w tym samym miejscu, gdzie ja zostawili - aby podala Diukowi plaszcz. Ta pomogla Jamesowi wlozyc go, a gospodarz otworzyl drzwi. Powoz Diuka czekal zaraz za brama wjazdowa. Odzwierny Roo przeprowadzil go pod sam podjazd. Gdy za Diukiem zatrzasnieto drzwiczki, ten wychylil sie jeszcze z okna. -Nie zwlekaj z tym wszystkim, Roo. Chcialbym, abys wyplynal najpozniej w przyszlym miesiacu. Roo kiwnal glowa i zamknal drzwi domu. -Czego chcial? - spytala Karli, ktora zbiegla z gory po schodach. -Mam poplynac do Queg. -Do Queg? - spytala zona. - Czy to nie jest niebezpieczne? -Owszem. Ale na razie musze pomyslec, jak sie tam dostac. - Roo wzruszyl ramionami, ziewnal i obejmujac kibic zony, uscisnal ja zartobliwie. - Teraz chce sie wyspac. Chodzmy do lozka, Na jego zartobliwy ton Karli odpowiedziala jednym z rzadkich u niej usmiechow. - Bardzo chetnie. I Roo poprowadzil zone do sypialni. Lezac w mroku, sluchal jej oddechu. Karli byla kochanka, ktora nie potrafila uczynic nic, by wzmoc jego zadze, tak jak to robila Sylvia Esterbrook. Fakt, ze myslal o Sylvii, kochajac sie z zona, sprawil, iz poczul wstyd. Od czasu palacowej ceremonii na czesc powracajacych z Novindusa odwiedzal Sylvie przynajmniej raz w tygodniu, i nadal podniecala go tak, jak za pierwszym razem, kiedy trafil do jej lozka. Myslac o tym, wstal i podszedl do okna. Przez szyby z przejrzystego szkla, przywiezionego nakladem wielkich kosztow i staran z Kesh, widzial dalekie, nalezace do jego majatku wzgorza. Mial lez strumien, gdzie - jak mu powiedziano - mozna bylo lowic pyszne pstragi, a polnocna czesc majatku porastal las, w ktorym roilo sie od zwierzyny lownej. Obiecywal sobie kiedys, ze bedzie sie - jak szlachcic - oddawal polowaniom i lowieniu ryb... ale teraz nie mial na to czasu. Jedynym odpoczynkiem - o ile mozna bylo to tak nazwac - na jaki mogl sobie obecnie pozwolic, byly chwile, jakie spedzal z Erikiem w oberzy Pod Tarcza, w lozku z Sylvia lub w sali treningowej, cwiczac szermierke z Duncanem. W rzadkiej u niego chwili refleksji zastanowil sie nad wlasnym zyciem i doszedl do wniosku, ze jest jednoczesnie szczesciarzem i pechowcem. Mial szczescie, bo udalo mu sie wykrecic od odpowiedzialnosci za smierc Stefana von Darkmoor, wyniesc calo glowe z pogromu oddzialu stracencow na Novindusie i wyjsc zwyciesko z konfrontacji z bracmi Jacoby. Co wiecej, byl teraz jednym z najbogatszych kupcow w Krondorze. Los poblogoslawil go rodzina - choc jego zona nie byla zbyt piekna. Dawno juz doszedl do wniosku, ze poslubil ja kierowany litoscia i poczuciem winy: czul sie odpowiedzialny za smierc jej ojca. W stosunku do dzieci zywil, jak to sie mowi, uczucia mieszane. Byly dlan malymi, obcymi istotkami, o ktorych niewiele wiedzial. Nie znal sie na ich potrzebach i wymaganiach. W najbardziej krepujacych momentach potrafily narobic brzydkiego zapachu. Abigail byla niesmialym stworzeniem, ktore wybuchalo placzem i rzucalo sie do ucieczki, gdy tylko choc troche podniosl glos. Helmutowi wyrzynaly sie zabki, czego przejawem bylo czeste zwracanie pokarmu - przewaznie na nowa, wlozona wlasnie przez Roo koszule. Niegdysiejszy ravensburski paliwoda wiedzial, ze gdyby nie poslubil Karli, bylby teraz mezem Sylvii. Nie rozumial milosci tak, jak ja pojmowali inni, musial jednak przyznac, ze czesto myslal o Sylvii. Poznal dzieki niej pasje i namietnosci, z istnienia ktorych wczesniej nie zdawal sobie nawet sprawy. Wyobrazal sobie nawet, ze gdyby jego zona zostala Sylvia, dzieci bylyby idealnymi malymi istotkami, jasnowlosymi anioleczkami, ktore nieustannie usmiechalyby sie i nigdy nie otwieralyby buzi... chyba, ze by je o cos pytano. Westchnal ciezko, myslac, ze dal sie jednak poniesc wyobrazni. Byl niemal pewien, ze Abigail i Helmut pozostaliby obcymi stworkami, nawet gdyby ich matka byla Sylvia. Spojrzawszy w niebo, ujrzal wielka chmure plynaca w strone ksiezyca. Gdy chmura zaslonila jasna .tarcze, nocny krajobraz nagle sposepnial - podobnie jak jego mysli. Co z ta Sylvia, zastanawial sie w duchu. Ostatnio zaczal watpic w szczerosc jej uczuc... moze przyczyne stanowila jego wrodzona nieufnosc. Nie potrafil uwierzyc w to, ze ktos taki jak on moglby ja zainteresowac... a coz mowic o zdobyciu jej serca. Z drugiej strony, gdy zdolal sie do niej wyrwac, wyraznie sie ozywiala... i wygladalo na to, ze cieszy ja perspektywa kazdej spedzonej z nim nocy. Oddawala mu sie z zapalem i entuzjazmem, zawsze wymyslajac dlan cos nowego. W miare uplywu czasu zaczal jednak podejrzewac, ze za tym wszystkim kryje sie cos jeszcze. Doszedl tez do wniosku, ze Sylvia wydobytych oden informacji nie tai przed swoim ojcem, co kilkakrotnie kosztowalo go sporo grosza. Postanowil, ze na przyszlosc bedzie ostrozniejszy w tym, co jej mowi. Nie podejrzewal jej o to, by celowo wypytywala go na polecenie ojca, ale mogla niekiedy przy kolacji zdradzic sie bezwiednie z tym, co uslyszala od kochanka - a stary wyga chwytal wszystko w lot i niemal wszystko potrafil obrocic na swoja korzysc. Przeciagnal sie, patrzac na plynaca po niebie chmure. Sylvia byla w jego zyciu zjawiskiem dziwnym, niespodziewanym i mimo ze uwazal ja za dar losu, dreczyly go watpliwosci. Zaczal sie tez zastanawiac, co o tym wszystkim powiedzialaby Helen Jacoby. Gdy o niej pomyslal, na jego ustach pojawil sie usmiech. Byla wdowa po czlowieku, ktorego musial zabic... a jednak polaczyla ich przyjazn. Prawde rzeklszy, bardzo lubil z nia rozmawiac... hardziej niz z Sylvia czy Karli. Westchnal. W jego zyciu byly trzy kobiety i nie bardzo wiedzial, co z tym wszystkim poczac. Cichutko wyszedl z sypialni i skierowal sie do swojego gabinetu. Otworzywszy ciezka skrzynie, wydobyl z niej niewielkie pudelko i podniosl jego pokrywe. W swietle ksiezyca blysnal piekny diament otoczony doskonale dobranymi szmaragdami. Piec z nich bylo wielkosci jego kciuka, dwanascie mniejszych - a wszystkie oszlifowano wedle jednego wzoru. Probowal sprzedac go na Wschodzie, zbyt wiciu jubilerow rozpoznawalo w nim jednak skradziona wlasnosc. Na pudeleczku wyryto imie wlasciciela - Lorda Vasariusa. Roo rozesmial sie cichutko. Wiele razy klal swoje psie szczescie, nie pozwalajace mu na dyskretne pozbycie sie klejnotu, teraz jednak doszedl do wniosku, ze trafila mu sie nie lada okazja. Wiedzial juz, co powie rano Dashowi, kiedy ten zapyta go, jaka informacje ma Diuk James wyslac do Queg. Oto, co napisze: "Do Lorda Vasariusa pisze Rupert Avery, kupiec z Krondoru. Milordzie, niedawno zdarzylo mi sie wejsc w posiadanie pewnego przedmiotu wielkiej wartosci, ktory, jak mniemam, ze nalezy do was. Czy wolno mi bedzie zwrocic go wam osobiscie?" Statek kolysal sie lagodnie na falach w poblizu rozleglego portu, ktory znajdowal sie u wejscia do Queg, stolicy narodu wyspiarzy uzywajacych tej samej nazwy. Roo obserwowal uwaznie okolice, gdy zblizali sie do przystani. W porcie tloczyly sie obok siebie rozmaite statki. Obok wielkich wojennych galer widac bylo duze statki kupieckie i male rybackie lodeczki. Jak na wyspe tej wielkosci, ruch byl tu calkiem spory. Roo od dawna zbieral wiadomosci o wrogim narodzie, wypytujac swych partnerow w interesach, starych wojakow i zeglarzy, nikt z nich nie potrafil mu jednak dostarczyc tego, co zawodowi gracze w karty nazywali "punktem oparcia". Kiedy zmuszone przez bunty na poludniu Imperium Kesh wycofalo z Dalekiego Wybrzeza (i z miast, nazywajacych sie teraz Wolnymi) swoje legiony, gubernator Queg oglosil rewolte. Jako syn Imperatora Kesh i jego czwartej czy piatej zony oglosil, ze bogowie kazali mu zalozyc Imperium Queg. Ogloszenie niepodleglosci malenkiego narodu, garstki bylych obywateli Kesh, ktorzy poprzez malzenstwa zmieszali sie z miejscowymi, wywolaloby salwy smiechu sasiadow, gdyby nie dwa wazne czynniki. Po pierwsze wulkaniczna wysepke - majaca najzyzniejsze gleby na polnoc od Doliny Marzen - oplywaly cieple prady, sprawiajace, iz jej klimat byl najlagodniejszym na Morzu Goryczy... i pozwalal na caloroczne zbiory. Oznaczalo to, ze wyspiarze stawali sie samowystarczalni, jezeli szlo o zywnosc. Drugi czynnik stanowila queganska flota. Queg mialo najwieksza flote na Morzu Goryczy - o ktorym to fakcie obywatelom Krolestwa nieustannie przypominaly napasci na nabrzezne miasta i statki krolestwa Kesh czy Wolnych Miast. Oprocz tego Queganczycy glosili, ze maja prawa do calego Morza Goryczy - ktore wy wodzili ze swojego spadku po Imperium Kesh - co dodatkowo irytowalo wszystkich, i tak majacych dosc pirackich napasci, wyspiarzy. Pozbawione flag, bezimienne galery czesto atakowaly wybrzeza Krolestwa albo Wolnych Miast, a szczegolnie zuchwali kapitanowie zapuszczali sie nawet na zachodnie wybrzeza Imperium - i za kazdym razem Imperator i Senat Queg wszystkiego sie wypierali. Roo nieraz slyszal, jak przedstawiciele krolewskiej sluzby dyplomatycznej kleli z gniewu: ,,Ci dranie zawsze odpowiadaja tak samo: jestesmy malym narodem, otoczonym zewszad przez wrogow". Ujrzawszy dziwne, pomykajace po powierzchni wody cienie, spojrzal w gore, otworzyl oczy szerzej i zawolal do towarzyszy: - Spojrzcie tylko! Jimmy, wnuk Lorda Jamesa, i jego brat, Dash, podniesli wzrok i ujrzeli nadlatujacy od strony morza klucz wielkich ptakow. Roo zgodzil sie na towarzystwo Jimmy'ego po naleganiach ze strony Diuka, ale czul sie z tym wszystkim nieswojo. Dash pracowal - przynajmniej nominalnie - dla niego i byl bieglym doradca w sprawach handlowych. Jimmy pracowal dla swego dziadka i Roo nie bardzo sie orientowal w charakterze jego zajec. Na pewno nie zajmowal sie rachunkowoscia. Przemknelo mu przez mysl, ze warto byloby sprawdzic, czy w razie oskarzen o szpiegostwo miejscowi stroze prawa powiesiliby wszystkich, czy tylko jego. Bracia nie byli podobni do siebie. Jimmy budowa ciala i barwa jasnych wlosow wdal sie w babke, a Dash, tak jak jego ojciec, Lord Arutha, mial kedzierzawe ciemne wlosy i otwarte, szczere oblicze. Ale obaj - i w wiekszym niz u innych braci stopniu - podzielili zamilowanie do kretactw i podstepow, to zas, o czym Roo doskonale wiedzial, odziedziczyli po dziadku. -To orly - rzekl Jimmy. - Albo ptaki do nich podobne. -Myslalem, ze to tylko legendy - mruknal Dash. -To znaczy? - spytal Jimmy. -Ogromne, drapiezne ptaki, osiodlane i dosiadane przez jezdzcow jak kucyki... -Ktos ich dosiada? - spytal Roo z niedowierzaniem w glosie. Podczas tej wymiany informacji tragarze portowi, ciagnac za cisnieto im z pokladu liny, przycumowali statek do pomostu. -Mali ludzie - odpowiedzial Jimmy. - Dobierani od pokolen ze wzgledu na niski wzrost. -Legendy mowia - dodal Dash - ze w pradawnych czasach Wladcy Smokow uzywali tych ptaszysk jako ptakow do lowow... tak jak my dzis sokolow. Te tutaj to potomkowie tamtych lowcow. -No... - odezwal sie Roo - z takimi ptakami jak te, w bitwie moznaby niejednego dokonac. -Bez przesady - rzekl Dash. - Latwo sie mecza i nie mozna ich za bardzo obciazac. -Nagle sie okazuje, ze wiesz o nich dosc sporo - mruknal Roo. -Tylko plotki, nic wiecej - odparl Jimmy z usmiechem. -Albo wiadomosci z raportow docierajacych na biurko twego dziadka. -Popatrzcie, kto nas wita - wtracil sie Dash. -Mosci Avery - rzekl z uklonem Jimmy - nie wiem, jaka wiadomosc tu przyslales, ale wyglada na to, ze przyniosla ona skutek. -Po prostu powiadomilem Lorda Vasariusa - rzekl Roo z niewinna mina - ze posiadam pewien cenny przedmiot, niegdys nalezacy do niego... i ze chcialbym mu go osobiscie zwrocic. Rozwinieto trap i Roo juz mial postawic na nim stope, gdy kapitan powstrzymal go, kladac mu dlon na ramieniu. - Za pozwoleniem, sir... lepiej zrobic to wedle zwyczaju. -Hej tam! - zawolal ku brzegowi. - Mam na pokladzie wielmoznego pana Avery z Krondoru i jego przyjaciol. Czy moga zejsc na lad? Na brzegu stala spora grupka ludzi, ktorzy otaczali lektyke, dzwigana przez tuzin muskularnych niewolnikow. Wszyscy miejscowi odziani byli w osobliwe, luzne szaty, odslaniajace jedno ramie - Roo wiedzial juz z opowiesci, ze ow dziwaczny stroj zwie sie toga. Podczas chlodow wdziewano tu welniane tuniki i spodnie, ale gdy robilo sie cieplej - wiosna, latem i wczesna jesienia - bogacze ubierali lekkie bawelniane szaty. -Zejdzcie, prosze, wraz z towarzyszami na brzeg, jako nasi goscie, panie Avery - odezwal sie jeden z miejscowych. -Kto zaprasza? - spytal kapitan. -Alfonso Velari. -Teraz mozecie, panie, zejsc na brzeg, gdzie bedziecie bezpieczni, dopoki ow Alfonso Velari nie cofnie wam swojej ochrony. Wedle zwyczaju powinien was o tym uprzedzic dzien wczesniej. Bedziemy tu czekac, gotowi do odplyniecia na pierwsze wezwanie - kapitan zdjal dlon z ramienia Roo. Ten spojrzal na mowiacego. Byl to niejaki Bridges, jeden z wielu oficerow, plywajacych na jego statkach. -Dziekuje wam, kapitanie. -Wedle rozkazu, sir. Wstepujac na trap, kupiec uslyszal, jak Dash mruknal do Jimmy'ego: - Oczywiscie, ze wedle rozkazu. To statek Roo! Jimmy parsknal cichym smiechem i obaj umilkli. Zszedlszy po trapie, Roo zatrzymal sie przed Velarim. Byl to niewysoki jegomosc w srednim wieku, o krotko podcietych, blyszczacych od wonnych olejkow i przylegajacych do glowy wlosach - w czym przypominal Tima Jacoby'ego, ktory rowniez strzygl sie na queganska modle. -Pan Avery? - spytal Queganczyk. -Do uslug, sir. -Nie mnie naleza sie podziekowania, mosci Avery. Jestem jednym z wielu slug Lorda Vasariusa. -Czy znajde go w tej lektyce? Queganczyk usmiechnal sie poblazliwie. - Lord przyslal te lektyke, by odniesc w niej wasci do jego dworu. - Dyskretnym gestem dal gosciowi do zrozumienia, ze powinien skorzystac z goscinnosci Vasariusa. - Panskim bagazem zajma sie tragarze, ktorzy dostarcza go do domu mojego pana... Roo zerknal na Dasha i Jimmy'ego, ktory nieznacznie skinal glowa. - Zamierzalem zatrzymac sie w jednej z lepszych oberzy... Velari machnal dlonia, jakby odpedzal natretna muche. - W naszym miescie nie masz dosc godnej oberzy, sir. W gospodach zatrzymuja sie tylko zwykli podrozni i marynarze. Znaczniejsi goscie zawsze mieszkaja u swoich protektorow. Zamykajac dyskusje, odsunal zaslone lektyki. Roo dosc niezgrabnie wgramolil sie do srodka. Gdy tylko usiadl, lektyka uniosla sie w gore i caly pochod ruszyl. Niesiony niczym basza kupiec skorzystal z okazji, by przyjrzec sie miastu. Obejrzawszy sie za siebie, zobaczyl, ze Dash i Jimmy bez trudu dotrzymuja tempa orszakowi, bez dalszych wiec ceremonii zaczal ogladac wspaniala stolice oslawionych morskich rabusiow. Jednym z najwiekszych bogactw Queg byl wspanialy marmur, ktory wydobywano w kamieniolomach polozonych w glebi wyspy. Cieto z niego piekne plyty i kolumny, ktore za duze pieniadze sprzedawano moznym panom z Krolestwa, Kesh i Wolnych Miast, pragnacym ozdobic fasady swoich palacow lub wylozyc nim kominki. Tu jednak marmur stanowil pospolity material budowlany. Zwykle budynki wzniesiono z kamieni laczonych zaprawa, ale znajdujace sie na szczytach okolicznych wzgorz rezydencje magnackie lsnily w blasku poranka pyszna biela. Dzien, mimo wczesnej pory, byl dosc cieply i Roo pomyslal, ze wolalby miec na sobie lzejsza odziez. Opowiesci o tutejszym klimacie nie oddawaly w pelni rzeczywistosci. Podczas gdy w Krondorze ranki bywaly chlodne, a i w poludnic upal nie zwalal z nog, tu pogoda przypominala lato. Mowiono, ze prady oplywajace wyspe znaczne ilosci ciepla zawdzieczaja podmorskim wulkanom, ktore maja gdzies tu swoje wyloty. Krondorscy rozmowcy Roo dosc czesto wyrazali przekonanie, ze gdyby dostatecznie goraco pomodlic sie do Prandura, Spopielacza Miast, to cala wyspa wylecialaby w powietrze. Choc mieszkancy Queg mieli opinie ludzi niezbyt przyjaznych cudzoziemcom, z ktorymi ciezko sie dogadac, ludzie chodzacy po ulicach wydali sie Roo dosc podobni do Krondorczykow. Jedyna znaczniejsza roznica bylo tylko to, ze tragarze, pracujacy przy rozladunku statkow mieli za cala odziez przepaski na ledzwiach i chusty obwiazane wokol glow, inni zas robotnicy okrywali sie krotkimi welnianymi tunikami, a na stopy wzuwali sandaly mocowane skrzyzowanymi rzemieniami. Od czasu do czasu przechodzil jakis szlachcic w todze, wiekszosc jednak nosila krotkie szaty. Kobiety odziewaly sie w dlugie suknie, mialy jednak gole glowy i obnazone ramiona. Gwar miejski przypominal Roo taka sama wrzawe jak w Krondorze - choc rzadko slyszalo sie tu konie. Obserwujac wszystko, Roo doszedl do wniosku, ze tak znaczna liczba ludzi do wykarmienia wymaga oddania niemal calej dostepnej ziemi pod uprawy, co nie zostawia zbyt wiele miejsca na pastwiska dla zwierzat nie dostarczajacych - w taki czy inny sposob - pozywienia. Konie na Queg musialy byc luksusem. Orszak, podazajacy wsrod wzgorz, dotarl w koncu do sporego budynku otoczonego kamiennym murem. Brame otworzyli dwaj straznicy w tradycyjnych queganskich zbrojach - napiersnikach, nagolennikach, helmach i z krotkimi kordami. Roo pomyslal, ze w zasadzie uzbrojeni sa tak jak legendarni keshanscy legionisci z Legionow Wewnetrznych. Kiedy sluzyl w Szkarlatnych Orlach Calisa, cwiczyl ich sposoby walki i sporo sie o nich dowiedzial. Nigdy jednak wczesniej nie widzial nikogo, kto chocby troche ich przypominal. Kiedy lektyke postawiono lagodnie na kamiennym bruku dziedzinca przed wejsciem, mlody Ravensburczyk pomyslal, iz niewielkie jest prawdopodobienstwo, ze kiedykolwiek zobaczy z bliska prawdziwego keshanskiego legioniste z legionow stacjonujacych w sercu Imperium. W Krondorze opowiadano sobie, ze mimo iz nigdy nie zapuscili sie dalej niz w okolice Glebi Overn, wewnetrznego morza, nad ktorym przed wiekami zalozono stolice Kesh, zolnierze ci nadal pozostaja najlepszymi wojownikami na swiecie. Roo zastanawial sie, czy reputacja keshanskich twardzieli byla w rzeczy samej zasluzona, czy tez pozostala im w spadku po dniach dawnej chwaly. Jezyk Queg byl odmiana starego keshanskiego, jaka mowiono wtedy, kiedy Imperium wycofalo sie znad Morza Goryczy - podobna do uzywanej w Wolnych Miastach. Byl na tyle podobny do jezyka uzywanego na Novindusie, ze Roo bez trudu rozumial niemal wszystkie toczace sie wokol niego rozmowy. Pomyslal jednak, iz lepiej bedzie udawac, ze niczego nie pojmuje. Kiedy wysiadal z lektyki, zobaczyl mloda kobiete schodzaca po trzech schodkach wiodacych do szerokiego wejscia do budynku. Nie byla piekna, ale nosila sie iscie po krolewsku. Szczupla, pewna siebie, cala swoja postawa wyrazala ogrom pogardy, jaka zywila wobec obcego, stojacego przed nia kupczyka - choc uznala za stosowne ukryc te pogarde za powitalnym usmiechem. -Pan Avery... - odezwala sie w lekko akcentowanej mowie Krolestwa. -We wlasnej osobie - odparl Roo, klaniajac sie w sposob, w ktorym bylo tylez samo unizonosci, co lekko tylko maskowanej zuchwalosci. -Jestem Livia, corka Vasariusa. Ojciec poprosil mnie, bym pokazala panu komnaty. O panskich sluzacych zadbaja inni. - Odwrocila sie, by odejsc, kiedy Jimmy wystapil do przodu i znaczaco chrzaknal. Mloda kobieta spojrzala nan pytajaco: - O co chodzi? -Jestem osobistym sekretarzem pana Avery - odparl Jimmy, zanim Roo zdazyl otworzyc usta. Dziewczyna uniosla brew, ale odwrocila sie bez slowa, co Jimmy uznal za zgode na to, by mogl pojsc za Roo. -Kim jestes, u licha? - spytal go Roo polgebkiem. -Rzucalismy moneta i wygralem - odparl Jimmy szeptem. - Dash bedzie twoim sluga. Kupiec kiwnal glowa. Jeden z braci bedzie z nim wewnatrz, a drugi zajmie sie obserwacja wszystkiego, co dzieje sie poza palacem Vasariusa. Roo byl pewien, ze Lord James przydzielil obu swoim wnukom konkretne zadania, nie dbajac wcale o to, ze Roo moze przy okazji zadyndac na stryczku lub skonczyc w lancuchach na galerze. Tymczasem obu gosci wprowadzono na cos w rodzaju otwartego od gory malego dziedzinca, a potem powiedziono korytarzami. Roo doszedl do wniosku, ze dom zbudowano na planie pustego wewnatrz kwadratu, co sie potwierdzilo, gdy zerknawszy w jedno z mijanych przejsc, zobaczyl za nim ogrod. Dziewczyna wprowadzila gosci do rozleglej komnaty, w ktorej staly dwa zasloniete bialymi baldachimami loza, a w posadzke wbudowano spory basen kapielowy. Pomieszczenie znajdowalo sie nad murem skierowanym ku miastu i przez okna mozna bylo w dali zobaczyc Queg, choc najblizsze budynki byly zasloniete przez mur. Gospodarz ofiarowal im odosobnienie i pyszny widok, pomyslal Roo. -To bedzie wasza komnata - odezwala sie Livia. - Zechciejcie, prosze, wziac kapiel i zmienic odziez. Kiedy przyjdzie pora, sluzba wskaze wam droge do naszych stolow na kolacje. Do tej pory odpoczywajcie. Wyszla bez dalszych komentarzy, zostawiajac Roo z nie dokonczonymi podziekowaniami na ustach. Jimmy usmiechnal sie, kiedy jakis mlody czlowiek wyjal mu z dloni wor z osobistym bagazem i zabral sie do rozpakowywania. Mrugnal znaczaco na Roo i lekkim kiwnieciem glowy ostrzegl go przed wynurzeniami. Bagazem Roo zajela sie mloda dziewczyna, ktora - miedzy innymi - wylozyla na stolik drewniana szkatulke z klejnotem, ktory Roo zamierzal zwrocic Vasariusowi. Sluzaca postawila ja pomiedzy innymi przedmiotami, jakby niczego nie wiedziala o cennej zawartosci puzderka. Potem wziela bielizne Roo, podeszla do marmurowej sciany i nacisnawszy jedna z plyt, odslonila znajdujaca sie w glebi szafke na odziez. -Zdumiewajace - mruknal Roo, podchodzac, by przyjrzec sie osobliwej konstrukcji. - Jimmy, spojrz tylko na to... Mlodzieniec zerknal na szafe i zobaczyl, ze blok marmuru, o wysokosci doroslego czlowieka, byl tak zmyslnie osadzony na zawiasach i zrownowazony, ze obracal sie niemal bez wysilku. -Doskonala konstrukcja - rzekl Roo, wskazujac na zawiasy. -I kosztowna - dodal Jimmy. Sluzaca z trudem stlumila chichot. -Nasz gospodarz jest jednym z najbogatszych panow na tej wyspie - mruknal Roo. Tymczasem mlody sluzacy rozpakowal bagaze Jimmy'ego, wlozyl ubrania do skrzyni stojacej w nogach jednego z lozek, a potem podszedl do dziewczyny i stanawszy obok niej, znieruchomial w oczekiwaniu na dalsze polecenia. Roo nie bardzo wiedzial, co rzec, ale Jimmy wybawil go z klopotu. - Wykapiemy sie sami, dziekujemy... To taki nasz zwyczaj. A teraz chcielibysmy zostac sami. Sluzacy nadal czekali, nie zmieniajac wyrazu twarzy. Jimmy gestami pokazal im wiec basenik, potem siebie i Roo, a nastepnie wskazal drzwi. Oboje sklonili sie i wyszli. -Obsluga przy kapieli? - spytal Roo. -Tu i w Kesh to normalne. Pamietaj, ze sa niewolnikami... Zachowanie stosunkowo wysokiej pozycji spolecznej, oczy wiscie wsrod niewolnikow, jaka jest bycie sluzacym, zalezy od spelniania kaprysow pana i jego gosci. Najmniejsze uchybienie... i wyladuja w portowym burdelu, kamieniolomie lub gdziekolwiek indziej, gdzie potrzebni sa zdrowi i silni mlodzi ludzie. -Nigdy mi to nie przyszlo do glowy - odparl zaskoczony Roo. -Jak nie przyszloby do glowy wiekszosci ludzi w Krolestwie. - Jimmy zaczal sie rozbierac. - Jezeli razi cie mysl o wspolnej kapieli, moge wejsc do wody pierwszy... albo poczekam, az skonczysz. Roo potrzasnal glowa. -Kapalem sie juz z innymi mezczyznami... w rzekach. A ten basen wystarczy dla szesciu chlopa. Rozebrali sie i weszli do wody. -Gdzie mydlo? - spytal Roo, rozgladajac sie dookola. -Jestes w Queg - odpowiedzial Jimmy, wskazujac na szereg drewnianych listewek lezacych na krawedzi basenu. - Tu sie brud zeskrobuje... tymi deszczulkami. Roo pomyslal, ze wiele dalby teraz za kawal recznie wyrabianego krondorskiego mydla, ale idac za przykladem Jimmy'ego, wzial kawal drewienka i zabral sie do dziela. Po dwoch tygodniach morskiej podrozy nie byl az tak brudny, jak to mu sie przytrafialo przy innych okazjach, choc daleko mu bylo do czystosci. Kiedy Jimmy pokazal, jak uzywac drewienka - w miejscowym jezyku zwanego stigle - przekonal sie, ze w goracej wodzie brud latwo schodzi ze skory. Inaczej bylo z wlosami. Mimo kilkakrotnego zanurzenia ich w wodzie, nie pozbyl sie uczucia, ze pozostaly brudne. Jimmy jednak zwrocil mu uwage na to, ze queganscy eleganci nacieraja wlosy oliwa. -A co z kobietami? - spytal Roo. -Nie mam pojecia - odpowiedzial Jimmy, wychodzac z wody i owijajac sie wielkim, kapielowym recznikiem. Ubrali sie i stwierdzili, ze w komnacie nie ma za bardzo na czym usiasc. Polozyli sie wiec na lozkach i postanowili tak poczekac na kolacje. Roo zdrzemnal sie i spal, dopoki nie obudzil go Jimmy. -Czas cos przekasic. Ravensburczyk zerwal sie i zobaczyl, ze przy drzwiach czeka na nich Livia. Wzial drewniane puzderko z klejnotami i ruszyl ku dziewczynie. -Czy sluzba was nie zadowolila, panowie? - spytala, gdy przed nia stanal. Nie bardzo wiedzial, co odpowiedziec, ale wyreczyl go Jimmy: - Nie, pani. Bylismy po prostu zmeczeni i chcielismy odpoczac. -Jezeli przy stole zobaczycie sluzaca lub sluge, ktorzy przypadna wam do gustu, zapamietajcie jego lub jej imie. Przyslemy ich wam dzis na noc do komnaty. -Eee... - zajaknal sie Roo. - Laskawa pani, jestem zonaty. -Czy to stwarza wasci jakies problemy? - spytala dziewczyna, ogladajac sie przez ramie, kiedy prowadzila ich korytarzem. -Owszem... takie, jak wszystkim moim ziomkom - odparl Roo, czerwieniac sie jak burak. Oszukiwanie zony i zabawianie sie z Sylvia wydawalo mu sie czyms tak naturalnym jak oddychanie, ale zatkalo go na mysl, ze w Queg pozycza sie przyjaciolom i gosciom sluzbe na noc do lozka... jak dodatkowy koc czy poduszke. Jimmy tymczasem zagryzal wargi, by nie parsknac smiechem. Tymczasem dziewczyna z obojetna mina wprowadzila ich do komnaty biesiadnej. Posrodku ustawiono tu stol - dluga, marmurowa plyte spoczywajaca na pieknie rzezbionych kamiennych wspornikach. Roo doszedl do wniosku, ze do ustawienia poteznej kamiennej plyty uzyto zurawia, a dach dobudowano dopiero potem. Wzdluz kazdego z dluzszych bokow stolu Ravensburczyk zobaczyl pol tuzina siedzen bez oparc, przypominajacych raczej niskie kanapy z marmuru tej samej barwy co stol, wylozonych grubymi poduszkami. Lawy te byly tak ciezkie, ze nie dalo sie ich poruszyc - trzeba bylo jesc tam, gdzie sie usiadlo lub polozylo. Livia wskazala mu miejsce na lewo od glownego, sama zajmujac prawe. Jimmy usadowil sie tuz obok Roo. Spojrzawszy na Lorda Vasariusa, Roo pomyslal, ze gospodarz w istocie wyglada imponujaco. Toga odslaniala jedno ramie i widac bylo, ze mimo wieku jest poteznie zbudowanym mezczyzna. Mial bary godne zapasnika i przedramiona niczym kowal. Jego piaskowej barwy wlosy, naoliwione i przylegajace do glowy, zdazyly juz nabrac stalowego odcienia. Na widok gosci nie wstal ani nie wyciagnal dloni, tylko lekko kiwnal glowa. -Panie Avery... - powital goscia. -Milordzie... - Uklon, jakim powitanie gospodarza skwitowal Ravensburczyk, byl godny krola chylacego czola przed cesarzem. -Otrzymalem od waszmosci dosc tajemnicza wiadomosc, ja jednak wiem, ze jedyna wartosciowa i nalezaca do mnie rzecza, jaka mogla trafic do Krolestwa, byl zestaw rubinow, ktory mi skradziono ponad rok temu. Czy moglbym je otrzymac z powrotem? - I jakby nigdy nic Vasarius wyciagnal dlon. Roo chcial podac puzdro ponad stolem, ale stojacy za jego plecami sluga wyjal mu je z reki i przekazal swemu panu. Gospodarz podniosl wieko, zerknal na kamienie, a potem zamknal pudelko i niedbalym gestem rzucil je na stol przed soba. -Dzieki waszmosci za zwrot tego, co moje. Czy wolno mi bedzie spytac, jak wpadly w panskie rece? -Jak moze slyszales, milordzie - odpowiedzial Roo - ostatnio dzieki szczesliwej rece do interesow przejalem kilka spolek i kompanii. To pudeleczko znaleziono w bankowej skrytce jednej z nich. Poniewaz nie dolaczono do niego rachunku kupna, a na wieczku widnialo twoje, milordzie, nazwisko, pomyslalem, ze przedmiot pochodzil z kradziezy. Ze wzgledu na wyjatkowe piekno i wartosc klejnotow, doszedlem do wniosku, ze powinienem ci je zwrocic osobiscie. Vasarius, nawet nie patrzac, podal pudelko w tyl, gdzie wzial je jeden z niewolnikow. -Cenne sa dla mnie o tyle, ze byly podarunkiem dla mojej corki na jej ostatnie urodziny. Sluga, ktory je wyniosl z domu i kapitan, ktory wywiozl je z wyspy, zostali odszukani i poniesli odpowiednia kare. Pozostalo mi jeszcze odnalezc tych, ktorym je sprzedano... i wszystkich, co je splamili dotykiem, zanim trafily w rece waszmosci. Wszyscy umra... dosc okrutna smiercia. Roo pomyslal o swoim przyjacielu, Johnie Vinci, ktory nabyl te klejnoty od queganskiego kapitana. -milordzie... znaleziono je w skrzyni z innymi przedmiotami podejrzanego pochodzenia. Watpie, czy da sie przesledzic droge, jaka przeszly od owego zeglarza do mnie. Po coz sie tym zajmowac teraz, kiedy wrocily w twoje rece? - Mogl tylko miec nadzieje, ze queganski magnat zgodzi sie z jego argumentami. Oczywistym bylo, ze niezyjacy juz kapitan ani slowem nie wspomnial o Johnie, inaczej on i Roo lezeliby juz szesc stop pod ziemia. -Mosci Avery - odpowiedzial Vasarius. - Na wieczku puzderka bylo moje nazwisko. Kazdy, kto je zobaczyl, powinien wiedziec, ze to moja wlasnosc. Ten, kto nie zechcial go zwrocic, tak jak wasc to uczyniles, jest czlekiem bez honoru i zlodziejem - i jako takiego trzeba go rzucic na pozarcie zwierzetom w cyrku... albo skazac na powolna smierc. Roo przypomnial sobie, ze usilowal ongis sprzedac te kamienie, ale morderstwo tescia sprawilo, ze zajal sie pilniejszymi wtedy sprawami. -Moze i tak, milordzie - rzekl, usilujac zachowac obojetny wyraz twarzy - teraz jednak, kiedy masz te klejnoty w reku, moze zechcesz uznac, ze obraza choc po czesci zostala zmazana. -Po czesci - zgodzil sie gospodarz, gdy sluzba zaczela roznosic potrawy. - A poniewaz oprocz kapitana nie zdolalem odszukac pozostalych winnych plamy na moim honorze, moze bede zmuszony przyznac ci, panie, racje. Roo siedzial bez ruchu, majac nadzieje, ze msciwy magnat na tym poprzestanie. Wokol niego uwijali sie sluzacy i sluzace, wszyscy nad podziw urodziwi i ksztaltnie zbudowani. Lordowi Vasariusowi mozna bylo z pewnoscia zarzucic rozmaite rzeczy, nie nalezal jednak do nich brak zmyslu estetycznego i umilowania piekna. Mimo calej wspanialosci otoczenia, Roo stwierdzil, ze Lord Vasarius jadal raczej skromnie. Podano owoce i wino, jakis plasko pieczony chleb z maslem i miodem, ser jednak byl dosc kiepski, wino trudno byloby zaliczyc do najlepszych trunkow, a jagnie podano przypalone. Roo jednak jadl, jakby to byl najlepszy posilek, jaki mu sie trafil w zyciu; bogowie zreszta wiedzieli, ze za swoich zolnierskich czasow zjadal ze smakiem rzeczy znacznie gorsze. Przy stole prawie nie rozmawiano, Roo zdolal tylko pochwycic wymiane znaczacych spojrzen pomiedzy Li via i jej ojcem. Jimmy wygladal na znudzonego, ale Ravensburczyk wiedzial, ze niewiele rzeczy moglo ujsc uwadze mlodego franta. Kiedy wszyscy uporali sie ze swoimi potrawami, Vasarius pochylil sie do przodu i skinieniem dloni wezwal jednego ze slug, ktory przyniosl tace z karafka i metalowymi czarkami. Picie brandy z metalowych naczyn wydalo sie Roo dosc dziwnym zwyczajem, gdyz trunek mial wtedy lekko metaliczny posmak, zignorowal to jednak, choc jako urodzony Ravensburczyk (a co za tym idzie, znawca win), powinien sie byl zbuntowac przeciwko takiemu psuciu dobrej brandy. Znacznie wazniejsze od jego wrazen estetycznych bylo udobruchanie gospodarza. -Wasze zdrowie - rzekl Vasarius, unoszac swoja czarke. -Jestescie wzorem goscinnosci - odpowiedzial Roo i wypil. -A teraz pomowmy o tym - odezwal sie po chwili milczenia gospodarz - czego oczekujecie w zamian za zwrot mojej wlasnosci, mosci Avery. -Niczego, milordzie - odparl Roo. - Chcialem skorzystac z okazji, by odwiedzic Queg i wybadac mozliwosci tutejszego rynku, to wszystko... Vasarius przygladal mu sie przez chwile, a potem rzekl: -Kiedy otrzymalem list waszmosci, w pierwszej chwili pomyslalem, ze jest to kolejna proba przenikniecia naszych tajemnic przez Lorda Jamesa. Trzeba przyznac, ze jego poprzednik byl przebieglym czlowiekiem, ale James to wcielony demon. - Roo zerknal na Jimmy'ego. By zobaczyc, jak ten zareaguje na takie okreslenie swego dziadka, mlody czlowiek siedzial jednak spokojnie... jak przystalo na osobistego sekretarza znanego krondorskiego kupca. - Nie da sie tez zaprzeczyc, ze wasza reputacja, panie Avery, dotarla i tutaj. Zwrot tych kosztownosci niewiele znaczy dla czleka tak majetnego, jak wy... ale nawiazanie stosunkow handlowych z Queg... o, to sprawa warta garsci tych blyskotek. - Lord lyknal brandy. - Co wiecie o moim narodzie, mosci Avery? -Obawiam sie, ze niewiele - odpowiedzial Roo. W istocie zebral o Queg wszelkie mozliwe informacje, czul jednak, ze lepiej bedzie udawac ignorancje. -Ojcze... - odezwala sie Livia w miejscowym jezyku. - Jezeli zamierzasz rozpoczac wyklad historii, to moze ja sobie pojde? Od patrzenia na tych barbarzyncow skora mi pierzchnie... -Barbarzyncy, czy nie - odpowiedzial jej Vasarius w tej samej mowie - sa naszymi goscmi. Jezeli sie nudzisz, to wez tego mlodego sekretarza i pokaz mu ogrody. Jest dosc urodziwy i pelen wigoru, by dostarczyc ci nieco rozrywki. Byc moze zna kilka sztuczek, ktore nawet dla ciebie okaza sie nowoscia. - W jego tonie brzmiala wyrazna dezaprobata, ktora bylaby czytelna dla Roo i Jimmy'ego nawet gdyby nie znali jezyka. -Zechciej wasc wybaczyc mojej corce brak manier zwrocil sie zaraz potem do Roo - ale nieczesto mowimy tu jezykiem krolestwa. Nauczyla sie jezyka naszych sasiadow tylko ze wzgledu na upor swego wychowawcy. -Byl niewolnikiem urodzonym w Krolestwie - wyjasnila dziewczyna niedbalym tonem. - Mysle, ze przyszedl na swiat w jakiejs szlacheckiej rodzinie... tak przynajmniej mowil. - A potem zwrocila sie do Jimmy'ego: - Rozmowy o interesach okropnie mnie nudza. Czy zechcialbys, panie, towarzyszyc mi do ogrodu? Jimmy kiwnal entuzjastycznie glowa, przeprosil reszte towarzystwa i po chwili Vasarius i Roo zostali sami. -Nasi sasiedzi - podjal watek gospodarz - niewiele o nas wiedza. Nasze obyczaje sa wszystkim, co pozostalo nam z wielkiej i dumnej tradycji... a my uwazamy sie za prawdziwych dziedzicow tego, co niegdys bylo Wielkim Imperium Kesh. Roo kiwnal glowa, jakby wszystko to slyszal po raz pierwszy. -Bylismy niegdys, mosci Avery, najbardziej wysunieta placowka Imperium. To bardzo wazne. Nie kolonia, jak Bosania, ktora wasc znasz jako Wolne Miasta i Dalekie Wybrzeze, ani podbita prowincja, jak Jal-Pur czy Dolina Marzen. Prymitywni mieszkancy tej wyspy szybko zostali wchlonieci przez ludnosc garnizonu, ktory tu osadzono, by bronil interesow Kesh na Morzu Goryczy. "Owszem - pomyslal Roo - gwalcone kobiety rodzily dzieci mieszanej krwi". Nie mial zadnych watpliwosci, ze gdy na wyspie wyladowali pierwsi Keshanie, miejscowi poszli pod miecz albo w lancuchy. -Zolnierze garnizonu byli Keshanami czystej krwi z Legionow Pogranicznych. Wyjasniam to wasci dlatego, ze wy, krolewscy, czesto scieraliscie sie z keshanskimi Psimi Zolnierzami. Ich wodzem byl Lord Vax, czwarty syn Imperatora. Kiedy legion odwolano do ojczyzny, by wzial udzial w zgnieceniu Konfederacji, Lord Vax, nie chcac porzucic swego ludu, wymowil posluszenstwo Imperatorowi. Kesh byl tutaj... i od czasu utraty Bosanii na rzecz Krolestwa Queg trwa jako samotna wysepka wielkiej niegdys kultury. Zasiadajacy na tronie nad Glebia Overn to stracony lud, mosci Avery. Nazywaja sie Blekitnokrwistymi... ale w rzeczy samej sa nikczemni i zdegenerowani. Popatrzyl na Roo, ciekaw jego reakcji. Ten kiwnal glowa i lyknal brandy. -Oto dlaczego niezbyt chetnie zadajemy sie z cudzoziemcami - ciagnal Vasarius. - Mamy bogata kulture... ale poza tym jestesmy biednym narodem, zewszad otoczonym wrogami... W innych okolicznosciach Roo wybuchnalby smiechem. Tak czesto slyszal to zdanie, ze zaczal je traktowac jako rodzaj zartu. Tu jednak, otoczony tymi wspanialosciami, zrozumial, w czym rzecz. Mozna sie zachwycac pieknem, ale nie da sie jesc marmuru czy zlota. Zywnosc trzeba zdobyc handlem. Dlatego na Queg nie ufano cudzoziemcom, a jednoczesnie sie ich obawiano. -Partnerow handlowych trzeba dobierac bardzo rozwaznie - rzekl ostroznie. Odczekal chwile. - W przeciwnym wypadku... istnieje niebezpieczenstwo... utraty czystosci... -Jak na cudzoziemca chwytasz wacpan sprawy w lot - kiwnal glowa Vasarius. Roo wzruszyl ramionami. -Przede wszystkim jestem kupcem, i choc nie powiem, kilka razy szczescie sie do mnie usmiechnelo, nie na wiele by sie to zdalo, jezeli nie potrafilbym dostrzec i wykorzystac okazji. Nie przyjechalbym tutaj, gdyby nie przeczucie obustronnych zyskow. -Mosci Avery, niewielu ludziom pozwalamy handlowac w Queg. W historii naszego ludu przyznano mniej niz tuzin takich koncesji... a ludzie, ktorych wpuszczono na nasze rynki pochodzili z Durbinu i Wolnych Miast. Tego przywileju nie udzielono zadnemu kupcowi z Krolestwa. Roo zastanowil sie nad dalszym sposobem negocjacji. Gdyby rozmawial teraz z magnatem lub kupcem z Krolestwa Wysp, uznalby te chwile za wlasciwa do wreczenia "podarunku", gdyz przekupstwo nalezalo do uznanych metod prowadzenia interesow. W siedzacym obok rozmowcy bylo jednak cos, co ostrzeglo go przed takim posunieciem. -milordzie... - odezwal sie w koncu. - Rad bylbym, gdybym mogl pozostawac w Krondorze i zostawic tu prowadzenie interesow mojemu miejscowemu partnerowi. Jestem kupcem i wlascicielem statkow a... wspolpraca z moznym i wplywowym obywatelem Queg obu nam przynioslaby korzysci. Sa tez pewne... towary, ktore trudno sprzedac bezpiecznie gdzie indziej niz w Queg. Uslyszawszy te slowa, Vasarius pochylil sie do przodu i powiedzial ciszej: - Zdumiewasz mnie wasc. Sadzilem, ze chcesz otworzyc tu wlasne biuro handlowe... -Jestem pewien, ze miejscowi kupcy szybko zyskaliby nade mna przewage. Nie... potrzebny mi ktos doswiadczony, bystry i znany w Queg ze swej madrosci i umiejetnosci przewidywania. Taki czlek moglby sporo zarobic na tym ukladzie... ja zreszta tez. Ravensburczyk umilkl. Vasarius doskonale wiedzial, co mogl mu zaofiarowac Roo. Przyprawy, ktore jego stol uczynilyby pierwszym stolem w Queg. Najlepsze na swiecie wina. Jedwabie z Kesh dla jego corki i kochanek. Luksusy pozadane przez wszystkich... Roo rozejrzal sie po sali. Wiedzial juz, dlaczego dom wzniesiono z marmuru - tego bylo na Queg pod dostatkiem, a brakowalo drewna. Wiekszosc lasow wycieto juz przed setkami lat. Hodowano tu owce, bo wypasajac je na tych samych pastwiskach, mozna z nich bylo uzyskac wiecej miesa niz z krow. Wygladalo na to, ze Queg dojrzalo do importu luksusowych towarow z Krolestwa... -Co wasc mozesz nam zaproponowac? - spytal Vasarius. -Prawie wszystko, o czym pomyslisz, milordzie - odparl Roo. Milczal przez chwile. - Towary zbytkowne, rzadkie i dotychczas tu nieznane. - Gdy gospodarz nawet okiem nie mrugnal, mlody kupiec podjal watek. - Drewno, wegiel i wolowine. - W oczach Vasariusa cos blysnelo i Roo zrozumial, ze arystokrata polknal przynete. Poczul zalewajaca go fale satysfakcji: znalazl sie w swoim zywiole. Nadszedl czas targow. -A jakie towary spodziewasz sie stad wywiezc? -Coz... w rzeczy samej mam pewne zamowienie i gdyby udalo sieje zrealizowac, mogloby to stanowic poczatek handlowej umowy. -Czego wasci potrzeba? -Palnego oleju. Queganczyk na moment zamknal oczy. Byla to, jak do tej pory, jedyna zmiana, jaka Roo zobaczyl w twarzy arystokraty. Pomyslal, ze nie chcialby spotkac Vasariusa przy karcianym stoliku. Wiedzial tez jednak, ze go zaskoczyl. -Palny olej? -Owszem... Jestem pewien, iz wasz wywiad doniosl wam, ze Krolestwo szykuje sie do wojny. - Odwolal sie do historii, wymyslonej przez Jamesa, ktora ten kazal mu wykuc na pamiec. -Kesh znow zaczyna gromadzic sily wzdluz Doliny Marzen, i podejrzewamy, ze szykuja sie przeciwko Krolestwu. W Krondorze zasiadl na tronie nowy Ksiaze, a armie Zachodu nie maja doswiadczonego wodza. Rozsadek kaze nam poczynic odpowiednie przygotowania. Werbujemy nowych ludzi do armii ksiazecej i zamierzamy wzmocnic nasze obwarowania palny m olejem. Wiemy, jak go wytwarzac - i jestem pewien, ze zdajecie juz sobie z tego sprawe... to przestalo byc sekretem - ale brak nam urzadzen do wyrobu odpowiedniej ilosci... -Ile zatem chcesz wasc kupic? -Dziesiec tysiecy barylek. Roo popatrzyl uwaznie i ponownie zobaczyl blyski w oczach Vasariusa: zaskoczenie, a potem chciwosc. Przyszlo mu na mysl, ze moze jednak moglby kiedys zagrac z tym czlowiekiem w karty... Rozdzial 4 POWIAZANIA Dash parsknal smiechem.-I wtedy zapytalem - kontynuowal Jimmy - "Czy te czerwone bulwy trudniej uprawiac niz zolte?" -Jamesie - westchnal Owen Greylock, Kapitan Rycerstwa w Armii Zachodu - byla to niemal zniewaga. -W tym dziwnym kraju - usmiechnal sie Jimmy - to, co sie mowi, jest duzo wazniejsze niz to, co sie zamierza zrobic. - Lyknal piwa. - W innych okolicznosciach moglbym nawet uznac te dziewczyne za powabna... ale odraza, jaka zywila dla mnie tylko dlatego, ze urodzilem sie w innym kraju, sprawila, ze wszelkie mysli o romansie ulecialy mi ze lba. -No... - zauwazyl Roo z przekasem - ale nie spostrzeglem, bys nastepnej nocy mial jakies problemy z ta dziewka sluzebna. ... -Myslalem, ze spisz - usmiechnal sie Jimmy. -Owszem, spalem, alescie mnie obudzili. Uznalem, ze lepiej bedzie, jak nadal udam, ze spie. A zreszta... w obozie nieraz bywalo, ze czlek lezal na poslaniu, a kilka krokow obok przyjaciel zabawial sie z dziewka. - Zerknal znaczaco na Erika. -He? - mruknela znaczaco Kitty, ktora napelniala kufle, stojac za Roo. Potem odwrocila sie i odeszla. Roo parsknal smiechem, do ktorego przylaczyli sie inni, Erik zas mocno poczerwienial. - O co chodzi? - spytal Duncan Avery. - Pomiedzy wami cos jest? -Nic o tym nie wiem - odpowiedzial mlodzieniec. A potem zerknal na wracajaca ku nim Kitty. - Tak przynajmniej mysle... -Myslisz? - zdumial sie Jadow Shati. - Chlopie, tu nie ma nic do myslenia... Albo cos jest, albo nie. To tak proste, ze powinno byc zrozumiale nawet dla osobnika tepego jak ty... -Moze i tak. - Erik wstal od stolu. - Przepraszam was... Ujrzawszy, ze mlodzieniec poszedl za dziewczyna, Jadow zachichotal. -Czlowieku... - odezwal sie sierzant z Doliny Marzen. - Gdyby u nas trafil sie ktos tak tepy, jesli idzie o sprawy pomiedzy kobietami i mezczyznami, zabilibysmy nieboraka, by skrocic jego meki... Jimmy zerknal na brata. - Nie wiem, co o tym sadzic - mruknal Dash. - Kitty nie jest taka sobie zwykla dziewczyna. Mysle, ze mila jest jej mysl, iz ma przy sobie kogos... solidnego. -To caly Erik - dodal Roo. Podmiot tej dyskusji dotarl tymczasem do baru. - Kitty? -Slucham, panie starszy sierzancie - odezwala sie zimno dziewczyna. -Ja... eee... - Znow sie zaczerwienil. Kitty utkwila w nim niezbyt przyjazne, nieruchome spojrzenie. - Tego... -Wykrztus to z siebie, bo sie udusisz. -Co to mialo znaczyc, tam, przy stole? -Znaczyc? - spytala sceptycznie. - Co mianowicie? -No... to "He". -Nic. "He", to po prostu "He" i tyle. Erik zrozumial nagle, ze dziewczyna robi z niego durnia, i poczerwienial jeszcze bardziej. -Kpisz sobie ze mnie! -To takie latwe... - Kitty siegnela nad lada i poklepala go po policzku. -A to co znowu? - zachnal sie, tracac resztki humoru. - Jestes na mnie zla, czy co? -Jestem zla na wszystkich mezczyzn, tak ogolnie - westchnela. -No to wyladuj sie na kims innym - mruknal. -Wiesz co? Jak na chlopa, ktory zabijal ludzi tuzinami i chedozyl dziewki na sienniku obok miejsca, gdzie spia jego kompani, to nagle zrobiles sie strasznie wrazliwy! - Kitty zmruzyla oczy. Erik poczul, ze sobie z nia nie poradzi. Tak czy owak, potrafila dobrac mu sie do skory. - Czego ty ode mnie chcesz? - spytal zdesperowany. Dziewczyna przez chwile patrzyla mu w twarz, a potem rzekla niespodziewanie cicho: - Sama nie wiem... Erik spojrzal na nia, jakby zobaczyl ja pierwszy raz w zyciu. W swietle pochodni jej wargi polyskiwaly wilgocia, a mimo wieczornego chlodu, na twarzy i ramionach widac bylo malenkie kropelki potu. -A ty... czego chcesz? - spytala po chwili milczenia. -Tez nie wiem - potrzasnal glowa - ale... nie lubie jak... jak... -Jak mowie "He"? - dopowiedziala za niego. Zabrzmialo to tak, ze Erik musial parsknac smiechem. - Owszem... chyba tak. -Chodz - powiedziala i kiwnieciem glowy dala znac kolezance, ze wychodzi. Poprowadzila go przez kuchnie, obok kucharza i jego pomocnikow, i wyprowadzila na podworze za oberza. I nagle Erik poczul sie jak u siebie - wyrosl przeciez na takim podworzu za oberza, z kuznia i stajnia, studnia i stodola. Wokol studni ciagnela sie drewniana lawa dla tych, co nie mieli wystarczajacego wzrostu, by latwo siegnac do wiadra. Kitty siadla na lawie i gestem zaprosila Erika, by zrobil to samo. -Spokojnie tu - zauwazyl Erik. -Nie zwrocilam na to uwagi. Zwykle jestem zbyt zajeta. Usiadl... a Kitty nagle pochylila sie ku niemu i pocalowala go wcale nie siostrzanym pocalunkiem. Przez chwile - krotka! - nie wiedzial, co poczac, ale zaraz potem porwal ja w ramiona. Po dosc dlugiej chwili Kitty oderwala usta od warg Erika i cofnela sie nieco. - Nigdy przedtem tego nie robilam... -Nie calowalas sie z mezczyzna? - zdziwil sie Erik. -Bylam zlodziejka, nie dziwka - odpowiedziala. - Zgwalcono mnie... i bywalo, ze mezczyzni wtykali mi jezyki w gebe... ale nigdy przedtem nikogo nie pocalowalam z wlasnej woli. Erik oslupial i dopiero po dlugiej chwili doszedl do siebie. -A... a co z Bobby'ym? - spytal w koncu. -A co mialo byc? - Kitty wzruszyla ramionami. -No... myslalem - zawahal sie. - Wszyscysmy mysleli, ze ty... i on... Kitty spuscila oczy. - Owszem... gdyby tylko zechcial. Byl dla mnie dobry... lepszy, niz na to zaslugiwalam. Owszem, potraktowal mnie szorstko, kiedyscie mnie zlapali, i grozil, ze mnie powiesi i takie tam... ale najczesciej mnie rozsmieszal. I nie pozwalal innym mnie krzywdzic. - Wskazala gospode za nimi. Pilnuje tu, czy w okolicy nie wesza Szydercy lub ktokolwiek inny... ale poza tym jestem zwykla sluzaca. To nie takie zle... bo nie musze sie sprzedawac... Znow spuscila wzrok. - Gdyby Bobby zechcial, poszlabym z nim do lozka, bo byl dla mnie dobry... ani ja go nie kochalam, ani on mnie. Nie w ten sposob... - Spojrzala na Erika. - On chyba nie kochal nikogo... moze kapitana Calisa... -Bobby poswiecil mu wszystko. -Wiesz... na poczatku myslalam, ze moze on jest jednym z tych, co kochaja innych mezczyzn. Nie, zeby mnie to cos obchodzilo... sama nie naleze do wyznawcow Sung Nieskalanej... ale rozne rzeczy chodza czlowiekowi po glowie. Potem jednak sie dowiedzialam, ze regularnie zagladal pod Biale Skrzydlo... I wtedy zrozumialam, iz po prostu wymyslil sobie, ze gdy go zaswedzi, to lepiej, by drapal go ktos, kto... - przerwala, jakby szukajac odpowiedniego okreslenia. -Kto nie jest mu bliski? - podsunal Erik. -Owszem - zgodzila sie dziewczyna. - Gdyby robil to ze mna albo inna kobieta, ktora nie bylaby dziwka, to byloby... no, wiesz... inaczej. Erik kiwnal glowa na znak, ze rozumie. Kitty westchnela. - Bobby zartowal i potrafil mnie rozbawic. Poczatkowo sie go balam, bo powiedzial, ze jak zdradze Diuka albo Ksiecia, to mnie zabije... a po jego oczach poznalam, ze nie zartuje. Ale potem, kiedy ludzie tutaj zaczeli traktowac mnie dobrze... coz... pozbylam sie strachu. Nie mam dokad pojsc, wiec czy mi sie to podoba, czy nie, to jest moj dom. - Umilkla na chwile i patrzyla na oberze. - Mozna sobie wyobrazic znacznie gorsze zycie. Wiem, ze nadciaga jakies niebezpieczenstwo. Nie mozna pracowac tu i nie domyslic sie tego czy owego. Zolnierze, ktorzy nie chwala sie swoimi wyczynami... trzymaja geby na klodke. Cos sie szykuje. Nie wiem co... i nie jestem pewna, czy chcialabym sie dowiedziec. - Znow umilkla, by przez chwile spogladac na blady ksiezyc. I nagle odwrocila sie ku Erikowi. - Teraz, kiedy nie ma juz Bobby'ego, mysle, ze ty jestes czlowiekiem, ktory traktuje mnie najlepiej. Mezczyzni niekiedy gadaja na mnie innym dziewczetom, ale nic mnie to nie obchodzi. Po prostu... no, wiesz... ty byles dla mnie zawsze mily i uprzejmy. -Wiem po prostu, jak to jest, kiedy los sie na kogos uwezmie... - Erik wzruszyl ramionami. -Ale nie wiesz, czym jest zycie na ulicy. Nie odpowiedzial, po prostu patrzyl na jej widoczna w migotliwym swietle pochodni twarzyczke. -Z dziewczynek jest niewielki pozytek... chyba ze zostana dziwkami. W niektorych miejscach dobrze sie nawet za nie placi. -Objela sie rekoma. - Moja mama byla dziwka... ot, cala prawda. Nikt nie wiedzial, kto byl moim ojcem. Matka wygnala mnie, kiedy mialam szesc lat. Mysle, ze chciala mi czegos oszczedzic. ... Jej alfons zaczal mi sie osobliwie przygladac... - Potem znalazl mnie tamten... Daniels... i zabral do pewnego miejsca... w miejskich sciekach. Dali mi jesc i powiedzieli, ze sie mna zajma... gdy bede robila, co mi kaza. Byly tam tez inne dzieci... nie wygladaly zle. Brudne, owszem, ale najedzone. Zebralam, a potem nauczylam sie kilku zlodziejskich sztuczek. Potrafilam plakac, jakbym sie zgubila... a gdy jakis jelen przystawal, aby zobaczyc, o co chodzi, ktos odcinal mu sakiewke. Po pewnym czasie zostalam trzymaczem... -Trzymaczem? - zdziwil sie Erik. -Zlodziej sakiewek, jezeli ktos go zobaczy przy robocie, wpada w lapy ceklarzy... a wtedy nie moze miec przy sobie niczego, co don nie nalezy. Szydercy pracuja w grupach. Ciachacz bierze tyle mieszkow, ile zdola, trzymacz odnosi je do workarza, a ten zabiera je do Matecznika. -Do Matecznika? -Tak Szydercy nazywaja nasza... och... swoja siedzibe. -Aha. -Tak czy owak - ciagnela dziewczyna - po kilku latach spotkalam swoja mamuske i ona mi powiedziala, ze mam siostre. ... ktora zostala dziwka. To byla Betsy. -I wtedy ja odszukalas? -Tak... i wiesz co? Nawet sie jakos dogadalysmy. Jej sie nie podobalo to, ze jestem zlodziejka, mnie nie przypadl do gustu fakt, ze ona sie kurwila... ale jakos nam szlo. Nawet ja polubilam. Byla jedyna osoba, ktora nigdy niczego ode mnie nie chciala... Kiedy wyroslo mi... to... - wskazala na piersi - niektorzy mezczyzni zaczeli patrzec na mnie... inaczej. Nic sie nie dzialo, jak dlugo trzymalam sie zlodziejaszkow albo przebywalam z Szydercami... - ale czlowiek nie moze przez cale zycie kryc sie w tlumie... wiesz, o co mi chodzi... Erik nie wiedzial, ale kiwnal glowa. -Gwalcili mnie... dopoki nie zaczelam sie ubierac jak wtedy, kiedy mnie znalezliscie... jak chlopak... brudny i troche smierdzacy. Ravensburczyk nie wiedzial, co powiedziec, wiec milczal. -Chce, zebys wiedzial, ze wczesniej nigdy nie robilam tego z wlasnej woli. Erik odczekal chwile, ale niezbyt dluga. -Czy mam rozumiec... ze chcesz? Teraz? W oczach dziewczyny zalsnily lzy i ledwie dostrzegalnie kiwnela glowka. Erik westchnal i objal ja... bardzo delikatnie. Nigdy przedtem nie czul sie tak niepewnie. Od czasu, kiedy zaciagnal sie do armii, zabawial sie z dziwkami... i pamietal, jak bylo z pierwsza z nich... ale kazda wiedziala o oblapce znacznie wiecej od niego. A teraz mial kochac sie z dziewczyna, ktora mezczyzn znala tylko jako brutalnych gwalcicieli... Pocalowal ja... w policzek, podbrodek... i w usta. Poczatkowo siedziala bez ruchu, ale po kilku pocalunkach zaczela je oddawac. A potem wstala, wziela go za reke i poprowadzila do stodoly, na stryszek, gdzie sypiala. -Erik! - rozlegl sie znajomy glos. - Jestes tam na gorze? Spoczywajaca w jego ramionach Kitty odezwala sie sennym tonem: - Co tam znowu? Kochali sie delikatnie, czule i poczatkowo dosc nieskladnie... i nagle, kiedy Kitty odpowiedziala na jego pieszczoty z niebywalym entuzjazmem, Erik poczul sie jak w ogniu... bitwy. Swoim dotykiem wyzwolil w niej smiech i lzy... po wszystkim zas legla obok rownie wyczerpana jak on. Niedlugo potem powtorzyli wszystko od poczatku, tyle ze Kitty juz wiedziala, czego chce... Erik uswiadomil sobie, ze nigdy przedtem nie doznal czegos takiego, bedac z kobieta. Ciekaw byl, czy nie tak zaczyna sie milosc. Gdy wolajacy go natret odezwal sie po raz drugi, Erik uniosl sie na lokciu. -Nakor... chyba cie zabije - mruknal, ale usiadl na poslaniu i zaczal sie ubierac. Tymczasem obudzila sie Kitty. - Czy to ten zabawny szuler? - zapytala. -W tej chwili wcale nie jest zabawny - mruknal Erik. Kiedy wciagal buty, dziewczyna objela go mocno i na chwile sie don przytulila. -Dziekuje - szepnela. -Za co? - Erik przerwal zakladanie butow i spojrzal jej w oczy. -Za to... ze mnie nauczyles tego, o czym rozmawiaja wszystkie dziewczeta. Erik znieruchomial. - Zrobilem, co w mojej mocy, jak sadze. -Sadzisz? - oparla mu glowke na ramieniu. -Nie zrobilem ci... laski - wystekal po chwili. -Aaa... wiec i tobie sie podobalo? - spytala z udanym zdziwieniem. Erik dopiero teraz zorientowal sie, ze dziewczyna znow sie z nim drazni. Cieszyl sie, ze panujacy na stryszku mrok kryje jego rumieniec. -Powinienem cie za to sprac po tyleczku! - syknal przez zeby. Kitty pocalowala go w ramie. - Powiedziano mi, ze niektore z dziewczat Pod Bialym Skrzydlem biora za to dodatkowa oplate. Nagle ogarnela go fala niepewnosci, tak bolesna, jak pchniecie mieczem w piers. Odwrociwszy sie ku dziewczynie, chwycil ja za ramiona - mocniej, niz zamierzal - ale natychmiast puscil, ujrzawszy blysk paniki w jej oczach. -Wybacz mi - szepnal skruszony. - Ale zle znosze twoje drwiny. Spojrzala mu w twarz. W jej oczach pojawily sie lzy... i nagle sie rozplakala. - Ty mi tez wybacz - wyszeptala, przytulajac swoj policzek do jego twarzy. - Nie umiem byc inna. -Nigdy cie nie skrzywdze - zapewnil ja goraco. -Wiem - wyszeptala. - Jestem w srodku strasznie... potluczona. - I nagle odepchnela go lekko, a potem sie usmiechnela. - A to juz twoja wina, Eriku von Darkmoor. Odpowiedzial jej pocalunkiem. Zaraz potem na stryszku rozlegly sie znaczace kaszlniecia i Erik, odwrociwszy sie szybko, zobaczyl wysuwajaca sie nad krawedz podlogi glowe sterczacego na drabinie Nakora. -A tu jestes! Ravensburczyk bez jednego slowa przystawil stope do drabiny i pchnal ja. Przez chwile patrzyl, jak Isalanczyk, wybaluszajac oczy, niknie w mroku, a potem z satysfakcja wysluchal jego pelnego zdumienia siekniecia. Glosne: "Ufff!" i odglos wypuszczanego z pluc powietrza dopelnily miary, slody czy. Kitty parsknela smiechem, a Erik spokojnie skonczyl sie ubierac. Po chwili, patrzac z gory na dramatycznie lezacego na kupie slomy i glosno jeczacego Nakora, odezwal sie z przekasem: -Jak juz skonczysz te wyglupy, to moze zechcesz przystawic tu drabine? Jeki natychmiast umilkly i rozlegl sie beztroski chichot. - Za dobrze mnie znasz, bys dal sie nabrac - mruknal Isalanczyk. Kiedy koniec drabiny znalazl sie na krawedzi stryszku, Erik obejrzal sie na dziewczyne. Kitty zdazyla sie juz ubrac. Zszedl na dol, a dziewczyna poszla jego sladem. -Przepraszam za to, ze przeszkodzilem tobie i twojej pani - odezwal sie Nakor - ale chcialem sie z toba zobaczyc. -Po co? -By sie pozegnac... na jakis czas. W tej chwili Erik spostrzegl, ze u drzwi stodoly stoi milczacy Sho Pi, jego niegdysiejszy towarzysz broni, a obecnie uczen Nakora. -Dokad sie wybieracie? -Znowu do Stardock. Krol poprosil mnie, bym tam wrocil, gdyz wycofuje stamtad Lorda Aruthe, ktory ma pracowac dla swego ojca. - Niespodziewanie Nakor spowaznial. - Cos sie szykuje. Dzis w nocy na pokladzie keshanskiego kutra wplynal do portu Ksiaze Erland. -Nie czas o tym rozmawiac - ucial Erik. -Wiem o co ci chodzi. - Nakor kiwnal glowa. -No to jedz bezpiecznie i powiadom mnie, jak wrocisz. -Do zobaczenia - raz jeszcze kiwnal glowa Nakor. Potem skinieniem dloni wezwal Sho Pi, by poszedl za nim, a Erik patrzyl, jak obaj znikaja w mroku. -To najdziwniejszy kurdupel, jakiego spotkalam w zyciu - zauwazyla Kitty. -Nie jestes pierwsza osoba, ktora tak twierdzi - odpowiedzial Erik. - Ale dobry z niego czlowiek, na szlaku wart szesciu innych razem wzietych. Potrafi dokonac zdumiewajacych rzeczy. Upiera sie przy tym, ze nie ma zadnej magii... ale jezeli jest gdziekolwiek lepszy mag od niego, to ja go nie spotkalem. Kitty podeszla, wtulila sie w ramiona Erika i objela go w pasie. - Co on mial na mysli, mowiac, ze cos sie szykuje? Erik usmiechnal sie i ucalowal ja w policzek. - Chwytasz szpiegow, a chcesz, bym ja zdradzal ci nie moje sekrety? Dziewczyna kiwnela glowka i przytulila policzek do jego piersi. - Niekiedy mysle, ze wiem, co sie szykuje, Eriku. Slyszy sie to i owo... tu i tam. Czasami zastanawiam sie, co tu jeszcze robie. Po smierci Bobby'ego czesto przychodzilo mi na mysl, ze jestem w jednym z tych miejsc, o ktorych mowia kaplani... takim piekle na mala skale. Nie moge opuscic gospody bez dwu straznikow, ktorzy ida za mna. Szydercy napietnowali mnie smiercia, a przeciez to jedyna rodzina, jaka kiedykolwiek mialam. Erik nie wiedzial, co rzec, wiec tylko mocno ja przytulil. - Niedlugo dostane kilka dni wolnego... Zabiore cie gdzies... poza miasto. - Trzymal ja w ramionach przez chwile, a potem oznajmil: - Musze isc. Ruszyli ku tylnym drzwiom oberzy. Bez slowa przeszli przez kuchnie, a potem Kitty zajela swoje miejsce za szynkwasem. Jadow Shati i Oven Greylock wciaz jeszcze siedzieli przy tym samym stole, Roo jednak juz nie bylo. -Gdzie Roo? - spytal Erik, siadajac obok przyjaciol. -Poszedl z Jimmy m i Dashem... podczas twej nieobecnosci. Mowili cos o jakims waznym spotkaniu - wyjasnil Greylock. -A Nakor... znalazl cie? - spytal Jadow niewinnym tonem. -Owszem. -Mam nadzieje, ze nie przeszkodzil wam za bardzo - rzekl Jadow. Szerokosc jego usmiechu ograniczyly dopiero uszy. -Nnie... - wybakal mlodzieniec czerwony niczym piwonia. -To dobrze - odparl Jadow. Zaraz potem ryknal tak zarazliwym smiechem, ze Erik i Greylock musieli sie don przylaczyc. -Co jest tak zabawne? - spytala Kitty, podchodzac do stolika weteranow z kolejnym dzbanem piwa. W jej glosie dalo sie wyczuc cien urazy, a wyraz jej twarzy mowil, ze jezeli Erik uczynil z niej cel jakiegos zartu, jezeli pochwalil sie przed kompanami kolejnym podbojem, nigdy mu tego nie wybaczy. -Nakor - odpowiedzial Oven w chwili, gdy milczenie kompanow zaczynalo sie stawac niezreczne. I ponownie wybuchnal smiechem. -Aha - odpowiedziala Kitty, jakby ta odpowiedz wszystko jej wyjasnila. Usmiechnela sie do Erika, ktory odpowiedzial jej tym samym. -Wiec jednak jest cos miedzy wami? - spytal Jadow, gdy dziewczyna odeszla w strone baru. -Owszem - kiwnal glowa Erik. - l mam diabelnego stracha... Greylock podniosl kufel, jakby w toascie. - Ha! To znaczy, ze sprawa jest powazna. -Bardzo powazna - Jadow pokiwal glowa, niczym medrzec, ktory ma oglosic wyrok decydujacy o losach plemienia lub narodu. - To moze oznaczac tylko jedno... -Co takiego? - spytal Erik z obawa w glosie. -Chlopie... - zwrocil sie Jadow do Greylocka - strasznie mu sie oberwalo. -To prawda - przyznal tamten. -Ale co? - dopytywal sie Erik. -Chyba nigdy wczesniej nie byl zakochany - powiedzial Greylock do Jadowa tonem lekarza oznajmujacego koledze, ze stoja obaj przed beznadziejnym przypadkiem. -Bo byl za glupi, by sie zorientowac... nawet gdyby mu sie trafilo. -To chyba pierwszy raz - odpowiedzial Erik. Podejmujac gre przyjaciol, zmarszczyl brwi i wbil wzrok w piane na powierzchni swego piwa, jakby spodziewal sie, ze znajdzie w niej odpowiedz. Nagle rozesmial sie glosno i popatrzyl na kompanow. -Chyba nie... Spojrzal ku dziewczynie, ktora stala za szynkwasem i czyscila cos zaciekle, rozmawiajac cicho z innymi kobietami, a potem odwrocil sie ku przyjaciolom. -Jestem zakochany - rzekl jak czlowiek, ktory doznal objawienia. Jego kompani, nie mogac juz dluzej utrzymac powagi, rykneli smiechem. -No, w porzadku, chlopie - odezwal sie Jadow, kiedy obaj sie uspokoili. - Musisz sie napic. Greylock potrzasnal glowa. - Ach... coz bym dal za to, by znow byc mlodym... Erik siedzial spokojnie i delektowal sie budzacymi sie w jego sercu uczuciami szczescia i niepewnosci. Zerknawszy na Kitty, spostrzegl, ze ona tez rzuca ku niemu ukradkowe spojrzenia. Usmiechnal sie do niej i na widok jej rozjasnionej twarzyczki poczul przepelniajaca go radosc. A potem, w czasie, gdy Jadow i Oven wymieniali ciete uwagi, przypomnial sobie, ze przeciez wszyscy niedlugo stana w obliczu najazdu, i nagle spochmurnial. Wiedzial, ze nie bedzie mial wiele czasu na cokolwiek innego... Sylvia zartobliwie ugryzla Roo w policzek. -Au! - zachnal sie z wcale nie udawanym bolem. - To bylo za mocno! -Chcialam cie ukarac - wydela usteczka. - Zbyt dlugo sie nie pokazywales... - Wsunela sie w jego ramiona. -Wiem. Im blizej do... - urwal nagle. Niewiele braklo, a rzeklby ,,...do najazdu Szmaragdowych". -Do czego? - spytala z nagle obudzona ciekawoscia i czujnoscia. Spojrzal na jej twarz, oswietlona blaskiem swiecy. Zjawil sie w jej domu pozno i od razu poszli do loza. Stary, jak mu wyjasnila, wyjechal w interesach, postanowil wiec spedzic u niej cala noc, zamiast przed switem wracac do miejskiej rezydencji, jak czynil to, gdy Esterbrook byl na miejscu. Przypomniawszy sobie swoje domysly dotyczace sposobu, w jaki jej ojciec wyprzedza go w staraniach o uzyskanie koncesji na handel z Kesh, zadal sobie ponownie pytanie, czy ona nie powtarza ojcu zaslyszanych oden wiesci. Postanowil na razie o tym nie myslec. -Chcialem powiedziec, ze im blizej do osiagniecia celu, jaki sobie postawilem, to znaczy przejecia kontroli nad wszystkimi statkami na Morzu Goryczy, tym mniej zostaje mi czasu na cokolwiek innego. Znow ugryzla go w ramie - tym razem tak mocno, ze jeknal z bolu. -Sprobuj to wyjasnic zonie - powiedziala, wskazujac znak, jaki na jego skorze zostawily jej zeby. Gdy wyszla z lozka, Roo nie mogl powstrzymac westchnien podziwu, patrzac na jej nagie cialo. Byla najpiekniejsza kobieta, jaka kiedykolwiek spotkal, a w swietle swiecy wygladala jak idealnie wyrzezbiony posag z zywego marmuru. Przed oczami stanal mu wizerunek pulchnego ciala zony, bez sladu sily w miesniach i z rozstepami na brzuchu, jakie pozostaly jej po dwoch porodach. Zdumialo go, ze w ogole moze sie zmusic do uprawiania z nia milosci. -Co cie napadlo? - spytal, gdy Sylvia wkladala szlafroczek. -Masz czas na spotkania z Helen Jacoby, ale nie masz go dla mnie? -Chyba nie jestes zazdrosna o Helen? - zdziwil sie. -A czemu nie? - odwrocila sie i usiadla na lozku z wypisanym na twarzy oskarzeniem. - Spedzasz z nia sporo czasu. Jest nawet atrakcyjna... na swoj wiejski, krzepki i przasny sposob. Wspominales, ze jest bystra i inteligentna... o wiele za czesto, by mi sie to spodobalo. -Sylvio, zabilem jej meza - rzekl, wstajac z lozka. - Jestem jej cos winien... Nigdy jej nie dotknalem. -Ale zaloze sie, ze chcialbys, co? Sprobowal ja objac, ona jednak odepchnela go i wymknela mu sie z ramion. -Sylvio, jestes niesprawiedliwa. -Ja jestem niesprawiedliwa? - spytala, odwracajac sie ku niemu tak, by poly szlafroka rozchylily sie, nie zostawiajac miejsca na zadne niedomowienia. I nagle Roo poczul, ze znow budzi sie w nim pozadanie. -Jestes czlowiekiem zonatym, majacym dzieci i cieszacym sie dobra reputacja. A ja... zanim cie spotkalam, bylam jedna z najbardziej niedostepnych i pozadanych partii w Krolestwie. - Wydela usteczka i podeszla blizej, ocierajac sie sutkami o jego naga piers. - A teraz... kochanka... utrzymanka... kobieta bez zadnej spolecznej pozycji. Mozesz mnie w kazdej chwili porzucic... - Jej dlon zaczela piescic podbrzusze Roo. -Nigdy cie nie opuszcze - wystekal Roo, oddychajac coraz szybciej. Sylvia siegnela jeszcze nizej. - Wiem. Zdarl z niej szlafrok, poniosl do lozka i lekko rzucil w posciel. Kiedy ja bral, belkoczac cos o swojej niezmiennej milosci, ona patrzyla w material baldachimu i z trudem tlumila ziewniecia. Jej usmiech nie byl wcale zwiazany z fizyczna przyjemnoscia, jego zrodlem bylo poczucie wladzy. Roo byl na najlepszej drodze do stania sie najbogatszym kupcem w Krolestwie - ona zas zawladnela nim calkowicie. Jego coraz szybszy oddech docieral do niej jakby z oddali - potrafila spojrzec na wszystko oczami widza stojacego obok. Dawno juz znudzilo sie jej uprawianie z nim milosci - znacznie wyzej cenila w tym wzgledzie zdolnosci jego kuzyna, Duncana. Tamten byl bardziej atrakcyjny, a jego glod doznan zmyslowych i inwencja dorownywaly jej wlasnym. Wiedziala, ze Roo doznalby szoku, dowiadujac sie, ze dzielila loze z jego kuzynem, a niekiedy zapraszala do niego takze ktoregos ze slug. Zdawala sobie sprawe z tego, ze Duncanem da sie kierowac, jak dlugo bedzie mial piekna odziez, dobre jedzenie, rzadkie wina, chetne kobiety i inne przyjemnosci wynikajace z bogactwa. Kiedy poslubi Ravensburczyka, jego kuzyn bedzie idealnym kochankiem, a ktoregos dnia mozna nim bedzie zastapic meza, nie wywolujac zadnych skandali. Kiedy Roo zblizal sie do szczytu swoich uniesien, Sylvia od niechcenia zastanawiala sie, jak dlugo bedzie musiala czekac z poslubieniem niemilego kurdupla po tym, jak zaaranzuje zabojstwo jego tlustej zony. Mysl o polaczeniu i zawladnieciu finansowym imperium Roo i jej ojca obudzila w niej podniecenie l w koncu dolaczyla do kochanka w paroksyzmie pasji, widzac siebie oczyma wyobrazni najpotezniejsza kobieta w historii Krolestwa. Erik zastukal w drzwi. -Slucham, sierzancie. - William podniosl wzrok znad papierow. -Czy moze mi pan poswiecic chwile, sir? William wskazal mu krzeslo i Erik usiadl. - O co chodzi? - spytal Konetabl. -To nie ma nic wspolnego z moimi zajeciami - rzekl mlodzieniec. - Te ida calkiem dobrze. Mam problem natury osobistej. William cofnal sie, oparl wygodniej i spokojnie czekal. Obaj znali sie od dawna, razem pracowali niekiedy do pozna w nocy i czasami rozmawiali o drobiazgach dotyczacych spraw prywatnych, zaden jednak do tej pory nie zaproponowal drugiemu prywatnej rozmowy. -Slucham - rzekl w koncu Konetabl Rycerstwa Krondoru. -Poznalem pewna dziewczyne, sir... i jezeli bylby pan laskaw, chcialbym zapytac, czy mozna polaczyc malzenstwo z zolnierka? William milczal przez chwile, a potem kiwnal glowa, jakby rozumiejac wage zagadnienia. -Nielatwy to wybor. Niektorzy radza sobie z tym calkiem dobrze. Inni nie. - Przerwal na chwile. - Czlowiek, ktory piastowal moj urzad przede mna, Gardan, byl kiedys sierzantem, jak ty. Sluzyl u Lorda Borrika, Diuka Crydee, kiedy moj ojciec byl tam dziecieciem. Potem przybyl do Krondoru u boku ksiecia Aruthy... i awansowal az na ten urzad. Przez caly ten czas byl zonaty. -Jak sobie radzil? -Calkiem dobrze, zwazywszy na okolicznosci - przyznal William. - Mial kilkoro dzieci, a jeden z synow zostal, jak on, zolnierzem. Polegl, odpierajac napasc na Dalekie Wybrzeze. Erik przypomnial sobie, co mu o tamtych czasach opowiadal jego przybrany ojciec, Nathan. Musialo wowczas zginac sporo ludzi. -Gardan wtedy juz nie zyl. Niektore z jego dzieci jeszcze zyja. William wstal, zamknal drzwi za Erikiem i przysiadl na brzegu swego biurka. Mlodzieniec zauwazyl, ze zamiast oficjalnego munduru z oznakami swej godnosci Konetabl Rycerstwa wdzial zwykly zolnierski przyodziewek bez dystynkcji. - Posluchaj... wobec tego, co nas czeka... - zaczal. Przerwal i przez chwile szukal slow. - Czy wiazanie sie z kobieta jest w obecnej sytuacji madrym posunieciem? -Madrym czy nie, juz sie stalo - odparl Erik. - Nigdy wczesniej nie czulem niczego podobnego do zadnej dziewczyny. William usmiechnal sie nagle i zaskoczony Erik zobaczyl, jak z Konetabla opada brzemie wieku. -Pamietam... -Sir... jezeli wolno spytac... byl pan kiedys zonaty? -Nie - odpowiedzial William ze sladem zalu w glosie. - W moim zyciu nie znalazlo sie miejsce dla rodziny. Podszedl do swego fotela i usiadl. - Prawde mowiac, moja rodzina nie miala tez za wiele miejsca dla mnie. -Ojciec? - spytal Erik. William kiwnal glowa. - Byl czas, kiedy poroznilismy sie i nie rozmawialismy ze soba. Potem jakos wszystko rozeszlo sie po kosciach. Ale to nielatwe. Jezeli spotkalbys kiedys Puga, wzialbys go za mojego syna. Wyglada na czlowieka starszego od ciebie moze o dziesiec lat. - Westchnal. - Ironia losu jest to, ze kiedy byl chlopcem, marzyl o tym, by - jak ja - zostac zolnierzem. A upieral sie, bym ja studiowal magie. Mozesz to sobie wyobrazic? - usmiechnal sie. - Wychowywalem sie w miejscu, gdzie kazdy uprawial magie ewentualnie mial zone czy meza uprawiajacych magie czy tez byl synem lub corka tych, co sie parali magia... Erik potrzasna glowa. - To musialo byc dziedziczne w waszej rodzinie, sir. Spotkalem kiedys Gamine... -A, to kolejna ironia losu - usmiechnal sie smetnie William. - Gamina zostala przez nasza rodzine adoptowana, a ma o wiele wieksze zdolnosci do magii niz ja. Moje zdolnosci sa mizerne, by nie rzec zalosne. Potrafie rozmawiac ze zwierzetami. One jednak poruszaja przyziemne i w rzeczy samej, malo ciekawe tematy. Oczywiscie z wyjatkiem Fantusa. Erik przypomnial sobie ognistego smoka. - Nie widzialem go ostatnio przy palacu. -Zjawia sie i znika wedle swej woli. A gdy go pytam, gdzie byl, nadyma sie i nie odpowiada. -A ja nadal nie wiem, jaka podjac decyzje - mruknal mlodzieniec. -Znam to uczucie - odpowiedzial William. - W Stardock spotkalem ongis pewna dziewczyne, ktora miala zdolnosci do magii i przybyla z Jal-Pur, by studiowac pod kierunkiem mojego ojca. Bylem nieopierzonym mlodzikiem, a ona starsza ode mnie o dwa lata pieknoscia. Wiedziala, ze jestem synem jej mistrza i ze zawrocila mi w glowie. Lazilem za nia wszedzie, robiac z siebie durnia, a ona starala sie mnie jakos zniechecic... robila tu uprzejmie, ale chyba mocno dalem jej sie we znaki. - Przez chwile spogladal przez okno na dziedziniec. - Mysle, ze jej obojetnosc na moje zabiegi stala sie jedna z wazniejszych przyczyn, dla ktorych postanowilem opuscic Stardock i udac sie do Krondoru. -Usmiechnal sie do wspomnien. - Dwa lata pozniej na dworze zjawila sie ona... Erik podniosl brew w niemym pytaniu. -Ojciec Aruthy mial doradce i maga, zdumiewajacego staruszka o imieniu Kulgan. Choc nie nalezal do najpotezniejszych magow, to z pewnoscia do jednych z najbardziej inteligentnych. W pewnym sensie byl moim dziadkiem... i tak mnie traktowal. Arutha bardzo przezyl jego smierc. Tak czy inaczej, postanowil, ze poprosi Puga o to, by mu przyslal do Krondoru najlepszego ze swoich uczniow. Ojciec zas zdumial wszystkich swoim wyborem, bo zamiast starych wyjadaczy przyslal dziewczyne z Jal-Pur. - W pierwszej chwili myslalem, ze ja przysyla, by sie na mnie odegrac - usmiechnal sie ponuro do wspomnien. - Wyobraz sobie - ciagnal dalej z tym usmieszkiem - jaka konsternacja zapanowala wsrod szlachty i moznych, kiedy zjawila sie na dworze i okazalo sie nie tylko, ze jest Keshanka, ale i daleka krewna jednego z najpotezniejszych emirow wladajacych na Jal-Pur. Trzeba bylo zelaznej woli i nieugietosci Aruthy, by zmusic dworakow do akceptacji dziewczyny z pustyni. - Westchnal melancholijnie. - Od pierwszego dnia wszystko sie skomplikowalo... Nie chce mowic o niektorych sprawach, ale wystarczy, jezeli powiem, iz kiedy jakos sie dogadalismy, odkrylismy oboje, ze mocno sie zmienilismy od czasow Stardock. Stale pozostalo moje uczucie do niej... a ja ze zdziwieniem odkrylem, ze i ona spoglada na mnie innymi oczami niz, przedtem. Zostalismy kochankami. Erik milczal, William zas na chwile pograzyl sie we wspomnieniach. -Bylismy razem przez szesc lat. -Co sie stalo? -Umarla... -Jezeli nie chce pan o tym mowic, sir... -Nie chce. Erik wstal. -Pojde juz, sir. Nie chcialem rozdrapywac starych ran... William machnieciem dloni zbyl przeprosiny. - Nic sie nie stalo. Czuje je kazdego dnia... i zawsze sa otwarte. To jeden z powodow, dla ktorych nigdy sie nie ozenilem. Dotarlszy do drzwi, Erik odwrocil sie i spytal: - Za pozwoleniem, sir... Jak ona miala na imie? William milczal przez chwile, patrzac w okno. Potem odpowiedzial: - Jezharra. Erik zamknal za soba drzwi. Idac korytarzem wiodacym na dziedziniec, zaczal sie zastanawiac nad tym, co uslyszal. Nadal nie wiedzial, co robic. Postanowil wiec zajac sie biezacymi sprawami, a o swoich uczuciach do Kitty pomyslec, kiedy bedzie mial chwile wolnego czasu... Rozdzial 5 ELVANDAR Tomas siedzial bez ruchu.Przemawial krol Czerwone Drzewo, w jezyku elfow - Aron Earanorn. -Podczas lat, ktore uplynely od czasu, kiedy opuscilismy Polnoc, by wrocic, usilowalismy zrozumiec naszych krewniakow. -Wodz glamredhelow, "szalonych elfow", ktorzy przed wiekami zostali na Ziemiach Polnocnych, poza granicami Krolestwa, utkwil w krolowej Aglarannie nieruchome spojrzenie. - Chylimy przed toba czola, pani, tutaj - gestem prawej reki wskazal cala okolice - w Elvandarze. Ale nigdy nie pogodzimy sie z tym, ze twoja wladza jest absolutna. Tomas zerknal ma malzonke. Wladczyni Elfow z Elvandaru usmiechnela sie lagodnie do wojownika, za ktorym jego poddani chadzali w boj prawie rownie dlugo, jak ona krolowala na elfich polanach w lesnej gluszy. -Earanornie, nikt wam niczego takiego nie proponuje - zaoponowala. - Ci, co idac za glosem krwi przybyli do Elvandaru lub przebywaja tu jako goscie, moga w kazdej chwili go opuscic. Naszymi poddanymi pozostana tylko te elfy, ktore zechca tu pozostac. Dawny krol podrapal sie po brodzie. - I w tym sek, nieprawdaz? - Powiodl wzrokiem po zebranych w Krolewskiej Radzie elfach. Siedzieli wsrod nich: Tathar, pierwszy doradca krolowej; Tomas, mieszaniec, wojenny wodz i Ksiaze Malzonek; Acaila, przywodca eldarow, ktorzy trwali na Kelewanie, dopoki nie odnalazl ich arcymag Pug i inni, w tym sam Pug i jego obecna towarzyszka, Miranda. Po chwili dlugiego milczenia stary krol spytal: -Dokad mamy pojsc? Kazesz nam wrocic na Polnoc, do naszych mniej goscinnych krewniakow? Tomas spojrzal na Puga, ktorego znal od dziecka, ktory byl mu przybranym bratem i sprzymierzencem podczas Wojen Rozdarcia Swiatow. W oczach starego druha wyczytal, ze i on zna prawde - nigdzie nie znalazlbys miejsca, gdzie moglyby sie schronic "dzikie" elfy. Nastepnie spojrzal na Acaile, ktorego wiedza i moc nigdy nie przestaly Puga zdumiewac, i nieznacznie podniosl palec. Acaila lekko pochylil glowe, a krolowa skwitowala to niedostrzegalnym prawie kiwnieciem. -Dlaczegoz mielibyscie odchodzic? - spytal wodz Eldarow, najstarszej rasy elfow, ktorzy byli najblizsi Smoczym Panom i ktorzy przechowywali ich wiedze i tradycje. - Po setkach lat izolacji odnalezliscie swoich utraconych krewniakow, nikt nie zamierza wam niczego narzucac, a wy jednak czujecie sie nieswojo. Czy wolno mi spytac o powod tego stanu rzeczy. Czerwone Drzewo westchnal ze znuzeniem w glosie. - Jestem juz stary... Uslyszawszy te slowa, Tathar, Acaila i kilku innych parsknelo smiechem, bez zlosliwosci, ale z nieklamanym rozbawieniem. -Zgoda, mam trzysta siedemdziesiat lat, a niektorzy z tu obecnych dwakroc wiecej, ale prawda tez jest, ze Knieja Edder w Ziemiach Polnocy to miejsce niezbyt przyjazne... pelno tam wrogow, a malo zywnosci. Wy tu nie macie o tym pojecia, bo Elvandar jest nad podziw zyzny... - Wspomnienia sprawily, ze zadrzal lekko. - Pomiedzy nami nie bylo zadnych Tkaczy Zaklec, nie uswiadczyles tam tez uzdrawiajacej magii tutejszej kniei. Tu wystarczy odpoczac i dobrze sie najesc, a pomniejsze rany same sie zamykaja, tam zgorzel usmiercala rownie wielu wojownikow, co strzaly wrogow. - Wyciagnal przed siebie zacisnieta piesc, a w jego glosie pojawil sie gniew. - Pogrzebalem zone i synow... Wedle miary mojego ludu, jestem bardzo stary... -I nadmiernie gadatliwy - szepnela Miranda do Puga. Z trudem stlumila ziewniecie. Pug wstrzymywal smiech. Slyszal emocje w slowach starego krola, ale - jak Miranda i inni - podczas minionych miesiecy wiele razy juz slyszal opowiesc o bitwach, bojach i utracie bliskich Earanorna. -Krolu... - odezwal sie Calin, starszy syn Aglaranny i dziedzic tronu. - Mysle, ze w ciagu ostatnich trzydziestu lat dalismy wam dostatecznie wiele dowodow naszej dobrej woli. Wasza zaloba i nas napelnila zalem - pozostali czlonkowie rady pokiwali zgodnie glowami - ale tutaj, po powrocie do kolebki naszej rasy, twoj lud ma najwieksze mozliwosci rozwoju. Podczas Wojen Rozdarcia i Wielkiego Powstania stracilismy wielu, ktorzy teraz przebywaja na Wyspach Blogoslawionych, ale dzieki umozliwieniu wam powrotu do Elvandaru, tez cos zyskalismy. W ostatecznym rozrachunku zyskala na tym cala rasa. Stary krol kiwnal glowa. -Zastanawialem sie juz nad przyszloscia mojego ludu. W jego glosie nie bylo juz slychac dumy. - Nie mam synow. - Spojrzal na Calisa. - Potrzebuje dziedzica. Do krola podszedl mlody wojownik glamredhelow i podal mu skorzane zawiniatko zwiazane rzemieniami. -Oto oznaka mojej godnosci - rzekl Czerwone Drzewo, rozwiazujac rzemienie. Elfy - nieskore do okazywania zdziwienia - pochylily sie teraz do przodu. Ujrzaly owiniety w skore nadzwyczaj piekny pas z jedwabistej tkaniny, ktora Pug uznal za cos znacznie cenniejszego niz zwykly jedwab, z wplecionymi klejnotami ulozonymi we wzor rownie niezwykly, co uderzajacy uroda. -Asle-thanath! - oznajmil krol glamredhelow. Pug przyjrzal sie pasowi, korzystajac ze wszelkich dostepnych mu sposobow percepcji. -Ta rzecz kryje w sobie moc! - szepnal do Mirandy. -Doprawdy? - spytala przekornie. Mag spojrzal na nia i zobaczyl, ze jego przyjaciolka powstrzymuje smiech. Po raz kolejny doznal wrazenia, ze dziewczyna wie moze znacznie wiecej, niz mu objawila. Acaila wstal ze swego miejsca i podszedlszy do starego krola, spytal: - Moge to obejrzec? Czerwone Drzewo podal mu pas. Przywodca eldarow przez chwile badal tkanine palcami, a potem zwrocil sie do Tathara: - To cudowna i magiczna rzecz. Czy wiedziales o tym, ze jest tutaj? Najstarszy z krolewskich Tkaczy Zaklec potrzasnal glowa. - A ty? Acaila parsknal smiechem, ktory Pug znal bardzo dobrze, bo czesto go slyszal podczas lat nauki spedzonych wsrod eldarow w Elvardeinie, blizniaczej kniei Elvandaru, ukrytej magicznie pod lodowa pokrywa na Kelewanie. Nie byl to smiech drwiacy, ale zaraz potem przywodca eldarow odezwal sie nie bez ironii w glosie: - W tym sek. Zwrocil sie w strone Czerwonego Drzewa, ktory lekko kiwnal glowa. Potem odwrocil sie, bo z kregu elfow otaczajacych Krolowa wystapil Tathar. Choc Acaila byl niewatpliwie najstarszym i najmadrzejszym z doradcow Aglaranny, Tathar sluzyl jej najdluzej. Gdy najstarszy z krolewskich Tkaczy Zaklec wzial pas i odwrocil sie, stajac przed Calinem, Earanorn przemowil: - Pas noszony byl w obecnosci wielkiej rady, a przekazywal go krol swemu synowi. Tak jak moj ojciec dal go mi, wyznaczajac mnie na swego dziedzica, tak ja daje pas tobie, Ksiaze Calinie. Ksiaze Elfow pochylil glowe i przyjal pas z rak Acaili. Pochylil sie i dotknal pasa czolem, mowiac: -Nic nie dorowna twojej szlachetnosci, panie. Przyjmuje go z pokora. I wtedy podniosla sie Aglaranna. -Nasz lud znow stal sie jednoscia. Prawdziwie jestes Aronem Earanornem. - Sklonila glowe przed starym wodzem. Zaraz potem pojawil sie za nim mlody elf z nowa szata i na polecenie Krolowej nalozyl ja na zbroje i futrzana oponcze, jakie Czerwone Drzewo nosil na modle swego ludu. - Uczynisz zaszczyt naszej radzie, jezeli zgodzisz sie zostac jednym z jej czlonkow. -To ja bede zaszczycony - odparl stary krol. Acaila wyciagnal reke i wskazal Earanornowi miejsce pomiedzy soba a Tatharem. Pug usmiechnal sie i mrugnal znaczaco do Mirandy. tokujac glamredhela przed soba, ale za Tatharem, madry przywodca eldarow uniknal na przyszlosc niecheci Czerwonego Drzewa. Duma starego krola musiala ustapic jedynie przed Tatharem. Miranda kiwnieciem glowy odwolala Puga na bok, a kiedy odeszli od miejsca, gdzie toczyla sie dyskusja, zapytala wprost: -Jak dlugo to potrwa? Pug wzruszyl ramionami. - Lud Czerwonego Drzewa trafil tu po raz pierwszy okolo trzydziestu lat temu, mniej wiecej dwadziescia lat po tym, jak ja i Galain natknelismy sie na nich po upadku Armengaru. -I od trzydziestu lat spieraja sie, kto ma komu przewodzic? -spytala Miranda z niedowierzaniem. -Dyskutuja - poprawil ja Tomas, ktory w tejze chwili stanal obok nich. - Chodzcie za mna. Poprowadzil Puga i Mirande do swej prywatnej kwatery, oddzielonej od dworu Krolowej zrecznie ulozonymi i przygietymi galeziami. Z drugiej strony rozciagal sie widok na caly - osadzony na drzewach - Elvandar. -Czys ty kiedykolwiek zdolal do tego przywyknac? - spytal Pug. Zadajac to pytanie, spojrzal z uwaga na twarz przyjaciela, po raz kolejny znajdujac na obco rzezbionym obliczu wysokiego wojownika rysy twarzy swego przybranego brata. Od odzianego w ceremonialne szaty Tomasa bily moc i sila. Wojenny wodz elfow spojrzal swymi bladoblekitnymi, niemal pozbawionymi koloru oczami na lezace przed nimi dziedziny elfow. -Z trudem... - odpowiedzial. - Ale ten widok zawsze porusza mnie do glebi. -Ten widok potrafilby poruszyc kazda zywa istote - dodala Miranda. Byl wieczor i Elvandar rozswietlaly setki ognisk, z ktorych jedne plonely na ziemi, inne zas na specjalnych platformach pomiedzy drzewami. Ciemnosci rozjasnialy lampy - te jednak, zamiast, jak w innych miastach, swiecic na zolto, rzucaly lagodna, jasnoblekitna poswiate. Byly to elfie sfery - po czesci blask swoj zawdzieczaly naturze, po czesci magii - i nigdzie indziej ich nie znano. Swiecily takze i same drzewa - z konarow lal sie lagodny blask, a kazde otaczala lekka, zielonawa lub blekitna mgielka, jakby swiecily tez liscie. Gdy Tomas odwrocil sie ku staremu druhowi, jego czerwona, obszywana po brzegach zlotem szata zamigotala. -Czas, bym wdzial swoja zbroje, przyjacielu. -I to juz niedlugo - odrzekl Pug. -Kiedy swietowalismy zwyciestwo pod Sethanonem - odezwal sie Tomas nie bez zalu w glosie - zywilem nadzieje, ze juz z tym skonczylismy. -Wszyscy tak mysleli. Ale my wiedzielismy, ze wczesniej czy pozniej Pantathianie przyjda po Kamien Zycia. - Mag zmarszczyl czolo, jakby chcial cos dodac, ale powstrzymal sie po namysle. - Jak dlugo twoj miecz bedzie tkwil w Kamieniu, tak dlugo nie zdolamy sie rozprawic ostatecznie z Valheru... zdolalismy jedynie zyskac na czasie. Tomas nie odpowiedzial, ale przez chwile jeszcze patrzyl nad porecza na ognie Elvandaru. -Wiem - odrzekl wreszcie. - Nadszedl czas, aby wydobyc miecz i skonczyc to, cosmy zaczeli. - Swego czasu wysluchal z zainteresowaniem opowiesci Mirandy o tym, co wespol z jego synem odkryla podczas ostatniej podrozy na poludniowy kontynent. Tathar, Acaila i inni Tkacze Zaklec wypytywali ja potem calymi miesiacami, usilujac wydobyc z niej najdrobniejsze szczegoly. Dziewczyna tracila juz cierpliwosc, a dlugowieczne elfy nieustannie badaly sprawe i nigdy ich to nie nuzylo. Gwar glosow oznajmil nadejscie Aglaranny, ktora wespol z reszta orszaku postanowila odwiedzic malzonka w jego prywatnej kwaterze. Weszli Aglaranna, Tathar, Acaila, Czerwone Drzewo i Calin. Miranda i Pug pochylili glowy, Krolowa zbyla jednak to gestem dloni. -Koniec ceremoniom, przyjaciele. Przyszlismy tu, aby omowic wazne sprawy w scislym gronie. -Dzieki bogom - westchnela Miranda. Na twarzy Czerwonego Drzewa pojawil sie grymas niecheci. - Nie za bardzo znam sie z twoja rasa... pani... - dodal, spojrzawszy na Acaile, ktory podsunal mu wlasciwe slowo wymawiajac je cicho i katem ust. - Ale sklonnosc do pochopnych dzialan, jaka zaobserwowalem u ludzi... jest nie do przyjecia. -Pochopnych? - zachnela sie Miranda, nie kryjac zdumienia. -Mosci krolu - odezwal sie Pug. - Od piecdziesieciu juz lat badamy Pantathian. Stary elf wzial w dlon podany mu puchar wina. - No, to chyba powinniscie juz poznac wrogow... choc troche. Pug zrozumial nagle, ze wodz glamredhelow mial swoje wlasne poczucie humoru. Jego dowcip nie byl tak ironiczny jak Acaili, ale rownie ciety. -Przypominasz mi Martina od Dlugiego Luku - usmiechnal sie arcymag. Na twarzy Czerwonego Drzewa tez pojawil sie usmiech, co nieoczekiwanie odjelo mu wieku. - To czlowiek, ktorego polubilem. -Gdzie podziewa sie Martin? - spytal Tomas. -Tu jestem - rozlegl sie glos bylego Diuka Crydee, ktory nadchodzil po schodach z dolu. - Nie poruszam sie juz tak sprezyscie jak dawniej. -Ale nadal radzisz sobie doskonale z lukiem - rzekl Czerwone Drzewo. - Jak na czlowieka... - dodal po chwili. Martin byl najstarszym z ludzi, ktorych stary wodz moglby nazwac przyjaciolmi. Mial niemal dziewiecdziesiat lat, choc wygladal co najwyzej na siedemdziesieciolatka. Trzymal sie prosto. Jego bary i piers wciaz byly szerokie, choc ramiona i nogi nie tak muskularne jak kiedys. Ciemna karnacja skory niegdysiejszego mysliwca czynila ja podobna do dobrze wyprawionego, pooranego zmarszczkami rzemienia, a wlosy byly juz zupelnie biale. Oczy starego zachowaly jednak czujny wyraz i Pug zrozumial, ze mimo uplywu lat Martin nie utracil nic ze swej bystrosci. W niczym nie przypominal niedoleznego starca. Magia Elvandaru, choc nie mogla mu przywrocic mlodosci, pomagala mu zachowac dawna zywotnosc i sprawnosc. Martin kiwnal glowa Mirandzie i usmiechnal sie lekko. - Znam edhelow - powiedzial, uzywajac terminu, jakiego elfy uzywaly na okreslenie wlasnej rasy - i wiem, ze ich poczucie humoru jest czesto niezrozumiale dla ludzi. -Podobnie jak ich zmysl czasu - mruknela Miranda. I zerknela na Puga. - Od blisko roku powtarzasz, ze "cos z tym trzeba zrobic"... i ze "musimy nam znalezc Czarnego Macrosa"... ale w sumie siedzimy na miejscu i robimy niewiele... Pug zmarszczyl brwi. Wiedzial, ze Miranda byla znacznie starsza, niz na to wygladala - podejrzewal, iz byla starsza nawet od niego - czesto jednak okazywala niecierpliwosc, co go mocno dziwilo. Zastanowil sie, co jej odpowiedziec. -Macros zostawil nam rozmaite rzeczy - rzekl w koncu - biblioteke, zbior komentarzy... i nawet, w pewnym stopniu, swoja moc... nic jednak nie zastapi nam jego doswiadczenia. Jezeli ktokolwiek jest w stanie pomoc nam w rozwiklaniu tajemnicy, jaka kryje sie za wydarzeniami ostatnich kilku lat na Novindusie, to tylko on. - Pug stanal przed Miranda i spojrzal jej w oczy. - Nie umiem sie oprzec uczuciu, ze za wszystkim, o czym wiemy, czaja sie moce znacznie wieksze i bardziej tajemnicze, niz sie mozemy spodziewac. - I nagle w jego glosie pojawily sie nutki kpiny. - Myslalem tez, ze nawet ty potrafisz wyobrazic sobie, iz ktos siedzacy nieruchomo niekoniecznie oddaje sie lenistwu... czasami po prostu rozmysla. -Wiem - odpowiedziala Miranda - ale ostatnio czuje sie niczym kon, ktorego zbyt dlugo trzyma sie na starcie. Musze sie czyms zajac! -No to mamy problem - zwrocil sie Pug do Tomasa. Tomas kiwnal glowa, patrzac na najstarszych i najmadrzejszych czlonkow Krolewskiej Rady. - A coz mozemy zrobic? -Kiedys odnalezlismy Macrosa - rzekl Pug z namyslem w glosie - przeszukujac Sale Umarlych. Czy nie byloby dobrze raz jeszcze tam zajrzec? Tomas potrzasnal glowa. - Nie... nie sadze. A ty uwazasz to za dobry pomysl? -Nie... - odrzekl mag. - Chyba nie. Nie mam nawet pojecia, co bysmy powiedzieli Lims-Kragmie, gdyby raz jeszcze przyszlo nam przed nia stanac. Wiem teraz wiecej niz wtedy, ale w sprawach natury bogow i tych, co dzialaja w ich imieniu nadal jestem ignorantem. Tak czy inaczej, to jak czepianie sie slomki. -Arcymag umilkl na chwile, wyraznie poirytowany wymuszona bezczynnoscia i swoja niewiedza. - Nie - powiedzial w koncu. -Badanie swiata umarlych byloby strata czasu. -Nie sa to sprawy - odezwal sie Acaila - ktore moglby zrozumiec ktos o ograniczonej dlugosci zywota. Pozwol mi jednak, mosci magu, zadac sobie pytanie: dlaczegoz to szukanie Macrosa w Salach Umarlych mialoby byc strata czasu? -W rzeczy samej... nie wiem. To tylko przeczucie, nic wiecej. Dalbym glowe, ze Macros zyje. - I wyjasnil zebranym, ze kiedy ostatnio szukali Czarnoksieznika, Gathis, obecny majordomus Puga i niegdysiejszy Macrosa, opowiedzial im o laczacej go z bylym panem wiezi... i zapewnieniu, ze wiedzialby o smierci Macrosa. - Ja tez - zakonczyl opowiesc Pug - podczas kilkunastu ostatnich lat miewalem uczucie, ze Macros nie tylko zyje, ale... -Co? - spytala Miranda, ktora w tej chwili wygladala juz na mocno poirytowana. -...ze jest gdzies... niedaleko - wzruszyl ramionami Pug. -To mnie wcale nie dziwi - rzucila oskarzycielsko. -Dlaczego? - spytal Martin nie bez rozbawienia w glosie. Miranda spojrzala przez porecz na swiatla Elvandaru. - Poniewaz doswiadczenie mnie nauczylo, ze za najbardziej rozpowszechnionymi "legendarnymi postaciami" kryja sie najczesciej dobrze skonstruowane lgarstwa, ktore zamiast ukazac nam ich prawdziwa wartosc i znaczenie, przeznaczono do tego, by nas przekonac o ich wielkosci. Na lawie obok Tomasa usiadla Aglaranna. - Wiesz, Mirando - odezwala sie Krolowa, lyknawszy nieco wina z pucharu - kiedy cie slucham, dochodze do wniosku, ze ostatnio niemal wszystko cie irytuje. Miranda na chwile wbila wzrok w podloge, a kiedy znow spojrzala na Aglaranne, byla juz osoba opanowana. -Zechciej wybaczyc, pani, moja niecierpliwosc. My, Keshanie, nauczylismy sie, ze wyglad, pozycja spoleczna i dworska ranga niewiele czasami maja wspolnego z prawdziwym znaczeniem czy wartoscia czlowieka. Wielu zaszlo wysoko dzieki swemu urodzeniu, podczas gdy inni, znacznie wiecej od nich warci, nigdy nie osiagna ich pozycji i przez cale zycie skazani sa na wykonywanie podrzednych zadan. A jednak ci "wielcy" panowie nie zdaja sobie nawet sprawy z tego, ze swoja pozycje osiagneli tylko i wylacznie dzieki urodzeniu. - Skrzywila sie. - Uwazaja niekiedy, iz sa darem bogow dla tego swiata... W przeszlosci... czesto spotykalam takich ludzi. I obawiam sie, ze niewiele mi juz zostalo cierpliwosci dla nich. -Coz... - odezwal sie Tomas. - Przyznaje, ze Macros stworzyl swa legende, by chronic wlasna prywatnosc, ale jednoczesnie, jako ten, ktory wiecej niz raz stawal u jego boku, musze zaswiadczyc, ze ta legenda jest tylko cieniem jego prawdziwej mocy. Nie gdzie indziej, tylko w tej kniei, stawil czolo tuzinowi tsuranskich Wielkich, i choc wspierali nas nasi Tkacze Zaklec, przeciwko tamtym magom wystapil samotnie, unicestwil ich dzielo i zmusil do panicznej ucieczki. Jest jedynym czlowiekiem, ktory moze przeciwstawic sie Upiorom. Posiada zdumiewajaca moc. -I dlatego wlasnie - kiwnal glowa Pug - musimy go znalezc. -Gdzie zaczniemy? - spytala Miranda. - W Korytarzu? -Nie sadze - odpowiedzial mag. - W Korytarzu Swiatow zyje zbyt wiele istot, ktore chetnie sprzedadza informacje, komu popadnie, a nie wszystko, co ci tam wcisna, jest prawdziwe - dodal sucho. Usiadlszy naprzeciwko Krolowej, dodal: - Myslalem o tym, by udac sie do Wiecznego Miasta i wypytac Wladce Upiorow, ktorego tam uwiezilismy. -Watpie, czy on wie cos wiecej niz to, co z niego wydobylismy za pierwszym razem - wzruszyl ramionami Tomas. - Byl tylko narzedziem. -A pomysleliscie o tym - odezwal sie Acaila - ze ow Czarnoksieznik moze kryc sie gdzies na Midkemii? -Nie - rzekl Martin. - A dlaczego mielibysmy to robic? -Z powodu "przeczuc" Puga - odparl eldar. - Nie lekcewazylbym ich. Takie przeczucia czesto bywaja sposobem, w jaki nasz umysl podpowiada nam, ze cos przeoczylismy albo czegos nie przemyslelismy dostatecznie gleboko. -To prawda - potwierdzil Earanorn, odgryzajac kes soczystego czerwonego jablka. - W dziczy czesto polegamy na instynkcie... Ci, co odrzucaja jego ostrzezenia, wracaja zwykle do domow bez zdobyczy albo zostaja na zawsze na polu bitwy. - I spojrzawszy na Puga, spytal: - Gdzie najczesciej czules obecnosc Macrosa? -Moze sie to wam wydac dziwne - odpowiedzial Pug - ale w Stardock. -Nigdy mi tam nic nie mowiles - rzucila Miranda niemal oskarzycielskim tonem. -Bo mnie czesto... rozpraszalas - usmiechnal sie Pug. Miranda miala dosc przyzwoitosci, by sie w tym momencie zaczerwienic. -Ale moglbys choc cos napomknac... w niektorych chwilach. Pug wzruszyl ramionami. - Lekcewazylem to, wychodzac z zalozenia, ze w moim domu zebralem jego pergaminy i tomy o najwiekszej mocy... Kiedy je studiowalem, czesto czulem sie tak, jakby zagladal mi przez ramie. -Jest jeszcze sprawa tego artefaktu, ktory przywieziono z poludniowego kontynentu - odezwal sie Tathar. -Tkacze Zaklec czuja, ze jest w nim cos obcego - powiedziala Aglaranna. -Niewatpliwie - zgodzil sie Tomas - i to cos wiecej niz skaza po Pantathianach. Jest w nim cos, co nawet Valheru uznaliby za obce. -Czegos jednak nie rozumiem - odezwal sie Martin. -Czego, stary przyjacielu? - spytal Calin. -W calej tej sprawie, ktora zaczela sie, gdy tsuranski statek rozbil sie u wybrzezy Crydee, nikt nie zadal jednego waznego pytania. -Ktorym jest? - spytal Acaila. -Dlaczego te wszystkie spiski, plany i intrygi zawieraja tyle zniszczenia i chaosu? -Bo taka byla natura Valheru - rzekl Tomas. -Ale przeciez - sprzeciwil sie Martin - nigdy nie zetknelismy sie ze Smoczymi Panami... Mielismy do czynienia jedynie z ich agentami, Pantathianami, i z tymi, ktorych Weze oszukaly i zwiodly. -Mysle, ze dosc juz mielismy dowodow na zdradziecka nature Pantathian - rzekl Pug, zbywajac spostrzezenie Martina. -Nie zrozumiales, co chce powiedziec. Chodzi mi o to, ze wiele zjawisk nie ma zadnych racjonalnych przyczyn. Podczas ostatnich lat snulismy rozmaite przypuszczenia i wyciagalismy wnioski, ze Pantathianie postepuja w pewien okreslony sposob, ale nigdy nam nie przyszlo do glow, by zastanowic sie, dlaczego oni reaguja tak, a nie inaczej. -Przyznam sie - rzekl Pug - ze to przeoczylem. Nadal jednak nie pojmuje, o co ci chodzi. -Bo nie sluchales z nalezyta uwaga - wtracila Miranda. Stanawszy przed Martinem, wsparla sie pod boki. - Trzeba przyznac, ze jest cos w tym, co mowisz... Stary lucznik kiwnal glowa. Zwracajac sie do Tathara, Acaili i Czerwonego Drzewa, powiedzial: - Poprawcie mnie, jezeli sie myle. Dysponujecie moca, jakiej nie umiem sobie nawet wyobrazic - zaczal, zwracajac sie do Puga i Tomasa. - Ja jednak spedzilem wiekszosc zycia tu, na Zachodzie, i tradycje oraz sztuke edhelow znam, ide o zaklad, nie gorzej od innych. -Wiesz o tym wiecej niz ktokolwiek z zyjacych - orzekl Tathar. -Legendy i podania edhelow - ciagnal Martin - mowia cos o Starozytnych. Najszlachetniejsza Krolowo - zwrocil sie do Aglaranny - dlaczego uzywacie tego okreslenia? Krolowa przez chwile zastanawiala sie nad odpowiedzia. -Wynika to z tradycji. Kiedys wierzono, ze wymawianie prawdziwej nazwy Valheru sciaga ich uwage na niebacznego mowce. -Przesad? - odezwala sie Miranda. Martin spojrzal na Tomasa. - Przesad? - powtorzyl pytanie. -Wieksza czesc wspomnien, jakie zostaly mi dane - odpowiedzial Tomas - jest niezbyt wyrazna, a i to, co pamietam dobrze, to wspomnienia innej istoty. Dzielimy ze soba wiele, ale rownie wiele pozostaje dla mnie tajemnica. Niektorym z eldarow dano kiedys moc przyzywania nas przez glosne wymawianie naszych imion. Moze stad wzielo sie to wierzenie. Martin chyba lepiej niz ktokolwiek inny, z wyjatkiem Puga, rozumial dziwna, dwojaka osobowosc Tomasa. Znal tego na poly obcego czlowieka, od kiedy Tomas i Pug byli wyrostkami w Crydee, i obserwowal bacznie proces, podczas ktorego zbroja Smoczego Wladcy Ashen-Shugara przeksztalcila Tomasa w dziwna istote, jaka byl dzis - nie czlowieka, nie Smoczego Wladce, ale osobliwy stop obu osobowosci. -Co o tym sadzisz, Acailo? - spytal Tomas. Stary elf kiwnal glowa. - Tak mowia stare legendy. My, ktorzysmy byli pierwszymi sposrod niewolnikow Valheru, moglismy sie z nimi komunikowac. Moglo to sie pozniej przeksztalcic w zwyczaj nie wymawiania ich imion na glos. -Ale o co ci chodzi? - spytala Miranda Martina. Ten wzruszyl ramionami. - Nie jestem do konca pewien... lecz wydaje mi sie, ze opieramy sie na przypuszczeniach i jezeli ktores z nich jest bledne, ryzykujemy, ze caly nasz gmach domyslow zawali nam sie kiedys na lby. - Spojrzal Mirandzie prosto w oczy. - Wrocilas z ziemi lezacej po przeciwnej stronie swiata z artefaktami, ktore najwyrazniej sa dzielem Starozytnych. Pug i Calis twierdza, ze zostaly one "skazone" i nie sa tym, czym sie wydaja i czym byc powinny. Acaila kiwnal glowa. - Nie sa czyste. O naszych bylych panach wiemy dosc, by wyczuc, ze tych przedmiotow dotknela inna dlon. -Spiewaja do was? - podsunal Pug. -Owszem, jakby byly czescia Valheru - odpowiedziala Aglaranna. -Ale czyja byla ta obca dlon? - spytal Martin. -Trzeciego gracza - rzekl Pug, spogladajac na Mirande. - Mysle, ze Calis mial na mysli demona. Martin kiwnal glowa. - Ja tez tak uwazam. Pomyslmy teraz, czy nie moze byc tak, ze Pantathianie nie sa narzedziem Starozytnych, ale wykorzystuja je te demony? -To by wyjasnialo kilka spraw - odpowiedzial Tomas. -Jakich na przyklad? - spytal Czerwone Drzewo, upiwszy lyk wina. -A chocby i Upiory - odpowiedzial Pug. -A to jakim sposobem? - zdziwil sie Acaila. -Nie jest mozliwe, by sie sprzymierzyly z moim rodzenstwem - odrzekl Tomas. Niekiedy, gdy sie zamyslil, mowil o Valheru jako o swoich braciach i siostrach. -A jeszcze mniej prawdopodobne jest, by Valheru uzyli ich jako swoich narzedzi - uzupelnil Acaila. - Legendy podaja, ze Upiory byly zawsze rywalami Valheru, gdziekolwiek skrzyzowaly sie ich sciezki. -A jednak - odezwal sie Pug - swego czasu nie zastanowilismy sie nalezycie nad osobliwoscia tego aliansu. -Mielismy... pelne rece roboty - odparl Tomas z niklym usmiechem. Pug zmarszczyl brwi w niemym zapytaniu. -Podczas Wojen Rozdarcia Swiatow - dodal usmiechniety Tomas. Mag rowniez sie rozesmial. - Rozumiem, o co ci chodzi, ale dlaczego nie pomyslelismy o tym wczesniej? Teraz z kolei Tomas zrobil zdziwiona mine. - A wiesz, ze nie mam pojecia. Zalozylismy chyba, ze obecnosc Pana Upiorow w Wiecznym Miescie i ich Lorda pod Sethanonem byly czescia wysilkow Valheru, by nas zatrzymac albo odwrocic nasza uwage od istoty sprawy. Zalozylem, ze Pantathianie potrafia sie jakos dogadac z tymi stworami... -Tomasie - przerwal mu Acaila - masz wspomnienia, nieco wiedzy i wielka moc, ale brak ci doswiadczenia. Nie masz jeszcze stu lat, a zdobyles moc, na opanowanie jakiej malo byloby i pieciokrotnie dluzszego czasu. - Powiodl wzrokiem po zebranych. - Kiedy mowimy o istotach takich jak Valheru czy Upiory, jestesmy jak dzieci. Gdy usilujemy pojac ich pobudki albo odgadnac cel ich poczynan, mozemy sie opierac wylacznie na przypuszczeniach. -Owszem - odparl Pug - ale niestety nie mozemy sobie pozwolic na bierne czekanie. Musimy odkryc, kto i po co zamierza zawladnac Kamieniem Zycia, i polozyc kres swiatu, jaki znamy. -Wszystko to sprowadza sie do jednego - odezwala sie Miranda. - Niewiele wiemy i musimy odnalezc Macrosa Czarnego ... a wy jak do tej pory nie wpadliscie nawet na pomysl, gdzie zaczac poszukiwania. -No... nie - odparl Pug, jakby sie poddawal. -Moze - podsunal Acaila - zamiast szukac miejsca, powinniscie zaczac rozgladac sie za osoba? -Co chcesz przez to powiedziec? - spytal zaskoczony mag. -Mowiles o tym - przypomnial mu stary elf - ze masz wrazenie, iz Macros jest blisko. Moze nadszedl czas, bys skupil sie na tym przeczuciu... poszukal, gdzie jest najsilniejsze... ono zas zawiedzie cie do osoby Macrosa. -Nie wiem, jak tego dokonac. -Uczyles sie ode mnie, choc prawda, ze krotko. Wielu jeszcze rzeczy musimy cie nauczyc. Pozwol, ze teraz pokaze cos tobie i Mirandzie. Pug spojrzal na towarzyszke, ktora skinela glowa. -Mam isc z wami? - spytal Tomas. Acaila spojrzal na wojennego wodza Elvandaru i potrzasnal glowa. - Sam bedziesz wiedzial, kiedy nadejdzie pora, Tomasie. -Musimy oddalic sie na polane kontemplacji - Acaila zwrocil sie do pozostalych czlonkow Rady. - Tatharze, jesli laska, chetnie skorzystam z twojej pomocy. Stary doradca Krolowej sklonil sie przed wladczynia. -Pani, czy wolno mi odejsc? Aglaranna kiwnela glowa i cala czworka szybko sie oddalila. Zeszli po platformach tworzacych elfie miasto na poziom gruntu, gdzie plonely wielkie ogniska, na ktorych warzono strawe. Opusciwszy serce Elvandaru, szli w milczeniu, az trafili na spokojna polane. Tu zlozyli sobie przysiege wiernosci Tomas i Aglaranna, tu odbywaly sie najwazniejsze elfie uroczystosci. -To dla nas zaszczyt - odezwal sie Pug. -To koniecznosc - poprawil go Acaila. - Nasza magia w tym miejscu jest najsilniejsza, a podejrzewam, ze bedzie nam potrzebna cala... jezeli macie przezyc. -Tomas opowiadal mi o waszej poprzedniej podrozy do Sal Umarlych, przez wejscie Nekropolii Bogow. Mamy co prawda inna koncepcje Wszechswiata i jego porzadku, ale wasza rozumiemy na tyle, by pojac, ze na przezycie takiej podrozy pozwolila nam moc Tomasa. -Ocknalem sie z ogniem w plucach i uczuciem, ze przemarzlem do szpiku kosci - wyznal Pug. -Nie mozecie wejsc za zycia do Krolestwa Smierci - rzekl Acaila - chyba ze sie do tego przygotujecie... niemalym kosztem. -Mamy wrocic do sal Lims-Kragmy? - spytal mag. -Mozliwe, ze tak - odpowiedzial Acaila. - Dlatego wlasnie musimy przygotowac sie do tego przedsiewziecia tutaj. W rozmaitych swiatach czas plynie inaczej... tyle przynajmniej nauczyla nas wedrowka naszego Mistrza przez wymiary. Mozecie odejsc na kilka godzin, ale odczujecie wasza nieobecnosc, jakby trwala lata. Oddalicie sie na kilka miesiecy, a odniesiecie wrazenie, jakby nie bylo was kilka minut. Nie sposob okreslic, co sie naprawde stanie. Jakkolwiek bedzie, na jakis czas bedziecie musieli opuscic wasze ciala. Tathar i ja jestesmy tu po to, by zachowac je przy zyciu i upewnic sie, ze po waszym powrocie beda gotowe na ponowne przyjecie waszych osobowosci. Zadbamy o wasze zycie. -Doceniamy wasze wysilki - odpowiedziala Miranda. Pug odwrocil sie ku towarzyszce i zobaczyl na jej twarzy wyraz niepewnosci. -Mozesz zostac - powiedzial. -Nie moge - odparla. - Juz wkrotce zrozumiesz. -Kiedy? - spytal. -Wkrotce - powtorzyla. -Co trzeba zrobic? - zwrocil sie Pug do Acaili. -Polozcie sie. Zrobili, co im kazal. - Przede wszystkim - odezwal sie stary elf - musicie zrozumiec to, co mowilem o uplywie czasu. To wazne, bo gdy opuscicie swe cialo, nie wolno wam go tracic. Jezeli stracicie tam chocby godzine, na Midkemii moga uplynac miesiace, a sami wiecie, jak szybko nadciaga wrog. Po drugie, cialo podaza za duchem. Kiedy wrocicie, moze sie okazac, ze trafiliscie gdzie indziej. Jezeli wszystko pojdzie tak, jak sie spodziewamy, przybedziecie tam, gdzie trzeba, a Tathar i ja dowiemy sie o tym, poniewaz albo obudzicie sie tutaj, albo wasze ciala znikna nam z oczu. Ostatnia rzecz... nie mozemy wam pomoc w niczym, co sie tyczy waszego powrotu. Musicie wrocic w oparciu o wasza sztuke i umiejetnosci. Jezeli wam sie nie powiedzie, bedziemy o tym wiedziec, bo wasze ciala umra .tutaj, pomimo naszych wysilkow. Nasza sztuka moze zrobic dla was tylko tyle. A teraz zamknijcie oczy i sprobujcie zasnac. Doswiadczycie rozmaitych wizji. Pierwsze wydadza wam sie snami... ale w miare uplywu czasu beda coraz bardziej realne. Wstaniecie, kiedy was wezwe. Pug i Miranda zamkneli oczy. Arcymag slyszal, jak stary Tkacz Zaklec eldarow zaczal magiczny spiew. W slowach zaklecia bylo cos usypiajaco znajomego, ale nie potrafil ich rozpoznac. Czul sie jak ktos, kto slyszy slowa piosenki, ktore zapomina sekunde pozniej. Wkrotce juz snil o Elvandarze. Widzial nikly, magiczny blask otaczajacych go drzew, jakby lezal z otwartymi oczami. Jawily mu sie niczym migotliwe kolumny kolorow, blekitu, zieleni, zlota, bieli, czerwieni i zolci. Niebo bylo czarne jak najbardziej mroczny tunel pod gorami. Spojrzawszy w "glab" tego tunelu zobaczyl iskierki tanczacych w pustce kolorow. Nie zdawal sobie sprawy z uplywu czasu, dopoki nie zobaczyl tanczacych na niebie duchow gwiazd. Wkrotce tez zdal sobie sprawe z tego, ze wszystko przenika dziwny, odlegly, a wysoki dzwiek... tez znajomy, choc nie rozpoznal go do konca. Czas przemykal obok niego i wkrotce Pug pograzyl sie w dziwnym stanie, jakiego nigdy wczesniej nie doswiadczyl. Otworzyla sie przed nim struktura wszechswiata, nie tylko w ksztaltach czy chocby w iluzji materii i czasu, ale w samej istocie rzeczywistosci. Zastanawial sie, czy nie oglada przypadkiem owego "budulca", o ktorym mowil mu kiedys Nakor, podstawowych czasteczek, z jakich zbudowano wszelaka materie. Jego umysl unosil sie coraz wyzej i wkrotce odkryl, ze wedle woli moze sie przenosic z miejsca na miejsce. Z drugiej strony wyczuwal, ze wciaz lezy na polanie w Elvandarze. Cos jednak zmienilo sie w jego ciele - doznal wrazenia, ze przeplywaja przezen obce moce i dziwne uczucia... Nigdy wczesniej, od czasu swego pobytu w Wiezy Prob, wysoko nad Zgromadzeniem na odleglym Kelewanie, nie czul sie tak zwiazany z otaczajacym go swiatem. Wspominajac tamte chwile, odwrocil sie i spojrzal ,,z gory" na Midkemie. I nagle okazalo sie, ze plynie na wysokosci wielu mil nad najwyzszymi szczytami Krolestwa, patrzac z gory na morza i linie brzegowa, widoczne niby na mapie. Ziemie i morza odbieral nie jak martwe obszary, ale jak zywe istoty, od ktorych bily moc i piekno. Zmieniwszy nieco percepcje, poczul, ze moze ujrzec kazda plywajaca w morzu rybe. "Jak wspaniale jest byc bogiem!" pomyslal. -Pug! - uslyszal odlegle wolanie. Natychmiast stracil zdolnosc wszechwidzenia. - Znajdz Macrosa! I nie trac czasu! Rozejrzawszy sie dookola, zobaczyl, ze kazdy byt w tym swiecie ma swoja energie, linie sily, ktora zaczyna sie w Kamieniu Zycia w Sethanonie, wiazacego wszystko na Midkemii w jedna calosc. Czas mijal, jedne linie znikaly wraz ze smiercia swoich istot, inne zas wystrzelaly z niego niczym paczki, pojawiajac sie wraz z narodzinami nowego zycia. Kamien wygladal jak pulsujaca fontanna energii, personifikacja zycia... tak piekna, ze Pugowi zaparlo dech w piersiach. Pomiedzy miliardami niteczek szukal jednej, od dawna mu znanej. Stracil poczucie czasu i nie wiedzial juz, czy minal rok, czy kilka godzin... ale w koncu ujrzal cos, co wydalo mu sie znajome... "Czarnoksieznik!" - pomyslal, wpatrujac sie w ta pulsujaca niteczke zycia. Mocna, wyrozniajaca sie wsrod innych. Skupil na niej swoja uwage. Osobliwoscia bylo to, ze nic istniala jednoczesnie w dwu miejscach. -Wstan! - zagrzmiala wladcza komenda... i Pug usluchal. Zobaczyl przed soba Tamara i Acaile, wygladali jednak inaczej. Oni byli istotami skladajacymi sie z prymitywnej materii i doskonalej energii, on zas bytem zlozonym glownie z wzmozonej percepcji i nieograniczonej mocy. Spojrzal na Mirande... i ujrzal istote o oszalamiajacej pieknosci. Nie miala na sobie odziezy, ale jej cialo pozbawione bylo wszelkich sladow plci. Zamiast znanych mu piersi i bioder miala gladkie, smukle ksztalty, a w pozbawionej rysow, owalnej twarzy zamiast oczu plonely dwa swiatelka. Tam, gdzie powinny nabrzmiewac chetne do pocalunkow wargi, znajdowala sie waska szczelina - nie uslyszal tez jej glosu, ktory zabrzmial wprost w jego glowie. -Pug? - spytala. -Owszem, to ja - odpowiedzial. -Czy wydaje ci sie tak samo dziwna, jak ty mnie? - spytala. -Wygladasz oszalamiajaco - odpowiedzial zgodnie z prawda. I nagle ujrzal siebie jej oczami - byl tak samo pozbawiony wszelkich oznak plci. Patrzyli na siebie jakby z wysoka, oboje promieniowali energia, ktora przez nich przeswiecala. Nie mieli organow plciowych, zebow czy paznokci. -Teraz widzicie swoje dusze - uslyszeli dobiegajacy z daleka glos Acaili. - Zerknijcie w dol. Kiedy to uczynili, ujrzeli swoje ciala, lezace na trawie i pograzone we snie. -Nie traccie czasu - przypomnial im Acaila. - Podazajcie za nicia, ktora zawiedzie was do Macrosa, bo im dluzej przebywacie poza swoimi cialami, tym trudniej bedzie wam do nich wrocic. Utrzymamy was przy zyciu i gdy nadejdzie pora powrotu, wystarczy, ze tego zapragniecie. Wasze ciala pojawia sie tam, gdzie beda wam potrzebne - powtorzyl. - I niech bogowie maja was w swej pieczy. -Rozumiemy - poslal mu odpowiedz Pug. - Gotowa? - spytal Mirande. -Owszem - odparla. - Dokad sie udajemy? Bez namyslu pokazal jej nic Macrosa. -Podazymy tym sladem. -Ciekawe, dokad nas zaprowadzi - powiedziala, gdy siegnal ku niej umyslem i "wzial ja za reke", pociagajac za soba wzdluz nici. -Nie wyczuwasz? - zdziwil sie. - Wiedzie nas do pewnego szczegolnego miejsca... czego sie zreszta spodziewalem. Podazajac za nia, trafimy do Niebianskiego Miasta. Udajemy sie do siedziby bogow! Rozdzial 6 INFILTRACJA Calis wyciagnal dlon przed siebie.Erik kiwnal glowa i dal znak swojemu plutonowi. Nisko pochyleni ludzie ruszyli do rowu, trzymajac glowy ponizej krawedzi jaru, ktorym skradali sie ku nieprzyjaciolom. Mial powyzej uszu tych cwiczen, a jednoczesnie zimno mu sie robilo na mysl, ze moze podczas nich jego ludzie wycisneli za malo potu. Podczas szesciu miesiecy, jakie uplynely od dnia, kiedy wyprawil sie w gory z pierwsza grupa zolnierzy, wyszkolil okolo tysiaca dwustu ludzi, na ktorych mogl w pelni polegac - byli twardzi i potrafili sobie sami radzic w kazdych warunkach. Mial jeszcze druga grupe, skladajaca sie z szesciuset ludzi. Tym niewiele brakowalo do lotnosci i samowystarczalnosci pierwszych, wymagali jednak jeszcze ostatecznego szlifu. Grupa szkoleniowa, z ktora obecnie cwiczyl, budzila w nim najwiecej obaw. Podejrzewal, ze ci ludzie nigdy nie stana sie zolnierzami, jakich trzeba bylo, by przetrwac zblizajaca sie wojne. Kiedy Alfred klepnal go w ramie, Erik sie odwrocil. Kapral wskazal jednego z ludzi w glebi jaru, ktory ze wzgledu na obolale kolana nie poruszal sie na zgietych nogach, jak mu wielokrotnie pokazywano. Erik kiwnal glowa i Alfred natychmiast skoczyl, chwytajac nieudacznika w pol i zwalajac go na ziemie. Ostre kamienie obu daly sie we znaki, kapral jednak zdolal zatkac gebe zolnierzowi, tlumiac jego jek bolu i zapobiegajac zaalarmowaniu najblizszego wartownika. Erik uslyszal szept Alfreda: -No, Davy, dales sie zabic przez te twoje obolale kolana, a co gorsza, przez ciebie zgineli twoi towarzysze. Wewnetrzny glos powiedzial Erikowi, ze cwiczenie sie nie udalo, i jednoczesnie jakby Calis umial czytac w jego myslach - uslyszal okrzyk Orla: - Konieeec! Wszyscy wstali, Alfred zas poteznym szarpnieciem poderwal Davy'ego na nogi. I natychmiast dal upust swej wscieklosci. -Ty tepoglowy dupku! Zalosna imitacjo mezczyzny! Jak z toba skoncze, to znienawidzisz dzien, w ktorym twoj tatko po raz pierwszy spojrzal swoim kaprawym slepiem na twoja mamuske! Calis uslyszal pytanie o haslo, odwrocil sie i odkrzyknal. Potem skinal na Erika i obaj odeszli na bok. - Kapralu! - zawolal polelf na odchodnym. - Zabierzcie ludzi do obozu. -Slyszeliscie? - zagrzmial Alfred. - Do obozu! Biegiem... aaarsz! Zolnierze ruszyli niechetnie, a kapral zaczal ich poganiac jak pies pasterski owce. Calis patrzyl za nimi w milczeniu, a gdy ostatni zniknal im z oczu, zwrocil sie do Erika. - Mamy problem... Mlodzieniec przytaknal. Slonce opadalo juz ostro ku zachodowi, on zas wskazujac na nie, powiedzial: -Kazdego dnia o tej porze czuje, ze stracilem dzien. Za nic nie uda nam sie wycwiczyc na czas tych szesciu tysiecy. -Wiem. Erik spojrzal na swego Kapitana, szukajac na jego twarzy jakiejkolwiek oznaki jego nastroju. Mimo spedzonych wspolnie lat mezczyzna ten byl dlan rownie nieodgadniony jak pierwszego dnia, w ktorym sie spotkali. Z rownym powodzeniem moglby sprobowac odczytac obcojezyczne traktaty wojskowe, ktore William mial w swoim ksiegozbiorze. - Nie w tym rzecz - usmiechnal sie Calis, - Nie o to chodzi. Kiedy przyjdzie pora, bedziesz mial te szesc tysiecy. Moze nie beda tak wycwiczeni, jak obaj chcielibysmy, ale jako ostoja i kregoslup armii spelnia swoje zadanie i pomoga innym... - Polelf przez chwile patrzyl w twarz swego sierzanta. - Zapominasz o tym, ze mozesz zolnierza wycwiczyc w polu, ale prawdziwy hart zyskuje w boju. Czesc z tych, ktorych uznamy za dobrze wyszkolonych, zginie w pierwszym starciu, inni zas, wedlug ciebie niewarci zlamanego grosza, przezyja. ...iz kazdym dniem beda coraz lepsi. - I nagle usmiech znikl z jego twarzy. - Nie... problem, o ktorym chcialbym z toba pomowic jest zgola innej natury. Przejrzano nas... -Przejrzano? - zdumial sie Erik. - Szpieg? -Mysle, ze kilku. To tylko przeczucie, nic wiecej. Tych, ktorych wylapujemy, przesluchujemy od reki, ale oni nie sa glupcami. Erik pomyslal, ze nadszedl czas, by wyjawic i swoje watpliwosci. - To dlatego przyboczni Ksiecia pilnuja, by nikt sie nie domyslil, ze Korpus Inzynierow buduje droge zaopatrzeniowa po przeciwnej stronie Lancucha Koszmarow? -Jakiego znow Lancucha Koszmarow? - zdumial sie Calis. Choc nie byl pozbawiony wyobrazni, nie mogl skojarzyc nazwy. -Tak nazywamy te gory w Ravensburgu - odparl Erik. - A na polnocy zwa je pewnie jeszcze inaczej. - Rozejrzal sie dookola. - Nie tak dawno poprowadzilem kompanie na polnoc i zapuscilem sie nieco dalej niz zwykle. Trafilismy na grupe Tropicieli i Przybocznych ksiecia Patricka. Z drugiej strony doliny, do ktorej wkroczylismy, niosl sie odglos narzedzi - toporow rabiacych drzewa, stalowych klinow wbijanych w skaly i stali obrabianej na kowadle. Korpus Inzynierow buduje tam jakas droge. Lancuch tych gor ciagnie sie od Klow Swiata przez Darkmoor i dalej niemal do samego Kesh. Jest niemal niepodobienstwem przedostac sie przezen, jezeli nie ma drogi. W jego chaszczach niejeden wedrowiec pozegnal sie z zyciem. Dlatego nazywamy go Lancuchem Koszmarow. Jezeli zgubisz sie tam w zimie, juz po tobie. -No tak, to wlasnie to miejsce. Ale nie powinienes byl tam trafic, Eriku. Kapitan Subai nie byl zadowolony z waszego spotkania, ksiaze Patrick zreszta tez nie. Ale owszem, masz racje, to powod, dla ktorego nikomu nie wolno sie tam zblizac, zwykle zabezpieczenie na wypadek, gdyby agenci nieprzyjaciela weszyli juz wokol Krondoru. -Chcecie ewakuowac miasto! - wypalil Erik. -Gdyby to bylo takie proste - westchnal Calis. Przez chwile milczal i patrzyl na zachodzace slonce. Znad odleglego morza nadciagaly czarne chmury, zaslaniajace plonacy rozem i czerwienia niebosklon. Wygladalo to tak, jakby zblizajace sie zlo zamierzalo zetrzec z tego swiata wszelkie piekno. - Mamy plany narozne okolicznosci. Ty martw sie jedynie o zolnierzy pod twoja komenda. Dowiesz sie, dokad masz ich poprowadzic, i czego - w razie potrzeby - masz dokonac. Kiedy znajdziesz sie w gorach na czele swoich ludzi, sam bedziesz musial podejmowac decyzje i laczyc dbalosc o ludzi z ogolnymi celami kampanii. Od twoich postanowien moze zalezec wiele. Dopoki jednak Konetabl Rycerstwa nie zechce cie wprowadzic w ogolny plan kampanii, nie moge podzielic sie z toba szczegolami, bys ich nie mogl zdradzic niewlasciwej osobie. -Na przyklad szpiegowi? -Owszem... zreszta roznie moze byc. Moga cie porwac, podac chylkiem srodek, po ktorym staniesz sie wylewnie rozmowny, a moze maja czytaczy umyslow, takich jak Lady Gamina. Nie sposob przewidziec wszystkiego, co sie moze zdarzyc. Dlatego lepiej, by nikt nie wiedzial za wiele... dlatego i tobie mowi sie tylko to, co musisz wiedziec... Erik kiwnal glowa na znak, ze rozumie. - Martwie sie... - mruknal. -O dziewczyne? -Wiecie o tym? - zapytal zaskoczony Ravensburczyk. Calis wskazal dlonia oddalajacych sie juz zolnierzy, dajac znak, ze powinni ruszyc za oddzialem. -Kiepski bylby ze mnie Kapitan, gdybym nie wiedzial, co porabia moj sierzant szef po sluzbie. Na to Erik nie znalazl odpowiedzi. - Oczywiscie, ze martwie sie o Kitty. Martwie sie tez o Roo i jego rodzine. Martwie sie o wszystkich. -No! Teraz gadasz juz zupelnie jak Bobby! Nigdy nie myslalem, ze jeszcze kiedys uslysze ten ton - usmiechnal sie Calis. - Mamy cholernie wiele do zrobienia, polowe czasu, ktorego potrzebujemy, bande nieudacznikow i kupe niezgulow, by sie tym wszystkim zajeli. -Jakbym go slyszal! - rozesmial sie mlodzieniec. -Brakuje mi go, Eriku. Wiem, ze tobie tez, ale Bobby byl pierwszym z tych, ktorych wybralem. Pierwszym z moich "desperatow". -Myslalem - rzekl Erik - ze wybrano go z wojsk ktoregos pogranicznego barona. -A pewnie - zasmial sie Calis. - On nie mialby nic przeciwko temu, zeby tak bylo. Zapomnial dodac, ze miano go powiesic za to, iz zabil w bojce swego kompana, innego zolnierza. Musialem go pobic kilka razy, by nauczyl sie nad soba panowac. -Pobic go? - spytal Erik, okrazajac skale, kiedy szli w glab jaru. -Ostrzeglem go, ze za kazdym razem, kiedy da upust nerwom, stluke go na kwasne jablko... a jezeli zdola utrzymac sie na nogach i zwali mnie na ziemie, zwrocimy mu wolnosc. Szesc razy go spralem, zanim wreszcie pojal, ze jestem od niego znacznie silniejszy. O tym akurat Erik wiedzial. Ojcem kapitana byl czlowiek zwany Tomasem, wodz z Polnocy, a matka - jak powiadano - Krolowa Elfow. Niezaleznie jednak od tego, sile Calisa nie mogl sprostac zaden ze znanych Erikowi ludzi. Niegdysiejszy kowal z Ravensburga byl najbardziej krzepkim czlowiekiem w miasteczku, a ze wszystkich ludzi, ktorzy sluzyli razem z nim pod Orlem podczas pierwszej wyprawy na Novindus, mogl mu dorownac jedynie potezny, barczysty Bysio. Calis dokonywal jednak rzeczy, ktore Erik, zanim go poznal, uwazal na niemozliwe. Kiedys bez wysilku podniosl caly woz, by mlodzieniec mogl wymienic kolo. On potrzebowalby do tego pomocy przynajmniej trzech ludzi. Erik przypomnial sobie zawzietosc de Longeville'a. - Dziwne, ze nie musiales go zabic, Kapitanie. Calis parsknal smiechem. - Dwa razy niewiele brakowalo. Nie byl czlowiekiem, ktory latwo godzi sie z kleska. Po pierwszej z moich wypraw na Novindus, z ktorej wrocilismy jak zbite psy, ksiaze Arutha zaczal mnie nazywac Orlem, od bandery naszego statku. - Erik kiwnal glowa. Wiedzial, ze w tym odleglym kraju Calis udawal kapitana najemnikow, a jego kompanie nazwano Szkarlatnymi Orlami. - I wtedy Bobby wybral sobie przydomek Psa Krondoru. Ksiaze Arutha nie wygladal na zadowolonego, ale sie nie sprzeciwil. - Kapitan przerwal, a potem zwrocil sie do mlodzienca z powaga w glosie. - Nie mow nikomu o swoich podejrzeniach. Nie chce stracic jeszcze jednego sierzanta szefa. Bobby moze przesadzil, nazywajac siebie psem, byl jednak twardy i wierny. Ty jestes tak samo twardy i tak samo lojalny, choc jeszcze tego nie wiesz. -Dziekuje, sir. - Erik uznal to za komplement. -Jeszcze nie skonczylem. Nie chce stracic kolejnego sierzanta, tylko dlatego, ze Diuk James powiesi go, by nie gadal za wiele. - Spojrzal mlodziencowi w oczy. - Czy to jasne? -Bardzo jasne. -No to wracajmy. Musimy doprowadzic tych ludzi do Williama i oddac mu ich do sluzby garnizonowej. Jezeli ktorykolwiek z nich znajdzie sie w gorach, moze, dzieki naszemu szkoleniu, przezyje nieco dluzej niz inni. Mozna powiedziec, ze zrobilismy im przysluge... ale z zadnego z nich nie bedziemy mieli wielkiego pozytku. -Prawda. -Znajdz mi wiecej ludzi, Eriku. Moga to byc desperaci, ale znajdz mi tez takich, ktorych da sie wyszkolic po naszemu. -Gdzie mam ich szukac? - spytal mlodzieniec. -Spotkaj sie z Krolem, zanim ten opusci Krondor. Jezeli grzecznie go poprosisz, moze da ci listy zapowiednie i bedziesz mogl zabrac najlepszych ludzi niektorym Baronom Pogranicza. Oni nie beda z tego zadowoleni, ale jezeli przegramy te wojne, to inwazja z Polnocy bedzie ich najmniejszym zmartwieniem. Erik przypomnial sobie mape Krolestwa, wiszaca w biurze Williama. -To znaczy, ze mam sie udac do Polnocnych Straznic, Zelaznej Przeleczy i Highcastle? -Zacznij od Zelaznej Przeleczy - polecil Calis. - Bedziesz musial sie spieszyc. Gdy bedziesz prowadzil ludzi na poludnie, idz przez Mglisty Las Dimwood i omijaj Sethanon. Sciagnij ich tu tak szybko, jak sie da. - Potem wykrzywil twarz w grymasie, ktory Erik nauczyl sie uwazac za zlowrogi usmieszek. - Masz na to dwa miesiace. -Potrzebuje trzech! - zachnal sie Erik. -Mozesz zajezdzic na smierc kilka koni, ale masz tylko dwa miesiace. Musze miec jeszcze tu, w Krondorze, szesciuset ludzi, po dwie setki z kazdego polnocnego garnizonu, za dwa miesiace. -Zostawimy im mniej niz polowe zalog! Wszyscy Baronowie sie sprzeciwia! -Oczywiscie, ze sie sprzeciwia - zasmial sie Calis. - Wlasnie dlatego musisz miec list zapowiedni od samego Krola. Erik rozmyslal o tym wszystkim przez chwile, a potem puscil sie biegiem, zostawiajac zaskoczonego nieco Orla za soba. -Gdzie lecisz? - zdumial sie tamten. -Do Krondoru! - odkrzyknal mu Erik przez ramie. - Nie mam za wiele czasu do stracenia, a jest tam ktos, z kim sie musze pozegnac. I pobiegl dalej. Smiech Calisa cichl w oddali. Alfreda i ludzi zmierzajacych na miejsce, gdzie mieli rozbic oboz na noc, mlodzieniec rowniez minal biegiem. Po powrocie do Krondoru Erik musial najpierw stawic czolo niezadowoleniu Krola, a potem udobruchac jakos Kitty. Krolowi nie podobala sie mysl o tym, by ogolocic polnocne garnizony z zolnierzy, potrzebnych tam do obrony przed zagonami goblinow i mrocznych elfow, jeszcze zas mniej pomysl, by taka misje powierzyc sierzantowi. Przypomnial Erikowi, ze jest on obecnie czlonkiem dworu i nie powinien pozwolic zadnemu z Baronow na zakwestionowanie swego prawa do przekazania i wymuszenia posluszenstwa tym rozkazom. Mlodzieniec zastanawial sie, jak w praktyce ma wygladac wymuszanie posluszenstwa na ktoryms z wojowniczych panow, dowodzacym czterema - na przyklad - setkami zbrojnych, gotowych na kazde jego skinienie, o ile ten uzna, ze pisemny rozkaz krolewski nie jest wystarczajacym powodem do oddania polowy ludzi. Powiadomil Jadowa, ze Calis wroci nieco pozniej z ludzmi przeznaczonymi do sluzby w ksiazecym garnizonie, i ruszyl poszukac Kitty. Wiadomosc o jego dwumiesiecznym wyjezdzie dziewczyna przyjela na pozor spokojnie. Erik zdazyl jednak poznac ja juz na tyle, by wiedziec, ze sie niepokoi. Bardzo chcial zostac z nia chocby dzien dluzej, wiedzial jednak, ze prawdopodobnie i tak nie zdola sie uwinac w terminie, jaki wyznaczyl mu Calis. Wymkneli sie z gospody i spedzili razem pelna pasji godzine, pod koniec ktorej Erik niemal zlamal dane Calisowi slowo, chcac podzielic sie z Kitty swoimi obawami i podejrzeniami. Ostrzegl dziewczyne, ze jezeli zdarzyloby sie "cos waznego", a jego nie byloby w tym czasie w Krondorze, powinna na wlasna reke postarac sie opuscic miasto i ruszyc do Ravensburga. Wiedzial, ze gdy rozejda sie wiesci o najezdzie, nie trzeba bedzie dlugo czekac, i Ksiaze kaze zamknac miasto. Kitty byla dostatecznie bystra, by domyslic sie, o czym mowil. Wiedziala, ze zyczylby sobie, zeby uciekla do oberzy Pod Szpuntem w Ravensburgu, gdzie powinna sie schronic u Freidy i Nathana. Obiecal, ze ja lam odnajdzie. Wyruszyl dwie godziny przed switem. Wiedzial, ze po drodze bedzie musial zajrzec do jakiejs gospody, ale kazda zaoszczedzona godzina warta byla wydatku - wydawal zreszta nie swoje, tylko krolewskie zloto. Swit zasial go w drodze, o godzine od najblizszej oberzy. Na niebie swiecil maly ksiezyc, nie bylo wiec calkiem ciemno, a Krolewski Trakt byl dobrze oznakowany, Erik wolal jednak jechac nieco wolniej, niz ryzykowac, ze po ciemku jego kon potknie sie i - na przyklad - zlamie noge. Do tej podrozy wybral niezbyt wielkiego, ale twardego gniadosza, nie tak silnego czy roslego jak wiekszosc koni w ksiazecej stajni, ale bardziej wytrzymalego od wielu innych. Czekaly go czeste zmiany wierzchowcow - zanim dotrze do Zelaznej Przeleczy, bedzie musial przez dwa tygodnie tkwic w siodle od switu do zmierzchu, wydobywajac ze zwierzat niemal wszystkie sily, ale wiedzial, ze moze tego dokonac. Przeklinajac w duchu swego Kapitana, niczym upior gnal przez mroki nocy. -O, sa znowu! - rzekl Nakor. -Jak ostatnim razem, mistrzu! - potwierdzil Sho Pi. Mag z trudem oparl sie pokusie kopniecia swego ucznia za to, ze nazywal go Mistrzem. Wypieranie sie tytulu bylo rownie nieskuteczne, jak tlumaczenie psu, ze nie powinien sie czochrac. -Keshanie patroluja poludniowe wybrzeza Morza Marzen - zauwazyl Nakor. - Ostatnio Calis powiadomil o tym dowodce garnizonu. Teraz znow widzimy keshanskich lansjerow, tyle ze jada ze zwinietymi proporcami. - Po chwili parsknal smiechem. -Co w tym smiesznego, Mistrzu? Nakor lekko uderzyl mlodego czlowieka grzbietem dloni w ramie. -To oczywiste, chlopcze. Lord Arutha zawarl uklad. -Jaki uklad? - spytal Sho Pi, gdy kapitanska lodz skierowala sie do brzegu. -Sam zobaczysz. Nakor i jego uczen wsiedli na statek w Krondorze i przeplyneli przez przesmyk laczacy Morze Goryczy z Morzem Marzen. Teraz byli na pokladzie lodzi plynacej rzeka ku Shamacie, gdzie mieli zamiar wynajac konie, by ladem ruszyc do Stardock. Mag wiozl dokumenty dla Lorda Aruthy i rozkazy od Ksiecia Patricka i Diuka Jamesa. Dreczyla go dokuczliwa swiadomosc, ze wie, co jest w tych papierach, poniewaz kilka z nich opieczetowano sygnetem Krola, nie zas pieczecia ksiazeca. Wieksza czesc podrozy minela bez klopotow, az w koncu podrozni trafili na poklad promu, przewozacego ludzi i towary przez Jezioro Gwiazdziste do Stardock i siedziby mieszkajacych tam magow. Na przystani powital ich Arutha, Lord Vencar, Earl Krolewskiego Dworu i syn Diuka Jamesa. -Nakor i Sho Pi. Witajcie. Dobrze jest was znowu zobaczyc - rozesmial sie. - Nasze ostatnie spotkanie bylo bardzo krotkie. Nakor rowniez parsknal smiechem. Poprzednio, zanim z Pugiem i Sho Pi ruszyli do Elvandaru, mial zaszczyt ogladac nowo przybylego Earla przez okolo dwie minuty. Przeskoczyl przez szybko zwezajacy sie pas wody pomiedzy brzegiem i burta promu i rzekl: -Mam dla ciebie wiadomosci od ojca. -No to chodzcie ze mna. -Skad wiedziales, ze jestesmy na pokladzie tej barki? -To nic niezwyklego - odpowiedzial czlowiek wyznaczony przez Krola na namiestnika wyspy magow, kiedy szli ku poteznemu budynkowi Akademii. - Nasz obserwator wypatrzyl was stamtad. - Wskazal dlonia jedno z okien wysokiej wiezy. -A potem mnie powiadomil. -To musial byc jeden z moich uczniow - ucieszyl sie mag. Znalazlszy sie wewnatrz, szybko przemierzyli rozlegly przedsionek i ruszyli ku komnatom, ktore Nakor znal jako biura namiestnika. W tych samych pokojach rezydowal on sam, kiedy kierowal Akademia z polecenia Calisa. -Czy Chalmes, Khalied i inni sprawiaja ci jakies klopoty? -spytal Aruthe. Uslyszawszy zapytanie o urodzonych w Kesh tradycjonalistow, ktorym nie spodobala sie ongis idea oddania wyspy pod wladze Krola, Lord Vencar potrzasnal glowa. -Zadnych, o ktorych warto byloby wspominac. Owszem, bez przerwy utyskuja na to czy owo, ale jak dlugo moga swobodnie nauczac i prowadzic swoje badania, moje rozporzadzania nie przeszkadzaja im za bardzo. -Podejrzewam, ze nieustannie spiskuja - mruknal Nakor. -Z pewnoscia - zgodzil sie Lord. Wchodzili wlasnie do jego biura. - Ale bez pomocy z zewnatrz, niewiele moga wskorac. Zaden z nich nie ma dosc determinacji, by oglosic secesje bez silnego poparcia zza granicy. - Zamknal drzwi. - A na to jestesmy przygotowani. - Wzial dokumenty przyslane mu przez ojca. - Zechciejcie mi wybaczyc powiedzial, lamiac pieczec na pierwszym z nich, ktorym byl list prywatny. Pograzyl sie w lekturze. Nakor poswiecil ten czas na dokladne przyjrzenie sie Earlowi. Arutha byl wzrostu swego ojca, po ktorym odziedziczyl tez zdecydowanie i czasami grozne spojrzenie, a takze ciemne, kasztanowe wlosy. Urodziwymi rysami twarzy bardziej jednak przypominal matke - mial prawie takie same jak ona delikatne usta. -Wiecie, co tu napisano? - spytal Arutha po chwili. -Nie - odparl Nakor. - Ale moge sie domyslac. Erland niedawno wrocil z Kesh. Przejezdzal tedy? -Niewiele umyka twej uwadze, prawda? - zasmial sie Earl. -Jak pozyjesz tyle lat co ja - odparl Nakor - to nauczysz sie zwracac uwage na wszystko. -Owszem, Erland zatrzymal sie tu na jedna noc w drodze powrotnej. -To znaczy, ze zawarliscie ugode z Kesh. -Powiedzmy raczej, ze doszlismy do porozumienia - poprawil Arutha. Jezeli Sho Pi stracil zdolnosc sledzenia toku mysli obu rozmowcow, nie dal tego po sobie poznac i nie przerywal. -Twoj ojciec jest najbardziej podstepnym i zlym czlowiekiem, ze wszystkich, jakich zdarzylo mi sie poznac - rozesmial sie Nakor. - Dobrze wiedziec, ze opowiedzial sie po naszej stronie. -Jestem ostatnim, ktory zaprzeczylby temu - mruknal niewesolo Arutha. - Nigdy nie mialem wlasnego zycia. Nakor wzial list, ktory Arutha podal mu nad stolem. - Nie wyglada na to, bys z tego powodu byl nieszczesliwy - zauwazyl. Earl wzruszyl ramionami. - Bylem, jak wiekszosc mlodych ludzi, dosc buntowniczym szczeniakiem, ale prawde rzeklszy, wiekszosc z tego, co ojciec kazal mi robic, stanowilo swego rodzaju ciekawe wyzwanie. Moi synowie, jak sie pewnie domysliles, sa zupelnie inni, a moja zona jest znacznie bardziej sklonna do wybaczania, niz kiedykolwiek byla moja matka. - Wstal i spojrzal z gory na czytajacego list Diuka Nakora. - Czesto rozmyslalem o tym, jakie tez bylo zycie ojca, wychowanego przez krondorskich zlodziejaszkow. - Spojrzal na okno, przez ktore mogl zobaczyc brzeg. - Nasluchalem sie tylu opowiesci o wyczynach Jimmy'ego Raczki, ze mam ich dosc do konca zycia. -Nie wiedzialem, ze wasz ojciec lubi sie chwalic - zdziwil sie Sho Pi. Mag czytal zawziecie. -Nie lubil, ale wiele dowiedzialem sie od innych - rzekl Arutha. - Ojciec zmienil historie Krolestwa. - Zamilkl na chwile. - Nielatwo jest byc synem wielkiego czlowieka. -Owszem - odezwal sie Nakor. - Ludzie wiele po tobie oczekuja. - Odlozyl list. - Chcesz, bym tu zostal? -Zanim wszystko sie ulozy, potrzebuje kogos godnego zaufania. Musze miec pewnosc, ze Chalmes i inni nie narobia klopotow. -O... nie ma watpliwosci, ze zaczna sie wsciekac, kiedy wyjdzie na jaw to, co wymyslili twoj ojciec i Erland - zasmial sie Nakor. - Ale nie martw sie, zadbam o to, by nikomu nie stala sie krzywda. -To dobrze. Wyjade w przyszlym tygodniu, bo wczesniej musze zadbac o kilka drobiazgow. -Musisz wrocic do Krondoru? -Owszem - kiwnal glowa Arutha. - Znasz ojca. -Rozumiem - westchnal mag. -Macie te same komnaty, co ostatnio. Odpocznijcie, a ja kaze przyslac wam kolacje. Wyczuwajac koniec audiencji, Sho Pi wstal i otworzyl Nakorowi drzwi. -Mistrzu? - odezwal sie, gdy wyszli na zewnatrz. - Co mialo znaczyc twoje pytanie o koniecznosc powrotu Aruthy do Krondoru? -Ojciec kazal mu jechac do Rillanonu, pod pretekstem dostarczenia listow Krolowi - odpowiedzial Nakor, gdy skrecili w korytarz wiodacy do wyznaczonych im komnat. - Arutha wie, ze kiedy wybuchnie wojna, Jimmy nie opusci Krondoru. Chce zadbac o to, by jego synowie nie dali sie zamknac w miescie z dziadkiem. -Wiem, ze wojna niesie ze soba ryzyko - mruknal byly wojak Sho Pi - ale czemuz to wnukom Diuka ma grozic wieksze niebezpieczenstwo niz komus innemu? -Bo jest wielce prawdopodobne - odpowiedzial obojetnie Nakor - ze kiedy pod murami Krondoru pojawi sie flota Szmaragdowych, nikt z miasta nie ujdzie zywy. Sho Pi milczal, az dotarli do wyznaczonych im komnat. Erik dal znak i jezdzcy przystaneli. Jeden ze zwiadowcow gnal ku niemu galopem. Sierzant od blisko dwu miesiecy przemierzal Polnocne Pogranicze, zabierajac Baronom najlepszych ludzi, i teraz prowadzil prawie szesciuset zolnierzy w trzech kolumnach rozciagnietych za nim na pol mili. Dzis pokonali juz dwadziescia mil. Wszyscy ledwie trzymali sie na nogach, Erik klal Calisa w duchu... ale wiodl ludzi, ktorych tamten potrzebowal. Baronowie, ktorych odwiedzil, czytali krolewski list z gorycza, niedowierzaniem i wsciekloscia. Kazdy byl bezposrednim wasalem Korony i nie odpowiadal przed zadnym Diukiem czy Earlem. Krolewski rozkaz, pozwalajacy zwyklemu sierzantowi z ksiazecego garnizonu na wybranie polowy najlepszych ludzi w zamian za bardzo nikle obietnice uzupelnien, byl dla kazdego z nich kesem trudnym do przelkniecia. Baron Northwarden ze Straznicy Polnocnej zastanawial sie nawet, czy nie wtracic Erika do lochu i wyslac gonca po potwierdzenie rozkazu. Sierzant jednak mial juz wtedy ze soba blisko dwie setki ludzi i arystokrata raczyl sie rozmyslic. Baron Highcastle robil miny czlowieka, ktoremu do i tak zbyt ciezkiego brzemienia dodaja jeszcze jeden ciezar, ale nie utyskiwal za bardzo. Erik podejrzewal, ze na wstrzemiezliwosc Barona wplynal widok jadacych za nim juz czterech setek ludzi w barwach Northwardenow i Ironpassow. Teraz przemierzali rozlegle trawiaste polacie Wysokich Polonin, ojczyzny koczowniczych plemiencow, wypasajacych tu swoje stada owiec i prowadzacych handel wymienny z Baronami i mieszkancami tych wiosek, ktore potrafily przetrwac tak blisko Pogranicza. Kilkakrotnie natkneli sie na opustoszale obozowiska, jakby ich mieszkancy zyjacy na bakier z prawem na widok tak wielkiej grupy nadciagajacych ku nim zbrojnych, woleli skryc sie w chaszczach Pogorza. Po natknieciu sie na trzecie takie obozowisko, Erik wydal polecenie, by puszczac przodem dwu jezdzcow z Zelaznej Przeleczy. Niepokoil go nieco fakt, ze musi zajmowac sie takimi sprawami jeszcze w granicach Krolestwa, ale szybko przypomnial sobie, ze w zasadzie wszystkie ziemie pomiedzy Dalekim Wybrzezem a Morzem Krolewskim i pomiedzy Klami Swiata - wielkim lancuchem gorskim na polnocy - a Mglista Knieja Dimwood nalezaloby uznac za krainy niegoscinne i wrogie. W latach poprzedzajacych Wojny Swiatow bandy goblinow i mrocznych elfow zapuszczaly sie az po Sethanon i chocby nie wiadomo ile patroli Strazy Granicznej strzeglo tutejszych szlakow, pozostawaly one dzikie i niebezpieczne. Obecnie kierowali sie ku dosc rzadkim lasom, przechodzacym dalej w znacznie bardziej gesta Mglista Knieje. Erik stracil juz rachube miejsc doskonale nadajacych sie na zasadzki, ktore mijal z dusza na ramieniu. -Przed nami obozuja jacys zbrojni, panie sierzancie - zameldowal zwiadowca. - Co najmniej setka ludzi. -Co takiego? - zdumial sie Erik. - Widzial cie ktos? -Nie, nie wystawili zadnych wart i wyglada na to, ze wcale o to nie dbaja. Mysla chyba, ze oprocz nich nikogo tu nie ma. -Poznales jakies znaki? -Nie wywiesili zadnych proporcow, nie maja tez jednolitej barwy. Wygladaja mi na opryszkow... Erik odprawil zwiadowce i zwrocil sie do czlowieka, ktoremu powierzyl obowiazki kaprala, bylego sierzanta z Ironpass, niejakiego Garreta: - Ustaw polowe ludzi w luznym szeregu jakies piecdziesiat jardow za nami. Na pierwszy sygnal walki niech z obu stron uderzaja ku srodkowi. Reszta w kolumnie dwojkowej ma byc gotowa do odparcia uderzenia. Ty wez czterech najlepszych zabijakow i za mna. Choc Garret byl przynajmniej o dziesiec lat starszy od Erika, sluchajac rozkazow mlodszego od siebie, nawet nie drgnal. Erikowi podobalo sie jego rzeczowe podejscie i karnosc - przy najblizszej okazji zamierzal go zreszta awansowac, poniewaz wyczul w nim czlowieka, ktory troszczy sie o podwladnych i potrafi zadbac o ich zycie. Jedno trzeba bylo przyznac pomyslowi Calisa - choc Erik czynil to niezbyt chetnie - ludzi, po ktorych go poslano, zahartowaly cale lata walki z goblinami, mrocznymi elfami i pospolitymi opryszkami. Wiekszosc z nich potrafila swietnie bic sie w gorach i niewiele pracy bedzie trzeba, by wyszkolic ich do poziomu wojakow, ktorych Erik mial juz pod swoja komenda. Pierwsza dwudziestka zajela miejsce za Erikiem z wprawa doswiadczonych zolnierzy. -Przygotujcie sie na klopoty - polecil Erik Garretowi. Po przekazaniu ostatnich rozkazow kapral i czterej wybrani przez niego ludzie ruszyli stepa za dowodca. Przedostawszy sie bez pospiechu przez rzadki lasek, zobaczyli rozniecone niedaleko obozowe ogniska. Wokol nich skupilo sie okolo osiemdziesieciu ludzi, z ktorych jedni lezeli, inni stali i rozmawiali w grupkach na niewielkiej polanie. Na jej brzegach ustawiono dosc bezladnie kilka rozmaitego ksztaltu namiotow, a posrodku polany kilkunastu ludzi zajmowalo sie warzeniem strawy. Po drugiej jej stronie stalo kilka wozow taboru i spetane konie. -To nie sa banici - mruknal Erik do Garreta. Starszy i bardziej doswiadczony wojownik kiwnal tylko glowa. - Lepiej uderzyc od razu... i nie ma sie co cackac. - Widac bylo, ze gotuje sie do nieuniknionej walki. Erik jednak wcale nie byl pewien, czy jest ona konieczna. Choc nie bylo to ciche poludnie, wielu z obcych po prostu spalo. Erik podniosl dlon. -Oni na kogos czekaja - odezwal sie cicho. -Skad to wiecie? - spytal Garret. -Sa znudzeni... i tkwia tu przynajmniej od tygodnia. - Wskazal dlonia row latryny wykopanej na lewo od miejsca, gdzie sie znajdowali. -Owszem. Czuc to. W rzeczy samej... siedza tu juz dosc dlugo. -A w okolicy, o ile sie nie myle, nie ma niczego, co byloby warte zachodu... co oznacza, ze na kogos czekaja. -Na kogo? -Tego wlasnie zamierzam sie dowiedziec. Dal znak i cala grupa wyjechala stepa na otwarta przestrzen. Pierwszy spostrzegl ich znudzony, zajety polerowaniem miecza zolnierz, ktory uslyszawszy parskniecie konia Erika, obejrzal sie przez ramie. Zdumiony wytrzeszczyl oczy... i sekunde pozniej powietrze rozdarl ostrzegawczy krzyk. Gdy tylko mlodzieniec go uslyszal, wlos zjezyl mu sie na glowie. -Na nich! - ryknal przez ramie do swoich. W dloniach jego ludzi zamigotaly blyskawicznie dobyte miecze i polane wypelnil tetent konskich kopyt poderwanych do galopu. Obcy co tchu pospieszyli do swoich namiotow, chwytajac za tarcze i miecze, a inni luki i strzaly i na spokojnej przed chwila polanie rozgorzala zacieta bitwa. Tak jak Erik to zaplanowal, kolumna dwojkowa wdarla sie do srodka obozowiska obcych, a jednoczesnie skrzydla ugrupowania zamknely sie dookola brzegow polany. W powietrzu krzyzowaly sie juz wrzaski zaskoczonych obcych, szczek stali uderzajacej o stal i ponure poswistywanie strzal. Jezdzcy Erika - a bylo wsrod nich wielu doskonalych konnych lucznikow - spokojnie wybierali cele i bezlitosnie trafiali nieprzyjaciol, z ktorych wielu nie zdazylo nawet wlozyc napiersnikow. Ravensburczyk z dwojka towarzyszy ruszyl w glab obozowiska. Byl pewien, ze znajdzie tam dowodce obcych, a chcial go wziac zywcem, zanim jakis jego zapalczywy lucznik przeszyje tamtego strzala. I oczywiscie zaraz sie na niego natknal. Ten zachowal niewzruszony spokoj, choc ludzie dookola niego biegali bezladnie na wszystkie strony. Wykrzykujac rozkazy, usilowal zaprowadzic wsrod nich jakis porzadek i przywolac do posluszenstwa. Erik spial konia i natarl na niego. Przeciwnik byl tak zajety grupowaniem wokol siebie zolnierzy, ze zblizajacego sie Erika wyczul dopiero w ostatniej chwili. Zdolal tylko uskoczyc w bok, schodzac z linii ataku. Ravensburczyk zawrocil konia i znalazl sie oko w oko z uzbrojonym juz w szybko podniesiona z ziemi tarcze i miecz przeciwnikiem . Trafila kosa na kamien - obcy nie spanikowal i zdolal chwycic swoj orez. Erik wiedzial, ze powtorny atak jest ryzykowny - przeciwnik moglby znow sie uchylic i podciac mu konia. Nalezalo sie spodziewac, ze ma on dosc zimnej krwi, by zaryzykowac takie posuniecie. Jego ludzie mieli duza przewage, wiec Ravensburczyk postanowil nie spieszyc sie. Obcy spojrzal na niego podejrzliwie, zaniepokojony brakiem ataku. -Bierzcie zywcem... tylu, ilu sie da! - zawolal Erik ku swoim. Kiedy obcy zrozumieli, ze konni napastnicy przewyzszaja ich liczba, jakoscia uzbrojenia i biegloscia w jego uzyciu, jeden po drugim zaczeli rzucac bron na ziemie. Sprawa szybko zostala rozstrzygnieta - ich przywodca byl rozsadnym czlowiekiem i ujrzawszy, co sie dzieje, tez rzucil swoj miecz. Erik wiedzial, ze na Novindusie byl to uznany przez najemnikow znak rezygnacji z walki i poddania sie wrogowi. Rozejrzawszy sie dookola, zobaczyl lezacy na ziemi sztandar obcych. Wyszyte na nim godlo nie bylo mu obce. Pchnal konia ku dowodcy najemnikow. Garret i inni spojrzeli po sobie zdumieni, kiedy ich wodz przemowil w obcym, nie znanym im jezyku. -Duga i jego Psy Wojny, jezeli sie nie myle - zwrocil sie Ravensburczyk do swego jenca. -Owszem. A wy? -Bylem w Szkarlatnych Orlach Calisa. -Wydano rozkaz, by was wybic do nogi... ale to bylo na drugim krancu swiata - westchnal Kapitan Duga, dowodca setki mieczow do wynajecia. -Daleko sie zapusciliscie - mruknal Erik. -Owszem... - Duga rozejrzal sie dookola i zobaczyl, ze wojacy Erika wiaza juz jego ludzi. - Co teraz? -To zalezy od ciebie... Jezeli zechcesz nam pomoc, dostaniesz szanse wyniesienia calego karku z tej zawieruchy. Jesli odmowisz... -Nie zlamie przysiegi - zachnal sie Duga. Erik spojrzal uwaznie na rozmowce. Mial przed soba typowego przedstawiciela grupy najemnych oficerow z Novindusa. Czlowieka sprytnego - moze nie przesadnie inteligentnego, ale dosc przebieglego, by oszczedzac swoich ludzi. Umiejetnosc ta byla najbardziej poszukiwana cecha wodza najemnych wojakow. Musial tez byc dostatecznie twardy, aby utrzymac w ryzach rzezimieszkow, i dostatecznie uczciwy, by dotrzymywac umow, w przeciwnym razie nikt nie zaciagnalby sie pod jego znak. -Nie musicie lamac zadnych przysiag. Jestescie naszymi wiezniami... choc nie wiadomo jeszcze, czy mozemy was wypuscic na slowo, nawet jezeli obiecacie wrocic bez awantur do domu. -Nie wiem nawet, gdzie jest dom - warknal Duga z gorycza w glosie. -Gdzies tam - Erik wskazal dlonia na poludniowy zachod - i jak sam powiedziales, na drugim koncu swiata. -Mozecie pozyczyc nam lodeczke? - spytal Duga zgryzliwie. -Mozliwe... Jezeli podzielicie sie z nami tym, co wiecie, moze trafi sie wam okazja powrotu do domu. - Erik wolal nie zaglebiac sie w rozwazania, jak nikla jest to szansa. -Pytaj. -Na poczatek: jak sie tu dostaliscie? -Przez jedna z tych magicznych bram Wezowych Kaplanow - wzruszyl ramionami najemnik. - Daja premie kazdemu kapitanowi, ktory zechce poprowadzic przez nie swoich ludzi. -Rozejrzal sie dookola. - Co prawda bogom tylko wiadomo, gdzie wydam te pieniadze. -Od jak dawna tu jestescie? -Od trzech tygodni. -Na kogo czekacie? -Nie mam pojecia - odparl najemnik z Novindusa. - Rozkazy generala Fadawaha byly proste. Przejdzcie przez brame i znajdzcie gdzies niedaleko miejsce na oboz. A potem czekajcie. -Na co? -Nie wiem. Powiedziano nam po prostu, ze mamy czekac. Erik poczul, ze traci grunt pod nogami. Dopoki nie nadciagna pozostale kolumny, mial prawie tylu samo ludzi, ilu jencow do pilnowania. ...az tego, co uslyszal, wywnioskowal, ze w kazdej chwili moze sie spodziewac nowych nieprzyjaciol. -Damy wam ograniczony parol - odezwal sie po chwili pospiesznego namyslu. - Nikt nie zrobi wam krzywdy, ale nie wolno wam sie stad ruszyc. Jak wrocimy do naszego obozu, mozemy porozmawiac o lepszych warunkach. Najemnik przez chwile rozwazal propozycje, a potem rzekl: - Umowa stoi! Koniec walki! - zawolal do swoich ludzi. - Do lyzek i kotlow! Erika raz jeszcze zaskoczylo podejscie najemnikow do sprawy. Konflikt i walke traktowali jak zwykle zajecie. Walczyli dzis z ludzmi, ktorzy rok temu mogli byc ich sprzymierzencami, a za rok znow mogli nimi zostac - i w rezultacie nie zywili urazy do zwyciezcow czy przegranych. -Jak sie wszystko uspokoi - zwrocil sie do Garreta - kaz ludziom rozbic oboz i niech cos zjedza. Sierzant z Zelaznej Przeleczy zasalutowal i zaczal wykrzykiwac rozkazy. Erik przeciagnal sie w siodle. Czul sie tak, jakby ktos polamal go na kawalki i zlozyl w calosc, nie dbajac o detale. Bolal go grzbiet, tylek i mial wrazenie, ze nigdy jeszcze nie byl tak zmordowany. Zeskoczyl z konia, jeknal w duchu i pod wplywem zapachu gotowanej w kotlach zupy - poczul olbrzymi glod. Przed rozpoczeciem wypytywania wiezniow zatrzymal sie na chwile, by przeklac w duchu swego kapitana. Chcial sie zajac koniem, ale znow zamarl na moment, by pomyslec o Calisie z serdeczna nienawiscia... Rozdzial 7 PLANY Roo kiwnal glowa.Delegat mowil juz od godziny, on zas po pieciu minutach wiedzial, jak zakoncza sie negocjacje. Protokol wymagal, by przed odrzuceniem propozycji wysluchac jej do konca. Roo dalby duzo, zeby mowca zamknal gebe, zdajac sobie sprawe z tego, ze cale spotkanie bedzie zupelnie bezowocne. Od momentu opanowania rynku zbozowego w Zachodnich Dziedzinach Krolestwa Roo przejmowal rozmaite kompanie i spolka Morza Goryczy rosla w sile... az w koncu okazalo sie, ze mlody kupiec ma na Zachodzie tylko jednego, liczacego sie rywala - Jacoba Esterbrooka. Jacob zas absolutnie i niepodzielnie wladal na szlakach handlowych z Kesh. Przynoszacy znaczne dochody handel z Imperium byl dla Roo zamkniety, a rozmaite, podejmowane przezen wysilki, by wcisnac sie jakos na ten lukratywny rynek, zaowocowaly tylko kilkoma marnymi kontraktami, ktore przyniosly mu bardzo mizerne zyski. Ostatnio znow podjal kolejna probe - i oto ow drobny, nadety urzedniczy na mowil mu teraz kwieciscie, ze jego wysilki spelzly na niczym. Kiedy mowca wreszcie skonczyl, Roo usmiechnal sie krzywo. - By rzecz ujac prosto i bez upiekszen, odpowiedz brzmi: nie. Urzednik zamrugal, jakby nagle zobaczyl cos, czego do tej pory nie widzial. -O, panie Avery, tak bym tego nie ujal... to zbytnie uproszczenie sprawy. Znacznie blizsze prawdy bedzie powiedzenie, ze w tej chwili umowa taka jest nieosiagalna. Nie sposob jednak upierac sie przy twierdzeniu, ze w jakiejs nie dajacej sie na razie blizej okreslic przyszlosci, umowy takiej nie da sie zawrzec. Roo wyjrzal przez okno z galerii w Domu Barreta. Zblizala sie noc. -Sir, zrobilo sie dosc pozno, a ja mam jeszcze troche zajec przed kolacja. Moze byloby lepiej, gdy bedziemy rozmawiali nastepnym razem, zaczac znacznie wczesniej... Keshanin wstal, uklonil sie lekko i odszedl. Z wyrazu jego twarzy jasno wynikalo, ze nie zrozumial dowcipu Roo. -Nareszcie. - Duncan Avery, kuzyn Roo, ktory do tej pory drzemal w rogu komnaty, wstal, przeciagnal sie i ziewnal poteznie. -Owszem, nareszcie - przyznal Luis de Savona, prawa reka i zarzadca majatku Roo. -Coz... musialem sprobowac - rzekl kupiec. Rozsiadajac sie wygodniej, spojrzal na stol, gdzie staly kubki z kawa i talerz z zimnymi juz od kilku godzin nalesnikami. - Ktoregos dnia odkryje, jakim sposobem Jacob zdobyl tak mocna pozycje na rynkach w Kesh. Jest prawie tak, jakby... - zawiesil glos, nie konczac mysli. -Jakby co? - spytal Duncan. Luis zerknal spod oka na kuzyna swego pracodawcy. Obaj z trudem sie ze soba zgadzali, choc na ogol rozmawiali ze soba uprzejmie i grzecznie. Luis, dawniejszy towarzysz broni Roo, ciezko pracowal, byl godny zaufania i bardzo powaznie podchodzil do kazdej sprawy, jaka mu powierzono. Duncan byl leniwy, nie zawracal sobie glowy szczegolami, a Roo zatrudnial go tylko dlatego, ze byl jego kuzynem. Potrafil tez byc czarujacym kompanem, dusza zabawy i swietnie sprawial sie z rapierem. Roo bardzo lubil jego towarzystwo. -Od kiedy to interesuje cie handel? - spytal Luis. -Roo chcial cos powiedziec - wzruszyl ramionami Duncan. - Ciekaw bylem, co. To wszystko. -Niewazne - ucial Roo. - Ale... pewne sprawy musze zbadac osobiscie... -Chcesz, bym cos dla ciebie zrobil? - spytal Duncan. Roo potrzasnal glowa. - Nie, ale musze porozmawiac z Diukiem Jamesem. - Wstal, podszedl do barierki i pochylajac sie w dol, zawolal: - Dash! -Tak, panie Avery? - odpowiedzial mu glos z parteru. Dash spojrzal w gore znad stolika, przy ktorym siedzial z dwoma skrybami, przegladajac dokumenty Spolki Morza Goryczy. - Co moge dla pana zrobic, sir? - Kiedy byli sami, Dash zwracal sie do Roo mniej formalnie, zawsze jednak podkreslal swa zaleznosc w obecnosci osob trzecich. -Chcialbym zobaczyc sie z twoim dziadkiem, mozliwie jak najszybciej. -Teraz? - spytal Dash, podnoszac sie z krzesla. -Najlepiej jutro rano. - Roo skinieniem dloni zatrzymal Dasha na miejscu. -Lepiej teraz - rozlegl sie glos od drzwi. Dash podniosl wzrok, Roo zas wychylil sie przez porecz, by zobaczyc, kto mowi. -Dziadek! - zdumial sie Dash. Do sali wszedl Diuk Krondoru w eskorcie dwu palacowych gwardzistow. Wsrod siedzacych na dole gosci rozlegl sie szum, a gdy rozeszla sie wiesc o przybyciu dostojnika, kilku z nich podnioslo sie ze swoich miejsc, witajac goscia uklonami. James skierowal sie do barierki zamykajacej droge na galerie, a jeden z gwardzistow otworzyl furte. Diuk przeszedl spokojnie i ruszyl schodami w gore. Wkroczenie na galerie czlowieka, ktory nie byl czlonkiem klubu i nie zostal przez nikogo zaproszony, bylo nieslychanym pogwalceniem zasad, Roo doszedl jednak do wniosku, ze nie do niego nalezy informowanie o tym najpotezniejszego niemal czlowieka w Krolestwie. -Zostawcie nas samych - zwrocil sie James do Luisa. Opierajac sie o barierke, poprosil Dasha: - Chlopcze, zadbaj o to, by nam nie przeszkadzano. Dash, tlumiac usmiech, ruszyl ku schodom. Powodem jego rozbawienia byl fakt, ze widzial, iz dwaj gwardzisci juz wczesniej zajeli miejsca u wejscia na gore. -Nadszedl czas - odezwal sie James cicho, tak by nie uslyszal go nikt z dolu - bysmy sie zabrali do interesow i porozmawiali o pieniadzach. -Wczesniej czy pozniej musialo to nastapic - mruknal Roo bez entuzjazmu w glosie. -Potrzebuje dwu milionow suwerenow w zlocie. Roo zamrugal. Siec jego spolek i towarzystw byla warta kilka razy wiecej, nie dysponowal jednak az taka iloscia gotowki. Dla zdobycia takiej ilosci zlota bedzie musial pozbyc sie czesci zyskownych przedsiebiorstw. -Na kiedy ich potrzebujecie? -Na wczoraj... ale jutro tez moze byc. -A co bede z tego mial? -Co zechcesz, oczywiscie w granicach rozsadku - usmiechnal sie James. - Wiesz oczywiscie, ze moga byc... eee... pewne klopoty ze zwrotem pozyczki. Kupiec kiwnal glowa. - Jezeli wy, panie, nie bedziecie mogli zwrocic pozyczki, to podejrzewam, ze ja nie bede mogl... eee... domagac sie jej zwrotu. -Kiedy zobacze zloto? - spytal Diuk. -Pol miliona moge dostarczyc do palacu pod koniec dzisiejszego dnia, jak zamkne interesy - odparl rzeczowo Roo. - Pozostale poltora miliona... no, to moze zajac kilka dni. Musze zapedzic do roboty wszystkie kantory wymiany pieniadza w miescie i zajac sie pewnymi sprawami na Wschodzie. - Rozparl sie wygodniej w krzesle. - Czy Wasza Wysokosc nie moglby na przyszlosc uczynic mi laski i powiadomic mnie nieco wczesniej? -Nie. Sprawy tocza sie coraz szybciej. -A skoro juz jestesmy przy uprzejmosciach... - Kupiec usmiechnal sie. - Keshanski radca handlowy wlasnie odrzucil moja prosbe o przyznanie mi koncesji... Czy Wasza Wysokosc moglby w jakikolwiek sposob wplynac na zmiane jego stanowiska? -Mozliwe. Ostatnio robimy coraz wiecej interesow z Kesh. -Zloto? - spytal Roo, unoszac pytajaco brew. -Owszem. Czesc z niego pojdzie na kilka lapowek dla wplywowych keshanskich arystokratow. -O, to musza byc nieliche lapowki - zgodzil sie Roo. - Zamierzacie, panie, obalic panujacego Imperatora? -Zeby nawet pomyslec o czyms takim, potrzeba byloby wielokrotnie wiecej zlota - odparl James, wstajac z miejsca. - Moze w ogole na calej Midkemii nie ma dostatecznej ilosci zlota, dzieki ktoremu udaloby sie wywolac zamet w Wielkim Kesh. - Zawahal sie na chwile. - Teraz juz wiesz. Mamy powody, by sie martwic o poludniowa granice. Roo kiwnal glowa. - Sam sie tego domyslilem. - Przeciagnal sie i rowniez wstal. - Ciekaw jestem, jak zamierzacie ulozyc sie z Kesh, na okres nadciagajacej inwazji. -Mam kilka koncepcji - przyznal James. - Wazna sprawa jest upewnienie sie, zeby na poludniu stanelo dostatecznie wielu keshanskich legionistow, by Szmaragdowi poszli tam, gdzie chcemy ich miec. -Zadnych atakow na poludnie, ani na Doline Marzen, tylko przez gory ku polnocy - kiwnal glowa Roo. -Cos w tym rodzaju. Do tego potrzeba, zeby Szmaragdowa Krolowa podbila krasnoludy z Dorginu... co jeszcze sie nigdy nikomu nie udalo. - James usmiechnal sie niewesolo. - Co prawda obawiam sie, ze ci najezdzcy uporaja sie nawet z armia Krola Halfdana. Roo wzruszyl ramionami. Slyszal opowiesci o zajadlosci i nieustepliwosci krepych, malych wojownikow, ale nigdy nie spotkal zadnego z nich. James odwrocil sie, by odejsc i Roo wyszedl zza stolu. - Nie, daruj sobie odprowadzanie - rzucil Diuk przez ramie. - Znam droge do wyjscia. Na szczycie schodow zatrzymal sie na moment. - A przy okazji... daj spokoj potajemnej wywozce swoich bogactw do miast na Wschodzie i do Wolnych Grodow. Wiekszosc L tego bedzie mi potrzebna do prowadzenia wojny. Ostatnia uwaga Diuka zaskoczyla Roo do tego stopnia, ze nie podjal nawet proby zaprzeczenia - istotnie, od pewnego czasu dyskretnie i systematycznie przemycal niewielkie ilosci zlota poza Krondor. -Zgoda - odparl z rezygnacja w glosie. - Jeszcze sie chyba nie urodzil ktos, kto przechytrzylby was. -Radze, bys o tym nie zapominal - kiwnal glowa James. Zostawil Roo ponownie zajetego rozmyslaniami, dlaczego nie udalo mu sie zdobyc koncesji na handel z Kesh. Mial pewne domysly, ktore zamierzal poddac probie, teraz jednak musial sie zajac pilniejsza sprawa. Musial pomyslec, jak podjac z bankow spora ilosc zlota, nie wywolujac natychmiastowej podwyzki cen uslug w kantorach. Westchnal, przypominajac sobie, ze planowal na dzis odwiedziny u Sylvii. Bedzie musial powierzyc Duncanowi liscik do kochanki, poniewaz zdola sie wyrwac dopiero po polnocy. Usiadl i zabral sie do pisania. Uporawszy sie z tym, wezwal Dasha. - Daj to Duncanowi, niech zaniesie list do majatku Esterbrookow - powiedzial, kiedy mlodzieniec stanal przed nim, czekajac na polecenia. - On juz wie, komu go wreczyc. - Przeciagnal sie jeszcze raz. - Potem powiadom moja zone, ze twoj dziadek dal mi zajecie, ktore przez. kilka najblizszych dni nie pozwoli mi ruszyc sie z miasta. - Wlasciwie to juz wyjasnil zonie, ze zamierza troche popracowac, ale dzis chcial odwiedzic Sylvie. Teraz doszedl do wniosku, ze przed powrotem do domu bedzie musial zajrzec do Sylvii jeszcze jutro i pojutrze. Wyjrzawszy przez okno, zobaczyl, ze na zewnatrz zapadl juz wieczor, gwar miejski zaczyna zamierac, a kupcy zamykaja witryny swoich kramow. - Zanim sie zabiore do interesow twojego dziadka - rzekl Dashowi, wstajac - musze sie troche odprezyc. Mysle, ze pojde zobaczyc sie z Helen Jacoby i jej dziecmi. -A potem? - spytal Dash. -Zajrze na jakas godzine do siedziby firmy. I znow tu wracam - dodal z kwasna mina. - Zapowiada sie dlugie posiedzenie. ... moze nawet do rana. Dash kiwnal glowa. - Jeszcze cos? -Nie, to wszystko. Przyjdz tu jutro z samego rana. Bede mial dla was mnostwo roboty. Przyprowadz ze soba Jasona. Dash ruszyl spiesznie ku drzwiom, a Roo powoli i statecznie zszedl ze schodow. Zatrzymal sie przy drzwiach wyjsciowych i przez chwile zastanawial sie, czy nie zajrzec do domu naprzeciwko i nie kazac sluzbie osiodlac konia. Po chwili namyslu doszedl do wniosku, ze lepiej bedzie pojsc do Helen Jacoby pieszo. Ruszyl wzdluz ruchliwej ulicy. Mogl bez konca patrzec na miejski ruch i sluchac jego gwaru. Wychowal sie w niewielkim miasteczku i Krondor jawil mu sie jako zrodlo nieustajacego podniecenia. Przechadzki po miescie odswiezaly mu umysl, wlasnie podczas nich przychodzily mu do glowy najlepsze pomysly. Dzis jednak nad wszystkim, co widzial i slyszal, dominowala swiadomosc niedalekiego najazdu wojsk Szmaragdowej Krolowej. Przez caly czas, gdzies tam w glebi ducha drzemala w nim wiedza o tym, ze Krondor zostanie zaatakowany i prawdopodobnie podbity. Wiedzial, co Szmaragdowi robia ze zdobytymi grodami, z pogromu i rzezi Maharty ledwie udalo mu sie ujsc z zyciem. Wszystko to bylo nieuniknione. Duzo dalby za to, zeby armia Krolestwa, znacznie lepiej wyszkolona i walczaca na wlasnej ziemi, zdolala utrzymac wroga z dala od Krondoru, wiedzial jednak, ze niewielkie w gruncie rzeczy sa szanse na ziszczenie tych pragnien. Z drugiej strony mogloby sie wydawac, ze wszystko to jest nieprawdopodobne. Byl oto bogaty tak, jak nigdy nawet nie smial marzyc w chlopiecych rojeniach o zamoznosci, zdobyl najpiekniejsza kobiete na swiecie i dochowal sie syna. Jego zycie bylo tak pelne i doskonale, ze nic zlego nie moglo mu sie przytrafic. Zatrzymal sie nagle. Tak bardzo pograzyl sie w myslach, ze niemal przegapil ulice, ktora wiodla do domu Helen. Kiedy w nia skrecal, wydalo mu sie, ze dostrzega katem oka nikly zarys sylwetki kryjacego sie pospiesznie w mroku czlowieka. Roo przyspieszyl kroku, skrecil za rog i przylgnawszy za nim do sciany, wyjrzal ostroznie w strone, z ktorej przyszedl. Wszedzie widzial zatrzaskujacych okiennice witryn kupcow i ludzi, ktorzy po pracy spieszyli sie do domow, podazali gdzies z ostatnimi poleceniami pracodawcow albo ochoczo podazali do najblizszej oberzy. Nigdzie jednak nie dostrzegl sylwetki czlowieka, ktorego zauwazyl chwile wczesniej. Potrzasnal glowa. Padl chyba ofiara przywidzenia wywolanego zmeczeniem. Nie mogl sie jednak pozbyc wrazenia, ze ktos go sledzi. Rozejrzawszy sie dookola, ruszyl ku domostwu Jacobych. Wszystko bylo chyba wynikiem przeczucia, ze flota Szmaragdowej Krolowej lada dzien wyplynie ze swoich portow. Nie mial dostepu do wiadomosci z wywiadu, ale wystarczylo pomyslec, by dojsc do wniosku, ze ostateczna konfrontacja jest juz bliska. Sam widzial, jak jej armie zmiataja wszystko na swej drodze na dalekim Novindusie, i zasiadal w radzie, gdzie podejmowano decyzje dotyczace obrony Krolestwa przed inwazja. Wiedzial, co sie swieci. Dla potrzeb zaopatrzenia wojsk oddal wiecej statkow niz wszystkie pozostale towarzystwa kupieckie razem wziete - i znal miejsca skladowania zapasow. Czytal listy przewozowe dotyczace dostaw broni, wiedzial tez o zbieranych we wszystkich mozliwych miejscach koniach. Juz wkrotce mial nastapic atak. W Krondorze byla wczesna jesien, co oznaczalo, ze po drugiej stronie swiata jest wiosna, wkrotce wiec potezna flota zacznie tam zaladunek i ruszy w kilkumiesieczna podroz. Roo wielokrotnie slyszal, jak Admiral Nicholas mowil o niebezpieczenstwach zeglugi przez Ciesniny Mroku. Przeprawa byla ciezka nawet przy sprzyjajacej pogodzie, a podczas zimy przejscie przez tamtejsze wody stawalo sie niemal niepodobienstwem. Do przeprowadzenia tak wielkiej floty najlepsze byloby Swieto Banapisa w dzien letniego przesilenia. Fale i wiatry i tak utrudnia pokonanie Bezkresnego Morza i Ciesnin niezbyt doswiadczonym kapitanom, ktorzy z koniecznosci beda stanowili wiekszosc dowodcow floty Szmaragdowych. Przypomniawszy sobie rzezie na Novindusie, Roo nie byl pewien, czy na calym kontynencie zbierze sie szesciuset ludzi zdolnych do dowodzenia okretami. Podboj kontynentu ogromnie przetrzebil tez jego ludnosc. Novindus zreszta nie slynal ze smialych zeglarzy, tamtejsi kapitanowie trzymali sie brzegow ladu i nie podejrzewali nawet, ze po drugiej stronie morza leza jakies ziemie - dopoki Bezkresnego Morza nie przeplyneli Nicholas i jego zaloga. Roo podejrzewal tez, ze Admiral przygotowal przykre niespodzianki dla tych, co zechca wedrzec sie przez Ciesniny Mroku, co bylo chyba powodem jego wyprawy do Queg. Jedynym zrodlem zadania, by queganskie statki zajely sie eskortowaniem krondorskich kupcow, mogl byc fakt, ze flota Krolestwa bedzie zajeta czyms innym. Nicholas na pewno cos przygotuje na spotkanie najezdzcow wyplywajacych z Ciesnin Mroku. Dotarlszy do domu Jacobych, odegnal od siebie ponure mysli i zapukal. Otworzyla mu Helen Jacoby. -Mam nadzieje, ze nie masz nic przeciw niespodziewanej wizycie? Gospodyni rozesmiala sie dzwiecznie i Roo zdziwil sie, ze dotychczas nie zauwazyl, jak milo brzmi jej smiech. -Alez skad, Rupercie. Wejdz, prosze. Zawsze jestes tu mile widziany. Gdzies w glebi domu rozlegly sie dzieciece glosiki wolajace jego imie i ze zdumieniem poczul ogarniajaca go radosc, jakiej rzadko doswiadczal gdzie indziej. -Wujku Rupercie! - wolal piecioletni juz Willem. - Co mi przyniosles? -Alez Willem! - odezwala sie Helen, stroi ujac niesfornego synka. - Czy tak sie wita goscia? -On nie jest gosciem - odparl urazony Willem. - To wujek Rupert. Siedmioletnia Nataly potwierdzila te kwalifikacje, rzucajac sie na Roo i mocno obejmujac go w pasie raczkami. Rupert usmiechem skwitowal zuchwalstwo chlopczyka i afektacje dziewczynki. Gdy Helen zamykala za nim drzwi, przyszlo mu nagle na mysl, ze jesli jego obliczenia sa dokladne, flota najezdzcow pojawi sie u brzegow Krolestwa za siedem miesiecy. Pelniacy obowiazki kaprala Garret zywil moze jakies watpliwosci, ale przyjal rozkazy Erika bez komentarzy. Po calodniowym przesluchiwaniu Dugi i jego ludzi dowodca podjal decyzje, dotyczace dalszych dzialan. Polecil mianowicie Garretowi poprowadzic bez zbytniego pospiechu polowe zebranych od Baronow ludzi do Krondoru, druga polowe zatrzymujac przy sobie. Jego podwladni, opuszczajac druzyny bylych rozkazodawcow, zrzucili dawne barwy i mundury, wciaz jednak sprawnoscia i karnoscia przypominali zolnierzy. Erik kazal im powymieniac czesci odziezy z pojmanymi jencami i juz niedlugo doszedl do wniosku, ze jego oddzial przypomina bardzo liczna kompanie najemnikow. -Wygladaja jak moi chlopcy - potwierdzil Duga. Caly poprzedni wieczor Erik spedzil na pogawedce z wodzem najemnikow. Zdazyl juz polubic tego prostego i nieglupiego czlowieka, dowodce osiemdziesieciu ludzi, ktorego przeroslo powierzone mu zadanie. Rozmowa obu wojakow trwala cala noc, ale w koncu mlodziencowi udalo sie przekonac Novindyjczyka, ze w jego wlasnym, dobrze pojetym interesie powinien ze swymi ludzmi przejsc na zold Krolestwa. Kilku najemnikow wygladalo na nie do konca przekonanych i tych Erik odeslal z oddzialem Garreta, reszta postanowila za swym kapitanem zaciagnac sie pod znak Erika. Nieco pozniej tego samego dnia pokazala sie druga kolumna jezdzcow krolewskich i Erik odeslal ich sladem kompanii Garreta. Kiedy nastepnego dnia rano Duga zobaczyl wylaniajacy sie z lasu trzeci dwustuosobowy oddzial, mruknal gniewnie, ze Szmaragdowych wprowadzono w blad, kazac im wierzyc, ze - uderzaja na slaby i zle przygotowany do wojny luzny zwiazek miast. Mlodzieniec musial sie natrudzic, zeby wyjasnic przybyszom, jak rzeczy maja sie w Krolestwie, i choc pominal milczeniem roznice w liczebnosci obu armii, podkreslal bieglosc w rzemiosle, jednolitosc broni i zajadlosc w boju wojakow krolewskich. Dobrze sie dlan zlozylo, ze caly wyklad potwierdzila defilada szesciuset najwiekszych twardzieli z Polnocnego Pogranicza. Duga byl tez zadowolony ze sniadania, na ktore zlozyly sie racje suchego prowiantu, przywiezionego przez ludzi Erika. -Wiesz... - odezwal sie, zujac pajde chleba - armie Szmaragdowej Krolowej niewiele juz razem trzyma, oprocz strachu. -Widzialem to pod Maharta - kiwnal glowa Erik. -Teraz jest jeszcze gorzej. - Kapitan rozejrzal sie niespokojnie. - Kiedy przyszly rozkazy, ze mamy ruszac na Miasto Nad Wezowa Rzeka, niektorzy dowodcy postanowili ze swymi ludzmi opuscic oboz. -Owszem, slyszalem - mruknal mlodzieniec. - Szpiedzy Calisa doniesli, co sie wowczas stalo: dowodcow wbito na pale, razem z wieloma, zupelnie przypadkowo dobranymi zolnierzami. -Teraz jeden wystrzega sie drugiego. Nikt nie mial ochoty, by sie tu znalezc, ale tez nikt nie osmielil sie zaprotestowac. - Duga potrzasnal glowa. - Jezeli pisniesz choc slowo, ktore trafi do ucha donosiciela, nie zdazysz mrugnac, i poczujesz pal w dupie. -Czy ktos choc raz zadal pytanie - rzekl Erik po starannym namysle - po co posyla sie was na drugi koniec swiata? -Tam w domu nic nie zostalo. Niewiele lupow mozna wyniesc z miasta, ktore doszczetnie spalono. - Znizyl glos. - Nie wierzylem temu, ale Weze, krecace sie stale przy Krolowej, opowiadaly wszystkim chetnym, ze tu jest najbogatsze krolestwo na swiecie, a w miescie zwanym Sethanon - wymowil to slowo jak Sith-anon - ulice wyklada sie marmurem, drzwi maja klamki ze zlota, a jedwabiu mieszkancy uzywaja jako recznikow do kapieli. - Westchnal gleboko. - Po tym wszystkim, co widzialem w ciagu ostatnich dziesieciu lat, moge uwierzyc w ludzka latwowiernosc, ale zeby dac posluch takim bzdurom, trzeba byc idiota z dziada pradziada... - znizyl glos jeszcze bardziej. - Niektorzy z kapitanow nawet sie zastanawiali... rozmawialismy pomiedzy soba, ze trzeba by cos z tym zrobic, ale... -Ale co? -Ona wszystko kontroluje i wszedzie ma oddanych sobie ludzi. -Opowiedz mi o tym - ponaglil rozmowce Erik. Gestem zaprosil Duge na przechadzke za oboz. Kiedy znalezli sie poza zasiegiem sluchu, Kapitan zaczal wyjasnienia: - Wsrod moich zolnierzy tez pewnie jest ze dwu lub trzech jej agentow... nie mozna byc niczego pewnym. General Fadawah to cholerny geniusz taktyki i strategii, wie zawsze, dokad i po co poslac ludzi, ale tez jest z niego kawal drania. Wiesz, co sie stalo z generalem Gapim? Erik kiwnal glowa. - Nie wykonal zadania, za co wbito go na pal nad mrowiskiem. -A niemal wszyscy jego oficerowie musieli na to patrzec! - Duga uderzyl sie kciukiem w piers. - Bylem wsrod nich... Jedno ci powiem... paskudne widowisko. - Ostro sie za nas wzieli - wyjasnial swoje niezadowolenie i frustracje, demonstrujac wszystko zacisnieciem dloni. - Na poczatku to byla kolejna wojenka. Podpisujesz papiery na punkcie werbunkowym przy Spotkaniu, ruszasz do boju... a potem wydajesz pieniadze. Z czasem zaczely sie oblezenia miast. Pamietam, ze Szkarlatne Orly Calisa byly po przeciwnej stronie pod... gdzie to, tam? -Pod Hamsa - podsunal mu mlodzieniec. - To bylo, zanim sie zaciagnalem, ale znam te historie z opowiadan. -No wlasnie. Wtedy zaczelo sie robic niemilo. Krolowa przez jakies dwiescie szescdziesiat dni glodzila tamtych nieszczesnych skurczybykow, a potem wypuscila jaszczurzych jezdzcow na tych, co uciekli. Erik slyszal juz historie o tym, jak czesc kompanii Calisa zdolala przezyc dzieki pomocy Jeshandich, stepowych nomadow z Novindusa. -Kiedy wszystko przestalo nam sie podobac, naradzilismy sie w gronie kapitanow i poszlismy sie zobaczyc z Gapim. Wzial trzech ludzi na spotkanie z Krolowa... i tyle ich widziano. - Wtedy zrozumielismy, jak stoja sprawy. Mielismy sie bic, jak dlugo beda toczyc sie walki, a kazdy, kto zechce sie wycofac, bedzie traktowany jak wrog. Na poczatku zreszta nie bylo zle. Sporo sie pladrowalo. Byly i kobiety... po woli i po niewoli. Ale wszystkiego w miare... po pewnym czasie kazdy mial juz tego dosc, wiesz, jak to jest. -Wiem - mruknal Erik. -Niektorzy z moich chlopcow... - kapitan zawiesil glos. - Zle mowie, zaden z nich nie jest juz chlopcem. Nie ma wsrod nich nikogo, kto nie mialby przynajmniej trzydziestu lat. -Nie wiem, co moge wam obiecac - rzekl Erik. - Tu jest inaczej... nigdy wczesniej nie widziales takiego kraju. Caly narod prowadzi wojne, ale mysle, ze jezeli zechcecie przejsc na nasza strone albo wybierzecie neutralnosc, to po tym wszystkim znajdzie sie jakis sposob, by was odwiezc do domu. -Do domu? - spytal Duga, jakby nie bardzo rozumial znaczenie tego slowa. - A wiesz, jak tam teraz jest? Erik potrzasnal glowa. -Gospodarstwa wiejskie i wioski poszly z dymem, bydlo oddano pod noz, a owoce gnija na drzewach, bo nie ma komu ich zbierac. Pola zarastaja chwastami, bo ich wlascicieli albo wymordowano, albo wcielono do armii. Zjedlismy wszystko, co dalo sie zjesc. -Nie rozumiem. -Ta wojna trwa od dziesieciu lat i przewalila sie od Zachodu, przez Kraje Nadrzeczne, az po wschodnie Stepy. Za nami nie zostalo nic. Ci, ktorzy zostali tam w domu, to nedzarze, zyjacy z odpadkow. Jest moze jeszcze troche ludzi w wypalonych miastach i podobno gdzies w gorach Ratn'Gary ostala sie jakas podziemna warownia krasnoludow... Krolowa byla na tyle madra, by nie ruszac tych wscieklych kurdupli... ale gdyby zyli w nim ludzie, tez poszloby z dymem. -Nic nie zostalo? - Erik nie bardzo mogl uwierzyc w to, co uslyszal. -Niektorzy sie poukrywali, inni mieszkali na takim zadupiu, ze nikomu nie chcialo sie po nich lazic, wiec troche ludzi jeszcze tam zyje... ale za nami pozostaly prawie same trupy, Eriku. Nie ostalo sie zadne miasto, a tylko kilka miasteczek ma po pare calych budynkow. Byc moze jakis wiesniak, co sie zaszyl w gluszy, zbiera jeszcze plony... o ile nie zezarli mu wszystkiego ci, ktorzy opuscili miasta. I choroby... - westchnal. - Przy takiej liczbie nie grzebanych trupow nie moglo byc inaczej .Czesc dostala takiej biegunki, ze zmarla, inni wyrzygiwali nawet wode... Jeszcze innych wytlukla czarna zaraza. Jezeli nie ma ziol ani kaplanow uzdrowicieli, czlowieka moga zabic zwykla goraczka i przeziebienie. W domu zostaly same nieszczescia... ot, co! Erik spojrzal w oczy rozmowcy i zobaczyl w nich cos, czego nigdy wczesniej nie widzial u zolnierza. Byla to zgroza, tak dlugo spychana w glab swiadomosci, ze Duga nawet o niej nie wiedzial. ... ale teraz, kiedy wszystko sobie przypomnial, ktoz mogl przewidziec rezultaty... Ravensburczyk polozyl mu dlon na ramieniu. - Tu zyje mnostwo ludzi - zapewnil go. I dodal, podnoszac nieco glos: - A ja doloze staran, by zostali przy zyciu. Chocby to byli - usmiechnal sie lekko - nedzni najemnicy, ktorzy wbrew swej woli zablakali sie tu... nieprzypadkowo. Duga zmruzyl oczy, spojrzal w twarz mlodzienca, a potem kiwnal glowa i odwrocil sie szybko, by Erik nie spostrzegl wzbierajacej mu pod powiekami wilgoci. -Hej, ludzie! - zawolal do swoich. - Wezcie sie w garsc! Musimy pokazac krolewskim, jak wyglada porzadna banda nedznych najemnikow! Gdzieniegdzie ludzie parskneli smiechem, choc zolnierze z Krolestwa niemal go nie zrozumieli. Oboz wygladal prawie jak wtedy, gdy trafili nan zwiadowcy Erika. Roznica bylo to, ze teraz polowe ludzi stanowili wojacy krolestwa. W okolicznych lasach czail sie trzydziestoosobowy oddzial lucznikow, gotowych w kazdej chwili przyjsc Erikowi z pomoca. Trzeciego dnia jeden z postrzegaczy zameldowal, ze od poludnia nadciagaja jacys jezdzcy. -Przygotujcie sie - polecil Ravensburczyk swoim ludziom. Najemnicy Dugi poruszali sie spokojnie i powoli jak znudzeni wojacy... a ludzie Erika poukladali miecze i tarcze tak, aby w razie czego byly pod reka. Na drzewach lucznicy zaczeli oblizywac totki strzal. Po kilku minutach na polane wjechalo trzech jezdzcow. Wszyscy ubrani byli w podrozne oponcze. Jadacy na czele odrzucil kaptur, ukazujac twarz czlowieka w srednim wieku otoczona ciemnymi, przyproszonymi juz nieco siwizna wlosami. -Kto tu dowodzi? -Ja - odpowiedzial Erik. -Co za kompania? - spytal drugi z przybyszow. -Czarne Miecze Dugi. -Ty nie jestes Duga! - zachnal sie pierwszy. -Nie, Kimo... Duga, to ja - odezwal sie wodz najemnikow, wystepujac naprzod. -On twierdzi, ze on tu dowodzi! - rzekl czlowiek nazwany przez Duge Kimo. Kapitan wzruszyl ramionami. - Wiesz... czekalismy na was i czekalismy, az zaczelo nam sie nudzic. Rzucil mi wyzwanie i zwyciezyl. - Potarl dlonia szczeke. - Popatrz, co to za byczysko. Niewiele braklo, a skrecilby mi kark. I przejal dowodzenie... -Jak sie nazywasz, "kapitanie"? - spytal Kimo. -Bobby - odparl Erik, nie wiedzac nawet dlaczego. -Niech bedzie Bobby. Posluchaj... masz zabrac ludzi na wschod. Po trzech dniach marszu natraficie na mala wioske w dolinie. Mincie ja bokiem... niech kmiotkowie nawet sie nie domysla, ze tamtedy przechodziliscie. Przejdzcie w nocy i skierujcie sie dalej w gory. Znajdzcie rzeke, nad ktora lezy ta wioska, a potem skierujcie sie w gore biegu, az traficie na doplyw. Idzcie wzdluz polnocnej odnogi... az dojdziecie do niewielkiej dolinki, gdzie bedzie sporo zwierzyny. Mozecie zapolowac, zlozylismy tam tez dla was zapasy. Czekajcie, az ktos sie do was zglosi. Kiedy to sie stanie, wracajcie nad rzeczke i zajmijcie sie tamta wioseczka. Erik udal zaskoczonego i zmieszanego. - A po co mamy czekac? Dlaczego nie zajac wioski od razu? Odpowiedzial mu trzeci z jezdzcow, ktory milczal do tej pory. Na dzwiek jego glosu wlosy stanely mlodziencowi deba. Mowiacy nie byl czlowiekiem. -Chlopcze, nie placi ci sie za to, bys zadawal pytania. Moze powinnismy zabic tego tutaj - zwrocil sie stwor do Kimo - i przekazac dowodzenie bylemu kapitanowi? - Wyciagnal dlon ku Dudze i Erik ujrzal pokrywajace ja zielone luski i czarne, wyrastajace .z palcow szpony. Widywal Pantathian juz wczesniej, kilku nawet zabil, ale dobrze sie czul tylko wtedy, kiedy patrzyl na ich zwloki. -Nie, nie mamy na to czasu. Musimy odnalezc inne kompanie. - Drugi z nieznajomych wyjal jakas mape i zaczal ja przegladac. Ujrzawszy to, Ravensburczyk podjal blyskawiczna decyzje. -Bij! - zakrzyknal. W powietrzu swisnelo jednoczesnie kilkanascie strzal i zanim podrozni zdolali zareagowac, wszyscy trzej wylecieli z siodel przeszyci kazdy kilkoma przynajmniej grotami. -Dlaczego to zrobiles? - spytal zaskoczony szybkoscia dzialan Krondorczykow Duga. Erik podszedl do Pantathianina i kopnal trupa, by upewnic sie, ze czlowiek-waz na pewno nie zyje. Potem zblizyl sie do drugiego, bezimiennego nieznajomego i pochyliwszy sie nad nim, powiedzial: -Bo potrzebna mi jest ta mapa. Przegladal ja przez chwile, a potem zmruzyl oczy. Nelson! - huknal i jeden z jego ludzi natychmiast stanal u jego boku. -Taaaaest, panie sierzancie! -Wez dwa dodatkowe konie i odszukaj naszych ludzi. Chce, by wrocili tu piorunem! Spotkamy sie... - spojrzal na mape - na polnocnym brzegu rzeczki Tamyth, przy przelomie, trzy dni drogi na wschod od szlaku ku Sokolim Pustkowiom. -Tak jest! - Nelson zasalutowal sprezyscie i odwrocil sie, by odejsc. -Jeszcze jedno! - zatrzymal go dowodca. -Na rozkaz! -Wloz na powrot kolet od munduru. Ludzie Garreta moga cie wziac za opryszka i na wszelki wypadek wsadza ci strzale pod zebro, zanim zdazysz sie opowiedziec. Nelson kiwnal glowa i podbiegl do koni. -O co w tym wszystkim chodzi? - zdziwil sie Duga. Erik podniosl mape. -Wsrod tych wzgorz umieszczono dwadziescia kompanii takich jak twoja. I o ile umiem czytac mapy, rozstawione sa tak, ze szybko moga zajac kluczowe przelecze, otwierajac droge armii tej Szmaragdowej suki. -Nadal nie rozumiem - mruknal kapitan. -Wystarczy, ze ja rozumiem - odcial sie Erik. - Jack! Kolejny zolnierz pojawil sie blyskawicznie obok nich. -Zamierzam wyslac gonca z pismem do Konetabla Williama. Wez szesciu ludzi i ruszaj do Krondoru, jakby was diabli gonili. Zolnierz pobiegl dobrac sobie kompanow i poczynic przygotowania do wyjazdu. Duga ruszyl za Erikiem, ktory podszedl do swojego konia. Z jukow przy siodle wyjal pergamin, pioro i buteleczke z inkaustem. -O co chodzi z tymi kluczowymi przeleczami? - spytal kapitan. -Gdybys wytknal nos poza te polane i spojrzal ku zachodowi, zobaczylbys lancuch gorski. - Kiwnal broda, pokazujac poludniowy wschod. - A gdzies tam jest Sethanon, miasto, o ktorym wspominales. Nie ma tam zlota, marmurow i jedwabiow, ale z jakiegos nie znanego mi powodu jest ono wazne. Nie potrafie wyjasnic ci dlaczego, ale ludzie, ktorym ufam bez zastrzezen, powiedzieli mi, ze jezeli twoja byla wladczyni zdobedzie to miasto, to w tej samej chwili wszyscy umrzemy... i umra rowniez ci, co sluza pod jej sztandarami. -To akurat mnie nie dziwi - mruknal dowodca najemnikow. - W jej namiocie co noc gina ludzie. -Opowiesz mi o tym pozniej - ucial Erik. Duga umilkl, mlodzieniec zas zajal sie pisaniem. Kiedy skonczyl, podal zwoj czekajacemu juz Jackowi. - Dostarcz to, chocbys mial pasc trupem! Ale najpierw oddaj pismo, komu trzeba. -Zrobi sie, panie sierzancie! - zolnierz zasalutowal sprezyscie. Potem ruszyl biegiem do miejsca, gdzie czekala szostka pozostalych. -Wyglada na to, ze jednak zaciagniecie sie do Krolewskich - zwrocil sie Erik do Dugi. - I w koncu bedziecie sie jednak bic za zloto, tyle ze po przeciwnej stronie. -Zdarzalo sie to juz wczesniej - wzruszyl ramionami najemnik. -Jak mowilem przed chwila, Sethanon jest tam, a gory tam. Aby sie dostac do Sethanonu, armia tej Szmaragdowej suki musi przedrzec sie przez gory. -A, teraz rozumiem, dlaczego zadali sobie tyle trudu, by nas tu sprowadzic. - Potrzasnal glowa. - Wielu z tych Wezowych Kaplanow padalo z wysilku, wysylajac tu naszych chlopcow. Trzeba bylo do tego wielkiej magii. Niektorzy tego nie przezyli. -Nie wiem czemu, ale wcale nie lamie mi to serca - rzekl Erik i grzmiaco zaczal wydawac komendy, aby zwijac oboz. -Nie zrozumiales - potrzasnal glowa Duga. - Myslalem o tym, ze nie moga tu przyslac zbyt wielu zolnierzy. Gdyby mogli, to te gory bylyby ich pelne. -Czekaj - Ravensburczyk przystanal. - Masz racje! W przeciwnym razie czemu mielibyscie sie tu ukrywac? Najemnik podrapal sie po brodzie. - Cos mi tu nie pasuje. Dlaczego nie poslali nas prosto do tego Sethanonu? -Bo zanim byscie sie obejrzeli, wybito by was do nogi - odparl Erik. Nie chcial wdawac sie w dyskusje, poniewaz prawde rzeklszy, nie znal odpowiedzi na pytanie najemnika. Wszystko, co wiedzial, pochodzilo od Diuka Jamesa i Konetabla Williama, ktorzy wyjasnili mu tylko tyle, ze Pantathianie nie sa w stanie przesylac ludzi prosto do Sethanonu. Mlodzieniec podejrzewal, ze maczali w tym palce ci dwaj magowie, o ktorych mowil James - Pug i Miranda. Postanowil nie zglebiac tematu. Zbyt wiele mial do zrobienia. -Duga? -Tak? -Znasz te pozostale kompanie? -Niektore. Pierwsze przeszly Lwy Tagliara. Latwo sie nie poddadza... Tagliar ma paskudny charakter i nie lubi przegrywac. Zelazne Bractwo, pod dowodztwem Nanfree, moze da sie namowic, jesli pogadam z nimi, zanim dojdzie do rozlewu krwi. - Usmiechnal sie. - Nanfree to przebiegly, stary lis, ktory lubi lekka robote za ciezki wor zlota. -Dobrze - odpowiedzial Erik. - Postaramy sie z nimi dogadac, ale gdyby przyszlo do walki, chcialbym, zebyscie wiedzieli, po czyjej stronie walczycie. -Juz kilka lat temu zapomnialem, po czyjej jestem stronie - wzruszyl ramionami najemnik. - Rozejrzal sie po otaczajacym ich lesie. - Wyglada na to, ze niezle w koncu trafilismy. Dosc mam juz podpalania i mordow. Moze mi sie tu spodoba i zostane az do smierci? Tam w kraju nie zostalo nic, do czego warto byloby wracac. Erik kiwnal glowa. - Odpowiedz rownie dobra jak inne... -Wstawac chlopaki! - ryknal Duga, odwracajac sie do swoich ludzi. - Czas zarobic na chlebek! - Spojrzawszy na mlodzienca, mrugnal don lobuzersko. - Jestescie teraz ludzmi Krola, wiec zachowujcie sie przyzwoicie! -Czekac! - rozkazal cicho Erik. Obroncy skryli sie za skalami, on zas poslal lucznikow, by zajeli miejsce wzdluz grzbietu na wypadek, gdyby trzeba bylo zapewnic ludziom oslone. Od miesiaca przemierzali Mglista Knieje, gdzie korzystajac z mapy, odnajdywali i otaczali kryjace sie tu grupy najemnikow Szmaragdowej Krolowej. Z dwunastu kompanii, ktore odkryli do tej pory, osiem sie poddalo, cztery zas stawily opor. Erik musial wyznaczyc czesc swoich ludzi do eskorty pojmanych nieprzyjaciol, aby przeprowadzic ich w bezpieczne miejsce. Jego kompania skladala sie obecnie z tysiaca stu ludzi, zgrupowanych w pieciu druzynach. Trudno bylo skoordynowac wspolne dzialania i mlody dowodca zalowal wielu koni, ktore okulaly, gdy poslancy galopowali na nich pomiedzy jednym a drugim oddzialem. Wszystko jednak wskazywalo na to, ze usuwanie wrogich oddzialow z Mglistej Kniei idzie dosc sprawnie. Kilka razy zastanawial sie, ile tez z tego wszystkiego udalo sie przewidziec Calisowi. Nie mogl sie pogodzic z mysla, ze to przypadek poslal go tu na czele szesciuset bywalych pogranicznikow akurat wtedy, gdy w okolicznych lasach zaczeli pojawiac sie Szmaragdowi. Bedzie musial spytac kiedys Calisa, gdzie nauczyl sie organizowac tak swietny wywiad. W strone mlodzienca biegl zwiadowca i jeden z ukrytych za skalami nieprzyjaciol puscil za nim strzale - niewiele brakowalo, a trafilby. Erik pociagnal gonca za koszule: -Co jest? Zolnierz byl jednym z najemnikow Dugi. Zdyszany niemilosiernie, zdolal wycharczec tylko jedno slowo: - Saaurowie! -Gdzie! - dopytywal sie Erik. - Tam! - wskazal dlonia. -Ilu ich jest? - spytal Erik, slyszac juz grzmot kopyt ogromnych wierzchowcow, na ktorych przemieszczaly sie jaszczury. -Piecdziesieciu! Erik wstal, ryzykujac strzale w zebra. - W tyl! Wszyscy w tyl! Gdy lucznicy wspinajacy sie na przeciwlegly stok uslyszeli okrzyk, odwrocili sie i zobaczyli dowodce wymachujacego rekoma i pokazujacego, ze powinni schowac sie miedzy drzewami. Pomachali mu dlonmi na znak, ze zrozumieli rozkaz, i zaczeli sie cofac. Erik skoczyl za kamienie w sama pore, by uniknac dwu strzal i zawolal: - Lucznicy! Strzelac we wszystko, co wynurzy sie spomiedzy drzew! Ravensburczyk toczyl juz boje z Saaurami i wiedzial, ze nie bedzie to latwa walka. Mial ze soba dwustu ludzi, ale obawial sie, ze piecdziesiat jaszczurow i tak bedzie stanowic dla nich zbyt duzy problem. Na domiar wszystkiego stu najemnikow moglo w kazdej chwili opuscic swoje pozycje i wziac go w kleszcze. Cofnawszy sie biegiem do miejsca, gdzie trzymano konie, blyskawicznie wskoczyl na siodlo. -Jedz na polnoc! - krzyknal do najblizszego zolnierza. - Jest tam ze swymi ludzmi James z Highcastle! Niech sie tu zjawia, jak szybko sie da! Zdawal sobie sprawe, ze nawet jezeli zolnierz natychmiast znajdzie kaprala z Highcastle, a tamten niezwlocznie ruszy z pomoca, moze sie zdarzyc, ze przybedzie za pozno. Zblizajacy sie tetent kopyt wierzchowcow przypominal nadciagajaca burze. Erik rozejrzal sie dookola, goraczkowo wypatrujac czegokolwiek, co mogliby wykorzystac do obrony. Przecietny jaszczur osiagal dziewiec stop wzrostu i siedzial na koniu majacym w klebie dwadziescia piec piedzi wysokosci. -W las! - ryknal Ravensburczyk co sil w plucach. A potem pojawili sie Saaurowie. Zakuci w helmy, napiersniki i nagolenniki wojownicy wydali sie zolnierzom Erika wcieleniem stworow z nocnego koszmaru. Na ich gadzich pyskach matowalo sie jakies uczucie - co bylo dla mlodzienca nowoscia - a tym uczuciem byl gniew. Na czele szarzujacych jaszczurow pedzil wojownik w helmie ozdobionym rozwiana kita z konskich wlosow. -Smierc zdrajcom! - zawolal, widzac, ze przeciwnicy cofaja sie w las. I natychmiast rozpetal sie chaos. Erik wjechal miedzy drzewa i cial wielkiego konia po pecinach, unikajac jednoczesnie poteznego ciosu jezdzca. Kiedys juz raz zaatakowal takiego olbrzyma i wiedzial, ze kazdy z nich jest oden znacznie silniejszy. Rozlegajace sie wokol wrzaski i przeklenstwa wskazywaly na to, ze jego ludzie wlasnie dochodzili do podobnego wniosku. Szybko stracil poczucie czasu. Wiedzial, ze jedyna szansa jego ludzi na przezycie jest ucieczka pomiedzy drzewa. Gdzies - nieco dalej - rozlegly sie nowe wrzaski: najpewniej atakowani najemnicy ochoczo przylaczyli sie do zawieruchy. Saaur napieral nan z tylu - Erik wyczul zamiar napastnika i skierowal swego konia za drzewo. Gdy jaszczur go mijal, Ravensburczyk spial wierzchowca i skoczyl za innym przeciwnikiem gnajacym w druga strone. Wiedzial, ze najlepszym sposobem walki z tymi gigantami jest atakowanie ich od tylu. Tuz przy jego uchu swisnela jakas strzala - i mlodzieniec mogl sie tylko pomodlic, by okazalo sie, ze opuscila cieciwe luku ktoregos z jego ludzi, nie zas przeciwnika, ktory mogl teraz strzelac do nich jak do kaczek. Nie mial jednak wiele czasu na modly, bo kon niosl go prosto na jaszczura, ktory wlasnie zatrzymywal sie, by odeprzec jego atak. Nie calkiem mu sie to udalo - miecz Erika trafil go w zebra w polowie obrotu. Zdumiony - bo tylko tak mozna bylo opisac wyraz malujacy sie na gadzim pysku - spojrzal z gory na malego czlowieczka, a potem runal w tyl, niemal wyrywajac przy tym rekojesc miecza z dloni zwyciezcy. Przez cale popoludnie przemykali wsrod drzew, tanczac ze smiercia. Straty ponoszone przez obie strony byly raczej wynikiem przypadku niz stosowanej taktyki. I nagle Erik uslyszal sygnal grany na rogu. Odwrociwszy sie w tyl, zobaczyl wylaniajacych sie spomiedzy drzew jezdzcow. Spodziewal sie, ze posilki przybeda z polnocy, ci jednak - o ile mogl ocenic - pojawili sie od poludnia. -I co teraz? - zapytal sam siebie ochryplym glosem. Pomiedzy jezdzcami, ktorych strzaly zaczely siac smierc wsrod Saaurow zajetych walka z ludzmi Erika, zobaczyl Calisa. Kapitan krzyczal do niego i wskazywal dlonia cos - lub kogos - za jego plecami, Ravensburczyk nie mogl jednak w bitewnym gwarze pojac, w czym rzecz. Nagle ogarnal go plomien bolu, a ziemia wokol niego wystrzelila w gore, uderzajac go w twarz. Stracil dech i z najwyzszym trudem zdolal sie jakos odtoczyc od rzacego przerazliwie i miotajacego sie w bolu konia. W boku zwierzecia widac bylo wielka rane, z ktorej obfitym strumieniem wyplywala krew. Erik chwiejnie wstawal na nogi, a jaszczur zawracal swego konia, kiedy pomiedzy obu przeciwnikow wpadl Calis. Ravensburczyk siegnal dlonia ku glowie i stwierdzil, ze zgubil helm. Pod palcami poczul krew, nie wiedzial jednak czy sam jest ranny, czy to posoka jego wierzchowca. Saaur porzucil mysl o dobiciu Erika i runal na Calisa. Mlodzieniec wsparl sie dlonia o pien drzewa i uklakl, aby podniesc swoj miecz. Poczul ogarniajaca go fale mdlosci. Swiat zawirowal mu przed oczami, zdolal jednak zachowac przytomnosc. Dobil konajacego konia i spojrzal na starcie Calisa z Saaurem. Zdumienie malujace sie na pysku zabitego niedawno przez Erika jaszczura bylo niczym w porownaniu z oszolomieniem, jakim przeciwnik walczacy z Calisem skwitowal pierwszy cios, ktory spadl na jego tarcze. Erik byl pewien, ze napastnik nie spodziewal sie, ze na calej Midkemii spotka rownego sobie krzepa wojownika. Uderzenie bylo tak silne, ze jaszczur z duzym impetem wylecial z siodla. A potem zapadla cisza. Erik otworzyl oczy i zobaczyl, ze siedzi na ziemi oparty plecami o pien drzewa. Ktos mu narzucil koc na nogi i podlozyl zwinieta koszule pod glowe. -Paskudnie wyglada ta twoja rana - odezwal sie tuz obok znajomy glos. Erik odwrocil glowe i spojrzal na Calisa. - Bywalo gorzej - mruknal. -O, tego jestem pewien. Ostrze jaszczura zeslizgnelo sie po tyle twego helmu i tej twojej zakutej pale, a potem rabnelo konia. Zlamalo mu kregoslup. Masz szczescie, von Darkmoor. Cal czy dwa do przodu i bylby cie przepolowil. Mlodziencowi dzwonilo we lbie. - Wcale nie czuje sie uszczesliwiony. Co was sprowadza w to ciche i spokojne miejsce? - spytal, napiwszy sie wody z podanego mu buklaka. -Po czesci twoje wezwanie... ale zaniepokoilo mnie juz wczesniej co innego. Kazalem wrocic ci w ciagu dwu miesiecy... a ty nie wrociles. Erik usmiechnal sie i natychmiast tego pozalowal - glowa rozbolala go jeszcze bardziej. - Mowilem, ze potrzebuje trzech. -Rozkaz to rozkaz. -Czy usprawiedliwi mnie fakt, ze zamiast spodziewanych szesciuset ludzi zebralem dwa tysiace i zabilem albo wzialem w niewole kolejny tysiac Szmaragdowych? Calis zastanawial sie przez chwile, a potem wielkodusznie przytaknal. - Troche... ale nie licz na to za bardzo. - I nagle sie usmiechnal. Rozdzial 8 EWOLUCJA -Gdzie jestesmy? - spytala Miranda. Pug uslyszal slowa, choc wiedzial, ze zabrzmialy tylko w jego glowie. Zastanowilo go to, ze umysl ludzki zawsze stara sie wcisnac wszystko w ramy swojej zdolnosci percepcji, niezaleznie od natury otaczajacych go rzeczy i zjawisk.-W drodze do niebios - odpowiedzial. -Jak dlugo juz podrozujemy? Wydaje mi sie, ze minely wieki. -Zabawne. Dla mnie bylo to jak mgnienie oka. Czas posplatal sie w wezly... -Acaila mial racje - zauwazyla czarodziejka. -On przewaznie miewa racje - stwierdzil arcymag. Podrozowali przez wielobarwna, dziwnie pozwijana wokol samej siebie przestrzen - tak przynajmniej widzial to Pug. Przez zawirowania niezwykle wyrazistych kolorow przeswitywaly gwiazdy - bylo to nieco zaskakujace, gdyz oboje spodziewali sie zobaczyc tu czarna pustke. A gwiazdy tez mialy swoje kolory. -Nigdy nie widzialam niczego, co byloby do tego podobne - rzekla Miranda. Towarzysz uslyszal w jej "glosie" niemal nabozny podziw. - Skad wiesz, dokad mamy sie kierowac? -Podazam za ta linia - odparl, pokazujac jej cieniutka linie mocy, za ktora trafili tu z Midkemii. -Jest bezkresna - zauwazyla czarodziejka. -Chyba nie... i mysle, ze Macros Czarny podazyl ta sama droga, kiedy opuscil nasz swiat. -Odtwarzamy jego wedrowki? -Najwidoczniej tak. Przelecieli przez kosmos i trafili na jakis swiat - blekitnozielona sfere krazaca wokol gwiazdy. Wokol planety zataczaly kregi trzy ksiezyce. -Wrocilismy tam, skad wyruszylismy - zauwazyla Miranda. Pug przyjrzal sie wiszacej pod nimi planecie - w istocie byla to Midkemia. -Nie. - stwierdzil. - Mysle, ze przybylismy do czasu wczesniejszego niz ten, w ktorym wyruszylismy. -Podroz przez czas? -Juz to kiedys robilem. -Przy najblizszej okazji musisz mi o tym opowiedziec. Arcymag przekazal jej, ze uwaza te uwage za zabawna. -To nie ja wtedy kierowalem wydarzeniami. I zawsze mialem uczucie, ze ryzyko przewyzsza spodziewane korzysci. -Nie sadzisz, ze dobrym pomyslem bylaby podroz w czasie i uduszenie tej Szmaragdowej suki, kiedy byla jeszcze niemowleciem? - Towarzysz poznal w pytaniu jej dawny, zjadliwy nieco humor. -Nie mozemy tego dokonac, inaczej juz dawno bysmy to zrobili. -Oto paradoks, prawda? -Co wiecej, istnieja pewne prawa, ktorych jeszcze dlugo nie poznamy. - Umilkl, a gdy przemowil ponownie, Miranda nie umiala powiedziec, ile czasu uplynelo podczas jego milczenia - rok czy chwila. - Wszystko, co wiemy o rzeczywistosci, pozwala nam wnioskowac, ze jest ona tylko zludzeniem... snem swiadomosci, ktorej nie umiemy pojac. -Wylozona w taki sposob rzecz brzmi bardzo oczywiscie. -To nie jest takie oczywiste. Byc moze to najglebszy domysl, na jaki zdobyl sie rodzaj ludzki. Opuscili sie w dol ku scenerii, ktora Pug dobrze znal. Pod spustoszonymi murami Sethanonu zebrala sie armia Krola Lyama. Arcymag z mieszanymi uczuciami obserwowal samego siebie, mlodszego o piecdziesiat lat i zegnajacego sie z Macrosem. -Co on mowi? - spytala Miranda. -Sluchaj - poradzil jej towarzysz. -...to nadal jest bardzo trudne - mowil mlody Pug. -Wszystko dobiega kiedys konca, Pug - odpowiedzial wysoki, szczuply maz w brazowej szacie, opasany rzemieniem i obuty w sandaly. - Nadszedl wiec koniec mego czasu na tym swiecie. Wraz ze zniszczeniem Valheru powrocila w pelni moja moc. Rusze ku nowym zadaniom i swiatom. Bedzie mi towarzyszyl Gathis. Mieszkancy krolestwa moga czuc sie bezpiecznie, a wiec nie mam tu juz zadnych obowiazkow. -Gatis nie odszedl! - zachnela sie Miranda. -Wiem - rzekl Pug. Skupila uwage na swoim ukochanym i poczula cos znajomego. -Uwazasz, ze to zabawne? -Moze ironiczne - uslyszala odpowiedz. Tymczasem Macros Czarny, legendarny i najpotezniejszy z czarodziejow, zegnal sie z mlodszym Tomasem, odzianym w swoja zbroje z bialego zlota. -Znowu to robi, prawda? - spytala Miranda. -Co mianowicie? -Oklamuje was. -Nie... wtedy nie klamal. Mowil o Pantathianach i Murmandamusie to, co uwazal za prawde. -...moce, ktorymi obdarzono postac udajaca Murmandamusa nie byly tylko sprytnym polaczeniem magicznych iluzji. On rzeczywiscie stanowi potege. Dla stworzenia takiej istoty oraz zawladniecia i manipulowania sercami tak mrocznej rasy jak moredhele trzeba bylo wiele... wierzcie mi, bardzo wiele. Kto wie, moze bez przedostajacego sie przez bariery czasu i przestrzeni wplywu Valheru ludzie-weze upodobnia sie do pozostalych istot. Moze stana sie jeszcze jedna inteligentna rasa, posrod wielu innych. - Zapatrzyl sie przed siebie. - Chociaz... kto wie... moze byc zupelnie inaczej. Uwazajcie na nich. -W tym wzgledzie mial racje - odezwala sie Miranda. - Pantathianie sa ulomni. Dziedzictwo Valheru zmienilo ich tak, ze nigdy nie beda rasa z wlasciwymi dazeniami. -Nie - odpowiedzial Pug. - Tu chodzi o cos wiecej... znacznie wiecej. Przez chwile jeszcze patrzyli, jak Macros zegna sie z towarzyszami. Pug wzruszyl sie. -To byly nielatwe czasy - rzekl do Mirandy. Raczej wyczul, niz uslyszal, ze zrozumiala, co mial na mysli. W rozwoju Puga Macros odegral wieksza role niz ktokolwiek z innych ludzi. Arcymagowi wciaz jeszcze zdarzaly sie sny zwiazane z jego pobytem na Kelewanie w Stowarzyszeniu Magow, a w tych snach Macros byl jego nauczycielem. Wiedzial, ze w jego umysle wciaz jeszcze sa zamkniete obszary, ktore jedynie jego mistrz Macros mogl otworzyc. Oboje patrzyli jeszcze, jak Macros odwraca sie i oddala od miejsca zgromadzenia armii, gdzie stali Pug i Tomas. Sylwetka Czarnego Maga zaczela sie powoli rozplywac. -Tanie efekty teatralne - mruknela Miranda. -Nie, to cos wiecej - zaprzeczyl Pug. - Patrz. Zmienil sposob percepcji i zobaczyl, ze Macros nie znika, ale sie zmienia. Niby szedl, ale stawal sie coraz mniej uchwytny... jakby jego cialo utkano z mgiel i dymow. I oto w gore poplynela fala mocy, a Macros przemowil do jakiegos niewidzialnego jestestwa. -Co to ma znaczyc? - zdumiala sie Miranda. -Nie jestem pewien - odparl Pug. - Ale mam pewne podejrzenia. -Mistrzu - odezwal sie Macros do niewidzialnego jestestwa. - Jakie sa twe rozkazy? -Chodz... juz czas - padla odpowiedz. Miranda i Pug wyczuli radosc, z jaka potezny czarodziej uniosl sie w gore na fali nie znanej im energii i poplynal w pustke, jak oni uczynili to w Elvandarze. -Spojrz! - odezwala sie Miranda, wskazujac lezace na ziemi cialo. - Umarl? -Niezupelnie - odpowiedzial Pug. - Jego dusza przenosi sie gdzie indziej. A gdzie, musimy sami odkryc... Scigali dusze Macrosa Czarnego zaciekle i nieustepliwie, przez czas i przestrzen. Czas zreszta stracil dla nich znaczenie - znow ruszyli przez miedzygwiezdna pustke tylko po to, by raz jeszcze wrocic na Midkemie. Sfruneli z nieba na miejsce znajdujace sie wysoko ponad wynioslymi szczytami Ratn'Garow. -Juz tu bylismy! - stwierdzila Miranda. -Nie - odpowiedzial Pug. - To znaczy... tak, bedziemy, ale pozniej... -Spojrz, to Niebianskie Miasto, ktore stworzyles. -Nie - odpowiedzial Pug. - To jest prawdziwe. Na szczytach gor zwienczonych czapami sniegu lezalo niewiarygodnie piekne miasto. Krysztalowe kolumny podtrzymywaly wysokie, strzeliste dachy, ktore niczym gigantyczne diamenty iskrzyly sie wewnetrznymi ogniami. -W dole, tysiace stop nizej, pod chmurami, jest Nekropolis. Przypominasz sobie iluzje, jaka dla ciebie stworzylem, ale byla ona tylko cieniem wspanialosci prawdziwego Niebianskiego Miasta. -Owszem, wyczuwa sie tu solidnosc, jakiej brakowalo twej iluzji z dymu i mgiel, ale czuje sie tez, ze to miasto jest mniej realne... -To, co wtedy stworzylem, mialo oszukac twoje zmysly. Tymczasem to twor umyslu. Doswiadczamy go bezposrednio, bez zadnej interwencji jakiegokolwiek zmyslu. -Niby pojmuje - odpowiedziala dziewczyna - ale sie w tym wszystkim gubie. Pug nagle zmienil sie na jej oczach - stal sie takim, jakim go znala, mezczyzna z krwi i kosci o ciele znanym jej rownie dobrze jak wlasne. -Tak lepiej? - spytal. Teraz wydalo jej sie, ze jego glos wychodzi z ust. -Owszem - odpowiedziala. -Mozesz zrobic to samo. Wystarczy jedynie niewielki wysilek woli. Skupila sie... i nagle poczula swa cielesnosc. Podnioslszy dlon do oczu ujrzala, ze stala sie - jak trzeba - materialna. -To jeszcze jedna iluzja - zapewnil ja Pug - ale taka, ktora pozwoli ci czuc sie swobodniej. Sala, gdzie sie zatrzymali, przypominala jedna z tych, jakie Pug stworzyl, aby swego czasu oszukac Mirande. Kiedy zaczela go szukac, zorganizowal dla niej zabawny wyscig, ktory wygrala niedaleko stad, w gorach Ratn'Gary. Ukryl sie przed nia w stworzonym przez siebie iluzorycznym Niebianskim Miescie. -Tu jest podobnie, ale znacznie lepiej - stwierdzila Miranda. Sklepienie stanowily same niebiosa, a oswietlaly je gwiazdy. Dziewczyna zobaczyla, ze tam, gdzie w iluzji Puga miejsca wielbienia bogow byly niewielkie, tutaj dorownywaly wielkoscia calym miastom. Linia Macrosa, za ktora podazali od jego odejscia az do chwili obecnej, znikala w oddali lagodnym lukiem, opadajac ze sklepienia i ginac gdzies za granicami ich percepcji. Idac w jej strone, mineli skrzyzowanie dwu sciezek i staneli w miejscu styku plaszczyzn poswieconych czterem bogom. Miranda doznala dziwnego mrowienia i spytala Puga: - Czujesz to? -Zmien sposob percepcji - poradzil jej arcymag. Sprobowala - i nagle okazalo sie, ze sala pelna jest niklych, jakby utkanych z cienia sylwetek. Brakowalo im twarzy, jak bytom, w jakie oboje zamienili sie na polanie w Elvandarze, i nie sposob bylo je odroznic. Pug i Miranda byli istotami swietlistymi, tutaj zas widzieli jedynie nikla poswiate. -Kim one sa? -To modlitwy - odpowiedzial Pug. - Tu sie slyszy kazda osobe pograzona w modlitwie do jednego z bogow. My odbieramy modlitwe jako wizerunek tego, co sie modli. Miranda ruszyla wzdluz sciezki i spojrzala w gore. Na lazurowym tronie tkwil potezny, nieruchomy jak posag mezczyzna, jasny jak snieg z niebieskawym odcieniem. Mial zamkniete oczy. W jego poblizu nie bylo widac wielu mglistych sylwetek. -Kto to taki? - spytala Miranda. -Eortis, niezyjacy bog morz. Jego dziedzina zajmuje sie Killian, dopoki on nie wroci. -Niezyje, ale wroci? -Wkrotce zrozumiesz wiecej, teraz niech ci wystarczy wyjasnienie, ze jezeli moje podejrzenia sie potwierdza, moze sie okazac, iz w tej wojnie chodzi o cos znacznie powazniejszego, niz tylko o pokonanie szalonych stworow dazacych do bezmyslnego zniszczenia swiata. - Podprowadzil ja do kolejnego skrzyzowania. Wskazawszy odlegla sciane, powiedzial: - Spojrz oczami duszy na ten odlegly widok i powiedz mi, co widzisz. Zrobila to, o co ja poprosil, i ujrzala gigantyczny symbol na scianie. Wydalo jej sie, ze trwa to bardzo dlugo, ale w koncu zauwazyla wzor. -Widze siedmioramienna gwiazde Ishapa nad dwunastoma punktami polozonymi na okregu. -Spojrz glebiej - polecil Pug. Wpatrzyla sie i po chwili zobaczyla cos jeszcze. -Jest tez inny wzor - cztery jasne punkty nad szczytem czteroramiennej gwiazdy. A pomiedzy dwunastoma jasnymi wiele ciemnych. -Powiedz mi, co widzisz poza trzema jasno oswietlonymi punktami tej gwiazdy nizej. Miranda skupila uwage na wskazanym jej miejscu i po chwili zrozumiala, o co pytal Pug. -Jeden z nich jest lekko przycmiony, ten posrodku... A na prawo od niego... - umilkla. -Co? -On nie jest przycmiony! On zostal... zasloniety. Cos nie pozwala go dostrzec! -Ja takze tak to odbieram - zgodzil sie Pug. - A co z tym pozostalym swiatlem? -Jest martwe. -Uwazam, ze jestesmy bliscy poznania prawdy. - Ton, jakiego uzyl do projekcji tej mysli, wskazywal wyraznie, ze owa prawda wcale mu sie nie podoba. Szli dalej. W najdalszym rogu Sali Bogow odkryli dwa posagi. Jeden byl martwy. -Wodar-Hospur - rzekl Pug. - Dawny Bog Wiedzy. Tyle przynajmniej bedziemy wiedziec, jesli uda nam sie wrocic. -Nikt juz nie ceni wiedzy? - spytala Miranda. -Niewielu - odpowiedzial arcymag. - Rodzaj ludzki znacznie bardziej zajmuja bogactwo i wladza. Ze wszystkich ludzi, jakich spotkalem, jedynie Nakor prawdziwie poszukuje wiedzy. -Wiedzy o czym? -O wszystkim - odparl Pug z rozbawieniem w glosie. Odwrocili sie i spojrzeli na drugi posag. Ku jego glowie opadala nikla nitka ducha Macrosa. Miranda spojrzala w twarz posagu i cofnela sie gwaltownie. -Macros! -Nie - rzekl Pug. - Spojrz na imie wyryte u stop posagu. -Sarig - przeczytala. - Kim on jest? -Nie do konca umarlym Bogiem Magii. -Alez to Macros Czarny! - zachnela sie dziewczyna i po raz pierwszy, odkad ja poznal, Pug zobaczyl na jej twarzy zmieszanie, a nawet strach. -Macros jest bogiem? - spytala z napieciem w glosie. Znikly gdzies z niego drwina i rozbawienie. -Tak - odpowiedzial - i nie. -To znaczy? -Dowiemy sie czegos wiecej, kiedy z nim porozmawiamy - odparl Pug. - Spodziewam sie, ze znam odpowiedz, ale wolalbym uslyszec ja od niego. Uniosl sie w gore na wysokosc nieruchomej glowy giganta. -Macrosie! - zawolal glosno. Odpowiedziala mu cisza. Miranda stanela u boku arcymaga. - I co teraz? - spytala. -Pograzyl sie we snie. I sni. -O co w tym wszystkim chodzi? - spytala czarodziejka. -Nadal nic nie rozumiem. -Macros Czarny usiluje wzniesc sie do poziomu boskosci - odpowiedzial Pug. - Podjal probe zapelnienia pustki, jaka wytworzyla sie po odejsciu Sariga. A moze to Sarig stworzyl Macrosa, by ten ktoregos dnia go zastapil. Oba przypuszczenia moga byc jednako prawdziwe. - Wskazal Mirandzie nic mocy. -Ta linia wciaz trwa... na jej drugim koncu znajdziemy smiertelnika, ktorego znamy jako Macrosa, ale umysl, dusza i istota tego jestestwa jest tu, wewnatrz tworzacego sie na nowo bostwa. Choc podzieleni, sa jednoscia, choc rozni, sa tym samym. -Jak dlugo trwa takie wznoszenie sie do poziomu boga? - spytala Miranda, nie probujac nawet ukryc strachu glosie. -Cale wieki - odpowiedzial lagodnie Pug. -I co teraz zrobimy? -Obudzimy go. Bedaca Pugiem iluzja zamknela powieki i skupila sie wewnetrznie. Miranda wyczula, jak wokol jej przyjaciela wzbiera potezna fala magii i mocy. Czekala... i gdy wszystko spietrzylo sie tak, ze myslala, iz nastapi juz uwolnienie energii, stwierdzila, ze arcymag nadal gromadzi sily. Oszolomila ja ta demonstracja mocy - sadzila, ze zna sie na Sztuce i wie, gdzie przebiegaja granice potegi Puga, okazalo sie jednak, ze myli sie w obu przypadkach. Po chwili zorientowala sie, ze choc jej umiejetnosci nie byly male, cos takiego znajdowalo sie daleko poza jej mozliwosciami. I nagle posag przed nimi zatrzasl sie targniety eksplozja. Ogluszyl ich dzwiek tysiecy dzwonow. Wokol nich zaplonely miliardy swiatel i Miranda przez ulamek sekundy widziala, ze oczy Macrosa otworzyly sie i spojrzaly na nich z uwaga. A potem pograzyli sie w mroku. Ostatnim dzwiekiem, jaki uslyszeli, byl blagalny okrzyk: - Nieeee! -Nie bedzie to latwe - Pug skierowal te mysl do Mirandy. - Sprobuje podazyc za nim tam, gdzie ucieka. Nasze ciala znajda sie w miejscach, do ktorych je skierujemy, podazaj wiec za mna, jak ja za Macrosem. -Dam sobie rade - odpowiedziala, wyczuwajac, ze odchodzi. I nagle zewszad otoczyly ja ciemnosci. Prawie wpadla w panike, gdyz stracila wszelkie punkty odniesienia. A potem otworzyla oczy. Bylo zimno. Lezala na kamiennej posadzce, ktora mrozila jej cialo do szpiku kosci. Usiadla gwaltownie, trzesac sie z chlodu i rozejrzala sie po komnacie. Pracownia Puga w Stardock! Zgodnie z tym, co powiedzieli jej Tkacze Zaklec w Elvandarze, ciala obojga wedrowcow powinny podazyc tam, gdzie zawiedzie je podroz po krainie ducha, ona jednak podswiadomie spodziewala sie, ze wroca do elfiej stolicy. Teraz znalazla sie o setki mil od miejsca, skad wyruszyla. Obok niej lezal Pug, ktorego piers poruszala sie prawie niedostrzezenie. Nie miala pojecia, jak dawno temu oddalili sie poza zasieg opieki Acaili i Tathara, jasne jednak bylo, ze jezeli natychmiast czegos nie zrobi, arcymag umrze. Sprobowala skupic na nim zaklecie wiazania z miejscem - mogl zniknac lada moment i jezeli nie mialaby przygotowanego zawczasu zaklecia, odnalezienie go mogloby okazac sie bardzo trudne. Odegnawszy wszystko, co mogloby ja rozproszyc, juz miala rzucic zaklecie, kiedy Pug usiadl, zaczerpnal tchu, i niemal zachlysnal sie powietrzem. -Co sie stalo? - spytala Miranda, zapominajac o zakleciu. Arcymag zamrugal powiekami i kilka razy odetchnal gleboko. -Nie mam pojecia. Linia wiazaca Macrosa z Sarigiem zostala zerwana, a pekniety zwoj zawrocil ku Midkemii. Podazylem za nim... i trafilem tutaj. Miranda podniosla sie z posadzki, tak samo zrobil Pug. Oboje byli zziebnieci i poczatkowo trudno im bylo sie poruszac. Pug zrobil kilka krokow, energicznie wymachujac ramionami, by przywrocic krazenie krwi. -Cos takiego przytrafilo mi sie drugi raz w zyciu... i wcale nie bylo przyjemniej niz za pierwszym razem. -Gdzie jest Macros? - spytala Miranda. -Gdzies niedaleko. To jedyna mozliwa odpowiedz. Podszedlszy do drzwi pracowni, otworzyl je i ruszyl spiesznie wewnetrznymi schodami w dol. Otworzywszy szeroko drzwi wejsciowe, niemal zbil z nog jakiegos adepta, ktory wytrzeszczyl oczy. - Mistrz Pug! Oboje z Miranda zignorowali zaskoczonego ucznia i ruszyli ku glownemu wejsciu do gmachu Akademii. Mijali niezmiernie zdumionych studentow i wykladowcow, a gdy dotarli do wejscia, towarzyszyla im juz wrzawa, w ktorej dominowalo zdumione: - Pug! -Czuje go! - mowil tymczasem podniecony Pug do Mirandy. - Jest tu gdzies niedaleko. -Ja tez go czuje - potwierdzila czarodziejka. Znalezli sie przy wyjsciu i Pug rozejrzal sie dookola. - Tam! - wskazal reka. Na brzegu jeziora zebral sie tlumek podnieconych studentow, ze srodka ktorego dolecial do arcymaga okrzyk Nakora: - Precz! Wszyscy precz! W powietrzu unosil sie jakis czlowiek, wokol ktorego wily sie niewidzialne dla wielu - ale nie dla Puga! - nici magicznych wyladowan. Nieznajomy wygladal na zebraka - byl brudny, mial zmierzwione wlosy i brode, a jego odzienie skladalo sie jedynie z lepkiej od potu przepaski ledzwiowej - a jednak bila od niego wielka moc. W powietrzu iskrzylo sie od niego wijace sie w gore pasmo energii, za ktorym Pug i Miranda przybyli tu z Niebianskiego Miasta. Oboje szybko podbiegli do zbiegowiska. -Na bok! - zawolal arcymag. Ktorys z gapiow obejrzal sie przez ramie. - Mistrz Pug! - zawolal i wszyscy sie rozstapili. Na brzegu siedzieli Nakor i Sho Pi, uwaznie przygladajacy sie lewitujacemu zebrakowi. -Widzisz? - zwrocil sie Nakor do podchodzacego don Puga. - Usiluje wzbic sie w powietrze, ale ta druga sila... to migotanie nad nim, odpycha go w dol, ku wodzie. Byc moze niepoprawny isalanski frant zdumial sie w duchu na widok Puga, ale nie dal po sobie niczego poznac. -Stalo sie cos zdumiewajacego - dodal - i juz niedlugo dowiemy sie co. - Zerknal na arcymaga. - A moze ty juz wiesz? Zebrak spadl wreszcie do wody, usiadl na dnie, zanurzajac sie po pas. Pug zobaczyl, ze nic energii zwinela sie z nieba w dol i znikla w otaczajacej ciemnoskorego mezczyzne wodzie. Zebrak zaniosl sie placzem. Pug wszedl do wody i kleknal obok niego. - Macros? Po chwili chudzielec odwrocil sie i spojrzal na arcymaga. - Wiesz, co mi zrobiles? - spytal ochryplym szeptem. - Jeszcze chwila i zostalbym bogiem. - Zamknal oczy, a jego ramionami wstrzasnelo lkanie. A potem nabral tchu w piersi. - Wiedza, zrozumienie istoty rzeczy, wszystko to mi umyka jak woda wylewajaca sie ze zbyt plytkiego naczynia. - Wznioslszy dlon nad glowe, zacisnal powieki, jakby usilowal zatrzymac pod nimi jakas wizje. Trwal tak przez chwile, ale w koncu podjal watek. - Jakbym patrzyl na wszechswiat, caly i niepodzielny... przez dziure w plocie... a ty mnie odciagales, z kazda sekunda mocniej. Kilka chwil temu moglbym ci opowiedziec o cudach wszechswiata! Teraz, gdy usiluje spamietac to wszystko, wiedza sie rozplywa, znika, ulatnia coraz szybciej... i zostaje mi tylko swiadomosc straty! Zniweczyles cale lata mej pracy! -Z koniecznosci - odezwal sie Pug lagodnym glosem. -Tu juz wykonalem wszystkie moje zadania! - zachnal sie Macros, wstajac i wbijajac gniewny wzrok w swego nastepce. Drzaly mu kolana. - Nie powinienes byl wzywac mnie z powrotem! Moja kolejna misja przekracza wasze zdolnosci pojmowania... -Najwidoczniej nie - odezwala sie Miranda. Macros spojrzal na nia... zmruzyl oczy... i w jego zrenicach pojawil sie blysk rozpoznania. -Miranda? -Witaj, tatku - odpowiedziala. - Dawno sie nie widzielismy. Pug spojrzal na swa przyjaciolke z oslupieniem. Nakor parsknal smiechem: - Tatku? Macros Czarny, mag bedacy wcielona legenda, powiodl wzrokiem od Puga do Mirandy. -Musimy porozmawiac. - Nabrawszy tchu w pluca, dodal: - Mysle, ze juz sie pozbieralem. -To dobrze - mruknela Miranda - bo zaraz uslyszysz cos, co znow cie bardzo zaskoczy. Macros umilkl na chwile, jakby zbierajac sily. - No dobrze. O co chodzi? -Mateczka - zgrzytnela zebami ciemnowlosa czarodziejka - usiluje zniszczyc caly swiat. Nawet Nakor zdebial, slyszac te rewelacje. Macros patrzyl dlugo na corke, a potem rzekl: -Musze sie napic... -Wykap sie przedtem - poradzila mu Miranda, marszczac nosek. Gdy Macros sie kapal, Miranda, Pug i Nakor rozmawiali w pracowni Puga. Sho Pi zadbal o potrzeby czarodzieja i Pug uroczyscie otworzyl butelke wysmienitego wina z Darkmoor. -Jestescie mi winni wyjasnienia - rzekla nadasana Miranda. Pug spojrzal na swoja ukochana. -Wyglada na to, ze wszystkim nam naleza sie wyjasnienia. Co mialo znaczyc to wzruszajace: "Tatku"? Nakor usmiechnal sie od ucha do ucha. -Moglbym cie uznac za pasierbice... tyle ze ja bylem pierwszym, a Macros drugim mezem Jorny. -Kiedy sie urodzilam, uzywala imienia Jania - stwierdzila Miranda. Wygladalo na to, ze zupelnie umyka jej, oczywista dla Nakora, humorystyczna strona ostatnich wydarzen i zachowuje jako taki spokoj jedynie dzieki najwyzszym wysilkom woli. - Niezly byl ten twoj wyczyn w Niebianskim Miescie - zwrocila sie do Puga - kiedy oderwales Macrosa od jestestwa Sariga... -Ha! - Nakor podskoczyl jak kolniety szydlem. - Musicie mi o tym opowiedziec! -A co w tym szczegolnego? -Wyczulem, co robisz! -I co? -Moc... ilosc energii, jakiej do tego uzyles... moglbys zniszczyc Szmaragdowa Krolowa i te jej zalosna bande Pantathian rownie latwo, jak ja rozdeptalbym mrowisko! Pug, dlaczego ta wojna jeszcze trwa? Dlaczego nie polozyles jej kresu? -Poniewaz - westchnal Pug - podobnie jak w przypadku mrowiska, niektorzy z nich ocaleliby, uszli w mrok i znow zaczeliby knowania... A poza tym, chodzi o cos wiecej... -O co? - spytala Miranda. -Na razie nie mozemy jeszcze mowic o tym bezpiecznie - odezwal sie Macros od drzwi. - Jeszcze nie, Pug. Skinieniem dloni arcymag wskazal dawnemu nauczycielowi puste krzeslo i Macros usiadl, biorac czekajacy nan puchar. Odziany byl w pozyczona szate, czarna zamiast brazowej, jaka nosil zazwyczaj. -Doskonale - rzekl, lyknawszy nieco wina. - Zycie ma jednak swoje dobre strony. -Jestem Nakor - przedstawil sie obecny administrator Stardock. Macros zmruzyl oczy. Przez chwile patrzyl na twarz malego przechery, a potem blysnal zebami w usmiechu. -Jakze, Isalanczyku! Kiedys ograles mnie w karty! -Do uslug! - Uznanie ze strony legendarnego maga sprawilo, ze Nakor niemal rozplakal sie ze wzruszenia. - Byles dla mnie najwiekszym wyzwaniem... musialem sprobowac. - A potem zwrocil sie do Puga. - Mylilem sie, kiedy mowilem, ze nie bedzie mnie pamietal. -Ten lobuz zdobyl sie tylko na jedno! - Macros wyciagnal dlon ku Nakorowi jak prokurator oskarzajacy lupiezce klasztorow, gwalciciela i wielokrotnego morderce. - Udal, ze uzywa magii, a kiedy ja wznioslem wokol siebie bariery obronne, uciekl sie do tanich szulerskich sztuczek! -Jakich sztuczek? - spytal Pug. -Odpowiednio potasowal karty - rozesmial sie Macros. -No... niezupelnie - rzekl Nakor, wdzieczac sie jak chwalona w oczy panna. - Podmienilem talie na wczesniej ulozona. -Przestancie, do licha! - Miranda przerwala to wszystko, trzasnawszy dlonia w stol. - To nie jest towarzyskie spotkanie starych przyjaciol! To... -Co? - spytal Pug. -Nie wiem! Musimy sie zajac ratowaniem swiata, a wy wspominacie karciane szachrajstwa! Pug spojrzal na stojacego w drzwiach Sho Pi i skinieniem dloni polecil mu je zamknac, tak aby czworka przyjaciol zostala sama. Sluga kiwnal glowa, zamknal drzwi i odszedl. -Po pierwsze, chcialbym zapytac o wzajemne powiazania - zaczal Pug. - Wyglada na to, ze wszyscy sie znacie... o czym nic nie wiedzialem. -Wiele jeszcze nie wiesz - rzekl Macros. -Tylko mi nie mow - arcymag az podskoczyl na krzesle - ze jestem twoim nie uznanym prawnie synem! - Zerkajac na Mirande, ujrzal w jej twarzy podobne przerazenie. -Nie obawiaj sie. Nie jestes jej bratem. Ale kiedy ci powiedzialem, ze jestes mi blizszy niz ktorykolwiek z synow, mowilem prawde. - Znow lyknal wina i pograzyl sie we wspomnieniach. -Kiedy przyszedles na swiat, wyczulem w tobie wielkosc, chlopcze. Jestes synem dziewczyny z Crydee i zolnierza, ktory byl najemnikiem. I tak jak magowie Tsuranni, kiedy wyczuja w dziecku moc, cwicza je w szkolach Zgromadzenia, ja ujrzalem w tobie zapowiedz wielkosci... miales stac sie byc moze najwiekszym z zyjacych magow. -I co wtedy zrobiles? - zapytal Nakor. -Uwolnilem te moc. W jakiz inny sposob Pug moglby wstapic na droge Wielkiej Magii? -Sarig? - spytal Pug. -Jestem jego tworem - kiwnal glowa Macros. -Sarig? - wtracil sie Nakor. - Myslalem, ze to legenda. -Owszem, legenda - skrzywila sie Miranda. - I do tego martwa jak kamien. Z drugiej strony widocznie nie az tak martwa, jak niektorzy uwazaja. -A moze bys tak zaczal od poczatku - podsunal Macrosowi Pug. -Tylko tym razem mow prawde - ostrzegla czarodziejka. Macros wzruszyl ramionami. -Pug, przeciez ta historia, jaka opowiedzialem tobie i Tomasowi, kiedy tkwilismy w ogrodzie Wiecznego Miasta, byla o wiele bardziej zajmujaca. Dziecinstwo mialem jak wszyscy. Urodzilem sie daleko stad... -Przestan! - zachnela sie Miranda. - Znowu zaczynasz? -No dobrze - westchnal Macros. - Urodzilem sie w Kesh. Moj ojciec byl krawcem, matka zas wspaniala kobieta, ktora potrafila wiazac koniec z koncem, utrzymywac dom w czystosci i wychowywac niesfornego syna. Ojciec mial wielu klientow wsrod bogaczy i zylismy w miare dostatnio. - Spojrzawszy na corke, zapytal: - Zadowolona? Miranda kiwnela glowa. -Urodzilem sie z zylka awanturnika... i upodobaniem do przebywania w towarzystwie prostakow. Ledwie wyszedlem z lat chlopiecych, wybralem sie na wyprawe z przyjaciolmi - bez wiedzy i pozwolenia rodzicow. Kupilismy mape, ktora miala nam wskazac miejsce zakopania skarbu. -Handlarze niewolnikow - mruknal Nakor. -Owszem. - Byla to pulapka zastawiona przez Durbinczykow na niedoswiadczonych smarkaczy. Wyprawa skonczyla sie na targu niewolnikow. -Kiedy to bylo? - spytal Pug. -Blisko piecset lat temu - odpowiedzial Macros. - Imperium bylo wtedy u szczytu potegi. -Ucieklem z niewoli i ukrylem sie w gorach. Zgubilem sie wsrod chaszczy i bliski glodowej smierci trafilem na jakas stara, zapomniana i porzucona przez wyznawcow swiatynie. Na pol przytomny padlem na oltarz i zaczalem blagac nie znanego mi wowczas boga o ratunek... ofiarujac mu w zamian swoje sluzby. -Zmarszczyl brwi, usilujac przypomniec sobie odlegle wydarzenia. - Nie pamietam dokladnie, co bylo potem. Mysle, ze moje modly trafily do Sariga, on zas wzial mnie, zanim trafilem do Sal Lims-Kragmy albo nawet zanim umarlem. Od tamtej chwili nalezalem do niego. Byc moze moje modly byly pierwszymi, jakich wysluchal od czasu Wojen Chaosu, choc te swiatynie musial przeciez ktos zbudowac. Moze kiedys sie tego dowiem. Cokolwiek jednak tam zaszlo, ta modlitwa konajacego otworzyla droge, polaczenie, jezeli tak wolicie, bo z owej potrzaskanej dlonia czasu swiatyni wyszedlem niejako chlopiec, ale maz wladajacy magia. Wiedzialem o wielu sprawach, jakbym je po prostu pamietal... choc wiedzialem i to, ze nie byly to moje wspomnienia. Sarig byl mna, a czesc mnie stala sie Sarigiem. -Nie jest dziwne, ze miales taka moc - rzekl Pug. Macros powiodl wzrokiem po twarzach. - Aby zrozumiec to, co zamierzam wam teraz rzec, musicie sie wyzbyc wszelkich uprzedzen i przedwczesnych koncepcji. - Bogowie istnieja naprawde jako byty realne, a jednoczesnie sa zludzeniami. Sa realni w tym sensie, ze istnieja i posiadaja wladze nad tym swiatem i naszymi zywotami. Zludzeniem zas sa dlatego, ze zasadniczo roznia sie od naszych o nich wyobrazen. -To cudowne! - Nakor zachichotal zarazliwie. Pug kiwnal tylko glowa. -W przyrodzie istnieja sily, a my doswiadczamy ich dzialan albo na nie wplywamy. Kiedy o nich myslimy, niektore z nich moga upodobnic sie do naszych wyobrazen. -Czekaj - odezwala sie Miranda. - Chyba sie pogubilam. -Wyobraz sobie pierwotnych ludzi, zgromadzonych w jaskini i zachwycajacych sie cudem ognia. Podczas zimnej, wilgotnej nocy jest ich przyjacielem, zrodlem zycia. Nadaja ognisku osobowosc, a po jakims czasie zaczynaja je uwielbiac. Potem wielbia ducha ognia... a ten z kolei staje sie bogiem ognia. -Prandur - mruknal Pug. -Nie inaczej - rzekl Macros. - A gdy jest dostatecznie wielu wyznawcow, energia, jaka zowia Prandurem, zaczyna przejawiac pewne aspekty i atrybuty, ktore odpowiadaja oczekiwaniom wyznawcow. Nakor nie posiadal sie z zachwytu. - A wiec czlowiek stwarza bogow! - wypalil. -W pewnym sensie - uscislil Macros. W jego oczach widac bylo gleboki bol. - Przez wieksza czesc zycia bylem tworem Sariga... z jego ramienia dzialalem na Midkemii i w innych swiatach, wedrowalem jako jego oko i ucho... i myslalem, ze przeznaczone mi bedzie stopienie sie z nim w jednosc i przywrocenie Midkemii magii w calej jej chwale. - Spojrzawszy na Puga, dodal: - Ty byles jednym z moich bardziej udanych eksperymentow. Ponownie sciagnales na Midkemie Wielka Magie. -Wszystko to jest niezwykle interesujace - odezwala sie Miranda - ale co z matka? -Jorna chyba nie zyje - odpowiedzial Nakor, z ktorego twarzy znikla nagle wesolosc. -Co takiego? - zachnela sie Miranda. - Skad wiesz? -Kiedy ostatni raz ja widzialem, wyczulem, ze jej cialo posiadl ktos inny, a osobowosc, ktora znalismy jako twoja matke, gdzies przepadla. Moge jedynie przypuszczac, ze nie zyje... albo ze sie gdzies ukryla. -A jaka role w tym wszystkim ty odgrywasz? - spytal Pug. -W mlodosci poznalem pewna dziewczyna. Miala na imie Jorna. Byla piekna, przebiegla i wygladalo na to, ze przypadlem jej do gustu. - Usmiechnal sie smetnie. - Daleko mi do tego, zeby ktos nazwal mnie urodziwym mezczyzna, a w mlodosci tez nie bylem pieknisiem... ale, jak wszystkim mlodzikom, pochlebiala mi mysl, ze kocha mnie piekna kobieta. Ona w rzeczy samej wcale mnie nie kochala. Kochala wladze... i pozadala tego, co nazwalibyscie magia. Chciala na zawsze byc piekna i mloda. Bala sie smierci, a jeszcze bardziej nieuchronnej starosci. Pokazalem jej kilka sztuczek. Nauczylem ja, jak manipulowac tym, co nazywam "budulcem"... i kiedy nauczylem ja wszystkiego, czego moglem, porzucila mnie. -I trafila do mnie - odezwal sie Macros. Spojrzal na Mirande. - Spotkalem twoja matke w Kesh i byla dokladnie taka, jak mowil Nakor... mloda, piekna i ogromnie we mnie zakochana. Nie widzialem... nie chcialem widziec, ze naprawde traktuje magie jak srodek do zdobycia wladzy. Oslepila mnie jej mlodosc. ... i wyznawana przez nia milosc. Pomimo wieku i doswiadczenia, zachowalem sie jak bezmyslny mlodzik. Jej przewrotnosc odkrylem pozniej, po twoich narodzinach. Nie nauczylem jej jednak wszystkiego, co sam umialem - do tego potrzebowalaby setek lat nauki, choc ona nie zdawala sobie z tego sprawy - i odmowilem dalszych nauk. -Wiec odebrales mnie z jej rak i oddales na wychowanie obcym ludziom - syknela Miranda. - Mialam zaledwie dziesiec lat! -Nie - odpowiedzial spokojnie Czarny Mag. - Ona zostawila nas oboje, a ja sie toba zaopiekowalem i znalazlem dobrych ludzi, ktorzy zechcieli sie toba zajac. Wiem, ze rzadko cie odwiedzalem, a wizyty nigdy nie trwaly dlugo, ale... bylo mi ciezko. -I wtedy stales sie Czarnoksieznikiem? - spytal Pug. -Owszem - odpowiedzial Macros. - Na tym poziomie zajmowanie sie ludzkoscia stalo sie zbyt bolesne. Choc wtedy o tym nie wiedzialem, Sarig mnie wykorzystywal. Bogowie dzialaja w sposob czesto dla nas niepojety. Wiele z moich czynow wynikalo ze wspolczucia lub pozadania... i rzadko sam sobie wyznaczalem cele. Znalazlem te wyspe, opuszczona przez poprzednich mieszkancow, ludzi, co zbudowali to domostwo. Byla to chyba jakas rodzina z Kesh, moze queganska szlachta, ktora schronila sie tam po secesji. Wznioslem czarne zamczysko i zaczalem wiesc zycie takie, jakie prowadzilem az do twojego pojawienia sie na wyspie. Ile to juz lat? Piecdziesiat czy szescdziesiat? Pug kiwnal glowa. - Niekiedy wydaje mi sie, ze zaledwie wczoraj Kulgan i ja stalismy na plazy i czytalismy twoja wiadomosc. - Spojrzal uwaznie w twarz Czarnoksieznika. - Ale wiele z tego, co mi mowiles i wiele z tego, co robiles, bylo klamstwem i oszustwem. -Owszem, ale i wiele bylo prawda. Niekiedy widywalem swoja przyszlosc, nawet calkiem wyraznie. To nigdy nie bylo klamstwem. Moje zycie ukazywalo mi sie w luznych myslach, przypadkowych snach i wizjach, ktore pojawialy sie niespodzianie. Gdybysmy obaj zyli, Sarig moglby dac mi wiecej, ale z drugiej strony, gdyby zyl, nie potrzebowalby mnie. -Tak wiec, kiedy mi powiedziales, ze powinienem zajac twoje miejsce - odezwal sie Pug - uwazales, ze zrobiles tu juz wszystko, co do ciebie nalezalo? -Owszem. To, co ci mowilem o doradzaniu krolom i zapobieganiu wojnom, mialo odwrocic twoja uwage ode mnie, bym mogl wreszcie pojsc wlasna droga i bys nie szukal mnie za kazdym razem, gdy bedziesz potrzebowal rady! Pug ujrzal, ze w czarnoksiezniku znow wzbiera gniew. - Macrosie, gdybys naprawde mial sie zjednoczyc z Sarigiem, nie pozwolono by mi cie odwolac. Bog nie dopuscilby do tego i kwita. Chmurna twarz Macrosa zlagodniala nieco. Pug wiedzial, ze w jego sercu wrze jeszcze gniew, jak nie ugaszony do konca pozar. -Owszem. Jest cos w tym, co mowisz. Sek w tym, ze wiem, jak wiele zapomnialem. - W jego oczach pojawily sie lzy. - Nie umiem... nie potrafie tego wyjasnic. -Ale czy to byles ty? - Nakor zmruzyl oczy. -Nie rozumiem. -Wiedziales ty, czy Bog Magii? -Nie umiem odpowiedziec - rzekl Macros cicho. -Do czego zmierzasz? - zapytal sie Pug. -Popraw mnie, jezeli sie myle - mowil tymczasem Nakor do Macrosa - ale kiedy zblizales sie do boskosci, nie czules, ze twoje jestestwo zanika? Nie czules, ze oddalasz sie od istoty, jaka byles? -To prawda. - Moje zycie wydalo mi sie snem, coraz bardziej zamglonym i odleglym. -Mysle, ze gdybys osiagnal boskosc, nawet bys tego nie spostrzegl, poniewaz ten, kogo znamy jako Macrosa, przestalby po prostu istniec. Czarnoksieznik zmarszczyl czolo. -Musze to przemyslec. -A co z Krolowa? - odezwala sie Miranda. - Dlaczego uwazasz, ze nie jest juz moja matka? -Nie wiem - wzruszyl ramionami Isalanczyk. - Moze przy zawieraniu ukladu z Wezowymi Kaplanami popelnila jakis blad. Kiedy byla Lady Vinella, gwaltownie pozadala wiecznej mlodosci i aby ja osiagnac, zajmowala sie obrzydliwymi praktykami z zakresu nekromancji. Byly to zle rzeczy, a ona oddala sie im bez reszty. Dzialo sie to jednak ponad dwadziescia lat temu, a nikt nie wie, co zdarzylo sie potem. Moze zostala ukarana za to, ze zawiodl spisek, do ktorego wciagnela Namiestnika Miasta nad Wezowa Rzeka i jego maga, albo przestala byc uzyteczna dla tego, kto ja wykorzystywal... a ten postanowil sam zabrac sie do dziela. Nie mam pojecia. Wiem tylko, ze ta kobieta, z ktora kiedys obaj bylismy zonaci, prawdopodobnie juz nie zyje. -Skoro juz wszyscy wyjasniamy sobie wszystko - zwrocil sie Pug do Mirandy - moze i ty zechcialabys wyjasnic nam swoja role w tej historii... -Kiedy zaczely sie ujawniac moje zdolnosci i moce - rzekla czarodziejka - ukrylam to przed moimi przybranymi rodzicami. Probowali mnie wydac za jednego z miejscowych kupczykow, wiec ucieklam z domu. - Spojrzala na Macrosa tak, ze powinien sie przynajmniej zatlic. - To bylo dwiescie piecdziesiat lat temu, jezeli zechcialbys sprawdzic! Macros mogl rzec tylko jedno. - Przykro mi. -Znalazlam czarownice... stara kobiete o imieniu Gerta. - Usmiechnela sie nagle. W razie potrzeby przybieralam niekiedy jej wyglad, co, biorac pod uwage sposob, w jaki niektorzy mezczyzni reaguja na ladna buzie i pulchny brzuszek, nie bylo takie zle. -Doskonala sztuczka - zgodzil sie Nakor. -Wygladala okropnie, ale miala dusze swietej Sung i wziela mnie do siebie. Szybko sie zorientowala, co potrafie, a potem nauczyla mnie wszystkiego, co sama umiala. Kiedy umarla, zaczelam szukac innych nauczycieli. I mniej wiecej pol wieku temu zatrzymali mnie agenci tajnej policji Kesh. Niezwykle przebiegly Raouf Hazara-Khan zobaczyl we mnie wspaniale narzedzie... i zwerbowal mnie. -Hazara-Khan to imie dobrze znane w Krondorze - powiedzial Pug. - Czy nie byl on bratem dawnego ambasadora Kesh na krondorskim dworze? -Owszem, to ten sam czlowiek. Jego brat zlozyl raport o pewnych niezwykle intrygujacych aspektach bitwy pod Sethanonem. Donosil w nim o smoczych jezdzcach na niebie, gigantycznej eksplozji zielonego plomienia i calkowitym zniszczeniu jednego z mniejszych grodow Krolestwa. Kazali mi sprawdzic, co sie tam naprawde wydarzylo. -I co? - spytal Pug. -Podjelam decyzje o dezercji. -Wspaniale! - Nakor az klasnal w dlonie z uciechy. -Kiedy powoli zaczelam poznawac prawde, doszlam do wniosku, ze sprawa wykracza poza zwykla wrogosc, jaka jeden narod moze zywic do drugiego. -To wiecej niz pewne - stwierdzil Pug. - A teraz musimy podjac jakies decyzje i ustalic, czym zajac sie najpierw. -To proste - rzekl Nakor. - Najwazniejsza rzecza jest odkrycie, kto kryje sie za tym calym zametem. -Trzeci gracz - podsunela Miranda. -Wiem, kto to taki - odparl Macros. -Krol Demonow? - spytala czarodziejka. -Nie - odezwal sie Pug, patrzac bystro na swego nauczyciela. - Jezeli jest tak, jak mysle, moze sie okazac, ze nie mozna nawet mowic o tym bezpiecznie... -Z pewnoscia nie tutaj - zgodzil sie tamten. - I moze przydadza nam sie umiejetnosci niektorych braciszkow z zakonu Ishapa. -Co oznacza, ze musimy udac sie do Sarth - stwierdzil Pug. -Doskonale - ziewnal Macros - ale moze najpierw pozwolicie mi sie przespac? -Zapraszam cie do moich apartamentow - powiedzial Nakor, wstajac z miejsca. - Sa w nich dodatkowe sypialnie. Pug takze wstal. -Nie daj mu sie tylko zagadac - ostrzegl Macrosa, kiedy ten wychodzil za Nakorem. - On potrafi zasypywac czleka pytaniami przez cala noc. Kiedy zostali sami, Pug zwrocil sie do Mirandy: - Wyglada na to, ze wreszcie docieramy do sedna wydarzen. -Moze... - odpowiedziala czarodziejka z powatpiewaniem w glosie. - Pamietaj, ze moj tatko to zatwardzialy i samolubny lgarz. -A ty? -Nigdy cie nie oklamalam! - zaperzyla sie Miranda. -Ale sporo przede mna ukrywalas. -A co z toba? - rzucila oskarzycielsko. - Wciaz mi nie odpowiedziales na pytanie, dlaczego po prostu nie mozesz poleciec nad wodami i poslac flote Szmaragdowych na dno. Widzialam, czego mozesz dokonac. Nie moglam wprost uwierzyc, ze ktos moze dysponowac taka moca. -Moge ci to wyjasnic, ale dopiero wtedy, gdy znajdziemy sie w bezpiecznym miejscu. -Bezpiecznym przed kim? -Tego tez na razie nie moge ci powiedziec. -Wiesz... - potrzasnela glowa czarodziejka - niekiedy potrafisz byc okropnie irytujacy. -Spodziewam sie - parsknal smiechem arcymag. - Ale i ty umiesz dopiec do zywego. Miranda podeszla do niego. -Jedno jest prawda... naprawde cie kocham - wyznala, objawszy go ramionami. -Ja tez cie kocham. A nie myslalem, ze powiem to jeszcze jakiejkolwiek kobiecie po smierci Katali. -No, to byl najwyzszy czas - zauwazyla filuternie. -A co... - Pug zawahal sie na moment - z Calisem? -Kocham i jego - odpowiedziala szczerze. A kiedy arcymag zmarszczyl brwi, dodala: - Ale inaczej. Jest moim przyjacielem... odegral w moim zyciu wazna role. On potrzebuje jednak czegos wiecej, a ja nie moge mu tego dac... - zawiesila glos. - Kiedy bedziemy juz mieli wszystko za soba, mysle, ze pomoge mu znalezc szczescie. -Czy to znaczy, ze zostaniesz z nim? Miranda cofnela sie nieco, by moc spojrzec arcymagowi w oczy. - Nie, gluptasie. To znaczy, ze zdazylam go troche poznac i mysle, ze wiem, czego mu naprawde trzeba. -Czego mianowicie? -Najpierw uporajmy sie z tym wszystkim, a potem ci powiem. Pocalowal ja z usmiechem. Przez chwile trwali w uscisku, a potem Miranda szepnela mu do ucha: -Moze... Udajac gniew, dal jej klapsa w tyleczek. Parsknela smiechem. Wiec pocalowal ja znowu... Rozdzial 9 SPISKI Erik przestapil z nogi na noge.Zle sie czul w niezbyt dobrze dopasowanym mundurze i wciaz jeszcze bolala go glowa po ciosie, jaki otrzymal w zeszlym tygodniu. Co prawda teraz dolegliwosci ograniczaly sie do tepego pulsowania, gdy obrocil sie za szybko lub byl przemeczony - co zdarzalo mu sie, prawde rzeklszy, codziennie. Novindyjscy najemnicy, ktorzy zgodzili sie przejsc na sluzbe krolewska, stworzyli tym samym interesujacy problem dla Jadowa Shati i innych sierzantow. Alfreda mianowano sierzantem, nowym zas postrachem zolnierzy w kompanii Erika zostal kapral Harper. -Ciagle boli? - spytal stojacy obok Calis, ujrzawszy, ze Erik odruchowo rozciera sobie tyl glowy. -Kazdego dnia mniej... ale mieliscie racje, mowiac o sile tego uderzenia - odpowiedzial Erik. - Dwa cale w przod i rozplatalby mnie na pol. Calis kiwnal glowa. Do komnaty wszedl Ksiaze ze swoim orszakiem. -Zacznijmy wreszcie to spotkanie - odezwal sie Patrick i wszyscy usiedli. Zaczal Nicholas, stryj ksiecia Krondoru i Admiral Floty Zachodu. -Ostatnie doniesienia wywiadu nie zostawiaja watpliwosci co do tego, ze nieprzyjaciel planuje szybkie uderzenie na Krondor i marsz przez gory na Sethanon. -Zgadzam sie z tym - przytaknal Patrick - choc ojciec obawia sie, czy oni celowo nie karmia nas takimi informacjami, a w rzeczywistosci nie zamierzaja oplynac swiata, wyladowac w Saladorze i uderzyc na Sethanon od wschodu. -Owszem, to bylo mozliwe, choc malo prawdopodobne - rzekl Calis. - A teraz wiemy, ze to w ogole nie wchodzi w rachube. Erik uwaznie przygladal sie uczestnikom narady, czujac intuicyjnie, ze zapadna tu rozstrzygajace decyzje. Po jednej stronie Ksiecia Patricka siedzial James, Diuk Krondoru, a po drugiej William, Konetabl Krolestwa. Obok Williama usadowil sie Owen Greylock, byly Mistrz Miecza z Darkmoor, a obecnie Kapitan Rycerstwa Armii Krolewskiej, a obok Jamesa siedzieli Nicholas, nastepnie Calis i wreszcie Erik. Za Owenem zas usiadl nie znany mlodziencowi skryba, ktory zapisywal wszystko, co mowiono, poslugujac sie osobliwym pismem, jakiego Ravensburczyk wczesniej nie widzial. -Naszego wroga mozna posadzic o wiele rzeczy, ale nie o subtelnosc czy przebieglosc - odezwal sie Calis. - Probowali byc przebiegli dawno temu, porywajac z Crydee twoja kuzynke Margaret i innych. -Niespodziewana napasc na Dalekie Wybrzeza nie wyglada mi na szczyt przebieglosci - prychnal Patrick. -O tym wlasnie mowie - odparl polelf. - Gdyby porwali kilku ludzi z gminu tu, kilku tam, a potem pozwolili im swobodnie powloczyc sie po Krondorze... -A w ogole po co im byly te porwania? - spytal James. -No wlasnie - rzekl Calis. - Oni nie mysla jak my. W ogole nie wiem, czy kiedykolwiek zdolamy ich zrozumiec. - Pokazal wiszaca na przeciwleglej scianie mape, obrazujaca cale Krolestwo od Kranca Ziemi po wschodnie granice za Ran. - Salador i Krondor to dwa nielatwe cele - droga z Saladoru do Sethanonu jest latwiejsza, ale dotarcie do Saladoru moze stanowic problem. Przede wszystkim dluzsza bedzie sama podroz, co oznacza dodatkowe ryzyko uszkodzenia czy zatoniecia czesci statkow. I znacznie wieksze jest prawdopodobienstwo, ze Imperium Kesh zainteresuje cel zgromadzenia tak wielkiej floty. Wstal i podszedl do mapy. Skinieniem dloni wezwal sluge, ktory zawiesil inna mape o wiekszej skali, ukazujaca caly swiat, taki, jakim go znano. Wskazujac na jej dolna czesc, gdzie zaznaczono Novindus, wyjasnil: -Wystepujace tu prady zmuszaja kazdego, kto tedy plynie, do poruszania sie w prostej linii od wschodniego wybrzeza Novindusa do punktu polozonego tuz ponizej poludniowo-wschodniego kranca Triagii. Potem musi plynac niemal wprost na polnoc, by trafic na poludniowe brzegi Kesh. Ten skret pod katem prostym wydluza podroz o prawie miesiac. Odkrylismy to, kiedy do podrozy na Novindus uzylismy dlugiej lodzi Brijani. Przeplyniecie Bezkresnego Morza z Miasta nad Wezowa Rzeka do Morza Goryczy jest w porownaniu z tamta trasa kursem niemal bezposrednim. - Wskazal wielki luk wybrzeza Kesh na wschodniej stronie kontynentu. - Na poludniu Morza Krolestwa dosc regularnie pojawiaja sie Brijani i keshanscy rabusie. Tutaj w dodatku - dotknal mapy w miejscu, gdzie znajdowal sie ocean polozony na polnocny wschod od lancucha gor zwanego Przepaska Kesh - jest najwieksze zgrupowanie Imperialnej Floty Wschodu. Jej kapitanowie na pewno nie beda siedzieli spokojnie i patrzyli, jak obok nich przeplywa flota skladajaca sie z szesciu setek wrogich statkow, nawet gdyby wiedzieli, ze tamci mierza w Krolestwo. - Potrzasnal glowa. - Oprocz tego flota inwazyjna musialaby przeplywac w poblizu Roldem i innych wschodnich krolestw, ktore tez moglyby przeszkadzac jej w podrozy. -Nie, z pewnoscia przyplyna z tej strony. Wszystkim pojmanym przez nas najemnikom wyznaczono podobne zadania - mieli zajac i utrzymac kluczowe przelecze w tamtych gorach, tak by zapewnic pozostalym niczym nie zaklocony przemarsz. -Nicky - zwrocil sie William do Admirala Nicholasa - mowilismy o ryzyku przedzierania sie przez Ciesniny Mroku. -To nie jest ryzykowne, nawet pozna jesienia - odezwal sie Nicholas - jezeli czlowiek dokladnie wie, na co sie porywa. Admiral Trask i moj ojciec przeplyneli je kiedys w samym srodku zimy. - Namyslal sie przez chwile. - Ale zeby ta flota przebyla ciesniny i dotarla do Krondoru, musza sprobowac nie pozniej niz pod koniec wiosny albo na poczatku lata. Najlepszym momentem bedzie letnie przesilenie. Pogoda jest najlepsza, plywy przychylne. ... - umilkl i wbil wzrok w przestrzen przed soba. -Co sie stalo? - spytal Ksiaze po chwili. -Nadal domagam sie, bys pozwolil mi wyplynac; przeciwko nim, zanim dotra do Morza Goryczy. Patrick westchnal i zerknal na Jamesa. - Nicky - odezwal sie Diuk Krondoru - juz o tym rozmawialismy. -Wiem - odpowiedzial Nicholas. - I wiem, ze to niebezpieczne, ale warto zaryzykowac! - wstal, podszedl do Calisa i zwrocil sie do slugi: - Daj mi wieksza mape. Skryba wstal, zdjal ze sciany mape swiata i powiesil zamiast niej inna, o tych samych rozmiarach, ale mniejszej skali, ukazujaca Zachodnie Dziedziny, spora czesc Kesh i krainy polnocne, od dalekich Wybrzezy do Krzyza Malaka. -Maja ze soba ponad szescset okretow - powiedzial Nicholas, wskazujac Ciesniny Mroku. - Nie mogli zebrac szesciuset kapitanow i zalog, ktorzy znaja sie na swoim fachu i dlatego czesc z nich niewarta jest funta klakow. - By podkreslic wage swoich slow uderzyl dlonia w sciane. - Jezeli przeprowadzimy flote na Wyspy Zachodzacego Slonca lub blizej, powiedzmy do Tulan... - dzgnal palcem w mape - mozemy ich dopasc, gdy tylko zaczna przedzierac sie przez ciesniny. Moge zebrac trzydziesci ciezkich okretow wojennych i drugie tyle szybkich fregat. Podplyniemy, zaatakujemy od tylu, zatopimy tyle tych ich balii transportowych, ile sie da, a gdy pojawi sie eskorta, odplyniemy. Nie mam pojecia, co potrafia ich okrety wojenne albo dowodzacy nimi kapitanowie, i nic mnie to nie obchodzi. Znamy tamtejsze prady i wiatry, a oni nie! To sie moze udac! - Erik nigdy wczesniej nie widzial Admirala przemawiajacego z takim ferworem. - Przy odrobinie szczescia zdolamy ich dopasc w ciesninach, kiedy okrety eskorty beda pomieszane z transportowcami i niezdolne do zawrocenia i manewrow! Mozemy zatopic jedna trzecia, albo i polowe ich floty! -A jezeli podziela eskorte na dwie czesci i polowe zostawia z tylu, stracisz niemal wszystkie okrety z floty Zachodu i niewiele wskorasz - rzekl Patrick. Potrzasnal glowa. - Nicky... Gdybysmy mieli po swojej stronie choc Zachodnia Flote Imperialna, albo gdyby Queganskie galery wojenne uderzyly od zachodniego kranca ciesnin, moze pozwolilbym ci zaryzykowac. - Ksiaze westchnal. - Mamy najmniejsza flote na Zachodzie. -Ale nasi ludzie to najlepsi zeglarze swiata i mamy lepsze statki! -Wiem, ale mamy ich za malo... -I nie mamy czasu na rozbudowe floty - dodal William. - Kontynuowanie tego sporu jest bezcelowe. -Moze nie do konca - wtracil nagle James. -Co masz na mysli? - Patrick spojrzal nan bystro. Stary Diuk usmiechnal sie przebiegle. - Cos, o czym przed chwila mowiliscie. Queganska flota nacierajaca od Wschodu. Moze uda mi sie to jakos zalatwic. -Jak? - zdumial sie ksiaze. -Za pozwoleniem, to juz moja sprawa. -Doskonale - stwierdzil Patrick. - Ale wiesz co, powiadom mnie o twoich pomyslach, zanim wpakujesz nas w kolejna wojne z Queg. -Czekam na raporty z Queg - usmiechnal sie James - a kiedy je otrzymam, bedziesz mogl poplynac ze swoja flota do Tulan - zwrocil sie do Nicholasa. - I powiadom Diuka Harry'ego, ze ma wyslac swoja flote Wysp Zachodzacego Slonca i oddac ja pod twoja komende. Ta armada rzezimieszkow i szubienicznikow zwiekszy liczebnosc twojego zespolu do - ilu tam? - piecdziesieciu okretow, czy nie tak? -Do szescdziesieciu pieciu! - wypalil uradowany Nicholas. -Nie, nie daj sie poniesc zapalowi. - James podniosl dlon, jakby chcial powstrzymac jego entuzjazm. - Ten moj maly spisek moze sie nie udac. Ale tak czy inaczej za miesiac dam ci znac. -Cos jeszcze? - zwrocil sie Patrick do pozostalych uczestnikow narady. -Dlaczego Krondor? - spytal Greylock. -Nie bardzo rozumiem pytanie. -Chodzi mi o to, ze o ile jest bardzo prawdopodobne, ze nadciagna przez Morze Goryczy, o tyle nie bardzo rozumiem, dlaczego mieliby isc na Krondor? -A widzisz jakas alternatywe? -Owszem, nawet kilka... zadna z nich nie wydaje mi sie lepsza od innych, ale dwie mnie kusza. Gdybym to ja byl wodzem armii Szmaragdowej Krolowej, wyladowalbym na polnoc od miasta, wydzielil niezbyt liczny oddzial do trzymania w szachu zalogi grodu, a reszte armii poprowadzilbym wokol miasta, a potem Krolewskim Traktem na wschod, albo wyladowalbym gdzies pomiedzy Krancem Ziemi i Krondorem, a potem ruszyl wzdluz poludniowej granicy z Kesh, by pozniej skrecic na polnoc. Czesc wojsk zostawilbym, aby utrzymac Keshan w ryzach, ale i tak stracilbym mniej ludzi niz podczas oblezenia grodu. -Co o tym myslisz, Williamie? - odezwal sie Patrick. -Tez nas to zastanowilo, ale w raportach wywiadu nie ma nic, co mogloby potwierdzic przypuszczenia, ze dowodca sil Krolowej, general Fadawah, zamierza zostawic za soba cokolwiek zywego. -Zywnosc - odezwal sie nagle Erik. -Co prosze? - spytal Ksiaze. -Wasza Wysokosc raczy mi wybaczyc, ale pomyslalem sobie, ze z taka liczba statkow i ludzi, ktorych zbierali przeciez od kilku lat, nawet jezeli posla na nas szescset okretow i statkow... moge pokazac obliczenia, ale dam glowe, ze jak tylko tu dotra, skoncza im sie zapasy zywnosci. -Trafiles w sedno! - zapalil sie Nicholas. Pokazal na mapie Queg. - Na Queg, nawet gdyby ja zlupili do cna, nie znajda zywnosci, na pustyni Jal-Pur tez nie maja jej co szukac! Nic, zanim rusza na wschod, musza zdobyc Krondor i ogolocic go ze wszystkiego, co da sie przegryzc i przelknac! -Obaj chyba macie racje - stwierdzil Patrick - i wlasnie dlatego, na wypadek, gdyby nic nie wyszlo z planow Jamesa, chce, by flota zakotwiczyla na polnocy niedaleko Sarth. A kiedy Szmaragdowi zechca ladowac, wtedy macie im pokazac, co potraficie. -Do kata! - zaklal Nicholas. - Trudno o gorsze rozwiazanie! Wiesz przecie, ze na obrzezach ich zgrupowania znajduja sie najszybsze okrety. Jezeli wycofamy nasze wielkie okrety w gore wybrzeza, to aby wedrzec sie do portu beda potrzebowali jedynie dwu solidnych okretow wojennych! Potem wysla do portu statki transportowe i zajma miasto. Patricku, nie da sie zjesc ciastka tak, by zostalo nietkniete. Jezeli chcesz, bym bronil miasta, musisz zgodzic sie na podzial floty - czesc bedzie bronic portu od wewnatrz, a reszta zajmie sie oslona podejsc do falochronow. -Czy moge cos powiedziec? - znow wtracil sie Erik. -Sluchamy - rzekl Patrick. -Jeszcze nie jest za pozno, by zmienic szlak morski, jakim okrety wplywaja do portu. -Wlasnie nad tym pracujemy, sierzancie - usmiechnal sie James. - Beda musieli pare razy skrecic pomiedzy nowymi falochronami i... -Nie, milordzie - przerwal mu Ravensburczyk. - Mysle o tym, by wzniesc drugi mur wzdluz polnocnego falochronu i wstawic brame pomiedzy starym a nowym walem. Niech zegluja pod wiatr i pod prad wzdluz starych falochronow, tak zeby musieli wlec sie jak zolwie, a potem beda musieli jeszcze dokonac zwrotu. Mozemy ich nawet zmusic do uzycia holownikow na wiosla. -A po co ten nowy mur? - spytal Calis. -Ustawimy na nim katapulty i balisty - rzeki Greylock, ktory w lot chwycil pomysl mlodzienca. - Spalimy kazda krype, jaka sie tam pojawi, o ile nie wywiesi kolorow Krolestwa. -A jak zatopimy dwa czy trzy okrety w tym ciasnym przejsciu... - odezwal sie Nicholas. -To beda musieli porzucic mysl o zajeciu portu i wyladuja na plazach na polnoc od miasta! - dokonczyl Patrick. -Albo sprobuja zdobyc ten drugi mur! - odezwal sie William. - Mosci sierzancie, jestem pod wrazeniem. -Da sie to zrobic? - spytal Ksiaze Diuka Jamesa. -Owszem, ale zeby sie uwinac na czas, bedziemy musieli wydac sporo grosza. A kupcy beda sie wsciekac, ze przeszkadzamy im w handlu... -Niech sie wsciekaja - mruknal Patrick. Nagle otworzyly sie drzwi i do komnaty wszedl giermek w barwach sluzby palacowej. Z uklonem podal Diukowi jakis pergamin, ktory ten szybko przeczytal. Potem podniosl wzrok, i patrzac na pozostalych, rzekl: -Wyplyneli! -Czy to pewna wiesc? - spytal Patrick. James kiwnieciem glowy wskazal Calisa, ktory rzekl: - Po upadku Miasta nad Wezowa Rzeka zostawilismy w nim kilku agentow. Przekazywanie wiesci nie bylo latwe, ale ukrylismy tam w bezpiecznym miejscu najszybszy statek z najlepsza zaloga. Konny poslaniec dwa dni gnal z wiesciami do niego, a on natychmiast wyplynal. Jest najszybszym okretem floty Krolowej... a tamci musza stosowac tempo do najwolniejszych kryp. - Poczyniwszy pospieszne obliczenia, spojrzal na towarzyszy. - Beda przy ciesninach tuz przed letnim przesileniem. -To nam zostawia trzy miesiace na przygotowania - rzekl James. -Zrob, co musisz, i jak najszybciej powiadom mnie o szczegolach twego spisku z Queg - polecil Patrick. Gdy wstal z miejsca, podniesli sie takze inni. - Na dzis koniec. James skinieniem dloni wezwal Erika do siebie. -Sir? -Wyslij pismo do swojego przyjaciela i wezwij go, by przybyl tu jak najszybciej. Mysle, ze bede mial zadanie dla pana Avery'ego. -Wedle rozkazu, sir: Gdy Erik odszedl, James zblizyl sie Williama. - Mysle, ze czas juz powiedziec von Darkmoorowi prawde. -Nie bedzie zachwycony - rzekl Greylock, ktory podszedl do Williama razem z Jamesem. -Ale wykona rozkazy - stwierdzil William. - Jest najlepszy. Diuk podniosl dlon. - Mysle, ze podczas najblizszych szesciu miesiecy bedziemy swiadkami nieszczesc, tragedii i zniszczen, jakich Krolestwo w swej historii jeszcze nie zaznalo. Ale po opadnieciu dymow, bedzie nadal trwalo. I bedzie istnial swiat. Najszczesliwsi zas ze wszystkich beda ci, ktorzy przezyja cala zawieruche. -Mam nadzieje, ze znajdziemy sie miedzy nimi - mruknal Greylock. -Nie licz na to za bardzo, moj przyjacielu. Nie licz na to - odpowiedzial James cierpko. I odszedl. -Znowu? - spytal Roo. - Dlaczego? -Bo chce, bys kupil jeszcze wiecej tego queganskiego palnego oleju. -Alez Wasza Milosc - zachnal sie kupiec, siadajac na brzezku krzesla przed obliczem Diuka Krondoru. - Moge przeciez wyslac list do Lorda Vasariusa... -Nie, lepiej bedzie, jak pojedziesz osobiscie. Roo zmruzyl oczy. - Nie chcecie mi powiedziec, o co naprawde chodzi? -Jak czegos nie wiesz, nie zdradzisz tego nawet na torturach. ... Mlodemu kupcowi nie bardzo spodobala sie ta odpowiedz. -Kiedy mam jechac? -W przyszlym tygodniu. Musze jeszcze poczynic pewne przygotowania, a kiedy skoncze, mozesz plynac. Roo wstal. - Jezeli nalegacie... -Nalegam. A teraz zegnam. -Bywajcie, milordzie - odparl Roo tonem, ktory wskazywal, ze nie bardzo mu sie usmiecha kolejna wizyta u jego tymczasowego partnera. Nie chodzilo o to, ze Vasarius nie byl czlowiekiem goscinnym, ale jego pojecie goscinnosci zamykalo sie w czestowaniu przybysza nudnymi opowiesciami nad kiepskimi potrawami i jeszcze gorszym winem. A ta jego coreczka! Roo pomyslal, ze moglaby z niego zrobic wroga wszystkich kobiet. Potem przypomnial sobie Sylvie i uczynil w myslach poprawke. Prawie wszystkich kobiet. Gdy kupiec wyszedl, giermek, ktory zamknal za nim drzwi, otworzyl inne i oznajmil: -Lord Vencar, Wasza Milosc. -Wprowadz go, prosze. Po chwili w zakurzonej oponczy pojawil sie Arutha. -Panie ojcze... - Uklonil sie nisko. -No jak, zalatwione? - spytal James. Przybyly usmiechnal sie szelmowsko i Diuk zobaczyl, jak bardzo jego syn jest do niego podobny. -Zalatwione... -Nareszcie! - Mezczyzna uderzyl prawa piescia w otwarta lewa dlon. - W koncu cos nam sie udalo! Nakor sie zgodzil? -Z najwyzsza ochota - odpowiedzial Arutha. - Jestem pewien, ze ten wariat zrobilby to chocby dla samej przyjemnosci ujrzenia miny innych magow, kiedy to sie stanie. Z drugiej strony rozumie, ze musimy chronic nasze poludniowe rubieze. -Jest jeden problem - odezwal sie James, patrzac na mape. -Nie tylko jeden. -Co znowu? -Chce, bys wyprawil z miasta Jimmy'ego i Dasha. Diuk zbyl prosbe Aruthy machnieciem dloni. -Potrzebni mi sa tutaj. -Ojcze, bede sie przy tym upieral. Podobnie jak ty maja to idiotyczne poczucie wlasnej niesmiertelnosci, i jesli zostawisz sprawy tak, jak stoja, to zapomna o rozsadku i dadza sie zamknac w miescie... a ono zostanie zdobyte. Wiesz, ze mam racje. James przez chwile wpatrywal sie w twarz syna, potem westchnal i usiadl za biurkiem. -Niech ci bedzie. Odesle ich, kiedy flota Krolowej pojawi sie na horyzoncie Kranca Ziemi. Dokad chcesz ich wyslac? -Ich matka odwiedza rodzine w Roldem. -To dosc wygodne rozwiazanie - rzekl sucho Diuk. -Owszem. Posluchaj... ty i ja mamy niewielkie szanse, zeby przezyc to wszystko. Mozesz oklamac mnie, nawet siebie... ale nie zwiedziesz matki. - James kiwnal glowa. - Miala taki wyraz oczu, jakiego nigdy wczesniej u niej nie widzialem... a patrzylem jej w twarz nie raz... - Spojrzal twardo w oczy ojca. -Jak sie jest czlonkiem naszej rodziny, to bywa, ze trzeba nastapic drugiemu na odcisk... Usmiech Jamesa przypomnial Arucie dziecinstwo i twarz mlodego ojca, ktory opowiadal mu historie o Jimmym Raczce. -Ale nigdy nie bylo nudno, prawda? -Nie - potrzasnal glowa Arutha. - Nie bylo. - Potem popatrzyl uwaznie w twarz ojca. - Zostaniesz tu do konca, prawda? -To moj dom - odpowiedzial James. - Tutaj sie urodzilem. - Jezeli nawet byl jakis smutek w tym stwierdzeniu, Diuk dobrze go ukryl. -Zamierzasz tu umrzec? -Nie zamierzam umierac - odparl James - ale jezeli juz musze gdzies umrzec, to wole tutaj. - Uderzyl dlonia w blat biurka. - Posluchaj, wielu rzeczy nie mozemy byc pewni, na przyklad tego, czy dozyjemy do jutra. Czesto spogladalem na zycie jak na kruchy dar. Pamietaj, ze nikt nie wywinie sie smierci. Wstal. - Wez kapiel, zmien ubranie i przyjdz na kolacje. Matka nie moze sie ciebie doczekac. Jezeli zdolam jakos powiadomic twoich braci, moze zjemy kolacje w gronie rodzinnym... -Byloby milo - stwierdzil Arutha. Po jego wyjsciu James podszedl do innych drzwi, otworzyl je i wszedl do waskiego korytarza, konczacego sie bardzo malymi drzwiami. Nastepnie zszedl kretymi schodami i po pokonaniu dlugiego korytarza dotarl do kolejnych drzwi. Nacisnal klamke i przekonawszy sie, ze sa zamkniete, zapukal dwa razy. Poczekal, a gdy odpowiedzialo mu pukanie, stuknal raz. Rozlegl sie szczek odsuwanej zasuwy i stanely otworem. W pomieszczeniu znalazl Dasha, Jimmy'ego i dwu mezczyzn w jednolitych obcislych ubraniach z czarnymi kapturami, ktore mialy wyciecia na oczy. Pod scianami komnaty rozlozono narzedzia tortur, a z kamiennych murow zwisaly puste kajdany. Na srodku pomieszczenia stalo solidne krzeslo, do ktorego przywiazano jakiegos mezczyzne. Wiezien mial opuszczona na piers glowe. -Powiedzial cos? - spytal James. -Nic - odparl Dash. -Wracaj do swego pracodawcy. Powiedz mu, ze znow plyniecie do Queg. Nie jest za bardzo zadowolony, a bedzie jeszcze mniej, kiedy sie dowie, ze w biurze nie zawsze robisz to, za co ci placi. -Znowu do Queg? - skrzywil sie Dash. Diuk kiwnal glowa. - Pozniej ci wszystko wyjasnie. Kiedy mlodzieniec ruszyl ku drzwiom, James dodal jeszcze: - A przy okazji, wrocil twoj ojciec, zechciej wiec wpasc; do nas na kolacje. Dash potwierdzil zgode kiwnieciem glowy i zamknal za soba drzwi. Jego dziadek zwrocil sie do Jimmy'ego: - Ocuccie go. Jimmy chlusnal w twarz wieznia woda z kubka i nieszczesnik podniosl glowe. Diuk chwycil go za wlosy i spojrzal mu w oczy. -Twoi mocodawcy lepiej by ci sie przysluzyli, gdyby nie blokowali twej pamieci. Moja zona lezy w lozku z paskudna migrena, co wprawilo mnie w zly nastroj. Musimy wykorzystac stare, dobre i wyprobowane metody. Skinal na dwu katow. Znali sie na swoich fachu i szybko przygotowali swe narzedzia. Po chwili niewielkie pomieszczenie wypelnily rozpaczliwe wrzaski wieznia - schwytanego poprzedniego ranka agenta Szmaragdowych. Gdy Vasarius opowiadal przerazliwie nudna historie o negocjacjach ze swoim partnerem z Wolnych Miast, Roo usilowal okazywac zainteresowanie. Opowiesc jakos nie zdolala przykuc jego uwagi. Mlodego kupca zawsze ciekawily sprawy handlowe, a szczegoly umowy byly dosc osobliwe, Queganczyk zdolal to jednak opowiedziec w sposob najnudniejszy z mozliwych, pozbawiajac wszystko dowcipu i osobistych szczegolow. Roo mial szczera ochote pogratulowac gospodarzowi niezwyklej umiejetnosci gmatwania szczegolow - Ravensburczyk do tej pory nie mial pojecia, kim byli glowni partnerzy Jego Lordowskiej Mosci, dlaczego brali udzial w transakcji, a straciwszy watek, zapomnial juz - czy moze mu tego nie wyjasniono - co bylo przedmiotem negocjacji i dlaczego cala ta historia miala byc zabawna. Pewien byl jednak, ze przy odrobinie pomocy z jego strony Vasarius moglby ja zagmatwac jeszcze bardziej. -I co potem? - spytal, wywolujac kolejna dygresje Queganczyka dotyczaca jakiegos szczegolu majacego znaczenie jedynie dla niego samego. Zerknal na Livie, ktora jakos milczaco i bez slow porozumiewala sie z Jimmym. Roo nie byl tego pewien, ale wygladalo na to, ze dziewczyna dogadala sie z jego sekretarzem - ciekaw byl, co zaszlo pomiedzy dwojgiem mlodych podczas jego ostatniej wizyty. Mlodzieniec opowiedzial mu wszystko jak przystalo na szlachcica, unikajac starannie jakichkolwiek napomknien o tym, ze spotkanie moglo miec erotyczny podtekst. Gdy Vasarius nagle umilkl, Roo zdolal jakos wtracic: - No, no... zdumiewajace. -W istocie - odparl arystokrata. - Nie handluje sie z Lordem Venchenzo, by potem chwalic sie zyskami... Mlody kupiec pomyslal, ze bedzie musial dyskretnie rozpytac, kim jest ow Venchanzo - na wypadek, gdyby Vasarius zechcial kiedys powrocic do tematu, powinien choc z grubsza orientowac sie, o co w tym wszystkim chodzilo. Uczta wreszcie sie skonczyla i gospodarz odeslal corke z Jimmym, a Roo zaproponowal lampke dosc przyzwoitej brandy. -To z barylek, ktore byles wasc uprzejmy mi przyslac. Kupiec zapamietal, ze trzeba bedzie szybko przyslac Queganczykowi cos lepszego, jako ze istniala mozliwosc, iz James raz jeszcze poprosi o "przysluge". -Jaki jest prawdziwy powod tej wizyty? - spytal gospodarz, gdy obaj leniwie saczyli trunek. -Coz... Potrzebuje jeszcze oleju. -Mosci Rupercie... moglbys mi po prostu przyslac kolejne zamowienie. Nie musiales zjawiac sie tu osobiscie. Roo spojrzal na dno kubka. Zawahal sie, jakby myslal, co odpowiedziec - w rzeczy samej James kilkakrotnie kazal mu wszystko powtarzac, dopoki nie opanowal tekstu w sposob doskonaly: - Wlasciwie to chcialbym prosic o przysluge... -Jakiego rodzaju? -Jestem pewien, ze wasze Imperium ma swoich agentow, a przynajmniej "przyjaciol", ktorzy dzialaja jak swego rodzaju wywiad. -Obrazilbym wasci, gdybym chcial twierdzic, ze jest inaczej. Na Midkemii nie ma panstwa, ktore mogloby sie obejsc bez tego. -Wiec na pewno zastanawiacie sie, dlaczego Krolestwo rozbudowuje swa armie. -Owszem, zwrocilo nasza uwage, ze sie zbroicie. -Prawda jest taka - westchnal Roo - ze nasi agenci doniesli, iz Imperium Kesh zamierza odnowic swe pretensje do Doliny Snow. -Ale to chyba nic nowego? - Vasarius wzruszyl ramionami. - Imperium i Krolestwo od wiekow tocza spor o te doline, jak dwie siostry o ulubiona suknie. -Tym razem sprawa jest powazniejsza. Wyglada na to, ze Kesh zamierza zaatakowac Krondor z zamiarem przerwania komunikacji pomiedzy nim i Krancem Ziemi. -Jezeli to prawda - zauwazyl Queganczyk - to Kraniec Ziemi zostanie odizolowany. -Nie wspominajac o odcieciu Shamaty, Landreth i przejeciu przez Imperium kontroli nad Stardock. -A, prawda... - rzekl gospodarz. - Magowie. -Krolestwo traktuje ich jak czynnik dosc... nieprzewidywalny - przyznal Roo. -A powinno byc inaczej - mruknal Vasarius. - Mamy tu wlasnych magow, wszyscy sa jednak lojalnymi poddanymi Senatu. "Gdyby nie byli - pomyslal Roo - szybko przeszliby w stan wiecznego spoczynku". -Zgromadzenie takiej liczby magow w jednym miejscu bez nadzoru - ciagnal gospodarz - moze stac sie przyczyna klopotow. -No coz... prawde mowiac, rzecz ma sie tak, ze bedziemy gromadzili w Krondorze ludzi i zapasy... i to w nadmiarze. Musimy sciagnac droga morska oddzialy z Yabonu, Ylith i innych czesci Dalekich Wybrzezy. -Nadal mi wasc nie powiedziales, co to wszystko ma wspolnego ze mna. -Juz przechodze do sedna sprawy. - Roo odchrzaknal dramatycznie. - Chcemy ochronic kilka bardzo waznych transportow, i najlepiej byloby, gdyby przewieziono je na queganskich statkach. Imperium Kesh nigdy nie spodziewaloby sie, ze te towary moglyby plynac do Krondoru na waszych galerach. -Aaa - rzekl Vasarius i umilkl na chwile. -Potrzebuje tuzina ciezkozbrojnych galer, w Carse, trzy tygodnie po Banapisie. -Tuzina? - wytrzeszczyl oczy Vasarius. - Co zamierzacie przewiezc? -Miedzy innymi bron. Ravensburczyk spojrzal w oczy rozmowcy i ujrzal, ze zaokraglily sie z chciwosci. Podejrzewal, ze queganski arystokrata domysla sie, iz chodzi o transport zlota z Szarych Wiez, wydobytego przez krasnoludy i wymienionego na towary z Krolestwa, ktorym miano w Krondorze oplacic zolnierzy. O to wlasnie chodzilo Diukowi Jamesowi - Roo wiedzial, iz Vasarius dojdzie do wniosku, ze dwanascie ciezkich wojennych galer to stanowczo za silny konwoj jak na transport broni. -To oznacza, ze musza stad wyplynac trzy tygodnie przed przesileniem, a do ciesnin trafia dokladnie w Dzien Letniego Przesilenia. Zloto zas bedzie wam potrzebne w Krondorze dwa miesiace pozniej. -Mniej wiecej - odparl Roo, udajac, ze nie zauwazyl wzmianki gospodarza o zlocie. -Tuzin ciezkich galer to kosztowna sprawa - stwierdzil Vasarius. -Jak bardzo kosztowna? Queganczyk wymienil sume, a Ravensburczyk zaczal sie targowac, usilujac sprawic wrazenie, ze chce zbic cene. Wiedzial, ze suma ta nigdy nie zostanie wyplacona, poniewaz Vasarius zamierza ukrasc towar - ale towaru nie bedzie, gdyz zamiast niego pojawi sie szescset wrogich okretow, a takze to, ze Vasarius nie wysle dwunastu galer - wyprawi w morze kazdy swoj okret, co podniesie liczbe do co najmniej dwu tuzinow, o ile jego Lordowska Mosc zdola w pore rozeslac rozkazy. Rozmawiali do pozna - i Roo zdazyl mocno pozalowac, ze nie przyslal Vasariusowi lepszego trunku. Mimochodem zastanawial sie, jak tez radzi sobie Jimmy. -Co mowilas? - spytal Jimmy, oblizujac krew z wargi. Livia znow uderzyla go mocno w twarz, ugryzla w szyje i jeknela: - Och, moglibyscie w koncu, wy barbarzyncy, nauczyc sie cywilizowanego jezyka! Siedziala na nim okrakiem, zsunawszy do bioder swa toge. Jimmy byl oszolomiony winem z dodatkiem narkotykow, i widok mlodej, zdrowej, na poly nagiej dziewczyny polaczony z dzialaniem alkoholu wzmocnionego srodkami odurzajacymi sprawil, ze trudno mu bylo skupic na czymkolwiek uwage. Wszystko, na co mogl sie zdobyc, to pamietac, by udawac, ze nie zna jej jezyka. Jednoczesnie odnosil wrazenie, ze dziewczyna jest nan wsciekla za to, ze nie probowal jej uwiesc podczas poprzedniej wizyty. Byl jednak przekonany, ze wiecej w tym bylo zlosci ze straconej okazji odrzucenia (z oburzeniem!) jego zalotow, niz prawdziwego zalu. Z drugiej jednak strony, zwazywszy na wcale niemaly temperament dosiadajacej go teraz dziewczyny, nie mogl byc calkowicie tego pewien. W tej chwili usilowala mu ona udowodnic cos przeciwnego, co zawieralo sie w biciu go po twarzy, gryzieniu i mnostwie obietnic, ze dogodzi mu tak, jak zadna, i ze nigdy juz nie bedzie mogl uprawiac milosci z inna kobieta, nie wspominajac o Livii. Na poly nieprzytomny Jimmy mogl sie tylko modlic, by to ostatnie nie okazalo sie prawda. Zapal, z jakim sie don dobierala, kazal mu pomyslec, ze dziewczyna moze nie za bardzo mija sie z prawda - poobijany i zmaltretowany orez przez jakis czas pewnie nie bedzie sie nadawal do sprawdzenia wyglaszanej przez nia uparcie tezy. Kiedy wreszcie zdolal wystekac: - Dosyc! - i sprobowal usiasc, dostal ponownie w twarz. Z oczu poplynely mu lzy, a Livia zaczela zdzierac z niego ubranie. Nieco pozniej uswiadomil sobie, ze ktos zaciekle drapie jego plecy i posladki. Zaraz potem jakis - chyba - sluga wylal nan wiadro bardzo goracej, a nastepnie lodowato zimnej wody. Nastepnie Livia wyrabiala z nim bardzo ciekawe rzeczy z udzialem gesiego piora i galaretki porzeczkowej. W koncu, gdy juz oboje lezeli przytuleni do siebie i kompletnie wyczerpani, wymamrotala cos o tym, ze nigdy nie widziala takiego zucha jak on. Jimmy nie uwazal sie za kobieciarza. Choc kochal kobiety i uwielbial ich towarzystwo, babka, ktora umiala czytac w myslach, nauczyla go o nich wielu rzeczy, o ktorych niejeden mezczyzna nigdy sie nie dowiedzial. Przez cale lata, gdy tylko spojrzal lakomie na jakas urodziwa dziewke, babka czestowala go wykladem o jego nastawieniu do kobiet. Trwalo to troche, ale w koncu nauczyl sie spogladac na nie jak na wrogow i przyjaciol, dokladnie takich samych jak mezczyzni - tyle ze od czasu do czasu z niektora szedl do lozka. W tym wzgledzie zdecydowanie roznily sie od mezczyzn, za co byl nieskonczenie wdzieczny niebiosom. To, co mu sie wlasnie przytrafilo, znacznie przekraczalo jego dotychczasowe doswiadczenia i nie byl wcale pewien, czy kiedykolwiek zechce to powtorzyc. Wiedzial, ze go oszolomiono narkotykami, i kiedy dziewczyna zaczela zadawac mu pytania - ucieklszy sie do cwiczen psychicznych, jakich nauczyla go babka, powiedzial jej same klamstwa. Teraz byl juz pewien, ze kiedy dziewczyna porowna swe spostrzezenia z tym, czego jej ojciec dowie sie od Roo, Vasarius da sie zlapac i urzeczywistni plan Diuka Jamesa. Z najwyzszym trudem powstrzymal smiech - bolaly go miesnie, o posiadanie ktorych nigdy by sie nie podejrzewal. Pograzajac sie we snie, pomyslal jeszcze, ze dobrze byloby zobaczyc, jak radzi sobie Dash. -Jestes workiem klamliwego lajna... i do tego smierdzacym psem z Krolestwa! - zagrzmial zeglarz, patrzac na Dasha z wyzwaniem w oczach. Dash chwiejnie dzwignal sie na nogi. Kolysal sie tak, ze kazdy obserwator uznalby go za niezle wstawionego - zawdzieczal to wieloletnim cwiczeniom w udawaniu pijakow, w czym osiagnal taka doskonalosc, ze zwiodlby zawodowego aktora. Sztuczka polegala na wtarciu sobie odrobiny pieprzu w kaciki oczu, co sprawialo, ze lzawily i nabiegaly krwia. Nauczyl go tego oczywiscie dziadek. -Nikt nie bedzie zarzucal mi lgarstwa! - zagrzmial, patrzac w oczy queganskiemu zeglarzowi. - Mowie wam, ze widzialem! Na wlasne oczy! - Znizyl glos do konspiracyjnego szeptu. - I moge wam powiedziec, gdzie i kiedy... -Gdzie i kiedy co? - spytal inny z graczy. Dash wrocil do portowej tawerny, ktora odwiedzil podczas poprzedniej wizyty w Queg - gdzie podal sie za majacego wychodne zeglarza z Krolestwa - i przylaczyl sie do grupki marynarzy grajacych w pashawe. Najpierw troche wygrywal, potem troche przegral, a teraz znow zaczal wygrywac - niewiele, ale dosc, by skupic na sobie uwage reszty graczy. W koncu pokazalo sie kilku lokalnych spryciarzy, ktorzy grzecznie poprosili o pozwolenie przylaczenia sie do gry. Jak sie spodziewal, zaproponowano mu szybko kilka toastow z rzedu w nadziei, ze opusci go rozsadek. Przychylnie przyjal inicjatywe nowych graczy - a potem, przegrawszy dosc pieniedzy, by zaostrzyc ich apetyty, znow sie odegral, zmuszajac ich do pozostania przy stole. Podczas gry gadal jak najety. -Jak wam mowilem, moj ojciec plywal z samym Admiralem Traskiem i Ksieciem Nicholasem! Byl wsrod tych, ktorzy pierwsi dotarli do ziemi za Bezkresnym Morzem! -Nie ma tam zadnej ziemi - skrzywil sie Queganczyk. -Patrzcie go! I kto to mowi? - odcial sie Dash. - Jestescie banda petakow, co boja sie stracic brzeg z oczu! W calym waszym narodzie nie ma jednego zeglarza, ktory dobrze sprawilby sie na prawdziwie glebokich wodach! Ta bezczelna uwaga spowodowala, ze popatrzyli na niego wszyscy klienci gospody. Kilku szykowalo sie juz do natychmiastowego wbicia mu do glowy szacunku dla slawnych queganskich zeglarzy. On tymczasem mowil dalej: - To prawda! Od ponad dwudziestu lat Ksiaze Krondoru ma tam swoich ludzi, ktorzy handluja z tymi durnymi krajowcami! To prosci ludzie, co zanosza modly do slonca, ale nawet ich dzieci nosza ozdoby ze zlota i maja zlote zabawki! Ksiaze nauczyl ich kopac zloto i wymienia je z nimi na szklane paciorki. Widzialem to zloto na wlasne oczy! Najwiekszy ladunek zlota na swiecie. Wystarczyloby, aby zapelnic ta cala gospode! I wiecej... bylo tego na dwu chlopa wysoko, w komnacie dwa razy wiekszej od tej izby! -Nie ma tyle zlota na calym swiecie - odezwal sie czlowiek, ktory przedstawil sie jako Gracus. Zrecznie mamil przy kartach, a Dash podejrzewal, ze oprocz tego pracuje dla tajnej policji, zajmuje sie zlodziejstwem i nie gardzi zabojstwami na zlecenie. Dla jego celow nadawal sie jednak idealnie, gdyz byl chciwy ponad wszelka miare. -Sluchajcie... powiem wam tylko tyle, kiedy statek pana Avery wroci do Krondoru, wraz z wszystkimi okretami z naszej floty ruszamy za Ciesniny Mroku. Zapytacie moze, po co? Kilkunastu ludzi w rzeczy samej zapytalo. -Bo zmierza tu flota z najwiekszymi skarbami w historii swiata. Plyna juz teraz, gdy my tu rzniemy w karty... i przeplyna przez ciesniny w Dzien Banapisa! -Dlaczego wtedy? - spytal Queganczyk. -Jak to, dlaczego? - Dash zachwial sie na nogach. - A gdzie beda wtedy wasze galery? I gdzie beda ci wszyscy keshanscy piraci z Durbinu? -Trafil w sedno, Gracusie - mruknal jeden z graczy. - Nasze okrety beda tkwily w porcie, bo zeglarze beda swietowac. Nawet galernicy dostaja w ten dzien miarke wina. -To samo w Durbinie - dodal drugi. - Bylem tam kiedys w Dzien Letniego Przesilenia i niech mnie byk powacha, jezeli o zmierzchu jest w porcie choc jeden trzezwy majtek. -Wszystko to prawda - rzekl z powatpiewaniem Gracus - ale w te zlota flote nielatwo mi uwierzyc... Dash rozejrzal sie po izbie, jakby sprawdzal, czy ktos nie podpatruje - i nie bylo mu latwo utrzymac powage, kiedy wszyscy gapili sie wen jak w obraz. Siegnal za pazuche i wyjal niewielka skorzana sakiewke. Rozwiazal ja i rzucil na stol zamkniety w niej przedmiot. Na stol upadly niewielki gwizdek i maly dzieciecy baczek, z tych, co sie kreca podciete bacikami. Gracus podniosl gwizdek. -Zloto - wyszeptal z naboznym podziwem. -Dalem smarkowi za ten gwizdek miedziaka - wyjasnil Dash. - I wiecie... bardzo sie ucieszyl. Miedzi nigdy wczesniej nie widzial, a zloto jest wszedzie. Na baczek i gwizdek poszlo kilkadziesiat sztuk zlota z krolewskiej mennicy, przetopionych i odlanych w zabawki, a Diuk James musial pare razy odsylac gotowe wyroby, bo zlotnik nie mogl sie pogodzic z mysla, ze Diukowi potrzebne sa zabawki wygladajace na prymitywne. -Za jednego miedziaka - rzekl Dash, wyjmujac gwizdek z dloni Gracusa. - Ten szczeniak dal mi to, co zarobilbym po roku plywania. -Niektorzy z moich kompanow wrocili stamtad, przywozac w sakwie dosc zlota, by kupic sobie wiejska posiadlosc, ot co! - Rozejrzal sie po izbie. - A jezeli ktos z was, chlopcy, odwiedzi kiedys Krondor, niech zajrzy pod Delfina i Kotwice, i spyta jej wlasciciela, Dawsona, czy nie jest prawda, ze pieniadze na kupno tej oberzy zdobyl, wymieniajac bielizne z krajowcami? Jak wrocil, smierdzial tak, ze posagi sie odwracaly, bo nie mial zmiany i w jednych gaciach musial tkwic przez trzy miesiace... ale wrocil bogaczem! Mial ich, widzial to w ich oczach. Nawet jezeli ktorys zywil jakies watpliwosci, przekonaliby go inni, bardziej chciwi. W Dzien Banapisa kazda zdolna do zeglugi queganska piracka galera bedzie krazyla jak sep u Ciesnin Mroku. Odkladajac swe zabawki, pomyslal jeszcze, ze bedzie musial przegrac i zostawic je zwyciezcom, bo jego opowiesc bedzie bardziej przekonujaca, jezeli sluchacze beda mogli ja poprzec dowodami. Nie najmniej wazne ogniwo lancucha jego rozwazan stanowila tez mysl, ze z pusta sakiewka bedzie mial znacznie wieksze szanse na dotarcie do statku po wyjsciu z tej jaskini niczym nie maskowanej juz chciwosci. -Gotowi? - spytal Pug. Macros i Miranda kiwneli glowami i wzieli sie za dlonie. Nakor pozegnal sie z Sho Pi i ujal rece Puga i Macrosa. Krag zamkneli Pug i Miranda. Arcymag zaintonowal zaklecie i nagle cala czworka znalazla sie na dziedzincu klasztoru otoczonego wysokimi gorami. Jakis mnich, zaskoczony ich naglym pojawieniem sie na bruku, upuscil niesiony ceber z woda i zamarl z szeroko otwartymi ustami. - Musimy sie zobaczyc z opatem - oznajmil mu Pug. Mnichowi zdumienie odebralo mowe, wiec tylko kiwnal glowa i pobiegl, jakby gonily go glodne demony. Przybysze zbyli czekanie przygladaniem sie wystajacym z okien glowom kilku mnichow, ktorzy z kolei wyjrzeli, by zobaczyc, co sie stalo. -Mam nadzieje, ze wiesz, co robisz... - odezwal sie Macros. -Wspolpraca magow ze swietymi mezami jest czyms rzadkim, ale dochodzilo do niej juz w przeszlosci - odparl Pug. Stali na dziedzincu Opactwa Ishapa w Sarth, wzniesionego w gorach na polnoc od Krondoru. Arcymag bywal tu od czasu, kiedy poznal sie z obecnym opatem, podowczas prostym mnichem. Nie czekali dlugo na siwowlosego meza o wzroscie Puga, wygladajacego na czleka dobrze po siedemdziesiatce, ktory ruszyl im zwawo na spotkanie. Obok niego szedl mlody kaplan z bojowym mlotem i tarcza na ramieniu. Kiedy podeszli blizej, Arcymag zwrocil sie do opata po imieniu. -Witaj, Dominiku. Dawno sie nie widzielismy. -Mysle, ze to juz blisko trzydziesci lat - odpowiedzial opat. Zerknawszy na troje towarzyszy arcymaga, dodal: - To nie jest chyba towarzyska wizyta? Odloz bron, bracie Michaelu - zwrocil sie do stojacego obok niego mnicha-wojownika. - Ci ludzie nie przyszli tu we wrogich zamiarach. Michael odszedl, a opat zwrocil sie do Puga: - Wiesz, zraniles gleboko jego dume. Przeszedles przez jego zapory, jakby ich nie bylo. -Bo nie bylo. Powiedz mu, by ustawil kilka pod biblioteka. Przeszlismy przez posadzke. -Powiem mu, a jakze. Czy zechcecie zjesc ze mna posilek, przy ktorym opowiecie mi, co was tu sprowadzilo? -Potrzebna nam twoja wiedza, mosci opacie - odezwal sie Macros.- A tutaj nie mozemy rozmawiac bezpiecznie. -Kim jestescie, panie? - spytal opat. -Dominiku, przedstawiam ci Macrosa Czarnego - rzeki Pug. Jezeli imie legendarnego maga zrobilo jakies wrazenie na starcu, nie dal tego po sobie poznac. -Wasza reputacja was wyprzedzila, panie... -Ja jestem Nakor... a to Miranda. Dominik sklonil sie przed obojgiem. -To opactwo moze i bedzie najbezpieczniejszym miejscem na Midkemii - stwierdzil - jezeli ustawimy zaslony pod biblioteka - dodal z usmiechem. -Do tego, o czym chcemy pomowic, prawdopodobnie nigdzie nie znajdziesz bezpiecznego miejsca - rzekl Pug. -Chcesz mnie zatem zabrac do innego swiata, jak wiele lat temu? -Nie inaczej. Tym razem jednak nie bedziesz torturowany. -Dobre i to. - Dominik przez chwile patrzyl na twarz Puga. - Nie zmieniles sie nic a nic... a ja tak. Jestem starym czlowiekiem i potrzebuje dowodu na to, ze w moim wieku musze opuscic ten swiat. Arcymag przez chwile zastanawial sie nad odpowiedzia. -Musimy porozmawiac o waszym najtajniej strzezonym sekrecie. Stary opat zmruzyl oczy. - Byc moze probujecie mnie podejsc... Nie zlamie przysiegi, musicie mi wiec rzec, co wiecie. -Znamy prawde o Siedmioramiennej Gwiezdzie i Krzyzu w niej zawartym. Wiemy, ze piata gwiazda jest martwa... podobnie jak szosta. - Znizywszy glos dodal: - Siodma gwiazda martwa nie jest. Dominik przez chwile stal bez ruchu jak razony gromem, a potem zwrocil sie do stojacego niedaleko mnicha: -Odejde z tymi ludzmi. Powiedz bratu Gregory'emu, ze na czas mojej nieobecnosci ma przejac obowiazki opata. Niech przesle zapieczetowana skrzynie z mojej pracowni do Najwyzszego Opata w Rillanonie. - Mnich sklonil sie i pospieszyl przekazac wiadomosc innym. -Ruszajmy - zaproponowal zaraz potem Dominik i wszyscy staneli w kregu. -Macrosie - przyznal Pug - mam moc, ale brak mi wiedzy. -Ja posiadlem jedno i drugie - odparl Czarnoksieznik. - Podazajcie za mna. I nagle wszyscy znalezli sie w pustce, o czym nie przekonywaly ich wzrok czy sluch... ale ktora w pewien sposob czuli. "Kiedy po raz pierwszy wkroczylam do Korytarza Swiatow - uslyszal Pug mysl Mirandy - spytalam Boldara Smialego, co dzieje sie z tymi, ktorzy wstepuja w pustke. Z bezpostaciowej szarosci naplynela ku niej mysl Puga: "To pustka pomiedzy rzeczywistosciami. Nic tu nie moze istniec ni przetrwac". "Cos jednak istnieje - uslyszeli mysl Macrosa. - We wszechswiecie nie ma miejsca, gdzie nic nie istnieje. Moze nie jest to oczywiste dla stworzen, ktore tedy przechodza... ale sa istoty, ktore tu zyja". "Fascynujace" - uslyszeli wszyscy przesycone podnieceniem mysli Nakora. Nagle znalezli sie wewnatrz czarnej gwiazdy otoczonej kapsula powietrza, ciepla i grawitacji. Pod nimi plynelo przez pustke miejsce, o ktorym Pug sadzil, ze nigdy juz go nie zobaczy. -Wieczne Miasto - powiedzial. -Jakze obce nam jest jego piekno - odezwal sie Nakor. Arcymag spojrzal na Isalanczyka i przekonal sie, ze jego oczy pelne sa zachwytu. -Nie inaczej - przyznal. Rozciagajace sie pod nimi miasto mialo swoista symetrie, ktora jednak wymykala sie ludzkiemu pojmowaniu znaczenia tego slowa. Pod ograniczajaca Miasto kopula nieba strzelaly wieze i minarety zbyt smukle, by utrzymac pion. Rozlegle przestrzenie pomiedzy obcymi budowlami niewiadomego przeznaczenia spinaly luki, ktore w Krondorze wzbilyby sie cale mile ponad szczyty najbardziej wynioslych tam budynkow. Lecac szybko w dol, nie dostrzegli w miescie zadnego ruchu, z wyjatkiem wywolanego ich wlasnym pedem. -Kto to zbudowal? - spytala Miranda. -Nikt - odpowiedzial Macros. - A przynajmniej nikt z obecnie istniejacych rzeczywistosci. -Co to ma znaczyc, ojcze? Mag wzruszyl ramionami. - To miejsce istnialo juz wtedy, kiedy nasz wszechswiat dopiero powstawal. Pug, Tomas i ja bylismy swiadkami narodzin tego, co nazywamy nasza rzeczywistoscia. Miasto juz tu bylo. -Artefakt z poprzedniej rzeczywistosci? - podsunal Nakor. -Moze - odparl Macros. - Albo po prostu cos, co istnieje, bo powinno... -Czego szukamy w tak obcym i niepojetym dla nas miejscu? -spytal Dominik, ktory do tej pory milczal. -Niczego - odparl Pug - ale byc moze jest to jedyne miejsce, gdzie mozemy porozmawiac swobodnie, nie zwracajac na siebie uwagi istoty, jestestwa czy po prostu sil, ktore stoja za nieszczesciami i zniszczeniem, jakich ofiara padl ostatnio nasz swiat. Przelatywali nad rozleglym placem, o wiele wiekszym niz sam Krondor, gdzie ogromne plyty zmienialy kolory w hipnotycznym rytmie i kolejnosci. Kiedy zblizyli sie do powierzchni ulicy, zobaczyli, ze ten sam wzor powtarza sie wsrod ulic odchodzacych od ogromnego placu. -To miasto - rzekla Miranda - ma swoje budowle, cos na ksztalt domow... ale brak w nim zycia. -Nie wyciagaj pochopnych wnioskow, corko - ostrzegl ja Macros, wskazujac cos palcem. - Ta fontanna moze byc ozdoba, ale rownie dobrze forma zycia, tak obca naszemu rozumieniu, ze nigdy nie zdolamy sie z nia porozumiec... -A moze cale miasto jest jakas forma zycia? - spytal Nakor. -I to mozliwe - odpowiedzial Czarnoksieznik. -Po coz bogowie mieliby stwarzac tak osobliwe miejsce? - spytal Dominik. -A o ktorych bogach mowa? - rzucila Miranda. Otaczajaca ich sfera, plynac przez pustke, osiadla w koncu na pieknym trawniku, otoczonym doskonale utrzymanymi drzewami i krzewami. A potem znikla. -A oto byc moze najbardziej odlegly zakatek rzeczywistosci - wyjasnil Macros. - Ogrod. -Teraz mozemy porozmawiac - rzekl Pug - ale najpierw musze cos zrobic. -Co mianowicie? - spytala czarodziejka. Arcymag jednak zdazyl juz zamknac oczy i zaintonowac jakies zaklecie. Wszyscy wyczuli energie zbierajaca sie wokol Puga... a potem energia nagle sie gdzies ulotnila, on zas otworzyl oczy. -To potezne zaklecie blokujace - zmruzyla oczy Miranda. - Po co nam ochrona przed podsluchiwaniem w tak odleglym zakatku wszechswiata? -Wszystko sie wyjasni - odpowiedzial Pug i spojrzal na opata. - Juz czas. -Co wiecie? -Znamy prawde. Ishap nie zyje. -Od czasu Wojen Chaosu - kiwnal glowa Dominik. -Ishap? - zdumiala sie Miranda. - Jedyny nad Wszystkimi? Najwiekszy z bogow jest martwy? -Moze ja to wyjasnie - zaproponowal Pug. - Okolo czterdziestu lat temu ktos niewiadomy probowal zniszczyc swiety artefakt Ishapian, magiczny klejnot znany jako Lza Bogow. Opat kiwnal glowa. - O kradziezy dowiedzieli sie jedynie Ksiaze Arutha, kilku jego najbardziej zaufanych doradcow i Pug. -Aby w pelni zrozumiec znaczenie zuchwalstwa tej kradziezy, musicie wiedziec cos o bogach i ich roli w zyciu Midkemii. -Dominiku - odezwal sie Macros - zechciej, prosze, wyjasnic to Mirandzie i Nakorowi. Opat podszedl do najblizszej lawy. - Za waszym pozwoleniem, usiade... Wszyscy poszli za nim. On rozsiadl sie wygodnie, a u jego stop przysiedli Nakor i Miranda. Pug i Macros postanowili stac. -Wynikiem Wojen Chaosu - zaczal opat - byl nowy porzadek rzeczy, jaki zapanowal na Midkemii. Przedtem swiatem rzadzily dwie pierwotne sily - jedna opowiadala sie za zniszczeniem i chaosem, a druga za porzadkiem i tworzeniem. Valheru wielbili je jako Rathan - Te, Co Tworzyla, i Mythara - Tego, Co Niszczyl. Byla to Dwojka Slepych Bogow Prapoczatku. Podczas szalonych galopow przez niebiosa Valheru stali sie mimowolnymi rozsadnikami zmian. Z kazdym swiatem, ktory zdobywali, z kazdym nowym przylaczonym do tego, co ich zrodzil, tworzyli fale w strumieniu czasu i zmiany w porzadku wszechrzeczy. Wojny Chaosu wywolaly kosmiczny zamet w calym wszechswiecie... Universum podjelo probe ustanowienia nowego porzadku, bardziej trwalego i nie az tak zdeterminowanego... w rezultacie czego zrodzili sie bogowie. - Dominik powiodl wzrokiem po twarzach sluchaczy. - Wszystkie swiaty w calym kosmosie, kazda planeta i gwiazda dzieli z innymi pewna wspolna ceche, a jest nia roznorakosc energii istniejacych na rozmaitych poziomach. Na wielu z tych swiatow owe energie zrodzily rozmaite postaci swiadomosci, podczas gdy na innych uformowalo sie z nich to, co zwiemy magia. Niektore z nich nie maja zycia takiego, jakim je znamy, inne zas az kipia roznymi jego formami. Ostatecznie kazdy ze swiatow odnalazl wlasny poziom. Nakor siedzial jak przykuty do miejsca. -Ale wszystkie sa jakos polaczone, czy nie tak? -W ostatecznym rozrachunku tak - odpowiedzial Dominik - i w tym tkwi przyczyna problemu. Od chwili narodzin bogow, zaczeli sie oni rzadzic wedle porzadku, jakiego mozemy sie tylko domyslac, ale w miare uplywu czasu przejawiali cechy, ktore ujawnily wyraznie ich nature. W wiekszosci byli istotami organicznymi, jesli oczywiscie energie lub umysl da sie nazwac organicznymi, bez swiadomosci tak jak ja rozumiemy. -Ja wiem, ze tak jest - odezwal sie Macros. -Zaistnialo wiec siedem istot - ciagnal Dominik - ktore odpowiadaly za porzadek rzeczy na Midkemii. Ludzkosc nadala im imiona - choc nie sposob sie dowiedziec, jak one same sie nazywaja. Czterej wielcy bogowie - Abrem-Sev, Tworca Dzialan, Ev-Dem, Tworca Mysli, Graff, Tkacz Pragnien, i Helbinor, Powstrzymywacz - przetrwali Wojny Chaosu, podczas ktorych zbuntowali sie mniejsi bogowie, a po niebie Midkemii po raz ostatni przemkneli Valheru. -Co bylo przyczyna Wojen Chaosu? - spytal Nakor. - Dlaczego mniejsi bogowie podniesli bunt przeciwko wiekszym. -Nikt tego nie wie - odpowiedzial Dominik. - Rodzaj ludzki niedawno dopiero przybyl na Midkemie, uciekajac z innych swiatow spustoszonych przez Valheru. -Szalony bog - odpowiedzial Macros. -Kim on jest? - pytal dalej Nakor. -Bezimiennym - odezwal sie Pug. - Wlasnie z jego powodu sie tu zebralismy. -Mowiles o wiekszych bytach, ale wymieniles tylko cztery - odezwala sie Miranda. - A pozostale? -Poczatkowo bylo ich siedem - przypomnial Dominik. - Oprocz czterech, ktore zwiemy Budowniczymi lub Stworzycielami, bylo jeszcze troje. Arch-Indar, Niesamolubna, Bogini Dobra, byla ta, ktora kierowala wszystkimi tworczymi i pozytywnymi impulsami i inicjatywami naszego swiata. Sadzimy, ze poswiecila sie, by przegnac Nienazwanego z Midkemii. -Kim wiec jest Ishap? - spytala czarodziejka. -Najpotezniejszym ze wszystkich wiekszych bogow. Byl Straznikiem Rownowagi, Wzorcem, ktorego pierwsze i najwazniejsze zadanie polegalo na pilnowaniu, by zaden z pozostalych nie wynosil sie nad innych. -A ten siodmy? - spytala Miranda. - Ten Bezimienny, Nienazwany? -Nalar - odrzekl jej Pug. Na chwile zapadla cisza, ktora przerwal Arcymag. - Co za ulga... -Jaka znowu ulga? - zachnela sie dziewczyna. -Nalara zwano Nienazwanym, bo wierzono, ze samo wypowiedzenie jego imienia poddaje mowiacego jego woli - wyjasnil jej Dominik. - Zostal wygnany przez pozostalych czterech Wiekszych, podczas gdy my usilujemy przywrocic Ishapa do zycia. -Modlicie sie wiec codziennie, usilujac przywolac z zaswiatow Najwiekszego ze Wszystkich? - spytala Miranda. -Nie inaczej. -A pomysleliscie kiedy, jak dlugo bedziecie musieli to robic? - zaciekawila sie czarodziejka. -Setki lat - odpowiedzial jej Macros. - Moze i tysiace. W porownaniu z wiekiem wszechswiata, nasze zywoty trwaja tylko mgnienie oka. -Tak jest - stwierdzil Dominik. - Dlatego my, co wielbimy Ishapa, zostalismy takze samozwanczymi obroncami Wiedzy. Wodar-Hospur, bog Wiedzy, zginal takze w Wojnach Chaosu, a wiedza sluzy nam jako narzedzie przy wrocenia porzadku swiata takiego, jakim powinien byc. -To niewiarygodne - stwierdzila Miranda. -Wiem - odparl Pug. Znaczy to, ze wszystko, co przezylem - Wojna Rozdarcia Swiatow, wielki Bunt, nieustanne ataki Pantathian... wszystko, co wydawalo sie czescia spisku zamierzajacych wyrwac sie na wolnosc Valheru - wszystko to bylo blednym tropem. -To dzielo Nalara? - spytala Czarodziejka. -Coz on zamierza osiagnac poprzez zniszczenie swiata? - zdumial sie Nakor. -Nie rozumiesz natury bogow - odezwal sie Dominik. - Sklonnosc do czynienia tego, co czlek nazywa "zlem", jest czescia jego istoty. Jest narzedziem i uosobieniem zniszczenia, tak jak Arch-Indar uosobieniem tworzenia. Niszczenie, unicestwianie, sprowadzanie zycia do jego najbardziej podstawowych form jest czescia jego jestestwa, tak jak to bylo w przypadku Mythara, prastarego boga Chaosu. Ale o ile Mythar byl sila bezmyslna, o tyle Nalar posiada umysl, inteligencje i swiadomosc. Samoswiadomosc, by byc scislym. Kiedy zyli inni bogowie, wszechswiat trwal w rownowadze. Jego sklonnosci do niszczenia i rozpetywania chaosu byly powstrzymywane przez swiadomosc celu i sily Ishapa oraz Arch-Indar, ktorych wspomagali inni Budowniczowie. -Ale podczas Wojen Chaosu Nalar oszalal. -Inna nazwa wojen Chaosu jest Czas Szalenstwa Boga. -A moze - zastanawial sie Nakor - jego szalenstwo bylo przyczyna wybuchu Wojen. -Nigdy sie tego nie dowiemy - stwierdzil Macros. I rozejrzawszy sie po twarzach towarzyszy, dodal: - Nawet tak znamienita kompania jak nasza nie poradzi skali spraw, o jakich rozprawiamy. -Oni sa gwiazdami, my tylko swiecami - zobrazowal to Macros. -Swiat pozbawiony zycia nie przeraza istniejacego od eonow boga - wyjasnial Dominik. - Zycie jest zjawiskiem natretnym... i w koncu i tak pojawi sie na Midkemii ponownie, albo samo wyloni sie z wod i gleby, albo przywedruje tu z innych swiatow. Zgodnie z jego oczekiwaniami, martwy swiat Midkemii da Nalarowi okazje do ucieczki z jego wiezienia, bo moc innych bogow oslabnie - mniejsi bogowie najpewniej zgina wraz z planeta, jako posrednicy dzialajacy wsrod zywych na rzecz wiekszych bogow, a sila i moc tych ostatnich zostanie znacznie oslabiona. -Dlaczego inni bogowie po prostu nie zniszczyli Nalara? - spytala Miranda. -Nie mogli, byl zbyt potezny - wyjasnil Dominik. -Zbyt potezny? - zdumiala sie Czarodziejka. -Owszem - odpowiedzial opat. - Destrukcja jest entropiczna. Sily, ktorymi posluguje sie Nalar, to najwieksze moce w universum. Bez Arch-Indar i Ishapa Stworzyciele nie mogli zniszczyc Nienazwanego. Mogli go tylko zablokowac. Jest zamkniety w krypcie pod gora rownie wielka jak swiat Midkemii, na planecie o rozmiarach naszego slonca, we wszechswiecie oddalonym od naszego poza granice wszelkiej wyobrazni... a jednak ma dosc mocy, by siegac tu i wplywac na umysly swoich slug. -Ci, ktorzy mu sluza - odezwal sie Pug - czesto nawet nie wiedza o tym, ze dzialaja dla niego. To, co robia, czynia z przymusu, nie dla jakiegokolwiek powodu. -Inni bogowie oddali pod piecze mojego zakonu artefakt zwany Lza Bogow - oznajmil Dominik. - Byl on zrodlem naszej mocy. Wszystkie nasze modly docieraly do celu i otrzymywalismy na nie odpowiedzi... ale ze smiercia Ishapa wszystko sie skonczylo. -Ten tajemniczy klejnot odradza sie co sto lat, w polozonej wysoko wsrod gor jaskini - dodal Pug - a potem jest przenoszony do Rillanonu, gdzie zostaje zlozony w najswietszym sanktuarium Swiatyni Ishapa. -To dlatego - wyjasnil Dominik - mozemy przemawiac do innych bogow, poslugiwac sie magia i czynic dobro... sklaniajac ludzi do uwielbiania Ishapa, by ktoregos dnia wrocil do nas i pomogl przywrocic Rownowage. -Ale zanim to nastapi - rzekl z przekasem Macros - sami musimy sie uporac z tym problemem. -Ale to tylko jeden ze sposobow spojrzenia na sprawe - wtracila sie Miranda. - Pozwolcie, ze sprobuje ja ujac inaczej: Valheru, demony, wojny i zniszczenie, wszystko to sa drobne taktyczne sposobiki szalonego boga, ktory sam w sobie byl dosc potezny, by nie dac sie polaczonym silom mniejszych i wiekszych bogow... a teraz my mamy stawic mu czolo? -Cos w tym rodzaju - mruknal Macros. Miranda otworzyla usta, zamknela je i nic nie powiedziala. Rozdzial 10 POSWIECENIE Miranda ziewnela.Poczatkowy szok, wywolany niezwykloscia zadania, jakiego sie wszyscy podjeli, juz minal i wszystkich ogarnelo znuzenie. Macros, Pug i Dominik postanowili zostac w ogrodzie Wiecznego Miasta, dopoki nie zdolaja wypracowac jakiegos planu. Rozprawiali od kilku godzin, podczas ktorych czarodziejka zdazyla zglodniec i uciac sobie drzemke. Jedyna osoba, ktora calkowicie wszystko fascynowalo, okazal sie Nakor. Siedzial na lawce i wygladal na gleboko zamyslonego. Miranda podeszla don z kilkoma gruszkami. -Chcesz jedna? - spytala. Usmiechnal sie szeroko i oczywiscie sie poczestowal. -Wiesz, tu ciagle dziala ta moja sztuczka z pomaranczami... wiec moze... -Na razie dziekuje. Czekaj! - zdumiala sie. - Co mowisz? Ciagle mozesz wytrzasnac z powietrza gruszke? -No - przytaknal maly frant z przepraszajacym usmiechem. - Moze temu budulcowi, ktory przesuwam, jest wszystko jedno, dokad trafilem? -Ale my jestesmy nigdzie! -Nie - sprzeciwil sie Nakor. - Gdzies tam jestesmy, tylko nie mamy pojecia gdzie. -Albo nie mamy punktu odniesienia - zgodzila sie czarodziejka. -O, widzisz! Jednak rozumiesz. -Jak na kogos, komu wlasnie powiedziano, ze ma podjac walke z bogiem, zachowales sporo dobrego humoru. Nakor zaczal potrzasac glowa, by pozbyc sie plynacej mu po brodzie kropli soku gruszkowego. -Na razie nie ma co o tym myslec. Zreszta nie sadze, bysmy kiedykolwiek musieli to robic. Musimy znalezc sposob na przeciwstawienie sie jego planom... nie musimy z nim walczyc. Jezeli nie zdolali go zniszczyc Czterej, to co my mozemy zdzialac? Oprocz tego on juz uruchomil swoj plan, my musimy tylko odkryc, co to za plan, i kto go realizuje. -Chyba nie rozumiem... Nakor wstal. - Chodz, to ci wyjasnie. Poprowadzil ja do miejsca, gdzie pod wielkim drzewem pokrytym niezwyklymi liscmi siedzieli Pug, Macros i Dominik. - Jak wam idzie? -Przygladalismy sie problemowi z roznych stron - odpowiedzial Arcymag - ale nie mamy pojecia, od czego zaczac. -O, to akurat jest oczywiste - rzekl Nakor. Brwi Macrosa uniosly sie. - Doprawdy? Czy zechcialbys nas oswiecic? Nakor kiwnal glowa i plynnie usiadl na ziemi, krzyzujac nogi. -Musimy naprawic to, co zostalo popsute. -To wlasnie probuje czynic zakon Ishapa - odparl Dominik. -Wiem - rzekl maly frant. - Ale powiedzialem dokladnie to, co mialem na mysli. Posluchaj, aby ozywic martwego boga, trzeba wiele czasu. I nie jest to sprawa latwa ni prosta. -Dzieki za zrozumienie istoty naszej dzialalnosci - rzekl sucho stary opat. -Ale od czasu, kiedy to wszystko sie zaczelo, zdarzylo sie wiele rzeczy, ktore sie zdarzyc nie powinny, a my musimy zajac sie nimi teraz! -To znaczy? - spytal Pug. -No... trzeba sie zajac chocby tymi demonami - stwierdzil Nakor. - Nie mozna pozwolic, by nawiedzaly nasz swiat. Spowoduja spore zamieszanie. Nawet te male moga byc bardzo niebezpieczne. -Pamietam, ze magowie Murmandamusa sprowadzili tu jakies latajace demony wiele lat temu, przed stlumieniem Wielkiego Buntu. Juz wtedy powinno mnie to zaniepokoic. Ale uznalem, ze to wynik zwyklego zaklecia przywolania - przyznal Pug. -Utkwimy tu na cale zycie, jezeli zaczniemy rozpamietywac wlasne bledy i niepowodzenia - mruknal Macros. Spojrzal na corke, ktora odpowiedziala mu spokojnym, pozbawionym wrogosci spojrzeniem. -Owszem - przyznal Nakor. - Nie ma sensu siedziec i zalowac. Wrocmy do twego pytania. Naprawienie porzadku rzeczy jest dosc proste. Wystarczy pokonac Szmaragdowa Krolowa, odeprzec i odeslac do domu armie najezdzcow, zabic wszystkich pozostalych przy zyciu Pantathian - bo nie potrafimy zmienic ich natury - i upewnic sie, ze nikt nigdy juz sie nie dobierze do Kamienia Zycia. A... jeszcze musimy przegnac wszystkie demony do ich swiata. -Tylko tyle? - zdumiala sie Miranda, otwierajac oczy z udanym zdumieniem i podziwem dla prostoty przedstawionego im rozwiazania. -Mosci Nakorze, potrafisz zadawac bardzo interesujace pytania, przedstawiac zdumiewajace niekiedy rozwiazania, tracisz jednak jezyk w gebie, gdy masz znalezc sposob na to, by je wprowadzic w zycie - odezwal sie Dominik. -To latwe - odparl Nakor. - Musimy zatkac dziure. -Jaka dziure? -Te, przez ktora przedostaja sie tu demony. Bo jak sie tym nie zajmiemy, to niedlugo zrobi sie tu bardzo nieprzyjemnie. -On ma racje - westchnal Pug. - Inwazja Szmaragdowych to oczywiscie katastrofa, ale jak na Midkemie wedrze sie grupa potezniejszych demonow, to w porownaniu z zametem, jaki wtedy sie rozpeta, wszyscy Szmaragdowi wydadza nam sie grupka ulicznikow zaczepiajacych zapoznionych pijaczkow. -Mysle jednak, ze to moze poczekac dopoki nie rozprawimy sie z Krolowa - rzekl z namyslem Nakor. - To, czego bylismy swiadkami, wskazuje wyraznie, ze demony nie znalazly jeszcze dogodnego przejscia w nasz swiat, i choc oczywiscie wplywaja jakos na Szmaragdowa Krolowa, to ona na razie powinna stac sie obiektem naszego zainteresowania, bo to ona jest u nas. Z tego co wiemy, mozemy wysnuc wniosek, ze jezeli uda jej sie zawladnac Kamieniem Zycia, moze go wykorzystac do sprowadzenia demonow na Midkemie. -Cos mi sie tu nie zgadza - odezwala sie Miranda. -Co mianowicie? - spytal Pug. -Nie wiem dokladnie - odrzekla z niepokojem wypisanym na twarzy - ale mam wrazenie, ze cos przeoczylismy, cos wspolnego z pytaniem, dlaczego po prostu nie runiemy z gory na te inwazyjna flote i nie poslemy jej na dno oceanu. -Na tamtych statkach jest wielu Wezowych Kaplanow - odparl jej Nakor. - Moze nie dorownuja moca Pugowi czy Macrosowi, ale wszyscy razem... -Pug moglby ich zniszczyc w jednej chwili - przerwala Miranda. - Widzialam, czego dokonal w Niebianskim Miescie. Magia nie jest dla mnie czyms nowym, ucze sie jej od dwustu lat, ale to, co on tam zrobil, tak dalece przekracza moje mozliwosci, ze na sama mysl o jego mocy czuje zawroty glowy. Macros kiwnal glowa. -Skupil sie i wdarl do mojego umyslu... umyslu Sariga, po czym wyrwal mnie zen jak korek z butelki. Niezwykle osiagniecie... -To nie takie proste - zaczal Pug. -Owszem, to jest takie proste - przerwala i jemu Miranda. - Jesli czegos nie zrobimy, zginie mnostwo ludzi. -A co, jezeli sie mylimy? - spytal Arcymag. - Co bedzie, jezeli ten wysilek przyplacimy zyciem? -Zycie wiaze sie z ryzykiem - odparla corka Macrosa i Pugowi wydala sie w tej chwili bardzo podobna do ojca. -Jezeli zginiemy - sprzeciwil sie Pug - to na Midkemii nie znajdzie sie juz nikt, kto powstrzyma Szmaragdowa Krolowa od zawladniecia Kamieniem Zycia. -Jest jeszcze Tomas - przypomniala mu Miranda. Pug zamyslil sie na chwile. -Przede wszystkim musimy sie upewnic, ze Tomas wie. co zamierzamy zrobic. -I ja tak mysle - rzekl Macros. - Poslijmy don Nakora i Dominika. -Nie! - sprzeciwil sie Isalanczyk. - Chce zobaczyc, co zamierzacie zrobic. -Twoja ciekawosc nie ma granic i godna jest podziwu - zwrocil sie don Pug - ale przyjdzie nam stawic czolo czemus przerazajacemu... wedle wszelkich miar i ocen. - Nakor otworzyl usta, by znow zaprotestowac, Pug jednak podniosl dlon, ucinajac sprzeciw. - Twierdzisz, ze nie ma zadnej magii, ale o magii i sposobach jej dzialania wiesz wiecej niz ktokolwiek na Midkemii, wylaczywszy mnie, Mirande i Macrosa. Nakor zmruzyl oczy. -Zawsze cie chcialem o to zapytac. Chcac mnie sprowadzic do Stardock, kazales Jamesowi, by mi dawno temu powtorzyl, ze nie ma zadnej magii. Skad to wiesz? -Powiem ci - usmiechnal sie Arcymag - jak to wszystko sie skonczy. -Bardzo dobrze - Nakor rowniez odpowiedzial usmiechem - ale zanim wrocimy, tez mamy kilka spraw do omowienia. -Owszem - przyznal Dominik. - Nikt z nas nie moze wrocic na Midkemie z wiedza o Nalarze albo nawet z pragnieniem odkrycia wiedzy, ktora sie z tym wszystkim wiaze. Choc Bog Zla zostal wygnany daleko stad, Midkemia jest jego domem, i potrafi on wplywac na tych, co mu sie poddadza - jak Sarig wiele lat temu wzial na sluzbe Macrosa. -Czy masz sposoby na usuniecie z naszej pamieci wiedzy o Nalarze, Dominiku? - spytal Pug. - Potrafimy zablokowac swe umysly, tak zeby ta wiedza nie wyplynela na powierzchnie, ale ona tam pozostanie. Dominik kiwnal glowa. - W naszym zakonie znaleziono sposoby na uporanie sie z takimi problemami, poniewaz nie wolno nam dopuscic do tego, by sie rozeszla prawda o Ishapie i innych Bogach Straznikach. Jezeli bedziecie postepowac zgodnie z moimi wskazowkami, odejdziemy stad nieswiadomi prawdy o Nalarze. - Zwrocil sie do Macrosa. - Kroczyliscie po sciezce, na ktorej latwo mogliscie sie stac narzedziem Nalara, gdyby nie protekcja resztek magii Sariga. Ale to nie bedzie trwac wiecznie. -Wiem - odezwal sie Macros. - Ale musielismy zrozumiec, czemu bedziemy musieli stawic czolo. -Zgoda - odparl Dominik - choc nie jestem pewien, czy Najwyzszy Opat w Rillanonie przyzna mi racje. -Powiadomiles go, wysylajac mu tamta skrzynie? - spytala Miranda. -Owszem. Kazdy opat z Sarth przygotowuje sie do czasu najwiekszej proby, kiedy opactwo zostanie zniszczone. Na taki dzien mamy gotowe inne miejsce, ktore bedziemy nazywac To, Co Bylo Sarthem. Wszystko jest gotowe i czeka, poniewaz my czekalismy na przepowiedziany znak. -A ten znak stanowilo nasze przybycie? Dominik kiwnal glowa. -W naszych badaniach nad natura wiekszych bogow nauczylismy sie rozumiec ich ograniczenia podobnie jak ich potege. Komunikuja sie z nami w sposob, dla ktorego jedyna zblizona nazwa byloby "przypadkowy". Ale jeszcze przed wiekami zostalismy ostrzezeni, ze w otoczeniu towarzyszy nadejdzie ten, co zna nasz sekret... i wszystko sie zmieni. Owszem, wasze przybycie bylo tym znakiem, ktorego potrzebowalismy, by przeniesc wielka biblioteke Sarth do Tego, Co Bylo Sarthem. -A gdzie to jest? - spytala Miranda. -To pewne miejsce wysoko w gorach Yabonu, gdzie ksiegi beda bezpieczne. -Kiedy Szmaragdowa Krolowa polozy lapy na Kamieniu Zycia, nic nie bedzie bezpieczne - stwierdzil Pug. -No to zabierzmy sie do zapominania o tych okropnosciach - zaproponowala czarodziejka. Dominik kazal im usiasc w kregu i polaczyc dlonie. -Zamknijcie oczy i otworzcie przede mna swe umysly - polecil stary kaplan. - Kiedy skonczymy, wszystko to, co wiecie o Nalarze, zniknie z waszej pamieci. Bedziecie swiadomi tego, ze zapomnieliscie o czyms, co wczesniej wiedzieliscie, ale zamiast ciekawosci poczujecie ulge. Bedziecie tez swiadomi tego, ze lepiej nie szukac tej wiedzy ponownie, bo moze ona sprowadzic niebezpieczenstwo wieksze, niz mozecie to sobie wyobrazic. Z tego, o czym tu mowilismy, zapamietacie dosc, by podejmowac wlasciwe decyzje, o Nalarze zas zapamietacie jedynie to, ze gdzies tam czai sie wielkie niebezpieczenstwo, wiec trzeba zachowac czujnosc, ale ze lepiej nie wiedziec dokladnie, na czym ono polega. Dominik rozpoczal zaspiew i wszyscy poczuli jakas osobliwa obecnosc w swoich umyslach... ktora zaczela porzadkowac ich wiedze. Przez chwile kazde poczulo strach i niezadowolenie, a zaraz potem wszystkich ogarnal spokoj. -Juz po wszystkim? - zmruzyl oczy Pug. -Owszem - odpowiedzial Dominik. - Bedziecie pamietali, co trzeba, reszta zostala przez was zapomniana. Nie mozna bylo inaczej. Przyjeli, ze wie, co mowi. -Teraz musimy juz ruszac - stwierdzil. -Przedtem zabiore ciebie i Nakora do Elvandaru - powiedzial Pug. Potem spojrzal na Mirande i jej ojca. - A nastepnie zabierzemy sie za Krolowa i jej flote. Tomas czekal na polanie, gdzie Tathar, Acaila i inni pilnowali cial wedrowcow. Legendarny wojenny wodz elfow zdazyl juz wdziac swoja zbroje z bialego zlota. Za nim czekaly zastepy wojownikow Elvandaru, ktorym przewodzili Czerwone Drzewo i Calin. -Juz czas? - spytal, gdy przed nim staneli. -Jeszcze nie - odpowiedzial Pug - ale niedlugo juz przyjdzie wam czekac. Poslij wiesci pod Kamienna Gore i do Szarych Wiez. Wezwij krasnoludy do boju. Wiesz, gdzie ich poprowadzic, kiedy sie zgromadza. Tomas kiwnal glowa i zaczal wydawac polecenia stojacym w poblizu elfim goncom. O swoim przybyciu Pug ostrzegl go wczesniej, uzywajac psychicznego zawolania, ktore dwaj starzy przyjaciele uzgodnili ze soba kilka lat wczesniej. Gdy Nakor i Dominik odeszli na bok, Arcymag zwrocil sie do Tomasa: -Ruszamy, by zaatakowac flote Krolowej, zanim wyladuje na naszych brzegach. Jezeli nam sie nie uda, prowadzenie wojny spadnie pewnie na twoje barki. Wiesz, o jaka stawke toczy sie gra. Musisz przekonac Dolgana i Halfdana z Dorginu, ze powinni ruszyc na pomoc Krolestwu. -Z Dolganem pojdzie gladko - usmiechnal sie Tomas. - Zbyt wiele sobie wzajemnie zawdzieczamy, on i ja, by zlekcewazyl moje wezwanie. Halfdan zas pojdzie za Dolganem. - Usmiechnal sie nieoczekiwanie i w tym usmiechu Pug na chwile, za maska obcego wojownika Valheru, ujrzal twarz swego druha z lat dziecinstwa. - Krasnoludy z Dorginu nadal zywia uraze do Dolgana za to, ze nie zaprosil ich do udzialu w ostatniej wojnie. Pug rozejrzal sie po polanie, jakby na zawsze chcial zapamietac jej spokojne piekno. W Elvandarze byl wczesny wieczor, wiec tam, gdzie zamierzali stawic czola flocie najezdzcow musial wstawac ranek. -Zegnaj, druhu - rzekl, ujmujac dlon Tomasa. -Bywaj - odpowiedzial tamten. - Zobaczymy sie po zwyciestwie. Arcymag kiwnal tylko glowa. Odwrociwszy sie, podszedl do czekajacych nan Mirandy i Macrosa i ujal ich za rece. I nagle wszyscy troje znikli. -Mamy sporo do zrobienia - odezwal sie Nakor - a czasu mniej, niz bysmy sobie zyczyli. -Obawiam sie, ze masz racje - rzekl Tomas. -Musze dotrzec do naszego opactwa w Szarych Wiezach - oznajmil Dominik. - Stamtad nasi bracia beda mogli mnie przeniesc do dowolnego miejsca w Krolestwie, gdzie mamy jakies swoje opactwo. -Galainie - wezwal Tomas jednego z elfow - na rano sprowadz konie dla naszych gosci. Zjecie cos, odpoczniecie, a rankiem wyruszycie w droge - zwrocil sie do Nakora i Dominika. -Nie - odpowiedzial Nakor. - Ja i Sho Pi zostaniemy tutaj. Mysle, ze juz wkrotce mozemy byc potrzebni. Z twarzy malego franta znikl zawsze na niej obecny usmiech. -Boisz sie czegos? - spytal opat. -Owszem - odpowiedzial tamten. - Wiem, dlaczego Pug podjal sie tego, co teraz robi, ale mysle, ze to niezbyt madre posuniecie. W rownej mierze chodzi mu o udowodnienie swojej milosci do Mirandy, co o pokonanie Szmaragdowych. Mysle, ze Czarodziejka slusznie ocenila jego potege i moc, ale z pewnoscia nie zna potegi i mocy Szmaragdowej Krolowej i Pantathian. - I zwracajac sie do Dominika, dodal ciszej: - A juz na pewno nie docenia trzeciego z graczy. Opat zmruzyl oczy i przyciagnal Nakora do siebie. - Co zdolales zapamietac? -Wszystko - odpowiedzial maly Isalanczyk. W jego oczach zapalil sie osobliwy plomyk. - Mosci opacie, mam swoje wlasne sposoby na ochrone mej pamieci... podobnie jak ty. Tamci trzej magowie mysla, ze wiele wiedza o rozmaitych sciezkach magii, ale wciaz zbyt wiele uwagi poswiecaja jednej. Ty i ja wiemy, ze jest wiele sciezek i wiele drog, ktorymi moze podazac dociekliwy umysl. A jezeli popatrzec z innej strony, wszystkie okaza sie jedna. Nie musisz sie bac, ze znajde sie pod wplywem Bezimiennego. -Kimze jestes? -Ot, graczem, ktory nauczyl sie kilku sztuczek - odparl zapytany, usmiechajac sie szeroko. -Gdybym nie wiedzial, ze jestes po naszej stronie, balbym sie ciebie - rzekl Dominik. Nakor wzruszyl ramionami. - Moi wrogowie dobrze robia, czujac przede mna strach... poniewaz, jak powiedzialem, znam kilka sztuczek. Po tej dosc tajemniczej deklaracji, Isalanczyk ruszyl ku elfom, zostawiajac starego opata pograzonego w rozmyslaniach. -Co teraz? - spytala Miranda. -Tam! - wskazal dlonia Macros. Trojka magow unosila sie wysoko nad chmurami i rozciagajacymi sie w dole na setki mil przestworami Bezkresnego Morza. Pug spojrzal tam, gdzie wskazywal Macros, i ujrzal flote Szmaragdowej Krolowej. -Wielka armada - mruknela Czarodziejka. -Ponad szescset statkow - odpowiedzial Macros. - Prawie siedemset, jak mysle. -Mieli chyba stocznie, o ktorych nie wiedzielismy - rzekl Arcymag. Podobnie jak Miranda otrzymywal najswiezsze dane gromadzone przez wywiad Calisa. -Potrzebny nam jakis plan - stwierdzila Miranda. -Oto jaki - rzekl Pug. - Ja splyne w dol, by stawic czolo Krolowej i jej Wezowym Kaplanom. Kiedy wpadne w pulapke, jaka niewatpliwie dla nas przygotowali, wy dwoje przyjdziecie mi z pomoca i wezmiemy ich przez zaskoczenie. -Nie... przyjde tylko ja - odparl Macros. - Sam. Miranda juz miala wyrazic sprzeciw, ale czarnoksieznik jej przerwal: - Twoim zadaniem bedzie wydostac nas stamtad, jezeli cos pojdzie nie tak. Czarodziejka rozwazala to przez chwile, podczas ktorej wiatr igral z jej wlosami. Nigdy przedtem nie wydawala sie Pugowi tak piekna. Pocalowal ja szybko i poprosil: - Naloz na nas zaklecie odwolania. -Dokad sie udamy, jezeli trzeba sie bedzie spieszyc? - spytala dziewczyna. Pug przemyslal te kwestie juz wczesniej. - Do Elvandaru - powiedzial. - Elfy maja najbieglejszych uzdrowicieli na swiecie, a moze beda nam potrzebni. A na wypadek, gdyby cos nas gonilo, maja tez najlepsze zaklecia obronne. -Mowienie wam o tym, byscie zachowali ostroznosc, byloby w tej chwili szczytem glupoty. - Kiwnela mu glowa i pocalowala ojca w policzek - Ale uwazajcie... I z pasja pocalowala Puga. - Nie daj sie zabic. Pug i Macros pomkneli ku wrogiej flocie. - Bede... kim? Twoim tesciem? - spytal Macros. -Jezeli przezyjemy najblizsze pol godziny - odparl Arcymag. -No to zadbam, bysmy przezyli - mruknal Mag. -Wlasnie na to liczylem - rzekl Pug i obaj parskneli smiechem. - Od czego zaczniesz? - spytal czarnoksieznik przyszlego ziecia. -Mysle, ze najlepsze sa metody proste. - Pug zastanawial sie przez moment. - Pewien jestem, ze i tak oczekuja, iz zaatakuje ich zanim dotra do ciesnin. -Moze sadza, ze zaczniesz dopiero w ciesninach? -To byloby za pozno. Gdybym zawiodl, nie mielibysmy czasu na zmiane planow, ale jezeli zaatakuje teraz... -A ja co mam robic? -Badz gotow odwrocic ich uwage. Nie maja pojecia, ze wrociles. - Milczal przez chwile, a potem dodal: - Taka przynajmniej mam nadzieje. Jezeli popadne w jakies tarapaty, ulatw mi ucieczke, ale sam nie ryzykuj. Miranda powinna nas stad wydostac. -Zrobie, co bedzie trzeba. -No to zaczynajmy. Znikl nagle z oczu czarnoksieznika. Macros wiedzial, ze przed ujawnieniem swej obecnosci Pug bedzie sie staral dostac jak najblizej statku, na ktorym plynela Szmaragdowa Krolowa. Mag skupil sie na doznaniach swoich spotegowanych czarami zmyslow, by odnalezc zblizajacego sie juz do celu przyjaciela. Pug lecial nad przednia straza flotylli. Dwanascie okretow tworzylo tu litere V. Trzonu armady strzeglo po dwadziescia okretow z kazdej strony. Na tylach zgrupowania umieszczono grupe najszybszych okretow, plynacych teraz zygzakiem i gotowych w razie potrzeby wesprzec lewe lub prawe skrzydlo. W samym srodku wielkiego ugrupowania statkow transportowych znajdowal sie okret wiozacy na swoim pokladzie Szmaragdowa Krolowa - co Arcymag dosc szybko odkryl, uzywajac magii. Zobaczyl ja tak, jakby patrzyl na nia przez krysztal: siedziala rozparta na tronie ustawionym na pokladzie kolebiacej sie z boku na bok galery, poruszanej trzema rzedami wiosel. Otaczala ja gwardia skladajaca sie z najbardziej zlowrogo wygladajacych stworzen - Pug nigdy przedtem nie widzial rownie groznych przeciwnikow. Z kazdego emanowaly opary szalenstwa, ktore ciagnely sie niczym smuga dymu. Po bokach Krolowej stali dwaj mezowie. Ten z prawej byl czlowiekiem - Pug uznal, ze on wlasnie musi byc oslawionym generalem Fadawahem. Byl to czlek twardy w wygladzie i szorstki w zachowaniu - jakby wykuty ze skaly. Mial ogolony leb, z ktorego na kark i plecy splywal tylko jeden gesty kosmyk wlosow. Twarz generala znaczyly rytualne blizny, ktore Arcymag natychmiast rozpoznal - takie same opisywali mu ci, co mieli okazje zetknac sie z Muradem, banita nawet wsrod moredhelow. Murad zaslynal szeroko, gdy Ksiaze Arutha wyprawil sie na polnoc po Srebrzysty Ciern, ktory mial uratowac zycie Anity. U drugiego boku Krolowej stal jakis zakapturzony osobnik, wygladajacy na Pantathianina. Pug nie mogl zajrzec pod kaptur, ale nie wydalo mu sie to wazne. Delikatnie wyslal magiczna sonde ku statkowi, usilujac wybadac, jakie tez kroki przedsiewzieto przeciwko czarodziejskiemu atakowi. Natychmiast wyczul kanaly lacznosci ustanowionej pomiedzy statkiem Krolowej a innymi okretami. Oczywiscie wszedzie tez utkano zaklecia detekcyjne - te jednak latwo ominal. . To nasunelo mu pewne podejrzenia i podjal probe odkrycia, co tez kryje sie za tymi zakleciami. Tak jak sie spodziewal, byla i druga warstwa zaklec ochronnych, przebiegle zamaskowanych przez rozmyslnie niedbale ulozona pierwsza - i niewiele brakowalo, a bylby je uruchomil. Przez chwile jeszcze badal obrone nieprzyjaciela, szykujac sie jednoczesnie do ataku. Zebral cala moc, gotujac sie do calkowitego unicestwienia wrogiego statku. Na inne okrety i plynacych na ich pokladach Wezowych Kaplanow przyjdzie czas, kiedy upora sie z ich Krolowa. Gromadzac moc, wyczul nagle, ze siegaja ku niemu macki magicznych sond i energii, ktorych natura byla mu obca. Na okrecie wybuchlo nagle olbrzymie zamieszanie - wszyscy rozbiegli sie jak sploszone mrowki, wskazujac nan rekoma. Spod pokladu wylonila sie grupka zakapturzonych postaci, i wszystkie natychmiast zabraly sie do tkania ochronnych zaklec. Bylo juz jednak za pozno. Pug cisnal na wrogi statek potezna porcje energii magicznej, ktora wystarczyla, by caly splonal niczym drewienko. Od jego palcow oderwala sie kula szkarlatnego ognia, ktora niczym kometa smierci runela na galere Krolowej. W tej samej jednak chwili, w ktorej statek Szmaragdowych ogarnal plomien ogluszajacej eksplozji, Arcymag wyczul nagle, ze dal sie fatalnie oszukac. -Uciekajcie! - wyslal wiadomosc do Macrosa i Mirandy. - To pulapka! Wyslany przezen i mknacy chyzo w dol pocisk energii natknal sie na przeciwzaklecie, przebiegle wplecione w samo drewno, z jakiego zbudowano statek. Budowniczym galery musialo to zajac cale miesiace precyzyjnej roboty - Pug nigdy by nawet nie pomyslal, ze Weze zdolne sa do wykonania tak trudnego zadania. Plotno z ktorego utkano zagle, smola, jaka nasycono deski pokladu, gwozdzie uzyte do spojenia kadluba - wszystko nasycono przeciwzakleciami. Te, ktore ominal, i te, ktore tkali teraz Pantathianie, byly jedynie zaslona, majaca ukryc to godne podziwu dzielo. I nagle jego wlasny magiczny pocisk zwrocono przeciwko niemu - na co byl wprawdzie przygotowany, ale czego sie nie spodziewal. Ognista kula pomknela ku swemu zrodlu. Pug poczul sie jak ktos, kto stoi posrodku miejsca, gdzie nagle wybuchaja tysiace beczek z palnym olejem - eksplozja niemal go ogluszyla i oslepila i niewiele braklo, a stracilby przytomnosc. Ocalal jedynie dzieki odruchowi, ktory kazal mu natychmiast oddalic sie od wrogiej galery. Gdyby nie jego wlasna, niewiarygodna moc i szybkosc reakcji, energia wybuchu unicestwilaby go natychmiast. A potem zaatakowali ci z galery i Arcymag zachwial sie smagniety bolem. Wrog ujawnil sie Pugowi, kiedy ten zmagal sie z nastepna fala bolu. -Nedzny kuglarzu! Uwazasz, ze nie widzielismy tych twoich mizernych sztuczek? Jestes tylko pionkiem w grze wiekszej i bardziej skomplikowanej, niz potrafisz pojac! Dopiero teraz Pug ujrzal prawdziwe oblicze nieprzyjaciela. Przejrzal iluzje utkana w miejscu, gdzie przed chwila rozpierala sie Szmaragdowa Krolowa. Na tronie, pod rozpietym nad galera baldachimem, siedzial demon. Od jego szponiastej lapy do splecionych wokol karkow generala Fadawaha i Pantathianina kolnierzy magicznej energii ciagnely sie niewidzialne dla innych cienkie kontrolne nici. Obaj znajdowali sie pod wladza demona i bezsilnie wpatrywali sie w gore. -Jestem Jakan, przyszly wladca tego swiata! Kiedy demon rozdarl chroniace Arcymaga zaklecie, kazde wlokno miesni Puga i kazda jego kosteczke przeszyla igla bolu. Szaty, ktore mial na sobie, natychmiast spalily sie, a ogien osmalil mu wlosy i skore. Gdy poczul plomien wdzierajacy mu sie do pluc, a ostrza bolu wbily mu sie w oczy, wrzasnal przerazliwie. Chcial sie rzucic do ucieczki, ale bol zniszczyl w nim resztki woli i stracil panowanie nad swoim cialem. Czujac, ze leci gdzies w dol, w jakas mroczna jame, resztka swiadomosci zatrzasnal swoj umysl przed wszelkimi doznaniami zewnetrznymi. Ostatnie, co poczul, to uscisk dwu chwytajacych go dloni, ktory wydarl z jego ust jek cierpienia. Szarpany bolem uslyszal jeszcze zwrocone do Mirandy slowa Macrosa: - Zabierz nas stad! Zapadajac w mrok, pomyslal, ze nigdy nie podejrzewalby, iz nawet chlodne powietrze moze parzyc... -Bedzie zyl? - spytala Miranda z niepokojem. -Nie wiem - odpowiedzial Tathar. Dominik i Nathan ze zgroza patrzyli na dymiacy korpus, ktory jeszcze niedawno byl Pugiem. Na osmalone, widoczne spod popekanej skory miesnie i przebijajace sie przez nie w wielu miejscach nagie kosci. -Cud, ze jeszcze zyje - mruknal Acaila. Ku przodowi przepchnal sie Nakor. - Ten czlowiek ma silna wole zycia. Jest bardzo zywotny. Musimy mu pomoc. Na chwile uniosl dlonie nad glowe, a potem zanucil magiczna inkantacje. Polozywszy dlonie na piersi Puga, tuz nad jego sercem, poprosil obecnych: - Pomozcie mi. Potrzebna mi cala wasza moc. Wszyscy Tkacze Zaklec Elvandaru zaczeli natychmiast splatac wokol niego pasma mocy. Swoich umiejetnosci uzyczyl mu takze Dominik, wykorzystujac najpotezniejsze ze znanych sobie zaklec uzdrawiajacych. Nakor poczul, jak wokol niego gromadzi sie energia, ktora splywajac po jego rekach, wsacza sie w cialo Puga. Po dlugiej chwili isalanski frant poczul drgnienie serca Arcymaga, ktore ruszylo powoli, pochlaniajac jak gabka energie zebranych. Sam az drzal, posredniczac w przeplywie, skupil sie jednak na sprawdzeniu rozdzialu energii w ciele Arcymaga. -Niech jeden z was polozy mu dlonie na glowie - poprosil. Zrobil to Acaila i Nakor na chwile zamknal oczy. Coraz wiecej osob pojawialo sie na polance, by przyjrzec sie akcji ratowania Puga. Kiedy w krag gapiow wstapil Tomas, ci rozsuneli sie przed nim, otwierajac mu przejscie do przyjaciela. Nakor otworzyl oczy. -Dobrze. Teraz przyloz mu dlonie do krtani. Spalil sobie pluca... potrzebna mi bedzie pomoc. Isalanczyk zamknal oczy i pokierowal strumieniem uzdrawiajacej energii. Czas mijal i noc ustapila przed dniem, a oni nadal pracowali, kleczac nad cialem Arcymaga i spowijajac je we wlasne moce uzdrowicielskie, ktore wzmacniali magia Elvandaru. Okolo poludnia Nakor zaslabl. Podtrzymaly go silne dlonie ucznia i przyjaciela. -Co ci jest, Mistrzu? - spytal Sho Pi. -Nic powaznego - odparl niepoprawny Isalanczyk. - Musze tylko troche odpoczac. -Pozwol, ze cie zastapie - poprosil uczen i zajal miejsce swego nauczyciela, kladac dlonie na piersi Puga. W tejze chwili podeszla do nich Miranda. Z jej zaczerwienionych oczu Nakor odgadl, ze plakala. -Bedzie zyl? - spytala cichutko. -Nie wiem. Slabszy oden bylby juz dawno umarl. Na jego miejscu skonaloby juz wielu twardych mezow, ale jest w nim cos, co go tu trzyma. Przekazujemy mu uzdrawiajace energie i sily. Jak dlugo bedzie sie w nim kolatala wola zycia, tak dlugo bedzie sie trzymal. Mowilem kiedys Nicholasowi, ze niektorzy maja tak silna wole zycia, ze ich dusze trzymaja sie ciala jak przybite kolkami... inni zas, ludzie na pozor silni i twardzi, latwo umieraja. Ktos taki jak ja, twoj ojciec czy chocby ty sama trzymamy sie zycia z samej ciekawosci, co bedzie dalej... ale w przypadku Puga chodzi o cos wiecej. Mysle, ze przezyje - dodal, starajac sie by jego slowa zabrzmialy pewnie. -Wcale tak nie myslisz, prawda? - nie dala sie zwiesc Czarodziejka. Nakor sprobowal sie usmiechnac i chyba po raz pierwszy w zyciu mu sie to nie udalo. -Nie... Robimy co sie da, ale jego obrazenia przekraczaja wszystko, co kiedykolwiek widzialem... i nigdy bym sie nie spodziewal, ze ktos przezyje z nimi choc godzine. - W jego oczach pojawil sie gleboki smutek, ale szybko sie zen otrzasnal. -Ale co ja moge powiedziec? Jestem tylko karciarzem, ktory zna kilka sztuczek... a Tathar i inni Tkacze Zaklec nie daja za wygrana. - Ojcowskim gestem poklepal Mirande po dloni. - Jestem pewien, ze Pug wyzdrowieje. Dziewczyna spojrzala mu uwaznie w twarz i przekonala sie, ze nie bardzo wierzyl w to, co mowil, ale zrozumiala gest i kiwnawszy glowa, podeszla, by stanac obok ojca. Nakor patrzyl przez chwile za odchodzaca Czarodziejka, a potem spojrzal na twarz Puga - popekana, spalona skore, spod ktorej saczyl sie bezbarwny plyn, i jego sczerniale rece i nogi. - A jezeli wyzdrowieje, to minie wiele czasu, zanim ponownie stanie do walki. Mijaly dni, a stan zdrowia Puga sie nie zmienial. Tkacze Zaklec, Nakor i Sho Pi czuwali przy nim na zmiany, leczac go magia. Odchodzili od loza chorego dopiero wtedy, kiedy sami opadali z sil. Wrociwszy ze swej zmiany, Nakor siadl ciezko obok Mirandy i Macrosa, ktorzy jedli kolacje przy ognisku. -Co z nim? - spytala Miranda. -Bez zmian - odpowiedzial Isalanczyk, potrzasajac glowa. - Obawiam sie, ze slabnie. Dziewczyna nie wstydzila sie rozpaczy i w jej oczach pokazaly sie lzy. -Nie wyjdzie z tego, prawda? -Nie wiem - wzruszyl ramionami Isalanczyk. - Zanim poznamy odpowiedz na to pytanie, moze minac wiele czasu. -A my go nie mamy, prawda? - Macros polozyl dlonie na ramionach corki. -Nie - potrzasnal glowa Nakor. - I znow staniemy przed kolejna tajemnica. -Nie inaczej - odpowiedzial Mag. -Wiecie co? Ja chyba sie troche przespie, a potem bedziemy musieli naradzic sie z Krolowa i Tomasem. - stwierdzil Nakor. -Dobrze - kiwnal glowa Czarnoksieznik. Wszyscy troje wstali, by poszukac miejsca do spania. Nakor nie mogl sie powstrzymac przed powrotem na polanke i spojrzeniem na lezacego tam Puga. Arcymag lezal bez ruchu, a jedyna oznaka tego, ze zyje, bylo lekkie unoszenie sie i opadanie zeber. Sho Pi nie zdejmowal dloni z osmalonej klatki piersiowej rannego. Patrzac na to wszystko, Nakor pomyslal, ze jego stary przyjaciel oddycha jakby lzej... ale z drugiej strony, moze mu sie tak tylko wydawalo? Niewysoki, lezacy bez ruchu czlowiek mial ogromna wole zycia. Aglaranna rozejrzala sie po czlonkach zebranej w kregu rady. -Tathar mowi, ze Pug z tego wyjdzie. Sporo czasu uplynie, zanim odzyska przytomnosc, a jeszcze wiecej, zanim wyzdrowieje, ale dzieki naszej sztuce zdolamy przywrocic mu skore, wlosy, uzdrowic polamane kosci i spalone tkanki. Ulga, jaka odczuli czlonkowie rady, stala sie prawie namacalna. Tomas i Miranda spojrzeli na siebie z radoscia. -Pug mial racje, a my sie mylilismy - stwierdzil Macros. Twarz Czarodziejki ukazywala wyraznie, ze czula sie winna roli, jaka odegrala w ataku Arcymaga na flote Szmaragdowych. -To moja wina - powiedziala. -Nie... winni jestesmy wszyscy - odparl Nakor - a jednoczesnie nikt nie jest niczemu winien. Nikt nie zmuszal Puga, ciebie i twego ojca do ataku na cala flote. Uwazalismy, ze to wielkie ryzyko... i mielismy racje. -Przygotowali sie lepiej, niz moglismy sie spodziewac - rzekla Miranda. -Jest cos jeszcze - odezwal sie Macros. - Bylas zbyt daleko od miejsca starcia, by zobaczyc to, co ujrzelismy z Pugiem... i nie moglas tego stwierdzic w inny sposob. -Czego mianowicie? -Kobieta, ktora byla twoja matka, jest obecnie tylko skorupa, iluzja. Podejrzewam, ze nie zyje juz od dawna. Stwor, ktory wiedzie na nas nieprzyjacielska armie, to demon. Przedstawil sie Pugowi jako Jakan. -Jakan? - spytal Nakor. -A co, znasz go? - zdziwila sie dziewczyna. -Nie bezposrednio - odparl maly frant. - To kapitan armii demonow. Nie ma takiej mocy i znaczenia jak na przyklad Tugor, pierwszy sluga Maarga, Wladcy Piatego Kregu... ale cieszy sie pewna reputacja. -Mielismy z nimi do czynienia tylko raz czy dwa w calej historii naszej rasy - odezwal sie Tathar. - Skad o nich wiesz, czlowieku? -Ot, slyszy sie rozne rzeczy tu i tam - niepoprawny Isalanczyk tylko wzruszyl ramionami. -Wiesz... - mruknela Miranda. - Jak na takiego malucha, potrafisz czlowieka doprowadzic do wielkiej furii. Nakor usmiechnal sie szeroko. - Kiedy bylismy malzenstwem, twoja matka mowila to samo... - westchnal. - Chcialbym miec corke taka jak ty. -Ale nie masz - mruknal Macros. Wszyscy nagle parskneli smiechem. Jego powodem byla ulga, jaka odczuli na wiesc o tym, ze Pug ma sie lepiej i wyzdrowieje. Po chwili Nakor spowaznial: -Mniej wiecej sto lat temu znalazlem droge do Korytarza Swiatow i spedzilem troche czasu u Uczciwego Jana. Dobre miejsce dla kogos, kto lubi pograc w karty. - Skrzywil sie lekko. -Choc nielatwo tam oszukiwac. Tak czy owak, uslyszalem wtedy o tym, ze demony zaczynaja sprawiac klopoty. -A dokladniej? - spytal Macros. -No... ktos je podbuntowal i zaczely szukac sposobow przedarcia sie z Piatego Kregu do Wyzszych Wymiarow. -Ktos im wskazal droge... - mruknal Mag. -To mnie wlasnie martwi - przyznal Tomas. - Ze wspomnien Valheru pamietam, ze walczylismy z demonami, a z wielu naszych wrogow jedynie Upiory byly od nich potezniejsze. Upiory i demony zamknieto w swiatach bardzo odleglych od naszego, i przedostanie sie ich tutaj - zarowno za czasow Wojen Rozdarcia Swiatow, jak i obecnie - oznacza, ze wmieszal sie w to wszystko ktos bardzo potezny. Miranda i Macros wymienili spojrzenia: -Cos o tym chyba wiemy... - rzekla czarodziejka. -Wiedzielismy - poprawil ja Mag. Aglarannie i Tomasowi powiedzial: - Istotnie, w grze biora udzial bardzo potezni gracze., mam tez przeczucie, ze mozliwosci naszych dzialan sa tutaj ograniczone. Proponuje zatem, bysmy sie zastanowili, co powinnismy zrobic w pierwszej kolejnosci. -Wiemy - odezwal sie Tomas - ze flota Szmaragdowych jest dobrze chroniona, a kolejny atak, taki jaki przypuscil Pug, bylby bezowocny. -Zgadzam sie z tym - stwierdzil Macros. - Moze nie wiedza, do czego bylibysmy zdolni z Miranda, z pewnoscia jednak wyczuli, ze Pug mial sprzymierzencow i niewatpliwie sie zabezpieczyli. Demon, ktory zajal miejsce Szmaragdowej Krolowej, moze i nie jest najpotezniejszy, ale calkowicie kontroluje otaczajacych go ludzi i Weze. Stwierdzilem to podczas tej krotkiej chwili, kiedy ratowalem Puga. Musimy zalozyc, ze demony potrafia przemycic tu jeszcze kilku swoich kapitanow i Lordow. Musimy sie przed tym jakos zabezpieczyc, a jednoczesnie zostawic troske o Szmaragdowych tym, ktorzy sa najlepiej do tego przygotowani: Ksieciu Patrickowi, Diukowi Jamesowi i Konetablowi Williamowi. -Tak tez zrobimy - zgodzil sie Tomas - choc we wlasciwym czasie udzielimy im wsparcia. -Rozumiem - rzekl Macros. Wstal i przeszedl na srodek kregu. - Teraz, kiedy Pug zostal ranny, mysle, ze glowny ciezar walki spoczal na mnie. -Wiele lat temu raz juz do nas przybyles, Macrosie - odezwala sie Aglaranna - i okazales nam wielka pomoc w ocaleniu naszych domostw. Radzi jestesmy twojej madrosci i doswiadczeniu. Mag potarl brode. - Mam wrazenie, ze madrosc mnie ostatnio zawodzi, pani. Przedtem posiadalem pochodzacy od Sariga dar widzenia rzeczy przyszlych i zdolnosc podrozowania przez czas, wstecz i w przod. Ale obawiam sie, ze od chwili, kiedy nas rozdzielono, mam tylko niejasne przeczucie, gdzie szukac wskazowek dotyczacych tego, co powinnismy robic dalej. -Coz... musimy znalezc przetoke i zamknac ja raz na zawsze - stwierdzila czarodziejka. -A moze zaczelibyscie od przeszukania miejsca, gdzie Calis i Miranda znalezli te artefakty - odezwal sie nagle Tathar. - Badalem je rownie uwaznie jak inni, i choc nie potrafie nazwac tych istot, ktore je skazily, wiem, ze sa bardzo potezne... i doskonale ukryte. To musza byc te demony... i gdzies tam jest wejscie, ktorym wdzieraja sie do naszego swiata. Acaila podniosl dlon i kiwnal glowa na znak, ze zgadza sie z tym, co rzekl Tathar. -Nie moze byc inaczej. Tathar i inni Tkacze Zaklec wykazali, ze jest w tym wielka magia i przebieglosc. Sa doskonale i zmyslnie ukryte, by zamaskowac ich pochodzenie. -Nie jest to niemozliwe - przyznal Macros. -Pojde z wami - oznajmil Tomas. -Myslalam, ze nie opuszczasz Elvandaru - wtracila sie Miranda. -Przysiaglem, ze nie opuszcze tej krainy, chyba ze pojawi sie wielka potrzeba. - Tomas spojrzal na malzonke. - I tak sie stalo. Choc twarz Aglaranny nie zdradzala zadnych uczuc, w jej oczach pojawila sie iskierka emocji. -Wiem - odpowiedziala spokojnie. -Mam wezwac smoka? - spytal Tomas Macrosa. -Nie - odpowiedzial Czarnoksieznik. - Miranda wie, gdzie znajduje sie wejscie do jaskin. Jezeli zechcesz mnie poprowadzic - zwrocil sie do corki - to moge nas tam zabrac. -Nie ma potrzeby - odparla dziewczyna. - Sama sobie z tym poradze. -Badzcie czujni - zwrocil sie Tomas do malzonki - i zachowajcie w sercach nadzieje. Wroce. Wszyscy umilkli, a kiedy po paru chwilach Tomas pokazal sie ponownie, Macros poczul strach i podziw - choc raz juz widzial wojennego wodza elfow w zbroi Ashen-Shugara. Elf odziany byl w zlota zbroje, helm z czepcem i misiurka, napiersnik, kolczuge i skorzane nogawice. Na to wszystko narzucil albe ozdobiona smokiem wyszytym zlotymi nicmi i przepasana czarnym pasem. Mial rowniez czarne, wysokie, skorzane buty z cholewami. U boku na rapciach zwisala mu pochwa, wygladajaca jakby wycieto ja z kosci sloniowej, ale pusta. Calin, ktory stal u boku matki, podal Tomasowi wlasny miecz. -Pozyczka - rzekl z usmiechem. Tomas ujal miecz w dlon, kiwnal glowa i wsunal go do pochwy. -Wkrotce go zwroce - obiecal. A potem odwrocil sie do Macrosa i Mirandy. - Chodzcie... juz czas. Skinal dlonia. Czarodziejka wstala, wziela za reke jego i Macrosa. ... i wszyscy troje znikli. -Wiecie co? - odezwal sie Czerwone Drzewo. - Nie wierzylem w te historie, dopoki nie zobaczylem go w tej zbroi... On w rzeczy samej jest Valheru. -Ale nie calkiem - dodal Acaila. - Za co powinnismy nieustannie dziekowac losowi. Nikt wiecej sie nie odezwal. Pojawili sie wsrod gor smaganych ostrymi wiatrami. Przed sekunda w Elvandarze patrzyli na wydluzajace sie cienie wieczoru, teraz wszyscy troje mrugali w ostrych promieniach wschodzacego slonca, ktore swiecilo im prosto w twarze. -Tam! - wskazala Miranda wejscie do jaskini. Szybko przeszli w jej strone i wkroczyli do srodka. Wycie wichru natychmiast sie uciszylo. -Ja widze w ciemnosciach, ale co z wami? - spytal Tomas. Macros podniosl dlon i otoczyl go nimb swiatla. Czarnoksieznik rozejrzal sie dookola. -Ten tunel znalazlam calkiem przypadkiem - odezwala sie Miranda. - Boldar Smialy odpieral ataki Wezowych Kaplanow, ktorzy usilowali nas zatrzymac... i nagle spostrzeglam swiatlo. Macros przypomnial sobie najemnika z Korytarza Swiatow. -Dobrze byloby, zeby jego miecz byl teraz z nami - mruknal. -Nie mowiac o innych niezwyklych sztukach jego morderczej broni - dodala Miranda. -Ale nie za cene, jakiej zwykle zada za swoje uslugi - ucial Macros. -Rad jestem, stary druhu - zasmial sie Tomas - ze cie nie opuszcza poczucie humoru. -Ha! To, co nas czeka, nie wyda wam sie zabawne - stwierdzila Czarodziejka. Wprowadzila ich do niskiego tunelu, w ktorym Tomas musial sie schylic. Na poly idac, na poly czolgajac sie po stromej pochylosci, przedostali sie do kolejnego przejscia, polozonego ponad szesc stop wyzej. -Cud, ze w ogole zauwazylas to przejscie - mruknal Macros, kiedy wyprostowali sie, stajac na kamiennym podlozu. -Mozna by rzec, ze mialam silna motywacje - odpowiedziala Miranda. - Boldar jest swietnym wojownikiem, ale udalo nam sie przezyc tylko dlatego, ze oslanial moj odwrot, a przejscie jest tu bardzo waskie. Gdyby nie to, zgnietliby nas przewaga liczebna... Macros rozejrzal sie dookola. Na kamiennym podlozu lezalo troche kosci i cos, co przypominalo rekojesc zlamanego miecza. -Ktos tu uprzatnal wiekszosc trupow - rzekl. -Scierwojady? - podsunal Tomas. -Moze - odpowiedzial Macros i spojrzal na Mirande. -Ktoredy teraz? Corka wskazala dlonia kierunek i bez slowa ruszyla w glab korytarza. Dwa razy zatrzymywali sie, by odpoczac, choc glownym powodem tych przerw w marszu byla raczej potrzeba zorientowania sie w polozeniu. Raz siegneli do niewielkiej sakwy, ktora Mirandzie przygotowaly Elfy w Elvandarze - i znalezli w niej niewielkie, ale sycace racje zywnosciowe. Za drugim razem wszyscy napili sie wody z niesionego przez czarodziejke buklaka. W koncu dotarli do pierwszej z glownych galerii Wezow. -Cos tu jest... niedaleko - odezwal sie cicho Tomas. -Ja tez to czuje - potwierdzil Macros. -No, to zgadzamy sie wszyscy - orzekla Miranda. - Tedy. Wskazala druga strone sali, teraz pokryta gruba warstwa kurzu, a pelna zdychajacych Pantathian, kiedy byla tu ostatnio. -Weszlismy tu z tamtej strony i zobaczylismy demona, ktory tu na posadzce mordowal Pantathian. - Pokazala polke ciagnaca sie pod scianami sali nad ich glowami. - Obeszlismy sale tamtedy i spuscilismy sie w dol na linie. - W miejscu, ktore wskazywala, widac bylo niskie, otwarte drzwi. - Niektorzy z Saaurow i Pantathian stawili opor i musielismy wyrabac sobie droge na dol. - Rozejrzala sie dookola. - Kiedy tedy uciekalismy, nie zdawalam sobie sprawy, jak niewiele brakowalo, a wrocilibysmy na wlasne tropy. -Kiedys wam opowiem - odezwal sie Tomas - jak w korytarzach Mac Mordain Cadal scigal mnie upior. Ocalalem tylko dlatego, ze wrocilem na wlasne tropy i w koncu go tam zgubilem. -A mnie zdumiewa - wtracil Macros - ze potrafisz odnalezc droge. Bylas tu tylko raz... i ponad rok temu. -Zdziwisz sie, jak wiele mozna zapamietac, kiedy zalezy od tego twoje zycie - odparla sucho czarodziejka. Podprowadzila ich do otwartych drzwi. - Tam w dole znalezlismy te artefakty. -To moze poczekac - stwierdzil Tomas. - Chetnie natomiast sprawdze, kogo lub co wyczulismy tam - wskazal otwor tunelu, ktorym Miranda, Calis i reszta kompanii stracencow weszla tu poprzednio. -Tam jest centralna sztolnia, pionowy komin, ktory ciagnie sie od szczytu gory az do najnizej polozonych lochow. -Wiem - odpowiedzial Tomas. - Tak wlasnie budowali swoje gorskie twierdze . Gdyby bylo inaczej, smok nie mialby dostepu do legowiska. Miranda ruszyla przodem i wkrotce cala trojka kroczyla mrocznym korytarzem. Nie zwracali uwagi na mijajacy czas, ale niezmordowanie szli przed siebie. Dwa razy Macros pytal corke, czy nie chce odpoczac, ale ona za kazdym razem odmawiala, krzywiac sie pogardliwie. Po drugiej odmowie Mag doszedl do wniosku, ze da spokoj propozycjom. Miranda wolalaby poruszac sie za pomoca magii, wszyscy jednak doszli do wniosku, ze mogliby wtedy cos przeoczyc. Poza tym, nie znali dokladnie kierunku, i zawsze istnialo ryzyko, ze zmaterializuja sie wewnatrz skaly. Schodzili wzdluz wielkiego komina, ktory opisala czarodziejka. Wokol pionowej sztolni, w dol wiodl spiralny korytarz, wyciety w litej skale. Centralna sztolnia nie zostala zabezpieczona zadna bariera, a podmuchy wiatru byly dostatecznie silne, by idacy mieli wrazenie, ze pustka wsysa ich przez krawedz. W rozmaitych miejscach mijali wykute w skale rozlegle place, ktorych przeznaczenie mogl znac jedynie Tomas. Macros zamierzal go nawet o to spytac, teraz jednak wolal nie odzywac sie bez potrzeby. Nie bylo to miejsce, w ktorym ktokolwiek moglby miec ochote na pogawedki. Kiedy podeszli do sporego tunelu, przecinajacego sztolnie poprzecznie, poczuli nikly, ale dosc nieprzyjemny odor. -Juz niedaleko - szepnal Tomas, wchodzac w szeroki korytarz. Macros wciagnal powietrze i doszedl do wniosku, ze smrod przypomina mu won gnijacego miesa. -Legowisko? - spytal rowniez szeptem. Zamiast odpowiedziec, Tomas wyciagnal miecz i ruszyl przodem. Mag przepuscil Mirande i zajal pozycje na koncu szyku. Obleczony w zbroje z bialego zlota wojownik mial pierwszy wkroczyc do kolejnej galerii, niedaleko dna sztolni. I nagle czarnoksieznik i czarodziejka musieli sie cofnac, gdyz Tomas wydal bojowy okrzyk i przeskoczyl przez krawedz. Macros podbiegl do skraju i ujrzal dosc niecodzienny widok. Posrodku posadzki rozsiadl sie jakis stwor, ktory zul kosc jednej ze swych ofiar. Bestia pokryta byla czarnymi luskami, lsniacymi nikla, zielonkawa poswiata. Miala zlozone na grzbiecie skrzydla, podobne do skrzydel nietoperza, i leb, ktory wygladal jak kamienny pysk krokodyla z jelenimi rogami. Z pyska stwora wyrastaly iscie imponujace kly i zeby, a z poteznych barkow muskularne lapska o palcach zakonczonych szponami, nie mniejszymi niz spore sztylety. -Demon - szepnela Miranda. Macros natychmiast zaczal snuc zaklecie, majace na celu ogluszenie i oszolomienie bestii, ale zanim skonczyl je tworzyc, Tomas wyladowal na posadzce. Demon wstal, prezentujac swa cala wysokosc - przerastal zlotego wojownika o glowe - i przez chwile Macros obawial sie o bezpieczenstwo Tomasa. Zamiast jednak rzucic sie do ataku, stwor oparl sie grzbietem o sciane i cos powiedzial. Bylo to jedno slowo, zupelnie nic Mirandzie nie mowiace, ale takie, ktore natychmiast zrozumieli Macros i Tomas. Macros przerwal snucie zaklecia, a Tomas - ktory nie mogl juz zatrzymac wymierzonego ciosu - obrocil ostrze, uderzajac w skale obok stwora. Z kamienia trysnal snop iskier. Macros skoczyl, by stanac u boku towarzysza, a bestia zrobila unik. I powtorzyla to jedno, jedyne slowo. -Co sie dzieje? - zawolala Miranda z gory. Czarnoksieznik stal obok wodza elfow i obaj nie odrywali wzroku od demona. Przerazajaca bestia stala bez ruchu, jakby czekajac na rozwoj wydarzen. -On sie poddaje! - zawolal Macros do corki. -Skad mozecie wiedziec? - spytala Miranda. -To wlasnie znaczyl jego okrzyk! - odparl Tomas, odwracajac sie do przyjaciela. - On sie poddaje. Czarodziejka zeskoczyla w dol, ladujac obok Macrosa. -Mowie kilkunastoma jezykami - rzekla. - Nigdy wczesniej nie slyszalam nic, co przypominaloby jego deklaracje. Co to za jezyk? Tomas spojrzal na nia, a na jego twarzy, mimo niezwyklosci mieszanych rysow, mozna bylo odczytac zdumienie i niedowierzanie. -To jezyk . Rytualna fraza wyrazajaca chec poddania sie i podporzadkowania. Nasi sludzy uzywali go jako powitanie panow... Miranda spojrzala na odsuwajacego sie bojazliwie od trojki przyjaciol demona i swisnela przez zeby, czujac jednoczesnie, ze niewiele trzeba, aby dziko bijace serce wyskoczylo jej z piersi. - A to ci dopiero! Rozdzial 11 ALARM Erik gnal przed siebie.Jego biegowi przez korytarze starego zamku Tannerus towarzyszyl grzmot bebnow. Dobieglszy do drzwi u szczytu schodow wychodzacych na dziedziniec, ogarnal wszystko jednym spojrzeniem. Pod scianami stali zolnierze, ktorzy mieli byc swiadkami egzekucji, a na drewnianych pienkach ustawiono skazancow z petlami na szyjach. -Nie! - ryknal co tchu w plucach, przeskakujac przez bariere i ladujac na nizszym podescie, ale jego okrzyk utonal w huku bebnow. Niemal przefrunal przez pozostale schody - nie zdazyl jednak, bo bebny nagle ucichly i spod skazancow wybito pniaki. Gdy mlodzieniec pokonywal ostatnie jardy, zdazyl zobaczyc, ze trzech skazancow skonalo natychmiast, a czwarty kilka razy wierzgnal nogami i tez znieruchomial. - Do kata! - zaklal. Zaraz tez padl rozkaz do rozejscia sie i zolnierze pospieszyli do swoich zajec - zaden z nich nie mial ochoty zostac na dziedzincu i przygladac sie dyndajacym na wietrze niedawnym towarzyszom broni. Erik niemal bez tchu wpatrywal sie w swoich czterech ludzi, wiszacych na prowizorycznie rozciagnietej nad dziedzincem belce. Kapitan niewiele czasu poswiecil rozprawie i szybko wydal wyrok smierci. Gdyby polecil postawic choc jaka taka szubienice, Erik zdazylby. Ravensburczyk spojrzal na twarze wisielcow - znal tych ludzi, choc nie z imion i nazwisk. Tak czy owak, byli jego podwladnymi. Simon de Beswick zawrocil konia i zobaczyl stojacego mlodzienca. - O co chodzi, sierzancie? Erik zmierzyl fircyka, ktorego bardzo niedawno przyslano tu ze Wschodu. Kompania Ravensburczyka i inne kompanie ksiazece zostaly wyslane w pole w towarzystwie de Beswicka az do Tannerus. Arystokrata zostal przydzielony do sluzby garnizonowej na polnocy. Obaj tez natychmiast poczuli do siebie niechec. De Beswick zreszta lekcewazyl wszystkich, a jedyna osoba, wobec ktorej silil sie na uprzejmosc, byl Owen Greylock, starszy od niego ranga. Mlody panek nie raczyl znizac sie do zadnych rozmow poza sluzbowymi. Podwladnych traktowal szorstko, a nawet ordynarnie. Erik z ulga wykonal polecenie wyjazdu z polowa ludzi w teren, gdzie mial ich szkolic w akcjach ofensywnych, podczas gdy druga polowa miala zostac w Tannerus, by doskonalic sie w obronie. Po powrocie, juz u wrot, dowiedzial sie, ze czterech z jego ludzi ma zadyndac na stryczku. Zwinawszy dlonie w piesci, zapytal: -Dlaczego ich powieszono? -Podkradali zapasy - odparl de Beswick, unoszac brwi, jakby dziwil sie, ze ktos osmiela sie go o cos zapytac. -To byli moi ludzie - warknal Erik. -To lepiej ich pilnujcie, sierzancie... i na przyszlosc, zwracajac sie do mnie, nie zapominajcie o dodaniu "sir". Kapitan ruszyl, by minac mlodzienca, ten jednak zelazna dlonia chwycil wodze jego konia. -Nie mieliscie prawa wieszac tych ludzi! Nie byli nawet waszymi podwladnymi! -Alez mam prawo, jako dowodca garnizonu w Tannerus - zachnal sie de Beswick - i jezeli juz bede sie komus tlumaczyl, to z pewnoscia nie wam, sierzancie. - Powoli wyciagnal miecz. -A teraz zechciejcie puscic mojego konia, bo bede zmuszony zabic was za napasc na oficera. -De Beswick! - zagrzmial tuz obok nich glos Owena Greylocka. - Miecz do pochwy! Ale juz! -Slucham! - zdumial sie fircyk. -To rozkaz! - wycedzil Owen. Arystokrata niechetnie schowal miecz. Owen polozyl dlon na ramieniu Erika: - Mosci sierzancie, zajmijcie sie swoimi ludzmi, a te sprawe zostawcie mnie. Odczekal, az mlodzieniec zniknie im z oczu, a potem odwrocil sie i chwycil de Beswicka za but, unoszac go w gore poteznym szarpnieciem. Mlody panek wyfrunal z siodla, jego kon skoczyl przed siebie, a komendant garnizonu ciezko rabnal posladkami o bruk dziedzinca. Owen chwycil go za kurte na piersiach i podniosl do gory. Spojrzawszy mu w oczy wzrokiem, ktory najwiekszego zuchwalca sklonilby do rozmyslan o rzeczach ostatecznych, spytal: - Mamy wojne na karku, a ty, synku, zabijasz zolnierzy? -To byli zlodzieje! - kwiknal przerazony de Beswick. -Idioto! Polowa naszych zolnierzy to zlodzieje! Owen pchnal lekko trzymanego w garsci oficera i de Beswick znow wyladowal na plecach. Greylock pochylil sie nad nim i wyciagnal dlon w strone, w ktora odszedl Erik. -Ten czlowiek jest najlepszym ze znanych mi zolnierzy, a szkole ich juz od trzydziestu lat. Kiedy przyjdzie do wojny, niekompetentny baranie, on bedzie twoja pierwsza nadzieja na zachowanie zycia. Gdybys mial we lbie choc tyle mozgowia, ile bogowie dali ci wszy, sprobowalbys nauczyc sie od niego wszystkiego, czego sie tylko da, o walce w gorach. Jezeli raz jeszcze go zaczepisz, pozwole, by wyzwal cie na reke, a wtedy on zabije cie rownie latwo, jak ty zabijasz muche. Zrozumiales, czy powtorzyc? -Zrozumialem - mruknal mlody oficer, choc po jego minie widac bylo, ze nauczka nie poszla mu w smak. -A teraz wez sie do roboty, a ja zastanowie sie, co o tobie napisac Lordowi Konetablowi. I jeszcze jedno - dodal Owen, gdy de Beswick ruszyl. -Slucham. -Gdyby byl tu kapitan Calis, juz bys nie zyl. Po odejsciu mlodego komendanta garnizonu, Greylock odszukal Erika. Znalazl go w izbie zolnierskiej wsrod podwladnych, wypytujacego ich, co wlasciwie sie stalo pod jego nieobecnosc. -Glupstwo - odpowiadal czlowiek o imieniu Gunther. - W zasadzie chodzilo o glupstwo, panie sierzancie. Bylismy zmeczeni po calym dniu cwiczen paradnych... -Paradnych? - spytal Erik. -No tak... ustawialismy sie w szyku, maszerowalismy tu i tam, cwiczylismy zwroty w prawo i lewo... ot, takie tam... -Nie inaczej, panie sierzancie - odezwal sie stary wojak, nazwiskiem Johnson. - Tak pojmuja wojsko w Armii Wschodu. Nie ucza sie bic, tylko maszerowac w rownych szeregach... -No, a tych czterech biedakow pomyslalo, ze mozna by zakrasc sie do piwnicy i lyknac troche piwa... to w koncu nie zbrodnia, sir. Mlodzieniec widzial, ze ludziom niewiele brakuje do buntu i doskonale ich rozumial. Gdyby ich zlapano, dostaliby kilka wart poza kolejka, w najgorszym wypadku chloste, ale kara smierci w takim wypadku byla czyms nieslychanym. Juz mial cos powiedziec, kiedy uslyszal glos Greylocka: - Eriku... na slowo, prosze... Czujac sie winny, zblizyl sie do bylego Mistrza Miecza z Darkmoor i rzekl: - Wiem, nie powinienem byl sie wtracac. -Nie - odezwal sie Owen, sprawdziwszy pierwej, ze zolnierze ich nie slysza. - Byc moze byloby lepiej, gdybys go zabil, ale niewiele bys na tym zyskal. Omijaj go... bo moze on specjalnie szuka okazji. -Dlaczego? -Pochodzi z ustosunkowanej rodziny z Bas-Tyra. Jego ojciec jest kuzynem Diuka Ran. -Aaa... - Erika nagle oswiecilo. - Znaczy, ze pewnie trzyma z von Darkmoorami... -Moze... Wiem, ze sie znaja, ale czy z nimi trzyma? Trudno cos powiedziec. Moze byc jednym z agentow Mathildy. - Potarl podbrodek. - A moze to po prostu jakis dupek, ktory liczy na to, ze zaskarbi sobie laski Baronowej, usuwajac grozbe, jaka stanowi twoje istnienie dla praw dziedzicznych jej syna... -Ile razy bede musial przekonywac caly swiat, ze nie interesuje mnie tytul ojca? - spytal mlodzieniec z westchnieniem. -Dla Mathildy nie jest wazne, ze sie go wyrzekasz. Nie spocznie, dopoki nie zobaczy cie w grobie. -No i co ja mam poczac? -Posle wiadomosc do Diuka Jamesa, by uzgodnil z Williamem przeniesienie tego balwana w jakies miejsce, gdzie bedzie mogl w glorii i chwale polec dla Krolestwa. Zamierzam mu zaproponowac, by objal stanowisko dowodcy oddzialu katapult na nowym falochronie w Krondorze. Erik zamrugal. - Sadzilem, ze do tego oddzialu zglaszaja sie wylacznie ochotnicy. -I owszem. Trzeba tylko zadbac, by de Beswick nie spoznil sie ze zgloszeniem - usmiechnal sie Owen. - Zabierz stad ludzi jeszcze o brzasku. Nie zwlekaj. Ja pojade do Eggly obejrzec tam umocnienia. Musimy stawic w tych gorach zaciekly opor... by zmusic Szmaragdowych, zeby poszli tam, dokad chcemy. Mlodzieniec wzruszyl ramionami. Tak wiele do zrobienia, a tak malo czasu. Wiedzial, jak wszyscy pracujacy dla Calisa, ze flota najezdzcow wyruszyla juz z Novindusa. -A co w Krondorze? -Ot, plotki - odparl Owen, wzruszajac ramionami. - Niektorzy zaczynaja opuszczac miasto. Na razie nie ma powodu do podnoszenia alarmu. Na granicy z Kesh zaczal sie ruch i wielu ludzi uwaza, ze na poludniu znow wybuchnie wojna. -Nielatwo bedzie utrzymac miasto w ryzach, kiedy flota Szmaragdowych przedrze sie przez ciesniny - zauwazyl Erik. -Wiem. Mysle, ze William i James znajda jakis sposob. Erik zamilkl. flota Szmaragdowych miala sie pokazac u Ciesnin Mroku mniej wiecej za miesiac, na Swieto Letniego Przesilenia. Ravensburczyk obawial sie, ze miasto zostanie poswiecone dla dobra calego Krolestwa. Sek w tym, ze w owym miescie przebywala akurat dziewczyna, ktora pokochal. Opuscil Owena i zajal sie wydawaniem rozkazow swoim podwladnym, rankiem mieli opuscic twierdze. Zastanawial sie rownoczesnie, czy uda mu sie przekonac Roo, by wywiozl Kitty z miasta. Roo spojrzal na ksiegi: - Nic nie rozumiem. Jason doszedl do wniosku, ze jego pracodawca pogubil sie w rachunkach, wiec zabral sie do wyjasnien. -Nie - przerwal mu Roo. - Znam liczby i kalkulacje. Nie rozumiem, dlaczego ponosimy straty. -Sek w tym - odpowiedzial Jason, dawny kelner u Barreta, a obecnie glowny ksiegowy finansowego imperium Roo - ze wielu naszych dluznikow nie splaca zobowiazan w terminie, a my regulujemy rachunki na czas. Pozyczamy pieniadze na splaty naleznosci, na ktore powinnismy miec pieniadze z rezerw gotowkowych. -Ktore nie istnieja - uscislil Roo. Wszystko, do ostatniego suwerena, pozyczyl Diukowi Jamesowi. - Mam mniej wiecej takie same szanse na odzyskanie pieniedzy pozyczonych Koronie, jak wol na opanowanie sztuki latania, - Westchnal, wstal od biurka i zwrocil sie do ksiegowego z pytaniem: - Co proponujesz? -Mozesz sprzedac kilka z mniej dochodowych spolek - odparl Jason, ktory nadal wygladal jak mlodzik, z jakim Roo zaprzyjaznil sie trzy lata temu. -Owszem, ale nie cierpie pozbywac sie aktywow. - Ziewnal. - Jestem zmeczony. Ktora godzina? - spytal, wyjrzawszy przez okno i zobaczywszy, ze na zewnatrz zapadla juz noc. Jason odwrocil sie i spojrzal na parter, gdzie ustawiono zmyslny keshanski czasomierz. - Prawie siodma. -Karli sie wscieknie - mruknal Roo. - Obiecalem, ze bede o szostej. -Rodzina jest w miescie? -Owszem - odpowiedzial, chwytajac oponcze i ruszajac spiesznie na dol. Na cale szczescie, kiedy dotarl do domu, znalazl Karli pograzona w rozmowie z Helen Jacoby. Po smierci Randolpha Jacoby'ego obie kobiety polaczyla przyjazn, choc okazywana z rezerwa - Roo tak czy inaczej przyczynil sie do smierci meza Helen, ktorego brat z kolei byl odpowiedzialny za zabojstwo ojca Karli. Obie jednak polubily sie nawzajem, a czworka ich dzieci doskonale sie razem bawila. Roo odkryl, ze bardzo lubi wieczory, kiedy obie rodziny spotykaja sie na wspolnych kolacjach. -O, jestes wreszcie - powitala go Karli. - Kolacja bedzie za chwile. Z bocznej alkowy wypadly dzieci i przedpokoj wypelnily na przemian okrzyki: - Tatus! Wuj Rupert! - Roo ze smiechem przecisnal sie przez kotlowanine lapiacych go w pol raczek i dobrnal do schodow. -Kochanie, zaraz do was zejde - obiecal Abigail, ktora chciala pojsc za nim. -Nie to nie! - odparla wladczo coreczka. - Idz sobie! Odwrocila sie niczym Krolowa i odeszla na drugi koniec pomieszczenia, gdzie skrzyzowawszy raczki na piersiach, stanela jak posag urazonej godnosci. Roo spojrzal na obie kobiety w bawialni. Helen sie zasmiala, ale Karli byla mocno zdziwiona. -Wszystkie przez to przechodza - rzekla Helen. Roo kiwnal glowa i pospieszywszy do sypialni, umyl sie i zmienil koszule. Potem zszedl do jadalni, gdzie zajal miejsce pomiedzy Helen i Karli na jednym krancu stolu, a czworka dzieci rozsiadla sie na drugim. Roo spostrzegl, ze Helen ulozyla wlosy wedle nowego stylu - toki nad czolem i kedziory z bokow. Zaczal sie zastanawiac, czy nie byloby nieuprzejmoscia spytac, gdzie ufryzowala sobie wlosy, a potem przypomnial sobie, ze wlasciwie nie ma pojecia, jaka panuje teraz moda w Ksiazecym Grodzie. Pomyslal, ze powinna to wiedziec Sylvia, i zorientowal sie, ze ostatnio rzadko widywal ja ubrana. Nagle doszedl do wniosku, ze wspominanie Sylvii, podczas gdy siedzi obok zony i Helen, jest... niewlasciwe. -Alez Roo! - zdumiala sie Helen. - Ty sie rumienisz! Roo udal nagly atak kaszlu. - Cos mi stanelo w gardle. - Rozkaszlal sie przesadnie, a potem zaczal wycierac chusteczka nie istniejace lzy. Kobieta skwitowala to smiechem i Roo byl zdziwiony, zobaczywszy, jak bardzo jej z tym do twarzy. Zawsze uwazal ja za urodziwa kobiete - nie taka, jak Sylvia, oczywiscie - ale tego wieczoru, z nowa fryzura, wydala mu sie ogromnie pociagajaca. -Helen mi opowiadala - odezwala sie Karli - jak dobrze sobie radzisz z zarzadzaniem jej majatkiem. Roo wzruszyl ramionami. - Niewielka to sztuka. Tim Jacoby... - Juz zamierzal powiedziec, ze jego dawny adwersarz byl swinia, ktora znala sie na interesach, ale biorac pod uwage, ze przy stole siedzi szwagierka rzeczonej swini, zmienil tresc wypowiedzi. - Umial wszystko dobrze zorganizowac. -Owszem, umial - przyznala Helen. Zmieniono temat rozmowy - zaczeto rozprawiac o dzieciach, oznakach ich wzrostu i rozwoju. Chlopcy zachowywali sie juz jak chlopcy, a dziewczynki stawaly sie dziewczynkami. Mimo to dzieci nadal byly dla Roo niezbadana karta. Spojrzawszy na wlasne, zdal sobie sprawe z faktu, ze prawie nic o nich nie wie. Niewiele poswiecal im uwagi i nagle poczul sie jakos nieswojo. Moze, kiedy beda starsze, beda potrafily rzec cos ciekawego, ale na razie... Znow spojrzal na Helen Jacoby. Po chwili napotkal jej wzrok i stwierdzil, ze gapi sie na nia wprost nieprzyzwoicie, wiec zapytal: -Napijesz sie troche brandy? Karli popatrzyla nan ze zdziwieniem. Roo w domu nigdy przedtem nie proponowal nikomu trunku - chyba ze wspolnikom w interesach. -Nie, dziekuje - odpowiedziala Helen. - Jak wrocimy do domu, trzeba bedzie polozyc dzieci spac. W koncu goscie odjechali do domu jednym z powozow Roo, a Karli polozyla dzieci spac. Roo zostal jeszcze w gabinecie, popijajac brandy, ktorej smaku prawie nie czul. Mial sie czym trapic - wiedzial, ze wojna nadciaga wielkimi krokami i czas juz, by wywiezc rodzine na Wschod, a przynajmniej przeniesc wszystkich do majatku za miastem i przygotowac sie do szybkiej ucieczki. Z rozmow z Jadowem Shati, Erikiem i innymi, ktorzy mieli do niego zaufanie, wiedzial, ze najezdzcy pojawili sie juz w granicach Krolestwa. Wiekszosc z zagrozen wyeliminowano, ale ktoz umialby rzec, jak niebezpieczna stanie sie podroz na Wschod, kiedy rozgorzeja walki. -Idziesz do lozka? - spytala Karli, ktora zeszla don po schodach. -Tak - odpowiedzial Roo. - Za chwile. Wiesz... wyglada na to, ze polubilas Helen i jej dzieci - zauwazyl, gdy zona odwrocila sie, by ruszyc na gore. -Owszem, polubilam - odparla Karli. - Obie nasze rodziny pochodzily z tej samej wioski. Mamy ze soba wiele wspolnego. A jej dzieciaki sa takie slodkie... I nagle Roo wpadl na swietny pomysl. -Sluchaj... co ty na to, zeby ich zaprosic na kilka tygodni do naszego majatku, zaraz po Letnim Swiecie Przesilenia? Dzieciaki moglyby poplywac w rzeczce i pojezdzic konno... -Roo... one sa troche za male na konie. -No to kupimy im jakis powozik, do ktorego zaprzegnie sie kucyki. - Wstal. - Tu w miescie jest w lecie obrzydliwie goraco... na wsi bedzie o wiele przyjemniej. -Rupercie, czy ty nie probujesz sie mnie pozbyc? - spytala Karli z nagle obudzona czujnoscia. Roo zaniepokoil sie, ze zona wpadla na trop jego milostki z Sylvia. -Alez skad - zaprzeczyl, biorac ja w ramiona. - Mysle tylko, ze dobrze byloby spedzic kilka spokojnych chwil z rodzina... -Wiesz... czworka dzieci na karku zamiast dwojki, to nie jest akurat to, co nazwalabym spokojem - mruknela Karli. -Wiesz, o czym mysle - odparl, klepiac zone zartobliwie po posladkach. Pocalowal ja i otrzymal ciepla odpowiedz. - Chodzmy do lozka. Choc pograzony w niepokoju, nadal umial zaspokoic Karli i po pewnym czasie wyczerpana usnela w jego ramionach. Dla niego samego bylo to osobliwe doswiadczenie - czesto mu sie zdarzalo, ze kochajac sie z Karli myslal o innej kobiecie, dzis jednak po raz pierwszy pomyslal przy tym o Helen, zamiast o Sylvii. Wspomniawszy sluzebna dziewke z Ravensburga, z ktora stracil mlodziencza niewinnosc, rzekl sobie w duchu: - Mialas racje, Gwen... wszyscy jestesmy swiniami. W koncu zmeczenie zmoglo dreczace go mysli i Roo zapadl w kamienny sen. -Odwoluja nas do Krondoru - stwierdzil Erik, przeczytawszy rozkazy. Kaprale Harper i Reed zasalutowali i zwawo ruszyli, aby zwolywac ludzi, ktorzy byli rozmieszczeni wsrod wzgorz. Erik wytarl czolo i szybko poczynil kalkulacje. Wiedzial, ze kryjacy sie wsrod wzgorz zolnierze mieli byc ostatnimi szkolonymi, i ostatnimi, ktorym miano powierzyc istotne zadanie ograniczenia mozliwosci najezdzcow poruszania sie swobodnie po kraju - oprocz kierunku, w jakim chcieli ich poprowadzic Ksiaze Patrick i jego doradcy. Wiekszosc jego podwladnych skierowana zostanie prawdopodobnie do obrony miasta - i jezeli rozumowal prawidlowo, przydzieleni do obrony wzgorz beda juz niedlugo poruszac sie w rozmaitych kierunkach, patrolujac wszystko dokladnie niewielkimi grupkami, tak, ze agenci Szmaragdowych zasypia dowodztwo setkami sprzecznych meldunkow. Podziwial plan Konetabla Williama - teraz wszystko wygladalo tak, jakby oddzialy rozrzucone po calym Zachodzie odwolywano do obrony miasta. Zmruzyl oczy, bo razil go blask slonca. Swieto Letniego Przesilenia wypadalo za dwa tygodnie i wiedzial, ze flota Krolowej zbliza sie juz do Ciesnin Mroku. Upaly byly wieksze niz zwykle o tej porze roku, co zwiastowalo suche, nieprzyjemne lato. Ludzie schodzili sie z wolna, on zas myslal, ze nawet, gdyby pogoda byla idealna, lato i tak bedzie kiepskie. Najezdzcy dotra do tych gor pozna jesienia i jezeli uda nam sie zatrzymac ich tu do pierwszych sniegow, Krolestwo przetrwa nawale. -Rozkazy juz wydane, mosci sierzancie... - powiadomil go Harper, ktory wlasnie wrocil. - Za godzine mozemy ruszac. -Doskonale. Czy w ciagu ostatnich kilku godzin natknales sie gdzies na Kapitana Greylocka? -Mniej wiecej przed godzina... o, gdzies tam - kapral pokazal kierunek. -Kiedy bedziecie gotowi, nie czekajcie na mnie, tylko ruszajcie do Krondoru. - Rozejrzal sie po okolicy. - Do zachodu slonca zostalo jeszcze ze cztery godziny i chce, abyscie przed rozbiciem obozu pokonali jeszcze z dziesiec mil. -Tak jest, panie sierzancie. Erik dosiadl konia i ruszyl we wskazanym mu wczesniej kierunku, by odszukac Greylocka. Jadac, korzystal z mapy. -Witaj, Owenie - odezwal sie, znalazlszy poszukiwanego. -Witaj, Eriku. Jestescie gotowi do wymarszu? -Chlopcy wlasnie przygotowuja sie do drogi - odpowiedzial mlodzieniec, zeskakujac z konia. - Kaprale wydaja ostatnie rozkazy i za kilka minut kolumna ruszy. - Usiadl ciezko na poboczu drogi. - Mysle, ze zrobilismy tu juz wszystko, co bylo mozna. -Owszem, to koniec szkolenia - przyznal Greylock, puszczajac konia na trawe i siadajac obok Erika. - Kiedy zjawimy sie tu ponownie, sprawa bedzie powazna. -Dalbym nie wiem co, za jeszcze jeden tydzien... - mruknal Erik. - Tylko tydzien, by lepiej ich wyszkolic. -I tak dokonales cudu - odparl Greylock. - Mowiac prawde, nigdy nie spodziewalbym sie, ze ktos potrafi ich tak wyszkolic... Nawet Calis i Bobby nie zrobiliby tego lepiej. -Dzieki za uznanie - odrzekl Erik. - Ale obawiam sie, ze to nie dosyc... -Nie ty jeden tak myslisz, mlodziencze. -Czy Lord William powiedzial ci, co mamy robic? -Owszem... - odpowiedzial Greylock. Kiwnal glowa w strone drogi. - No, przynajmniej po czesci. Ale reszty mozna sie domyslic. -Bedziemy musieli oddac Krondor, prawda? -Najpewniej tak - odpowiedzial Greylock. - Sam widziales, co dzieje sie z miastami, ktore nie poddaly sie Szmaragdowym... ale musimy zatrzymac ich pod murami Krondoru jak najdluzej, by nie dotarli do tych gor za wczesnie. Erik podniosl glowe i spojrzal na blekitne niebo pokryte niklymi pasemkami przejrzystych, bialych chmur. -Jak la pogoda sie utrzyma, to moze byc dlugie lato... -Wiem - westchnal Owen. - Ksiaze Patrick ma kilku magow, ktorzy staraja sie cos z tym zrobic... ale na razie bez powodzenia. Lato bedzie dlugie. -Wciaz mysle o tych magach -* mruknal mlodzieniec. - Krolowa sie nie krepuje i wykorzystuje ich na calego. Dlaczego my nie? -No... - usmiechnal sie Owen - mamy chyba dla nich kilka niemilych niespodzianek. A pamietasz, co mowil Nakor o tym, dlaczego lepiej nie korzystac z uslug magow podczas wojny? Ciagle to powtarzal. -Owszem - parsknal smiechem Erik. - Pamietam. Jeden mag rzuca zaklecie, drugi wali wen przeciwzakleciem, potem trzeci stara sie pomoc pierwszemu, a czwarty drugiemu, a gdy oni tak sie zabawiaja, przychodzi niewyszkolony rekrut i bez wysilku scina wszystkich zwyklym, tanim mieczem. - Wypowiedz ilustrowal udanym nasladownictwem glosu i mimiki Isalanczyka. -Doskonale go parodiujesz - rozesmial sie Greylock. -Sek w tym - Erik wzruszyl ramionami - ze jezeli nie zrobimy czegos, by przeciwdzialac magom tej Szmaragdowej suki, to bedziemy w bardzo niekorzystnej sytuacji. -Aaach! - Greylock wstal, bolesnie stekajac. - Robie sie juz za stary na to, by tak sie wloczyc konno po kraju. - Podszedl do pasacego sie na poboczu drogi konia, nasladujac sztywny krok starego czlowieka. Erik nie mogl sie powstrzymac, zeby sie nie rozesmiac. Greylock siegnal po wodze i wlozyl stope w strzemie. Znalazlszy sie w siodle, spojrzal z gory na mlodzienca. -Coraz czesciej przemawiasz jak General Rycerstwa, a nie jak starszy sierzant. Nie zadawaj tych pytan w poblizu Ksiecia... bo doczekasz sie awansu. -Innymi slowy - rozesmial sie Erik - radzisz mi, bym trzymal jezyk za zebami. -Jak powiedzialem - ciagnal Greylock - jestem pewien, ze ksiaze ma dla Szmaragdowych kilka niemilych niespodzianek. Mlodzieniec dosiadl konia. -Zobaczymy sie, gdy razem z ludzmi znajdziemy sie w miescie. -Dobrze. A, jeszcze jedno. -Co znowu? -Juz niedlugo wszyscy miejscowi dowodcy pod pozorem swietowania Banapisa zostana wezwani przez ksiecia na omowienie ostatnich wiadomosci... ale obaj wiemy, o co naprawde chodzi. To jednak oznacza, ze w miescie pojawi sie de Beswick. -Bede uwazal. -To dobrze. Swieta w Krondorze przebiegaja nieco inaczej niz te, do ktorych przywykles... Erik kiwnal glowa. Od wstapienia na ksiazeca sluzbe ani razu nie uczestniczyl w obchodach Swieta Banapisa. Nigdy nie widzial, jak w Krondorze obchodzi sie Letnie Przesilenie. -Postaram sie nie stracic glowy... Myslal o tym wszystkim, jadac do miejsca, gdzie powinien natknac sie na swoich zolnierzy. Od dnia, w ktorym wyprowadzil ludzi w gory, nie spotkal juz de Beswicka. Nie wykluczal mozliwosci, ze butny panek jest jednym z agentow Mathildy von Darkmoor. Nawet gdyby nim nie byl, Erik mial cztery powody, dla ktorych postanowil miec tego czlowieka na oku. Mlody sierzant stal sztywno w glebi komnaty, gdzie byl jedynym nie utytulowanym czlonkiem narady. Calis i Owen - poza nimi nikogo nie znal tu dobrze - stali pod przeciwlegla sciana z Konetablem Williamem, Diukiem Krondoru i Ksieciem. Trzej ostatni byli z kolei jedynymi, ktorych w ogole rozpoznawal. Innych widywal niekiedy przy rozmaitych okazjach - byli czlonkami ksiazecego dworu, oficerami palacowej gwardii i miejscowymi arystokratami. Z czescia osob mial juz okazje zamienic kilka slow, innych nie znal w ogole. Wiedzial, ze mniej wiecej za godzine narada sie skonczy i zdola znalezc chwilke dla siebie, a potem bedzie musial wrocic po rozkazy, ktore - tego byl pewien - juz na niego czekaly. Patrick wstal od stolu. - Lordowie... panowie... Rad jestem, widzac was wszystkich. Dokladne informacje i rozkazy otrzymacie w swoich grupach. Nie jest juz sekretem, ze zmierza ku nam wroga armia i kilka ostatnich miesiecy spedzilem na przygotowaniach. Niektorzy z was wiedza o tym wiecej niz inni, ale ze wzgledu na racje stanu i bezpieczenstwo panstwowe rozkazuje wam, byscie miedzy soba nie omawiali niczego ani nie wymieniali sie informacjami. Zalozcie, po prostu, ze kazdy z waszych sasiadow wie tyle, ile wy, ani wiecej, ani mniej... nie moze wiec powiedziec wam niczego ponad to, co juz wiecie... nie zadawajcie pytan. Widac bylo, ze slowa Ksiecia nie poszly w smak czesci obecnych, ale nikt sie nie odezwal. Tylko kilku rozejrzalo sie dookola, przypatrujac sie reakcji pozostalych. -A teraz omowmy sytuacje ogolna, czyli to, o czym powinniscie wiedziec przed rozpoczeciem dzialan i pierwszych utarczek. - Ksiaze skinal dlonia i dwu giermkow rozsunelo wielkie, zakrywajace sciane plotno. Ukazala sie wielka mapa Zachodnich Dziedzin od Dalekich Wybrzezy az po Krzyz Malaka. Wzial ze stolu dlugi wskaznik. - Spodziewamy sie, ze tutaj - pokazal Ciesniny Mroku - w przyszlym tygodniu pokaze sie nieprzyjacielska flota. Kilku szlachcicow wymienilo polglosem jakies uwagi, reszta obecnych zachowala jednak milczenie. -Zanim dotra tutaj - Patrick dotknal wskaznikiem punktu polozonego na polnoc od Kranca Ziemi - musimy armie wyprowadzic w pole. Dlatego tez najblizszy tydzien przed Swietem Banapisa spedzicie na spotkaniach, przygotowaniach rozkazow i szykowaniu sie do wymarszu. Samo swieto bedziemy obchodzic w miescie, jakby nic sie nie dzialo - nie mozemy niepokoic ludnosci, choc i tak wsrod pospolstwa krazy juz mnostwo plotek. Lordzie Jamesie? -Moi agenci caly czas kreca sie po miescie i to oni rozpowszechniaja te plotki - odparl Diuk Krondoru. - Nie probujemy zaprzeczyc temu, ze nad miastem zawisla grozba wybuchu wojny, staramy sie jednak wywolac wrazenie, ze nieprzyjaciel nadciaga od strony Kesh. Poniewaz Krondor nie widzial keshanskiego zolnierza od dobrych dwustu lat, wszyscy bardziej sie niepokoja mozliwoscia podniesienia podatkow i wstrzymania handlu z Landreth i Shamata niz czymkolwiek innym. Ale to sie szybko zmieni. -Twarz Jamesa nagle sposepniala. - Kiedy statki z Wolnych Miast i Dalekiego Wybrzeza nie zjawia sie w pore, z dokow rozejda sie wiesci, ze nadciaga cos od Zachodu. A kiedy tak sie stanie, bedziemy musieli zamknac bramy Krondoru. -Oglosicie, panie, Wojenne Prawo? - spytal jeden ze szlachty. -Tak - odpowiedzial ksiaze Patrick. -Zbliza sie do nas niebezpieczny wrog, znacznie grozniejszy, niz mozecie to sobie wyobrazic - odezwal sie znow James. - Pod koniec tygodnia, kiedy skonczymy nasze spotkania, bedziecie wiedzieli o nim wiecej, a do tej pory prosze, byscie uwierzyli mi na slowo: nigdy przedtem Krondor nie stawal w obliczu rownie wielkiego zagrozenia. Oglosimy godzine policyjna i w miare moznosci postaramy sie ewakuowac miasto, zanim zamknie sie pierscien oblezenia. Ale po wyladowaniu nieprzyjaciol na naszych brzegach, bramy zostana zamkniete... i Krondor przeksztalci sie w twierdze. -Utrzymamy sie? - spytal jeden ze szlachty. - Jak z pomoca ze Wschodu? -Prosze o cisze - podniosl dlon Patrick. - Jak powiedzialem, dowiecie sie tylko tego, co musicie wiedziec. A wy okazecie posluszenstwo. - Przemowil tonem, ktory jasno dal wszystkim do zrozumienia, ze zadnych sporow na ten temat nie bedzie. Byc moze czesc obecnych poczula sie urazona, wszyscy jednak dobrze to ukryli. -Ustalmy zatem strukture dowodzenia - odezwal sie Konetabl William. - Po pierwsze, z rozkazu Krola, Konetabl William staje sie z ta chwila dowodca Armii Zachodu - podniosl trzymany w dloni dokument. Kilku arystokratow zrobilo nieco zdziwione miny, nikt jednak nie byl zaskoczony. Wedle tradycji Konetabl Krondoru nie ustepowal Diukowi i bywalo, ze Diuk Krondoru dzierzyl obie godnosci. - Kapitan Calis - William wyciagnal dlon, wskazujac na polelfa - zostaje mianowany Generalem Rycerstwa calego Krolestwa. - Patrick podniosl kolejny dokument. Trwalo chwile, zanim znaczenie tej wypowiedzi, dotarlo do zebranych, a potem kilku z nich oslupialo. Erik tez byl zdumiony. Mianowanie Calisa Generalem Rycerstwa Zachodu oznaczaloby, ze bedzie zastepca wodza sil Ksiestwa. Ale wyniesienie go do godnosci Generala Rycerstwa Krolestwa oznaczalo, ze od tej chwili mial ustepowac jedynie Konetablowi Williamowi i stawialo go ponad kazdym z Diukow. -Wole, by, jak przedtem, tytulowano mnie kapitanem - odezwal sie Calis. - A oto moj zastepca... starszy sierzant Erik von Darkmoor - dodal, wskazujac mlodzienca. - Pomimo jego niskiej rangi, zechciejcie panowie, pod moja nieobecnosc, traktowac go jak mnie samego... i sluchac, jakbyscie mnie sluchali. Slowa te wywolaly pomruk niecheci i oburzenia. Patrick, nie tracac czasu, trzasnal wskaznikiem w stol, ucinajac gwar. Przez chwile panowala cisza, a potem Ksiaze przemowil zimnym glosem. -Erik von Darkmoor dowodzi wydzielona jednostka Generala Calisa, ktora bedzie dzialala poza strukturami Armii Zachodu. Pozwolcie, ze wam cos wyjasnie: za kazdym razem, kiedy staniecie w obliczu sytuacji, w ktorej bedziecie musieli wykonac rozkazy oficera owej wydzielonej jednostki, macie mu okazac posluszenstwo, tak jakby owe rozkazy pochodzily bezposrednio od Korony. Czy to dla was dostatecznie jasne? -Tak jest, Wasza Wysokosc - huknelo kilkanascie glosow. -To, co powiedzialem wczesniej, dotyczy tez jednostek Dowodztwa Sil Wydzielonych, pozostajacych pod komenda Lorda Calisa, Krondorskich Krolewskich Tropicielow i innych jednostek posilkowych. Zanim wrocicie do swoich oddzialow, dostaniecie liste wszystkich jednostek. Erik popatrzyl na otaczajace go twarze. Kilku Diukow kiepsko ukrywalo fakt, ze rozkazy bardzo im sie nie podobaly. Patrick ponownie trzasnal wskaznikiem w stol. -Moi Lordowie! - odezwal sie spokojnie, choc widac bylo, ze z trudem hamuje gniew. - Kiedy wszystko dobiegnie konca - powiedzial to nieco ciszej - zrozumiecie, dlaczego konieczne bylo stworzenie wydzielonych jednostek, dzialajacych poza tradycyjnymi strukturami Armii Zachodu. Nie musze wam tez chyba przypominac nauki, wyniesionej z Wojen Rozdarcia Swiatow, ze jednolite dowodztwo jest niezbednym warunkiem sukcesu. Mam tylko jednego Konetabla i jemu zostawiam kwestie rozmieszczenia oddzialow, zostajacych pod jego komenda. W tym momencie wszedl mu w slowo William, niczym aktor ponaglony przez inspicjenta: -Panowie, do utworzenia linii obronnych wokol miasta uzyjemy wiekszosci waszych zolnierzy. Ci z was, ktorzy dowodza pobliskimi garnizonami, wroca do nich nastepnego dnia po Banapisie. Komendanci bardziej odleglych jednostek powinni sie spodziewac, ze ich oddzialy zostaly przydzielone do Garnizonu Stolecznego i oddane pod moje dowodztwo. Kilku z was otrzyma propozycje zgloszenia sie na ochotnika do szczegolnie niebezpiecznych zadan. Ponownie ostrzegam, by nie rozmawiac z nikim o tym, czego dowiecie sie w ciagu najblizszego tygodnia. Wrog jest podstepny i zdolal podeslac nam wielu agentow... moga oni znajdowac sie wsrod waszych ludzi. A teraz mozecie sie rozejsc. Macie wolne... dopoki nie zostaniecie wezwani po kolei. Erik patrzyl, jak krondorscy wielmoze i Lordowie z Zachodnich Dziedzin wychodza z komnaty. Wielu z nich ze zlosci zagryzalo wargi i wasy. -No... poszlo lepiej, niz sie spodziewalem - odezwal sie Patrick, kiedy w komnacie zostali tylko on sam, William, James, Calis, Erik i kilku dworzan. Na twarzy Ravensburczyka odmalowalo sie tak widoczne zdumienie, ze Calis musial mu rzecz wyjasnic: - Znaczy... nie doszlo do otwartego buntu. -Do ostatniej chwili krylismy przed nimi - zasmial sie William - fakt, ze beda odeslani do dowodzenia jednostkami drugiego rzutu... ale dluzej juz nie moglismy zwlekac. -Chyba nie do konca rozumiem... - odezwal sie Erik. -I tak wlasnie byc powinno - ucial Calis. - Czy moge odejsc? - zwrocil sie z pytaniem do ksiecia. -Owszem... i lepiej sie pospiesz. Ravensburczyk zerknal pytajaco na Williama. - Misja specjalna - wyjasnil Konetabl. Erik przywykl do misji specjalnych Calisa, od czasu, kiedy zostal u niego sierzantem szefem. Zapomnial wiec o ciekawosci. - Tak jest, sir. -Dla ciebie tez sie znajdzie robota, mosci starszy sierzancie - powiedzial William. - Ale nie zaczniemy, dopoki nie uporam sie z tymi panami, ktorzy tacy rozjuszeni wyszli stad przed momentem. Reszte wieczoru masz wolna i dobrze wypocznij. Zaczniesz jutro w poludnie i az do Banapisa bedziesz tyral od switu do zmierzchu. -Tak jest, sir - odpowiedzial Erik. - To wszystko? -Na razie tak, ale zastanow sie, ktorzy z ostatnio szkolonych ludzi mogliby najlepiej spisac sie w gorach. Jutro w poludnie chce miec na biurku liste najlepszych piecdziesieciu. -Tak jest, sir. -Trzystu najlepiej przez ciebie wyszkolonych wysylam jutro o swicie pod wodza Colwina i Jadowa Shati. Wieksza czesc twego oddzialu wyjdzie malymi grupkami jeszcze w tym tygodniu. Jutro w poludnie dowiesz sie wiecej. Az do tej pory jestes wolny. Erik zasalutowal i opuscil komnate, pozegnawszy sie z Ksieciem, Diukiem i innymi. Pospieszyl do swojej kwatery i usiadl nad lista ludzi, z ktorymi niedawno wrocil z pogorza. W pierwszej chwili pomyslal, ze nie da sobie rady. Imiona i nazwiska nic dlan nie znaczyly - jak ma wybrac piecdziesieciu majacych tylko nieco wieksze niz inni szanse na przezycie w gorach? Potem zatrzymal wzrok na nazwisku Reardon. Zapamietal tego czleka dlatego, ze rzucil zabawna uwage w trudnej chwili, kiedy czesc ludzi zaczela sie poddawac. Wszyscy wokol parskneli smiechem, napiecie wyraznie sie zmniejszylo i jakos uporali sie z wyznaczonym im przez Erika zadaniem. Przywolal wizerunek twarzy Reardona, a potem zaczal wspominac ludzi, ktorzy mu wtedy towarzyszyli. Wiec Reardon, pieciu kompanow z jego druzyny... a potem przypomnial sobie twarze zolnierzy z innej druzyny. Po kilku chwilach zanotowal nazwiska kilkunastu ludzi. Po godzinie mial juz liste piecdziesieciu zuchow odpowiednich do niezwyklej sluzby w gorach. W nieco lepszym nastroju zaszedl do lazni, gdzie znalazl kapiacych sie kilkunastu wolnych po sluzbie wojakow. Biorac kapiel, przysluchiwal sie ploteczkom i skonczywszy z myciem, byl juz pewien, ze zolnierze pelni sa najrozniejszych domyslow i przeczuwaja nadciagajacy konflikt. Wlozyl czysta bielizne i ruszyl spiesznie do oberzy Pod Zlamana Tarcza. Ruch byl spory, ale w najmniejszym stopniu nie powstrzymalo to Kitty od przeskoczenia przez szynkwas i rzuceniu mu sie w ramiona. Erik parsknal smiechem, a gdy zostal serdecznie i dokladnie wycalowany, odezwal sie z udana surowoscia w glosie: - Kobieto, przestan! Czy chcesz, by ci wszyscy ludzie wzieli cie za osobe pozbawiona wstydu i moralnosci? -A kogo obchodza ich robaczywe mysli? - zdziwila sie Kitty. Kilku gosci, stojacych obok przy barze, rozesmialo sie, uslyszawszy te uwage. -Mnie z pewnoscia nie, kochaniutka - odezwala sie jedna z dziwek oplacanych przez Diuka Jamesa. -Jak ci sie wiodlo? - spytal Erik. Kitty uszczypnela go w policzek. - Bylam sama... Ile masz czasu, zanim bedziesz musial wrocic do palacu? -Ha! - napuszyl sie Erik. - Mam tam byc dopiero jutro w poludnie. Dziewczyna prawie pisnela z uciechy. - Ja mialam ranna zmiane, wiec koncze za dwie godziny. Ty tymczasem cos zjedz... ale nie upij sie z tymi twoimi paskudnymi kompanami z koszar, bo mam potem dla ciebie pewne zajecie... Erik zaczerwienil sie, a jego zaklopotanie wzmoglo i to, ze stojacy nieopodal wojacy, uslyszawszy ostatnie zdanie Kitty, parskneli rubasznym smiechem. Zaraz potem przeszedl w odlegly rog sali glownej, gdzie siedzieli sierzant Alfred i inni ludzie z jego oddzialu. Przystawil do stolu najblizsze krzeslo, a jedna z dziewek sluzebnych pospiesznie przyniosla dzban piwa i czysty kufel. Napelniwszy wszystkie kufle, zostawila wojakow samych. -Czemu jestescie tacy trzezwi? - spytal Erik. -Rozkazy - odparl zwiezle Alfred. -Ruszamy jutro o swicie - dodal inny zolnierz, dawny mieszkaniec Rodez o imieniu Miguel. -No tak... - skwitowal to Ravensburczyk, pociagnawszy duzy lyk piwa. -Zaczyna sie - mruknal Alfred. Pozostali pokiwali tylko glowami. -Nie... to wszystko zaczelo sie dawno temu - rzekl Erik, ktory byl jedynym czlekiem w izbie, majacym za soba podroz do Novindusa pod komenda Orla. Spojrzal w dal, a potem powiodl wzrokiem po twarzach towarzyszy. - Ale teraz przyszlo do nas... Kitty ulozyla sie wygodnie w zgieciu lokcia Erika. - Nie moge zniesc mysli o tym, ze jutro wyjezdzasz. -Wiem - odpowiedzial Erik. -Cos sie stalo? -Dlaczego uwazasz, ze cos sie stalo? Oboje lezeli na lozku w jej pokoiku. Erik dalby wiele za to, by stac go bylo na wynajecie pokoju na miare jej marzen, ale spedzil dziecinstwo na podobnym do tego stryszku. Zapachy siana, skory, koni i zelaza nie byly mu niemile, przeciwnie - przywodzily mu na mysl szczesliwe szczeniece lata w Darkmoor. -Znam cie, Eriku. Cos cie gryzie. Erik dokladnie rozwazyl to, co jej powiedziec. - Wiesz, jak sie wydostac z miasta? - spytal w koncu. -Chodzi ci o brame? - spytala zartobliwie. -Nie, mam na mysli wyjscie z miasta po zamknieciu bram. Czy zdolalabys sie jakos wymknac na zewnatrz? Kitty uniosla sie na lokciu i spojrzala na ukochanego z gory. - Dlaczego pytasz? -Po prostu odpowiedz mi na pytanie: dalabys rade? - Bez natkniecia sie na Szydercow? Nie. Erik przez chwile dobieral slowa. To, co zamierzal jej powiedziec, graniczylo ze zdrada i z pewnoscia bylo okazaniem nieposluszenstwa rozkazom. - Musze cie o cos poprosic. -Zrobie wszystko, co zechcesz. -W przyszlym tygodniu, kiedy Swieto Banapisa dobiegnie konca... -Tak... - ponaglila go. -Wydostan sie z miasta. Wyjdz razem z wiesniakami wracajacymi do pobliskich wiosek. -Co takiego? - zachnela sie ze zdumieniem. -Nie moge ci nic powiedziec... ale nie chce, zebys po Banapisie zostala w Krondorze. -Czy ktos zabronil ci o tym mowic? O co chodzi? -Diuk James niewatpliwie ma swoich agentow w kazdej bramie i podejrzewam, ze poza wypatrywaniem agentow nieprzyjaciela maja oni rozkazy, by cie zatrzymac... nie tylko zreszta ciebie, ale i wszystkich, ktorych zmuszono do sluzby u niego. Banapis to najlepsza szansa, aby uciec z miasta... bedzie duze zamieszanie. -Ale dlaczego chcesz, bym opuscila Krondor? -Bo jezeli zostaniesz, nie wiem, czy uda ci sie przezyc... Nic wiecej nie moge powiedziec. -Przerazasz mnie... Erik po raz pierwszy uslyszal, ze Kitty czegos sie boi. Jej slowa mialy swoja wage. -Powinnas sie bac. Tego, o czym nie wolno mi mowic, powinnas sie bac bardziej niz dlugich rak Diuka Jamesa. Wydostan sie z miasta, udaj sie do majatku Roo i tam zostan. Ja tymczasem umowie sie z nim, by jakos przewiozl cie na Wschod. I nie rozmawiaj z nikim o tym, co ci powiedzialem. -A co ty bedziesz robil, gdy ja ukryje sie na Wschodzie? -Ruszam na wojne. Erik poczul, ze dziewczyna przytula sie don rozpaczliwie. Na piers spadly mu gorace lzy. -Juz sie nie zobaczymy, prawda? -Nie wiem, najmilsza - odpowiedzial, calujac ja w policzek i gladzac jej wlosy. - Jezeli nawet tak sie stanie, to nie dlatego, ze nie bede probowal cie odnalezc. Dziewczyna oddala mu pocalunek. -Chcialabym zapomniec o tym, co mi powiedziales. -Mozesz zapomniec... do Swieta Banapisa. -Do Swieta Banapisa... Rozdzial 12 SWIETO LETNIEGO PRZESILENIA Roo wyciagnal reke przed siebie. -Zupelnie inaczej niz w Ravensburgu, prawda? -Nie da sie zaprzeczyc - przyznal Erik. Dziedziniec przed palacem wypelniony byl szczelnie tlumem szlachty, czekajacej na tradycyjne rozpoczecie Swieta Banapisa. Erik rozejrzal sie dookola z mieszanymi uczuciami: Swieto Letniego Przesilenia bylo uwazane za najszczesliwszy dzien roku. Dzien, kiedy kazdemu mieszkancowi Krolestwa przybywal rok zycia, poswiecano zawsze na pijatyke, gre w kosci i karty, odwiedzanie domow rozpusty, tance i to, co ludzie zwykli uwazac za rozrywke. Sluzbie dawano po poludniu wolne, a gdy na dziedzincu poustawiano stoly dla szlachty, czeladz mogla wziac udzial w uczcie lub ruszyc do miasta, by zajac sie hulankami wedle wlasnego upodobania. W Ravensburgu sprawy toczyly sie znacznie prosciej. Sluzba pracowala w nocy i rano nad przygotowaniem uczty, a w poludnie znaczniejsi obywatele miasta, radni i czlonkowie miejscowej Gildii Ogrodnikow i Winiarzy wychodzili z ratusza, by wszystkim dac sygnal do rozpoczecia swieta. Wszystko tego dnia bylo za darmo - co oznaczalo, ze bogatsi dzielili sie z ubozszymi. Na wspolny stol kazdy przynosil, co mial, i w poludnie zaczynala sie uczta. Tutaj zas byli sluzacy, ktorzy nie brali udzialu w swiecie, dopoki ksiaze i jego rodzina nie wycofali sie na noc do swoich komnat. Niektorzy mogli wyjsc nieco wczesniej, ale musieli wrocic i zastapic innych - niezaleznie od tradycji w rozmaitych czesciach Krolestwa, rodzina panujaca nie mogla zostac bez sluzby. Jako czlowiek nalezacy do tych, co przekazywali i mieli wcielac w zycie rozkazy, Erik wiedzial, ze zolnierzom nakazano ograniczyc hulanki, a kazdy, kto wroci do koszar pijany, otrzyma nastepnego dnia karna sluzbe. W zwyklych warunkach nie powstrzymaloby to niektorych mlodzikow, rozeszly sie jednak wiesci, ze tym razem karna sluzba bedzie polegala na dwudziestoczterogodzinnej harowce obok skazancow przy budowie nowego falochronu w porcie. Wszystko to razem wisialo ciemna chmura na horyzoncie skadinad niezlego nastroju Erika. Gdzies tam, w glebi jego umyslu, tkwila natretna mysl o nadciagajacej wojnie i denerwowal sie, kiedy wspominal, ze Kitty bedzie probowala uciec z miasta. Przez caly czas walczyl ze swoim sumieniem. Wiedzial, ze powinien byl pojsc prosto do Diuka Jamesa i poprosic go o odeslanie Kitty z miasta, obawial sie jednak, ze odmowna odpowiedz zmusilaby go do jawnego okazania nieposluszenstwa. Tlumaczyl sie sam przed soba, ze poniewaz James bezposrednio nie zabronil dziewczynie opuszczenia miasta, to w zasadzie nikt nie lamal rozkazu... w glebi ducha przyznawal jednak, ze postepuje wbrew umowie, jaka Kitty zawarla z Lordem Jamesem. Z drugiej strony nic go powyzsze skrupuly nie obchodzily. Bezpieczenstwo dziewczyny bylo dlan najwazniejsza sprawa, obok bezpieczenstwa jego matki i jej meza, Nathana. Gdy Roo przemyci Kitty na Wschod, dziewczyna przekaze list Erika do Ravensburga. W tym liscie prosil Nathana, by ten zabral Freide na Wschod. Mlodzieniec zdawal sobie sprawe z tego, ze jezeli padnie Krolestwo, zaden zakatek Midkemii nie bedzie bezpieczny. Wiedzial tez jednak, ze walki dotra prawdopodobnie do Darkmoor i nawet jezeli Krolestwo odniesie ostateczne zwyciestwo, to Ravensburg i tak zostanie spustoszony. A sam widzial, co najezdzcy robia ze zdobytymi grodami. -O co chodzi? - uslyszal pytanie Roo. -Pozwol na strone... - poprosil, znizajac glos. Roo dal znak Karli, ze zostaje na razie z Erikiem, i zona wyrazila zgode kiwnieciem glowy. Dzieci byly czysciutkie, zachowywaly sie wzorowo, nie przynoszac wstydu Roo, ktory z kilkunastoma najznaczniejszymi kupcami zostal zaproszony wraz z grupa szlachty, by towarzyszyc ksieciu na prywatnym przyjeciu poprzedzajacym uczte ogolna. Erik zauwazyl, ze Sylvii Esterbrook nadskakuje Duncan Avery, i zaczal sie zastanawiac, czy przypadkiem przyjaciel nie poprosil znudzonego kuzyna, by zajal sie dziewczyna, zeby Karli pozbyla sie wszelkich podejrzen. -O co chodzi? - zapytal Roo. -Hm... - zaczal Erik. - Widze, ze zaprosiles Helen Jacoby i jej dzieci. -Owszem. Sam nie wiem, jak to sie stalo, ale zajmowanie sie nimi weszlo mi w nawyk. - Usmiechnal sie szeroko. - Helen to wspaniala kobieta... i obie z Karli bardzo sie zaprzyjaznily. A dzieci za soba przepadaja... Ale dosc o tym. Powiedz mi, o co ci chodzi. Nie poprosiles mnie na strone, by pogadac ze mna o Helen Jacoby. Cos cie gryzie. Za dobrze cie znam, Eriku von Darkmoor. Zapomniales, ze jestem twoim najlepszym przyjacielem? Chcesz mnie o cos poprosic. Nigdy, ale to nigdy mnie o nic nie pros... powiedz po prostu, co mam zrobic. -Chce, bys ukryl Kitty - rzekl mlodzieniec cicho. Roo zmruzyl oczy i bystro spojrzal w twarz Erika. Mlody kupiec byl - poza czlonkami ksiazecej Rady - najlepiej chyba poinformowana osoba w Krolestwie. Byl jednym z niewielu pozostalych przy zyciu czlonkow pierwszej wyprawy Calisa na Novindus i widzial, do czego zdolni sa Szmaragdowi. Wiedzial o przygotowaniach do zblizajacej sie wojny, poniewaz rozmaite nalezace don kompanie i spolki robily wiecej interesow z Korona, niz wszystkie inne razem wziete towarzystwa kupieckie w Krondorze. Dosc dokladnie mogl ocenic rodzaj i rozmiar przygotowan, poniewaz to jego pojazdy rozwozily bron i zapasy zywnosci po calym Ksiestwie. Wiedzial takze o roli i pracy Kitty w wywiadzie Diuka, orientowal sie tez, kim byla przedtem. Wiedzial rowniez, czym moze sie skonczyc proba ucieczki spod "opieki" Diuka Krondoru czy chocby tylko pomoc w takiej probie. Wahal sie jednak bardzo krotko. -Zrobione. Erik poczul ogromna ulge, tak wielka, ze w kacikach oczu zebraly mu sie lzy. -Dziekuje ci - szepnal, usilujac wziac sie w garsc. -Kiedy chcesz ja wyprawic z miasta? Przed udzieleniem odpowiedzi, Erik rozejrzal sie dookola. - O zmierzchu. Zalatwilem jej kilka sztuk odziezy i peruke. Kitty wmiesza sie w tlum wiesniakow opuszczajacych miasto i wracajacych do pobliskich wiosek. Zostawilem jej pieniadze i konia w oberzy Pod Milczacym Kogutem niedaleko Essford. Oberzyscie powiedzialem, ze dziewczyna jest corka bogatego kupca, ktora ogarnieta miloscia do prostego zolnierza - znaczy mnie - ucieka z domu. Dostal w lape dostatecznie duzo, by nie zadawac pytan. Roo usmiechnal sie szeroko. Przed dwoma laty pozyczyl od Erika pieniadze na rozruch interesu. Niewielka stosunkowo sumka zwrocila sie Erikowi tysiackrotnie. -Nareszcie znalazles uzytek dla pieniedzy, jakie dla ciebie zarobilem, co? -Owszem - mlodzieniec usmiechnal sie smetnie. -No... mam nadzieje, ze nie zaplaciles mu za duzo. To jedna z moich oberzy i gdybys powiedzial mi wczesniej, mialbys wszystko za darmo. -Czy jest w Krondorze cos, co nie nalezy do ciebie? - rozesmial sie Erik. Roo spojrzal w kat, gdzie Sylvia wlasnie zanosila sie smiechem, uslyszawszy jakas zabawna odpowiedz Duncana. -A owszem, przykro mi to przyznac, ale jest. Te uwage Erik postanowil zignorowac. - Kiedy wyjezdzasz do swego majatku? - spytal. -Jutro. W tej oberzy Kitty niech spedzi tylko jedna noc. Jutro moze zjawic sie u mnie w domu. Dam jej zajecie w kuchni. Powiem Karli i sluzbie, ze odwdzieczam sie jej za dawna przysluge. - Przez chwile myslal o calej sprawie. - Wymysle jakas historie o tym, ze pracowala w jednej z moich oberzy. Pozniej sie zastanowie, w ktorej to mialo byc i za co musze sie jej odwdzieczyc. - Znizyl glos. - Ale Karli powiem prawde... ona uwielbia romansowe historie. -Rob, co uznasz za sluszne - machnal dlonia Erik. - I raz jeszcze ci dziekuje. -Ot, dalbys spokoj - odparl przyjaciel. - Wrocmy lepiej do towarzystwa i oddajmy sie przyjemnosciom. Zakladam, ze idziesz prosto Pod Zlamana Tarcze? -Jak tylko bede mogl stad zniknac, tak by nie urazic gospodarza - usmiechnal sie Erik. - Jak nie spedze Banapisa z Kitty, to ludzie moga zaczac cos podejrzewac. I nagle Roo olsnil dosc prosty i oczywisty pomysl. - Zabierz ja do swiatyni i wezcie slub. Jezeli nawet James cos zweszy, nie moze miec do ciebie pretensji o to, ze zechcesz ocalic zone z nieuchronnej rzezi! Erik zdebial. - Malzenstwo? - Spojrzal na przyjaciela wzrokiem, jakim byk patrzy na kupca wolowiny. - Nigdy o tym nie myslalem... Roo zmruzyl oczy. - Za dlugo juz zajmujesz sie wojaczka, przyjacielu... Obaj parskneli smiechem, a potem Erik odwrocil sie ku podchodzacej do nich obu Karli. -Zwracam pani malzonka, pani Avery. -Dziekuje - usmiechnela sie Karli. - Dzieci sie nudza. Nie moga wytrzymac tych przemowien, wiec zabieramy je na dziedziniec, by zobaczyly trefnisiow i kuglarzy. -Uwazajcie na wydrwigroszow! - ostrzegl ja Roo. - I niczego nie kupujcie. Zaraz do was dolacze. Erik wiedzial, ze przyjaciel zartuje, Karli zreszta nie wziela sobie mezowskich ostrzezen do serca. Razem z Helen zgarnely dziatwe, pozegnaly sie z malzonka Diuka i wyszly. I nagle Erik i Roo poczuli uklucie strachu - odkryli bowiem obaj, ze stoja przed Lady Gamina. Obaj doskonale wiedzieli, ze malzonka Diuka potrafi czytac w ludzkich sercach i umyslach. Natychmiast tez zrozumieli, iz zdazyla z grubsza zorientowac sie, ze obaj cos knuja. Gamina przystanela na chwilke, spojrzala na nich ze smutkiem i rezygnacja, a potem podeszla blizej. Obaj uklonili sie nisko. -Diuszeso... milo cie zobaczyc, pani. -Nigdy nie umiales klamac, Eriku - skarcila go malzonka Jamesa - nie probuj wiec zwiesc mnie i teraz. A ty nie wodz go na pokuszenie - zwrocila sie do Roo. - Niewielu jest ludzi tak szczerych i uczciwych, jak on. - Spojrzala uwaznie na twarz mlodego zolnierza. - Nigdy z wlasnej woli nie wdzieram sie w mysli innego czlowieka, chyba ze na prosbe mojego meza i w interesie stanu. - Oczy Lady Gaminy wyraznie mowily, ze wszystko to sprawia jej wiele przykrosci. - Niekiedy jednak mysli niektorych ludzi wyrywaja sie na zewnatrz, jakby glosno krzyczeli. Zwykle wiaze sie to z gwaltownymi uczuciami. - Usmiechnela sie lekko. - Coz mial znaczyc ten okrzyk "malzenstwo", Eriku? Erik zaczerwienil sie jak burak. - Ja... eee... chce sie ozenic z Kitty. Gamina przygladala mu sie przez chwile i nagle usmiechnela sie promiennie. - Bardzo ja kochasz, prawda? -Tak. Starsza dama wyciagnela reke i delikatnie poklepala go po policzku. - No to zen sie, mlodziencze... zen sie. Nie wiem, czy zyczenie komus szczescia w nadchodzacych czasach nie jest bezsensowne i jalowe... ale korzystajcie z zycia, poki sie da. - Spojrzala przez ramie w strone, gdzie otoczony przez szlachte stal jej malzonek. - Cieszcie sie mlodoscia, i jezeli wszystko dobrze sie skonczy, strzez zony jak skarbu. Dobrze wiem, jak ciezko jest sluzyc Krolowi. A jeszcze lepiej wiem, jak ciezko jest byc zona kogos, kto sluzy Krolowi. I z tymi slowy odwrocila sie i ruszyla, by stanac u boku meza. Roo zerknal na Erika, ktory kiwnieciem glowy dal mu do zrozumienia, ze obaj powinni juz wyjsc z zatloczonej sali. -Jak myslisz, czy ona wie? - spytal Roo towarzysza, gdy obaj znalezli sie na niemal pustym korytarzu. -Wie - skinal Erik glowa. -Ale nic nie powie? Mlodzieniec wzruszyl ramionami. - Nie sadze, by ze wzgledu na mnie czy ciebie zechciala oklamac meza, ale jezeli jej nie zapyta, to sama niczego mu nie zdradzi. - Mlody sierzant rozmyslal o czyms przez chwile. - Wiesz, jest w niej cos bardzo smutnego... Roo wzruszyl ramionami. - Byc moze. - Spojrzal ku sali biesiadnej. - Lepiej zobacze, co porabia Duncan. -Lepiej zobacz - odparl Erik z sarkazmem. Wiedzial dobrze, ze przyjaciel chce zobaczyc sie z Sylvia. - Ja tez mam kilka spraw do zalatwienia, zanim pojde poszukac Kitty. - Nachylajac sie do ucha przyjaciela, szepnal konspiracyjnie: - Dzieki, stary. Powiem jej, by jutro poszla do was. -Za miesiac, kiedy ruszymy na wschod, przebiore ja za sluzaca - odpowiedzial rowniez szeptem Roo. -Czy to nie bedzie za pozno? -Jezeli sprobuje wczesniej, Diuk niechybnie kaze mnie zamknac. - Roo uscisnal dlon przyjaciela i wrocil do sali przyjec. Erik ruszyl do swojej kwatery, postanowil bowiem zdjac sluzbowa czarna kurtke ze Szkarlatnym Orlem i zalozyc na swieto zwykla odziez cywilna. Dotarlszy na miejsce, rozpial guziki kurtki i wtedy jego spojrzenie padlo na czerwonego ptaka, wyszytego na piersi. Co tez Calis porabia podczas tego swieta? -Tam! - wskazal Calis. Anthony zamknal oczy i wypowiedzial cicho kilka sylab. Powietrze wokol nich zamigotalo. Wygladalo to tak, jakby przestrzen wokol nich zagiela sie i skurczyla, a potem nagle pojawily sie przed nimi soczewki, w ktorych ujrzeli przeplywajaca przez Ciesniny Mroku flote Szmaragdowej Krolowej. Stary mag zaczerpnal tchu. - To chyba najbardziej uzyteczne zaklecie, jakiego sie nauczylem. Zamyka powietrze w sferycznych soczewkach, by wzmocnic strumien swiatla. To bardzo pasywna magia i Pantathianie nie powinni jej wyczuc, chyba ze cos ich zaniepokoi. Obaj stali na szczycie gory, z ktorej mieli doskonaly widok na ciesniny - byla to najbardziej na poludnie wysunieta iglica Szarych Wiez. -Siadaj - polecil Calis. - Braknie ci tchu. -To wplyw wysokosci - steknal Anthony. - I wieku - dodal, siadajac. - Spojrzal w strone wschodzacego slonca. - I tego, ze z samego rana zmuszono mnie do tej piekielnej wspinaczki. Nie myslalem, ze tak trudno bedzie sie tu dostac. Anthony byl szczuplym mezczyzna, ktory zblizal sie do szescdziesiatki. Wsrod jego jasnych niegdys wlosow bylo juz sporo siwych nitek, choc nie mial prawie zmarszczek na twarzy. Odetchnal gleboko raz i drugi, a potem rzekl: - Kiedys potrafilbym sie tu wspiac bez najmniejszej zadyszki. Calis usmiechnal sie przekornie i spojrzal koso na starego przyjaciela. - Czy ty troche nie przesadzasz? Poludniowa Przelecz lezy dobre trzy tysiace stop nizej niz ten szczyt. Watpie, czy kiedykolwiek byles choc w przyblizeniu tak wysoko. -Niech ci bedzie... przesadzam. - Szwagier Diuka Crydee polozyl sie na plecach, ukladajac sie najwygodniej, jak tylko to bylo mozliwe. - Jestem za bardzo zmordowany, by sie gapic. Co tam widzisz? -Straz przednia przebila sie juz przez ciesniny i uformowala wachlarz bojowy. Jak sie tym obraca? Mimo pelni lata, powietrze bylo zimne - znajdowali sie w koncu na wysokosci osmiu tysiecy stop. -Pozwol, ze ja to zrobie - mruknal Anthony. - W ktora strone? -Najpierw w prawo. Chce zobaczyc rozmiary tej calej floty. Anthony podniosl otwarta dlon, ustawil ja w powietrzu rownolegle do soczewek, a potem przesunal ja lukiem - soczewki powtorzyly ruch. Obaj mezczyzni zaprzyjaznili sie podczas pierwszej podrozy Calisa na Novindus. Anthony, ktory byl wtedy nadwornym magiem Diuka Martina, zakochal sie w jego corce, Margaret. Wespol z Nicholasem, Calisem i innymi ruszyl za porwana dziewczyna i zakladnikami na Novindus, gdzie odbito ich, a potem po dlugiej podrozy, wszyscy wrocili do rodzinnych stron. -Czy mowilem ci juz kiedys - odezwal sie Anthony - ze za kazdym razem, gdy sie pojawiasz, popadam w ciezkie tarapaty? -Ot, przypadek - usmiechnal sie Calis. - Jestem tego prawie pewien. - Zerknal w soczewki. - Trzymaj je tak przez chwile. - Dlugo przygladal sie ustawieniu okretow. - Do licha! -zaklal. -Co sie stalo? -Sa bardzo ostrozni. -Jak bardzo? -Wyslali patrolowce znacznie dalej, niz Nicky sie spodziewal. -Niedobrze. -To znaczy, ze bedzie musial stoczyc bitwe z ich okretami wojennymi i nawet jezeli zwyciezy, zada niewielkie straty ich glownym silom. -Niedobrze - powtorzyl Anthony. Pociagnal nosem. - Czujesz? -Nie. A co mialbym czuc? -Tak tylko pytalem - mruknal stary mag i znow pociagnal nosem. -Cofnij odrobine. - Anthony zrobil, o co go proszono. - Tak trzymaj - polecil Calis. - Krolowa otoczyla swoj statek kregiem okretow bojowych. Czekaj... - Polelf przez chwile przypatrywal sie czemus. - To dziwne... -Co jest dziwne? -Sam zobacz. Anthony wstal, pojekujac dramatycznie i podszedl, aby popatrzec przyjacielowi przez ramie. - Gromy i pioruny! -Co widzisz? -Na tronie zamiast Krolowej siedzi demon! -Dla mnie wyglada jak Lady Vinella - rzekl Calis, spojrzawszy jeszcze raz. -Bo nie jestes magiem - odpowiedzial Anthony. Wyjal z wora puzderko z jakims proszkiem, otworzyl je i podsunal przyjacielowi pod nos. - Powachaj. Calis zrobil to i zaraz potem poteznie kichnal. - Co to takiego? -Przepraszam... jednym ze skladnikow jest pieprz. Nie trzyj oczu. Calis znow spojrzal w soczewki, probujac pozbyc sie lez poprzez intensywne mruganie powiekami. I przez chwile na tronie widzial dwie, nakladajace sie na siebie sylwetki - Krolowej i demona. -Ha! Teraz juz wiem, co przytrafilo sie Pugowi... -Dalbym wiele za to - steknal Anthony - by ktos mi wyjasnil, co przytrafilo sie Pugowi. Jestem prostym magiem i - prawde rzeklszy - od czasu, jak dostalem tytul, nie musialem prawie nic robic. -Tak sie dzieje, jezeli ktos wzeni sie w szlachecka rodzine - mruknal polelf. -Ale do zarzadzania majatkiem nie trzeba wiele magii. -Jak do tej pory swietnie sobie dawales rade, zastepujac Puga - stwierdzil Calis sucho. - Myslisz, ze dalbys rade skoczyc tam i zalatwic tego stwora? Stary mag zamknal oczy i w milczeniu utkal zaklecie. Potem parsknal nagle, jakby zweszyl cos paskudnego. - Nie - rzekl, krzywiac sie okropnie. - Pug tez chyba nie dalby rady. -Skad wiesz? -Moze nie mam takiej mocy jak Pug ani nie jestem taki przebiegly, jak niektorzy magowie ze Stardock, ale jedna rzecz umiem wysmienicie - potrafie zweszyc magie. -Zweszyc magie? -Nawet nie pytaj. Sekrety zawodowe... sam rozumiesz. -No, dobrze... ale co to znaczy? -Mowie zupelnie powaznie - stwierdzil Anthony. - Az tu czuje smrod, a jestesmy oddaleni o wiele mil. Ten statek zaatakowano z wielka moca - to mogl byc Pug. Jezeli moge wyczuc resztki zapachu starcia, to znaczy, ze uczestniczyly w tym wielkie potegi... Ten stwor zostal na miejscu, a Pug gdzies przepadl... powinnismy zatem spodziewac sie najgorszego. -To dla nas nic nowego, prawda? - westchnal Calis. -Moze sie stad wyniesiemy? Raczylem zmarznac. -Jeszcze chwile. Przesun to jeszcze raz w lewo... chce zajrzec za poludniowo-wschodnia polac horyzontu... jesli laska. ... -Nie da rady... to jak ze szklem - mozesz widziec wszystko tak daleko, jak moglbys zobaczyc z tej wysokosci wlasnymi oczami, gdyby byly dostatecznie bystre. Do tego, o co prosisz, potrzebowalbym krysztalu, ale zapomnialem wziac go ze soba, Z drugiej strony, gdybym mial krysztal, to pierwsza osoba, ktora spojrzalaby przezen na tego demona, spalilaby sobie wzrok. -A teraz w tamta strone - pokazal Calis - tak daleko, jak tylko zdolasz. Anthony znow spelnil prosbe i uslyszal pelne satysfakcji: - Aha! -Co tam znowu? -Krolowa wyslala patrolowce i na polnoc, ku Tulan. Ale poludniowe skrzydlo jej floty jest znacznie slabiej osloniete. -Coz, na poludnie od ciesnin, pomiedzy nimi a Gorami Trollhome, jest wiele nie zamieszkanych wysepek. Watpie, czy ona boi sie floty trollow, zwlaszcza ze ostatnio w ogole ich nie widywano. -Nie, ale nalezace do Kesh Elarial jest tylko o tydzien zeglugi. A Li Meth znajduje sie o dwa dni zeglugi od okretow plynacych w szpicy jej floty. Te wysepki zas sa doskonalymi kryjowkami dla piratow. Anthony milczal przez chwile, a na koniec zapytal: - James? -Oczywiscie. Od kilku miesiecy jego agenci rozpuszczali plotki o wiozacej ogromne skarby flocie z dalekich, basniowych krain, ktora bedzie tamtedy plynela. -Podstepny z niego dran, prawda? -Chyba widze zagle - mruknal Calis, wyciagajac dlon. - Przesun te soczewki o... w tamta strone. -Za kazdym razem, kiedy to robie, boli mnie glowa. -Prosze. -No... dobrze. - Kiedy Anthony spelnil prosbe przyjaciela, ten niemal podskoczyl z radosci. - To rabusie z Li Meth i Durbinu! Chyba ze sto okretow! Chlopie! - rozesmial sie. - Sa tam chyba wszyscy morscy rabusie, jacy kiedykolwiek rozpinali zagle pomiedzy Elarial i Durbinem! -Ale niektorym z nich nie spodoba sie fakt, ze beda mieli wspolnikow... -Owszem... Kapitanowie z Durbinu nie sa najmilej widzianymi goscmi w Li Meth... i odwrotnie. Przesun te soczewki jeszcze troche... o tam! Calis popatrzyl przez soczewki, kiedy te zmienily pozycje i zostaly skierowane ku polnocnemu zachodowi. -A... sa i Queganczycy! -Jak daleko? -Moze ze dwa dni, o ile moge wnioskowac z powiekszenia. Anthony machnal dlonmi i soczewki znikly. - No... nareszcie mozemy wracac. -Owszem. Musze zobaczyc sie z ojcem. Jezeli cos przytrafilo sie Pugowi, to on musi o tym wiedziec. - Do pierwszej dodal w duchu druga mysl, ze ojciec wie tez pewnie, co stalo sie z Miranda. Nakor napomknal cos o tym, ze Miranda i Pug byli razem, ale po tym zachowal dziwna - jak na niego - powsciagliwosc i to Calisa mocno zaniepokoilo. Siegnal pod oponcze i wyjal spod niej dziwacznie wygladajaca metalowa sfere. Skinieniem dloni przywolal Anthony'ego do siebie, a kiedy mag stanal u jego boku i polozyl mu dlon na ramieniu, ruchem kciuka aktywowal dzwignie z boku sfery. W okamgnieniu przenikneli przez pustke i znalezli sie - nieco zdezorientowani - na dziedzincu za zamkiem Crydee. Tam czekali juz na nich trzej ludzie. -Co widzieliscie? - spytal Diuk Marcus. Wzrostem byl rowny Calisowi i widac bylo, ze dawniej niewiele ustepowal mu krzepa, ale polelf wcale sie prawie nie starzal, a piecdziesiecioletni Diuk najlepsze meskie lata mial juz za soba. Nadal poruszal sie sprezyscie, ale niektore z jego miesni zwiotczaly juz i obrosly tluszczem... i mial zupelnie siwe wlosy. Obok Diuka staly dwie kobiety. W jednej z nich z rodzinnego podobienstwa mozna bylo natychmiast poznac siostre Marcusa. Miala jak on prosty nos i szeroko osadzone orzechowe oczy, patrzace smialo spod czola, na ktorym wiek niemal nie odcisnal swego pietna. Jak na swoj wiek miala rowniez doskonala figure. -Witaj, mezu - zwrocila sie do Anthony'ego lady Margaret, siostra Diuka Marcusa. -Moja droga... zmarzlem tam okropnie - odparl mag z usmiechem - choc to podobno lato. -A wiec dopieliscie swego - usmiechnal sie Marcus. -Wiesz co? Najpierw daj nam sie napic, a potem pogadamy - skarcil go mag. -Goracy posilek juz czeka - odezwala sie trzecia osoba, bioraca udzial w powitaniu, Diuszesa Abigail. - Nie wiedzielismy, jak dlugo tam zabawicie. - Malzonka Marcusa nie poruszala sie moze tak zwawo i sprezyscie jak jego siostra, ale nadal miala figure godna tancerki. Z usmiechem skinela dlonia, zapraszajac Calisa i swego szwagra, by weszli do zamku. -W zasadzie niewiele mozna bylo zobaczyc - tlumaczyl sie Anthony. - Bitwa sie jeszcze nie zaczela. - Zerknal na slonce. - I nie zacznie sie wczesniej niz jutro. Jak daleko byli ci Queganczycy? - spytal Calisa. -Jacy Queganczycy? - zdziwila sie Margaret. -Wszystko ci wyjasnimy w srodku - obiecal Calis. Weszli po schodach do centralnego budynku twierdzy. Crydee bylo dla Calisa jak drugi dom. Przed laty zyli tu jego dziadkowie, a ojciec spedzil tu dziecinstwo, pracujac w kuchni i bawiac sie na zamkowych dziedzincach. Przed trzydziestu laty, kiedy piraci z Wysp Zachodzacego Slonca zlupili ten zamek, Calis wyruszyl na pierwsza swoja wyprawe na odlegly kontynent. Wtedy byl tylko obserwatorem, ktory dzialal w imieniu ojca i matki, pozniej zas, choc z wielka niechecia, wracal tam jeszcze kilka razy. Dlugim korytarzem przeszli do sali biesiadnej. Stal tam ustawiony zgodnie z dawnymi zwyczajami w podkowe stol dosc dlugi, by pomiescic kilkunastu gosci. Diuk i jego malzonka zajmowali honorowe miejsca, a goscie i dworzanie siadali nizej, wedle porzadku i znaczenia. Calis rozejrzal sie po sali. Tam, gdzie dawniej wisialy stare i splowiale proporce, zawieszono ich repliki o zywych i barwnych kolorach. Pamietal je z dziecinstwa. Byly to wojenne trofea trzech pierwszych Diukow Crydee. -Za kazdym razem jest inaczej, prawda? - spytal Marcus. -Tak. -Jak sie czuje moj ojciec? - spytala Margaret. -Doskonale. To znaczy, dobrze czul sie rok temu, bo wtedy go ostatnio widzialem. Ale zycie traktuje go lagodnie i sadze, ze nic sie nie zmienil. Gdyby cos sie stalo, moja matka natychmiast by was powiadomila. -Wiem - odparla dziewczyna. - Tesknimy za nim, to wszystko... -Tak - dodal Marcus. - Ale lepiej dla niego, ze jest tam, zywy i szczesliwy, niz mialby tkwic tu, w grobowej krypcie. -Jak skonczymy z tym wszystkim - rzekl Calis - mozecie go odwiedzic. Pewien jestem, ze Matka i Tomas powitaja was z radoscia. Marcus usmiechnal sie. - Rob to czesciej - poradzil mu polelf. - Jak sie usmiechasz, wygladasz zupelnie jak Martin. Zgodnie z poleceniem Marcusa zastawiono lewa czesc i najwyzszy stol, tak ze cala piatka mogla jesc razem. Czekaly juz na nich wino, piwo, przekaski i gorace potrawy. -Odrobina wina mile mnie rozgrzeje - rzekl Anthony. -Jest jeszcze wczesnie, wiec nie przebierz miary - zwrocila mu uwage Abigail - bo inaczej przespisz polowe swieta. Margaret zaprosila wszystkich do stolu. - Musimy sie pospieszyc. W poludnie powinnam byc na dziedzincu, by wszystkiego dopilnowac. -Nie mam zbyt wiele do opowiadania - odezwal sie Calis, odlamujac kawalek bochenka. - Wszystko jest mniej wiecej tak, jak sie spodziewalismy... z jednym wyjatkiem. -Jakim? - spytal Diuk. -Na srodku najwiekszego statku calej floty, tam gdzie miala siedziec Szmaragdowa Krolowa, rozpiera sie paskudny demon. Wyglada na to, ze dzieki magii kontroluje wszystkich, co go otaczaja. -Demon! - zdumial sie Marcus. -I owszem... ale przeciez wiedzielismy, ze kilka z nich wtracilo sie w cala sprawe. Mowilem wam o tym po mojej ostatniej wyprawie na Novindus. -Myslelismy, ze one morduja Pantathian... nie spodziewalismy sie, ze Weze sa pod ich kontrola. -Moze to nie te same demony - mruknal Anthony, upiwszy nieco wina. -Moze - zgodzil sie Calis, kiedy i on przeplukal gardlo. - Ludzie wymyslili polityke, by wiecznie toczyc ze soba wojny. Ktoz wie... moze demony tez maja swoja polityke? -Nie bede probowal przeczyc - rzekl Marcus. -Coz, musze ruszac i porozmawiac z matka - usprawiedliwil sie Calis, wstajac od stolu. - A wy macie na karku swieto. Jezeli nie zawodzi mnie wyczucie czasu, juz prawie poludnic i ludzie nie beda radzi, kiedy kazecie im czekac. - Wyciagnal dlon do Diuka. -Dzieki za pomoc, Marcusie. Moge ze stajen pozyczyc konia? -Chcesz sie dostac do Elvandaru. Dlaczego nie uzyjesz tego tsuranskiego urzadzenia? - spytal Anthony. -Bo daje go tobie. - Polelf cisnal mu artefakt. - Lepiej ode mnie wiesz, jak sie nim poslugiwac, mosci magu. I przyda ci sie. Dzis odpocznij, ale jutro o brzasku znow udaj sie na tamten szczyt. Wez ze soba Marcusa i czuwajcie nad przebiegiem bitwy. Jesli bedziecie musieli przeslac mi wiesci, wyslijcie biegacza brzegiem rzeki Crydee. Wroce za tydzien. Ruszam konno. Jezeli w Elvandarze jest Pug albo Miranda, przeniosa mnie do Krondoru. Jezeli nie, wroce tutaj i posluze sie tym artefaktem. -A wiec do zobaczenia, Calisie - odezwal sie Marcus. - Stanowczo zbyt rzadko nas tu odwiedzasz. Margaret i Abigail ucalowaly polelfa w policzek, Anthony zas potrzasnal jego dlonia. Diuk dal znak giermkowi, by odprowadzil Orla do stajen i pozwolil mu wybrac wierzchowca. Potem z rodzina pospieszyl do glownej bramy zamku, by otworzyc doroczne Swieto Banapisa. O zachodzie slonca wiesniacy i zyjacy za murami miasta mieszkancy Krondoru zaczeli z wolna opuszczac grod. Straznicy przy bramie leniwie obserwowali wychodzacych, nie zadajac zbednych pytan. W cieniu pobliskiej uliczki Erik, tulac dziewczyne w ramionach, zegnal sie z Kitty. -Kocham cie - wyszeptala dziewczyna prosto w szeroka piers mlodzienca. -I ja cie kocham. -Odnajdziesz mnie? -Zawsze i wszedzie - odpowiedzial zolnierz. - Chocby nie wiem co. Kiedy zapalono uliczne latarnie i sklepy, ktorych wlasciciele postanowili wykorzystac okazje, pootwieraly drzwi, ruch uliczny wzmogl sie znacznie. Choc miano swietowac jeszcze dlugo w noc, pojawialo sie coraz wiecej trzezwych, ktorzy doskonale zdawali sobie sprawe z faktu, ze swieto czy nie, rano trzeba bedzie zabrac sie do roboty, a do tego trzeba sie dobrze wyspac. Erik na chwile odsunal Kitty od siebie. Spod kaptura domowej roboty oponczy wysuwaly sie kosmyki ciemnej peruki. Dziewczyna wlozyla zwyczajna, niczym nie wyrozniajaca sie suknie. Trzeba bylo bardzo bystrego obserwatora, by odkryc, ze Kitty nie jest ta, za ktora chciala uchodzic - wracajaca do domu corka jakiegos wiesniaka. Pod oponcza kryla worek z niewielka iloscia zlota - miala wszystko, co Erik zdolal zgromadzic w ciagu kilku dni. Obok sakwy ze zlotem zatknela za pas pare sztyletow. -Jezeli cokolwiek sie stanie, odszukaj moja matke w Ravensburgu. - Usmiechnal sie. - Powiedz jej tylko, ze jestes moja zona... a potem cofnij sie o krok. -Jestem twoja zona - powtorzyla dziewczyna, przytulajac glowke do jego piersi. Zadne z nich nie moglo jeszcze w to uwierzyc. Oboje po prostu weszli do swiatyni Sung Nieskalanej i ustawili sie w dlugiej kolejce par, ktore chcialy sie pobrac. Podczas Swieta Banapisa zdarzaly sie takie niespodziewane malzenstwa. Kiedy kaplan upewnil sie, ze nie sa oszolomieni jakims odurzajacym napojem i wypytal od jak dawna sie znaja, oswiadczyl, ze nie widzi przeszkod i ze chetnie udzieli im slubu. Ceremonia trwala zaledwie kilka minut i zaraz potem zostali wyproszeni na zewnatrz przez akolite, ktory musial zrobic miejsce dla nastepnej pary. -Musisz sie przygotowac - odezwal sie Erik. -Wiem - szepnela Kitty. Zrozumiala, ze lada moment moze sie pokazac grupa kmiotkow, ktora jej maz uzna za odpowiednia, i bedzie musiala szybko sie do niej przylaczyc. - Nie chce cie tu zostawiac... -Ja tez nie chce, bys odchodzila. - A potem dodal z naciskiem: - Ale tez nie chce, bys tu zginela. -I ja nie chce, bys zginal - odpowiedziala, i Erik poczul, ze na ramie spadaja mu jej lzy. - Do licha! Nienawidze lez! -To przestan plakac - rzekl cichym glosem. Chciala jeszcze cos powiedziec, ale uslyszala: - Teraz! Nie pocalowawszy go nawet na pozegnanie, odwrocila sie i podeszla do idacej po drugiej stronie ulicy mlodej kobiety, ktora szla obok wozu z sianem, pelnego na poly spiacych juz dzieci. Powozil jakis staruszek, a za wozem szli jeszcze trzej mezczyzni i kobieta. -Przepraszam? - odezwala sie Kitty. Gdy woz przejezdzal przez brame, zaslonil Kitty przed wzrokiem jednego z ceklarzy, drugi zas chocby chcial, nie mogl jej sie dobrze przyjrzec, bo odwrocona don plecami rozmawiala z idaca obok wozu dziewczyna. -Nie jestescie przypadkiem z Jenkston? - uslyszal jeszcze Erik. -Nie - odpowiedziala wiesniaczka. - Mamy gospodarstwo o kilka mil stad. -Och, musialam sie wiec pomylic, choc przysieglabym, ze was znam. Bardzo mi przypominacie moja znajoma... tyle ze jestescie znacznie ladniejsza. Dziewczyna parsknela smiechem - Ha! Pierwszy raz ktos mowi, zem ladna - powiedziala wesolo, gdy woz przetaczal sie przez brame. Erik usilowal jeszcze cos uslyszec, ale glosy rozmowczyn utonely w odswietnym gwarze. Widzial jednak, ze Kitty bezpiecznie wydostala sie z miasta, unikajac ciekawosci straznikow stojacych przy bramie. Odczekal jeszcze dosc dluga chwile, jak gdyby spodziewajac sie alarmu. Wszystko, co uslyszal, to odglosy zabawy i pozwolil sobie wreszcie na dlugie westchnienie ulgi. Potem ruszyl z powrotem ku palacowi. Doszedl do wniosku, ze najlepiej bedzie, jak pokaze sie tu i tam, a jezeli ktos go zapyta o Kitty, wyjasni, ze widzial ja gdzies przed chwila i sam chcialby ja wreszcie odnalezc. Wszedzie zreszta byl taki ruch, ze nie podejrzewal, by ktos zauwazyl nieobecnosc dziewczyny. Gdy Erik znikl w tlumie, z cienia po drugiej stronie ulicy wylonily sie sylwetki dwu kryjacych sie tam ludzi. -Ja ide za nia - rzekl Dash do swego brata. -A po co? Wiemy, ze na calej Midkemii sa tylko dwa miejsca, gdzie Kitty moze sie ukryc - w majatku Roo albo w Ravensburgu. -Dziadek chce wiedziec. -Jak chcesz - wzruszyl ramionami Jimmy. - Ale stracisz najlepsza zabawe. -Nie pierwszy raz trace jakas zabawe przez dziadka - rzekl Dash. - Jezeli zapyta o mnie ojciec, wymysl jakas wymowke. Jezeli ta panienka zmierza do Ravensburga, to nie spodziewajcie sie mnie wczesniej niz za tydzien. Jimmy kiwnal glowa i przepadl w tlumie. Dash westchnal ciezko i ruszyl za niknacym juz w polmroku wozem. Nastepnego dnia obie floty juz od switu zwarly sie w chaotycznych walkach. Na wszystkich okretach zauwazono obecnosc wroga, gdy tylko zaczelo sie rozwidniac. Teraz, gdy slonce wspielo sie juz na niebo - choc nadal pozostawalo ukryte za odleglymi gorami, bitwa byla prawie rozstrzygnieta. Nicholas zaklal szpetnie. - Przekaz rozkazy Belforsowi i idacej za nim trojce, by plyneli z wiatrem! Tamci probuja przyprzec nas do brzegu! - krzyknal w gore. -Ay, ay, sir! - wrzasnal sygnalista z salingu. Zaraz tez zaczai wywijac choragiewkami. - Rozkazy przyjete, admirale. Bitwa nie przebiegala po mysli Nicholasa i wiedzial on, ze jezeli straci jeszcze jakis okret, bedzie musial wycofac sie. Byl pewien, ze potrafi wymanewrowac przeciwnika, ale niepowodzenie jego planu mocno ugodziloby w jego dume. Ze wszystkich synow Aruthy Nicholas przypominal go najbardziej, jezeli szlo o upor w dazeniu do celu. Tym razem celem bylo rozpedzenie floty Szmaragdowych. Krolowa znala Dalekie Wybrzeza na tyle, by zrozumiec, ze zagrozenie jej floty moze nadejsc od strony Tulan. Nicholas mogl zas liczyc jedynie na to, ze powiedzie sie plan Jamesa i floty z Kesh i Queg rowniez uderza na najezdzcow. Niepokoilo go jednak to, ze jak na razie scieral sie z okretami wojennymi sam i nie widzial nigdzie statkow transportowych. Pocieszal sie mysla, ze jezeli te flote zaatakuja piraci z Queg lub Keshanie, do jej ochrony nie zostanie zbyt wiele okretow eskorty. Nie dostrzegajac zadnych korzysci, jakie moglby odniesc ze smierci i zabrania ze soba zalog, zawolal, unoszac twarz w gore: - Do wszystkich! Wycofac sie! W gore frunal czerwony proporzec, a sygnalista zaczal goraczkowo wywijac choragiewkami. Dwa okrety wdaly sie w abordaze i nie mogly tak latwo oderwac sie od nieprzyjaciela. Nicholas rozwazyl wszelkie mozliwosci i wydal polecenie, by bronily sie na wlasna reke. Kazdy z jego okretow mial pod pokladem tuzin barylek palnego oleju i kapitanom wydano rozkazy, by w razie przejecia okretu przez wroga podpalic lonty, w nadziei, ze idac na dno, zabiora ze soba przynajmniej jednego, spietego z nimi hakami abordazowymi napastnika. We flocie Dalekiego Wybrzeza plywali najlepsi zeglarze na swiecie, mistrzowie glebokich wod, a ich okrety byly zwinne niczym delfiny. Gdy tylko rozkazy sie rozeszly, wszystkie szkuny, niczym doskonale zgrany zespol, wykrecily z wiatrem i zaczely oddalac sie od wolniejszych statkow z Novindusa. Na krotkim dystansie kilka z wojennych galer moglo sprostac w szybkosci okretom Krolestwa, ale niewolnicy szybko tracili sily - bardziej nowoczesnie zaprojektowane okrety Nicholasa byly gora. -Reeves - zwrocil sie admiral do stojacego obok oficera - jak wyglada nasza sytuacja? Jego zastepca, syn Barona Carse i zeglarz niemal "od urodzenia", oficjalnie byl dowodca "Krolewskiego Smoka", choc nigdy nie osmielilby sie wydac jakiegokolwiek rozkazu podczas obecnosci na pokladzie Jego Admiralskiej Mosci. -Siedem okretow nieprzyjaciela poszlo na dno, trzy plona, a piec innych powaznie uszkodzono. - Obaj rozmowcy mieli na sobie uniformy floty Krolewskiej. - Wedle niedawnego rozkazu Patricka byly to blekitne kurty i biale spodnie, ale nawet rozkaz samego Krola nie zmusilby Nicholasa, by wlozyl na glowe przepisowe nakrycie glowy, ktore nazywal pogardliwie "pierogiem". Zamiast niego wdziewal szerokoskrzydly czarny kapelusz z czerwonym pioropuszem, jako pamiatke po pierwszej swojej morskiej podrozy, ktora odbyl pod dowodztwem legendarnego Amosa Traska. W calej flocie nie bylo czleka, ktory odwazylby sie zadrwic z tego nakrycia glowy. -A nasze straty? -Stracilismy szesc okretow... a piec innych z trudem dowlecze sie do brzegow Carse. Nicholas zaklal. Przeciwko jego szescdziesieciu okretom przeciwnik rzucil przynajmniej szescdziesiat piec - a wszystko to bylo zaledwie przygrywka do wlasciwego starcia. Spojrzal na slonce, ktore niedawno wylonilo sie zza gor. -Mosci kapitanie, rozkazy dla floty. -Tak jest, milordzie. -Dajcie sygnal, by wszyscy kierowali sie na zachod. Niech tamci mysla, ze wiejemy ku Wyspom Zachodzacego Slonca. - Zacisnal dlonie na relingu. - O zmierzchu zawrocimy ku poludniowi. Jutro zas przed switem skrecimy na wschod i uderzymy na nich pod slonce. Bedziemy ich mieli jak na dloni, a nasze okrety skryje mrok. -Rozumiem, sir! Nicholas patrzyl, jak ogromne okrety Szmaragdowej Krolowej zostaja w tyle. Ich kapitanowie zaczeli dawac za wygrana, pojawszy, ze nie sprostaja szybszym i bardziej zwrotnym okretom floty Zachodu. Potem zwrocil wzrok ku wschodowi, gdzie zostal jeden z jego okretow - idacy wlasnie na dno - a drugi plonal, broniac sie rozpaczliwie przed abordazem. -Do konca jeszcze daleko - odezwal sie sam do siebie. Rozdzial 13 IMPROWIZACJA Calis uklakl nad lezacym.-Od jak dawna jest w takim stanie? - zadal pytanie w subtelnej mowie ludu swojej matki. -Juz ponad tydzien - odpowiedzial Calin swemu przyrodniemu bratu. Pug lezal nieprzytomny posrodku poswieconej kontemplacjom polany. Na tym samym miejscu, gdzie polozono go, kiedy Tkacze Zaklec osnuli Arcymaga siecia czarow, by utrzymac go przy zyciu. -Co o tym sadzisz, Tatharze? - zapytal Calis. -Uwazamy, ze powoli odzyskuje sily. Rany takze sie goja... powoli. Polelf spojrzal na nieruchome cialo Arcymaga. Bylo pokryte bliznami, szramami, a w wielu miejscach luszczaca sie skora, jak po oparzeniach slonecznych. Pod spodem widac bylo rozowa, nowa tkanke. Niemal cala broda, wasy i spora czesc wlosow z glowy Arcymaga splonely, Pug wygladal wiec mlodziej niz przedtem. -Probowalismy sondowac jego umysl, bardzo ostroznie - odezwal sie Acaila - ale nikt nie umial don dotrzec. -A tak liczylismy na jego pomoc... az do konca - stwierdzil Calis, wstajac. -Mysle, ze okazal spora nierozwage... ale to, oczywiscie, wiemy teraz - odezwal sie Calin. - Wtedy, kiedy podejmowal ryzyko, uwazal, ze jest tego warte. -Owszem... gdyby zdolal zatopic flote Krolowej posrodku najwiekszej oceanicznej glebi, rozwiazalby sporo z naszych problemow - przyznal jego brat. Potrzasnal glowa z wyraznym zalem. - Ale wolalbym go miec pod Sethanonem w dobrym zdrowiu. -Pod Sethanon wyruszy Tomas - rzekl Calin. -A co ze smokami? Elf zrobil zatroskana mine. - Nie bardzo wierza Tomasowi. Nie watpia w jego slowa, ale uwazaja, ze przesadnie ryzykuje. Pomimo calej ich madrosci, jedynie pare z nich potrafi pojac glebie i rozmiary magii, jaka posluguje sie nasz przeciwnik. Calis przez chwile patrzyl w milczeniu na brata. - Moge zamienic z toba slowo na osobnosci? - spytal w koncu. Ten wyrazil zgode skinieniem dloni i poprosil, by poszedl za nim. -Co z Miranda? - spytal Calis, kiedy sie oddalili. -Przyniesli tu Puga, a potem ruszyli z Tomasem, by zdobyc jakies informacje o demonach, pod ta gora, gdzie je odkryles. Od tej chwili nie mielismy od nich zadnych wiesci. Calis zapatrzyl sie na drzewa Elvandaru. Milczal przez dlugi czas. Jego brat wedle zwyczaju elfow cierpliwie czekal, az rozmowca dokladnie przemysli to, co chce powiedziec. -Stesknilem sie za nia - odezwal sie Calis po paru minutach. -Kochasz ja? - Calin polozyl dlon na ramieniu brata. -W pewnym sensie tak. Nie jest to uczucie, jakie trafia sie miedzy eledhelami, nie czuje nic z tego, o czym mi opowiadano. Ale poznalem ja, kiedy to wszystko sie zaczelo... i jak nikt w swiecie, wypelnia ciemne i zimne miejsce w moim sercu... -Jezeli pozostaje ciemne i zimne, kiedy nie ma jej przy tobie, znaczy, ze nie jest prawdziwie wypelnione. - Calin usiadl na sporym kamieniu. - Bylem przy pierwszym spotkaniu twojego ojca i mojej matki... wzialem go za chlopca, porazonego widokiem nieskazitelnej pieknosci... chlopca, ktory nie mial pojecia o uczuciach, jakie moga zywic do siebie mezczyzni i kobiety. - Westchnal. - Oczywiscie nie mialem wowczas pojecia, co kryje przyszlosc. Polelf znal juz opowiesc o tym, jak jego matka przybyla do zamku Crydee, kiedy Tsuranni po raz pierwszy zagrozili Dalekim Wybrzezom, i o tym, jak jego ojciec poznal Krolowa Elfow. -Wciaz jestes mlodzikiem, moj bracie - ciagnal tamten. - Widziales wiele, wiele doswiadczyles, ale nie rozumiesz jeszcze samego siebie. Pod wieloma wzgledami jestes czlowiekiem, ale pod innymi nalezysz do nas. W wiekszosci spraw wsrod elfow wymagana jest cierpliwosc. Twoj ojciec szybko to zrozumial, kiedy zjawil sie wsrod nas. Jak na zrodzonego z ludzi mlodzika, wiele sie nauczyl. -Ojciec jest kims jedynym w swoim rodzaju. Posiadl wiedze siegajaca dziesieciu tysiecy lat wstecz. -Tak myslisz? - spytal Calin. Calis obrocil sie, by spojrzec na brata. - Ashen-Shugar? -Przed odejsciem Macros powiedzial mi cos ciekawego, a mianowicie, ze Tomas ma wspomnienia Ashen-Shugara, ale wszystkie one sa podejrzane. -Wszystko jest podejrzane - westchnal Calis. -Owszem - zgodzil sie Calin. - Kiedy chodzi o nieprzyjaciela, przestalem szukac racjonalnych powodow, jakimi sie kieruje. - Spojrzal w dal. - Kiedy twoj ojciec przybyl tu po raz pierwszy, po Wojnach Rozdarcia Swiatow i w latach, ktore po nich nastapily, zaczalem myslec, ze najgorsze juz za nami. Skonczyla sie Wojna z Tsuranni i ustalo zagrozenie, jakie stwarzali moredhele... i zamknieto przetoke wabiaca . - Usmiechnal sie lekko i Calis rozpoznal odbicie wlasnego usmiechu. - Teraz juz wiem, ze i wtedy w gre wdaly sie sily wieksze i daleko potezniejsze, niz moglem sobie wyobrazic. -Co masz na mysli? - spytal Calis, krzyzujac nogi i siadajac u stop brata. -Zbieraja sie pierwotne sily, wobec ktorych to drobni natreci. Inne sily ruszaja, by przeszkodzic tym pierwszym i obawiam sie, ze ty, ja i ci, ktorych kochamy... wszyscy zostaniemy starci na proch, kiedy zacznie sie walka. -Czy te potegi maja jakies imiona? -Maja wiele imion - odparl Calin. - Mowie o bogach. -Wojny bogow? - spytal Calis. -To jedyne wyjasnienie, ktore pasuje do wszystkiego, co wiemy, i nadaje temu jakis sens - powiedzial mlodzienczo wygladajacy Ksiaze. - Tomas i ja wielokrotnie rozmawialismy o jego wspomnieniach. Od pierwszej wizyty w Elvandarze uznal mnie za jednego ze swoich najblizszych przyjaciol. Wiele z jego wspomnien jest odbiciem sposobu, w jaki Ashen-Shugar widzial wszechswiat i swoje w nim miejsce. Sporo z tego zostalo zmienione przez magie, ktorej wieki temu uzyl Macros, by zwiazac moj umysl z jego umyslem... Ale Tomas musi ponownie przemyslec wiele spraw do tej pory uwazanych przez siebie za bezdyskusyjne prawdy. -Mowisz o Wojnach Chaosu? Calin kiwnal glowa. - Mozemy porozmawiac o tym dzis w nocy, po kolacji z matka. Obaj wstali. - Powinienem poswiecac jej wiecej czasu - odezwal sie Calis ze skrucha. -Dawno tu nie byles - odparl jego brat bez cienia wyrzutu, ale z wyraznym zalem. - Biorac pod uwage dlugowiecznosc naszej rasy, latwo jest myslec, ze na wszystko przyjdzie pora, ale obaj wiemy, jak kruchym zjawiskiem jest zycie... -To prawda. Obiecuje, ze jezeli wyjdziemy z tego calo, przybede i zostane na dluzej. -Czemu nie zostaniesz teraz? Calis wzruszyl ramionami i obaj ruszyli ku dworowi Krolowej Elfow. Mijajac szereg niewielkich lesnych polan, odbierali pozdrowienia od tych sposrod elfow, ktorzy nie mieli wczesniej okazji powitania mlodszego syna ich Krolowej. Calis usmiechal sie i odpowiadal na pozdrowienia, ale kiedy bracia zostali sami, odezwal sie nie bez nutki zalu w glosie: - Nie wiem, czy moje miejsce jest tutaj. Nie naleze ani do elfow, ani do ludzi, ani do . -Dziedzictwo magii - usmiechnal sie Calin. - Sam musisz okreslic, kim jestes, bo nikt nie odwazy sie zrobic tego za ciebie. - Rozmyslal o czyms przez chwile. - Podobnie zreszta bedzie musial postapic twoj ojciec. Jak dlugo jest na nim znak , elfy nie pozbeda sie pewnej... nieufnosci. -Rozumiem - rzekl Calis. Przeszli na inna polanke, pelna wrzawy dzieciecych glosow. Kilka mlodych elfow gonilo tu za pilka, kopiac ja zawziecie. -Pilka nozna? W Elvandarze? - zdumial sie Calis. Calin parsknal smiechem. -Widzisz tamtych dwoch? - wskazal blizniakow, ktorych Calis nigdy tu wczesniej nie widzial. -Owszem. -Oni nauczyli pozostalych. Pochodza zza morza... sprowadzila ich tu Miranda... razem z matka. Ojciec chlopcow jest teraz na Wyspach Blogoslawionych... -Ilu elfow zza oceanu tu dotarlo? -Niezbyt wielu - przyznal Calin. Pilka frunela ku nim i Calis zrecznie ja przyjal na wewnetrzna strone stopy. Rozesmiawszy sie wesolo, podrzucil ja noga w powietrze, a potem odbil kilkakrotnie glowa i wreszcie poslal jednemu z blizniakow, ktory z kolei zaczal ja zrecznie podbijac kolanem, czemu towarzyszyly pelne podziwu "achy" i "ochy" towarzyszy zabawy. -Pamietam jeszcze szostkowe gry z Marcusem, kiedy odwiedzalem w Crydee dziadka i babke - oznajmil Calis. Blizniak, ktory podbijal pilke kolanem, podal ja bratu, a ten kopnieciem wyslal ja do trzeciego chlopca. Obaj blizniacy patrzyli nieufnie na polelfa. -Co was trapi? - spytal Calis. -Nie znaja jeszcze dobrze naszego jezyka - wyjasnil Calin po chwili przeciagajacego sie milczenia. Calis kiwnal glowa i natychmiast odezwal sie do braci w jezyku Krain Nadrzecznych z Novindusa: - Bardzo dobrze gracie. Twarzyczki obu chlopcow rozjasnily sie usmiechami. -Nauczysz nas, jak odbijac pilke glowa? - spytal jeden z braci. Polelf uklakl w trawie i spojrzal w twarze chlopcow. - Rano musze ruszyc w daleka droge... ale wroce ktoregos dnia i pokaze wam, jak to sie robi. -Obiecujesz? - spytal drugi z blizniakow. -Obiecuje. - Chlopcy odwrocili sie i wrocili do gry. - Pytali mnie, czy mowie prawde - wyjasnil Calis bratu. -Wyrosli wsrod ludzi. Nielatwa to rzecz dla ocedhela. Walcza z tym, co dla nas jest naturalne. Ciezko im przychodzi nauczenie sie naszego sposobu zycia. -To akurat latwo mi zrozumiec - mruknal Calis nie bez kpiny w glosie. -Kiedys sie z tym uporasz - powiedzial Calin, skinieniem dloni zapraszajac brata do podjecia wedrowki w strone dworu. - Kiedys sie z tym uporasz... Calis kiwnal tylko glowa. "Jezeli uda mi sie przezyc" - dodal w duchu. Okrety splonely o swicie. Poprzedniej nocy, o zachodzie slonca, flota Nicholasa oddalila sie znacznie od polnocnego skrzydla Szmaragdowych i skrecila ku poludniowi, rozpinajac na rejach kazdy skrawek plotna. Po dwoch godzinach wszystkie okrety wziely kurs na wschod, na Ciesniny Mroku. Przed switem natkneli sie na plonace statki, spalone i idace na dno - keshanskie i queganskie. Postrzegacze z salingow dali znac o dalszych pozarach na zachodzie. O wschodzie slonca Nicholas przekonal sie, ze wielka czesc floty Szmaragdowych nadal czeka na swoja kolej, by sprobowac szczescia w ciesninach. Nie potrafil powiedziec, ile okretow Krolowej juz sie przedarlo, ale z grubsza ocenial, ze jedna trzecia z nich przeszla. Na poludniu wciaz trwal boj - wojenne okrety z keshanskiego Elarial zwarly sie w walkach abordazowych z mniej wiecej taka sama liczba jednostek Szmaragdowych. -A gdzie reszta jej eskortowcow? - spytal kapitan Reeves. -Mamy ja! - zawolal Nicholas. - Do wszystkich: "Atakowac!" - krzyknal sygnaliscie na salingu. -Wyprzedzilismy te okrety, z ktorymi starlismy sie wczoraj - rzekl Reevesowi, kiedy sygnalista przekazywal rozkaz. - Szybko policzyl cos w mysli. - Mamy mniej wiecej godzine, by zadac im tyle strat, ile to mozliwe... a potem tamci sie tu zjawia. Te eskortowce, ktore zostaly jej tutaj, bija sie teraz z Keshanami, a reszta jest po drugiej stronie ciesnin! Wbiegl na wyzke rufowa. -Gotuj balisty! - zawolal. Obsada balist pobiegla co tchu na forkasztel, gdzie ustawiono dwie, podobne do poteznych kusz machiny miotajace. Kazda z nich mogla wyrzucac okute stala pociski trzykrotnie dluzsze od czlowieka. Wykorzystywano je do niszczenia kadlubow okretow wroga ponizej linii wodnej lub takielunku. Na podoredziu lezaly tez specjalne belty, o grotach napelnionych queganskim ognistym olejem. Niebezpiecznie bylo ich uzywac, poniewaz nieostroznosc mogla spowodowac pozar na "Krolewskim Smoku". Rozciagnieta za nim flota - czterdziesci siedem okretow z szescdziesieciu, ktore opuscily z nim Tulan - uformowala sie do ataku. Okret Nicholasa zwolnil, pozwalajac by oba skrzydla jego flotylli wyprzedzily go nieco, uderzajac z obu stron na potezne zgrupowanie halsujacych niemal w miejscu wrogich statkow, czekajacych na rozkaz wejscia w ciesniny. -Ogniomistrzu! - zagrzmial admiral. - Ogien wedle uznania! -Ay, ay, admirale! - huknal w odpowiedzi oficer z dziobu. Dwa z plynacych z tylu wielkich okretow wroga zawrocily na spotkanie napastnikom. Choc po ich kursie i manewrach widac bylo, ze dowodcom oslonowcow daleko do zeglarskiego kunsztu obroncow Krondoru, same ich rozmiary czynily z nich niebezpiecznych przeciwnikow. -Maja katapulty, sir! - wrzasnal z gory postrzegacz. -Sam widze! - mruknal Nicholas, gdy ustawiona na tylnym kasztelu machina wyrzucila swoj ladunek - wielka siec zaladowana kamieniami. -Ster na bakburte, kapitanie Reeves! -Ay, ay, sir! - padla spokojna odpowiedz. W srodkowej czesci siec pekla i polecial deszcz kamieni, z ktorych najmniejszy mial rozmiary glowy doroslego mezczyzny. Zwinny okret krolewski skrecil w lewo. Kamienie, nie czyniac zadnej szkody, runely do wody w miejscu, gdzie jeszcze przed chwila byl "Smok". -Moglyby narobic szkod w takielunku, sir - zauwazyl kapitan Reeves. -Zechce pan polozyc statek na poprzedni kurs - polecil Nicholas. Sternik wykonal rozkaz i dziob "Smoka" wrocil na pierwotny kierunek, mierzac w sterburte wielkiego wojennego okretu Szmaragdowych. Byli juz dosc blisko, by Nicholas mogl zobaczyc zaloge katapulty, ktora goraczkowo usilowala ponownie naladowac lyzke. -Partacze - mruknal admiral. - Przeladowanie trwa za dlugo... i sa odslonieci. Jakby odczytawszy jego mysli, osadzeni w specjalnych gniazdach ponizej salingow lucznicy zaczeli niemilosiernie strzelac do zalogi nieprzyjacielskiej katapulty. Bosmani z Marynarki Krolewskiej solidnie szkolili ludzi w walkach abordazowych i wszystkich czynnosciach, ktore je poprzedzaly. Krotkie marynarskie luki zbieraly smiertelne zniwo. A potem dal sygnal ogniomistrz i prawa balista wypuscila pocisk, ktory ugodzil w srodokrecie wrogiego statku - czemu towarzyszyla gwaltowna eksplozja. Natychmiast rozlegly sie przerazliwe wrzaski - Nicholas dostrzegl, ze poklad Szmaragdowych pelen byl zolnierzy, z ktorych spora czesc okazywala objawy morskiej choroby. Kilkunastu z nich, czesciowo lub calkowicie ogarnietych plomieniami, runelo za burte. Inni zaczeli goraczkowo gasic pozar - i ku swojemu przerazeniu dopiero teraz poznali sekret queganskiego ognistego oleju. Raz podpalony mozna bylo ugasic tylko piaskiem. Ci, co polewali ogien woda, pomagali tylko w rozprzestrzenianiu sie plomieni. Nicholas oderwal spojrzenie od ponurego widoku i popatrzyl ku dziobowi. -Ostro na bakburte! - rozkazal. - Przed nami spore zamieszanie i nie chce tam utknac bez mozliwosci manewru. Przekazano rozkazy i inne okrety floty Zachodu zrobily to samo (wystrzeliwszy pierwej swe ogniste pociski). Kazdy skrecal, by nie zderzyc sie z ostrzelanym przez siebie wrogiem. -Sir! - rozdarl sie postrzegacz na salingu. - Posrodku tego plonacego ugrupowania dwie galery wycofuja sie na wioslach! -Chca sie cofnac i walczyc - orzekl Nicholas - ale nie maja przestrzeni do manewru. Sprobujmy sie przekonac, czy nie zdolamy jeszcze czegos podpalic... zanim ktos tam zaprowadzi jako taki porzadek. Wydal rozkazy, by cala flotylla wziela kurs na poludnie - tam, gdzie z najezdzcami walczyli Keshanie. Dym zaczal mu zasnuwac pole widzenia. -Postrzegacz! - zawolal w gore. -Na rozkaz, sir! -Uwazaj na to ich polnocne ugrupowanie. Jak tylko cos zobaczysz, natychmiast daj mi znac! -Ay, ay, sir! Polowanie trwalo mniej wiecej godzine. Ludzie wyli i gineli, ale nieprzyjacielskich okretow wciaz bylo bez liku. Nicholas zdolal podpalic cztery wrogie okrety i manewrowal, by wziac na cel piaty, kiedy uslyszal okrzyk postrzegacza: - Okrety od polnocy, sir! -Ile? -Przynajmniej tuzin... trzydziesci... Piecdziesiat! -To ta polnocna grupa... wracaja, by sie przekonac, ze ich przechytrzono - rzekl Reeves. Nicholas zaklal. - Popatrz tylko na te kolebiace sie lajby! Moglibysmy je topic caly dzien bez zadnych strat! -Sir! - rozlegl sie z gory wrzask postrzegacza. - Te dwie galery bojowe zdolaly zawrocic i wyrwaly sie z kregu tonacych statkow! -No... zaczyna byc goraco - mruknal Reeves. Nicholas kiwnal glowa. - Sprobuje troche zyskac na czasie. Ogniomistrz! -Taaaest, sir! - zagrzmialo w odpowiedzi. -Jaka dysponujemy bronia? -Mamy jeszcze czterdziesci pociskow, sir! -Jak daleko sa te dwie galery - zawolal Nicholas do postrzegacza. -Mniej niz mile od nas, sir! -Reeves, kogo mamy na polnocnym skrzydle? Reeves wiedzial, ze admiral rownie dobrze jak on zna rozmieszczenie okretow, chcial jednak uslyszec to od kogos innego, by moc skrystalizowac swoje mysli. -Eskadre Sharpe'a, eskadre Wellsa, to co zostalo z grupy Turnera i jedna trzecia szybkich kutrow. -Rozkazy do Sharpe'a i Wellsa! - podjal decyzje Nicholas. - Niech ruszaja ku polnocy i przechwyca tamte statki. Niech graja na zwloke, draznia Szmaragdowych, ale niech sie nie wdaja w bitwe. -Zrozumialem, sir! - odparl postrzegacz i zaczal wywijac choragiewkami. -A potem niech kutry spala te galery! Nicholas wiedzial, ze kilkanascie z tych okretow posyla owym rozkazem na dno. Mialy ograniczone zdolnosci do dzialan zaczepnych, ale jezeli choc dwa lub trzy dotra dostatecznie blisko, moga podpalic galery, podczas gdy reszta okretow krolewskich zdola zatopic jeszcze ze trzy tuziny transportowcow. -Odebrali rozkazy, sir! - wrzasnal postrzegacz. Rzez trwala niemal przez caly ranek. Godzine przed poludniem okazalo sie jednak, ze tak duza liczba okretow nieprzyjaciela stanowi zbyt duze wyzwanie. Gdy tylko wyszlo na jaw, ze krolewscy nie chca sie wdawac w walki, polnocne jednostki Szmaragdowych zignorowaly eskadry Wellsa i Sharpe'a. Teraz cale ugrupowanie okretow zmierzalo wprost ku miejscu najgoretszych bojow. Nicholas zdazyl jeszcze zobaczyc, ze kutry podpalily jedna galere i otoczyly druga. Te wielkie okrety mialy niewiarygodna koncentracje ognia dziobowego - potrafily tworzyc wprost sciane strzal - i mialy balisty osadzone na obrotowych lozach. Zaloga otoczonej galery spokojnie ladowala baliste i uruchamiala wyrzutnie i za kazdym strzalem szedl na dno jeden z napastnikow. Przyjrzawszy sie po raz ostatni szkodom, jakie wyrzadzila jego flota, odezwal sie do zastepcy: -Kapitanie Reeves, czas wycofac sie do Freeportu. Reeves nie zawahal sie, poniewaz zdazyl spostrzec, ze z glebi ugrupowania transportowcow nadplywa ku nim, na pomoc swoim, kolejna galera, ktorej wiosla obracaja sie wsciekle. Wydal rozkaz sternikowi, a Nicholas zawolal: -Ogniomistrz! -Na rozkaz, sir! - zagrzmiala odpowiedz wydana ochryplym glosem. Kilka godzin wdychania gryzacego dymu palnego oleju zrobilo swoje. -Dobrze byloby, gdybyscie zdolali wetknac pocisk w gardziel tej galery, ktora tak zajadle ku nam spieszy! -Ay, ay, sir! Okret przechylil sie na bok i w tejze samej chwili rozlegl sie huk - ognisty pocisk frunal nad falami i ugodzil w forkasztel nadplywajacej galery. Trzecia czesc dziobu wrogiego statku natychmiast objely plomienie - ale zgineli jedynie ci, co byli na pokladzie. Nad falami nadal niosl sie lomot nadajacego tempo wioslarzom bebna i wiosla uporczywie odchylaly sie w przod i w tyl. Wrogi okret nieublaganie zblizal sie do "Krolewskiego Smoka". -Postrzegacz! - zawolal Nicholas w gore. -Na rozkaz, sir! -Czy oni maja taran? -Tak jest, sir! Okuty zelazem... na linii wody! -Coz, panie Reeves - zwrocil sie Nicholas do swego zastepcy. - Obawiam sie, ze bedziemy musieli zatopic panski okret, chyba ze nagle zadmie sprzyjajacy wiatr. -Ha! Zawod marynarza to nieustanne igranie z ryzykiem - padla spokojna odpowiedz. Obaj patrzyli, jak potezna galera zmierza prosto na nich. Dziob wrogiego okretu calkowicie juz ogarnely plomienie. -Panie Brooks! - zawolal Reeves, spojrzawszy w gore. - Skrocic zagle na topie! Pierwszy oficer powtorzyl rozkaz i zeglarze co tchu pobiegli do lin. "Krolewski Smok" ruszyl w bok, ostro na sterburte. Galera byla coraz blizej. Poprzez dzielaca oba okrety przestrzen Nicholas czul zar ognia. Lucznicy z salingow zaczeli zasypywac poklad galery deszczem strzal. -Ogniomistrz! - huknal Nicholas. -Na rozkaz, sir! -Niech panscy ludzie odwroca nieco uwage ich sternika! Lucznicy z dziobu nie czekali nawet na powtorzenie rozkazu, tylko natychmiast zaczeli siec strzalami tylny kasztel wrogiego okretu. Nicholas nie umial rzec, czy widza sternika, ale pomyslal, ze deszcz strzal zmusi Szmaragdowego do pochylenia sie i wypuszczenia steru z dloni. Zboczenie z kursu o kilka jardow moglo ocalic "Smoka". Nie mogl oderwac zafascynowanego wzroku od wrogiego okretu, ktory niezmordowanie parl na jego statek. Slyszal dobiegajacy spod jego pokladu niezbyt glosny loskot bebna, ktory wlasnie zmienial tempo - domyslil sie, ze dowodca Szmaragdowych nakazal zwiekszyc szybkosc potrzebna do uderzenia taranem. -Kapitanie Reeves... mysle, ze dobrze bedzie sie czegos zlapac... -Ay, sir! I nagle "Krolewski Smok" drgnal, a potem ruszyl jak kon ponaglony ostroga - wiatr przybral na sile. Tymczasem sternik galery - nie wiedziec, czy na skutek sypiacego sie na niego gradu strzal, czy dlatego, ze nie widzial celu przyslonietego calunem dymu - nie zmienil kursu. Taran nieprzyjaciela trafil "Smoka" w ster, czemu towarzyszyl przerazliwy zgrzyt stali o metal i wrzask sternika, ktorego nagle szarpniecie kola rzucilo na reling. Plomienie z dziobu galery ochoczo przeskoczyly na wyzke sterowa "Smoka". -Pogotowie ogniowe, Reeves! - rzucil szybko Nicholas. -Ay, sir! - odparl tamten i natychmiast zaczal wykrzykiwac rozkazy. Marynarze porwali za cebry z piaskiem i rzucili sie na rufe. Inni skoczyli na liny i zaczeli odcinac plonace kawaly takielunku. "Krolewski Smok" skoczyl do przodu jak popchniety potezna dlonia. Miejsce lezacego przy burcie nieprzytomnego sternika zajal jego towarzysz. -Wyglada na to, Reeves - zwrocil sie Nicholas do zastepcy - ze na razie los nam sprzyja... -Sir... - odezwal sie kapitan z wyrazna ulga. - Mam nadzieje, ze wiecej sie na nich nie natkniemy... - Spojrzal przez ramie na zostajaca w tyle galere. -Nie bede sie spie... - zaczal Nicholas i nagle slowa zamarly mu na ustach. Spojrzal w dol i zobaczyl sterczaca mu z brzucha strzale i strumyk krwi, ktory zdazyl mu juz splamic biel spodni. - Do kata! - odezwal sie slabym glosem, gdy zachwialy sie pod nim kolana. O poklad wokol nich zaczely coraz gesciej stukac strzaly. Lucznicy Szmaragdowych z plonacej galery strzelali na oslep... ale jeden przecie trafil. -Wszystkie plotna w gore! - ryknal Reeves. Ludzie pomkneli na liny i "Smok" zaczal zwawo oddalac sie od pola bitwy. -Zniescie admirala pod poklad! - zagrzmial kapitan. W kilka chwil pozniej Nicholas lezal na swojej koi, a pokladowy medyk opatrywal mu rane. -Co z nim? - spytal Reeves po wejsciu do kajuty admiralskiej. -Kiepsko, sir - odpowiedzial chirurg. - Obawiam sie najgorszego. Jezeli zdolamy go utrzymac przy zyciu az do Freeportu, moze bedzie potrafil mu pomoc kaplan-uzdrowiciel. Moje mizerne umiejetnosci nie na wiele sie tu zdadza. Kapitan kiwnal glowa i wrocil na srodokrecie, gdzie czekal juz nan pierwszy oficer. -Panie Brooks! -Stracilismy "Ksiecia Krondoru" i "Krolewska Pustulke", a takze tuzin kutrow. Zatopilismy okolo trzydziestu transportowcow i pol tuzina wojennych galer. Reeves zerknal ku rufie, gdzie nieprzyjacielska flota byla juz tylko czarna, rozlegla masa na horyzoncie. -Czy to sie nigdy nie skonczy? -Najwyrazniej nie. Co z admiralem? - spytal pierwszy oficer. -Trzyma sie, ale jest z nim kiepsko... -Zdazymy z nim do Tulan? -Nie. Rozkazuje jak najszybciej plynac do Freeportu. -A admiral? -To sa jego rozkazy. - Reeves westchnal. - Mamy poczekac tydzien we Freeporcie, a potem ruszac do Krondoru. Tak rozkazal - dodal cicho. -A co potem? -Nie wiem. Dopoki Lord Nicholas nie wyzdrowieje, podlegamy rozkazom Lorda Vykor w Krondorze. Pierwszy oficer widzial malujaca sie na obliczu kapitana troske. Sam zreszta czul dokladnie to samo. Ksiaze Nicholas, najmlodszy syn ksiecia Aruthy, byl Admiralem floty Ksiazecej i najwyzszym dowodca krolewskiej floty Zachodu dluzej, niz obaj pamietali. Marynarze zeszliby za nim do piekiel. Stanowil symbol floty... i jako czlonek rodziny krolewskiej, uosabial jednosc Krolestwa Wysp. Kazdy z kapitanow uwazal, ze jego smierc bylaby nieszczesciem dla floty. Dla niego samego najwieksza tragedia bylo chyba to, ze smierc przyszla po niego w chwili, gdy Krolestwo potrzebowalo go najbardziej. -Rozkazy do floty - odezwal sie wreszcie Reeves, ktory pelnil formalnie funkcje zastepcy Nicholasa. - Przejmuje dowodzenie. Powiadomcie dowodcow o stanie admirala. A potem pod wszystkimi zaglami do Freeportu. -Ay, sir! Nakor przez dluga chwile przygladal sie Pugowi. -Czy on z tego wyjdzie? - spytal Calis. -Moze tak... moze nie. Nie wiadomo. Isalanczyk patrzyl, jak jego uczen z pomoca elvandarskich Tkaczy Zaklec rozdziela strumien magicznych mocy. Poprzedniego wieczoru on, Calis, Calin i ich matka zjedli razem kolacje i uzgodnili, co trzeba zrobic. Nakor zgodzil sie udac z Calisem do Crydee, skad przy pomocy magicznego tsuranskiego artefaktu mieli przeskoczyc do Krondoru. Sho Pi przypadlo pozostanie w Elvandarze i zajecie sie kuracja Arcymaga. -Chcialbym wiedziec, co tam sie dzieje - mruknal Nakor. -Gdzie? -W umysle Puga. Tam sie cos dzieje... i jedynie bogowie wiedza co. Pug unosil sie w pustce, wiedzac, ze znow oddzielil sie od swego ciala. Tym razem jednak nie mial zadnych punktow odniesienia, jakie przedtem zapewnila mu pomoc elfich Tkaczy Zaklec. Nie wiedzial zreszta jak trafil do tej pustki. Ostatnia rzecz, jaka pamietal, to przygotowanie do ataku na flote Szmaragdowej Krolowej. Potem trafil go oslepiajacy blysk... i oto unosil sie w jakiejs pustce. Mial poczucie uplywu czasu, nie umialby jednak rzecz, od jak dawna to trwa. W otaczajacej go pustce nie sposob bylo sie zorientowac w czasie i przestrzeni... I nagle uslyszal glos: - Witaj... -Kto to? - spytal w myslach Arcymag. I nagle znalazl sie w innym miejscu... pelnym cieni. Nadal pozbawiony byl ciala i ksztaltu. Otaczaly go gigantyczne figury, w porownaniu z ktorymi poczul sie istota nikla i pozbawiona znaczenia. Byly dostatecznie bliskie, by mogl wyczuc ich wielkosc, ale na tyle odlegle, ze byl w stanie ogarnac ich ksztalty. Wszystkie w zasadzie przypominaly ludzi - ale by sie z tym zgodzic, trzeba bylo mocno poszerzyc pojecie "ludzki". Kazda z nich spoczywala na gigantycznym tronie. Arcymag wyczuwal, ze te figury zyja - choc bardziej przypominaly mu czarne posagi wyrzezbione z nieznanej mu skaly. -Kto mowi? - spytal glosno, choc w powietrzu nie zadrgaly zadne dzwieki. Slowa zabrzmialy tylko w jego umysle. Z otaczajacego go polmroku wylonila sie sylwetka obleczona w czern. Pug czekal cierpliwie, az istota podejdzie blizej i odsloni woal, kryjacy jej oblicze. -Czy ja cie znam? - spytal. -Juz sie spotkalismy, magu - rozlegl sie zimny glos, ktory przeszyl go niczym ostrze. -Lims-Kragma! - zachnal sie. Bogini kiwnela glowa. Pug rozejrzal sie dookola. - Ale to nie jest twoje krolestwo. -Wszystko ostatecznie trafia do mego krolestwa. Ale owszem... przedtem spotkalismy sie gdzie indziej. -Kim sa te nieruchome figury? -Siedmioro, Ktorzy Strzega Rownowagi - odparla Bogini, wyciagajac dlon. Pug kiwnal glowa. - Gdzie jestesmy? -W krolestwie bogow. Tak wlasnie je sobie wyobrazales, kiedy wydzierales Macrosa Czarnego z umyslu Sariga. - Skinela dlonia i nagle pojawil sie nikly miraz Niebianskiego Miasta, siegajacy do mniej wiecej trzeciej czesci gorujacych nad nimi Siedmiorga. - To jednak, podobnie jak i tamto, to tylko inny poziom postrzegania. Pomimo twojej potegi i mocy, niemal niepojetych dla zwyklego smiertelnika, nie mozesz pojac, czym naprawde jestesmy. Pug ponownie kiwnal glowa. - Goja tu robie? -Sprowadzono cie tu, bys podjal decyzje. -Jaka? -Zyc czy umrzec. -Czy taka decyzja nalezy do czlowieka? -Tobie przyznano prawo do jej podjecia, magu. - Bogini dotknela jego ramienia i zamiast leku, poczul osobliwe ukojenie. -Nie wejdziesz w moje dziedziny niespodziewanie i nieswiadomie, bo padles ofiara klatwy. -Klatwy? -Nie rozpoznales jej, ale w koncu dowiesz sie, co to znaczy. -Nie rozumiem... Bogini lekko podprowadzila go do przodu. Wokol nich pojawily sie inne figury... Pug zobaczyl, ze wiekszosc z nich byla nieruchoma i miala zamkniete oczy. Jedna lub dwie otworzyly oczy i spojrzaly na przechodzacego maga i boginie. -Pugu z Crydee, nigdy wczesniej zadnemu ze smiertelnikow nie dano z tak bliska ogladac bogow. - Arcymag spojrzal na mowiaca i zobaczyl, ze Lims-Kragma znow wyglada tak, jak wtedy, gdy po raz pierwszy zjawil sie u niej z Tomasem - jest tylko mniejsza. Wtedy gorowala nad nimi. -Jak to jest, ze teraz nie jestem od ciebie mniejszy? -To kwestia percepcji - odezwala sie, odstepujac o krok. Natychmiast go przerosla i musial zadrzec glowe. - A teraz spojrzmy na Kontrolerow. Pug zrobil, co mu kazano, ale wszystkim, co zdolal zobaczyc, byly jedynie podstawy tronow wielkich bogow - wygladaly jak podnoza ogromnych szczytow, ktorych wierzcholki ginely w niebianskiej mgle. I nagle bogini przywrocila Pugowi rozmiary, jakie mial, gdy spotkali sie po raz pierwszy. -Co masz mi do powiedzenia? - spytal. -Twoje zycie i czyny sa wezlem, wokol ktorego skupiaja sie inne wydarzenia. Masz przed soba trzy mozliwosci. Mozesz przestac kurczowo czepiac sie zycia i wkroczyc w moje krolestwo. Otrzymasz wtedy nagrode za dobro, ktore czyniles w zyciu. Mozesz tez wybrac wieczne zycie... -Jak Macros? -W sprawie swego zywota Macros czyni przypuszczenia, ktore nie opieraja sie na solidnych podstawach. Jego los nie bedzie taki, jakiego sie spodziewa. -Mowilas o trzech mozliwosciach. -Trzecia jest odwrocenie klatwy i powrot do zycia... poznasz jednak rozpacz utraty tych, ktorych kochasz, tysieczne bole, a na koniec zycia przypadnie ci w udziale gorzkie zrozumienie, jak bylo daremne. Umrzesz na prozno... -Nielatwo dokonac takiego wyboru - rzekl Pug. -Oto, co ci powiem - odezwala sie Bogini. - Twoja pozycja w naszym wszechswiecie jest jedyna w swoim rodzaju. Byles jeszcze dzieckiem, kiedy Macros odblokowal twoje mozliwosci, zanim cie zostawil tam, gdzie miano cie odnalezc. Upewnil sie, ze twoje tsuranskie szkolenie bedzie zmodyfikowane, tak zebys mogl na Midkemii wrocic na Wyzsza Sciezke i zadbal o to, bys wyszedl calo z Wojen Rozdarcia. Z powodu tej siegajacej ponad stuleciami ingerencji Czarnoksieznika grasz role znacznie wazniejsza, niz wynikaloby to z twego urodzenia. Stoisz na miejscu, z ktorego mozesz wstrzasnac podstawami boskich tronow. Wszystko to nie moglo nie zostac zauwazone. Dokonujac tego, Macros stworzyl jednak inne sytuacje, o ktorych niczego nie wiesz. W rezultacie zaplacisz w koncu za to, ze wmieszal sie w twoje zycie. A pod koniec cena moze sie okazac straszliwa. Pug - trzeba mu to przyznac - nie zawahal sie ani przez moment. -Nie zostawiasz mi wlasciwie wyboru. Bezlitosny wrog probuje zniszczyc wszystko, co kocham. Musze wrocic do zycia. -Pomoge ci wiec. Dowiesz sie wielu rzeczy, ktore przydadza ci sie w przyszlosci. - Bogini polozyla mu dlon na twarzy i zakryla oczy. I nagle poczul, ze otaczajaca go pustka pryska niczym mydlana banka, a jego cialem szarpnal spazm bolu. Usiadl, wydajac ochryply okrzyk. -Wypij to - uslyszal glos Nakora. Isalanczyk objal go w pol i nie pozwolil ponownie opasc w posciel. Poczul w ustach gorzki smak jakiegos wywaru z ziol i pociagnal gleboki lyk. Zamrugal szybko. Cale jego cialo wciaz przeszywaly fale bolu. -To zmniejszy twoje cierpienia - odezwal sie Nakor. Arcymag zebral sie w sobie i bol zelzal. -Z cierpieniem jakos sie uporam - powiedzial glosem, ktory wydal mu sie obcy. - Pomoz mi wstac. Gdy stanal na drzacych nogach, ujrzal stojacych w poblizu Sho Pi, Calisa, Calina i Aglaranne. Przyniesiono mu szate. -Nie wygladam chyba najlepiej - wychrypial. -Wyzdrowiejesz - zapewnil go Isalanczyk. - Dobry uzdrowiciel zdola nawet uwolnic cie od tych blizn - dotknal policzka maga. - Co prawda wyglada na to, ze sam tez poradzilbys sobie. Ktoregos dnia musimy pogadac o twoich umiejetnosciach. Pug usmiechnal sie i znow poczul bol w twarzy. -Niekiedy dokladnie to samo mysle o tobie. -Przyszlismy sie z toba pozegnac przed podroza - usmiechnal sie niepoprawny Isalanczyk. -Doskonale. A dokad sie udajecie? -Nakor i ja - zaczal Calis - ruszamy do Crydee. Anthony ma jedna z tych starych tsuranskich kul sfer teleportacyjnych i zamierzamy jej uzyc, by dostac sie do Krondoru. -Pozwolcie mi odpoczac do wieczora, a jutro wszyscy trzej udamy sie wprost do Krondoru. - Rozejrzawszy sie dookola, spytal: - Jak dlugo lezalem nieprzytomny? -Dwa miesiace - odpowiedzial mu Isalanczyk. -Jaki dzis dzien? -Dwa dni po Banapisie? -A wiec flota Krolowej... -Przeplywa przez ciesniny - uzupelnil polelf. - Anthony stworzyl dla mnie soczewki z powietrza i obaj to widzielismy. -A co z Miranda i Macrosem? - spytal Pug. - I Tomasem? - dodal, spojrzawszy na wszystkich jeszcze raz. -Kiedy cie zraniono, udali sie, by poszukac odpowiedzi na niektore pytania, do jaskin pod gorami na Novindusie - odparl Calis. - Przylaczysz sie do nich? -Chyba nie. Ty i ja musimy udac sie gdzie indziej. -Do Krondoru? -Owszem... ale potem musimy ruszyc do Sethanonu. -Zanim postawie stope na ziemi Sethanonu, mam jeszcze sporo do zrobienia - odparl polelf. -Nie - ucial Pug. - Musisz udac sie tam ze mna. -Skad wiesz? - spytal Orzel. -Nie umiem ci odpowiedziec - rzekl Arcymag. - Wiem tylko, ze tak musi byc. - Uklonil sie Krolowej Elfow. - Pani... kiedy twoj malzonek wroci, powiadom go, ze tam wlasnie nas spotka. Aglaranna kiwnela glowa. - Pierwej musisz cos zjesc i odpoczac. Przy zyciu utrzymywala cie tylko magia... czas na cos bardziej tresciwego. Jestes bardzo oslabiony. -Niestety... - rzekl Pug, po czym przewrocil oczami i runal w ramiona Nakora. Swiadomosc odzyskiwal powoli, ale w koncu sie ocknal. Obok niego siedzial Sho Pi. -Jak dlugo tak lezalem? -Wczorajszy dzien, noc i prawie caly dzien dzisiejszy. Pug usiadl na poslaniu. Skora go piekla, miesnie bolaly, ale ku swemu zadowoleniu odkryl, ze moze sie poruszac. Wstal chwiejnie i rozejrzal sie dookola. Przesunawszy dlonia po brodzie, poczul klucie odrastajacej brody. Umieszczono go w niewielkim pomieszczeniu, wyrzezbionym wewnatrz pnia poteznego debu. Odsuwajac na bok gruba zaslone, odkryl, ze pomieszczenie wychodzi na prywatny ogrod Aglaranny i Tomasa. Znalazl tam pograzonych w rozmowie Krolowa i jej dwu synow. -Witaj - odezwal sie Calin. Pug usiadl ostroznie, podtrzymywany za lokiec przez Sho Pi. -Dzieki za to, coscie dla mnie zrobili. -My tylko pomagamy walczacym, ocalic to wszystko - Krolowa gestem wskazala caly Elvandar. -Nie tylko - odezwal sie Nakor, ktory wlasnie wkraczal na polane. - Stawka tej gry jest caly swiat. -Dla eledhelow swiatem jest Elvandar - odparla Aglaranna. Isalanczyk usiadl obok Puga i spojrzal nan uwaznie. - No, jakos z tego wyjdziesz. -Bardzo ci dziekuje. - Potwierdziles moje podejrzenia. Nakor parsknal smiechem. - Kiedy ruszamy do Krondoru? Arcymag spojrzal na ogrod, ktory powoli pograzal sie juz w mroku. - Tam juz jest noc. Mysle, ze jutro o swicie. -Dobrze ci zrobi jeszcze jedna noc odpoczynku - dodal Sho Pi. -Poza tym - stwierdzil Pug - musze porozmawiac z Nakorem. -O czym? - spytal Calis. -O kilku sprawach. Zechciej wybaczyc, ale to musi pozostac nasza tajemnica. -Jak sobie zyczysz - wzruszyl ramionami Orzel. - Ale ciesze sie, ze wracam do Krondoru. Mam tam jeszcze mnostwo do roboty. -Musisz udac sie ze mna do Sethanonu - przypomnial mu Pug. Calis zmruzyl oczy. - Mam swoje obowiazki. -Chcesz czy nie, musisz pojawic sie w Sethanonie. -Chodzi o ojca? -Moze i tak... choc mysle, ze musimy zrobic tam cos, co jedynie ty mozesz wykonac. -Co takiego? - spytala Krolowa. -Nie wiem - westchnal Pug. Nakor zaniosl sie dlugim smiechem. - Wiesz, coraz czesciej zaczynasz mowic tak jak ja... Arcymag wzruszyl ramionami. - Calisie, nie umiem ci rzec, skad to wiem, ale pod koniec tego zamieszania musisz byc w Sethanonie. Nie wolno ci ryzykowac... po prostu musisz tam byc. Co z kolei oznacza, ze nie mozesz walczyc. Musisz ruszac do Sethanonu natychmiast. Calis wygladal na niezdecydowanego. Pug i jego ojciec zawsze byli dlan autorytetami, ktorych zyczen, madrosci i mocy nie poddaje sie w watpliwosc - ale tez z Williamem, Jamesem i innymi mial zajac sie obrona Krondoru. -Ale tak wiele jeszcze musze zrobic! - zachnal sie Orzel. -Sa ludzie, ktorzy moga sie zajac tamtymi sprawami - odezwal sie Nakor - ale jezeli Pug ma racje, a zwykle ja miewal, to tylko jeden czlowiek moze byc potrzebny w Sethanonie, kiedy skoncza sie boje. -Dlaczego ja? - spytal polelf. -Dowiemy sie, kiedy przyjdzie pora - odparl Nakor ze swoim niemal nie znikajacym usmiechem. - Wszystko zostanie nam wyjasnione. -A co z innymi? Co z moim ojcem, Macrosem i Miranda? - spytal Calis. -Jestem pewien, ze maja na glowie wlasne problemy - wzruszyl ramionami Isalanczyk. -Wszystko, co kiedys widzialem i uwazalem za pewnik - mruknal Macros - po ponownym spojrzeniu okazuje sie nowe i zaskakujace. Miranda i Tomas musieli sie zgodzic. Demon poruszyl sie niespokojnie, przestepujac z nogi na noge. Rozmawiali z nim nieustannie od chwili, kiedy przemowil do nich po raz pierwszy i kazde zdanie objawialo im nowe rewelacje. Sam demon byl stworzeniem bezmyslnym, ale znajdowal sie pod wladza istoty znacznie oden inteligentniejszej. Problemem bylo to, ze spora czesc owej inteligencji musiala nieustannie zajmowac sie poskramianiem demona i ograniczac sie do swiata pojec swego "nosiciela". Juz dwa razy Macros i Miranda musieli skrepowac stwora i przez kilka dni sluchac, jak wyje ogarniety bezsilna wsciekloscia. Po miesiacu mozolnych rozmow i wyjasnien sporo jednak zrozumieli. Demon znajdowal sie pod kontrola istoty, ktora nazywala siebie Hanamem, i byla urodzonym w swiecie Shila Mistrzem Wiedzy Saaurow. Stopniowo cala czworka - Hanam, Macros, Miranda i Tomas - odtworzyla rozwoj wydarzen. Zaczelo sie od tego, ze jakas mroczna moc - ktorej istnienie podejrzewali Macros i Miranda, choc jej imie bylo przed nimi ukryte - wplynela na kaplanow z miasta Asharta i sklonila ich do otwarcia portalu w prastarej barierze, wzniesionej niegdys pomiedzy swiatem demonow i Shila. Demony wdarly sie na Shile i unicestwily odwieczne imperium, zabijajac wszystko, co tam zylo. I wtedy niczym zbawcy pojawili sie Pantathianie, ofiarowujac niedobitkom Saaurow schronienie na Midkemii, w zamian za trzydziestoletnia sluzbe - sluzyc im mialo jedno pokolenie Saaurow. Przez polowe tego czasu Saaurowie umacniali swoja potege na Novindusie, a potem pomagali podbic Szmaragdowej Krolowej reszte kontynentu, szykujac sie do podbicia Krolestwa. -Wydaje mi sie - westchnela Miranda - ze mamy dwie mozliwosci. -To znaczy jakie? - spytal Tomas. -Ujawnic Saaurom to, ze zostali zdradzeni przez Pantathian, i pozwolic im na honorowe wycofanie sie z udzialu w wojnie, albo znalezc to przejscie, przez ktore demony dostaja sie do naszego swiata, i zamknac je. -Trzeba zrobic i jedno, i drugie - odpowiedzial Tomas. -A mnie jedno i drugie sie nie podoba - rzekl Macros - ale Tomas ma racje. -A moze najpierw zajmiemy sie jednym, a potem drugim? - zaproponowala Miranda. Glos demona zabrzmial jak zgrzyt kamieni. - Krol Demonow, Maarg, szaleje z gniewu i wielu poddanych padlo ofiara jego morderczej furii. Nie ma on pojecia, ze w tej rozgrywce Pantathianie przestali sie liczyc jako realna sila. - Wyciagnal szponiasta lape ku odleglemu tunelowi. - Przejscie pomiedzy swiatami Shili i Midkemii jest o pol dnia drogi stad. Ale po drugiej stronie czeka Tugor i jego sluzalcy. - Stwor rozlozyl ramiona, siegajace teraz dziewieciu stop od szponu do szponu. - Jestem od niego dwa razy mniejszy... i nie tak jak on przebiegly. -Z tym jegomosciem jakos sobie poradze - rzekl skromnie Tom as. -Problem tylko w ich duzej liczbie - mruknal Macros. - Z wyjatkiem samego Krola Demonow nie ma po tamtej stronie nikogo, kto sprostalby komukolwiek z nas - zerknal na corke. - Mowie i o tobie, pod warunkiem, ze zachowasz przytomnosc umyslu. -Dzieki i za to - odparla zgryzliwie. -Ale tuzin albo wiecej na jednego - Macros potrzasnal glowa - to zupelnie inna sprawa. -Czekamy tutaj - odezwal sie Tomas - az kazdym dniem zwloki zadanie staje sie coraz trudniejsze. -Jest czas na sile, jest czas i na podstep - rzekl sentencjonalnie Czarny Mag. Podniosl palec. - Tomasie, twoim najwazniejszym zadaniem jest obrona Sethanonu. Proponuje, byscie z Hanamem podjeli probe przekonania Saaurow o zdradzie. -Czy zdolamy dostac sie do tego... - Tomas zerknal na Hanama, by ten podpowiedzial mu imie wodza jaszczurow. -Jatuka, syna Jarvy... -...i przekonac go o zdradzie? -A on oczywiscie uwierzy na slowo demonowi i ? Macros wzruszyl ramionami. -A jednak - odezwal sie Hanam - jezeli daloby sie jakos sklonic go do tego, zeby mnie wysluchal. Moglbym mu rzec o sprawach, jakie zna jedynie Mistrz Wiedzy Saaurow. Gdybym zas mogl rozmowic sie z Shadu, moim uczniem, ktorzy zajal moje miejsce, potrafilbym go przekonac, ze cialem tego demona wlada jego dawny mistrz i nauczyciel. -A co wy zrobicie? - spytal Tomas. -Ja i moja corka musimy zamknac jakos droge pomiedzy krolestwem demonow i Midkemia. Maarg w koncu domysli sie, ze zostal zdradzony przez jednego z tych, ktorych tu poslal, i niepotrzebna mu do tego wiedza, ktory z nich go zawiodl. -Kiedy Maarg dojdzie do takiego wniosku - odezwal sie Hanam - jego furia zmiecie wszystko na jego drodze. Uderzy na slepo przez przetoke i nic go nie bedzie obchodzilo, ilu jego poddanych zginie, forsujac portal. A kiedy wedrze sie tutaj, ostateczny wynik bedzie taki sam, jak w moim swiecie. Wszyscy skonczycie w bydlecych zagrodach przeznaczeni na pozarcie. -Czy oni wiedza, co czeka ich w Sethanonie? - spytal Tomas. Macros i Tomas dosc dlugo spierali sie, ile mozna powiedziec rezydujacemu w ciele demona Mistrzowi Wiedzy Saaurow. W koncu konieczne okazalo sie opowiedzenie mu wszystkiego. -Nie - odparl Hanam. - Jakan wie jedynie, ze objal dowodzenie nad armia, ktora prowadzi zwycieska wojne na wyniszczenie przeciwnika. Odpowiada to zreszta jego naturze jak nic innego na swiecie. Co noc pozera jednego ze swoich podwladnych, by sie wzmocnic, ludzie zas nadal ufaja, ze ida za Szmaragdowa Krolowa. -Podejrzewam, ze zamierza pozrec caly ten swiat, a potem wrocic i wyzwac Maarga na pojedynek. Ale jezeli ma znalezc ow Kamien Zycia, moze podjac probe zawlaszczenia go i uznac za cenna zdobycz. Nie wiadomo, co wtedy sie stanie... -No to juz wiemy, co musimy zrobic - westchnal Macros. - Ty, Tomasie, musisz wziac tego tu naszego szponiastego sojusznika i przekonac jego bylego ucznia, by zechcial was wysluchac. -Jest cos jeszcze - odezwal sie Mistrz Wiedzy. -Co takiego? -Jak tylko przekonacie Jatuka, musicie mnie zabic. To cialo nieustannie opiera sie mojemu umyslowi i nie umiem rzec, jak dlugo jeszcze zdolam zachowac nad nim wladze. Byc moze mamy jeszcze sporo czasu... a moze i nie. -Cudownie, po prostu cudownie - mruknela Miranda, wstajac z ziemi. -My zas - odezwal sie Macros, konczac opracowywanie planow - musimy znalezc przetoke do Shili, potem przedostac sie na tamten swiat, znalezc miasto Asharte i zatrzasnac portal do swiata demonow. -Zapomnieliscie niestety o jednej rzeczy - zazgrzytal Hanam. -Jakiej mianowicie? -Maarg mogl juz opanowac cala Shile, a jezeli tak, to zanim podejmiecie probe zamkniecia portalu do swiata demonow, pierwej bedziecie musieli zabic Krola Demonow. Macros spojrzal na corke. Zadne z nich nie moglo wymyslic sensownej odpowiedzi. Rozdzial 14 ZDRADA Roo zmarszczyl brwi.Jason wyliczal straty, jakie poniesli wskutek obciazenia ich konta pozyczka dla Korony. -A teraz James chce jeszcze wiecej - mruknal Roo. -Nie mam pojecia, skad wziac zloto, jakiego zada od nas Diuk - rzekl Jason. - Bedziemy musieli sprzedac niektore z naszych najbardziej dochodowych spolek, a to znow zmniejszy nasza plynnosc finansowa. Kupiec parsknal smiechem. - Moze zdolam przekonac Jacoba Esterbrooka, by sie do nas przylaczyl. - Wiedzial, ze to prozny trud. Kilkakrotnie juz podczas kolacji z Jacobem odniosl wrazenie, ze stary sep starannie unika wszelkich tematow, ktore moglyby doprowadzic do dyskusji o tym, dlaczego jeden z najbogatszych krondorskich kupcow nie pomaga Krolestwu w przygotowaniach do zblizajacej sie wojny. Tak czy owak, byli jeszcze inni majetni ludzie i Roo zamierzal sie przekonac, co mozna jeszcze zrobic. - Wychodze na reszte dnia. Poslij wiadomosc mojej zonie, ze niewykluczone, iz bede musial zostac w miescie jeszcze przez kilka dni. - Jason zanotowal polecenie. - A potem zobacz, gdzie podziewa sie Duncan i kaz mu tu na mnie zaczekac. Bede o piatej po poludniu. Luis tez niech tu sie zjawi. -A do tej pory gdzie bedzie cie mozna zastac? Roo usmiechnal sie przebiegle. - Nie wiem. Postaram sie zdobyc jakies pieniadze dla Diuka. O trzeciej zajrze do Barreta, a potem tu wroce. Nie mam pojecia, gdzie pojde przed trzecia... Wlozyl lekki plaszcz - nie z potrzeby, bo bylo cieplo - ale ze wzgledu na mode. Z tego samego powodu wdzial na glowe szerokoskrzydly kapelusz ze stylowym zoltym pioropuszem, na nogi zas wsunal pare pieknych butow do konnej jazdy. Ale do paska przypial swoj stary rapier. Wyszedlszy na ruchliwe ulice Krondoru, zatrzymal sie i odwrocil, aby przez chwile podziwiac fasade siedziby firmy Avery i Syn. Niejeden raz przystawal w tym miejscu, zeby przyjrzec sie wielkiemu magazynowi, ktory przeksztalcil w siedzibe swej firmy. Wykupil przylegajace grunty i pobudowal biura - a teraz rozlegly dziedziniec pelen byl jego wozow. Potem odwrocil sie i ruszyl na pierwsze spotkanie - z bankierem, ktory choc nie byl jego przyjacielem, byl mu winien przysluge. -Potrzebuje zlota! - rzekl Diuk James. -Wiem, milordzie - odpowiedzial Roo - ale po prostu nie ma skad go wziac! -Zawsze mozna je skads wziac! - mruknal James. Roo zauwazyl, ze Diuk wyglada na zmeczonego i ma podkrazone oczy, jakby ostatnio nie dosypial. W miescie narastalo napiecie, a wsrod pospolstwa krazyly coraz liczniejsze plotki o wojnie. Poprzedniego dnia dotarly wiesci o wielkiej bitwie morskiej w dzien Banapisa na wodach Ciesnin Mroku, co tlumaczylo opoznienia statkow z Dalekiego Wybrzeza i Wolnych Miast. -Jesli podniesiecie podatki, moze uda wam sie cos jeszcze wycisnac z kupcow i wiesniakow, ale jeszcze bardziej zaniepokoicie ludzi interesu. Podczas ostatnich miesiecy wiele zlota, o ktorym mowicie, przecieklo na wschod. -Wiele z niego nalezalo do ciebie! - rzekl Diuk, uderzajac dlonia w stol. Roo zmruzyl oczy. -milordzie, robilem to samo, co zrobilby kazdy w mojej sytuacji, i nic ponad to! - Kupiec mowil przez zacisniete zeby, jakby zapomnial, z kim rozmawia, i z najwyzszym trudem wstrzymywal wybuch gniewu. - Dalem wam kazdego miedziaka, jakiego moglem. Jezeli zazadacie wiecej, to tak, jakbyscie zabijali dojna krowe! -No to ja zabijemy! - rzekl James, patrzac na niewysokiego rozmowce. - Musze pokryc miesieczny koszt zapasow i broni... a pieniadze musze miec na wczoraj. -Dzis wieczorem jem kolacje z Jacobem Esterbrookiem i zobacze, co da sie zen wycisnac. - Roo westchnal ponuro. James przez dluzsza chwile przygladal sie w milczeniu niegdysiejszym paliwodzie z Darkmoor. -On wyjdzie na tym lepiej... -Skad wiecie? -Zdaje sobie sprawe, ze musisz szybko zdobyc zloto i zazada od ciebie czegos, czego nie bedziesz mial ochoty sie pozbywac. Roo przez chwile myslal o tym, co uslyszal. - Jezeli nie pokonamy Szmaragdowych, wszystko inne przestanie miec jakiekolwiek znaczenie. Wszystko jedno, czy poniose straty teraz, czy potem. - Wstal. - Pozwolcie mi odejsc. Powinienem byc u Barreta o trzeciej, a przedtem mam jeszcze dwa spotkania. Musze zalatwic kilka spraw. Sklonil sie i ruszyl do wyjscia. Stal juz w drzwiach, kiedy uslyszal glos Jamesa: - Rupercie? -Slucham, milordzie - odwrocil sie, by spojrzec na Diuka. -Czy masz jakis majatek czy spolki w Landreth lub Shamacie? -I tam, i tam, Wasza Lordowska Mosc. -Moze byloby dobrze - cedzil slowa James - gdybys... eee... przeniosl wszystko, co jest cokolwiek warte, na polnocny brzeg Morza Snow. -Dlaczego, milordzie? -Ot, tak sobie tylko pomyslalem... - mruknal Diuk, wracajac do studiowania dokumentow, ktore przegladal przed przyjsciem Roo. Mlody kupiec wyszedl na zewnatrz. W sekretariacie Jamesa wisiala wielka mapa Zachodnich Dziedzin. Roo spojrzal uwaznie na okolice Morza Snow. Dolina Marzen pozostawala we wladzy Krolestwa od przeszlo stu lat, zawsze jednak byla terenem spornym, do ktorego prawa roscilo sobie Imperium Kesh. Dotknal palcem mapy przy Krancu Swiata. Byla to najdalej na zachod wysunieta placowka krolestwa na poludniowym brzegu Morza Goryczy. Na polnocny wschod od niej lezala niewielka wysepka - Shandon Bay. Znajdujaca sie na niej niewielka osada, Dacadia, stanowila jedyne liczniejsze skupisko ludzi pomiedzy Krancem Swiata i Morzem Snow. Potem przesunal palcem po linii wzgorz, ktore wznosily sie na wschod od wybrzeza, do miejsca, gdzie stykaly sie z rzeka laczaca Morze Goryczy i Morze Snow. Przyjrzal sie okolicy, od Wielkiego Gwiazdzistego Jeziora i Stardock, a potem znow powiodl wzrokiem wzdluz rzeki do Morza Snow. Na wschod od Jeziora Gwiazdzistego wznosily sie gory zwane Szarym Grzbietem. I nagle Roo przejrzal. -Nie osmieli sie! -Co prosze, sir? - spytal osobisty sekretarz Jamesa. -Niewazne - rozesmial sie Roo. Ale opuszczajac biura Diuka Krondoru, rzekl sam do siebie: - Do kata, pojde o kazdy zaklad, ze to zrobi! Niemal tanecznym krokiem zbiegl po schodach na dziedziniec, gdzie pacholek trzymal jego konia. Wzial wodze, skierowal konia do palacowej bramy i obrzuciwszy przelotnym spojrzeniem ruchliwy dziedziniec, pomyslal, ze chcialby wiedziec, co porabia teraz Erik. Nie widzial go od Swieta Banapisa i zaczynal sie juz o niego niepokoic. Potem spochmurnial, przypomniawszy sobie, ze moze juz tylko pare tygodni dzieli ich od chwili, kiedy miasto znajdzie sie w ogniu walk. Spial konia pietami, skierowal go ku bramie i leniwie oddal honory stojacemu tam porucznikowi. Mlody oficer zasalutowal - wiadomo bylo powszechnie, ze Roo Avery bywa w palacu jako zaufany przyjaciel Diuka. Ta przyjazn i majatek czynily z niego jednego z najbardziej wplywowych ludzi w Krondorze. -Czy zechciales przemyslec moja oferte? - spytal Jacob Esterbrook. -Owszem - usmiechnal sie Roo. Dawno juz doszedl do wniosku, ze najlepsza taktyka wobec tego rywala w interesach jest udawanie szczerosci i mowienie mu w sekrecie tego, co tamten i tak juz wiedzial. - Pozyczylem Koronie sporo grosza i w rezultacie brak mi gotowki. Sylvia usmiechnela sie promiennie, jakby wszystko, co mowil Roo, bylo ogromnie wazne. Odpowiedzial jej podobnym usmiechem. -Nie moge mowic i podejmowac decyzji w imieniu wszystkich wlascicieli Spolki Morza Goryczy, ale mysle, ze na wszystko, co tu ze soba uzgodnimy, zdolam uzyskac ich zgode, kiedy im wyjasnie, jak stoja sprawy. - Przerwal, by przelknac ostatni kes i wytrzec usta chusteczka. - Z pewnoscia jednak dysponuje funduszami i srodkami firmy Avery i Syn... oprocz tego mam kilka innych spolek, o ktorych mozemy podyskutowac. -Masz jakas inna propozycje? - usmiechnal sie Jacob. -W pewnym sensie tak - odpowiedzial Roo. - Poniewaz wyglada na to, ze opanowales caly handel z Kesh, zamierzam sprzedac moje stacje przewozowe w Shamacie i przedsiebiorstwo rybackie w samym porcie. Pieknie sie rozwijaja, ale jak do tej pory niewielkie mialem z nich zyski, o czym pewnie zreszta wiesz. - Ostatnim slowom towarzyszyl ponury usmieszek. -No tak... dbam o moje poludniowe interesy. Od dawna ciesze sie przyjaznia kilku wplywowych keshanskich osrodkow handlowych. - Jacob odsunal krzeslo od stolu i w tej samej chwili sluga podbiegl do starego, by pomoc mu wstac. - Kolana troche mnie zawodza. To ta pogoda... Przy czystym niebie i upalach bola mnie prawie tak samo, jak wtedy, gdy nadciagaja deszcze. Roo rowniez wstal i kiwnal glowa. - Bylbys moze zainteresowany kupnem? -Kiedy mowa o zwiekszeniu majatku i wplywow, zawsze jestem zainteresowany, Rupercie... Rzecz w cenie, i tyle. -Tak tez byc powinno - usmiechnal sie Roo. -Przejdzmy do ogrodu na szklaneczke brandy, a potem zostawie cie z moja corka - zaproponowal Jacob. - Nie potrafie juz siedziec po nocach jak dawniej... Wyszli na zewnatrz, gdzie powitalo ich niebo usiane gwiazdami. Ogrod wypelniala won letnich kwiatow, spiew ptakow i cykanie swierszczy. Roo przez chwile napawal sie zapachem brandy. Zdazy} juz polubic to destylowane wino, choc wciaz jeszcze nie umialby odroznic trunku pedzonego w Kesh od tego z Darkmoor, mimo ze potrafil juz ocenic wartosc tego, czym go czestowano, gdyz znacznie przewyzszalo to jakoscia kiepski napitek Lorda Vasariusa. Pil cierpki, ostry plyn o lekkim posmaku debu, ktory przyjemnie go rozgrzewal i zostawial na jezyku subtelna won winogron i drewna, zostajaca jeszcze dlugo po tym, jak trunek trafil do zoladka. Obok niego usiadla Sylvia, ktora - najzupelniej niewinnym gestem - polozyla dlon na jego udzie. -Czy nie zechcialbys przygotowac mi dokladniejszej listy i przeslac jej jutro? - spytal stary. -Bardzo chetnie - odpowiedzial Roo. - Co sie tyczy moich przedsiebiorstw tu, w Krondorze, tych, o ktore pytales, to owszem... jest kilka, z ktorymi moglbym sie rozstac, z tych samych powodow, dla jakich chce sie pozbyc tamtych w Shamacie. -A co z Landreth? -Coz... prowadze handel, choc przyznam, ze niezbyt wielki, z osiedlami polozonymi na polnocnych brzegach Morza Snow, wiec zyski sa nieco wieksze. Ale i o nich mozemy pogadac... jezeli cena bedzie do przyjecia. - Roo wzruszyl ramionami. Dyskutowali jeszcze przez godzine, a potem Jacob wstal i zaczal sie zegnac. - Musze isc spac. Jezeli chcesz, zostan i napij sie jeszcze brandy. Sylvia dotrzyma ci towarzystwa. Dobranoc, Rupercie. Gdy wyszedl z ogrodu, Sylvia zartobliwie przeciagnela dlonia po udzie Roo. - Dotrzymac ci towarzystwa? - spytala kokieteryjnie. Roo odstawil trunek i wzial ja w objecia. - Chodzmy na gore - sapnal po chwili. -Nie - sprzeciwila sie kochanka. - Wole tutaj... -W ogrodzie? -Czemu nie? - odpowiedziala, rozpinajac koszulke. - Jest cieplo, a ja nie chce juz czekac... Kochali sie pod gwiazdami. Pozniej Sylvia polozyla sie obok Roo na trawie, kladac glowe na jego piersi. -Ostatnio nie przychodzisz za czesto, Roo - skarcila go leniwie. -Wszystko sie komplikuje - odpowiedzial wyrwany gwaltownie z milego rozmarzenia Roo. -Slyszalam, ze bedzie wojna - rzekla Sylvia na poly pytajaco, na poly twierdzaco. -Mnostwo ludzi tak mowi. -A to prawda? Przez chwile Roo zastanawial sie, co powiedziec. -Mysle, ze tak - odpowiedzial w koncu. - Nie wiem co prawda, kiedy to bedzie. Ale powinnas sie zastanowic, czy nie wyjechac na wschod... jak tylko zacznie sie cos dziac w Krondorze. -W Krondorze? - spytala, gryzac go zartobliwie w ramie. - Myslalam, ze te wiesci zwiazane sa z Kesh? -Owszem - odpowiedzial, zastanawiajac sie, jak powiedziec jej prawde. Kochal ja i chcial ja chronic, ale nie ufal jej do konca, bo byla lojalna wobec ojca. - Tym razem chyba nie chodzi im o Doline. - Zastanowil sie, jak to, co zamierzal jej powiedziec, wplynie na jego negocjacje z Jacobem. Doszedl do wniosku, ze im nie zaszkodzi, postanowil wiec wszystko nieco upiekszyc szczegolami. -Wiesz, ze Lord Vykor zostal odwolany z Rillanonu do Krondoru? -A kto to taki? Roo byl ciekaw, czy ona naprawde tego nie wie, czy chce aby poczul sie wazny. Przesunawszy dlonia po jej nagim biodrze, doszedl do wniosku, ze w koncu nie ma to znaczenia. -Jest Krolewskim Admiralem floty Wschodu. Z wielka flota czai sie ponizej Zatoki Salin i kiedy Keshanie wyplyna z Durbinu, bedzie ich mial jak na talerzu. Ksiaze Nicholas odplynal ze sporym ugrupowaniem daleko na zachod, poza ciesniny, i okrazy Keshan z drugiej strony... Sylvia zaczela sie bawic wlosami na jego piersi. - Slyszalam, ze wyruszyl na spotkanie jakiejs floty ze skarbami. Roo zdal sobie nagle sprawe z faktu, ze jego kochanka wie znacznie wiecej, niz mogloby sie zdawac. Jego milosne zapaly nagle oziebily sie. -Przykro mi to mowic, ale musze wracac do domu. -Och! - Sylvia gniewnie wydela usteczka. -Naprawde zaluje, ale musze przygotowac te dokumenty, o ktorych mowil twoj ojciec. Kiedy sie ubieral, dziewczyna lezala naga na trawie i spojrzawszy na nia, musial przyznac, ze w swietle ksiezyca wyglada piekielnie kuszaco. Kiedy byl gotow do odejscia, wstala i pocalowala go na pozegnanie. -Ha, jak musisz isc, to idz. Zobaczymy sie jutro? -W dzien to niemozliwe, ale moze w nocy - odpowiedzial Roo. -Pojde do lozka i bede myslala o tobie w poscieli - rzekla, przesuwajac dlonia po jego brzuchu... -Wszystko komplikujesz! - jeknal. Sylvia parsknela smiechem. - To ty skomplikowales mi zycie. Jak moge myslec o innych, kiedy mam ciebie? - Ponownie go pocalowala. - Moj ojciec chcialby wiedziec, dlaczego nie wychodze za maz. Zada ode mnie wnukow. -Wiem - mruknal Roo. - Ale to niemozliwe. -Moze bogowie sie nad nami ulituja i ktoregos dnia bedziemy razem... - rzekla Sylvia. -Musze juz isc. Po jego odejsciu dziewczyna zebrala suknie. Zamiast sie ubrac, weszla nago do domu, przeszla az do swojej sypialni i tam rzucila odziez na podloge. Gdy uslyszala chichy jek od strony swego loza, usmiechnela sie do siebie i podeszla po ciemku, aby spojrzec z gory na dwie wtulone w siebie postacie. Trzasnela dlonmi z calej sily i z satysfakcja wysluchala pelnego przestrachu, zdumienia i bolu okrzyku sluzacej. W bladym swietle padajacym od strony okna widac bylo wyraznie lotrzykowski usmieszek Duncana Avery'ego. -Witaj dzieweczko! - powiedzial. - Czekalismy na ciebie, ale zaczelismy sie nudzic... Sylvia odepchnela sluzaca na bok. - Wez moje suknie i zanies je do prania! Dziewczyna powitala pania spojrzeniem pozbawionym emocji i szybko wyskoczyla z lozka. Podnioslszy suknie swoje i Sylvii, szybko wymknela sie z sypialni. Sylvia dotknela podbrzusza mezczyzny. - No, przynajmniej zdazyla cie przygotowac! -Zawsze jestem gotow - odparl Duncan, calujac ja w szyje. Pchnela go, az legl na wznak i szybko usiadla na nim okrakiem. -Chce, bys cos dla mnie zrobil... -Co zechcesz - odpowiedzial, patrzac jej w oczy. -Wiem - mruknela i nachylila sie, bo go pocalowac. -Pachniesz trawa - zauwazyl. -Nic dziwnego - odpowiedziala. - Zabawialam na murawie twego kuzyna. Duncan parsknal smiechem. - Padlby chyba trupem, gdyby sie dowiedzial, ze prosto z jego ramion weszlas w moje. On podchodzi do tych spraw dosc powaznie. Sylvia ujela jego twarz dlonia dostatecznie mocno, by jej paznokcie wbily mu sie w policzek. - Ty tez podejdz do tego powaznie, moj podniecony pawiu! Zamierzam dac ci bogactwo, o jakim nawet nie sniles! - Wiedziala, ze potrzebuje mezczyzny, ktory stanie na czele polaczonych kompanii Roo i jej ojca, a Duncan byl dostatecznie glupi, by mogla kontrolowac go tak dlugo, jak bedzie przydatny. Potem, gdy sie nim znudzi, bez trudu zdola sie go pozbyc. -Lubie byc bogaty - odparl Duncan, ignorujac bol. -A teraz pomowmy o przysludze... -Jakiej? -Chce, bys zabil zone swego kuzyna. Duncan milczal przez chwile. -Kiedy? - spytal w koncu chrapliwie. -Najpozniej za tydzien. -Po co? -Zebym mogla poslubic Roo, ty balwanie! - odpowiedziala, czujac coraz silniejsza rozkosz. -A co ja bede mial... z tego... ze ty... poslubisz Roo! - zdolal jeszcze wystekac mezczyzna. Sylvia nagle wygiela sie w tyl, zadrzala, a potem padla Duncanowi na piers. -A co ja... bede mial... - powtorzyl po dlugiej chwili milczenia. -Slyszalam! - przerwala mu. Jakiez to do niego podobne! Nie mogl poczekac choc tyle, by pozwolic jej cieszyc sie chwila rozkosznego rozleniwienia. W koncu stoczyla sie z niego i legla obok. - Poniewaz, w odpowiedniej chwili, oboje sie postaramy, bym zostala wdowa. A potem... po okresie wlasciwej zaloby, bedziemy mogli sie pobrac. Duncan rozesmial sie i zlapal ja za wlosy, a potem bez sladu delikatnosci szarpnal nimi. -Jestes kobieta godna podziwu - rzekl, gryzac ja zartobliwie w usta. - Nie ma w tobie nic romantycznego - przewrociwszy ja na plecy, zajrzal jej w oczy. - Wiesz... podoba mi sie mysl o malzenstwie opartym na chciwosci. To cos, co doskonale rozumiem. -Bardzo dobrze - odparla Sylvia, uderzajac go w twarz, wcale juz nie zartobliwie. - Zajmijmy sie wiec budowaniem porozumienia... Polozyla sie na plecach, a Duncan znow zaczal ja podniecac. Ona jednak myslala tylko o tym, ze jego uzytecznosc jako stojacego na czele spolki figuranta i kochanka nie do konca rownowazy jego fatalne maniery, ktorych wyliczanie mozna by zaczac od uwiedzenia sluzacej, co bylo niewybaczalne. Oczywiscie rano ukarze dziewczyne za to, ze ulegla Duncanowi. Nie czula krzty zazdrosci, ale zadala posluszenstwa - a tym dwojgu na nic nie pozwolila. Kiedy zrecznymi palcami Duncan badal jej cialo, westchnela i zadrzala. "Rok albo dwa - pomyslala - da sie jakos z nim wytrzymac, a potem trzeba sie bedzie go pozbyc. Pozniej musi sie rozejrzec za jakims mlodym szlachcicem - moze nawet bedzie to ten nieznosny wnuk Diuka, co tak zuchwale odrzucil jej awanse... Byloby to niezlym wyzwaniem. Kimkolwiek bedzie, zanim z nim skonczy, ona zostanie dama z tytulem. Moze nawet zdecyduje sie na urodzenie szczeniaka czy dwu jakiemus baronowi czy earlowi - dla osiagniecia celu potrzebne sa niekiedy poswiecenia". Zastanawiala sie nad cena utraty gibkosci figury. "Ciekawe, czy sa jakies magiczne leki, dzieki ktorym moglaby zachowac urode?" Kobiety od lat czegos takiego wlasnie szukaly. "Ale dlaczego poprzestac na earlu?" - pomyslala nagle. "Dlaczego nie sprobowac jakiegos diuka? Ten Dash, co pracowal dla Ruperta... czy on nie mial jakiegos brata? W koncu odziedziczy tytul... moze po ojcu? Jego chyba byloby latwiej oczarowac niz brata... choc tez pewnie bedzie to wyzwanie nie lada..." "Oto, czego mi trzeba - myslala, gdy Duncan calowal jej brzuch - kolejnego wyzwania". Wszyscy mezczyzni obecni w jej zyciu byli tak przejrzysci - ich zachowanie zawsze mogla przewidziec. Zamykajac oczy i wyginajac plecy w luk, przypomniala sobie jeszcze, ze przeciez Ksiaze wciaz jeszcze nie ma malzonki... Pug, a za nim Sho Pi i Nakor wylonili sie z pustki na brzegu, gdzie grupka studentow przysluchiwala sie wykladowi Chalmesa o magii. Mistrz przerwal, kiedy ujrzal, kim sa trzej przybysze. Pug zmienil sie nieco - Arcymag byl szczuplejszy, mial krotsze wlosy i brode, ktore mu dopiero odrastaly. W jego ruchach widac tez bylo zmeczenie. -milordzie - sklonil sie Chalmes Pugowi - to prawie rownie niespodziane, jak ostatni z twoich powrotow. -Musimy omowic bardzo wazne sprawy - rzekl Pug, przechodzac od razu do sedna. - Zbierz innych mistrzow w komnacie narad. Zaraz tam bede. Byc moze magowi, ktory byl obecnie przewodniczacym zgromadzenia, nie bardzo podobal sie fakt, ze ktos mu, ot tak rozkazuje, ukryl to jednak znakomicie. W keshanskim gescie przylozyl dlon do serca i rzekl: - Stanie sie, jak kazesz, milordzie! Nakor tymczasem potoczyl wzrokiem po zdumionych studentach. - Siooo! Wszyscy szybko sie rozpierzchli, zostawiajac trzech przybyszow na brzegu jeziora. Niedawno przeniesli sie do Krondoru z Calisem, ktorego Pug tam na razie zostawil, by mogl nadzorowac obrone miasta - do czasu, kiedy bedzie potrzebny Arcymagowi. Arutha, wnuk Puga, przekonal go, ze koniecznie musza porozmawiac, i Arcymag szybko chcial wrocic do ksiazecego grodu. -Wiesz, co trzeba zrobic? - zwrocil sie Pug do Nakora. -Oczywiscie - odpowiedzial Isalanczyk. - Nie, zeby mi sie to podobalo, ale wiem, dlaczego tak trzeba. -O to, co sie tu stanie, bedziemy sie martwic, jesli uda nam sie przezyc najblizsze miesiace. A moze masz lepszy pomysl? - Mag wzruszyl ramionami. -Chyba nie. - Nakor potarl podbrodek. - Moze bym cos wymyslil, ale tak czy inaczej najpierw musimy zajac sie innymi sprawami. -A, do kata z toba! - Pug parsknal smiechem. - Kiedy bedzie po wszystkim, zdobadz konie i ruszaj do Sethanonu. Nie sadze, bys przydal sie na cos w Krondorze. A jezeli sie nie zjawie, sprobuj jakos pomoc Tomasowi. Nakor i Sho Pi ruszyli w strone promu, ktory mial ich zabrac do Stardock, a Pug poszedl do wielkiej cytadeli Akademii. Wszedlszy do budynku, pospieszyl do centralnej komnaty, gdzie zbierala sie starszyzna magow. Kiedy wszedl, wszyscy wstali, on zas gestem polecil im zajac miejsca, sam zas skierowal sie ku fotelowi tradycyjnie zajmowanemu przez starszego Zgromadzenia. -Wydarzenia gonia jedno za drugim - odezwal sie bez zadnego wstepu. - W czasach pokoju pozwalalem wam bawic sie w niezaleznosc od Krolestwa i Kesh, teraz jednak musi sie to zmienic. -Pojawily sie pogloski o wojnie - odezwal sie Chalmes. - Chcesz, mistrzu, by Akademia stanela po stronie Krolestwa? -Nie inaczej. -Wsrod nas jest wielu takich, ktorzy urodzili sie w Kesh i w ich sercach nie ma milosci do Krolestwa - odezwal sie jeden z magow. -Robert d'Lyes, prawda? -Owszem - odparl mlody mag, kiwnieciem glowy kwitujac zaszczyt, jakim niewatpliwie bylo zapamietanie jego nazwiska przez Arcymaga. -Urodziles sie jako poddany Krolestwa? -To prawda. Chce tylko wykazac, ze poza lojalnoscia, jaka wszystkich tu obecnych wiaze ze Stardock, serca wielu z nas moga byc podzielone... -Pozwolcie, ze powiem wprost - glos Puga niczym trzask bata ucial wszczynajace sie szmery. - Stardock jest moje. Zbudowano je za moje pieniadze na ziemi, ktora Krol przyznal mnie... i dopoki nie postanowie inaczej, pozostanie ono moja dziedzina. -Tak tez byc powinno - zgodzil sie d'Lyes. - Wielu jednak moze bedzie wolalo opuscic Akademie, a tak, jak ja to widze, rzecz sprowadza sie do rezygnacji z zasad, ktore nas do tej pory wiazaly i jednoczyly. -Rozumiem - usmiechnal sie Arcymag - i moge nawet podziwiac wasza akademicka ochote do siedzenia i roztrzasania rzeczy oczywistych, dopoki nie dojdziecie do jakichs glebokich, filozoficznych wnioskow. Biorac jednak pod uwage, ze ku brzegom Krondoru zmierza najwieksza inwazyjna flota, jaka kiedykolwiek przemierzala morza Midkemii, niestety, nie mozemy sobie na ten luksus pozwolic. Na wzmianke o flocie kilku obecnych w komnacie magow zmarszczylo brwi. -milordzie - odezwal sie Chalmes. - Myslelismy, ze wojne zwiastuje fakt gromadzenia przez Kesh wojsk na poludniu. Co znacza te slowa o flocie? -Postaram sie mowic zwiezle - odparl Pug. - Ku Krondorowi plynie bardzo liczna flota z Bezkresnego Morza, pod wodza poteznego demona. Kiedy ksiazecy grod legnie w gruzach, najezdzcy zamierzaja podbic wszystko pomiedzy Ylith, Krondorem i Saladorem. Kraj stanie w ogniu i zaczna sie takie rzezie, jakich nie mozecie sobie nawet wyobrazic. Natychmiast wszczela sie wrzawa. Magowie przekrzykiwali sie wzajemnie, w czym Pug im nie przeszkadzal. Po chwili jednak podniosl don i w komnacie natychmiast zapadla cisza. -Grozniejszy jest jednak ich cel ostateczny, z ktorego do niedawna w ogole nie zdawalismy sobie sprawy. Jezeli uda im sie dopiac swego, zniszcza na Midkemii wszelkie zycie. -Czy to mozliwe? - spytal d'Lyes. -Nie tylko mozliwe, ale wielce prawdopodobne. Chyba ze uzyskam pomoc. -Pomoge, jak tylko umiem - odparl natychmiast mlody mag. -Mlodosc czesto bywa niedoceniana - usmiechnal sie Pug, widzac, ze starsi, bardziej doswiadczeni magowie milcza. Cisze przerwal w koncu Kalied, jeden z najstarszych magow i z pochodzenia Keshanin. -Jezeli to prawda, i niebezpieczenstwo grozi wszystkiemu, nad czym tu pracowalismy, czy nie byloby madrzej zostac tu i zajac sie ochrona biblioteki i innych instytucji akademickich? -Nie moge wam narzucic entuzjazmu dla tego, co powiedzialem - stwierdzil Pug. - Moglbym was stad usunac, ale po co mialbym to robic? - Wstal. - Teraz na dwie godziny udam sie do mojej wiezy. Wezwijcie wszystkich magow, zdolnych do rzucania zaklec przydatnych w boju, ochronnych albo uzdrawiajacych, i przekazcie im to, co wam powiedzialem. Tych, co zechca mi pomoc, zabiore ze soba. Reszta moze zostac tutaj i wedle swych mozliwosci i umiejetnosci bronic Stardock, choc watpie, by sie to na cos zdalo. Wyszedl, zostawiajac magow pograzonych w zacieklych sporach, dotyczacych prawdziwosci jego slow. Pokonawszy schody, przeszedl przez magiczne drzwi do swojej pracowni - i zanim zdazyly sie zamknac, przeniosl sie na Wyspe Czarnoksieznika. W centralnej komnacie domu, ktorej uzywal jako swego gabinetu, znalazl Gathisa, goblinopodobne stworzenie, sluzace jako majordomus u Macrosa i u niego samego. Gathis patrzyl na zalozony przezen ogrod. -Mistrzu - odezwal sie - czy mam racje, przypuszczajac, ze Macros powrocil? Pug nie umial powstrzymac usmiechu. Gathis wyjawil mu kiedys, ze z Macrosem laczy go mistyczna wiez. -Owszem, to prawda, choc nie mam pojecia, gdzie teraz jest... i on i Miranda. -Czym moge sluzyc? - spytal Gathis, wstajac z miejsca. -Musze sie przebrac... i przynies mi goracy posilek, a ja wezme kapiel. Jednym z najwiekszych zbytkow domu na Wyspie Czarnoksieznika, zwanego Villa Beata, byly urzadzone na sposob keshanski laznie. Pug zarzadzil, by je uruchomiono, i gdy do komnaty laziebnej wszedl Gathis, niosac tace, na ktorej wylozono gorace mieso, ser, chleb, jarzyny i dzban schlodzonego wina, Arcymag wygrzewal sie w goracej kapieli. -Wyglada na to, ze mial pan pewne klopoty - rzekl Gathis, spojrzawszy na pokrywajace cialo maga blizny i jego krotkie wlosy i brode. Pug parsknal smiechem. - Zawsze lubilem twoja sklonnosc do niedomowien, przyjacielu. - Wzial puchar, ktory podal mu zielonoskory sluga. - Wiedziales, ze Miranda jest corka Macrosa? -Podejrzewalem - przyznal Gathis - choc niewiele mialem okazji, aby porozmawiac z ta mloda dama, kiedy razem z panem przybywala tu ze Stardock. Ale w jej zachowaniu bylo cos, co przywodzilo mi na mysl Czarnego... wiec w sumie wcale mnie to nie dziwi. -A mnie zaskoczylo... i to nielicho. A czy wiedziales, ze jej matka jest Lady Vinella? -A, to w istocie cos nowego - stwierdzil Gathis. - Poznalem Czarnego, gdy mnie uratowal na moim ojczystym swiecie, ale - jak sobie teraz skladam jedno do drugiego - musialo to byc po tym, jak porzucil Mirande i jej matke. -Jak zjem, musze wracac do Stardock - stwierdzil Pug. - Zanim jednak stad odejde, chce sprawdzic, czy wszystkie zaklecia obronne sa na miejscu. Za kilka dni bedzie tu niedaleko przeplywala potezna wroga flota. Choc zmierzaja do Krondoru, niektorzy z dowodcow moga miec ochote, by zajrzec i pomyszkowac po okolicy. -Zadbam o wszystko osobiscie - odpowiedzial Gathis, usmiechajac sie calym kompletem swych imponujacych klow. - Ale, o ile oczywiscie moge sie wypowiadac w sprawach, o ktorych wiem niewiele, niektorzy z panskich tutejszych uczniow potrafia az nadto wyraznie dac do zrozumienia wszelkiej masci zloczyncom, iz nie sa tu mile widziani. -Sam nie potrafilbym wyrazic tego lepiej - parsknal smiechem Pug. -Czy dlugo kaze pan na siebie czekac, zanim wroci tu na stale? -Nie wiem. - Arcymag spowaznial. - Oklamalbym cie, gdybym ci rzekl, ze los calej planety jest pewny... powiedzmy wiec tak, jezeli przezyje, wroce tu z pewnoscia. -A Czarny? -Znasz go lepiej niz ja - wzruszyl ramionami Pug - sam wiec sobie odpowiedz. Gathis tez wzruszyl ramionami, niewiele wiecej mozna bylo powiedziec. Pug dokonczyl posilek, wykapal sie i wlozyl czyste szaty. Potem przeniosl sie do swej pracowni w Stardock i zszedlszy po schodach w dol, znalazl na parterze wielu czekajacych nan uczniow. -Wyjdzcie wszyscy na zewnatrz! - polecil. Uczniowie ruszyli ku drzwiom, a Pug zlapal jednego za rekaw i obrocil ku sobie. - Jak sie nazywasz? -John, Mi-mistrzu - odparl mlodzik, ktory niemal zemdlal, znalazlszy sie oko w oko z legendarnym Panem Stardock. -Idz do Sali Rady i powiedz wszystkim, by przylaczyli sie do czekajacych na zewnatrz. Uczen ruszyl biegiem do komnaty rady, a Pug zaczal przeciskac sie przez tlum, ktory zreszta natychmiast sie rozstapil, kiedy zakowie zobaczyli, kto domaga sie przejscia. Arcymag zatrzymal sie przy sporym kamieniu, niedaleko miejsca, gdzie droga do przystani skrecala w dol zbocza, i usiadl na nim okrakiem. Po kilku minutach odwrocil sie i spojrzal na drugi brzeg jeziora. Dostosowawszy mistyczny wzrok, z zadowoleniem spostrzegl tam Nakora, Sho Pi i dwu zolnierzy. Wsiadali na poklad barki, sluzacej jako prom pomiedzy brzegiem i wyspa. Przez tlum studentow przeciskal sie Chalmes i inni magowie. -Pug, o co chodzi? -Czekamy - odpowiedzial, sadowiac sie wygodnie na kamieniu i przybierajac mine, jaka w takich wypadkach robil Nakor. -Na co? Arcymag usmiechnal sie, czujac przewrotna ucieche, ktorej zrodlem bylo zmieszanie statecznych magow. - Nie chce psuc niespodzianki... Wszyscy umilkli i w napieciu czekali mniej wiecej pol godziny, podczas ktorej barka niespiesznie plynela przez jezioro. W koncu Nakor i jego towarzysze podeszli ku nim. -Rad jestem, zes sie w koncu zjawil - powital Isalanczyka Pug. -Przedstawiam Kapitana Sturgessa z garnizonu w Shamacie - odezwal sie Nakor. Drugi z zolnierzy wzbudzil wieksza sensacje, bo mial na sobie uniform keshanskiego Legionu Granicznego. -A oto General Rufi ibn Salaman. -milordzie... - Sklonil sie oficer. Pug odwrocil sie do zebranych magow. - Podejrzewam, ze w ciagu dwu godzin, jakie wam dalem, gadaliscie po proznicy i nie zrobiliscie nic z tego, co wam polecilem - rzekl z przekasem do Chalmesa. -Omawialismy najlepszy sposob uporzadkowania informacji, ktore nam przyniosles... - zaczal stary. Pug podniosl dlon, przerywajac napuszonemu staruchowi. - Jest tu Robert d'Lyes? Stojacy w glebi zgromadzenia mlody mag podniosl reke. -Mysle, ze jest on najmlodszym czlonkiem Rady... Mam racje? Magowie pokiwali glowami. -To dobrze... To znaczy, ze jest jeszcze dla was jakas nadzieja. Ta kasliwa uwaga zaskoczyla d'Lyesa. -Byc moze jest... - odpowiedzial. Pug znow parsknal smiechem i stanal na kamieniu, tak by wszyscy mogli go zobaczyc. - Podejrzewam - zwrocil sie do zgromadzonych - ze nawet do was dotarly pogloski o wojnie... Niektorzy przytakneli, inni pokiwali glowami. -Wojna rozgorzala w istocie, ale wrogami nie sa tym razem nasi poludniowi sasiedzi. Zza Bezkresnego Morza nadplywa ogromna flota, na ktorej pokladach zgromadzila sie potezna armia. W sumie ponad cwierc miliona ludzi. - Kilku magow zachnelo sie i zaczelo goraczkowo szeptac, ale Pug podniosl dlon, zadajac posluchu i natychmiast zapadla cisza. - Krolestwo szykuje sie do obrony, i latwo mozecie sie domyslic, ze potrzebny nam jest do tego spokoj ze strony Kesh. Aby to osiagnac, trzeba bylo dokonac pewnych zmian. Tlum umilkl jak zaklety. Wszyscy chcieli uslyszec, co Arcymag ma im do powiedzenia. -Imperium Kesh i Krolestwo od lat toczyly spory dotyczace wladania zyznymi terenami otaczajacymi Morze Snow. Aby polozyc temu kres, Krolestwo zrzeka sie panowania nad niektorymi z tych ziem na rzecz Kesh. - Na poludnie od Kranca Ziemi jest wielki, dobrze znany zeglarzom skalny wystep, widoczny doskonale z ziemi i morza, zwany Ruinami Morgana. Od szczytu tej wielkiej skaly prosto na wschod az do rzeki Shamaty przeciagnieto nowa linie graniczna. Wszelkie prawa do ziem znajdujacych sie na poludnie od tej linii, wzdluz poludniowych brzegow Shamaty, Morza Snow i Wielkiego Jeziora Gwiazdzistego, Krolestwo scedowalo na rzecz Imperium Kesh. Zebrani powitali te wiadomosc okrzykami zdumienia i gniewu. -Zdradziliscie nas! - ryknal jakis mag, niewatpliwie z pochodzenia krolewianin. -Nie - zaprzeczyl Pug. - W tej sprawie Ksiaze Erland od dawna prowadzil negocjacje z Imperatorem Kesh. Krolestwo postanowilo zrezygnowac z roszczen do niektorych spornych od ponad stu lat terenow, w zamian za keshanska oslone naszych poludniowych rubiezy i stosowanie sie do aktualnych traktatow. Mamy na karku wojne, panowie. Komu sie to nie podoba, moze odejsc! Stardock pozostaje moja domena i terytorium krolewskim. - Powiodl wzrokiem po twarzach sluchaczy. - Shamata w tej wlasnie chwili przekazywana jest Keshanom. Wojska krolewskie beda sie wycofywaly przez Jezioro Gwiazdziste do Landreth. Kazdy, kto zechce, moze sie do nich przylaczyc. Rozlegly sie kolejne protesty, ktore Pug zignorowal. -Uznajemy prawa Krolestwa do wladzy nad Stardock - odezwal sie general Salamon. - Miasto pozostanie przy Kesh. Dopoki nie zbudujecie przystani czy portu na polnocnym brzegu, obywatelom krolestwa przyznaje sie prawo wolnego od oplat przejazdu przez miasto Stardock. -Kiedy przejmiecie te tereny? - spytal ktos z glebi tlumu. -Juz je przejelismy - odpowiedzial general. - Moi ludzie zajmuja wszystkie forteczki wokol Shamaty i sam garnizon w miescie... Zostawimy niewielkie sily za woda, by zabezpieczyc te tereny. - Spojrzal na Puga. - milordzie, jezeli to wszystko, to chcialbym wrocic do moich ludzi. -Dzieki za przybycie. - Pug kiwnal glowa. General i kapitan ruszyli razem w strone lezacego nizej portu. -Te sprawe juz zakonczylismy - odezwal sie Pug. - Teraz kolejna rzecz. Wrog, o ktorym mowilem, jest bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem i potrzebuje pomocy ochotnikow - uzdrawiaczy, magow ze zdolnosciami przydatnymi w wywiadzie i tych, co na rozmaity sposob potrafia zacmic i zamacic magie uzywana przez najezdzcow. - Przerwal na chwile. - Tamtym sluza Pantathianie. Uslyszawszy, ze w sprawe zamieszani sa Kaplani Wezowego Ludu, kilkunastu dotychczas milczacych zawolalo ochoczo: - Ja! Ja sie zglaszam! Arcymag odczekal chwile. - Ci, co zechca ruszyc do Krondoru, niech zglosza sie do Roberta d'Lyesa. On bedzie moim adiutantem. Otoczony natychmiast przez kilkunastu magow d'Lyes potoczyl wokol zdumionym spojrzeniem. - Ja? Adiutantem? Pug zeskoczyl ze skaly. - Co teraz? - spytal Nakor. -Zabieram te grupe do Krondoru, a gdy juz sie przygotuja, ruszam pod Sethanon. Zaczekaj tu ze dwa tygodnie, by sie upewnic, ze ta banda polglowkow nie zacznie tu wojny z Kesh, a gdy wszystko juz sie ulozy, zglos sie do mnie do Sethanonu. - Siegnawszy pod szate, wydobyl spod niej tsuranska sfere do teleportacji. - Nie zniszcz jej i nie zgub, to ostatnia z tych, ktore mialem. A do Sethanonu daleka droga... Nakor nie wygladal na zadowolonego. - Wydarzenia gonia jedno za drugim, a ty chcesz, bym dogladal i holubil tych cymbalow? -A ktoz sie do tego lepiej nada? - usmiechnal sie Pug, po czym ruszyl pomiedzy podnieconymi, ciagle spierajacymi sie magami i podszedl do Roberta d'Lyesa. -Mistrzu? - odezwal sie Sho Pi. -Co znowu? -Czy zwrociles uwage na to, co powiedzial Pug... ze wobec Stardock ma inne plany? Maly przechera milczal przez chwile, a potem z szerokim usmiechem obrocil sie do swego ucznia. - Oczywiscie, ze tak... Rozdzial 15 RZEZ Erik zmarszczyl brwi.-Czy tym wlasnie mam sie zajac? - spytal, odkladajac dokumenty na biurko Lorda Williama. William i Calis kiwneli glowami. -Po powrocie mojego ojca musielismy zmienic plany - rzekl wygladajacy na ogromnie znuzonego William. - Naradzil sie z Ksieciem, Jamesem i ze mna... moge ci jedynie rzec, iz przekonal nas, ze Calis bedzie potrzebny gdzie indziej. Az do tej pory Erik przygotowywal swoje plany, zakladajac, ze posla go w gory na polnoc i wschod od miasta, gdzie ma czekac na upadek Krondoru, a potem bedzie nekal najezdzcow, kiedy ci rusza ku wschodowi. Teraz mu powiedziano, ze wszystkie role zmieniono i przemieszano, jak talie kart przed nowa partia. -Ja bede dowodzil obrona miasta - odezwal sie William - i to sie nie zmienilo. flotylla Vykora skryla sie w Shadon Bay i wyruszy na spotkanie najezdzcom, a przylacza sie do niej - taka przynajmniej mamy nadzieje - pozostalosci floty Nicholasa, gdy tylko zalogi statkow zostana uzupelnione na Wyspach Zachodzacego Slonca. Jako moj zastepca, oddzialami w gorach zajmie sie Greylock. A ty, moj panie, przejmiesz role i zadania, jakie tu wyznaczylismy Owenowi. -Odwrot - rzekl Erik spokojnie. -Owszem - stwierdzil Calis. - Kiedy miasto upadnie, ogromne rzesze ludzi beda probowaly przedostac sie ku wschodowi i utrudnia ruchy wojsk, ktore beda tez przemieszczaly sie w tamtym kierunku. Na to nie mozemy pozwolic... -A jak zamierzacie temu zapobiec? - spytal Erik. -Na tyle przydaje sie planowanie - westchnal William. - Gdybysmy wczesniej wlaczyli cie do rady, juz bys wiedzial. - Podal Erikowi spory stos dokumentow. - Zechciej to przeczytac. Masz tu szczegolowy plan i chce, bys do wieczora nauczyl sie go na pamiec. Zjemy razem kolacje i wtedy mozemy odpowiedziec na kazde twoje pytanie. -Kiedy odjezdzacie? - spytal Erik Calisa. -Jak tylko moj ojciec wroci ze Stardock - odpowiedzial za Calisa William. Erik domyslil sie, ze oznacza to, iz nikt tego dokladnie nie wie. -Rozumiem, milordzie. - Odwrocil sie, by odejsc. W drzwiach zatrzymal go glos Lorda: - Jeszcze jedno... -Slucham, milordzie. -Od dzisiaj jestes Kapitanem Rycerstwa armii ksiazecej. Nie bede tracil czasu na mianowanie cie porucznikiem... po prostu przeskoczysz stopien i tyle... Ujrzawszy wyraz twarzy Erika, Greylock z trudem stlumil smiech. -Ja? Sir? -Co jest, von Darkmoor? - zagrzmial Calis w najlepszym stylu Bobby'ego de Longueville'a. - Ogluchles nagle, czy co? -To oznacza - rzekl czerwony jak burak Ravensburczyk - ze bedzie mi potrzebny starszy sierzant. -Owszem... a masz jakies propozycje? Erik mial juz na koncu jezyka nazwisko Jadowa, gdyz byl on najstarszym z sierzantow w jego zespole, ale powstrzymal sie z tego samego powodu, jaki kazal Calisowi awansowac jego, zamiast towarzysza. Jadow nie nadawal sie na dowodce - ranga sierzanta szefa wymagala zylki samodzielnosci, jaka nie kazdy posiadal. -Jest dwu lub trzech ludzi, ktorzy moga sie nadac - odezwal sie po chwili - ale prawde rzeklszy, najlepszy bedzie Duga, dawny kapitan najemnikow. Jest bystry, twardy, dostatecznie bezwzgledny i chwyta wszystko w lot, nie trzeba mu niczego tlumaczyc. Przydal sie tez podczas namawiania tamtych najemnikow, by przeszli na nasza strone. -Nie bardzo mi sie podoba - oznajmil William. - Juz raz zdradzil swego wodza. -milordzie, musisz zrozumiec, jaka sytuacja panuje na Novindusie - zaoponowal Erik. - Ludzie tam nie wiaza sie z miastami, a juz czegos takiego, jak narody, nie ma tam wcale. Duga przez cale zycie byl najemnikiem, a najemnicy przestrzegaja tam kodeksu honorowego. Jezeli przysiegnie nam wiernosc - potrafie go przekonac, ze nie jest to sprawa zwyklego kontraktu, przy ktorej moze rzucic miecz i przejsc na druga strone - nie zawiedzie. -Musze to jeszcze przemyslec. Moze mianujemy go sierzantem w jednostce pomocniczej, ale juz teraz musze podjac jakas decyzje. -To mianujcie Alfreda - podsunal Erik. - W sprawach strategii i taktyki nie jest tak bystry, jak bym chcial, ale wie, jak dopiac swego przy minimalnym nacisku. -Nada sie - rzekl William, spogladajac na Calisa. -Zgoda - rzekl tamten. - To czlek solidny, w sam raz na to, co nas czeka... -Idz mu powiedz - zaproponowal William i Erik wyszedl. -Zapomnieliscie mu powiedziec, ze jako Kapitan Rycerstwa jest od dzis rowny Baronom Dworu - rzekl Greylock po odejsciu mlodzienca. -Nie wszystko naraz, bo nie wytrzyma - usmiechnal sie Calis. -To wytrzyma z pewnoscia. - William wydal z siebie dlugie westchnienie. - Ale nie wiem, czy mu nerwy nie puszcza, gdy przeczyta plany i zorientuje sie, jaka role mu wyznaczylismy... -Oto jest pytanie - kiwnal glowa Calis i rozesmial sie gorzko. -Darkmoor! - zachnal sie Erik. - Nie mowicie tego powaznie! - Ujrzawszy wyraz twarzy Williama, dodal pospiesznie: - milordzie... William skinal dlonia, zapraszajac Erika, by poszedl za nim. -Dzis wieczorem jem cicha kolacje z rodzina. Pogadamy przy stole... Gdy weszli do jadalni, Erik poczul, ze jego gniew sie gdzies ulatnia. W "cichej" kolacji udzial wzieli Diuk James, Lady Gamina, ich syn, Lord Arutha, oraz niepoprawni wnukowie Jamesa, Dash i James mlodszy. Erik poczerwienial z zaklopotania i szybko zajal miejsce na prawo od Williama. Kiedy sluzba zaczela wnosic potrawy, przez drzwi znajdujace sie w scianie naprzeciwko mlodzienca wszedl Arcymag Pug. Erik zauwazyl tylko, ze przybysz ma krotko obciete wlosy i brode, a takze, gdy usiadl on pomiedzy Williamem i Lady Gamina, lekkie slady oparzen na karku i twarzy. Jimmy i Dash wstali, zaraz potem podniesli sie Arutha, James, Gamina. Erik rowniez szybko poderwal sie z miejsca, a na koniec, po lekkim wahaniu, wstal William. -Witaj, pradziadku - sklonili sie Dash i Jimmy. Pug ucalowal policzek Gaminy, a potem uscisnal dlonie Jamesa i Williama. - Milo mi zobaczyc wszystkich w dobrym zdrowiu - powiedzial. Erik zrozumial nagle, czemu nad stolem krazyla aura nieuchwytnego smutku: bylo to prawdopodobnie ostatnie wspolne zebranie calej rodziny arcymaga. Wielu i zebranych juz wkrotce moglo stanac przed Lims-Kragma. -Sir, za panskim pozwoleniem - szepnal, zwracajac sie do Williama - wolalbym, abysmy szczegoly mojego zadania omowili jutro rano. William potrzasnal glowa. - O swicie masz juz byc na nogach wsrod wzgorz na wschod od miasta. Zbadasz tamtejsze umocnienia i zdasz mi raport pojutrze. - Powiodl wzrokiem wokol stolu, po twarzach czlonkow rodziny. - Przykro mi to mowic, ale nie mamy czasu. -Zanim powiem cokolwiek innego - odezwal sie Pug - musze wam rzec, co nastepuje. William, Gamina i James zwrocili sie ku Arcymagowi. -Musze was prosic o wybaczenie, ze zbyt dlugo nie bralem udzialu w waszym zyciu - zaczal. Wyciagnal dlonie i polozyl je na barkach Williama i Gaminy. - Musze wam tez powiedziec, ze jestem dumny, mogac nazywac sie waszym ojcem. Mina Williama wyraznie swiadczyla o tym, ze nieoczekiwane wystapienie ojca zbilo go z tropu. Gamina usmiechnela sie, pochylila i pocalowala Puga w policzek. Jej oczy zrobily sie podejrzanie wilgotne. Podczas ostatnich kilku lat Erik widzial dostatecznie wiele dziwow, i nie szokowal go widok kobiety, ktora bedac corka Puga, wygladala na dostatecznie wiekowa, aby byc jego matka. Musiala powiedziec cos ojcu w myslach, Pug bowiem usmiechnal sie i rzekl na glos: - Tez chcialbym, zeby tu byla. -Dziekuje, ojcze - odezwal sie William. Pug puscil ramie Gaminy i druga dlonia ujal Williama za reke. -Nie - powiedzial. - To ja musze ci podziekowac... za to, kim sie stales, i za to, zes sie trzymal swego, choc uwazalem, ze powinienes postapic wedle mojej woli. Obawiam sie, ze w niektorych wypadkach nauka przychodzi mi z trudem... William usmiechnal sie w odpowiedzi i Erik ujrzal nagle, jak bardzo podobni sa do siebie ojciec i syn. W oczach Konetabla zalsnily lzy. Ravensburczyk poczul, ze i jego krtan dusi wzruszenie. O to wlasnie toczono te wojne... w obronie tych, ktorych kochamy. Tej samej nocy, gdzies tam daleko przy stole siadali jego matka i wybrany przez nia mezczyzna, a podazala ku nim chylkiem dziewczyna, ktora on sam pokochal. Poczul nagle musniecie czyjegos umyslu, bardzo lagodne i kojace. Lady Gamina. Spojrzal na nia i ujrzal na jej twarzy przyjazny usmiech. -Jestem pewna, ze twojej pani nic nie grozi... -To moja zona - odpowiedzial w duchu, nie bardzo zdajac sobie sprawe z tego, co robi. Gamina rozesmiala sie dzwiecznie. -O co chodzi? - spytal podejrzliwie William. -Nasz mlody przyjaciel zdazyl sie ozenic - odpowiedziala Diuszesa. Pug, William i Arutha pospieszyli z gratulacjami, a dwaj mlodsi spojrzeli na dziadka. -Wiedziales o tym, Jamesie? - spytal Pug. Dawny zlodziejaszek wzruszyl ramionami jak przylapany na udanym figlu chlopak. - Owszem, wiedzialem... podobnie jak Dash i Jimmy. -Wiedzieliscie? - zdumial sie Arutha. James parsknal smiechem. -Trzeba bylo zajac czyms Erika, by nie zamartwial sie mysleniem o przyszlosci. Pozwolilem mu wiec myslec, ze wykradajac zone z miasta, popisuje sie duza przebiegloscia. - Diuk wymierzyl oskarzycielsko palec w piers Erika. - Mosci Kapitanie. ... nigdy wiecej nie waz sie okazac mi nieposluszenstwa! Przestroga polaczona z wymienieniem jego nowego stopnia sprawily, ze mlodzieniec znow sie zaczerwienil. -Kapitan... - Dash pokiwal glowa, jakby w pelni aprobujac akt promocji. -Gratulacje! - odezwali sie jednoczesnie Gamina i Arutha. -Z gratulacjami to moze poczekajmy, az bedzie po bitwie... - otrzezwil wszystkich William. Wzmianka o nadciagajacym konflikcie znow zepsula nastroj w komnacie. Chwile trwala cisza, az wreszcie Pug trzasnal dlonia w stol. -Dosc! Cieszmy sie zyciem, poki mozemy! - Spojrzal na swego wnuka, Aruthe. - Radosc psuje mi tylko brak tu twojej zony... Arutha usmiechnal sie lekko i Erika znow uderzylo rodzinne podobienstwo dziada i wnuka. -Bawi u swoich rodzicow w Roldem. -Moze i my powinnismy sie tam udac z wizyta - mruknal James. Pug parsknal smiechem, do ktorego dolaczyli inni. Dalszy ciag kolacji potoczyl sie juz gladko i wesolo, poniewaz wszyscy cieszyli sie z towarzystwa pozostalych. Erik cieszyl sie, ze poznal cala rodzine - znalazl sie w jednej komnacie z trzema najbardziej wplywowymi ludzmi w Krolestwie. Byli nimi oczywiscie Lord James, jego tesc i szwagier. Nigdy wczesniej nie jadl rownie smacznie przyrzadzonych potraw, a wino - darkmoorskie! - przechodzilo wszystko, co pil do tej pory; po prostu nigdy go nie bylo stac na tak wykwintny trunek. Zasiadlszy w rogu komnaty z Williamem, omawial z nim niespiesznie wszystkie aspekty obrony grodu, a inni, nie baczac na zapadajacy zmrok, rozmawiali o blahostkach dnia codziennego. Po kolacji podano wety, slodka kawe z Kesh oraz male lampki wyjatkowo mocnego wina z Rodez. Erik poczul wlasnie, ze cieplo wypelnia go od uszu po piety, kiedy w sali pojawil sie Calis. -Przykro mi, ze musze wam przerwac - oznajmil, nie witajac sie z nikim - ale przybyl wlasnie poslaniec z wiesciami. James wstal, wyciagnal reke i polelf podal mu pismo. -Z Kranca Ziemi? - spytal William. -Owszem... przyslali to rozstawnymi konmi. Flote najezdzcow dostrzezono tam wczoraj o swicie. -Przy sprzyjajacym wietrze, dotra na miejsce pojutrze... - mruknal William. -Zaczyna sie - kiwnal glowa James. Erik zmruzyl oczy, usilujac dostrzec cos w mroku. Stal na zewnetrznym falochronie, na najdalej wysunietej platformie z machinami. Zgodnie z obietnica Greylocka, dowodzil tu oficer, kapitan de Beswick, ktoremu pierwszemu mial przypasc w udziale watpliwy zaszczyt zaprezentowania wrogom mestwa obroncow Krondoru. Jezeli niedawno jeszcze wrogo nastawiony do Erika oficer czul don niechec z powodu awansu - ktorym Ravensburczyk znacznie go wyprzedzil - ukryl ja bardzo dobrze, bo odbierajac rozkazy, zachowal uprzejmy wyraz twarzy. -Gdzie oni sie podziewaja? - spytal Erik. De Beswick nie odpowiedzial, wiedzac, ze pytanie jest czysto retoryczne. Choc slonce rozjasnilo juz wschodnia polac nieba, zachodni horyzont zasnuwaly jeszcze mgly i mrok, kryjace nadciagajacych nieprzyjaciol. -Niewiele wiem o morzu, mosci kapitanie - odezwal sie de Beswick - ale jesli pogoda jest tu podobna do tej, jaka miewalismy w Bas-Tyra, to te mgly rozwieja sie dopiero okolo poludnia... -Do tego czasu galery moga podplynac dostatecznie blisko, by zasypac wasz posterunek pociskami. - Erik chyba setny raz spojrzal na umocnienia, ktore powierzono jego pieczy. Czas ciagnal sie nieznosnie i Erik wrocil do przygladania sie najdalej wysunietym elementom fortyfikacji. Zewnetrzny falochron zostal przebudowany tak, ze statek, ktory wplywal do portu, musial przeplynac daleko na poludnie wzdluz nowego nasypu, zwienczonego platforma, na ktorej stal Erik. Platforme wyposazono w obsadzone zalogami katapulty i wzmocniono oddzialami lucznikow oraz ciezkozbrojnej piechoty. Kazdy statek zblizajacy sie do nasypu musial pasc ofiara ognia. Umocniony poteznymi glazami nasyp ciagnal sie ku polnocy, a od wewnetrznego muru dzielilo go cwierc mili wody. Na jego polnocnym krancu wzniesiono podobna platforme bojowa i kazdy okret, usilujacy wedrzec sie do wewnetrznego kanalu, dostawal sie pod krzyzowy ogien z obu fortow. Po drugiej stronie wody, na wewnetrznym - teraz - murze, umieszczono kolejna kompanie zolnierzy obslugujacych ciezkie machiny bojowe. Erik doszedl do wniosku, ze jezeli nieprzyjacielscy wodzowie okaza sie ludzmi choc troche znajacymi sie na wojennym rzemiosle, to ujrzawszy umocnienia Krondoru, powinni pierwej podjac probe jednoczesnego zdobycia wszystkich trzech umocnien. Atak na port bez wczesniejszego zdobycia trzech placowek zakonczy sie tym, ze pierwsze statki wplywajace do kanalu pojda na dno, blokujac droge pozostalym. Tym, o czym wiedzial Erik, a czego nie byli swiadomi najezdzcy, byla obecnosc pulapek w kanale, ktore i tak zatopia kilka pierwszych wchodzacych don okretow, nawet jesli wrogowie zmiota z muru obroncow. Spojrzal na mala lodke, uwiazana w dole, na koncu dwudziestostopowej drabinki linowej, spuszczonej do wody z platformy. -Zostawie wam te lodz - powiedzial de Beswickowi. Arystokrata spojrzal na Erika i uniosl jedna brew. -To na wypadek, jezeli bedziecie chcieli mnie o czyms powiadomic... poslaniec doplynie szybciej, niz gdyby musial gonic dookola po murze. -Oczywiscie - odpowiedzial de Beswick. A po chwili dodal: - To... ehem... uczciwe postawienie sprawy. Erik polozyl mu don na ramieniu. -Zegnaj... i niech bogowie maja was w swej opiece. Pobiegl po szczycie nasypu, wzdluz waskiej sciezki wycietej w kamieniach ulozonych przemyslnie, tak by mozna bylo na nich ustawic balisty. Do drugiej platformy musial biec niemal przez trzy czwarte mili. Odpowiedziawszy na saluty stojacych tam oficerow, nie zatrzymal sie, by z nimi pomowic, ale gdy dotarl do szczytu sformowanej przez oba mury litery U, zawrocil ku wschodowi. Po pokonaniu kolejnych cwierc mili zawrocil ku poludniowi. Dzien byl cieply i po dotarciu do trzeciej platformy Erik zdazyl sie porzadnie spocic. Zbadawszy szybko, ale dokladnie zapasy i wyposazenie, zawrocil ku polnocy. Ostatnia z platform byla najbardziej oddalona - ludzie z jej obsady mieli sie wycofywac pod ostrzalem nieprzyjaciela. Aby dostac sie na stary mur, tradycyjnie chroniacy port Krondoru, musieli pokonac cala dlugosc nowego nasypu. Kiedy wrocil do miejsca, gdzie stary falochron stykal sie z najbardziej ku polnocy wysunietym pomostem portowym, znalazl tam czekajaca nan kompanie Gwardii Palacowej. Dosiadlszy trzymanego specjalnie dla niego konia, poprowadzil patrol wsrod grup zolnierzy zgromadzonych w porcie. Wzniesiono tu wszelkie mozliwe barykady i pierwsze trzy miejskie kwartaly przeksztalcono w strefe smierci. W kazdym oknie wyzszych pieter czaili sie lucznicy i Erik mogl tylko podziwiac sposob, w jaki William i James kazdy z budynkow przeksztalcili w niewielka fortece. Okna na parterze zabito deskami i wzmocniono od wewnatrz, to samo uczyniono z drzwiami. Dolne pietra najezono pulapkami, a komunikacje pomiedzy budynkami stanowil system przemyslnych ruchomych - usuwanych w razie potrzeby - pomostow. Obroncy mogli przemieszczac sie z budynku do budynku, podczas gdy ich towarzysze oslaniali odwroty czy podsylanie posilkow. Erika zaskoczylo to, ze wbrew wszystkiemu niewielu mieszkancow miasta zdecydowalo sie na jego opuszczenie - nawet gdy na ich oczach zaczeto wznosic umocnienia. Choc .wszystko swiadczylo o tym, ze wojna bedzie krwawa i bezlitosna, wielu trzeba bylo wyprowadzac z domow sila, przystawiajac im ostrza dzid do plecow. Na trzecim zakrecie Erik i jego ludzie natkneli sie na pierwsza barykade. Obroncy pomachali im dlonmi i cala grupa ruszyla do palacu. Oddalajac sie od portu, Erik przygladal sie przestraszonym twarzom mieszkancow - jedni bojazliwie zerkali zza okiennic, inni, biegajac spiesznie, starali sie jeszcze zalatwic jakies sprawy, zanim wszedzie rozgorzeja walki. Wielu dzwigalo worki z dobytkiem i kierowalo sie ku wschodnim dzielnicom, probujac wydostac sie z miasta. Erik wiedzial, ze Diuk James pozwoli przynajmniej czesci uciekinierow na wyjscie z miasta. Bramy mialy zostac otwarte, dopoki nieprzyjaciel nie wyladuje na plazach - wtedy trzeba je bedzie pozamykac. Z raportow, ktore czytal poprzedniej nocy, wiedzial, ze podgrodzie - czesc miasta wzniesiona poza obrebem starych murow - juz opustoszalo. W ostatnim tygodniu miejscowi ceklarze aresztowali i powiesili kilkunastu lotrzykow, pladrujacych puste domostwa. Obok przemknal jakis przekupien sprzedajacy zywnosc z ruchomego, recznie pchanego wozka, i glosno zachwalal swe towary. Erik byl pewien, ze do poludnia wozek bedzie juz pusty. Kiedy zblizyli sie do palacu, musial wydac rozkaz eskorcie, by zaczela torowac droge. Ruch byl tu znacznie wiekszy, a napor tlumu silniejszy. Zawrocili wiec ku portowi, a kiedy przejezdzali obok jednego z budynkow, jakis zolnierz wychylil sie z okna na drugim pietrze i zawolal: - O bogowie! Popatrzcie tylko! Erik nie mogl wiele zobaczyc z dolu, wiedzial jednak, co zatrwozylo wojaka. -Co tam widzisz? Zolnierz spojrzal w dol, by zobaczyc, kto pyta, i ujrzawszy oficerskie szlify na kurcie Erika, odpowiedzial spokojniej: - Okrety, sir! Tysiace okretow! Erik nie czekal dluzej. Spial konia pietami i ruszyl do palacu tak szybko, jak tylko mogl, nie tratujac ludzi. Wiedzial, ze na Krondor nie plynie tysiac okretow, ale i czterysta - wedle ostroznych szacunkow wielkosci floty, ktora wyszla zwyciesko ze starc przy Ciesninach Mroku - wystarczy, aby kazdy z obroncow mial pelne rece roboty. Nicholas uderzyl na wrogow jeszcze po tamtej stronie Ciesnin Mroku, a flotylla z Elarial zaatakowala od poludnia. W tym samym czasie eskadry z Durbinu i Queg natarly na straz przednia najezdzcow. James przegladal dokladnie raporty obserwatorow, ktorzy usilowali ocenic rozmiary przeplywajacej obok nich floty Szmaragdowych i wysylali meldunki przez rozstawnych jezdzcow, zmieniajacych konie co kilka mil. Novindyjczycy stracili jedna czwarta floty. Wszyscy cieszyli sie z tych wiesci, dopoki James nie zwrocil im uwagi na fakt, ze tak czy owak do Krondoru zmierza jeszcze okolo polpiata setki wrogich okretow. Tak wiec zamiast trzystu tysiecy zolnierzy na Krolestwo mialo uderzyc "tylko" dwiescie piecdziesiat tysiecy. Erik z trudem zwalczyl pragnienie, by usiasc i zaplakac. Wszedlszy do palacu przez Morska Brame, oddal wodze konia sluzacemu. - Bede potrzebowal wypoczetego konia - zaznaczyl i ruszyl na spotkanie z Lordem Jamesem i Konetablem Williamem. Znalazl ich w sali narad, gdzie nadzorowali przebieg ostatecznej odprawy dowodcow pomniejszych jednostek, ktorzy odbierali ostatnie rozkazy przed udaniem sie na posterunki. Strazom palacowym wyjasniono, ze kurierzy i oficerowie maja miec wolna droge, by mogli wydostac sie z miasta, zanim zacznie sie tumult przy bramach. James stal obok Williama wydajacego ostatnie polecenia. - Za godzine na polnocnej plazy powinny wyladowac pierwsze oddzialy. - Wskazal dlonia dwu dowodcow, ktorym powierzono obrone placowek za miejskimi murami. - Czas na was, panowie. Ruszajcie! Earl Tilden i nie znany Erikowi z imienia giermek oddali ksieciu honory i wyszli. Ravensburczyk, ktory od chwili, kiedy William dal mu plan rozmieszczenia sil do obrony Krondoru, pilnie go studiowal, wiedzial, ze na tych dwu ludzi naprze pierwsza fala napastnikow. Od Sarth do Krondoru i dalej, po najmniejsze wioski na polnoc od Shadon Bay, kazdy zbrojny maz, jakiego mogly wystawic Dziedziny Zachodu, gotow byl do odparcia napasci. Ale tych szescdziesiat tysiecy ludzi - z ktorych wielu po raz pierwszy wdzialo na grzbiet kurty wzmocnione hartowanym zelazem - mialo przeciwko sobie trzykrotnie liczniejszego i znacznie bardziej doswiadczonego wroga. Jedyna przewaga krolewskich byly dyscyplina i szkolenie - ale te mialy dojsc do glosu dopiero po upadku Krondoru. Erik wiedzial bowiem, ze jego pierwsze podejrzenia byly sluszne - Krondor mial upasc. Rozejrzawszy sie dookola, zobaczyl, ze w komnacie brakuje Greylocka, wyszedl takze i Calis. Greylock objal dowodztwo pierwszego konnego oddzialu, w sklad ktorego weszly Szkarlatne Orly Calisa, gorale Hadati i Krondorscy Krolewscy Tropiciele. W gorach na polnocnym wschodzie czekali na wrogow wszyscy doswiadczeni wojownicy, jakich mozna bylo zebrac od wschodnich wzgorz pod Ran do Pointers Head. Generalny plan opieral sie na tym, by wykrwawic sily nieprzyjaciela, zabijajac pod murami Krondoru tylu wrogow, ilu sie da, a potem unicestwic ich, gdy beda przedzierali sie przez gory i wzgorza, gdzie kazdy z gorali Greylocka i szkolonych do walki w wawozach Orlow i Tropicieli bedzie wart przynajmniej pieciu najezdzcow. Erik mial juz do czynienia ze Szmaragdowymi - wiekszosc z nich dosc dobrze radzila sobie na koniu, czesc z nich mozna by nawet uznac za niezla jazde, ale zaden nie umial bic sie w gorach. Jedynymi, ktorych nalezalo sie obawiac, byli jaszczurzy jezdzcy Saaurow - choc nie gorale, stanowili olbrzymia sile, ktorej zaden ludzki oddzial nie moglby w polu sprostac. Mlody kapitan wiedzial i to, ze Jaszczury stracily podczas przeprawy czesc swoich koni. Od wszechobecnej wilgoci musialo gnic siano, a wierzchowce padaly ofiara kolki i wzdec, niektore z nich nie nadawaly sie do uzycia po szesciomiesiecznej morskiej podrozy. Pozostalo ich jednak dostatecznie wiele, by Saaurowie mogli stac sie powaznym problemem. Ktoz zreszta mogl zareczyc, ze Weze nie zastosowaly jakiejs magicznej sztuczki, ktora pozwolilaby im utrzymac konie w formie? William odwrocil sie do Erika. - Wszystko gotowe? -Gotowe, czy nie, nasze jednostki sa na swoich miejscach. A kiedy opuszczalem port, dostrzezono pierwsze okrety nieprzyjaciela. William podszedl do okna, z ktorego mogl zobaczyc port. -Na wszystkich bogow! - rzekl cicho, jakby nie wierzyl wlasnym oczom. Erik i pozostali poszli za jego przykladem i kazdy na swoj sposob musial sie uporac z zaskoczeniem, bo zaden raport nie przygotowal ich na to, co ujrzeli. Od falochronu po najdalsze krance horyzontu, coraz wyrazniej widoczne, w miare jak podnosily sie poranne mgly, morze bielilo sie zaglami. Erik wytezyl wzrok... ale wszedzie, jak okiem siegnac, widzial wrogie okrety. -Rozstawiali sie chyba juz od wczoraj - mruknal William i odwrociwszy sie od okna, wrocil do stolu. - Chca nas zalac niczym przyplyw. Panowie - zwrocil sie do zebranej wokol szlachty - kazdy z was wie, co ma robic. Niech bogowie maja nas w swojej pieczy... -Gdzie Ksiaze? - Erik rozejrzal sie po sali. -Opuscil palac w nocy - odparl William. - Z moja siostra, jej synem i wnukami. - Spojrzawszy na Erika, Konetabl Krondoru usmiechnal sie smetnie. - Nie mozemy dopuscic, by tu zginal, prawda? -A Lord James? -Jest w swoim biurze. Wyglada na to, ze postanowil zostac z nami. Gdy zebrani wyszli, spokojnie i bez zbednych gwarow, Erik zwrocil sie do przelozonego: - Sir... ja juz chyba nie mam tu nic do roboty, wiec... -Czekaj... - William siegnal pod kurte i wyjal zza pazuchy niewielki zwoj pergaminu, obwiazany czerwona tasma i zapieczetowany jego pieczecia. - Jak juz bedzie po wszystkim... Daj to mojemu ojcu... o ile oczywiscie bedziesz mogl to uczynic. -Sir? - Mlodzieniec zmarszczyl brwi. William tylko sie usmiechnal. -Nigdy nie poslalem zadnego z ludzi na mury, gdy sam nie bylem gotow stanac obok nich... Erik zamarl na dluga chwile, niezdolny do ruchu. Dopiero teraz dotarlo don z absolutna pewnoscia, ze Lord Konetabl Krondoru nie zamierza opuscic miasta. Przelknal sline, czujac zbierajaca mu sie w krtani zolc. William nie byl mu bliskim czlowiekiem, choc podziwial go za uczciwosc, dzielnosc i zdolnosci strategiczne. Od tego wieczoru, kiedy zaproszono go na kolacje z rodzina Diuka, zobaczyl w nim i czlowieka. Nie umial teraz oprzec sie smutkowi. -Sir... - wykrztusil w koncu. - Niech was bogowie maja w opiece... William wyciagnal dlon, jakby chcac uniknac zbednych slow. - Zegnaj, kapitanie. Przyszlosc w znacznym stopniu zalezy od tego, czego dokonasz, a wiedz, ze potrafisz znacznie wiecej, niz sadzisz... Erik wetknal pergamin pod kurtke i zasalutowal tak sprezyscie, jak jeszcze nigdy w zyciu. A potem wyszedl z komnaty. Wrociwszy na dziedziniec, gdzie trzymano juz dlan nowego konia, wskoczyl na siodlo i - nie jak pozostali, ktorzy ruszyli ku bramie wiodacej w glab ladu - skierowal wierzchowca w strone portu. Dal znak dowodcy patrolu konnych kopijnikow, by ruszyli za nim i pognal przez otwarte dla wojska wrota. Na zewnatrz niezbyt liczna grupa pieszego zolnierstwa odpierala napor gestniejacego tlumu. W miare jak rozchodzily sie wiesci o potedze floty najezdzcow, w miescie zaczynala sie panika. Niektorzy z biedakow zyjacych obok przystani szukali sposobu dostania sie w obreb miejskich murow. -Nie ma tu dla was miejsca - huknal Erik, zatrzymawszy sie na chwile. - Wschodnie wrota wciaz stoja otworem. Wracajcie do domow albo wynoscie sie z miasta ku wschodowi! Pchnal konia w tlum, ktory szybko rozstapil sie na widok jadacych tuz za nim kopijnikow. Przez miasto przedostal sie tak szybko, jak tylko sie dalo. W zasadzie wiedzial, co ma robic, szybko jednak okazalo sie, ze praktyka i teoria to dwie rozne rzeczy. Mial sie zajac uporzadkowaniem wycofywania sie obroncow z miasta, tak by nic nie zatrzymalo oddzialow Greylocka, zmierzajacych na swoje pierwsze pozycje znajdujace sie o pol dnia drogi od pierwszych farm za grodem. Ale wszedzie, gdzie tylko spojrzal, widzial chaos, ktorego nie sposob bylo opanowac. Coz... musial przynajmniej sprobowac... i zaprowadzi porzadek, chocby przyszlo mu pasc trupem. Spial konia pietami i ruszyl prosto w tlum... Jason chwytal kazda ksiege, jakiej mogl dosiegnac, i wkladajac je w plocienne worki, podawal chlopcom, ktorzy czekali, by zaniesc je na wozy. Roo mocno sie przeliczyl z ocena czasu, jaki bedzie potrzebny najezdzcom na dotarcie do Krondoru i teraz patrzyl ponuro, jak jego pracownicy przeprowadzaja ewakuacje. Wszystko, co mialo jakakolwiek wartosc - zloto, listy kredytowe i inne cenne przedmioty - ukryl bezpiecznie w swoich majatkach. Mial tez tam kilka wozow i zamierzal nimi wywiezc zone, dzieci oraz rodzine Helen Jacoby - na wschod. Zywil nadzieje, ze Sylvia wziela sobie jego ostrzezenia do serca i przylaczy sie do nich, gdy beda uciekali przed nieuchronna zaglada miasta. -To juz ostatnie, sir! - rzekl Jason. -Wyprowadzaj wozy! - polecil Roo, siedzac juz w siodle. Z podworza zaczela wysuwac sie na ulice karawana pietnastu wozow, zawierajacych caly dobytek, jaki mozna bylo ze soba zabrac. Obok przebiegali ludzie, jedni dzwigali swoje majatki na grzbietach, a inni miotali sie bezladnie po ulicach. Wszyscy przekrzykiwali sie, opowiadajac sobie najnowsze pogloski - o tym, ze Ksiaze zostal zabity, wzieto palac, miejskie bramy zatrzasnieto na glucho i wszyscy sa zgubieni. Roo wiedzial, ze jezeli nie wyrwie sie z wozami z miasta przed zachodem slonca, bedzie musial je zostawic i ratowac zycie. Wynajal najdzielniejszych straznikow, jakich dalo sie znalezc w Krondorze, choc wybor, prawde rzeklszy, mial niewielki. Kazdy czlek zdolny do udzwigniecia miecza i napiecia luku byl juz w oddzialach krolewskich. Jego dziesiecioosobowy oddzialek skladal sie ze staruchow i mlodzikow, przy czym ci staruchowie byli weteranami, a mlodzi mieli szerokie bary i do swoich obowiazkow podchodzili z powaga i zapalem. Trzasnely bicze i konie pociagnely ciezko obladowane i skrzypiace pod brzemieniem ladunku wozy. Roo usilowal uratowac wszystko, co sie dalo - meble, narzedzia, sprzety gospodarstwa domowego. Wierzyl, ze tak czy owak Szmaragdowi zostana pokonani, i chcial miec jak najwiecej, gdy zabierze sie do odbudowy swego imperium. -Gdzie jest Luis? - spytal Jasona, siedzacego teraz na kozle pierwszego wozu. -Poszedl szukac Duncana, kiedy ten sie nie pokazal. Mysle, ze jest gdzies w miescie. -Dlaczego tak sadzisz? -Bo Duncan mowil cos o tym, ze musi zalatwic jakas sprawe dla ciebie w twojej posiadlosci. Roo zmarszczyl brwi. Nie widzial Duncana od dwu dni - jeszcze nigdy kuzyn tak mu sie nie narazil. Wielokrotnie wybaczal mu rozmaite potkniecia, ale teraz, kiedy najezdzcy byli tak blisko, potrzebowal kazdej pary rak do pomocy i zamilowanie Duncana do folgowania wlasnym przyjemnosciom stalo sie niewybaczalne. -Ruszam do majatku. Tam sie spotkamy... Zamierzal pozwolic woznicom na nocny wypoczynek w zamiejskiej posiadlosci, a potem poslac ich do Ravensburga. Tam chcial zgromadzic wszystkich swoich pracownikow, a w razie pojawienia sie wroga w okolicach Darkmoor, planowal przenosiny do Saladoru. Wiedzial to, z czego nie zdawali sobie sprawy inni - jezeli najezdzcy dotra do Darkmoor, skieruja sie na Sethanon, po bajeczny skarb, o ktorym kiedys opowiadal im Calis, czymkolwiek on byl. Roo nie watpil, ze Krolestwo sprosta probie - sluzyl przez jakis czas pod sztandarami najezdzcow, kiedy Calis przeniknal w ich szeregi, i wiedzial, ze choc przewyzszali krolewskich liczba, braklo im ich wyszkolenia. A potem nagle przypomnial sobie o Saaurach. -Wiesz co... zmieniam rozkazy - odezwal sie do Jasona. -Mincie moj majatek i jedzcie az do switu. -Dlaczego? -Cos sobie wlasnie przypomnialem. Dojedzcie do naszej oberzy w Chesterton i tam poczekajcie. Jezeli w ciagu dnia nie dostaniecie ode mnie innych polecen, ruszajcie do Darkmoor. Tam odpocznijcie, uzupelnijcie zapasy, zmiencie konie i co tam jeszcze, a potem ruszajcie na Krzyz Malaka. I dopiero tam zaczekajcie na wiesci ode mnie. Zmiana planow wytracila troche Jasona z rownowagi, ale nic nie rzekl. Kiwnal glowa i kazal woznicy ruszac. Roo pojechal przodem i szybko utknal w tlumie ciagnacym sie ku wschodniej bramie. Niewiele braklo, a - obawiajac sie zamieszek - zawrocilby, kiedy zobaczyl nadciagajacy z lewej oddzial jazdy. -Erik! - wrzasnal, ujrzawszy jadacego na czele przyjaciela. -Myslalem, ze wyjechales juz wczoraj - odezwal sie mlody oficer, wstrzymujac konia. -Zbyt wiele spraw zalatwialem na ostatnia chwile - wzruszyl ramionami Roo. - Mam wozy, ktore tedy beda ciagnely, a potem ruszamy na wschod. -Madry wybor - kiwnal glowa Erik. - Do bramy mozesz pojechac z nami, ale obawiam sie, ze woznice musza sobie poradzic sami. Roo podjechal do przyjaciela. - Kiedy zamykacie bramy? -O swicie... albo wtedy, kiedy na wschodzie spostrzezemy pierwszych nieprzyjaciol, cokolwiek przyjdzie pierwsze... -Sa tak blisko? - zdumial sie Roo. -Godzine temu uderzyli na zewnetrzny falochron - odpowiedzial Erik i wstrzymal konia, nie chcac tratowac tlumu. W tym miejscu wzdluz drogi stal juz lancuch zolnierzy Krolestwa, utrzymujacych jako taki porzadek. Ci ze zbiegow, ktorzy uslyszeli tetent konskich kopyt, usilowali usunac sie z drogi, ale ze wzgledu na brak miejsca niewiele to pomagalo i oddzial Erika musial zwolnic, dostosowujac sie do tempa tlumu. -Dokad was skierowano? - spytal Roo. -Za mury. Po zamknieciu bram bede sie staral oslaniac uciekinierom tyly. -Paskudna robota - mruknal kupiec. -Nie tak paskudna, jak zostanie za murami. -O tym nie pomyslalem. - Milczal przez chwile, a potem spytal: - A co z Jadowem i innymi? Erik wiedzial, ze Roo mysli o grupie ludzi, z ktorymi sluzyli za morzem pod rozkazami Calisa. - Juz wyruszyli w gory. -A co tam beda robili? -Niestety, nie moge ci powiedziec. Roo przez chwile zastanawial sie nad tym, co uslyszal. Wysylal juz dla Ksiecia materialy budowlane do najrozniejszych punktow przeznaczenia w gorach, szly tam tez transporty zaopatrzenia dla ludzi. Przypomnial sobie, ze najlepsi ksiazecy zolnierze tez... zostali wyslani w gory. -Grzbiet Koszmarow? - spytal. Erik kiwnal glowa. - Nie mow nic nikomu, ale najpozniej za miesiac wyslij rodzine z Darkmoor na Wschod. -Rozumiem - mruknal Roo, kiedy zobaczyli brame. Wyjazd z miasta tarasowal woz ze zlamanym kolem. Woznica spieral sie z ceklarzami, chcacymi odciac uprzaz i odciagnac woz na bok, a wlasciciel blagal, by pozwolono mu zaczekac na kolodzieja, ktory mial naprawic kolo. -Co tu sie dzieje, sierzancie? ;- spytal ostro Erik, podjezdzajac blizej. -Sir? - zdziwil sie dowodca wartowni, odwrociwszy sie i ujrzawszy oficera w czarnych barwach przybocznych Ksiecia. -Przestancie sie z nim klocic i usuncie ten woz. - Piesi obchodzili woz dookola, ale z tylu gromadzil sie juz coraz dluzszy sznur pojazdow. -Sir! - jeknal rozpaczliwie wlasciciel. - Na tym powozie jest caly moj majatek! -Wyrazy wspolczucia - mruknal Erik, skinieniem dloni nakazujac swoim ludziom, by odsuneli natreta i odciagneli woz na bok. - Jezeli uda ci sie naprawic kolo w tym miejscu, to powodzenia. Ale zatrzymujesz ludzi, ktorzy nie chcieliby zwlekac... Przejechawszy obok, zwrocil sie' do Roo. - Zmiataj stad, natychmiast! -Dlaczego? Erik wskazal mu horyzont na polnocy i Roo ujrzal tumany kurzu. Poczul, ze wlosy jeza mu sie na karku. - Tylko jedna rzecz na swiecie moze wzbic takie tumany kurzu! Albo to najwiekszy oddzial kawalerii po tej stronie Kesh, albo to Saaurowie! - warknal Erik. Roo skierowal konia ku wschodniej drodze i ponaglajac go okrzykiem, ruszyl galopem. -Przekaz do miasta wiadomosc, ze od polnocy nadciagaja do nas goscie - zwrocil sie Erik do jednego z zolnierzy jadacych u jego boku. Spojrzawszy na podnoszace sie zza wzgorz tumany kurzu, dodal: - I powiedz im, ze beda tu mniej wiecej za godzine. Potem zwrocil sie do sierzanta dowodcy warty: - Badzcie gotowi zamknac brame, jak tylko otrzymacie znak! -Zrobi sie, sir! - padla odpowiedz. Pojechal okolo mili na polnoc i natknal sie na kompanie ciezkiej jazdy wzmocniona dwiema druzynami lucznikow. - Kto tu dowodzi? -Ja, sir! - zglosil sie mlody oficer Krondorskich Krolewskich Kopijnikow. -Za godzine od polnocy nadciagna tu wielkie jaszczury na ogromnych koniach. Dacie sobie rade? -Im wieksze, tym latwiej je trafic, prawda, sir? - usmiechnal sie porucznik. Erik odpowiedzial mu usmiechem. Mlody oficer byl pewnie o kilka lat od niego starszy, Ravensburczyk patrzyl jednak na ten entuzjazm okiem starego czlowieka. -Oto wlasciwe podejscie do sprawy - pochwalil dowodce oddzialu jazdy. Nastepnie skierowal swoj maly oddzial na poludnie, gdzie spotkal kolejna kompanie jazdy. Polecil im ruszyc na polnoc i wesprzec Kopijnikow. Cokolwiek mialo nadciagnac od poludnia, bylo z pewnoscia mniej niebezpieczne niz uderzenie Saaurow, a zaloga grodu mogla sie uporac z napastnikami, ktorymi byli ludzie. I nagle niebo nad nimi rozdarlo sie z takim wyciem i jazgotem, ze wszyscy w poblizu zaslonili z bolu uszy. Wycie trwalo dosc dlugo i jezdzcy musieli zajac sie sploszonymi konmi, ktore rzaly przerazliwie i miotaly dziko lbami. Kilkunastu ludzi zlecialo z siodel. Przerazliwy dzwiek ucichl po minucie i zapadla taka cisza, ze Erik poczul, jak dzwoni mu w uszach. -Co to bylo? - spytal najblizej stojacy zolnierz. -Nie mam pojecia - odpowiedzial Ravensburczyk. William i James stali na palacowym balkonie i wsluchiwali sie w ostatnie echa przerazliwego, jekliwego dzwieku. U wejscia do portu wznosila sie potezna kolumna wody, pylu i pary. Halasowi towarzyszyly oslepiajace blyskawice i obaj patrzacy - choc w chwili wyladowan byli wewnatrz komnaty - musieli ocierac zalzawione oczy, porazone jaskrawym swiatlem. Ludzie w dole obijali sie na oslep o mury i z placzem wolali o pomoc. W calym palacu wszczal sie ruch - zolnierze biegali we wszystkie strony, wykrzykujac rozkazy, poniewaz eksplozji towarzyszyl ogluszajacy huk, ktory oszolomil nawet najtwardszych weteranow. -Co to bylo? - spytal William. -Patrz! - warknal James, pokazujac mu wejscie portu. Kipiel z wolna uspokajala sie, a ku przystani toczyl sie potezny wal wody, zwienczony piana i rozmaitymi, wyrwanymi z dna wodorostami. Na grzbiecie tej fali plynely okrety obladowane napastnikami. -Wdarli sie do portu! - zawolal William. - Do kata! Myslalem, ze zdolamy zatrzymac ich przynajmniej przez tydzien! -Czymkolwiek sie posluzyli - mruknal James - oba falochrony przepadly. -Mialem na tych murach tysiac ludzi! - zaklal William. -I na nic te zmyslne pulapki, ktorymi usialismy dno kanalu wejsciowego. -Musialo je zmiesc, kiedy nieprzyjaciel zniszczyl umocnienia - mruknal Konetabl. - Co to bylo? -Nie wiem. Widzialem, jak Guy du Bas-Tyra podpalil Armengar podczas Wielkiego Buntu, ale nawet te dwadziescia piec tysiecy wybuchajacych beczulek z nafta, choc slyszano je na kilkanascie mil, nie spowodowaloby czegos takiego. -Jakas magia? -No, ty powinienes sie chyba lepiej na tym znad... zwlaszcza jezeli wziac pod uwage, czyim jestes synem - odparl sucho James. -Niby tak, ale w Stardock nie zachecano uczniow, by cokolwiek wysadzali w powietrze. Zaklocaloby to magom spokoj. -Odwrociwszy sie, zbiegl do miejsca, gdzie na rozkazy czekali juz szybkobiegacze. - Rozkaz ogolny numer piec - rzucil pierwszemu z nich. - Sa juz w miescie. Potem wrocil do Jamesa i obaj przez chwile patrzyli, jak najezdzcy wplywaja do portu. -Mialem na to nie pozwolic! - warknal przez zeby Diuk. -Coz, stalo sie! - odparl William, kladac pocieszajaco dlon na ramieniu szwagra. -Przypomnij mi... o czym jest rozkaz numer piec? -Zamykamy wschodnia brame i podpalamy wszystko, co nadciaga z zachodu. Pierwsze trzy kwartaly od przystani ida z ogniem. -A co z tymi paskudztwami, ktore poumieszczales w porcie? -Zostaly na miejscu. Jezeli tylko Pantathianie nie wysadza palacu tak jak falochronow, po wyladowaniu w porcie natkna sie na kilka niemilych niespodzianek. -Czy wszyscy sie wydostali? - James spojrzal bacznie na Williama. Ten wiedzial, ze pytajac o wszystkich, Diuk ma na mysli jego siostre, jej syna i wnukow. James liczyl na to, iz William zadba o bezpieczenstwo rodziny. -Wyjechali z miasta specjalnym wozem wczoraj w nocy... -A wiec czas sie pozegnac. William spojrzal na szwagra i przypomnial sobie poczatki ich znajomosci. Byl wtedy mlodym porucznikiem w ksiazecej Gwardii Przybocznej, a James pilnowal dwu niesfornych blizniakow, Borrica i Erlanda - ktorzy z czasem zostali odpowiednio Krolem i Ksieciem. -Ile to juz? Trzydziesci lat? - spytal Diuk. -Prawie czterdziesci. - Obaj mocno sie usciskali. -Wiesz, Williamie - rzekl James, kiedy wypuscil Konetabla z ramion - zaluje tylko jednego... ze nie znalazles sobie jakiejs pani... -Znalazlem... kiedys... jedna jedyna. James milczal. Przypomnial sobie keshanska czarodziejke, ktora William pokochal w mlodosci... i jej przedwczesna smierc. -Zazdroszcze ci Aruthy l chlopakow - mruknal William. -Musze juz isc - odparl James. -Wiesz... - odezwal sie William - jezeli jakims cudem z tego wyjdziemy, obiecuje ci, ze pomysle o tym, by znalezc sobie jakas poczciwa kobiete i wreszcie sie ustatkowac. James parsknal smiechem i objal szwagra. - Zobaczymy sie w Darkmoor... albo w piekle - rzekl, puszczajac przyjaciela. -Tam czy gdzie indziej... co za roznica - rzekl William i lagodnie popchnal Diuka ku drzwiom. Ten odwrocil sie i pobiegl tak szybko, jak tylko wiek mu na to pozwalal. Na zewnatrz czekala druzyna wyborowych wojakow, odzianych w czarne kurtki, obcisle czarne spodnie i misiurki z zelaznymi, czarno emaliowanymi czepcami. Nie mieli zadnych znakow wskazujacych podleglosc i bez slowa podazyli za Jamesem do jego biura. W biurze Diuk zdjal wszelkie oznaki swej godnosci, przede wszystkim zloty lancuch z pieczecia Diuka Krondoru, ktora pieczetowano wszystkie wazniejsze ksiazece dekrety, a nastepnie pierscien, kladac go na stole obok pieczeci. Po chwili odwrocil sie do jednego z zolnierzy. -W sali audiencyjnej nad kominkiem wisi miecz. Badz laskaw mi go tu przyniesc. Zolnierz wybiegl spelnic polecenie, a James zdjal ubranie i wlozyl to samo, co otaczajacy go przyboczni. Kiedy wojak przybiegl z mieczem, mezczyzna byl juz gotow. Miecz, ktory mu podano, byl stary... i mial osobliwy dodatek - tuz za jelcem wtopiony w klinge malenki mlot bojowy. James zawinal razem miecz, pieczec, pierscien oraz list, ktory napisal poprzedniej nocy i podal zawiniatko zolnierzowi w barwach Przybocznych Ksiecia. -Zechciej to wszystko dostarczyc Lordowi Vencar do Darkmoor... -Rozkaz, milordzie! - odparl tamten i wybiegl z komnaty. A potem Diuk zwrocil sie do pozostalych w pomieszczeniu, milczacych zolnierzy w czerni. -Juz czas... Wyszli z biura i pobiegli w glab palacu kretymi schodami, wiodacymi ku lochom. Mineli wiezienne cele i zatrzymali sie przed niczym sie nie wyrozniajaca, pusta sciana. -Pchnijcie tutaj - pokazal James zolnierzom - i tutaj. Dwaj ludzie zrobili, co im kazano, i sciana bez jednego zgrzytu uniosla sie ku sklepieniu, odslaniajac ukryte drzwi. James skinal dlonia i dwaj kolejni wojacy ruszyli, by otworzyc drzwi, ktore gwaltownym jekiem zawiasow zaprotestowaly przeciwko pogwalceniu spokoju, w jakim trwaly od wielu lat. Otworzyly sie jednak, ukazujac wiodace w dol schody. Zapalono latarnie - pierwsi weszli dwaj zolnierze, a za nimi James. Gdy ostatni z osmiu idacych z Diukiem ludzi w czerni przekroczyl prog, drzwi same sie zamknely, a sciana za nimi splynela z gory i zaslonila otwor, wracajac na dawna pozycje. Tymczasem dziewieciu stracencow pospieszylo schodami w dol, az dotarli do kolejnych, drewnianych drzwi. Jeden z wojakow pochylil sie ku nim i po chwili pilnego nasluchiwania zameldowal: - Cicho tam, milordzie. -Otworz - kiwnal glowa James. Zolnierz wykonal polecenie i drzwi otwarly sie cicho, pozwalajac przybyszom uslyszec odglos kropli wody spadajacej spod kamiennego sklepienia. Diuk i jego druzyna weszli na niewielki podest wzniesiony nad podziemnym kanalem, ktorym spod palacu mozna bylo dotrzec az do zatoki. Smrod oznajmil przybyszom to, co i tak juz wiedzieli - trafili do podmiejskich sciekow. Tedy z Krondoru odprowadzano rynsztokowe nieczystosci, by pozbyc sie ich w morzu ponad mile od miasta. Czekala tu na nich lodz wioslowa, przymocowana lancuchem do zelaznego, wkutego w kamienna przystan pierscienia. Cala osemka zolnierzy weszla do lodzi, a posrodku zrobiono miejsce dla Diuka. -Ruszajmy - polecil James, usiadlszy na waskiej laweczce. Lodz odepchnieto od kamiennego brzegu, a zolnierze chwycili za wiosla, zamiast jednak poplynac z pradem ku zatoce, ruszyli w druga strone, w glab miasta. -Jimmy Raczka wraca do domu - szepnal James do siebie, kiedy lodz skrecila ku wylotowi poprzecznego kanalu, gdzie sklepienie wznosilo sie na dwukrotna wysokosc czlowieka. Rozdzial 16 BITWY I POTYCZKI Erik dal znak. - Tam! - wrzasnal.Ludzie zawrocili konie i ruszyli do ataku. Od wczoraj trwala zacieta bitwa o miasto - toczyla sie przy najdalej na polnoc wysunietej bramie wschodniego muru. Najezdzcy nacierali zupelnie bez planu - tak samo jak ladowali na plazach. Oddzialy Erika zaatakowano dwukrotnie - raz o swicie, a potem nieco pozniej, rankiem. Za drugim razem musieli stawic czolo dosc duzemu oddzialowi jazdy jaszczurzej. Mlodzieniec nie bez zadowolenia odkryl, ze mimo wielkich rozmiarow rumaki Saaurow mecza sie tak samo jak ich znacznie drobniejsze midkemianskie odpowiedniki. Niemale znaczenie mial tez fakt, ze jaszczury zamiast tak jak dotychczas z najemnikami, starly sie z doswiadczonymi zolnierzami. Karni Krolewscy Kopijnicy uderzajacy w zwartym szyku i godzacy we wrogow dwunastostopowymi, okutymi zelazem kopiami, bardzo niemile zaskoczyli Saaurow - i chyba po raz pierwszy w historii podboju Midkemii jaszczury musialy sie cofnac. Erik nie bardzo wiedzial, jaki to moze miec wplyw na cala wojne, ale doszedl do wniosku, ze pokonanie ogromnych przedstawicieli jaszczurzego ludu w pierwszej potyczce na pewno poprawi nastroj jego ludzi. Teraz zwarli sie z kompania najemnikow, ktorzy - choc nie tak grozni jak Saaurowie - sprawili jego ludziom spore trudnosci z powodu znacznej przewagi liczebnej i dlatego, ze ruszyli do walki wypoczeci, podczas gdy zolnierze Erika toczyli juz trzecia potyczke w ciagu ostatnich dwunastu godzin. Kiedy jednak jego oddzial zostal wsparty przez wypoczeta jazde Krolestwa, przybyla od poludnia, zaczal spychac najezdzcow w tyl, az wreszcie rzucili sie oni do ucieczki ku lasom na polnocy. Wtedy Erik wezwal do siebie swego zastepce, porucznika o imieniu Gilford. -Ruszaj za nimi, ale zatrzymaj ludzi w odleglosci strzalu od skraju lasu. Nie chce, byscie wpakowali sie w jakies zasadzki. Potem cofnij ludzi i ponownie ustaw szyki. Ja ruszam ku bramie, by zobaczyc, czy nie ma dla nas nowych rozkazow. Pognal swego mocno juz zmeczonego konia ku bramie, mijajac domy, ktorych wlasciciele pieczolowicie pozamykali okiennice, jakby spodziewali sie zastac je po powrocie nietkniete... jakby Krondorowi grozila tylko burza. Inne domy wygladaly jak porzucone, a ich drzwi staly otworem. Wzdluz drogi ciagnal sie sznur uciekinierow, ktorzy szli tam, skad Ravensburczyk nadjezdzal i podczas jazdy mlodzieniec musial kilkakrotnie torowac sobie droge okrzykami. Wsrod uciekinierow zaczynala narastac panika i Erik zdal sobie sprawe, ze ostatni raz wyprawil sie po rozkazy. Dotarcie do bramy zajelo mu niemal polowe godziny - zwykle pokonywal te odleglosc w czasie trzykrotnie krotszym - a kiedy dotarl na miejsce, zobaczyl, ze wszyscy zwijali sie tam jak w ukropie. Liczba zepchnietych z drogi wozow wzrosla do dwu - jeden zrzucono do malej rzeczki plynacej wzdluz drogi i przez kanaly wyplywajacej do zatoki. Zastanawial sie przez chwile, czy ktorys z wozow nie nalezal do Roo. Chyba nie... karawana jego przyjaciela wydostala sie z miasta przed wybuchem walk o swicie i teraz bezpiecznie podazala do Darkmoor. -Sierzancie Macky! - zawolal, podjechawszy pod brame. Dowodzacy obsada bramy podoficer odwrocil sie, by zobaczyc, kto go wzywa, a rozpoznawszy Erika, oddal mu honory. -Sir? -Sa jakies nowe rozkazy? -Nie ma. Musimy dzialac jak przedtem. - I sierzant odwrocil sie ku tlumowi i swoim ludziom, usilujacym zaprowadzic jako taki porzadek w pracym przez brame motlochu. -No to powodzenia, i zegnajcie, mosci sierzancie! - zawolal Erik. Stary wojak, ktory w towarzystwie Ravensburczyk i innych weteranow Calisa wypil niejedna kolejke, odwrocil sie i pomachal dlonia. - Tez wam zycze powodzenia, sir! Niech nas wszystkich bogowie maja w swej opiece! Erik chetnie zmienilby konia, ale nie chcial utknac w miescie. Bedzie musial wrocic do oddzialu i zobaczyc, czy nie da sie znalezc swiezego wierzchowca gdzie indziej. Wczesniej wydal polecenie, by luzaki trzymano dosc daleko od miejsc mozliwych potyczek - nie okazalo sie to najszczesliwszym rozwiazaniem. Przedarl sie jakos przez tlum uciekinierow. Wiedzial, jakie byly plany i zastanawial sie, czy starczyloby mu hartu ducha, by wydac tak bezwzgledne rozkazy, jak te, ktore opracowali Diuk i Ksiaze - zdawal sobie sprawe z faktu, ze wielu z mijanych przez niego ludzi zginie z reki Szmaragdowych, czekajacych juz na nich wzdluz drog. Nie mogl obronic wszystkich. Dotarlszy na skraj przedmiescia, znalazl kilku swoich ludzi, odpoczywajacych w cieniu drzewa. -Melduj! - rozkazal pierwszemu z nich i zolnierz poderwal sie na rowne nogi. -Kapitanie... przed chwila starlismy sie z jakims patrolem. Wylonili sie spomiedzy tamtych drzew i byli mocno zdziwieni, kiedy zaczelismy do nich szyc z lukow. - Pokazal dlonia kierunek. - Gdzies tam powinien byc porucznik Jeffrey. Erik dopiero po chwili zdolal sobie przypomniec twarz wymienionego oficera. Nagle zdal sobie sprawe z faktu, jak wielu ludzi ma pod swoja komenda. Podczas pierwszego polrocza treningu osobiscie poznal kazdego ze swoich ludzi, ale w ciagu ostatnich dwu miesiecy armia Ksiecia podwoila swoja liczebnosc, wzmocniona posilkami z Dalekich Wybrzezy i Yabonu, a takze oddzialami ze Wschodu. Nie znal wielu z tych, ktorymi dowodzil... a szkoleni przez niego ludzie byli teraz wsrod gor na Wschodzie. Ruszyl dalej i wkrotce znalazl porucznika. Byl to czlek noszacy na kurcie godlo La Mut - wilczy leb w blekitnym polu. -Kapitanie - zameldowal energicznie oficer - jakis patrol blaka sie na prawo od nas. Wcale nas sie tu nie spodziewali... Erik zerknal na lezace wsrod niedalekich drzew ciala. - Wysylaja ludzi bez zadnego porzadku - powiedzial. - Saaurowie i te inne oddzialy, ktore pobilismy, nie powiadomily innych o tym, ze na nich czekamy. -Jak dlugo to jeszcze potrwa? Ravensburczyk przypomnial sobie wlasne doswiadczenia z wypraw na Novindus. -Do czasu, poruczniku, do czasu. Nigdy nie mieli dobrej lacznosci miedzy oddzialami ani dyscypliny takiej jak u nas, ale maja znaczna przewage liczebna, i kiedy na nas rusza, to ze wszystkich stron. - Spojrzawszy na slonce, chylace sie juz ku zachodowi, dodal: - Wyslijcie poslanca do naszych oddzialow rezerwowych, niech sprowadzi tu jeszcze dwie kompanie i powiedzcie tamtym - pokazal dlonia miejsce, gdzie widac bylo trzepoczacy na wietrze proporzec ciezkich kopijnikow - by wytrzymali jeszcze pare godzin. -Sadzicie, ze ich pobijemy? Mlodzieniec usmiechnal sie lekko. Wyga z La Mut musial znac odpowiedz na to pytanie, chcial tylko sprawdzic, jakim czlekiem jest wydajacy mu rozkazy kapitan. -Bedzie ciezko - odpowiedzial. - Ale moze uda nam sie zlapac kilka chwil wytchnienia, zanim nadciagna prawdziwe tarapaty. Zamierzam wykorzystac ten czas jak najlepiej... -A co z Wezowymi Kaplanami? - zapytal jeszcze oficer. -Nie wiem, poruczniku. Kiedy sie pokaza, z pewnoscia sie o tym dowiemy... Jeffrey zasalutowal i ruszyl, by dopilnowac wykonania rozkazow. - I niech mi przysla nowego konia! - zawolal za nim Erik. -Cos jest przed nami - wyszeptala Miranda. Tuz za nia stal jej ojciec, ktoremu z czola splywaly krople potu. Utrzymanie wokol calej grupy zaklecia niewidzialnosci wymagalo sporego wysilku. Odnalezli rozdarcie przestrzeni wiodace do Shili i czarodziejka podjela probe zbadania, co tez moze czekac na nich po drugiej stronie. Z tego, co powiedzial im Hanam, wywnioskowali, ze jest wielce prawdopodobne, ze przechodzac beztrosko na druga strone, wpadna prosto w lapy kilku mocno rozjuszonych demonow. Zatrzymali sie na odleglosc wzroku od miedzyprzestrzennej bramy, ktora zwykly czlowiek wzialby za pusta sciane. Macros i jego corka widzieli jednak pulsujace w niej mistyczne sily i energie. -Cos lub ktos probowal ja zamknac z tej strony - orzekl mag. Miranda raz jeszcze siegnela zmyslami za rozdarcie. Po drugiej stronie ktos byl. Dziewczyna cofnela sie w mrok. -Zdejmij z nas zaklecie - mruknela do ojca. - Z tej strony nikogo nie ma. Macros poszedl za rada corki. -I co teraz? - spytala Miranda. Stary mag z ulga usiadl na ziemi. - Sprobujemy przekrasc sie przez przetoke chylkiem. Jak sie nie da, to bedziemy sie bic... mozemy tez sprobowac znalezc inna droge do Shili. -Pierwsza z propozycji jest bardzo trudna do zrealizowania... druga wcale mi sie nie podoba... - odpowiedziala jego corka. - Moze trzecia? -Jezeli istnieje droga na Shile przez Korytarz Swiatow, powinien ja znac wrozbita Mustafa - odparl czarnoksieznik. -A zatem do Taberta? -Miejsce rownie dobre jak wiele innych. Jestem zmeczony. Mozesz nas tam zabrac? -Ty zmeczony? - Czarodziejka zmarszczyla brwi. -Nie mowilem tego Pugowi - rzekl jej ojciec z namyslem - ale podejrzewam, ze kiedy wydarl mnie Sarigowi, znow stalem sie w pelni smiertelnym czlowiekiem. Wiekszosc mojej mocy pochodzila od martwego Boga Magii, a kiedy ta wiez zostala zerwana... - Wzruszyl ramionami. -Do licha! Oto wlasciwa pora na ludzkie slabosci! - zachnela sie Miranda. - Mamy stawic czolo Krolowi Demonow, a ty, jak sie okazuje, nie jestes w formie, bo sie starzejesz? Podnoszacy sie z ziemi Czarnoksieznik skrzywil sie lekko. - Wiesz... nie skazuj mnie jeszcze na grysik i kocyki, coreczko. Jak bedzie trzeba, to potrafie jeszcze roztrzaskac te gore na kamyki! Dziewczyna usmiechnela sie, wziela ojca za reke i szybko przeniosla ich do La Mut. U Taberta byl umiarkowany tlok, wszyscy jednak wstali i cofneli sie o kilka krokow, kiedy Czarnoksieznik i jego corka pojawili sie nagle znikad pare stop od szynkwasu. Rozparty za lada wlasciciel zaledwie uniosl brew. -Musimy uzyc twej spizarni - oznajmila Miranda. Barman westchnal ciezko, jakby chcial rzec: "I co mam wymyslic, aby wyjasnic klientom cala te tajemnicza historie?" Potem kiwnal glowa. - Powodzenia! Niespodziewani goscie szybko przeszli obok szynkwasu i weszli do malej komnaty na tylach oberzy. Miranda sprowadzila Macrosa po schodach, a potem powiodla waskim korytarzem. Na koncu korytarzyka byla alkowa, oddzielona oden zwykla zaslona zwisajaca z metalowego preta. Byl to ten wlasnie portal, ktorym czarodziejka po raz pierwszy dostala sie do Korytarza Swiatow. Gdy odsuneli kotare i przeszli przez prog, znalezli sie w Korytarzu. -Do Uczciwego jest dosc daleko w te strone - zwrocila sie dziewczyna do ojca, wskazujac w lewo. - Znasz jakis skrot? -Owszem. - Kiwnal glowa Macros. - Tedy. - Wskazal przeciwlegly kierunek. Ruszyli, nie tracac czasu... William patrzyl z gory na toczaca sie w dole zajadla bitwe. Broniacy przystani zaczeli ostrzeliwac plynace w ich strone okrety. Przemyslnie ukryte balisty i katapulty zatopily trzy statki, ktore zanadto zblizyly sie do brzegu, reszta jednak parla naprzod. Jednym z najcenniejszych przedmiotow nalezacych do Williama byla luneta, ktora przed laty podarowal mu Diuk James. Przyblizala ona odlegle przedmioty okolo dwunastokrotnie, ale miala tez pewna niezwykla wlasnosc - za jej pomoca mozna bylo przenikac iluzje. James niezbyt byl sklonny do wyznan, skad i gdzie zdobyl tak cenny przedmiot. Konetabl przez chwile przygladal sie okretowi dowodcy floty. Od razu spostrzegl zlowroga postac demona, ktory siedzial na srodokreciu. Bestia dzieki magicznym obrozom i przymocowanym do nich lancuchom kontrolowala wszystkich znajdujacych sie w poblizu. Nielatwo bylo ocenic wyraz demonicznego pyska, poniewaz bestia nie miala niczego, co chocby w przyblizeniu przypominalo ludzkie rysy. Pug ostrzegl Patricka, Diuka Jamesa i Williama o tym, ze Szmaragdowa Krolowa nie zyje, a jej miejsce zajal demon. Informacje te przekazano jednak tylko garsci najbardziej zaufanych oficerow. William i James doszli do wniosku, ze ludziom wystarczy strach przed najezdzcami i nie trzeba ich dodatkowo trwozyc perspektywa starcia z poteznym demonem. William obrocil soczewki o dziewiecdziesiat stopni i demon znikl mu z oczu. Zamiast niego zobaczyl iluzje - majestatyczna kobiete, ktora w osobliwy sposob wygladala jeszcze bardziej przerazajaco niz demon, ten bowiem przynajmniej nie ukrywal swej nienawisci do calego swiata. Konetabl przywrocil poprzednie ustawienie soczewek i znow spojrzal na demona. Potem odlozyl szkla. -Rozkazy - odezwal sie spokojnym glosem i zaraz podszedl do niego jeden z palacowych paziow. Giermkowie poszli na mury jako adiutanci oficerow, paziom zas przyszlo spelniac role goncow. Przez krotka chwile William przygladal sie chlopcu, ktorego twarz wyrazala gotowosc zaniesienia rozkazow, dokadkolwiek by go poslano. Nie mial on wiecej niz trzynascie lat. William mial ochote powiedziec chlopcu, by uciekal jak najdalej, opuscil miasto tak szybko, jak tylko moga go poniesc chyze, mlodziencze nogi, zamiast tego wydal jednak zwiezle polecenie: - Powiedz dowodcy oddzialow broniacych portu, by zaczekali, az tamci podplyna blizej... a potem niech skieruja caly ogien na ten wielki okret o zielonym kadlubie. Tam jest ich dowodztwo, i chce, by poszli na dno. Chlopiec pobiegl z rozkazem, a Konetabl wrocil do obserwacji. Doszedl do wniosku, ze wszystko, co przedsiewzial, bylo daremnym wysilkiem, gdyz zdawal sobie sprawe, ze okret demona jest prawdopodobnie najlepiej chroniona jednostka calej floty. Wkrotce nadeszly meldunki o tym, ze nieprzyjacielska flota wyladowala na plazach w gorze i dole wybrzeza, a oddzialy wrogiej jazdy pokazaly sie w poblizu najdalej na polnoc wysunietej bramy. William przez chwile zastanawial sie nad sytuacja, a potem wezwal do siebie kolejnego gonca. -Pobiegnij na dziedziniec i kaz jednemu z czekajacych tam jezdzcow zawiezc rozkazy do wschodniej bramy. Niech zamkna miasto. Paz odwrocil sie, by odejsc, William jednak jeszcze go zatrzymal. - Chlopcze... - Sir? -Kaz sobie dac konia i ruszaj za jezdzcem. Rozkazuje ci opuscic miasto i przekazac Kapitanowi von Darkmoor, ze czas odejsc na wschod. Masz zostac przy nim. Rozkaz opuszczenia miasta zbil chlopca z tropu, ale karnosc wziela gore nad zmieszaniem. - Wedle rozkazu, sir! - odpowiedzial i wybiegl z sali. Stojacy nieopodal kapitan przybocznej strazy zerknal spod oka na dowodca, ktory potrzasnal glowa. -Niech choc jeden z nich ocaleje - rzekl. Kapitan pokiwal glowa z posepna aprobata. Nieprzyjaciel podjal probe zajecia portu. Tkwiacy u relingow Novindyjczycy rzucali liny, usilujac trafic petlami na pacholki. Zniechecal ich do tego deszcz strzal siekacych poklady i bezlitosnie trafiajacych kazdego, kto sie wychylil zza oslony. Wielu napastnikow najezonych brzechwami runelo do wody. Wnet jednak z jednego, potem z drugiego okretu zarzucono liny, i ciezkie kadluby wolno zaczely posuwac sie ku pomostom. Jedynym miejscem, gdzie nie mogly przybijac, bylo to, gdzie wczesniej zatopiono trzy wrogie jednostki. Liny lecialy juz z kolejnych okretow i William zrozumial, co sie swieci. Planujac obrone, spodziewali sie, ze oblezenie bedzie rozwijalo sie powoli, a najezdzcy zaczna zajmowac port po wyparciu zen obroncow. Teraz jednak zobaczyl, ze wcale nie zamierzaja odsylac pustych okretow. Domyslil sie, ze do przystani przybije tylko kilka jednostek, ktore posluza pozostaly m jako tarcze oslonowe. Niedlugo zostana zahaczone kotwiczkami do nastepnych i wkrotce statek ze statkiem zostana polaczone pomostami. W glab zatoki wyciagnie sie pomost, ktorego elementami beda kadluby okretow i po tej platformie tysiace napastnikow przeskocza z pokladu na poklad, by wpasc na krondorskie nabrzeza. Byl to plan ryzykowny, bo jezeli obroncom udaloby sie podpalic choc jeden z tych okretow, cala operacja mogla sie nie powiesc. Kiedy okret Krolowej przyblizyl sie dostatecznie, wszystkie machiny wziely go na cel. W powietrze wyfrunela przynajmniej setka ciezkich glazow, wespol z kilkudziesiecioma kulami z plonacej, nasaczonej palnym olejem slomy. Jak sie spodziewal William, wszystkie odbily sie od niewidzialnej bariery. Nie bez pewnej przyjemnosci zauwazyl, ze jeden spory glaz uderzyl w sasiedni, nie chroniony magia okret, zabijajac i raniac kilkudziesieciu sposrod setek stloczonych na jego pokladzie zolnierzy. Odwrocil sie, by wydac rozkaz rzucenia na pierwsze okrety wroga jak najwiekszej ilosci ognistego oleju. I nagle caly balkon stanal w plomieniach. William runal w tyl, jakby podrzucony ognista dlonia i upadl oszolomiony pod sciana. Ocierajac lzy z oczu, zobaczyl, ze caly swiat zabarwil sie na czerwono. Po chwili odkryl, ze to jego oczy byly zakrwawione i osmalone. Nie oslepl calkowicie tylko dlatego, ze w chwili ataku patrzyl gdzie indziej. Macajac na oslep dookola, odkryl, ze tuz obok ktos lezy. Dotkniety przezen mezczyzna jeknal bolesnie. Potem jego samego podniosly czyjes rece. -milordzie? Rozpoznal glos jednego z paziow, ktory stal w glebi komnaty. -Co... co sie stalo? -Caly balkon stanal nagle w ogniu... i wszyscy... sie spalili! -A kapitan Reynard? -Chyba nie zyje, sir... Na korytarzu rozlegla sie wrzawa i do komnaty wbiegli jacys ludzie. -Kto tu? - William widzial jedynie mgliste ksztalty. -Porucznik Franklin, milordzie. -Wody... - wychrypial Konetabl i poczul, ze porucznik, przejmujac go z rak pazia, prowadzi na fotel. Nozdrza wypelnial mu zapach jego wlasnych, spalonych wlosow i skory... a choc bardzo sie staral, nie mogl calkowicie otrzec krwi z oczu... -Poruczniku... - odezwal sie do oficera, kiedy zdolal jakos usiasc. - Prosze mi powiedziec, jak wyglada sytuacja. Zolnierz podbiegl do balkonu. - Wysadzaja ludzi na brzeg. Nasi ich dziesiatkuja... ale tamci pra naprzod... Paz przyniosl miske z czysta woda i recznikiem, ktory William zwilzyl i przylozyl do twarzy. Bol byl niemal nie do wytrzymania, i Konetabl zalamalby sie, gdyby w pore nie przypomnial sobie, jak to jeden z nauczycieli w Stardock nauczyl go ignorowac cierpienie. Woda niewiele poprawila ostrosc widzenia i pomyslal, ze przez reszte zycia - jakkolwiek niewiele mu go chyba pozostalo bedzie slepcem. Glosny trzask pekajacego drewna i bitewna wrzawa na dole znow kazaly mu zadac pytanie: - Poruczniku, czy zechcialby mi pan powiedziec, co dzieje sie na dziedzincu? -Sir... oni przebili sie do Krolewskiej Przystani. Nieprzyjaciel laduje pod zamkiem! - odparl zduszonym glosem mlody oficer. -Synu, pomoz mi wstac - poprosil William pazia. -W... wedle rozkazu, sir. - Chlopak udawal spokoj, ale nie zdolal ukryc strachu w glosie. Konetabl poczul obejmujace go w pasie ramiona i wstal. - Odwroc mnie ku drzwiom - polecil spokojnie. Szczek stali dobiegal juz z sasiednich korytarzy i z dziedzinca na dole. Nieprzyjaciele gnali w gore po schodach, wiodacych ku jego komnatom. - Poruczniku Franklin... -Slucham, sir? - padla spokojna odpowiedz. -Zechciej stanac u mojego lewego boku. Oficer spelnil prosbe, a William powoli wyciagnal miecz z pochwy. - Stan za mna, chlopcze - powiedzial cicho do pazia, gdy odglosy bitewnej wrzawy z korytarza zaczely przybierac na sile. Chlopiec wykonal polecenie i nadal podtrzymywal oslabionego Konetabla. William chcial rzec cos, co pomogloby chlopcu lepiej zniesc wyrok losu, wiedzial jednak, ze i tak wszyscy skoncza zycie w trwodze i bolu. Blagal tylko bogow, by nie trwalo to dlugo. Kiedy odglosy walki wzmogly sie jeszcze bardziej, a zolnierze z korytarza zajeli pozycje u drzwi, znalazl wreszcie odpowiednie slowa: - Paziu... -Slucham, sir? - uslyszal pelen strachu glosik zza plecow. - Jak masz na imie? -Terrance, sir. -Czyj jestes? -Moj ojciec jest giermkiem sir Belmonta, sir. -Dzielnie sie spisales. A teraz pomoz mi stanac prawdziwie prosto i mocno. Nie godzi sie, by Konetabl Krondoru ginal na kolanach... -Sir... - W glosie chlopca slychac bylo wzruszenie. Nagle uslyszeli krzyk i William zobaczyl, ze biegnie ku nim jakas niewyraznie rysujaca sie sylwetka. Uslyszal swist miecza Franklina i napastnik runal na plecy. Z lewej pojawil sie kolejny Szmaragdowy i Konetabl Krondoru cial niemal na oslep. Chwile pozniej William, syn Puga i Kalali z Gorskich Ludzi Thuril, urodzony na obcym swiecie, poczul bol w boku i zaraz potem ogarnely go ciemnosci. James brnal mozolnie przez gleboki po kolana szlam. Odglosy walk w miescie niosly sie i przez kanaly, wiec jego ludzie szli z dobytymi mieczami. Od czasu do czasu uchylali zaslony niesionych przez siebie lamp, by zorientowac sie w polozeniu, przewaznie jednak szli pograzeni w mroku rozjasnianym - kiedy przechodzili pod ulicznymi kratami - niklymi promykami swiatla saczacego sie ze swietlikow w gorze. -Jestesmy na miejscu - odezwal sie jeden z ludzi. -Dajcie sygnal - polecil Diuk i powietrze rozdarl przenikliwy gwizd. Jeden z ludzi otworzyl kopniakiem drzwi, co natychmiast spowodowalo podobne reakcje - dal sie slyszec loskot otwieranych w poblizu innych drzwi. Do piwnicy weszli najpierw dwaj ludzie w czerni, potem James, ktory szybko ruszyl znajdujacymi sie tu schodami pod gore. Wpadli do pomieszczenia oswietlanego luczywami - nadal byli jeszcze pod ziemia. Zgodnie z oczekiwaniami Diuka nie natrafili na zaciety opor, choc niewiele braklo, a jego samego przyszpililaby do sciany strzala. Strzelano zza przewroconego stolu. -Przestancie, do kata! - wrzasnal ostro. - Nie zamierzamy sie bic! Na chwile w piwnicy zapadla cisza. -James? - padlo pytanie z glebi izby. -Witaj, Lysle. Zza stolu wstal wysoki, stary czlowiek. - Dziwi mnie, zes tu wrocil... -Wiesz... przechodzilem tedy i pomyslalem, ze moze zechcialbys skorzystac z szansy i sie stad wyniesc... -Jest az tak zle? -Gorzej niz moglbys sie spodziewac - odparl James, skinieniem dloni pozdrawiajac czlowieka znanego pod nazwiskiem Lysle Riggera, Briana, Henry'ego i tuzina innych, ale ktory pod kazdym z nich pozostawal Przenikliwym przywodca krondorskiego zlodziejskiego Stowarzyszenia Szydercow. Diuk rozejrzal sie dookola. - Niewiele sie tu zmienilo - mruknal. - Choc kiedys bywalo tu tlumnie... -Wiekszosc czlonkow bractwa jest na gorze... ratuja zycie - odpowiedzial czlowiek, o ktorym James zawsze myslal jako o Lysle'em. -A ty zostales? -Jestem optymista - wzruszyl ramionami zapytany. - Albo glupcem - dodal z westchnieniem. - Szydercy to niewielkie krolestwo, ale zawsze krolestwo... -To prawda. Chodz ze mna. Jest takie miejsce, w ktorym moze uda nam sie przezyc. Zolnierze Jamesa otoczyli Lysle' a i jego ludzi, a potem wszyscy razem ruszyli z powrotem ku sciekom. -Dokad idziemy? - spytal krol opryszkow, gdy brneli przez poklady szlamu. -Znasz to miejsce, gdzie rzeka wplywa do miasta... obok opuszczonego mlyna? -Tego z brukowanym dziedzincem? -Tego samego. Uzywalismy go podczas handlu z Trevorem Hullem i jego banda, zbyt dawno temu, by ktos to jeszcze pamietal. Gdybys byl w Krondorze wtedy, kiedy Szydercy mieli konszachty z Hullem, wiedzialbys to. Jest tam duzy magazyn... ktory od miesiecy zapelnialismy... -Od miesiecy? - zachnal sie Lysle. - A jak wam sie to udalo bez wiedzy Bractwa? -Robilismy to gora - odparl James ze smiechem. - I za dnia, kiedy twoi zlodziejaszkowie spali po nocnych wyczynach. -A dlaczego przyszedles po mnie? -No... jestes jedynym bratem, o ktorym wiem... i nie moglem pozwolic, bys zginal w tej piwnicy. -Ja twoim bratem? Jestes pewien? -Na tyle, by sie o to zalozyc... -Czesto o tym myslalem - przyznal Lysle. - Pamietasz swoja matke? -Nie za bardzo. Zamordowano ja, kiedy bylem jeszcze petakiem... -Pod Glowa Dzika? -Nie pamietam. Moze i tak. Potem Szydercy wzieli mnie z ulicy i zajeli sie moim wychowaniem. A jak bylo z toba? -Kiedy zabito moja matke, bylem siedmioletnim brzdacem. Mialem chyba braciszka... myslalem, ze on tez zostal zabity. A potem wyslano mnie do Romney... i tam ktos zajal sie moim wychowaniem. -Ojciec chyba nie chcial, by jego obaj synowie byli blisko niego. Moze ci, co zabili nasza matke, chcieli dopasc i nas? -Wiesz... - odezwal sie Lysle, kiedy dotarli do rozleglego skrzyzowania kanalow, gdzie woda splywajaca z gory tworzyla mgielke posrodku przejscia. - Zawsze uwazalem, ze to dziwne, iz moi przybrani rodzice w Romney wychowywali mnie na zlodzieja w Krondorze. -Coz... - mruknal James, gdy mijali maly wodospad - ...nigdy juz nie dowiemy sie prawdy. Ojciec nie zyje od wielu lat. -Dowiedziales sie, kim byl? Mnie sie to nigdy nie udalo... James wyszczerzyl zeby, ktore osobliwie blysnely w mroku. -A mnie, prawde rzeklszy, tak. Raz uslyszalem jego glos, a potem, wiele lat pozniej, okazja sie powtorzyla... pomyszkowalem troche tu, troche tam i udalo mi sie wyniuchac, kim byl Czlek Wyjety Spod Prawa... -I kim byl? -Czy kiedykolwiek miales nieprzyjemnosc poznania pewnego wiecznie skwaszonego i zlosliwego wyrabiacza swiec, co mial swoj warsztat nieopodal palacu, w poludniowej czesci miasta? -- Nie powiem, zebym sobie przypominal. Jak sie nazywal? -Donald. Gdybys go kiedykolwiek spotkal, z pewnoscia bys go zapamietal, bo byl wyjatkowo wrednym jegomosciem... -I przy okazji geniuszem zbrodni... -Jaki ojciec, tacy synowie - mruknal James. Kiedy dotarli do miejsca, gdzie musieli podejsc pod gore po pochylosci, Lysle zapytal: - Jak myslisz, ujdziemy z tego z zyciem? -Prawdopodobnie nie... - odpowiedzial Diuk. - Ale zycie i tak na ogol konczy sie smiercia, nieprawdaz? -Nie da sie ukryc. A przy okazji... masz jakas kryjowke? -Jakzeby inaczej - odpowiedzial James. - Jezeli istnieje jakas droga, ktora mozna wyniesc stad glowy, to wiedzie tedy... -Pokazal wielkie drzwi, dostatecznie duze, by przejechal przez nie woz. -A, rozumiem... wiem juz, co miales na mysli, mowiac, ze tedy mozna sie przemknac - dodal Lysle, kiedy dwaj zolnierze otworzyli potezne drewniane wrota. Drzwi bez szmeru rozsunely sie i weszli do pomieszczenia, gdzie czekaly setki zolnierzy, gotowych do akcji, z mieczami i lukami w dloniach. -No... jestesmy... Lysle swisnal przez zeby z uznaniem. - Widze, ze zamierzasz zgotowac niezwykle cieple powitanie tym, co tu po ciebie przyjda... -Znacznie cieplejsze, niz moglbys sie spodziewac - rzekl Diuk z przekasem. Skinal dlonia, zapraszajac do srodka brata i kilku towarzyszacych mu Szydercow. - Panowie... witajcie w ostatnim bastionie Krondoru. Gdy James i jego kompania weszli do srodka, drzwi zatrzasnieto, a towarzyszacy temu dzwiek zabrzmial osobliwie ostatecznie... Erik uslyszal zew trabki i natychmiast zaczal wykrzykiwac rozkazy. Od kilku godzin nieustannie odpieral ze swoimi ludzmi ataki malych grup najezdzcow, a otrzymywal meldunki, ze podobne walki tocza sie przy morskiej bramie i polnocnym bastionie. Na razie tylko przy poludniowej bramie zauwazono kilka oddzialow - co bardzo mu odpowiadalo - i do walk na polnocy skierowal tylu zolnierzy, ilu tylko mogl. Z obu bram wychodzily liczne rzesze uciekinierow, podazajacych w strone Krolewskiego Szlaku. O mile na wschod od miejsca, gdzie bojowe pozycje zajely kompanie Erika, laczyly sie one, tworzac rzeke zmeczonych, przerazonych i zdesperowanych uchodzcow. Mlodziencowi powierzono oslone tylow kolumny uciekinierow. Wiedzial, ze - o ile wiedzial cokolwiek o wojnach - oznaczalo to w praktyce walki mniej wiecej do polowy drogi do Ravensburga. Dopiero tam nieprzyjaciel powinien dac im spokoj. Najezdzcy mieli do zlupienia miasto, zapasy do uzupelnienia, i - choc jak dotad posuwali sie przed siebie bez porazki - nadal wielu z nich nie odzyskalo jeszcze sil po dlugiej morskiej podrozy. Saaurow prawie nie widywal i zastanawial sie, dlaczego zatrzymali sie po pierwszym starciu. Nie mial zbyt wiele czasu na myslenie, jak przechytrzyc wroga, a wobec nieustannych atakow malych oddzialow na jego pozycje musial dzialac natychmiast. Starcia byly krotkie, gwaltowne, i Krondorczycy we wszystkich odniesli zwyciestwo, ludzie jednak meczyli sie, a straty rosly. Polecil sprowadzic woz, na ktory wsadzono rannych i odeslano ich na Wschod, razem z uciekinierami. Teraz uslyszal sygnal grany na trabce oznajmujacy zamkniecie bram. Kiedy zaczal organizowac odwrot, podjechal don konno mlody chlopak. -Mosci Kapitanie? -Slucham, synu, jakie wiesci? - Erik zobaczyl, ze chlopiec ma na sobie barwy palacowych paziow. Po jego twarzy splywaly lzy. -Lord William kazal wam zaczac odwrot. O tym Erik juz wiedzial, bo oznajmil mu to sygnal trabki. Nie bardzo rozumial, z czym poslano don chlopca. - Co jeszcze? -Mam wam towarzyszyc. Teraz zrozumial. Ocaleje przynajmniej jeden z paziow. - Ruszaj na Wschod, gdzie znajdziesz woz z rannymi. Przylacz sie do nich i pomagaj cierpiacym... -Tak jest, sir! Chlopiec odjechal, a Erik ponownie zajal sie organizacja odwrotu. Wszystkie dziela o wojnach, jakie czytal w bibliotece Williama, nauczyly go, ze wlasciwe przeprowadzenie odwrotu to najtrudniejsze z militarnych przedsiewziec. Zolnierze zdradzaja wtedy chec do panicznej ucieczki, a walka w odwrocie jest czyms niezwyklym dla ludzi nauczonych do ruchu naprzod. Od dwu lat przeprowadzal jednak z Williamem teoretyczne dyskusje, a szczegolnie czesto rozmawial podczas ostatniego tygodnia. Postanowil, ze zaden z podleglych mu oddzialow nie wpadnie w okrazenie. Przez cale popoludnie slyszal dobiegajace z rozmaitych stron odglosy walki, choc jego oddzial pozostal sam. Doszedl do wniosku, ze napastnicy wdarli sie juz do miasta i nie widzial potrzeby organizowania obrony przed atakami z poludnia lub wschodu. Wiedzial tez, ze wszystko to ulegnie zmianie, gdy tylko James i William uruchomia swoje pulapki. Odlegly grzmot i pioropusz ciemnego dymu, ktory wzbil sie w niebo, powiedzialy mu, ze ruszono spusty pierwszej z przykrych niespodzianek. W budynkach portowych i piwnicach przylegajacych do nich domostw na glebokosci trzech kwartalow umieszczono setki beczulek queganskiego ognistego oleju. Gdy je podpalono, cala przylegajaca do przystani czesc miasta stanela w plomieniach i zgineli wszyscy nieprzyjaciele w promieniu setki stop od kazdego domu. Ci, co nie zostali zwegleni, natychmiast udusili sie z braku zdatnego do oddychania powietrza. Mlodzieniec spojrzal ku poludniowemu zachodowi, w strone palacu. Nienawistna mu byla mysl, ze najemnicy Szmaragdowych mogli juz sie tam wedrzec. A potem zobaczyl oslepiajacy blysk. powietrze rozdarl kolejny grzmot i natychmiast pojal, co sie stalo. -Co to bylo, kapitanie? - spytal porucznik, ktorego Erik nie zdazyl jeszcze dobrze poznac, czlowiek nazwiskiem Ronald Bumaris. -Palac, poruczniku - odpowiedzial Ravensburczyk. Porucznik zamilkl, czekajac na rozkazy. Po pol godziny polnocna brama miasta wyszli ostatni uciekinierzy i Erik wydal rozkaz do formowania oddzialu oslonowego. Przez chwile patrzyl, jak uchodzcy podazaja na wschod, prosto w objecia nadciagajacej nocy, a potem zwrocil sie ku zachodowi, w strone plonacego miasta i zaczal czekac... U Uczciwego Jana byl zwykly ruch i Macros z Miranda musieli przeciskac sie przez dosc duzy tlum: Pomachali uprzejmie dlonmi, pozdrawiajac gospodarza, ale odmowili jego zaproszeniu na poczestunek. Ruszajac ku schodom, skierowali sie na gore, ku galerii kramow. Dotarlszy do kramu Mustafy, weszli do srodka. Stary czlowiek podniosl oczy i popatrzyl na czarodziejke. -A... to znowu ty? -Ja - odpowiedziala dziewczyna. -Dopadlas Puga? -Mozna tak powiedziec - usmiechnela sie Miranda. -Co moge dla ciebie zrobic? Zajrzec w przyszlosc? Dziewczyna usiadla na krzesle naprzeciwko starego wroza. - Poznajesz mojego ojca? Mustafa przyjrzal sie uwaznie Macrosowi. - Nie... A powinienem? -Jestem Macros. -Aha... - mruknal staruszek. - A nie powinienes byc przypadkiem martwy? Wyobraz sobie, ze cos takiego obilo mi sie o uszy... -Potrzebuje informacji - uciela Miranda. - To moja specjalnosc. -Musze wiedziec, jak sie dostac na swiat zwany Shila. -Wiedz, ze ci sie tam nie spodoba. To swiat opanowany przez demony. Jakis idiota otworzyl przejscie pomiedzy Piatym Kregiem i tamtym swiatem, i teraz diabli go wzieli... -Mozna tak powiedziec. - Miranda uzyla znow tej samej frazy. -A dlaczego zalezy ci na tym, by sie tam dostac? -By zamknac dwie szczeliny pomiedzy swiatami. Jedna pomiedzy Shila i Midkemia i druga, laczaca Shile z ojczyzna demonow. -Nielatwa sprawa - stary wroz potarl podbrodek - ale mysle, ze mam informacje, ktora moglaby sie wam przydac. Moge wam wskazac portal, ktory zawiedzie was niedaleko Asharty... a chyba tam wlasnie chcecie sie udac. -Skad wiesz? - spytal Macros. -Kiepski bylby ze mnie sprzedawca informacji, gdybym tego nie wiedzial. -Ile chcesz? - wtracila sie Miranda. Stary wroz wymienil cene... tuzin dusz nie narodzonych jeszcze dzieci. -Mysle, ze Querl Dagat nie bedzie mial tak wygorowanych zadan - rzekla czarodziejka, wstajac. Uslyszawszy imie swego glownego rywala, Mustafa spuscil z tonu. - Czekajcie chwile! A co mozecie mi dac? -Mam Slowo Mocy, ktore pozwoli ci na spelnienie jednego zyczenia. -A jaki tkwi w tym haczyk? -Musisz je wypowiedziec na Midkemii. -Slyszalem, ze Midkemia nie nalezy obecnie do bardzo goscinnych swiatow - westchnal stary. - Jak wiesz, tutaj sie nie starzeje, ale odkrylem Korytarz jako czlowiek juz wiekowy, a niemal wszystkie znane mi eliksiry przeciwko starosci wymagaja... powiedzmy, niezbyt milych dodatkow... takich jak jeszcze bijace serce kochanki czy mordowanie niemowlat. Zasady etyczne, jakim holduje, nie pozwalaja mi na dokonywanie tak niecnych czynow. -Gdybym byla toba - mruknela Miranda - zazadalabym wiecznego, doskonalego zdrowia. Mozna byc mlodym... i miec problemy. -To nie jest taki zly pomysl - ucieszyl sie stary. - Ale chyba nie mozesz mi zapewnic spelnienia dwu zyczen, co? Czarodziejka potrzasnela glowa. -Dobrze, niech bedzie. -Umowa stoi. Wroz siegnal pod stol i wyjal mape. -Jestesmy tutaj - zaczal objasnienia, wskazujac na dosc duzy czarny kwadrat otoczony z czterech stron liniami, ktore krzywiac sie i wyginajac, unikaly dotkniecia. - Kiedy stad wyjdziecie, nadajcie drzwiom, ktorymi opuscicie Gospode, numer szescset piecdziesiaty dziewiaty. - Dotknal palcem mapy. - To bedzie tutaj. Idac w prawo, odliczcie szesnaste drzwi, ale pamietajcie: w prawo. Jezeli pojdziecie w druga strone, nie traficie tam, gdzie trzeba. Szesnaste drzwi otworza sie na jaskinie w Shila, odlegla o okolo jeden dzien konnej jazdy od Asharty. Mam podstawy do podejrzen, ze jak tam traficie, podroz nie sprawi wam trudnosci... -Nie sprawi? -Po prostu ruszycie na poludnie i natkniecie sie na miasto po prawej. A teraz, by dac wam jakie takie pojecie o waszych przeciwnikach - powiedzial, odkladajac mape - pozwolcie, ze powiem wam cos o demonach. Istnieje siedem Kregow tego, co ludzie zwa Pieklem. Najwyzszy Krag to po prostu bardzo niemile miejsce, gdzie zyja stworzenia niewiele rozniace sie od tych, jakie spotykacie na Midkemii. Siodmy Krag to domena stworow, ktore znacie jako Upiory. One same, jako istoty absolutnie innej energii, wysysaja nasze sily zyciowe i nie moga istniec w naszym swiecie bez tego, zeby swoim dotykiem nie zabic kazdej istoty zywej. Sa tak obce znanemu nam zyciu, ze nie pozwalamy im zagladac do Uczciwego. Miranda podejrzewala, ze to, co slyszy, jest bardzo wazne, nie do konca jednak zrozumiala, o co chodzi. Poniewaz niecierpliwie czekala na dalsze objasnienia, nie zadala zadnych pytan. -Demony Piatego Kregu nie sa znowu az tak nam obce. Niekiedy zdarza sie, ze jakis bardzo dobrze wychowany trafia i tutaj i dopoki nie probuje pozerac innych klientow, Uczciwy Jan nie podejmuje zadnych dzialan. -A co to ma wspolnego z naszym zadaniem? - spytal Macros. -Mniemalem, ze ktos tak madry i potezny jak ty wykaze nieco wiecej cierpliwosci - zganil go Mustafa i podniosl dlon, bo Mag zamierzal zaprotestowac. - Prosze o cisze. Wszystko zaraz wyjasnie. Demony zeruja na zyciu. Podobnie jak wy jecie rosliny czy mieso, one zywia sie miesem i zyciem. To, co zwiecie dusza, zyciem, myslami, jest dla nich jak trunek. Mieso jest budulcem ich cial, podobnie jak waszych lub mojego, ale dusze ofiar sa podstawa ich mocy, inteligencji i przebieglosci. Demon, ktory jest stary, pozarl wielu wrogow i trzyma schwytane dusze, by pozrec je pozniej... -Nie rozumiem - przyznala Miranda. -Demony sa jak... rekiny. Macie rekiny na Midkemii? -Owszem - rzekla czarodziejka. -Plywaja stadami, ale z nikomu nie znanych powodow zwracaja sie niekiedy przeciwko wlasnym krewniakom. Jezeli wpadna w szal, jeden rekin moze zostac pozarty przez drugiego, choc sam w tym czasie rozszarpuje trzeciego. Z demonami jest podobnie... Gdy nie maja innego zrodla pozywienia, pozeraja jeden drugiego. Kiedy znajda jakis sposob, by dostac sie do ktoregos z nadrzednych swiatow, pladruja go, tuczac sie cialami i duszami jego mieszkancow. Kradnac umysl czy ducha, staja sie bardziej przebiegle i podstepne, a z braku tego pokarmu glupieja. Im potezniejszy demon, tym bardziej laknie dusz, by nie zglupiec. -Mysle, ze rozumiem... - odezwal sie Macros. -Owszem - dodala Miranda. - Demon, ktory zranil Puga, zdradzil swego pana, by bez zadnych przeszkod zerowac na naszym swiecie! -To bardzo mozliwe - przyznal wroz. - Nie ma u nich tego, co my nazwalibysmy poczuciem lojalnosci. -Dziekujemy ci - odezwala sie dziewczyna, wstajac, by odejsc. -Czekajcie... jest cos jeszcze. -Co? -Jezeli uwiezicie demony pomiedzy ich wlasnym krolestwem, gdzie moga zyc bez koniecznosci nieustannego pozerania innych, a Midkemia, zniszcza w koncu wszelkie zycie na Shila. A potem zaczna pozerac sie nawzajem... -A dlaczego mamy sie tym przejmowac? - spytal Macros. -Nie mowie, ze macie sie martwic o te stwory. W koncu jednak przy zyciu zostanie jeden zywy demon, prawdopodobnie ich krol, Maarg - o ile zdola sie przedrzec, albo ten Tugor, jego kapitan. Nie posiadajac dostepu do zrodla pozywienia, oslabnie i pewnie zdechnie. Zanim jednak stanie sie zdychajacym z glodu, glupim stworem, pierwej bedzie ogromnie rozjuszonym... i bardzo poteznym demonem. -Co oznacza... - Miranda nie dokonczyla pytania. -...ze bedziecie musieli przed odejsciem stamtad dobrze zatrzasnac za soba drzwi. Dziewczyna zamrugala, a potem parsknela smiechem. - Nie omieszkamy, staruszku... nie omieszkamy... -Aleja mowie nie tylko o drzwiach do Midkemii. Musicie tez zamknac wejscie do Korytarza. Nie byloby nam tu milo natknac sie na rozszalalego Krola Demonow... -Nie boj sie, zadbamy i o to. -A co z moja zaplata? - spytal Mustafa, wstajac. Czarodziejka usmiechnela sie odrobine zlosliwie. - Powiem ci, jak bedziemy wracali. -Dlaczego zawsze tak sie dzieje, ze urodziwa dziewka moze z ciebie zrobic durnia? - zapytal Mustafa sam siebie, ponownie siadajac, gdy przybysze opuscili juz jego kram. - Na przyszlosc bierz pieniadze z gory! - I walnal piescia w stolik. Rozdzial 17 ZAGLADA Erik zaklal szpetnie.-Dokladnie tak, sir! - huknal Harper. - Sam bym tego lepiej nie ujal! Ravensburczyk otrzymal wiadomosc od Greylocka i dzieki niej zrozumial, dlaczego podczas ostatnich dwu dni atakowano go niemal bez przerwy. Najezdzcy przedostali sie przez lasy i teraz napierali na pozycje obronne Owena, o pol dnia drogi na wschod. Ton listu byl spokojny, Greylock podkreslal, ze do tej pory bez trudu radzi sobie z napastnikami, wyrazal jednak troske o uchodzcow, ktorzy prawdopodobnie byli atakowani na calej trasie ucieczki. W chwili przybycia poslanca ludzie Erika zdazyli juz rozbic jako taki oboz. Ostatni uciekinierzy zdolali opuscic miasto. Mlodzieniec zatrzymal sie, by pogadac z niektorymi, niewiele jednak zdolal sie od nich dowiedziec o nieprzyjacielu, bo byli zbyt przerazeni, by cokolwiek zauwazyc. Nie bardzo pamietali, co widzieli, gdyz zajmowala ich mysl o tym, czy uda im sie bezpiecznie uciec. Jeden ze zbiegow, nadal jeszcze mokry, przeplynal podziemna ulica - przejscie to poznal jeszcze jako chlopiec. Swoj nedzny dobytek przytroczyl do plecow. Wiedzial jedynie, ze wieksza czesc miasta stoi w ogniu. Erik nie musial go wypytywac, by sie tego dowiedziec. Nad zachodnia polacia nieba wisiala potezna chmura dymu. Swego czasu z odleglosci setki mil widzial dymy nad plonacym Khaipurem, wzbijajace sie na tysiace stop w gore i wiszace pozniej nad miastem jak szary parasol. Przez wiele dni wiatr niosl ku nim zapach dymu, a miekki czarny pyl opadal w odleglosci setek mil. Mlodzieniec nie mial watpliwosci, ze po upadku Krondoru miasto czeka taki sam los. Wydal rozkazy i ludzie zabrali sie do roboty. Wydzielil polowe swego oddzialu - ciezkich kopijnikow - by ruszyli za uciekinierami. Dal im wsparcie w postaci druzyny lucznikow, ktorzy trafili pod jego komende, gdy zostali odcieci od wlasnego dowodztwa. Lekka jazde i konnych lucznikow poslal na pozycje Greylocka. Tak jak sie tego obawial, po przejechaniu polowy mili natkneli sie na pierwsze ofiary najezdzcow. Zobaczyli dwa spalone wozy i rozrzucone dookola nich trupy. Kilka kobiet obdarto z sukien i zgwalcono przed zadaniem im smierci, napastnicy zabrali tez ofiarom buty oraz wszystkie przedmioty, ktore mialy jakas wartosc. Zbadawszy wozy, Erik zauwazyl, ze wokol jednego z nich rozsypano ziarno. - Sa glodni - rzekl do sierzanta Harpera. -Pojedziemy za nimi, kapitanie? -Nie. Bardzo bym chcial, ale musimy wesprzec Greylocka. Jezeli przedostana sie do wzgorz na polnocy, beda mogli skrecic na wschod... i gdzies tam i tak zlapiemy te swinie. -Wedle rozkazu, sir. Gnali tak szybko, jak sie dalo, pozwalajac koniom na wypoczynek tylko wtedy, gdy bylo to absolutnie konieczne, gdyz. Erik postanowil dotrzec do Greylocka jeszcze przed switem. Wiedzial, ze niektore konie do rana okuleja, wiedzial jednak i to, ze jezeli obrona miasta ma sie na cos przydac, nie wolno pozwolic nieprzyjacielowi na tak szybkie przelamanie pierwszych pozycji obronnych. Krondor musial upasc... i to w ciagu najblizszych trzech dni. Erik podejrzewal, ze Szmaragdowa Krolowa i jej magowie rozpaczliwie beda probowali dostac sie do brzegu, poniewaz konczyly im sie zapasy. Uzycie magii do przedarcia sie przez zewnetrzne umocnienia oszolomilo mlodzienca. Przedtem tylko raz widzial, jak magowie Szmaragdowych wykorzystuja magie - bylo to podczas przekraczania Vedry, kiedy stworzyli swietlny most przez rzeke. Most ten zniszczyl Pug, wtracajac tysiace ludzi i jaszczurow w objecia smierci. Teraz wysluchal poslanca od Williama z niedowierzaniem, ale ognie nad portem potwierdzaly wiesci, ze nieprzyjaciel wdarl sie do Krondoru. Przypomniawszy sobie o losie przyjaciela, zaczal sie zastanawiac, jak tez daje sobie rade Roo. Ciekaw byl, czy udalo mu sie dotrzec bezpiecznie do wiejskiej posiadlosci. Roo usiadl ciezko na krzesle i ujal w dlon kubek czystej, zimnej, zaczerpnietej przed chwila ze studni wody. - Dziekuje ci, Helen. Helen Jacoby i jej dzieci czekali w przedsionku dworku. Kupiec przyjechal tu niedawno, po koszmarnej nocy, podczas ktorej unikal spotkan z jednymi grupami najezdzcow, wpadajac na inne. Dotarl do majatku poprzedniego dnia i znalazlszy wszystko w najlepszym porzadku, wrocil na szlak, by przylaczyc sie do Luisa i dopilnowac, zeby wozy dotarly na miejsce przeznaczenia. Czestotliwosc, z jaka natykal sie na najezdzcow maruderow - o jeden dzien jazdy od miasta - powiedziala mu na temat bitwy o Krondor wiecej, niz chcialby wiedziec. Na wlasne oczy widzial zamet i rzezie nastepujace po zdobyciu jakiegos miasta przez wojska Szmaragdowych i wolal tego nie ogladac po raz drugi. Dwa dni wczesniej wyslano przodem trzy dodatkowe wozy i teraz sluzba pakowala na nie dobytek, ktory Roo zamierzal zabrac na Wschod. Majac na uwadze szybkosc, z jaka poruszali sie najezdzcy, kupiec zamierzal ruszyc o swicie, niezaleznie od tego, co jeszcze zostaloby do zaladowania. Doszedl tez do wniosku, ze zamiast zatrzymywac sie w Ravensburgu, lepiej bedzie, jak rusza prosto na Darkmoor. Mial dosc, by ofiarowac schronienie matce Erika i Nathanowi, a gdyby trzeba bylo, to moglby utrzymac jeszcze Mila, Rosalyn i jej rodzine. Przynajmniej tyle winien byl Erikowi. Ale z pewnoscia sie tam nie zatrzyma. Nieprzyjaciel poruszal sie zbyt szybko, a Krondor nie utrzymal sie tak dlugo, jak sie spodziewano. Jeszcze jeden dzien, pomyslal, pociagajac duzy lyk czystej, chlodnej wody. Jesli najezdzcy straca po drodze choc jeden dzien, wydostanie sie z opresji. Wiedzial, ze powinien jeszcze dzis pojechac do majatku Esterbrookow, by namowic Sylvie i jej ojca do natychmiastowego wyjazdu. Nie mogli miec pojecia o tym, ze nieprzyjaciel jest tak blisko. Pomyslal, ze bez wzbudzania podejrzen Karli bedzie chyba potrafil zdobyc dla nich kwatery w Darkmoor i Krzyzu Malaka - w koncu na wschodnich drogach znajdowala sie teraz polowa mieszkancow Krondoru. Dopiwszy wode, odstawil kubek. - Gdzie jest Karli? - spytal. -Na gorze z twoim kuzynem Duncanem. -A juz sie zastanawialem, gdzie go ponioslo - usmiechnal sie Roo. Wstal. - Lepiej zobacze, co oni tam robia. Helen zrobila lekko zaklopotana mine. - Mowil cos o tym, ze pomoze jej sie pozbierac. -Hej! - Kupiec spojrzal uwaznie na mloda kobiete. - Mamy jeszcze mnostwo czasu na to, by sie stad wyniesc. Przestan sie martwic. -Postaram sie - odpowiedziala, usmiechajac sie z przymusem. Gdy wszedl na gore, znalazl Karli i Duncana w sypialni zony. Jego kuzyn dzwigal drewniana skrzynie z najlepsza bielizna Karli. -Szukam cie od dwu dni! -W Krondorze zapanowalo nieliche zamieszanie - usmiechnal sie Duncan. - Szukalem cie u Barreta, ale bez rezultatu. Kiedy dotarlem do naszych biur, Luis mi powiedzial, ze dopiero co poszedles do Domu Kawowego. Polazlem wiec tam, na prozno oczywiscie, i znow wrocilem do biura. Na ulicach zrobil sie tymczasem straszny zamet, i kiedy wreszcie przybylem do siedziby firmy, okazalo sie, ze wozy juz wyjechaly. Przy polnocnej bramie panowal zamet, wiec ruszylem do poludniowej i udalem sie tutaj. Pomyslalem, ze przyda ci sie dobry miecz do obrony rodziny. - Znow sie usmiechnal, wzial skrzynie i mijajac Roo, zniosl ja po schodach. -Wierzysz mu? - spytala zona. -Nie. Najpewniej zabawial sie z jakas dziwka, a gdy wybuchla panika, ruszyl od razu tutaj. Ale nie myli sie w tym, ze chce, by was ochranial. -Boje sie, Roo - wyszeptala Karli, obejmujac go i przytulajac sie don jak bezbronna dziewczynka. Westchnal pocieszajaco i poklepal ja po ramieniu. - Nie martw sie, wszystko bedzie dobrze... -Krondor to jedyny dom, jaki znalam. -Wrocimy tam, jak juz bedzie po wszystkim. Zdobylem jedna fortune, moge zdobyc i druga. Wszystko odbudujemy. Ale najpierw musimy zawiezc dzieci w bezpieczne miejsce. Na wzmianke o dzieciach Karli zapomniala o wlasnym strachu. - Kiedy wyruszamy? -O swicie. Luis jedzie tu z ostatnimi wozami i tyloma straznikami, ilu trzeba, by zabezpieczyc podroz do Darkmoor. Tam wy mienimy konie i naprawimy w razie potrzeby wozy, a kiedy odpoczniemy, ruszymy pod Krzyz Malaka. -A dlaczego az tam? Roo zastanowil sie, czy nie powiedziec zonie wszystkiego, co wiedzial, ale potem pomyslal, ze dodatkowe wiesci moga ja tylko jeszcze bardziej przestraszyc. -Bo nieprzyjaciel zostanie zatrzymany pod Darkmoor - powiedzial. - A Krzyz Malaka jest dostatecznie daleko, by nie ogarnal nas zamet walk. Karli nie pytala o nic wiecej i pospieszyla na dol dopilnowac pakowania. Dziecmi zajela sie Helen i kupiec byl pod wrazeniem spokoju, z jakim dodawala im otuchy i jednoczesnie je zabawiala. Spedzil kilka chwil z cala czworka, przysluchujac sie ich szczebiotom - choc nie rozumial nic z ich sporow. Pod koniec dnia przygotowano zimny posilek i wszyscy zasiedli do stolu. Obecnosc Duncana peszyla nieco Roo, gdyz jego kuzyn nigdy wczesniej nie interesowal sie jego rodzina - oprocz podejmowanych wielokrotnie wysilkow oczarowania Karli. Roo wydawalo sie, ze mlodzieniec stale mysli o czyms innym. -Duncanie - odezwal sie do niego po posilku - chce, bys zaczekal przy stajniach i powiadomil mnie, kiedy pojawi sie Luis z ostatnimi wozami. Mlodzieniec kiwnal glowa. - Jak tu dojedzie, wezme paru ludzi i przeszukamy okolice. Ci maruderzy moga zejsc ze wzgorz w kazdej chwili, a i miejscowe opryszki mogliby zechciec wykorzystac okazje. Roo zerknal na obie kobiety i dzieci, a potem rzucil kuzynowi mroczne spojrzenie. -To niemal pewne, ze ich tu nie ma, ale ostroznosci nigdy za wiele - poprawil sie szybko Duncan. -Rupercie, czy grozi nam jakies niebezpieczenstwo? - spytala Helen, kiedy mlodzieniec wyszedl. Jej spokojny ton glosu i szczerosc sprawily, ze dzieci nie wyczuwaly zagrozenia - i Roo podziekowal bogom za to, ze tu byla. -Podczas wojny zawsze jest niebezpiecznie, szczegolnie gdy najezdzcow bedacych daleko od domu zaczyna dreczyc glod. Dlatego bierzemy wszystko, co mogloby im sie przydac, a to, czego wziac nie mozemy, zniszczymy. -Zniszczymy? - spytala zdziwiona Karli. - Z pewnoscia nie masz na mysli moich rzeczy i mebli? Roo pomyslal, ze moze lepiej bedzie nie wspominac, iz maruderzy i tak ze zlosci porozbijaja i puszcza z dymem wszystko, co znajda. -Nie... - odpowiedzial. - Spalimy tylko zywnosc, ktorej nie zdolamy zabrac, i musimy sie oczywiscie upewnic, ze nie zostaly zadne narzedzia czy orez. Jezeli nie zdolamy zabrac jakiegos wozu, polamiemy osie i dyszel. Gdy jakis kon okuleje, zabijemy go i zatrujemy mieso. Wszystko pozostale zakopiemy w ogrodzie i upewnimy sie, ze niczego nieprzyjacielowi nie zostawilismy. Karli nie spodobala sie mysl o stracie ogrodka, ale nic nie powiedziala. -A dokad sie udamy, tatku? - spytala Abigail. -Jutro rano przejedziesz sie wozem, kochanie - usmiechnal sie Roo. - Wycieczka bedzie daleka i musisz sie postarac byc grzeczna. Udajemy sie do miasta, gdzie urodzil sie twoj tatus, a potem zobaczymy inne interesujace miejsca. Czy to nie bedzie zabawne? -Nie - odpowiedziala Abby. - Wcale nie. -Caly czas to powtarza - usmiechnela sie Helen. Roo spojrzal na Karli. - Ona nie rozumie, o co w tym wszystkim chodzi - wyjasnila mu zona. -Dzieci - zwrocil sie Roo do wszystkich - udajemy sie w podroz i bedzie to wspaniala przygoda. Helmut usmiechnal sie i wydal radosny okrzyk, a syn Helen, Willem, spytal: - Jak w sagach i legendach? -Owszem, dokladnie tak! - odpowiedzial kupiec, usmiechajac sie do chlopaka. - Ruszamy szlakiem wielkich przygod, a wy powinniscie robic dokladnie to, co kaza wasze mamy. Wokol was beda jechac ludzie z mieczami i zobaczycie nowe miejsca. -A walki beda? - spytal chlopiec, otwierajac szeroko oczy. -Jezeli bogowie beda laskawi, to nie - odpowiedzial Roo, powazniejac. - Ale w razie potrzeby obronimy was. - Powiodl wzrokiem po twarzach, zaczynajac od twarzy zony, poprzez wpatrzone wen twarzyczki dzieciece, zatrzymujac wzrok na stanowczej, pieknej twarzy Helen. - Z pewnoscia was obronimy. Erik dotarl na pozycje Greylocka o zmierzchu. Po drodze jego ludzie kilkanascie razy scinali sie ze Szmaragdowymi i widzial spustoszenie, jakie nieprzyjaciele zostawiali za soba. Pobocza drogi uslane byly trupami - dalo sie zauwazyc, ze najezdzcom chodzi przede wszystkim o pozywienie. Wokol zwlok lezaly rozmaite wartosciowe rzeczy - monety, klejnoty i inne kosztownosci - wszystko jednak ogolocono z czegokolwiek nadajacego sie do jedzenia. Erik podal haslo i na czele swych ludzi wjechal do obozu. -Jak stoja sprawy? - powital go Owen. - Kiepsko, co? -Gorzej, niz myslisz - mruknal mlodzieniec, zeskakujac z siodla. Oddawszy konia pieczy jednego z ludzi Greylocka, podazyl za nim do ogniska, ktore Krondorczycy rozpalili w pewnej odleglosci od wzniesionych w poprzek drogi barier. Ravensburczyk zostawil swoich oficerow i podoficerow, by sprawdzic, czy nakarmiono i zadbano o konie. Greylock wskazal mu dlonia gar dymiacego gulaszu. - Czestuj sie. Erik wzial w dlonie drewniana lyzke i talerz - i nagle poczul, jak bardzo jest glodny. Kiedy napelnil naczynie, Greylock podal mu mala kromke chleba i buklaczek wina. -Opowiedz mi o wszystkim po kolei - poprosil, kiedy mlodzieniec w iscie imponujacym tempie pochlonal kilka lyzek zawiesistej zupy i popil je winem. -Jezeli Krondor nie padl dzis, to padnie jutro. Zamek juz zostal zdobyty. Obaj wiedzieli, ze niemal na pewno oznacza to, iz Konetabl William nie zyje. Diukowi Jamesowi mogla sie powiesc ucieczka, a Ksiaze i ci z jego dworu, co nie byli w polu, schronili sie bezpiecznie w Darkmoor - jezeli wszystko poszlo zgodnie z planem. -Za bardzo nas tu nie niepokojono - odezwal sie Greylock. - Owszem, podeszlo kilku zwiadowcow, ale popedzilismy ich, a kiedy zobaczyli nasze umocnienia, poszli sprobowac szczescia gdzie indziej. Ravensburczyk nie odpowiedzial, bo mial pelne usta gulaszu. Przelknawszy zawiesista zawartosc, rzekl: - Jezeli wszystko pojdzie zgodnie z planem, zanim dotrze do nich, ze nie ma innej drogi niz ta, straca sporo czasu, probujac przebic sie na polnocy i poludniu. Moze tutaj uda nam sie nadrobic nieco czasu straconego w Krondorze. Greylock przeciagnal dlonia po twarzy i Erik zobaczyl, ze jego towarzysz jest rownie zmeczony jak on. - Moge miec tylko taka nadzieje. Wiele jest jeszcze do zrobienia. Mlodzieniec odlozyl oprozniona miske i lyknal z buklaka. - Coz... za nami nie ma juz uciekinierow, wiec nie trzeba martwic sie o tylna straz. Owen kiwnal glowa. - Teraz bedziemy sie tylko bronic, kazac skurwialym bekartom drogo placic za kazda piedz ziemi. Eeee... bez urazy - dodal, przypomniawszy sobie, ze Erik tez urodzil sie po niewlasciwej stronie loza. -Wcale sie nie obrazilem - mruknal mlodzieniec. - Co prawda urodzilem sie bekartem, ale tamci na miano skurwysynow ciezko sobie zapracowali. - Westchnal. - Chyba nigdy w zyciu nie bylem taki zmordowany. -Nerwy - kiwnal glowa Owen. - Koniecznosc nieustannego czuwania. Coz... ty i twoi chlopcy przejmiecie te pozycje, a ja z moimi wyrusze na polnoc. Choc dzis w nocy jeszcze obejmiemy sluzbe, byscie mogli nieco wypoczac. -Dzieki, Owenie. Greylock usmiechnal sie krzywo, co jego waskiej twarzy nadalo w swietle ogniska niemal diaboliczny wyglad. - Powinienes to chyba wiedziec. Ksiaze Patrick mianowal mnie Konetablem Krondoru. -Gratulacje... eee... sir! - odezwal sie Erik. -Bardziej pasowalyby wyrazy wspolczucia. Przypadly mi w udziale obowiazki Calisa... mam bronic calej rubiezy od Mglistej Kniei Dimwood do Dorginu - i zanim sprawy skoncza sie tak czy inaczej, chetnie zdalbym to wszystko na ciebie. -I tak siedze we wszystkim po uszy - odparl Erik. - Ale nie mam pojecia, co powinienem teraz robic. -Jestes po prostu zmeczony. Przespij sie troche. Rano bedziesz mial jasniejsza glowe i jakos sobie w niej wszystko poukladasz. Przede wszystkim pamietaj, ze masz zwolnic tempo ich marszu. Przez trzy miesiace musimy zatrzymac ich w gorach. -Az do nadejscia zimy - westchnal Erik. -Jak spadna sniegi, a oni zaczna probowac przejsc po zachodniej stronie gor, bedziemy wiedzieli, ze wygralismy. Pozdychaja z glodu, a my poczekamy do wiosny, i wtedy przepedzimy ich tam, skad przyszli. Erik kiwnal glowa, ale stwierdzil, ze powieki ciaza mu niczym olow i nie moze juz myslec. -Pojde zobaczyc, dokad zabrano mojego konia, znajde jakis koc i przespie sie. -Nie trzeba - mruknal Owen, wskazujac mu rozlozone niedaleko koce. - Kazalem to przy gotowac juz wczesniej. O twoich ludzi juz zadbano i teraz pewnie chrapia w najlepsze. Na dzisiejsza noc zapomnij o strapieniach, Eriku. -Nie bede sie spieral - odpowiedzial Ravensburczyk, idac ku poslaniu. Odpial miecz i zdjal buty, potem zdolal jeszcze tylko owinac sie kocem i zapadl w gleboki sen. Roo pocalowal Karli w policzek. -Rupercie, wcale mi sie to nie podoba - rzekla bliska lez. -Wiem, ale musze sprawdzic, czy wszystko przygotowano. Nie czekaj na mnie i zajmij sie Helen oraz dziecmi. Wroce przed switem. Oboje stali przy drzwiach dworku. Kupiec raz jeszcze pocalowal zone w policzek, przestapil prog i zamknal je za soba. Potem skierowal sie do kwater sluzby i stodol, gdzie po zmierzchu zebrano kilkanascie wozow. Caloscia remontow i zaopatrzeniem kierowal Luis de Savona, jeden z najstarszych kompanow Roo - jeszcze z oddzialu stracencow Calisa - a teraz jego najbardziej zaufany pomocnik. Luis niewiele mowil o swej przeszlosci, przed "zaciagnieciem sie" na sluzbe u Orla - kupiec dowiedzial sie oden tylko przy pewnej okazji, ze pelnil jakas funkcje na dworze Rodez, najbardziej wysunietym na wschod ksiestewku Krolestwa. Nie wypytywal o nic wiecej - jak wielu z tych, co poswiecili sie sluzbie Koronie, czlowiek ten chcial zapomniec o przeszlosci i mlody Ravensburczyk uszanowal jego wole. W naturze Luisa bylo cos mrocznego - jakas gwaltownosc, ktora niekiedy dawala o sobie znac w najmniej spodziewanych momentach, kupiec jednak ufal staremu kompanowi jak niewielu ludziom na swiecie. A teraz potrzebowal kogos, na kim mogl sie oprzec... Najemnicy Roo i jego woznice juz trzy razy odpierali ataki maruderow. Dwu woznicow zostalo rannych, a kilku najemnikow ucieklo, kiedy sprawy zaczynaly przybierac zly obrot. Luis, mimo kalekiej reki, byl jednym z najlepszych znanych Ravensburczykowi nozownikow. Wlasnorecznie zabil trzech napastnikow, zmuszajac kilku innych do porzucenia mysli o wdarciu sie na broniony przez niego woz. -Luis, zdazymy uwinac sie przed switem? - spytal kupiec. -Owszem - kiwnal glowa przyjaciel. - Powinnismy wyjechac godzine wczesniej, by znalezc sie przed innymi, ktorzy moga nadciagnac droga. -Nie o droge sie martwie - mruknal Roo. - Erik i krolewscy jakos ja utrzymaja. Niepokoja mnie maruderzy, ktorzy moga zaatakowac nas ze wzgorz. Jak wiele innych majatkow, posiadlosc kupca znajdowala sie dosc daleko od szlaku i nie mozna bylo przewidziec, co dzieje sie na trakcie. -Musze sie zobaczyc z Jacobem Esterbrookiem - rzekl Roo, proszac skinieniem dloni o przyprowadzenie mu wypoczetego konia. - Potem zajrze na trakt i zobacze, czy nie powinnismy poszukac innej drogi. -Innej drogi? - zdziwil sie Luis. -Tak. Znam inny szlak. -Moze bys mi o nim powiedzial, tak na wszelki wypadek? Ravensburczyk nie bardzo rozumial, co mialo oznaczac powolanie sie Luisa "na wszelki wypadek", ale nie widzial powodu, by odmowic prosbie przyjaciela. -Jest taki szlak, ktorym przed laty z Erikiem dotarlismy do Krondoru. Waski, ale wozy sie zmieszcza. Trzeba tylko jechac jeden za drugim. - I opowiedzial, jak sie tam dostac. Szlak ten nie byl duzo lepszy od koziej sciezki, ale wiedzial, ze wozy przejada. - Gdy dotrzesz tym szlakiem do wzgorz, znajdziesz rozwidlenie drog. Skieruj sie na poludniowy wschod i trafisz na winnice na polnoc od Ravensburga. A tam juz mozesz wjechac na Trakt Krolewski. -Kiedy wrocisz? -Jezeli nie wpakuje sie w jakies klopoty, to powinienem zdazyc przed switem. W razie gdybym nie wrocil do tego czasu, ruszajcie beze mnie. Powiedz Karli, ze dolacze do was pozniej. -Gdzie jest Duncan? - spytal Luis, rozgladajac sie dookola. -Powinien krazyc gdzies niedaleko. Mial sprawdzic, czy nic nam nie grozi. Mezczyzna kiwnal glowa. Mieszkal z Duncanem niemal rok i przez ten czas wyrosla pomiedzy nimi sciana niecheci. Luis nie ufal Duncanowi i tolerowal go jedynie ze wzgledu na jego pokrewienstwo z pryncypalem. Tymczasem podprowadzono konia i kupiec wskoczyl na siodlo. -Zobaczymy sie rano! Luis machnal dlonia na pozegnanie. Obaj wiedzieli, ze jesli Roo nie pojawi sie rankiem, bedzie to oznaczalo, ze zginal. -Wcale mi sie to nie podoba - odezwala sie Miranda. Zebrali sie w jaskini Wyroczni Aal po tym, jak Macros i Miranda, wrociwszy na Midkemie, wezwali pozostalych. -Nikomu sie to nie podoba - odparl Pug - ale nie sposob byc jednoczesnie w dwu miejscach. -Czasu jest coraz mniej - stwierdzil Hanam, wydawszy pierwej dzikie warkniecie. - Moja zdolnosc kontrolowania tego stwora i powstrzymywania go od pozerania wszystkich dookola jest coraz slabsza. - Zasiedlajacy cialo demona mag Saaurow zwrocil sie do Puga: - Wiesz, co trzeba zrobic i co musi zostac powiedziane. Calis uwaznie przysluchiwal sie wymianie zdan, bacznie obserwujac pozostala czworke. - Istnieje mozliwosc - odezwal sie w koncu - ze zadne z was nie wroci. - Mowil do wszystkich, ale skupil wzrok na twarzy Mirandy. -Wiemy, czym ryzykujemy - kiwnela glowa czarodziejka. -A ja powinienem byc w Darkmoor - westchnal Orzel. -Nie - zaprzeczyl Pug. - Nie wolno mi powiedziec, dlaczego, ale nie. - Spojrzal na Macrosa i Mirande. - Istnieja sprawy przed nami zakryte, my zas godzimy sie z tym, ze tak byc powinno, dla dobra nas samych i tych, ktorych losy nam powierzono. Wiem jednak z absolutna pewnoscia, ze powinienes pozostac tutaj. Miranda z ojcem znalezli drzwi w Korytarzu i wkroczyli do jaskini na Shila. Z jej wylotu patrzyli, jak demony smigaja po niebie. Widzieli tez wszelkiego rodzaju nieczyste stwory, nadciagajace z kierunku, gdzie - jak im powiedziano - lezala niegdys Asharta. Gdy zobaczyli tyle czarciego pomiotu, stracili nadzieje na jego pokonanie, wiec wycofali sie do Korytarza i wrociwszy na Midkemie, odszukali Puga. Przez dwa dni pracowali nad nowym planem, i w koncu postanowiono, ze Macros i Miranda wroca do tunelow pod gorami Ratn'Gary, a do Shili udadza sie Pug z Hanamem. Hanam w ciele demona nie powinien zwrocic na siebie uwagi, a Arcymag potrafil okryc sie lepszym zakleciem niewidzialnosci, niz mogli to uczynic Macros i jego corka. Miranda z ojcem mieli podjac probe stalego zamkniecia przejscia na Midkemie - jak to kiedys uczynil Macros z przetoka pomiedzy Kelewanem i Midkemia - a zadaniem Puga i Hanama bylo zatrzasniecie portalu do krolestwa demonow. Czarodziejka spojrzala na ojca, potem na Arcymaga i powiedziala: - Musze porozmawiac z Calisem... Sama. Wstala i podeszla do miejsca, gdzie siedzial Orzel. Gestem wezwala go, by poszedl za nia. Ruszyli w glab jaskini, mijajac Wyrocznie, ktora w ciele ogromnej smoczycy lezala pograzona w regeneracyjnym snie. Otaczali ja mezczyzni, mlodzi i starzy, sluzacy, ktorzy przekazywali sobie nawzajem swoja wiedze. Wyrocznie Aal i ich sluzacy umierali w swoim czasie, ale wiedza mogla przetrwac, jak dlugo dawalo sie znalezc nowe ciala dla ich umyslow. Kiedy odeszli dostatecznie daleko, by pozostali nie mogli ich slyszec, Miranda zwrocila sie do Calisa: - Co cie martwi? -Wszystko - parsknal smiechem polelf. Potem spowaznial. - Mam przeczucie, ze nigdy cie juz nie zobacze. Czarodziejka westchnela i musnela dlonia policzek dawnego kochanka. - Jezeli taki los nam przeznaczono, musimy sie z nim pogodzic. Jezeli nie, to jeszcze sie zobaczymy. Z charaktery stycznym dla elfow niedomowieniem Orzel lekko uniosl jedna brew: - Pug? Miranda kiwnela glowa. - Niektore rzeczy sa nam pisane i nic sie na to nie poradzi. - Podeszla blizej, objela go i przytulila sie don na chwile, kladac mu glowe na piersi. - W swoim czasie dowiesz sie reszty i zrozumiesz, ze to, co bylo nam dane, powinnismy potraktowac jako dar, ale i lekcje... lekcje, ktora pozwolila nam lepiej poznac swoje potrzeby. Objal ja mocno i trzymal przez chwile, a potem rozluznil uscisk. - Nie bede udawal, ze rozumiem, ale przyjme twoje slowa za dobra monete. Raz jeszcze dotknela jego twarzy i spojrzala mu w oczy. - Slodki jak zawsze - usmiechnela sie - i gotow do uslug. Zawsze tez skory do poswiecen. Nigdy nikogo nie prosiles o nic dla siebie. Dlaczego? Usmiechnal sie i wzruszyl ramionami. -Taka mam nature. Musze sie jeszcze wiele nauczyc. Jak mi to wytykasz z niemalym upodobaniem, jestem jeszcze mlodzikiem. Czuje, ze sluzba i poswiecenia sa nauka... i bede sie uczyl, dopoki nie dowiem sie, kim jestem. -Jestes kims niezwyklym - powiedziala miekko, calujac go w policzek. -Poniewaz i tak mam czekac w tej jaskini, moglabys podsunac mi jakis domysl, dotyczacy tego, co mam robic. -Wiem tylko to, co powiedzial mi Pug. -To pozwol, ze spytam go jeszcze raz. - Minawszy ja, ruszyl do miejsca, gdzie czekali Pug, Macros i Hanam. -Jezeli nie wiesz na pewno, do czego jestem tu potrzebny, powiedz mi choc to, czego sie domyslasz - zwrocil sie polelf do Arcymaga. Pug odwrocil sie i wskazal rozlegly postument na kamiennej posadzce, oddalony o kilka stop od spiacej smoczycy. - Oto powod! Wszyscy w komnacie drgneli, czujac nieuchwytna zmiane. Na postumencie, gdzie przed ulamkiem sekundy nie bylo nic, spoczywal teraz ogromny zielony klejnot z zatopionym w nim zlotym mieczem. Kamien pulsowal wlasna moca i Calis natychmiast odczul jej przyciaganie. Podszedl blizej. - Kamien Zycia - stwierdzil spokojnie. -Aby go zobaczyc, trzeba sie nieznacznie przemiescic w czasie - rzekl Pug. -Miecz mego ojca - stwierdzil Calis, spojrzawszy na glownie. -Ci z , ktorzy pragneli go posiasc, zjednoczeni i zespoleni z Draken-Korinem - ciagnal Pug - zamkneli sie w tym kamieniu, kiedy twoj ojciec wbil wen miecz. Nie wiem dlaczego, ale to wlasnie zakonczylo Wojny Rozdarcia Swiatow. ugrzezli w glebi jego szlifow, a twoj ojciec nie chcial ryzykowac wydobycia ostrza z klejnotu. Calis kiwnal glowa, nie odrywajac wzroku od klejnotu i miecza. - Bede badal te... rzecz. -Nie mozemy czekac dluzej - zwrocila sie Miranda do Puga. Pug, Macros, Miranda i Hanam staneli obok siebie - Pug zajal miejsce przy demonie. Arcymag odtworzyl w umysle wyglad urzadzenia nad brama do Shili, pewien osobliwy glif wskazujacy odpowiednie drzwi Korytarza. To charakterystyczne sciecie zapamietala Miranda i przekazala jego wyglad Pugowi, wiec w zasadzie wszystko odbylo sie tak, jakby stanal przed drzwiami sam. Arcymag kiwnal glowa i znikl wraz z demonem. Miranda raz jeszcze spojrzala na Calisa, potem skinela na ojca, ujela go za reke i wysilkiem woli przeniosla ich do pieczar pod gorami lezacymi po drugiej stronie Bezkresnego Morza. -Wiadomosc od kapitana Breyera, sir! Erik przetarl oczy i zamrugal. Po zakonczeniu walk udalo mu sie godzinke zdrzemnac. Owen ruszyl ze swoimi ludzmi na wschod przedwczoraj i od tej pory juz trzykrotnie atakowano ich pozycje. Ostania napasc miala miejsce o zmierzchu. Dosc latwo odpierali natarcia - co bylo w duzej mierze zasluga Owena, ktory na odchodnym zostawil im polkompanie piecdziesieciu pieszych lucznikow uzbrojonych w dlugie luki. Ravensburczyk wiedzial, ze bedzie musial ich wycofac co najmniej dzien wczesniej, zanim sam opusci pozycje, bo piesi nie dotrzymaja tempa jego jezdzie, ale cieszyl sie, ze ma ich teraz ze soba. Jego zadanie polegalo na utrzymaniu szlaku, dopoki napor wzdluz calego frontu sie mniej wiecej nie wyrowna, a potem wycofaniu, aby zostawic kuszaca wyrwe w pozycjach wojsk Krolestwa. Ksiaze Patrick i Lord William planowali oddanie czesci terenow lezacych pomiedzy Darkmoor a Krondorem, ale tylko takich, przez zajecie ktorych Szmaragdowi mieli wpakowac sie w pulapke. Erik przeczytal wiadomosc. - Jak do tej pory, w porzadku - skomentowal wiesci. Odeslawszy przybocznego, spojrzal na poslanca - gorala Hadati. - Poszukaj sobie czegos do zjedzenia, odpocznij i ruszaj o swicie. Goral kiwnal glowa i odszedl, Erik zas odwrocil sie na drugi bok, naciagnal koc na glowe i sprobowal zasnac. Przez chwile lezal i rozmyslal o Kitty, zastanawiajac sie, jak sobie radzi. Byl prawie pewien, ze uciekla z miasta na tyle wczesnie, by uniknac spotkania z maruderami i nie musiala walczyc z tymi, co teraz krazyli w mroku. A potem wspomnial Roo. Zastanawial sie, czy on i jego rodzina sa bezpieczni. Jacob Esterbrook siedzial za swoim biurkiem i z kamienna twarza sluchal nalegan Roo, ktory namawial go, by natychmiast wszystko spakowal i wyjechal. -Nie mysl, mlody czlowieku - rzekl cierpko - ze nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczenstwa. - Wstal i podszedl do mapy Krolestwa wiszacej na scianie pomiedzy dwoma regalami na ksiegi. - Robilem interesy z Imperium Wielkiego Kesh, kiedy ciebie nie bylo jeszcze na swiecie. Prowadze interesy z Queg. Mam podstawy do przypuszczen, ze jezeli polityka w tym rejonie swiata ma sie zmienic, potrafie sie dogadac z kazdym, kto obejmie tu wladze... jak tylko sie okaze, kto to jest. Zdumiony Roo otworzyl szerzej oczy. Gnajac przez noc niczym upior, dotarl do majatku Esterbrooka dwie godziny przed switem i poprosil o widzenie ze starym rywalem. -Jacob... nie zamierzam dyskredytowac panskich zdolnosci kupieckich, ale niechze pan zrozumie, ze nadciaga tu gromada mordercow, zlodziejow i lotrow. Znam te armie... bylem jednym z nich. Jacob tylko uniosl brew. - Doprawdy? -Doprawdy! Nie mam czasu na opowiadanie szczegolow, ale niechze mi pan zaufa, tamtych ludzi w ogole nie interesuje handel! Przyjda tu i spala ten dom, po ograbieniu go ze wszystkiego, co warte jest choc miedziaka! Stary usmiechnal sie lekko, co wcale sie Ravensburczykowi nie spodobalo. - Rupercie, jestes bardzo utalentowanym mlodziencem. Podejrzewam, ze poradzilbys sobie i bez pomocy Diuka Jamesa. Nie tak dobrze jak przy jego wsparciu, ale ten interes zbozowy to bylo cos! - Rozsiadlszy sie wygodniej za biurkiem, siegnal do szuflady i wyjal z niej jakis pergamin, ktory polozyl przed soba. - Oczywiscie, gdyby nie jego poparcie, kazalbym cie zabic, zanim zdolalbys narobic mi klopotow... ale tak, jak wyszlo. ... wcale sie nie skarze. - Westchnal ciezko. - Aby postawic sprawy jasno... to jest pelnomocnictwo do przeprowadzenia rozmow z najezdzcami i podjecia negocjacji majacych polozyc kres wrogim dzialaniom. -Po tym jak spalili Krondor? Jacob usmiechnal sie jeszcze szerzej. -A coz Imperium Wielkiego Kesh moze obchodzic zniszczenie jednego z miast Krolestwa? -Imperium Kesh? -Rupercie, nie udawaj durnia. Musiales sie juz domyslic, ze poza moimi niezaprzeczalnymi zdolnosciami kupieckimi powodzenie w handlu z Poludniem zawdzieczam... pewnemu poparciu. Mam przyjaciol na dworze Imperatora, oni zas pomogli mi trzymac cie z dala od tamtejszych rynkow. Teraz pragna, bym sie szybko dogadal z tymi najezdzcami, ze Szmaragdowa Krolowa, i ustalil nowe granice. -Nowe granice? - wytrzeszczyl oczy Roo. -Ksiaze Erland zawarl w imieniu Krolestwa traktat o nieingerencji, w zamian za zrzeczenie sie praw do Doliny Marzen. - Wymierzyl oskarzycielsko palec w Ravensburczyka. - O czym niewatpliwie wiedziales, kiedy sprzedawales mi swe firmy w Shamacie. Nie zdawales sobie jednak sprawy z faktu, ze nowy gubernator Shamaty z wielka checia odnowi moje prawa wlasnosci. Sek jednak w tym, ze choc - zgodnie z traktatem - zgodzilismy sie nie najezdzac Krolestwa, nic w tresci tego dokumentu nie powstrzymuje nas przed zawarciem szybkiego porozumienia z nowymi wladcami ziem lezacych na polnoc od Imperium. Aby to osiagnac, nawet wtedy, gdy o tym mowimy, maszeruje tu spora armia, ktora zajmie wszystkie ziemie w Dolinie, nie tylko te przyznane nam traktatem... i zatrzymamy je, kiedy wszystkim tym awanturom polozy sie kres. -Jestes Keshaninem - zrozumial wreszcie Roo. Stary kupiec rozlozyl rece. - Nie z urodzenia, drogi chlopcze, ale z wyboru. -Szpieg! -Wole myslec o sobie jako o posredniku, ktory na rozmaite sposoby prowadzi wymiane handlowa pomiedzy Krolestwem i Imperium... wymieniamy towary, uslugi i... informacje. Roo wstal raptownie. - Jacob, mozesz splonac w piekle i nic mnie to nie obejdzie. Ale nie pozwole, bys zabral tam ze soba Sylvie. -Moja corka jest wolna osoba i moze czynic, co zechce. Dawno juz zrezygnowalem z wszelkich wysilkow, by jakos nad nia zapanowac. Jezeli zechce wyjechac z toba, nie bede sie sprzeciwial. Roo wybiegl z gabinetu starego, nie tracac czasu na jalowe dyskusje i pobiegl schodami w gore do pokoju dziewczyny. Otworzyl drzwi bez pukania i... zobaczyl ja siedzaca na lozku, a nad nia stojacego Duncana, ktory postawil stope na poscieli obok niej. Dlon kuzyna spoczywala na ramieniu mlodej kobiety. Usmiechal sie najbardziej czarujacym ze swoich usmiechow. Sylvia byla rozgniewana i pograzeni w debacie nawet nie zwrocili uwagi na stojacego w drzwiach Roo. -Nie! - krzyczala dziewczyna. - Musisz wrocic i zrobic to dzis w nocy, ty glupcze! Kiedy wyjada z majatku, bedzie za pozno! -Na co? - spytal Roo. Sylvia podskoczyla jak kolnieta szydlem, a Duncan cofnal sie o krok. -Eee... kuzynie... - zaczal platac sie wymowny zazwyczaj mlodzieniec. - Wlasnie usilowalem przekonac panne Esterbrook, ze powinna wyjechac. Kupiec przez dluga chwile przygladal sie calej scenie... i powoli siegnal po rapier. -Teraz dopiero widze, jakim bylem idiota. -Roo! - zachnela sie Sylvia. - Chyba nie myslisz, ze ja i Duncan... Mlodzieniec wyciagnal przed siebie dlonie w gescie pojednania. - Kuzynie? Cos ty sobie pomyslal? -Od poczatku nie moglem zrozumiec, dlaczego nie potrafie wygrac z Jacobem. Teraz odkrylem, ze on jest agentem Kesh, a moj rodzony kuzyn dostarcza mu informacji za posrednictwem mojej kochanki. Duncan otworzyl usta, jakby chcial cos powiedziec... i nagle usmiech na jego twarzy zastapil wrogi grymas. Dlon krewniaka rowniez siegnela po rekojesc rapiera. -A, do kata! Mam juz dosc tego udawania! Cial blyskawicznie. Roo sparowal i odpowiedzial plaskim sztychem, ale mlodzieniec bez trudu sie uchylil. -To jest nas juz dwu! - warknal kupiec. Duncan usmiechnal sie zlowrogo. -Nie masz pojecia, kuzynie, jak bardzo czekalem na te chwile! Zjadalem resztki z twego stolu, biegalem na posylki, a ty i tak wolales ode mnie tego jednorekiego nikczemnika, tego rodezjanskiego psa! Coz, nareszcie skonczy sie ta udreka i nie bede sie musial dzielic z toba Sylvia! -Tak to bylo? -Oczywiscie, idioto! - syknela Sylvia. Przetoczyla sie po lozu, bo szczekajace zlowrogo klingi zamigotaly niebezpiecznie blisko. -Kochanie... - odezwal sie Duncan. - Nie bede musial zabijac tej tlustej krowy. Tutaj zabije Ruperta, a potem ozenie sie z Karli. Kiedy uplynie troche czasu, jakos' sie jej pozbedziemy i wtedy bedziesz mogla wyjsc za mnie. Roo zadal ciecie w strone glowy przeciwnika, a kiedy ten sparowal, ominal zastawe i pchnal z boku. Duncan jednak wykrecil dlon w nadgarstku i przechwycil cios na wlasne ostrze. -To bylo niezle, kuzynku - oznajmil. - Ale wiesz doskonale, ze nigdy nie mogles mi sprostac z ostrzem w dloni. W koncu popelnisz jakis blad i zabije cie. Kupiec nie odpowiedzial. Kiedy pomyslal o tym, jakiego zrobiono zen durnia, w jego oczach zaplonela nienawisc. Zrobil zwod w lewo, a potem nagle cial z prawej i niewiele braklo, a zranilby przeciwnika w lewe ramie, ten jednak zrecznie uskoczyl w tyl. -Karli nigdy cie nie poslubi, ty swinio. Ona cie nienawidzi! -Nie... po prostu nie zdazyla mnie poznac - odpowiedzial Duncan, usmiechajac sie zlosliwie. - Nie poznala mnie jeszcze od najlepszej strony. - Cial z rozmachem i prawie trafil Roo w ramie. Ten jednak uchylil sie lekko, odbil ostrze krewniaka i sam sprobowal pchniecia, zmuszajac go do uskoku. Sylvia stala za lozkiem w rogu i kryla sie za zaslonami. - Zabij go, Duncanie! - wrzasnela nagle. - Przestan sie z nim bawic! -Z przyjemnoscia - odpowiedzial mlodzieniec i nagle zaatakowal tak szybko, ze w innych warunkach Roo podziwialby jego sprawnosc. Kupiec zaslonil sie blyskawicznie, odkrywajac - ku swemu zaskoczeniu - ze nie ustepuje Duncanowi szybkoscia, krewniak jednak byl szermierzem znacznie bardziej doswiadczonym niz on. Z drugiej strony nie dalej jak przed rokiem walczyl na smierc i zycie, jego kuzyn zas od lat nie zetknal sie z naprawde zajadlym i groznym przeciwnikiem. Gdy mlodzieniec zaczal improwizowac, Roo spostrzegl swoja szanse. Jezeli zdola jakos zmeczyc zreczniejszego przeciwnika, moze uda mu sie ujsc z tej walki z zyciem. Gdy Duncan ruszyl, aby dobic przeciwnika, maly Ravensburczyk zebral sie w sobie i zaczal wypatrywac stosownej chwili... Ostrza zlowrogo szczekaly, szermierze posuwali sie w przod i w tyl, zadajac pchniecia i zastawiajac sie klingami. Oswietlajace komnate plomyki swiec migotaly od ruchu powietrza, rzucajac na sciany rozedrgane cienie przeciwnikow. Szczek stali sciagnal przed drzwi sypialni kilku sluzacych. Do komnaty zajrzala jakas dziewka i wytrzeszczyla ze zdumienia oczy. -Sprowadz Samuela! - wrzasnela Sylvia. Roo znal tego draba, woznice o byczym karku. Teraz, kiedy juz wiedzial, ze Jacob pracowal dla Kesh, przemknelo mu przez mysl, ze Samuel mogl byc jednym z jego ludzi do wszystkiego. Pojal i to, ze jezeli tamten wejdzie do komnaty, z pewnoscia zdola odwrocic czyms jego uwage, a wtedy Duncan z latwoscia go zabije. Udal wahanie, a kiedy przeciwnik dal sie nabrac i natarl niezbyt starannie, odparl go blyskawiczne seria zastaw i pchniec, zmuszajac do cofniecia sie pod przeciwlegla sciane. I nagle odwrocil sie i skoczyl ku drzwiom. Zanim Duncan zdazyl cokolwiek uczynic, zatrzasnal je i zaryglowal. -Bedziesz musial radzic sobie sam, zdrajco! - rzekl, dyszac z wysilku. -Poradze sobie, a jakze! - odparl krewniak i ruszyl powoli i z rozmyslem. Roo uniosl ostrze i zebral sie w sobie. Sylvia stala w rogu i uwaznie patrzyla to na jednego, to na drugiego. Kiedy jej wzrok spoczywal na Ravensburczyku, jej piekna, mloda twarz przybierala wyraz, ktory moglby przerazic demona z dna piekiel. Po obu stronach padaly ciosy, ale zaden nie docieral do celu. Przeciwnicy znali sie na wylot, gdyz spedzili ze soba wiele godzin w sali cwiczen. Duncan moze i byl bieglejszym szermierzem, Roo jednak mial za soba wiecej godzin cwiczen i z nim, i z innymi - teraz wiec okazalo sie, ze sily sa wyrownane. Pot splywal juz po twarzach obu walczacych i obficie zwilzyl ich koszule. W zamknietym pomieszczeniu, przepelnionym powietrzem upalnej, letniej nocy, obaj zaczeli ciezko dyszec. Przesuwali sie w tyl i do przodu, zadajac zajadle ciosy, ale zaden nie mogl uzyskac przewagi. Roo bacznie obserwowal kuzyna, wypatrujac pierwszych oznak zmeczenia i zmiany stylu walki. Irytacja Duncana rosla - choc regularnie pokonywal malego przeciwnika w cwiczebnej sali, teraz okazalo sie, ze kurdupel doskonale sobie radzi... i nawet zaczyna zyskiwac przewage! Walenie w drzwi oznajmilo przybycie Samuela. - Co tam sie dzieje, panienko? - ryknal woznica zza drzwi. -Napadnieto mnie! - zawyla Sylvia. - Rupert Avery probuje mnie zabic. Panicz Duncan mnie broni! Wylamcie drzwi! Kolejne uderzenia... i drzwi zatrzeszczaly w zawiasach. Woznica i pewnie jakis inny sluga podjeli probe wylamania rygla barkami. Roo wiedzial, ze ciezkie, solidne, debowe drzwi zamkniete zelazna sztaba nie ustapia tak latwo. Sam zamykal je wiele razy. Tamci beda musieli znalezc cos, czego mozna uzyc jako tarana - zanim wylamia zamki, najpierw potrzaskaja sobie ramiona. Nagle katem oka zauwazyl jakis ruch - to Sylvia przelazila przez lozko, by otworzyc drzwi. Skoczyl w tyl i cial na oslep, zmuszajac ja do wydania kolejnego wrzasku i skoku w tyl. -Nie tak szybko, kochanie! - warknal. - Ty i ja musimy sie rozliczyc! Duncan ryknal z wscieklosci, pchnal i zmusil Roo do cofniecia sie naprzeciwko dziewczyny. Spojrzal ku drzwiom, jakby oceniajac swoje szanse na szybkie ich otworzenie... i kupiec dostrzegl szanse, na ktora czekal. Jego ostrze smignelo blyskawicznie i na bialej koszuli zdrajcy pojawila sie smuga purpury. Dostal w prawe ramie. Ravensburczyk usmiechnal sie zlowrogo. Rana byla niewielka, ale ugodzila bolesnie w proznosc mlodzienca. Wytoczyl pierwsza krew... Duncan powinien teraz stracic rozwage. I tak sie stalo. Tamten zaklal i ignorujac drzwi, natarl zaciekle na Roo. Zepchnal krewniaka do kata i zadal pchniecie, ktore powinno bylo przeszyc przeciwnika na wylot. Kupiec przewidzial jednak ten ruch, wiedzac, ze mlodzieniec zaatakuje na swoj zwykly sposob i natrze z prawej. Wypracowal odruch uniku w prawo - o czym przeciwnik doskonale wiedzial - i kiedy tamten uderzyl, zaskoczyl go niespodzianym chybnieciem w lewo. Skoczyl na lozko i odbil sie oden jak akrobata. Uslyszal, ze ostrze Duncana wbija sie w sciane. Zeskoczyl obok Sylvii i odwrocil sie do krewniaka. W tejze chwili przeciwnik wyrwal ostrze ze sciany i skoczyl za nim na lozko. Dziewczyna syknela gniewnie, siegnela za poduszke, wyjela sztylet i nagle pchnela nim w strone zdradzonego kochanka. Mimo ze Roo patrzyl na Duncana, zauwazyl katem oka ruch i pochylil sie do przodu. Cios wymierzony w kark spadl na jego ramie. Poczul plomien bolu... i sztylet zeslizgnal sie po obojczyku. Duncan cofnal ostrze i ponownie zadal pchniecie, majace przeszyc przeciwnika jak kurczaka. Roo nie myslac o zaslonie padl w tyl... i ostrze mlodzienca trafilo w piers Sylvii, ktora nie zdazyla sie uchylic. Obaj walczacy zamarli na chwile, patrzac na piekna kobiete. Grymas nienawisci na jej urodziwej twarzy ustapil nagle bezbrzeznemu zdumieniu. Na ulamek sekundy czas jakby sie zatrzymal. Dziewczyna spojrzala w dol, na tkwiaca w jej piersi stal, jakby nie pojmujac, co sie stalo... i nagle osunela sie bezladnie. Ostrze Duncana ugielo sie lekko i kiedy zdrajca pociagnal je ku sobie, usilujac wydobyc je z martwego juz ciala kochanki, Roo skorzystal z okazji i zadal krotkie pchniecie. W innych okolicznosciach przeciwnik sparowalby je bez trudu - pchniecie bylo niezbyt precyzyjne, a kupiec krwawil z rany na ramieniu - ale sam ranny, znajdujacy sie w niezbyt dogodnej pozycji niewiele mogl teraz zdzialac... i ostrze Roo trafilo go prosto w krtan. Ugodzony wytrzeszczyl oczy, a na jego twarzy odmalowalo sie zdumienie nie ustepujace zaskoczeniu kochanki. Puscil rekojesc rapiera, cofnal sie, padl na lozko i chwycil sie za gardlo. Krew buchnela mu ustami i choc usilowal zatamowac krwotok, jego dlonie szybko zwiotczaly, a glowa opadla na bok. Roo wyraznie zobaczyl, jak z kuzyna uchodzi zycie. Broczacy krwia Ravensburczyk znieruchomial, ciezko dyszac i patrzac na kuzyna. Duncan lezal na lozu Sylvii i patrzyl na martwa kochanke. Oczy obojga zdrajcow byly puste. Lomotanie w drzwi przybralo na sile, stajac sie jednoczesnie bardziej miarowe. Roo zrozumial, ze sluzacy Esterbrooka przyniesli jakis ciezki obiekt, zeby posluzyc sie nim jak taranem. Chwiejnym krokiem podszedl do drzwi. -Cofnijcie sie! - wrzasnal. Odsunal ciezki, zelazny rygiel i otworzyl drzwi. Za nimi stalo trzech ludzi: Samuel, jeden ze stajennych, ktorego imienia Roo nie mogl sobie przypomniec, i kucharz. Ten ostatni mial kuchenny tasak, dwaj pozostali uzbroili sie w miecze. Kupiec zmierzyl wszystkich trzech ponurym spojrzeniem. -Precz stad... albo was pozabijam! Sluzacy popatrzyli na lezace w glebi sypialni ciala, zakrwawiony miecz w dloni malego szermierza i cofneli sie na schody. Roo wyszedl na korytarz. W glebi korytarza zebrala sie gromadka dziewek sluzebnych, podkuchennych i reszta sluzby. -Sylvia nie zyje - oznajmil im Roo. Jedna ze sluzacych sapnela ze zdumienia, a pozostalym rozjasnily sie geby. -Nadciaga tu armia najezdzcow - mowil dalej Roo. - Beda tu mniej wiecej jutro. Bierzcie, co chcecie, i uciekajcie na wschod. Ci, co zostana, jutro o tej porze beda martwi, zgwalceni lub w petach. A teraz zejdzcie mi z drogi! Nikt sie nawet nie zawahal. Wszyscy jak jeden maz odwrocili sie i zbiegli ze schodow. Kupiec chwiejnie zszedl na dol, gdzie zobaczyl, ze sluzba sprawnie lupi domostwo ze wszystkiego, co cenne i latwe do zabrania. Przez chwile zastanawial sie, czy nie wrocic do Jacoba i nie zabic starego zdrajcy, ale byl zbyt zmeczony. I tak powrot do domu bedzie wymagal oden zebrania resztek sil. Rana nie byla smiertelna, ale jesli w pore nie zostanie opatrzona, to sprawa moze okazac sie powazna. Wyszedl na zewnatrz i znalazl swego konia tam, gdzie go uwiazal. Wsunal rapier do pochwy i zdolal sie jakos wdrapac na siodlo. Potem skierowal konia ku bramie, spial go i wierzchowiec ruszyl stepem ku domowi. Luis opatrywal mu ramie, podczas gdy Karli trzymala miske z woda. -Nie jest tak zle - oznajmil Rodezyjczyk. - Ostrze zeslizgnelo sie po kosci, ale poza tym to czysta rana. - Mowiac to, zrecznie szyl rane jedwabna nitka i pozyczona od Karli igla. - Przez pewien czas bedzie ci dokuczalo, ale przejdzie. - Roo skrzywil sie z bolu. - Choc musze cie ostrzec, ze da ci sie we znaki. -Juz daje! - mruknal kupiec przez zeby. Stracil duzo krwi i byl blady jak sciana. -No... gdybys mial przecieta arterie, bylbys juz trupem, mozesz sie wiec uwazac za szczesciarza. - Zaciagnawszy mocniej ostatni szew, skinal dlonia, proszac o czysta szmatke, ktora otarl rane. - Dwa razy dziennie trzeba zmieniac opatrunek i uwazac, by nie wdalo sie zakazenie. Jak rana zacznie sie psuc... bedziesz mial klopoty. Obu szkolono w opatrywaniu ran, Roo wiedzial wiec, ze jest w dobrych rekach. -Przykro mi z powodu Duncana - odezwala sie Helen Jacoby. Po powrocie kupiec oznajmil wszystkim, ze z Duncanem zostali zaatakowani przez bandytow, ktorzy uciekali przed armia najezdzcow. Spojrzawszy na Karli, Roo postanowil, ze powie jej prawde, kiedy juz bedzie po wszystkim, a rodzina znajdzie sie w bezpiecznym miejscu i bedzie mogl poprosic zone o wybaczenie. Nigdy jej tak naprawde nie kochal, ale wiedzial juz, ze to, co go z nia laczy, jest o wiele silniejsza wiezia niz iluzja milosci, jaka ludzila go Sylvia. Aby nie myslec o pulsujacym bolu w ramieniu, przez cala droge do domu wyzywal sie od ostatnich durniow. Jak mogl myslec, ze tamta zdrajczyni go kocha? Nikt nigdy go nie kochal i nie darzyl uczuciem - moze poza Erikiem i ludzmi, z ktorymi sluzyl za oceanem, ale byla to milosc, jaka zywia dla siebie towarzysze broni. Nigdy nie poznal milosci kobiety - choc ostatnio nie skapiono mu usciskow. Kiedy pomyslal o tym, jak marzyl, ze tamta zdradziecka suka moglaby byc matka jego dzieci, poczul splywajace po twarzy lzy gniewu i wscieklosci. A zaufanie, jakim darzyl Duncana? Jakze mogl byc tak slepy? Pozwolil sie zwiesc wiezom krwi i lotrowskiemu urokowi kuzyna, nie dostrzegajac jego prawdziwej natury. Duncan dbal tylko o siebie i byl kretaczem. Prawdziwy Avery, pomyslal Roo. Helen podala mu kubek wody. Kupiec wypil i zwrocil sie do Luisa: -Jezeli cokolwiek by sie ze mna stalo, chce, bys zajal sie firma i pokierowal nia dla Karli. Oczy jego zony rozszerzyly sie i wypelnily lzami. -Nie! - Uklekla przed mezem. - Nic ci sie nie moze stac! rzekla z rozpacza w glosie. -Dzis w nocy niewiele brakowalo - odparl Roo, dziarsko sie usmiechajac. - Na razie nie planuje rozstania sie z tym swiatem. Wiem jednak o wojnie dosc, by pogodzic sie z mysla, ze w sprawach zycia i smierci czlowiek niewiele ma do powiedzenia. -Odstawil kubek i ujal zone za rece. - To tylko zabezpieczenie... na wszelki wypadek. - Rozumiem. Spojrzal na Helen. - Dobrze byloby, gdybys na jakis czas zostala z nami. Znaczy, jak wszystko sie skonczy... Bedziemy musieli zajac sie odbudowa, a w takich chwilach dobrze jest miec przy sobie przyjaciol. -Oczywiscie. - Kobieta usmiechnela sie. - Byles bardzo dobry i dla mnie, i dla dzieci. Traktuja cie jak ojca... a ja nigdy ci sie nie odwdziecze za trud, jakiego sie podjales przy prowadzeniu interesow w moim imieniu. Roo wstal. - Obawiam sie, ze zanim wojna sie skonczy, nasze spolki czekaja ciezkie czasy. Helen kiwnela glowa. - Przetrwamy... a tylko to sie liczy. A potem wszystko odbudujemy. Kupiec usmiechnal sie i spojrzal na zone, ktora ciagle jeszcze miala strach w oczach. -Wiecie co? Przespijcie sie obie. Wyjezdzamy za kilka godzin. Luis i ja mamy jeszcze sporo do omowienia. -Jestes ranny - odparla Karli. - Tez potrzebujesz odpoczynku. -Obiecuje, ze odpoczne podczas jazdy. Przez dzien lub dwa nie wsiade na konia. -Niech bedzie - odpowiedziala zona i skinieniem dloni wezwala Helen do pojscia za nia na gore. Obie kobiety obudzily sie, kiedy Roo wrocil. Mialy na sobie bielizne. Luis przez chwile odprowadzal wzrokiem Helen. - Co za kobieta! - rzekl z podziwem. Roo odkryl, ze jemu tez podoba sie sposob, w jaki lekki material nocnej koszuli przylega do bioder idacej w gore schodow wdowy. - Tez tak uwazam. -Powiesz mi, co sie naprawde zdarzylo? - spytal go Luis. Roo obrzucil go uwaznym spojrzeniem. - Dlaczego sadzisz, ze przedtem sklamalem? -Znam sie na ranach od noza... sam zadalem ich dosc, by wiedziec, ze uderzono cie z boku i nieco z tylu. Gdyby ten bandyta wiedzial, jak sie zabrac do rzeczy, juz bys nie zyl. - Rodezjanin rozsiadl sie wygodniej. - A tak w ogole, to bandyci na ogol unikaja napasci na dwu niezle uzbrojonych i nie majacych niczego wartego zachodu mezczyzn. -Pojechalem do majatku Esterbrookow. -I znalazles u Sylvii Duncana? -Wiedziales? -Oczywiscie, ze wiedzialem - kiwnal glowa wyga. - Musialbym byc idiota, by tego nie zauwazyc. -Znaczy, ze ja jednak bylem idiota. -Nie ty pierwszy, nie ty ostatni. Tak sie dzieje, kiedy mezczyzna zaczyna myslec przez rozporek. Duncan lomotal te dziwke od ponad roku. -Niczego mi nie powiedziales! Dlaczego? -Wiesz... - westchnal Luis - powodem, dla ktorego pograzylem sie w hanbie na dworze w Rodez byla kobieta. Ona i pewien szlachcic... zrobila ze mnie durnia. Ranilem go w pojedynku. ... bez swiadkow. Kiedy dotarlem do Krondoru, on zdazyl juz umrzec. Pojmano mnie i mialem zadyndac na stryku za morderstwo. Dlatego poznalismy sie w celi skazancow. - Kiwnal glowa, przypominajac sobie tamto spotkanie. - Wiem, jak to jest, kiedy zaslepia cie milosc, kiedy dasz sie oglupic slodkiej woni i dotykowi gladkiej skory. Wiem, ze ta dama, ktora mnie zniszczyla, byla wyrachowana dziwka, co mnie wydala, gdy tylko przestalem jej byc potrzebny... dbala o mnie tylez samo, co o sluge czyszczacego jej buty... ale nawet teraz, kiedy sobie przypominam, jak wygladala naga, w blasku swiec... - Zamknal oczy, wspominajac niegdysiejsze zapaly. - Gdyby stanela tu obok w tej chwili i zaprosila mnie do loza, nie wiem, czy umialbym sie oprzec pokusie. Niektorzy ludzie nigdy niczego sie nie naucza... inni potrafia wyciagnac wnioski, zanim bedzie za pozno. Do ktorych sie zaliczysz? -Nigdy wiecej nie dam z siebie zrobic durnia - mruknal Roo. -A jednak gapisz sie na Helen Jacoby i zastanawiasz, jakby to bylo... spoczac w jej ramionach, zlozyc glowe na jej piersi... poczuc, jak cie obejmuje nogami... Roo spojrzal na Luisa gniewnym spojrzeniem. - O czym ty gadasz? Ten wzruszyl ramionami. - Jedna sprawa jest to, co czulby kazdy zdrowy mezczyzna patrzacy na Helen. Jest piekna kobieta i ma lagodne, mile usposobienie - sam niekiedy miewam kosmate mysli, choc staram sie zatrzymac je dla siebie, jak wszyscy... ale Rupert Avery, szukajacy czegos, czego nigdy mial nie bedzie, to rzecz calkiem inna... -A cozby to mialo byc? -Nie wiem, przyjacielu - odparl Luis, wstajac. - Nie znajdziesz tego jednak w ramionach innych kobiet... tak jak nie znalazles tego u zony czy Sylvii. - Wyciagnal dlon i dotknal glowy Roo. - Znajdziesz to tutaj. - A potem stuknal palcami w piers Ravensburczyka. - I tutaj. -Moze masz racje. -Wiem, ze ja mam. Helen zreszta na swoj sposob jest rownie niebezpieczna jak Sylvia. -Dlaczego? - spytal Roo. - Sylvia mnie nienawidzila i wykorzystywala Duncana, ktory mial zabic Karli, by ona mogla mnie poslubic... a potem bylaby i mnie zabila, by dobrac sie do mego majatku. - Spojrzal twardo na Luisa. - Helen o to podejrzewac nie mozesz. -Nie - odparl przyjaciel z westchnieniem. - Ona jest niebezpieczna w inny sposob. Naprawde cie kocha. - Odwracajac sie ku drzwiom, dodal: - Jak juz bedzie po wszystkim, odeslij ja gdzies daleko. Zadbaj o jej potrzeby, jesli musisz, ale pozwol jej odejsc, Roo. A teraz musze isc i zobaczyc co z wozami. Roo rozsiadl sie w fotelu i poczul, jak opuszczaja go resztki sil. Mogl jedynie wstac, przejsc na odlegla o kilka stop kanape i polozyc sie na niej twarza w dol tak, by nie urazic rannego ramienia. Helen mialaby go kochac? To nie moglo byc prawda. Lubila go... owszem. Czula wdziecznosc za opieke nad nia i dziecmi... to tez. Ale pokochac go? Nigdy w zyciu! Poczul gniew, bol i cala jego samotnosc objawila mu sie jak na tarczy. Nigdy przedtem nie czul sie tak glupi, nieprzystosowany i nie na miejscu. Dwoje ludzi, o ktorych sadzil, ze go kochaja, spiskowalo, aby go zabic... i oboje byli teraz martwi. Teraz zas Luis oznajmil mu, ze kobieta, ktora podziwial jak nikogo w zyciu, kochala go... i ze musi ja odeslac. Kiedy tak lezal, litujac sie nad soba i czujac gniew na wlasne niedostatki, niespodzianie dla siebie samego rozplakal sie. Wkrotce jednak zmeczenie wzielo gore nad smutkiem. Sen jednak wydal mu sie tylko mgnieniem oka, ledwo zamknal oczy, musial je otworzyc, poczul bowiem na ramieniu uscisk szarpiacego go lekko Luisa, mowiacego mu jednoczesnie, ze trzeba wstawac i opuszczac dom. Wstal chwiejnie i pozwolil przyjacielowi poprowadzic sie do czekajacych juz wozow. Zmruzywszy oczy, zobaczyl, ze w jego wozie siedzialy juz Karli i Helen z dziecmi, a wszyscy byli gotowi dojazdy. -Pozwolilem ci spac do ostatniej chwili - mruknal Luis, wskazujac dlonia, ze powinien wsiasc na woz. Roo zerknal na horyzont i ujrzal wschodzace slonce. - Powinnismy ruszyc godzine temu - powiedzial. Luis wzruszyl ramionami. - Mielismy mnostwo roboty i malo czasu. Dodatkowa godzina nas nie zbawi. - Wskazal dlonia na zachod. W szarym swietle switu Roo zobaczyl unoszace sie w oddali smugi dymu. Plonace domy. Na polnocnym wschodzie widac bylo slaby odblask ogni. -Sa blisko - stwierdzil. -Owszem - przyznal Luis. - Ruszajmy. Kupiec wgramolil sie na woz i wcisnal pomiedzy Karli i Helmuta. Naprzeciwko siedziala Helen majaca po bokach swoje dzieci, Abigail zas z lalka usiadla na podlodze, pomiedzy nogami Karli. Dziewczynka podspiewywala sobie jakas piosenke. Roo opuscil glowe na ramie zony i zamknal oczy. Droga byla wyboista i Ravensburczyk nie spodziewal sie wcale, ze sobie odpocznie, ale mial nadzieje, ze moze uda mu sie zdrzemnac choc na chwile. Zapadajac w sen, pomyslal o tym, ze dobrze byloby wiedziec, jak tez poradzil sobie Jacob Esterbrook w negocjacjach z najezdzcami. Jacob Esterbrook siedzial spokojnie za biurkiem. Wiedzial, ze pierwsze chwile konfrontacji z tymi nowymi najezdzcami beda krytyczne i zadecyduja o dalszym rozwoju wydarzen. Jesli okaze strach, panike, jakakolwiek wrogosc czy chocby slad niepewnosci, tamci moga zareagowac w sposob... niepozadany. Wiedzial jednak, ze jezeli okaze spokoj i po prostu zazada rozmowy z ktoryms z dowodcow, mogacym przekazac Szmaragdowej Krolowej jego pelnomocnictwa - nadane mu przez kluczowych politykow z Keshanskiego dworu - zachowa wplywy i pozycje spoleczna. Odkrywszy smierc corki, doznal pewnych osobliwych, zaskakujaco niemilych wzruszen. Nigdy za nia nie przepadal, ale byla uzyteczna jak kiedys jej matka. Zastanawial sie, czemu niektorzy mezczyzni tak bardzo troszcza sie o dzieci... te zawsze pozostawaly dlan niezbadana tajemnica. Dobiegajacy z dziedzinca stukot konskich kopyt i razne parskniecia oznajmily mu, ze pojawili sie najezdzcy i stary puchacz zebral sie w sobie. Po raz ostatni przemyslal to, co powinien byl powiedziec. Uslyszal odglosy krokow na korytarzu i drzwi otwarly sie z hukiem. Do izby weszli dwaj dziwnie ubrani mezczyzni - jeden zbrojny w miecz i tarcze, drugi mial luk. Obaj byli mocno wysmarowani tluszczem, mieli dlugie warkocze zwisajace im z karkow, a ich policzki zdobily blizny. Rytualne blizny, poprawil sie w myslach Jacob. Powoli podniosl obie dlonie, by pokazac, ze nie jest uzbrojony. W lewej dloni trzymal pergamin z pelnomocnictwami. Z wywiadu, jaki przeprowadzil na temat odleglego kontynentu, wiedzial, ze jego mieszkancy mowia pewna odmiana jezyka uzywanego dawno temu nad Morzem Goryczy w Kesh, spokrewnionego z dialektami Queg i Yabonu. -Witam was - odezwal sie, mowiac powoli i wyraznie. - Chcialbym porozmawiac z waszym dowodca. Mam dla niego wiadomosc od Imperatora Wielkiego Kesh. Dwaj wojownicy porozumieli sie wzrokiem. Potem jeden spytal o cos drugiego, w jezyku, jakiego Jacob nigdy wczesniej nie slyszal - i ten z tarcza dal znak lucznikowi. Lucznik podniosl bron i wypuscil strzale, ktora przyszpilila Jacoba do oparcia jego fotela. Zanim blask zycia opuscil oczy starego, zdazyl jeszcze zobaczyc, ze obaj przybysze wyjmuja noze i ruszaja w jego kierunku. Znacznie pozniej, tego samego ranka, do posiadlosci Esterbrookow wjechal na czele dwudziestu ludzi kapitan jednej z najemnych kompanii Szmaragdowych. Rozstawili sie w polksiezyc i otoczyli dworek, a osmiu zeskoczylo z koni i weszlo do srodka. Wszyscy byli straszliwie glodni i na razie mieli ignorowac wszystko, co nie nadaje sie do zjedzenia. Po kilku minutach jeden ze zwiadowcow wyszedl z domu z wyrazem niesmaku na twarzy. -Co jest? - spytal kapitan. -To ci cholerni kanibale Jikanji. Dopadli tam kogos i wlasnie koncza posilek. Dowodca potrzasnal glowa. - Zaczynam odczuwac pokuse, by sie do nich przylaczyc. - Rozejrzal sie dookola. - Gdzie jest Kanthuk? On umie sie z nimi jakos porozumiec. Trzeba im powiedziec, by ruszyli dalej i znalezli jakies zarcie. Tymczasem wrocili inni poszukiwacze. - Jest pare sztuk zwierzat! - zameldowal jeden z nich. - Kury, pies i nawet kilka koni! - Po chwili nadbiegl drugi z innymi rewelacjami. - Kapitanie! Na polu jest bydlo! Najemnik parsknal smiechem i zeskoczyl z konia. - Wezcie te konie, przydadza sie na luzaki! Zacznijcie rzez w kurniku! I rozpalcie ogien! Ludzie rzucili sie do wykonania rozkazow. Kapitan wiedzial, ze wolowina zajma sie kwatermistrze, ale on i jego ludzie zamierzali przedtem najesc sie pieczonego drobiu! Namysl o goracym posilku poczul skurcze w zoladku. Nigdy jeszcze nie byl tak glodny. Kiedy ludzie zaczeli lapac ptactwo, dodal jeszcze: - I zabijcie tego psa! Poczul ulge na mysl o tym, ze znalezli wreszcie zywnosc. Do tej pory pozostawalo dlan tajemnica, jak kraj, na pozor zyzny i bogaty, mogl byc tak pozbawiony zapasow zywnosci. Znajdowali zloto i klejnoty, piekna odziez i przedmioty ozdobne rzadkiej urody, wszystko to, co zwykle ukrywa sie przed grabiezcami - i zadnej zywnosci. Doswiadczenie zolnierskiego zycia mowilo mu, ze uciekinierzy zawsze zabierali ze soba zloto, klejnoty i najrozmaitsze dobra, nie obciazali sie jednak zbozem, maka, warzywami i miesem. A tu nawet zwierzyna lowna trafiala sie rzadko, jakby ja przetrzebiono albo wyploszono gdzies dalej. Tak, jakby wrog wycofal sie planowo, zabierajac ze soba wszystko, co nadaje sie do jedzenia. Ale to przeciez nie mialo sensu. Rozsiadl sie wygodniej, widzac, ze jego ludzie wylaniaja sie z glebi domu z butelkami wina w dloniach. Po chwili, wypiwszy pierwsze lyki trunku, zaczal sie leniwie zastanawiac, jak dlugo jeszcze bedzie potrafil opierac sie checi przylaczenia sie do uczty tych dzikusow Jikanji. Ocierajac usta grzbietem dloni, pomyslal, ze na szczescie przez kilka najblizszych dni nie bedzie musial sie tym martwic. Z zadowoleniem odnotowal jeszcze, ze ujadanie psa urwalo sie nagle jednym krotkim charkotem, i z luboscia zaczal sie przysluchiwac wrzawie i jazgotowi dobiegajacym z kurnika... Rozdzial 18 OPOZNIENIE Podloga zatrzesla sie z glosnym rumorem.-I jakze, Jimmy, zamierzasz wysadzic w powietrze cale miasto? - spytal Lysle. James spojrzal na pozostalych zgromadzonych wokol niego w polmroku kryjacym wnetrze skladu i spokojnie odpowiedzial: -Chyba nie da sie inaczej. - Popatrzyl na siedzacego naprzeciwko brata. Od dwu dni jego zolnierze myszkowali w sciekach, zbierajac informacje dotyczace rozwoju sytuacji, zaznaczajac postepy walk na gorze i koordynujac wysilki obroncow grodu. Jedna z rzeczy wiadomych Diukowi bylo to, ze magia demona pozwoli napastnikom na szybkie wtargniecie do miasta. Zamiast rzucic wszystkie sily na obrone murow, poswiecil zycie kilkuset zolnierzy - tak, by wrogowie doszli do wniosku, ze miasto jest silnie bronione - tylko po to, by wdarlszy sie do srodka odkryli, ze prawdziwe walki dopiero sie zaczynaja. Poza koordynacja wysilkow obrony, jedzeniem i krotkimi okresami odpoczynku, wykorzystal dany mu jeszcze czas na poznanie brata. Ze smutkiem stwierdzil, ze z siedmiu dziesiatek lat zycia z bratem spedzic moze jedynie jeszcze kilka godzin. Wiedzial oczywiscie, ze Lysle byl morderca, zlodziejem, przemytnikiem i streczycielem i mozna go bylo zawlec przed sad z pewnoscia i spokojem rownym tym, jakie towarzysza przeswiadczeniu, ze nad kupa lajna kraza muchy... ale wiedzial i to, ze gdyby przed wielu laty Arutha nie zajal sie mlodocianym lotrzykiem Jimmym Raczka, sam stalby sie zwierciadlanym odbiciem Lysle'a. Opowiadajac Lysle'owi o tamtym spotkaniu, widzial siebie oczyma duszy, jak przemyka po dachach, unikajac policji Jocko Radburna i jak przypadkowo ratuje zycie Aruthy, na ktorego czyhal skrytobojca. W taki sposob zaczelo sie przeistaczanie mlodocianego zlodziejaszka, Jimmy'ego Raczki, w szlachetnego giermka Jamesa, ktory blisko piecdziesiat lat pozniej zostal Diukiem Krondoru. Teraz westchnal. - Podczas tych lat bardzo bys mi sie przydal, bracie... gdybym wiedzial, ze mozna ci zaufac. Lysle parsknal smiechem. - Jimmy... podczas ostatnich czterdziestu lat widzielismy sie wszystkiego - ile to? Trzy razy? - i zdazylem cie pokochac jak brata... Ale zaufac ci? Chyba zartujesz! -Chyba sie zagalopowalem - James usmiechnal sie rowniez. - Przy pierwszej okazji powiesilbys mnie i sam zostalbys Diukiem Krondoru. -Co to, to nie. Nigdy nie mialem az takich ambicji. W tejze chwili obaj uslyszeli przygluszony grzmot. -To musial byc ten opuszczony magazyn w rejonie mlynow nad rzeka - odezwal sie jeden z przybocznych. - Zostawilismy tam dwiescie barylek. Jeszcze przed rozpoczeciem oblezenia ludzie Jamesa po calym miescie, w strategicznych jego punktach, zmagazynowali wiele tysiecy beczulek queganskiego ognistego oleju. -Szkoda, ze nie widziales oblezenia Armengaru - zwrocil sie James do przybocznego. - Cale miasto przeksztalcono zgodnie z planami obrony... zamieniajac je w koszmar dla tych, co je zdobywali. - Zrobil dlonia falisty ruch, nasladujac pelznacego wsrod traw weza. - Ani jedna uliczka nie miala prostego odcinka dluzszego niz mozna siegnac z luku. Zaden budynek nie mial okna na poziomie ulicy... tylko ciezkie debowe drzwi, ryglowane od srodka... kazdy dach plaski z ulozonymi na nim drewnianymi, ruchomymi pomostami. Przyboczny usmiechnal sie i kiwnal glowa. - Placowki dla lucznikow. -Nie inaczej - przytaknal James. - Obroncy mogli sie przenosic z dachu na dach, wciagajac za soba pomosty, a nacierajacy ulicami nie mieli chwili wytchnienia, bo z kazdego dachu sypal sie grad strzal. A kiedy Murmandamus i jego oddzialy wdarli sie do miasta i dotarli do centrum, Guy du Bas-Tyra podpalil dwadziescia piec tysiecy beczulek z nafta ... -Dwadziescia piec tysiecy? - zdumial sie Lysle. - Chyba zartujesz? -Nie. Kiedy wszystko wybuchlo... - James oparl sie o sciane. - Nie umiem tego opisac. Wyobraz sobie kolumne ognia az do niebios... a bedziesz mial blade pojecie o tym, co zobaczylem. A huk... prawie mnie ogluszylo. Przez tydzien dzwonilo mi potem w uszach. Ktos zapukal do drzwi i przyboczni siegneli po bron. Pukanie powtorzono w okreslonym rytmie, a potem, przy niklym swietle latarni, do izby weszla druzyna dokonujaca niedawno obchodu. Za szescioma zolnierzami wprowadzono trzech cywilow. - Znalezlismy ich myszkujacych tu po okolicy - wyjasnil dowodca patrolu. Rigger spojrzal na trojke przybyszow. - To moi ludzie - orzekl. -A cos ty za jeden? - zaperzyl sie ktorys z nowych. -Oto niedogodnosci, wynikajace z koniecznosci konspiracji - parsknal James. - Ten czlek jest waszym szefem. To Madrala. Nowi spojrzeli jeden na drugiego. -A ty sam pewnie jestes Diukiem Krondoru, co? Wszyscy w izbie parskneli smiechem - choc nie zasmial sie zaden z nowych. Potem podeszla do nich mloda kobieta, jedna z przybocznych Riggera, i wyjasnila im, jak stoja sprawy i gdzie trafili. Kiedy zrozumieli, ze dziewczyna nie zartuje, co potwierdzil jeden z ciezkozbrojnych, nowi umilkli. Diuk i przywodca Szydercow mogli sobie siedziec w przyleglej do sciekow piwnicy, obaj jednak nadal byli dwojka najpotezniejszych ludzi w Krondorze. Druzyny patrolowe wychodzily i wracaly regularnie - i przynosily wciaz nowe wiesci o toczacych sie na gorze walkach. Zdobycie ulicy czy skrzyzowania napastnicy musieli oplacac wielkimi stratami, ale ostateczny wynik walk latwo mozna bylo przewidziec. Uplynely dwa dni. -Jezeli przegramy bitwe - rzekl Lysle po sniadaniu - dlaczego nie rozkazesz swoim chlopcom, by opuscili miasto. -Przykro mi to mowic, ale nie ma sposobu, by przekazac im rozkazy - rzekl James smutnym glosem. - Zreszta... aby nasz plan sie powiodl, musimy przekonac najezdzcow, ze cala nasza armia skupila sie tutaj... -Cholera... bezwzgledny z ciebie dran. Nie wiem, czy moglbym poslac tylu chlopakow na pewna smierc. -Oczywiscie, ze moglbys. Gdyby twoim zadaniem byla obrona calego Krolestwa, w razie potrzeby poswiecilbys miasto, a nawet Ksiecia... -Coz wiec zamierzacie? -Tu na dole zgromadzilem kilka tysiecy beczulek queganskiego oleju - zaczal James. - Sa tak ustawione, ze wyleja sie do sciekow. Wczesniej czy pozniej tamte skurwysyny sie zorientuja, ze czesc obroncow chroni sie w kanalach, a kiedy to nastapi... czeka ich niespodzianka. -Pare tysiecy barylek? - Rigger swisnal z podziwem przez zeby. - Alez to paskudztwo. Ten olej pali sie nawet na powierzchni wody! -Jest jeszcze cos - odezwal sie Diuk. Wskazal na zwisajacy z jednej ze scian i wygladajacy na niedawno zalozony lancuch. Obok niego stal zolnierz z bronia w reku. -Zastanawialem sie, co to jest. -To pomysl, ktory wzialem od starego Guya du Bas-Tyra, kiedy wialismy z Armengaru. Pociagnij ten lancuch i scieki zacznie wypelniac mgielka nafty. Wiesz... sa tu takie polaczone ze soba rury, kanaly, przeloty... -Znam je. Stare kanaly miejskie. Sto lat temu, kiedy zaczeto budowac obecny system, tamte scieki zamknieto. -Coz... zdziwisz sie pewnie, ale niedawno otwarto je ponownie. - James rozsiadl sie wygodniej, opierajac sie o sciane. -Istnieja pewne korzysci z tego, ze sie ma plany kazdego budynku w miescie... i wszystkich miejskich robot publicznych dokonanych podczas ostatniego stulecia. Kiedy te przeloty zostana wypelnione oparami nafty, mgla zacznie sie przesaczac do wiekszych tuneli. Wszystko polaczy sie z gazem sciekowym i queganskim olejem, plywajacym po powierzchni brei... i dodatkowymi barylkami, ktore wplyna do kanalow... i wystarczy jedna iskra, a miasto wyleci w powietrze. -Wyleci w powietrze? -Wybuchnie - wyjasnil James. - Jak kurz opadnie, nie zostanie kamien na kamieniu... -Niech mnie byk polize! - zaklal Rigger. -W tym miescie scieki czy palace byly mi jedynym domem, jaki znalem - wyjasnil James. - Zlodziej czy szlachcic... urodzilem sie w Krondorze. -Ha! Jak chcesz tu umrzec, to czy pozwolisz mi sie oddalic na przyzwoita odleglosc, zanim pociagniesz za ten lancuch? -Oczywiscie - zasmial sie Diuk. - Zreszta po pociagnieciu tego lancucha i tak bedziemy mieli godzine... no, chyba ze ogien dostalby sie juz do tej czesci kanalow. - Wzruszyl ramionami. - Gdyby tak sie stalo, to nie wiem, ile zostanie czasu. - Wskazal dlonia na drzwi w przeciwleglej scianie. - Za nimi jest tunel prowadzacy do pewnego domu na przedmiesciu. Jak powiedzialem, byla to niegdys droga przemytu Trevora Hulla i Szydercow. -Wyslesz wiec kogos przodem, pociagniesz za lancuch i bedziesz uciekal, jakby cie diabli gonili? -Mniej wiecej - usmiechnal sie James. Rigger usiadl obok brata.-Coz... niezbyt mi sie podoba mysl o wylazeniu na gore w miejscu, gdzie byc moze roi sie od Szmaragdowych, ale jeszcze bardziej pomysl zostania tu i upieczenia sie zywcem... Jakis halas na gorze sprawil, ze wszyscy spojrzeli na sklepienie izby, bedace jednoczesnie podloga piwnicy starego mlyna. Mimo ze wejscie do lochu bylo dobrze ukryte, przyboczni, trzymajac bron w dloniach, szybko zajeli miejsca po obu stronach schodow. -Wyglada na to, ze zajmuja juz te czesc miasta - odezwal sie cicho Diuk. -Albo ktos probuje sie tu ukryc - odparl Rigger szeptem. James dal znak jednemu z przybocznych, ktory odpowiedzial kiwnieciem glowy. Zolnierz w czerni odlozyl tarcze i miecz i ruszyl po schodkach wiodacych do wejscia w podlodze piwnicy. Pchnal lekko klape, wyjrzal ostroznie na zewnatrz i cofnal sie zdumiony. -Pani... - powital goscia. James spojrzal ostro ku schodom - i zobaczyl schodzaca do piwnicy zone. - Co ty tu robisz? - syknal. Gamina podniosla dlon. - Jimmy... nigdy wiecej nie mow do mnie tym tonem. Widac bylo, ze Diuk trzyma sie w garsci jedynie dzieki najwyzszemu wysilkowi woli. - Mialas byc juz w Darkmoor, z Arutha i chlopakami. Ubranie kobiety pokrywala warstwa blota. Diuszesa miala brudna twarz oraz potargane i pokryte sadza wlosy. -Zapomniales, ze Pug dal ci jedno z tych tsuranskich urzadzen transportowych. Ja nie zapomnialam. -Ale skad wiedzialas, gdzie mnie szukac? - w glosie Jamesa wciaz slychac bylo gniew. Gamina musnela dlonia policzek meza. - Niemadry staruchu. ... wiesz, ze mam zdolnosc czytania w myslach meza, chocby byl o pol swiata stad? Gniew Jamesa nagle gdzies sie ulotnil. - Po co tu przybylas? Wiesz, ze istnieje mozliwosc, ze nie ujdziemy stad zywi? W oczach Gaminy pojawily sie lzy wzruszenia. - Wiem. Ale czy uwazasz, ze po tych wszystkich latach moglabym zyc bez ciebie? Diuk objal zone i mocno ja przytulil. - Musisz wracac. -Nie moge - odparla ze spokojem. - Urzadzenie stracilo moc. Zdolalam dotrzec jedynie na rynek przy walach, a potem cisnelam je w bloto. Tutaj dotarlem pieszo. - Przytulila sie mocniej do meza i szepnela mu w ucho: - Jezeli ty nie mozesz zyc bez tego przekletego miasta, to powinienes wiedziec, ze ja nie moge zyc bez ciebie. James milczal. W ciagu blisko piecdziesieciu lat malzenstwa zdolal sie nauczyc, ze nie wygra sporu z Gamina. Zamierzal opuscic grod jako ostatni - a jezeli zrzadzeniem losu mialby zginac podczas tej proby, i z tym byl gotow sie pogodzic, uwazajac ze trudno dlan o lepsza smierc. Od powstania planu obrony Krolestwa odczuwal nieustanne wyrzuty sumienia z powodu ceny, jaka mieli zaplacic mieszkancy ksiazecego grodu. Nie bylo sposobu, by ich ostrzec czy wczesniej ewakuowac... gdyby bowiem nieprzyjaciele uznali, ze nie ma tu czego lupic, z pewnoscia by go omineli. Co wiecej, wazne bylo wpojenie dowodcom Szmaragdowych przekonania, ze niszczac Krondor, unicestwili glowne sily obrony Krolestwa. Nie mogl sie pogodzic z mysla, ze tak wielu ludzi - znaczacych dlan bardzo wiele - mialo umrzec, podczas gdy on mialby zyc dalej. Moze bal sie duchow tych, ktorzy mieli zaplacic najwyzsza cene za czas kupiony przezen dla Krolestwa - tego nie wiedzial. Swiadom byl jedynie tego, ze w pewnym momencie opracowywania planow dotyczacych obrony Krolestwa postanowil, ze jezeli trzeba bedzie poswiecic miasto Ksiecia Aruthy, on poswieci sie razem z nim. I oto zrozumial, ze musi uciekac, bo inaczej Gamina zginie razem z nim. -To twoja zona? - spytal Lysle. James ujal kobiete za dlon i kiwnal glowa. -Jedyna, ktora kiedykolwiek kochalem, Lysle. - I usmiechnal sie do zony. Gamina spojrzala na Riggera ze zdumieniem. - Twoj brat? - Przyjrzala mu sie uwazniej. - Slyszalam o tobie, ale nie wiedzialam, jak wygladasz. - Powiodla wzrokiem po twarzach obu mezczyzn. - A to takie oczywiste... James skinieniem dloni wskazal zonie krzeslo i poprosil ja, by usiadla. -Pozwol, ze ci opowiem o czasach, kiedy po raz pierwszy zetknalem sie z tym jegomosciem... i o ludziach, ktorzy wciaz zaczepiali mnie w Tannerus, bo brali mnie za niego. -To niezla opowiesc - rzekl Lysle, parsknawszy smiechem. I Diuk zaczal opowiadac, z jakich powodow ksiaze Arutha wyslal go z pewna misja w towarzystwie jego starego przyjaciela Lockleara, mlodego syna miejscowego szlachcica - ktory przypadkiem okazal sie adeptem magii ze Stardock - i pewnego renegata, wodza moredhelow. Gamina slyszala te historie z tuzin razy i znala ja rownie dobrze jak James, usiadla jednak obok meza, oparla mu glowe na ramieniu i pozwolila snuc opowiesc, ktora na chwile odwrocila uwage zolnierzy i zlodziejow - wspolnie ukrywajacych sie w mroku przed wrogiem - od czekajacego ich niechybnie losu. Na czas opowiadania zapomnieli o wszystkim, wspominajac lepsze dni, kiedy bohaterowie zwyciezali sily zla. "A zreszta - pomyslala Gamina - jak powiedzial Lysle, historia byla niezla..." Calis obserwowal. Cos bylo w Kamieniu Zycia. Zauwazyl to podczas krotkich chwil, gdy Pug przesuwal klejnot w czasie, by wszyscy mogli go zobaczyc. Polelf wyczul zamknieta w Kamieniu energie i w koncu, po wielu godzinach obserwacji, uwierzyl, ze moze ja zobaczyc. Czasami podchodzili don towarzysze Wyroczni, kiedy odrywali sie od swoich mistycznych lekcji. Niektorzy z nich zastepowali go w obserwowaniu Kamienia, inni dzielili sie z nim jedzeniem, choc nie bardzo pamietal, co jadal. Opetala go mysl o tajemnicach klejnotu. Niekiedy sie odprezal i pozwalal umyslowi blakac sie po manowcach, wtedy rowniez trafialy mu sie osobliwe mysli i wizje. Ogladal w nich ludzi - istoty podobne do swego ojca - rzeczy oraz wydarzenia dziejace sie w miejscach niezmiernie odleglych, w innym czasie. Widywal tez slady sil manipulujacych tymi wizjami - to bylo najbardziej zajmujace. Godziny zamienialy sie w dni i w koncu Calis, zatopiony w tajemnicach Kamienia Zycia, stracil poczucie uplywu czasu... Erik wydal rozkazy i ludzie rozpoczeli planowy odwrot. Mniej wiecej pol mili dalej pojawilo sie na drodze silne ugrupowanie nieprzyjaciela, a przed chwila przybyl poslaniec od Greylocka z informacjami, ze kolejna pozycja oslonowa zostala obsadzona i zabezpieczona. Ravensburczyk doszedl do wniosku, ze najlepszym sposobem odzyskania straconych przy upadku Krondoru trzech tygodni, jest powolne i uporczywe zatrzymywanie nieprzyjaciela na kazdej linii obrony przynajmniej o dzien dluzej niz planowano. Pierwotny plan wymagal, by pierwsza pozycje trzymac siedem dni - Erik ze swymi ludzmi zajmowal ja o dwa dni dluzej. Do gor, ktore oddzielaly ich od Darkmoor, mieli jeszcze siedem takich linii i gdyby udalo mu sie dodac po dwa, trzy dni na kazdej z nich, odzyskaliby czas, w ktorym planowali zatrzymac wroga. Mlodzieniec nie byl jednak az takim optymista i zdawal sobie sprawe z tego, jak ciezko bedzie zrealizowac ten cel. Plan obrony Zachodu zakladal, ze pozycje najbardziej wysuniete na polnoc i poludnie - mialy byc bronione za wszelka cene, podczas gdy dowodzone przez Erika - stanowic elastyczne dno worka, w ktory wciagano nieprzyjaciol. Polnocne i poludniowe placowki powinny byly skierowac nieprzyjaciela do centrum, naprowadzajac glowne sily nieprzyjaciela na Trakt Krolewski i pieciomilowej szerokosci pas po obu jego stronach. Sek w tym, ze w wyniku dzialania tegoz planu, na zolnierzy Ravensburczyka z kazdym dniem mialy napierac coraz liczniejsze sily nieprzyjaciela. Podczas pierwszego tygodnia walk Erik niejednokrotnie wyrazal - w duchu! - zyczenie, by Calis zostal odwolany z miejsca, w ktorym obecnie przebywal, a obrone centrum przejal Greylock. Mlodzieniec wolalby zajac sie tym, co mial robic zgodnie z planem pierwotnym - to znaczy obrona polnocnego skrzydla. Walka na silnej, obronnej pozycji byla znacznie latwiejszym zadaniem niz akcja opozniajaca. W tej chwili jego czolowi obserwatorzy spostrzegli, ze wsrod nieprzyjaciol wyrzucone zostaly w gore choragiewki sygnalizacyjne oznaczajace generalne natarcie na pozycje Krondorczykow. Erik planowal, ze kiedy nieprzyjaciel je zajmie, on bedzie przynajmniej o mile dalej na trakcie. Gestem nakazal zolnierzom opuszczenie pozycji, i jednoczesnie przesunal lucznikow na tyly. Zgodnie z pierwotnym planem mieli oni nekac nieprzyjaciela podczas marszu, ale raporty wykazaly, ze ryzyko jest zbyt wielkie, poniewaz mogli zostac zaatakowani przez liczne, luzne ugrupowania posuwajace sie na wschod przed silami glownymi. Ravensburczyk wolal zdac sie na improwizacje, wierzyl bowiem, ze gdzies po drodze znajdzie dla nich odpowiednie miejsce na zasadzke, z ktorego beda sie mogli bezpiecznie wycofac. Problem polegal na tym, ze gdyby zostali zaatakowani podczas pierwszej fazy wycofywania sie na wczesniej upatrzone pozycje, niewiele mieliby czasu na przygotowanie sie do bitwy. Musieli cofnac sie ukradkiem i oddalic od nieprzyjaciela na tyle, by zdazyc wykopac rowy. Gdyby Szmaragdowi dopadli ich podczas marszu, zniszczyliby oddzial Erika wskutek przewagi liczebnej. Musial teraz przemiescic zolnierzy wzdluz drogi na nastepna, przygotowana wczesniej pozycje, gdzie czekal Greylock ze swoimi ludzmi. Oba ugrupowania mialy bronic pozycji razem, dopoki nie nadciagna przednie straze nieprzyjaciela, a nastepnie oddzialy Greylocka cofna sie, zostawiajac honor walki za Krondor Erikowi. Ten wzorzec postepowania mial sie powtarzac podczas najblizszych trzech miesiecy lub do momentu dotarcia do Darkmoor. W miare postepu sil nieprzyjaciela ku wschodowi, poludniowe i polnocne skrzydla wora bylyby sciagane, a zolnierze obsadzajacy tamte forteczki kierowani ku wschodowi, by wspierac sily centralne - ta faza operacji powinna sie jednak rozpoczac dopiero za miesiac i az do tej pory Erik i Greylock musieli sobie radzic sami. Ludzie ruszyli, Ravensburczyk zas cofnal sie az ku ostatnim oddzialkom harcownikow, ktore mialy zwlekac z odwrotem, dopoki nie zobacza pierwszych nieprzyjaciol. Popatrzywszy na zachod, ujrzal unoszaca sie na horyzoncie gesta chmure dymu. Palil sie Krondor i mlodzieniec pomyslal, ze dobrze byloby wiedziec, jak sobie radza Diuk James, Konetabl William i inni. Zmowil w duchu krotka modlitwe do Pani Szczescia, Ruthii, zeby dala tamtym choc szanse na wydobycie sie z opalow. Potem zawrocil konia i ruszyl na czolo ugrupowania. Wiedzial, ze na dotarcie do kolejnej pozycji maja zaledwie trzy godziny, a potem zostanie im godzina na okopanie sie. Nie wiedzial, czy nieprzyjaciel bedzie maszerowal az do zmroku, a nastepnie z marszu podejmie atak, czy zaczeka z nim do switu, ale wolal byc gotow na obie ewentualnosci. Odglosy walk docieraly az do glebokiego lochu. Przyboczni sprawdzali rozne odcinki kanalow i James mniej wiecej orientowal sie juz, jak oddzialy wroga rozmiescily sie w miescie. Trzecia czesc centrum Krondoru stala w ogniu, a we wschodnich dzielnicach toczono jeszcze walki. Glowne sily nieprzyjaciol czekaly za plonacymi murami na wygasniecie pozarow. Jeden ze zwiadowcow, dosc zuchwaly by wychylic nosa na zewnatrz, opowiedzial, ze widzial tysiace zbrojnych, czekajacych wsrod ciagle jeszcze dymiacych zgliszczy najbardziej ku zachodowi wysunietej czesci miasta. Palac zamienil sie w kupe osmalonych kamieni - James pojal, ze jego szwagier nie zyje, co potwierdzily slowa Gaminy, ktora nie mogla dotrzec do mysli brata. Czytanie umyslow bylo oczywiscie ograniczone odlegloscia, ale w przypadku rodziny zasieg ten sie znacznie zwiekszal. Meza potrafila znalezc z odleglosci kilku mil. Trzymajac zone w objeciach, Diuk siedzial na kamiennej posadzce wilgotnego i pograzonego w mroku lochu. Wszyscy jego towarzysze milczeli, ogarnieci poczuciem nieuchronnego konca. Aby ucieczka sie powiodla, potrzebowali choc odrobiny szczescia - a wygladalo na to, ze Ruthia odwrocila od nich swoje oblicze. James wydal rozkazy czlowiekowi, ktory znalazl przejscie na zachod i poslaniec wyszedl zrobic, co mu kazano. Podczas oczekiwania Gamina drzemala oparta o ramie meza, a o swicie wrocil poslaniec. W jego postawie bylo cos, co poruszylo wszystkich obecnych, wiec niecierpliwie czekali na wiesci. -milordzie! -Melduj! - polecil James. -Jakies okrety atakuja statki najezdzcow! Gamina zamknela oczy. -Nie ma wsrod nich Nicholasa. -Wiec to musi byc flota Lorda Vykor z Shandon Bay - rzekl James. Klepnawszy zone w ramie, wstal powoli i z pewna trudnoscia. -Za stary juz jestem na siadanie na zimnych glazach. Pomogl Gaminie wstac. -Juz czas... -Co robimy? - spytal Lysle. -Sprobujemy uratowac zycie - odpowiedzial, spogladajac na zone. - flota Lorda Vykora kryla sie w zatoce Shandon. Vykor mial sie polaczyc z resztkami armady Nicholasa, ktore przedostaly sie przez Ciesniny Mroku i poplynac za najezdzcami. Po zakotwiczeniu Szmaragdowych w porcie, mieli uderzyc na nich z cala sila i spalic tyle okretow, ile sie da... podczas gdy my bedziemy podpalali miasto. Jak wam wiadomo, nie wszystko poszlo zgodnie z planem. Ale glowne sily ich armii, kluczowe ugrupowania, utknely w zachodniej czesci miasta i czekaja na wygasniecie pozarow. A my mozemy tymczasem puscic nafte do starych kanalow. Cale miasto stanie w ogniu, a poniewaz Vykor podpala ich okrety, nie beda mieli dokad uciekac i splona razem z Krondorem... -Mowisz to nie bez osobliwej uciechy - stwierdzil Lysle. -To moje miasto - syknal James przez zeby. -To od czego zaczniemy? -Patrzcie, co robia moi ludzie, i nie przeszkadzajcie im. W milczeniu i bardzo sprawnie szesciu wojakow w czerni otworzylo wielkie, drewniane wrota. Po dostaniu sie do wejsc do kanalow, szesciu ludzi zaczelo wytaczac barylki z rozleglego skladu. Jeszcze inni zajeli sie uruchamianiem starej, zelaznej i mocno zardzewialej dzwigni. -Niech twoi ludzie zrobia jakis uzytek z miesni i pomoga z tym zelastwem - rzekl James, wskazujac oporna dzwignie. Lysle skinal dlonia i czterech rzezimieszkow skoczylo pomoc przybocznym Diuka. Dzwignia drgnela... i wszyscy uslyszeli szum wody. -Za ta sciana znajduje sie stary zbiornik wody - wyjasnil James - a ta dzwignia otwiera zastawe. Do portu poplynie bardzo szybki strumien... Lysle patrzyl zafascynowany, jak szesciu zolnierzy w czerni stacza beczulki z nafta po pochylni wiodacej ku wodzie. Nurt wyraznie przyspieszal, a one coraz szybciej znikaly w mroku. Jedna z beczulek spadla na posadzke i zatrzeszczala. W powietrzu rozszedl sie zapach queganskiego oleju. -Odrobina plynu na powierzchni tez nie zaszkodzi... - rzekl James z brzydkim usmiechem. -Jak uwazasz - rzekl Lysle, wzruszajac ramionami. - A teraz opowiedz mi cos o tym twoim planie wydostania sie z opalow. -Ruszymy, jak tylko wszystkie beczki znajda sie w wodzie. Bedziemy mieli mniej wiecej godzine. Miejmy nadzieje, ze chlopcy z floty zadbaja o wykonanie ich czesci roboty... -Ognia! - zawolal Lord Vykor, Admiral Krolewskiej floty Wschodu. Tuzin katapult z najblizszych okretow wyslalo w powietrze swe ogniste ladunki, ktore z trzaskiem ugodzily w zgromadzone wewnatrz portu okrety Szmaragdowych. -Panie Devorak? - odezwal sie Admiral. -Sir? -Czy nie wydaje sie panu, ze te skurwiele oddaly nam ogromna przysluge, gromadzac te okrety w jedna, wielka kupe? -Dokladnie tak, sir! Stary Admiral byl z pochodzenia Roldemianinem, urodzonym w Rillanonie. Nie postawil stopy na gruntach Zachodu, dopoki ostatniej wiosny nie przeprowadzil swej floty przez Ciesniny Mroku. Stracil przy tym dwa okrety, co w tych okolicznosciach nie bylo zbyt wysoka oplata i po drodze do Shandon Bay natknal sie tylko na jeden obcy okret wojenny. Byl to keshanski kuter, ktory poszedl na dno, zanim zdazyl kogokolwiek powiadomic o pojawieniu sie na Morzu Goryczy glownych sil floty Wschodu. Wiadomosc o smierci Admirala Nicholasa Vykor przyjal z wielkim zalem, bo choc widzial go tylko dwukrotnie, podczas oficjalnych spotkan na dworze w stolicy, cenil wysoko umiejetnosci i zeglarska slawe najmlodszego z synow Aruthy. Uwazal za wielkie szczescie, ze choc raz w zyciu los dal mu okazje do uderzenia na nieprzyjaciol pod pelnymi zaglami, z podniesiona bandera i gorejacymi ogniskami przy katapultach. Ludzie na pokladach gotowi byli tez - w razie potrzeby - do abordazu. Wieksza czesc sluzby na morzu spedzil, uganiajac sie za obszarpanymi piratami, przeprowadzajac demonstracje sily wobec pomniejszych sasiadow ze wschodnich krolestw lub uczestniczac w uroczystosciach panstwowych na krolewskim dworze w Rillanonie. Teraz zas oto laskawy los dal mu okazje zrobienia tego, do czego szykowal sie przez cale zycie. Jezeli mialby wierzyc temu, co mu powiedziano, kiedy opuszczal Rillanon, od wynikow tej bitwy mogl zalezec los calego Krolestwa. -Panie Devorak, zechce pan przekazac rozkazy dla floty. -Taaaest, sir! - zagrzmial kapitan. -Wszyscy do ataku... i nie popuscic zadnemu draniowi! Przed zmrokiem nie chce tu widziec ani jednej nieprzyjacielskiej flagi... zatopic mi wszystko stad do Ylith! Do diaska! To wody Nicholasa i nie bedzie nad nimi powiewala zadna nieprzyjacielska szmata! Eskadry z Morza Goryczy i Wysp Zachodzacego Slonca skierowaly sie na polnocny wschod, by dopasc statki, ktore dotarly na plaze pomiedzy Krondorem i Sarth, podczas gdy inne okrety ruszyly na polnoc. Jednostki, ktore znalazly sie pomiedzy Krancem Ziemi a Krondorem, zostaly podpalone przez mijajaca je flote Vykora i wszystkie poszly na dno. Radosc Admirala wzrosla, gdy przekonal sie, ze jego plan ma szanse powodzenia. Rozkazal, by caly ogien skierowac na pierwsze okrety wroga, zamieniajac je w pochodnie, zanim zdolaly odplynac od innych. Teraz plomienie wedrowaly dalej, bo jeden statek zajmowal sie od drugiego. Chaos poglebiali mistrzowie balist i katapult Vykora, ktorzy podpalali okrety w glebi ugrupowania. -Uwazajcie na kazdy statek, ktory bedzie chcial sie wyrwac! - ostrzegl Vykor. -Aye, aye, sir! - odpowiedzial Devorak. Lord Vykor popatrzyl w slad za "Krolewskim Smokiem", ktory pod komenda kapitana Reevesa poprowadzil flotylle na polnoc, by zatopic kazdy napotkany statek Szmaragdowych. - Dajcie sygnal na "Krolewskiego Smoka" - polecil. - Pomyslnych lowow! -Aye, sir! - odparl kapitan, przekazujac polecenia sygnaliscie. Vykor wiedzial, ze Nicholasa pochowano na morzu, na szlaku ku Wyspom Zachodzacego Slonca, gdzie eskadra uzupelnila zapasy, naprawila uszkodzenia i w krotkim czasie wrocila na plac boju. Stary Admiral czul to samo, co musial odczuwac kazdy marynarz - po pokladach "Krolewskiego Smoka" krazyl duch Nicholasa. Oddal salut okretowi i pamieci dwu najlepszych zeglarzy, jacy kiedykolwiek plywali po tych wodach, mistrza i ucznia, Amosa Traska i Nicholasa con Doin. Wracajac myslami do spraw biezacych, zauwazyl, ze od glownego ugrupowania wroga odrywa sie jakis maly stateczek, kierujacy sie wprost na nich. -Kapitanie Devorak, tamta lupina. Zechce ja pan zatopic. -Na rozkaz, admirale! Kiedy ruszyli na nieprzyjacielski okret, admiral Karole Vykor popatrzyl na plonaca Stolice Dziedzin Zachodu, stolice Ksiecia. Na chwile przejal go gleboki smutek na widok zniszczonej wielkosci. Potem pomyslal o tym, ze ma jeszcze bitwe do wygrania. James pociagnal za lancuch. Gdzies nad nimi cos zachrobotalo - mechanizm zadzialal. -Teraz nafta przeplywa przez wyloty i swietliki do sciekow. Przy odrobinie szczescia, za godzine powinnismy sie stad wydostac. -No to ruszajmy - ucial Rigger. Zolnierze szybko przeszli po schodkach do znajdujacej sie nad nimi piwnicy. Potem jeden z nich wyjrzal ostroznie przez klape w sklepieniu. Potem dal znak, ze droga jest wolna i wszyscy szybko opuscili kryjowke. Na zewnatrz panowal wiekszy mrok, niz sie spodziewali, bo wszystko zasnuwaly kleby gestego dymu. Ludzie zaczeli kaszlec, a potem powyjmowali niewielkie szmatki, ktorymi zaslonili usta i nosy. Zlodzieje poodrywali kawalki koszul i zrobili to samo. Jeden z nich z uklonem podal Gaminie jakas chustke. Wokol slyszeli szczek broni, nie widzieli jednak walczacych. Wywiadowcy Jamesa pobiegli przodem i ostroznie wyjrzeli za rog. I nagle Diuk gestem odwolal ich, a potem wszyscy ukryli sie jak kto mogl - niektorzy padli wprost na bruk, wtulajac twarze w zimne kamienie z nadzieja, ze w mroku i dymie nikt ich nie zauwazy. Zaraz potem tuz obok nich przemknal oddzial konnych zolnierzy Krolestwa, skrwawionych, pobitych i goniacych resztkami sil. -Musimy znalezc inna droge - szepnal James do towarzyszy. - Ktokolwiek ich sciga, zaraz tu bedzie. Jego slowa sprawdzily sie co do joty, ledwo zdazyli sie wycofac do wejscia do podziemnej kryjowki, gdy w wylocie uliczki pokazal sie oddzial Saaurow, ktorzy przemkneli obok z grzmotem konskich kopyt. James po raz pierwszy zobaczyl jaszczury. -Niech mnie piorun strzeli! - sapnal ze zgroza. - Raporty Calisa nie oddaly w pelni calej prawdy o tych stworach! Wszystkim jakos udalo sie chylkiem wycofac do kryjowki, a gdy znalezli sie w lochu pod piwnica, Lysle zapytal: - I co teraz? -Czy jest jeszcze jakies inne wyjscie z lochow, ktore moze byc nie strzezone? - odpowiedzial Diuk pytaniem na pytanie. -Wylot przy polnocnej bramie... ale powinnismy ruszyc do dzielnic polnocnych, nie wschodnich - odparl Lysle. -Co prawda, to prawda - stwierdzil Diuk, ruszajac ku pochylni wiodacej do kanalow. - Ale mamy mniej niz godzine, a tamto wyjscie jest o pol godziny marszu stad. Jak to wszystko wyleci w powietrze, wolalbym byc poza miastem, zamiast tkwic wewnatrz i martwic sie o to, co moze mnie czekac za murami. Jesli uda nam sie dotrzec do lasow na polnoc od Krondoru, moze zdolamy znalezc jakis szlak na wschod. Spojrzal na trzydziestu wojakow i kilkunastu zlodziejow, wiedzac, ze prawdopodobnie podejmuja daremny wysilek. Ale musieli sprobowac. Nie musial patrzec, by wiedziec, ze odezwala sie Gamina. -Musimy sprobowac. I powiodl grupe do kanalu. Lord Vykor przetarl oczy, nie wierzac w to, co widzi. Niespodziewanie w glebi nieprzyjacielskiego ugrupowania pojawil sie jakis stwor, ktory gnal ku nim po pokladach plonacych okretow. Plynac do Krondoru, zniszczyli na plazach piecdziesiat statkow. Ich szybkie kutry, z ludzmi ciskajacymi butle z olejem, oraz wieksze statki z balistami i katapultami spalily je wszystkie. Prawie dwadziescia wzieto abordazem albo zatopiono. Gdy Lord podliczyl statki spalone w porcie, okazalo sie, ze Szmaragdowi stracili ponad polowe floty. Wedle ostroznych rachunkow mogl zalozyc, ze kolejne sto piecdziesiat do dwustu statkow utknelo wzdluz polnocnego wybrzeza Morza Goryczy albo wpadlo na eskadry kapitana Reevesa. I nagle z plonacych okretow w krondorskim porcie wylonil sie demon kroczacy po dymiacych pokladach prosto ku niemu. Admiral spokojnie wyciagnal swoj miecz. -Panie Devorak, mysle, ze ten stwor chce sie wedrzec na nasz poklad. -Ognia! - zawolal kapitan i na demona polecialy pociski z balist i dziobowych katapult. Trafily i ugodzily - co oznajmil okropny ryk potwora, gdy pociski ugrzezly w jego pietnastostopowej wysokosci cielsku - ale bestia nadal kroczyla ku nim przez ogien i wygladalo na to, ze rany, jakie odniosla, rozjuszyly ja tylko. -Panie Devorak! Sygnal do wszystkich! Wycofac sie! -Aye aye, Admirale! flota odplywala, ale Krolewska Chwala - okret Vykora - byla najblizej plonacego ugrupowania. Stwor stanal na relingu ostatniego z gorejacych statkow, a potem, skaczac z okrzykiem wscieklosci, rzucil sie w powietrze i rozlozywszy swe ogromne skrzydla, przefrunal na poklad flagowego okretu Lorda Vykora. -Sygnal do wszystkich! - odezwal sie Vykor, widzac szybujacego ku niemu potwora. - Tak trzymac i nie popuszczac! Nigdy sie nie dowiedzial, czy sygnalista zdolal przekazac jego rozkaz, bo Jakan, samozwanczy demoniczny krol wszystkich armii Novindusa, runal nan jak burza, miazdzac mu w lapach kregoslup i odgryzajac glowe. Admiral zdazyl wprawdzie wpakowac potworowi miecz w brzuch, ale nie uslyszal jego bolesnego ryku, bo zginal, zanim Jakan poczul, ze go ugodzono. Kapitan Devorak cial demona w bok - i stracil zycie, gdyz jednym niedbalym machnieciem stwor urwal mu glowe. Lucznicy zasypali bestie gradem strzal, co nie zdalo sie na wiele i mniej dzielni zeglarze zaczeli skakac przez burty do wody. Dwaj najwyzsi dowodcy Krolewskiej floty byli martwi. Od tej pory kazdy z kapitanow musial podejmowac decyzje na wlasna reke lub odbierac polecenia od starszych stopniem, dopoki nie utworzy sie nowego dowodztwa, ale glowne sily floty najezdzcow poszly na dno lub jako dymiace wraki lezaly na plazach wzdluz Krondoru. Jakan zabijal i pozeral kazdego, kogo mogl dopasc, az odkryl, ze okret dryfuje na polnocny wschod. Nie cierpial wody - ten zywiol wysysal zen energie - choc na krotko mogl w niej wytrzymac. Opusciwszy okret, rzucil sie w powietrze, usilujac dotrzec do swoich gorejacych okretow. Ogien nie czynil mu zadnej szkody - choc demon gotow byl przyznac, ze w pozarze przepadlo mnostwo miesa i energii zyciowej. Poza tym od pewnego czasu slyszal wezwanie. Jakis pozbawiony slow glos mowil mu, ze nie moze zaczac pozerac armii, nad ktora zapanowal, ale musi ja wykorzystac do marszu na wschod, by tam znalezc i zdobyc przedmiot, ktory go przyzywal. Poprzez niezmierzone dale, z jakiegos ciemnego zrodla demonowi podano cel - Sethanon. James zobaczyl, ze idacy na czele gwardzista podnosi dlon. Wszyscy sie zatrzymali. Po drodze mijali inne grupki uciekinierow - choc jak na razie nikt z najezdzcow nie mial ochoty zagladac w glab miasta. Diuk wiedzial jednak, ze choc Szmaragdowi wzgardzili na razie przesladowaniem tych, co schronili sie pod ziemia, miasto znalazlo sie w ich rekach. Obliczywszy w myslach czas, zorientowal sie, ze maja nie wiecej niz dziesiec minut. Byli o kilkanascie krokow od polnocnej bramy - tak zwanej morskiej - najczesciej uzywanej przez przemytnikow i zlodziejow. Lysle wyslal naprzod jedna ze zlodziejek, ktora zwinnie wspiela sie na gore i zameldowala po chwili, ze droga jest wolna. James dal znak i rozpoczeto ewakuacje. -No, wylaz - zwrocil sie don Lysle. -Nie - sprzeciwil sie Diuk Krondoru. - Ja pojde na koncu. -Kapitan schodzi z pokladu ostatni? - spytal jego brat. -Mniej wiecej - odparl James z bolesnym usmiechem. -Zaczekam z toba - oznajmila Gamina. -Nie, lepiej nie. -Nie zamierzasz wcale wychodzic, prawda? - uslyszal pytanie zony. -Nie chce umierac, ale jestem odpowiedzialny za zniszczenie miasta i smierc tysiecy jego mieszkancow. Gamino, to jedyny dom, jaki kiedykolwiek mialem. Nie wiem, jak mam bez niego zyc. -Sadzisz, ze tego nie rozumiem? Slysze twoje mysli i czuje twoj bol. Nie powiesz mi niczego, czego bym nie umiala zrozumiec. Spojrzawszy w oczy malzonki, James usmiechnal sie ponownie - ale tym razem byl to usmiech pelen milosci i ufnosci. I nagle swiat wokol nich zatrzasl sie w posadach. Szesciu mezczyzn po drugiej stronie furty zostalo zbitych z nog, a trzej, ktorzy akurat przez nia przechodzili, wyfruneli na zewnatrz niczym korki z butelki musujacego wina. Jeden z nich uderzyl w odlegly o dwadziescia jardow mur i skrecil sobie kark, dwaj inni polamali sobie rece lub nogi. Wewnatrz tunelu powietrze w mgnieniu oka zamienilo sie w ogien. Na krotka chwile umysly Jamesa i Gaminy polaczyly sie w jednosc i przemknela przed nimi ich przeszlosc, od pierwszego spotkania w jeziorze pod Stardock, gdy zazywajacy kapieli James natknal sie w trzcinach na milosc swego zycia. Od utoniecia, uratowala go kobieta, ktora spojrzawszy wen, zobaczyla go takim, jakim byl - i pokochala wbrew temu, co robil przedtem i potem... choc niekiedy prosil ja, by robila dlan rzeczy, ktore sprawialy jej przykrosc i bol. Wszystko, co dzialo sie dookola nich, stracilo wszelkie znaczenie... pozostala tylko jednoczaca ich milosc, ktora dala im syna, bezpiecznego teraz w dalekim kraju, oraz dwu uwielbianych wnukow. Na krotko ponownie objawila im sie przeszlosc - podroz do wielkiego Kesh i powrot do Krondoru. Choc plomienie pochlanialy ich ciala, nie czuli bolu, bo oboje pograzyli sie w milosci, jaka zywili jedno do drugiego... -Gamina! - krzyknal nagle Pug. -Co sie stalo, magu? - spytal Hanam. -Moja corka wlasnie umarla - szepnal Arcymag z rozpacza w glosie. Stwor nie odwazyl sie dotknac towarzysza, by dodac mu otuchy. Odczuwal zbyt wielki glod i bat sie, ze dotyk ludzkiego ciala moze pchnac go w objecia szalenstwa. -Przykro mi - stwierdzil gluchym glosem. Pug nabral powietrza w pluca i po chwili wypuscil je ze swistem na zewnatrz. -Syn i corka... oboje nie zyja... - Przed dwoma dniami odczul smierc Williama, teraz zas niemal dobila go utrata Gaminy. - Wiedzialem, ze przezyje wszystkich najblizszych... ale wiedziec, a doswiadczyc samemu, to dwie rozne rzeczy. -Zawsze tak jest - odpowiedzial zamkniety w ciele demona Mistrz Wiedzy Saaurow. - Nasza rasa ma powiedzenie, powtarzane za kazdym razem, kiedy mlodzik staje sie mezczyzna i dostaje swoja pierwsza bron: "Umieraja i dziad, i ojciec, i syn..." Kazdy z Saaurow powtarza je, szykujac sie do boju, w ktory ojcowie ruszaja przed synami, bo nie ma okrutniejszej rzeczy, niz patrzec na smierc dziecka... -Macros nazwal dlugowiecznosc przeklenstwem... i teraz go rozumiem. Kiedy przed wielu laty umarla moja zona, czulem smutek... ale teraz... - Arcymag rozplakal sie nagle i przez chwile pozwalal lzom splywac po twarzy. Szybko jednak wzial sie w garsc. - Wiedzialem, ze William naraza sie na niebezpieczenstwo, bo wybral zolnierski los. Ale Gamina... - Znow zawiodl go glos i rozplakal sie ponownie. -Musimy sie pospieszyc, magu - odezwal sie demon po pewnym czasie. - Czuje, ze moja kontrola nad tym stworem slabnie... Pug kiwnal glowa, wstal i obaj opuscili pieczare. Miranda i Macros powinni juz byli dotrzec na miejsce. Arcymag rzucil zaklecie i nagle obaj stali sie niewidzialni. Zrozumial teraz zastrzezenia Macrosa, ze robienie dwu rzeczy zawsze stanowi problem. Trudno mu bylo polaczyc troske o dotarcie bezpiecznie do wyznaczonego celu z utrzymywaniem ich niewidzialnymi. Uniosl sie w powietrze i odkryl, ze po pokonaniu pierwszych klopotow ze startem latwiej bylo jednak dotrzec do Asharty, korzystajac z lewitacji, niz idac pieszo. -Szybownicy! - rozlegl sie tuz obok glos demona. Na poludnie od nich po niebie smigalo kilkanascie stworow i Pug pojal, ze gdyby nie okryl sie z Mistrzem Wiedzy Saaurow zakleciem niewidzialnosci, natychmiast obaj zostaliby zaatakowani. Jak przewidywal, wszystko co zywe, bylo na tym swiecie szybko pozerane. Niegdys bujne trawy marnialy i usychaly, a nieobecnosc zycia byla tak widoczna, ze nie sposob bylo nawet pomylic ja z zimowym snem, w ktory rosliny zapadaja, by ocknac sie na wiosne. Od czasu do czasu natykali sie na poskrecane, poczerniale i uschniete drzewa. Wody byly tak czyste i przejrzyste, ze Pug bez blizszych ogledzin mogl stwierdzic, ze nie rosna w nich nawet glony i porosty. W powietrzu nie slychac tez bylo brzeczenia owadow ni spiewu ptakow. Jedynym dzwiekiem, jaki towarzyszyl ich przelotowi, byc swist wiatru. -Tu jest najgorzej - odezwal sie Hanam, jakby czytajac w myslach Puga. - Tu bowiem te stwory po raz pierwszy wkroczyly do tego swiata. -Ale juz niedlugo wszedzie bedzie jak tu? -Juz niedlugo... -Rozumiem teraz, czemu tak im spieszno do nowego swiata. Ale dlaczego najpierw trafily tutaj, a nie do nas? Hanam wydal kilka krotkich szczekniec, ktore Arcymag nauczyl sie juz rozpoznawac jako smiech. -Rzucily sie na ten swiat tak lapczywie - wyjasnil Mistrz Wiedzy Saaurow - ze pozarly kaplanow z Asharty, jedynych w tym swiecie zdolnych do kontrolowania portalu. Z tego, co powiedziales mi o Pantathianach, wywnioskowalem, ze i w twoim swiecie demony nie maja sprzymierzencow chetnych do tego, by ich tam sprowadzic. -To, czego dotychczas dowiedzielismy sie o Jakanie - odezwal sie Pug, gdy zblizali sie do Asharty - nie kaze nam sie na razie obawiac, ze spieszno mu do sprowadzenia tam swoich braci. -Pugu z Midkemii, pozwol, ze cie ostrzege. Pozeranie dusz prowadzi nieuchronnie do wiedzy. Ten samozwanczy Czarci Krol moze dowiedziec sie o Korytarzu Swiatow i o tym, ze niektorzy z twoich ziomkow moga tworzyc kontrolowane przejscia pomiedzy swiatami. Jezeli tak sie stanie, wystarczy, ze pochlonie dostatecznie wiele waszych dusz, by poczuc sie pewniej - i zacznie podbijac inne swiaty. -Tez doszedlem do takich wnioskow - stwierdzil Pug. -Wiesz wiec, ze nawet jezeli zwyciezysz tutaj, bedziesz musial wrocic i pokonac Jakana tam u was. -Jezeli ja tego nie zrobie - rzekl Arcymag - zajmie sie tym Tomas. Wkroczywszy do wypalonego miasta, zaczeli rozgladac sie za wielkim chramem, przez ktory wdarly sie tu demony. Wewnatrz znalezli kosci wielu Saaurow, kaplanow, ktorzy zostali porozrywani na strzepy przez napierajace demony. -Tu nic nie ma! - zachnal sie Pug. -Czego nie ma? -Portalu! Bramy wiodacej tu ze swiata demonow. Nie ma jej tu! Arcymag zdjal z obu zaklecie niewidzialnosci. -Gdzie sie podziala? -Moze byc tylko jedna odpowiedz - stwierdzil Hanam. -Jaka? -W jakis magiczny sposob demony przeniosly portal w poblize przejscia do waszego swiata. Co oznacza, ze szykuja droge dla Maarga! On musi juz byc prawie gotowy do przejscia! -A gdzie to jest? -Po drugiej stronie tego kontynentu. -Nie moge niesc nas przez powietrze na drugi koniec swiata i jednoczesnie trzymac wokol nas czar niewidzialnosci - stwierdzil Pug. - Nie potrafie nas przeniesc do miejsca, ktorego nigdy nie widzialem! -To musimy leciec i w razie potrzeby bic sie ze wszystkim, co stanie nam na drodze - odpowiedzial Mistrz Wiedzy obleczony w cialo demona, po czym rzucil sie w powietrze z bojowym okrzykiem... a Pug ruszyl jego sladem. Rozdzial 19 KATASTROFA Roo skrzywil sie okropnie.Ramie bolalo ponad miare, ale Luis zapewnil go, ze rana goi sie dobrze. -Na razie powinno wystarczyc - rzekl Luis po zmianie bandaza. - Drugi raz oczyscimy to jutro, kiedy dotrzemy do Wilhelmsburga. -Lozko! - rzekl Roo. Usmiechnal sie do Karli, Helen i dzieci. Przez kilka pierwszych dni dzieciaki traktowaly podroz jak przygode, ale tego dnia rankiem Abigail zapytala, kiedy wroca do domu. Karli usilowala jej wyjasnic, ze to bedzie dluga wycieczka, ale dla trzyletniego dziecka okres dluzszy niz piec minut byl calkowita abstrakcja. W obozowisku panowal spokoj, choc wynajeci przez Roo najemnicy z kazdym dniem zachowywali sie coraz bardziej nerwowo. Roo i Luis spedzili dostatecznie wiele czasu wsrod zolnierzy, by zorientowac sie, ze ci ludzie najchetniej siedzieliby spokojnie, trzesli sie ze strachu przed bandytami i bardzo niechetnie siegneliby po miecz czy luk. Krondor padl. Zrozumieli to, ujrzawszy dwa dni temu niewiarygodnie duza chmure czarnego dymu na horyzoncie. Ten sam wniosek mogli wyciagnac, widzac wzmozony ruch na trakcie. Roo zwrocil tez uwage na fakt, ze straznicy coraz czesciej szepcza cos niespokojnie jeden do drugiego i doszedl do wniosku, ze gotowi sa do panicznej ucieczki przy pierwszych oznakach niebezpieczenstwa. Spostrzezeniami tymi skrycie podzielil sie z Luisem i ten potwierdzil jego podejrzenia. Rodezyjczyk spedzal teraz sporo czasu posrod najemnikow i swa postawa dawal jasno do zrozumienia, ze ostro rozprawi sie z kazdym, kto nie zapracuje na swoj zold. Roo wiedzial, ze jesli uda im sie dotrzec do Wilhelmsburga, szanse utrzymania grupy w calosci znacznie wzrosna. Odpoczna w jednej z jego oberzy, a potem rusza do Ravensburga. Kupiec obiecal im, ze otrzymaja tam czesc wynagrodzenia, wiedzac, ze odrobina zlota pomoze utrzymac ich w ryzach. Jezeli w Ravensburgu wciaz przebywali czlonkowie rodziny Erika i Mila, Roo zamierzal zabrac ich do Darkmoor. Wiedzial, ze w koncu trafi tam i Erik. Przypomnial sobie, dokad w ostatnim roku szly zapasy broni i zywnosci, dokad wedrowaly jego wozy z narzedziami i rynsztunkiem i to, co mu kiedys powiedzial Erik. Lancuch Koszmaru. Wiedzial, ze ludzie z Korpusu Inzynieryjnego odnowili stare szlaki i polozyli w gorach nowe - po drugiej stronie lancucha gor, na dlugosci setek mil, wzdluz potowy masywu gor Calastius. Lancuch ten przypominal odwrocona i nieco splaszczona litere Y, o jednej podporze krotszej, a drugiej dluzszej. Dluzsza ciagnela sie na wschod od Krondoru go Klow Swiata - wielkich gor przecinajacych polnocne rubieze Krolestwa. Krotsza, wschodnia odnoga siegala od Darkmoor na polnoc ku Tannerus, gdzie laczyla sie z druga. Roo domyslil sie, ze jezeli ostatecznym celem najezdzcow ma byc Sethanon, przekroczenie gor na polnoc od Tannerus odwiedzie ich za daleko. Beda musieli sprobowac przedostac sie przez Lancuch Koszmaru gdzies na poludnie od tamtego miejsca, pomyslal wiec teraz, ze skoro wzdluz tej granitowej sciany beda gdzies czyhaly glowne sily Krolestwa, maja szanse na wygrana. Jezeli nieprzyjaciela da sie zatrzymac po tej stronie grzbietu az do pierwszych sniegow, zwyciezy Krolestwo. Na razie jednak minely dopiero trzy tygodnie od letniego przesilenia i w cieplym, wieczornym powietrzu mysl o zimowych zawiejach wydala mu sie dziwnie nie na miejscu. Wychowany w Ravensburgu Roo wiedzial, ze zima moze przyjsc wczesnie i niespodzianie, ale sniegi moga tez sie i spoznic i tylko bogom bylo wiadome, jak bedzie w tym roku. Tak czy owak w najlepszym wypadku mogli spodziewac sie mrozow dopiero za szesc tygodni - bardziej prawdopodobne bylo dziesiec lub tuzin. Mozna sie tez bylo spodziewac obfitych deszczow - co zdarzalo sie czesciej - ale do sniegu zostaly jeszcze miesiace. Podszedlszy do ognisk, porozmawial z Karli i Helen, a potem sprobowal pozartowac z dziecmi. Te wciaz stanowily dlan tajemnice, choc w ich obecnosci nie czul sie juz nieswojo jak kiedys. Stwierdzil nawet, ze sklonnosc malego Helmuta do wkladania wszystkiego w buzie jest zabawna, choc jego zone wyprowadzalo to z rownowagi. Z dziecmi najwiecej czasu spedzal Jason, ktory potrafil je jakos zabawic - za co Roo byl mu nieskonczenie wdzieczny. Dzieci Helen byly starsze i mogl z nimi porozmawiac - choc wciaz nie umial pojac, dlaczego jedne tematy je interesuja, a drugie nudza. Helen zas byla w tym morzu chaosu opoka spokoju. Jej przyjazny usmiech i lagodny glos uspokajal kazdego, kto znalazl sie w poblizu. Rozmawiajac z dziecmi, Roo w pewnym momencie zdal sobie sprawe z tego, ze bezwstydnie sie na nia gapi - i szybko spojrzal gdzie indziej. Pochwyciwszy spojrzenie Karli, usmiechnal sie do zony, ktora rowniez odpowiedziala mu usmiechem - na jej ukradkowy sposob - on zas mrugnal do niej i bezglosnie szepnal: -Wszystko w porzadku. Usiadl wygodniej, rozkladajac ciezar ciala tak, by jak najmniej urazac ranne ramie - i znow jego wzrok powedrowal ku Helen. Ziewnal udatnie i zamknal oczy - ale jej wizerunek zostal mu pod powiekami. Nie byla ladna - choc daleko jej bylo do tego, by przypisac jej okreslenie "grubokoscista", jakim obdarzyla ja tamta suka, Sylvia. Miala twarz, ktora mozna byloby nazwac urodziwa. Najbardziej pociagaly w niej oczy - duze, ciemne... i przyjazny usmiech. A jej cialo bylo smukle i silne. Roo zaczal sie tez zastanawiac, czy w slowach Luisa - ktory stwierdzil niedawno, ze ta kobieta, cudowna, troskliwa matka, mogla pokochac takiego rynsztokowego lotrzyka jak on - bylo choc odrobine racji. I ulozyl sie wygodniej z westchnieniem, pozwalajac, by uspily go gwary obozowiska i lagodny glos Helen. Nagle sie ocknal - glosny krzyk, jaki rozlegl sie niedaleko, rozpetal w obozowisku chaos. Wokol niego biegali jacys ludzie i Roo przez chwile mrugal, usilujac polapac sie w sytuacji. Przede wszystkim zobaczyl, ze dzieci juz leza pod kocykami - z czego wysnul wniosek, ze jednak troche sie zdrzemnal. Po chwili zorientowal sie, gdzie jest i natychmiast gore nad wszystkim wzielo jego wojenne doswiadczenie. Spokojnie, aby nie wzbudzac niepokoju wsrod dzieciakow, wydal rozkaz: - Karli, Helen! Wstawac! -Co sie stalo? - spytala obudzona nagle Helen. -Ladujcie dzieciaki na tamten woz - wskazal najblizszy pojazd. - Kareta na nic zda sie w lasach, jezeli trzeba bedzie pospiesznie uciekac! -Nadciagaja tu jacys jezdzcy - ostrzegl Luis, ktory wlasnie nadbiegl z mroku. - Mocno im sie spieszy. - Stary wojak trzymal w dloni noz. Choc jego prawa reka byla niesprawna i nie uzywal miecza, wciaz jeszcze byl niemal w kazdych warunkach smiertelnie niebezpiecznym przeciwnikiem. Obaj z Roo szybko zgasili ledwo tlace sie juz ogniska. Liczyli na to, ze jezdzcy nie dostrzega z daleka niklych plomykow. Gdyby nadciagneli kilka godzin wczesniej, odkryliby oboz bez trudu. Niektorzy z najemnikow rzucili sie do swoich koni, Roo jednak wrzasnal: - Zaprzegac wozy! - Do switu zostalo jeszcze okolo dwu godzin, konie jednak zdazyly juz wypoczac. Przy odrobinie szczescia mogli sie wymknac, zanim zblizajacy sie rabusie zdolaliby ich dostrzec, i dotrzec do Wilhelmsburga nawet przed czasem. Woznice zaczeli zaprzegac konie i Roo sprobowal pomagac - na tyle, na ile pozwalalo mu jego ranne ramie. Jason nie znal sie na broni ani na zaprzeganiu, nosil jednak co mu kazano, a Luis panowal nad wszystkim. Roo jednak najbardziej martwili najemnicy. Teraz oto musial wymoc na nich, by stawili czolo twardym, bezwzglednym ludziom, ktorzy zywot strawili na lupiezach i wojnie. W koncu wozy ruszyly jeden za drugim i Roo natychmiast wskoczyl na siodlo. Wyciagajac miecz, poczul sztywnosc i bol w ramieniu - ale wiedzial, ze jego ostrze bylo jednym z niewielu, na ktore mogl naprawde liczyc. Przenioslszy sie na tyly niewielkiej karawany, wypatrujac zblizajacych sie jezdzcow, zerkal co chwila niespokojnie ku zachodowi. Kiedy wozy z loskotem ruszyly ku traktowi, dostrzegl niewyrazne figurki konnych. Mogl sie jedynie modlic o to, by tamci zachowali ostroznosc - w tych okolicach zamiast na bezbronnych cywilow mogli sie natknac na jakis oddzial krolewskich, ktorzy mogliby ich pobic. Przez kilkanascie dlugich, wypelnionych pelnym przestrachu oczekiwaniem, minut wozy mozolily sie po trawie, az w koncu wszystkie znalazly sie na ubitym trakcie. Gdy tylko okute kola zazgrzytaly po zwirze, Roo poczul ulge. Im dalej dotarli, im blizej byl Wilhelmsburg, tym wieksze mieli szanse na bezpieczna przeprawe. Pol godziny pozniej uslyszal okrzyk dobiegajacy z przodu, a zaraz potem rozdarl sie ktos inny. Wrzaski z poludnia powiedzialy Roo, ze jezdzcy, ktorych widzial wczesniej, przecieli szlak i jechali rownolegle, dopoki sie nie upewnili, ze karawana nie jest czescia jakiejs wojskowej kolumny transportowej - a potem wyprzedzili wozy, by urzadzic zasadzke. -Na polnoc! - zawolal Roo, wyciagajac miecz. Ignorujac bol w ramieniu, spial konia i skoczyl naprzod, by powstrzymac pierwszych nieprzyjaciol. Zaraz potem wpadl na jakiegos obszarpanca, ktory scinal sie z najemnikiem mniej wiecej na wysokosci szostego wozu od czola. Najemnik radzil sobie calkiem niezle, ale do walczacych szybko zblizali sie inni jezdzcy. Roo nie mial zamiaru bawic sie w subtelnosci. Raz jeszcze spial konia, zmuszajac zwierze, by wbrew swej woli wpadlo piersia na wierzchowca przeciwnika. Szmaragdowy wyfrunal z siodla, gdy jego kon niespodzianie stanal deba. -Dobij! - wrzasnal Roo do najemnika. Ravensburczyk pchnal konia ku nadciagajacym przeciwnikom, oddalonym juz oden zaledwie na dlugosc wozu. U jego boku niespodzianie pojawil sie Luis, z nozem w lewej dloni. Rodezyjczyk obwiazal wodze wokol nadgarstka prawej reki. Roo nie zdazyl wydac polecenia, by przyjaciel cofnal sie i oslanial woz z dziecmi - nagle sie bowiem okazalo, ze cala uwage musi poswiecic walce. Zabiwszy jednego i odparlszy atak drugiego, zawrocil konia - i znalazl Luisa, ktory trzymajac w zebach zakrwawiony sztylet, zaciskal palcami lewej dloni rane na prawym ramieniu. -Ty wariacie - odezwal sie Roo. - Nastepnym razem zostan przy dzieciach i kobietach. Jak juz musisz podrzynac gardla, mozesz to robic, nie ruszajac sie z kozla... -Chyba bede musial tak zrobic - rzekl Luis z usmiechem. - Nigdy nie bylem dobrym jezdzcem. - Wskazal rane. - Lepiej bym sobie radzil pieszo. Roo byl zdziwiony jego spokojem. -Idz do Karli, niech opatrzy ci rane. A ja zobacze, jakich szkod narobili. Podjechawszy na czolo kolumny, odkryl, ze dwu straznikow zabito, a dwaj inni uciekli ukradkiem w mrok przedswitu. Zostalo szesciu - co razem z nim, rannym Luisem i Jasonem nie bardzo wystarczylo na obrone dwu wozow, a coz dopiero mowic o szesciu. Roo nie wahal sie ani chwili. -Wy - zwrocil sie do reszty najemnikow - wracajcie do ostatniego wozu. - Gdy tamci ruszyli na tyl kolumny, Roo zwrocil sie do pozostalych woznicow. - Ruszajcie prosto do Wilhelmsburga. Tam poszukajcie oberzy Pod Poranna Mgielka. Ci, co dotra tam w jednym kawalku, zostana hojnie nagrodzeni! Zaden z woznicow sie nie zawahal. Wszyscy glosnymi okrzykami zaczeli zachecac konie do szybszej jazdy. Roo podjechal ku najemnikom. -Bedziemy bronic ostatniego wozu. Osobiscie wypatrosze kazdego, kto zechce uciec. -Uwazasz, ze tamci wroca? - spytal Luis. -Bez watpienia. Choc pewnie lekko sie zdziwili, kiedy zaczelismy sie odcinac. -Ilu ich moze byc? - spytal Jason, ktory przez caly czas usilowal nie okazywac strachu. Byly kelner i pozniejsza wschodzaca gwiazda krondorskiej rachunkowosci nigdy przedtem nie zetknal sie z gwaltem i przemoca przekraczajacymi zwykle uliczne bojki. Dokladal wszelkich staran, by nie przekazac dzieciom ogarniajacej go paniki. -Zbyt wielu, bysmy sobie z nimi poradzili - odpowiedzial Roo. Zeskoczyl z siodla i uwiazal lejce do tylnej klapy wozu. Potem przeszedl na przod i wdrapal sie na kozlisko, wyjmujac lejce z dloni roztrzesionego woznicy. - Jazda! Skierowawszy woz ku polnocy, odwrocil sie ku eskorcie. - Za mna! Szesciu straznikow, Luis, Jason i woz z rodzina Averych i Jacobych skrecili z traktu. Roo wiedzial, ze bardzo ryzykuje, starajac sie odjechac jak najdalej od drogi, ale mial nadzieje, ze lupiezcy przeocza maly woz kierujacy sie na malo uzywana droge na wschod, a zaatakuja kilka innych pokonujacych szeroki trakt. -Tamci nigdy nie dotra do Wilhelmsburga - odezwal sie Luis, jakby czytajac w jego myslach. -Pewnie nie, ale gdyby mimo wszystko ktoremus sie udalo, dotrzymam slowa i nasypie mu w kieszen zlota. Luis cofnal sie na poslanie. Na wozie bylo ciasno - on, Jason, dzieci i dwie kobiety - ale przynajmniej na razie byli bezpieczni. Szczescie nie trwalo zbyt dlugo. Roo znalazl waska lesna sciezke, ktora wiodla przez dosc rzadki las, potem jednak trafili nia do wawozu, ktory byl zbyt ciasny, by obracac w nim wozem. Musieli cie cofnac do innej drogi na polnoc, a potem znow sprobowali kolejnej sciezki ku wschodowi. Okolo poludnia uslyszeli zblizajacych sie jezdzcow, przed ktorymi skrylo ich niewielkie wzniesienie - i przez kilka pelnych napiecia minut Roo, Luis i najemnicy stali w milczeniu z dobyta brona, a Helen, Jason i Karli uspokajali dzieci. Kiedy przejechal ostatni jezdziec - niewidoczny, choc oddalony najwyzej o dwadziescia krokow - Roo skinieniem dloni skierowal grupke ku wschodowi, gdzie mieli podjac probe znalezienia jeszcze jednego przejscia. Do zachodu slonca kompletnie sie zgubili. Rozbili oboz, nie rozpalajac ognisk i pospiesznie sie naradzili. -Mosci Avery - odezwal sie jeden z najemnikow - na panskim miejscu zostawilbym woz i ruszyl prosto na wschod. -Dobrze znasz te okolice? - spytal Roo. -Nie za bardzo, ale sam pan powiedzial, ze nasi sa na wschodzie... a kazda droga na wschod jest pewnie pelna nieprzyjaciol, wiec jezeli bedziemy sie trzymac lasow, moze uda nam sie przemknac. -Pomiedzy lasami, w ktorych utknelismy, a prowincja Darkmoor - zaczal wyjasnienia Roo - jest mniej wiecej tuzin malych wiosek. Mozemy trafic na ktoras z nich. Jezeli nie bedziemy mieli miejscowego przewodnika, latwo sie moze okazac, ze to, co - na przyklad - wzielismy za niewysokie zbocze, okaze sie nieco dalej gora zbyt stroma, by sie na nia wspinac. - Rozejrzal sie po coraz szybciej tonacym w mroku lesie. - W lesie latwo jest zbladzic, jezeli nie zna sie drogi. Ci, co nie wiedza, dokad isc, moga sie niespodzianie wpakowac w sam srodek wrogiego obozowiska. Wsrod uciekinierow panowal posepny nastroj. Dzieci siedzialy w milczeniu i gapily sie na doroslych okraglymi oczami. Karli i Helen staraly sie jakos dodac im ducha, ale czynily to z powaga, wiec dzieci nie odzyskaly dawnego wigoru. -Ale wiesz co - odezwal sie Roo po chwili - chyba masz racje. Rozladujcie woz i wezcie tylko koce oraz zywnosc. Reszte zostawimy... i rano ruszamy w droge. Najemnicy spojrzeli jeden na drugiego, ale zaden z nich sie nie odezwal. Wszyscy zabrali sie do roboty. Roo siedzial w milczeniu i patrzyl na dzieci. Helen trzymala jego synka na kolanach, podspiewujac mu cichutko. Karli tulila do siebie Abigail. Willem opieral sie o ramie matki, usilujac zwalczac sen, a Nataly juz spala, lezac na kocyku pomiedzy Helen i Karli. Jason zajal sie przepakowywaniem zywnosci w przenosne pakunki, a Luis opowiadal najemnikom o nagrodzie, jaka czeka ich w Wilhelmsburgu. Kiedy dzieci zasnely, Karli podeszla do Roo. - Jak ramie? - spytala. Kupiec zdal sobie sprawe z faktu, ze nie myslal o ranie od starcia z maruderami. Rozprostowal i zgial ramie. -Troche dretwe, ale wszystko bedzie dobrze. -Boje sie - szepnela zona, przytulajac sie do niego. -Wiem - odpowiedzial, obejmujac ja mocno. - Ale przy odrobinie szczescia wszystko bedzie dobrze. Nie powiedziala juz nic wiecej. Przytulila sie i czerpala otuche z bliskosci meza. Siedzieli przez cala noc, milczac i drzemiac, niezdolni zasnac glebokim snem, bo wciaz budzily ich nocne odglosy puszczy. Kilka godzin przed switem, kiedy tylko niebo na wschodzie lekko pojasnialo, Roo poprosil kobiety: - Obudzcie dzieci. -Musimy ruszyc przed switem - zwrocil sie Roo do Luisa, kiedy kobiety wykonaly polecenie. -Ktoredy pojedziemy? -Na wschod i polnoc. Jesli trafimy na przeszkode na jednym z tych kierunkow, ruszymy w druga strone. Ale na poludnie lub zachod zawrocimy tylko wtedy, kiedy inaczej sie nie da. W koncu wejdziemy na ten trakt, o ktorym wam mowilem, albo natkniemy sie na jedna z farm pod Wilhelmsburgiem. -Najemnikom nie mozna ufac - mruknal Luis. -Wiem, ale jezeli zdolamy ich przekonac, ze zostajac razem, w jednej grupie, mamy wieksze szanse, niz przedzierajac sie oddzielnie, to wtedy... Uslyszeli nagly tetent konskich kopyt, a kiedy sie odwrocili, zobaczyli, ze szesciu konnych najemnikow znika w mroku. - Niech ich kaci! -Nie mamy czasu na sniadanie - zwrocil sie Roo do Helen i Karli. - Bierzcie, co sie da, i ruszajmy w droge. Jezeli sa w poblizu jacys maruderzy, uslysza tetent kopyt i przyjda tu sprawdzic, co to za halasy... Dzieci zaczely marudzic, ale matki szybko je uciszyly i podaly im kawalki chleba do zucia w marszu. Roo rozejrzal sie po otoczeniu jeszcze wczoraj wieczorem i zauwazyl maly strumyk, ktory plynal ku polnocnemu wschodowi. Doszedlszy do wniosku, ze podazajac z jego biegiem, trafi na wzgorza, postanowil wiec na razie trzymac sie tego drogowskazu. Wiedzial, ze beda poruszac sie bardzo powoli. Dzieci nie mogly isc szybko i latwo sie meczyly - ale przez najblizsza godzine zdolaja utrzymac tempo. A potem beda musieli odpoczac. Nikt ich nie scigal. Po pietnastominutowym odpoczynku Jason podniosl Helmuta, uwalniajac Karli od brzemienia najmlodszego z czworki dzieci. Poszli dalej, ale wedrowka okazala sie bardzo uciazliwa. Musieli omijac male wodospady i nagromadzenia smieci. Przed poludniem uslyszeli wsrod drzew odglosy odleglej walki. Niestety, echa uniemozliwily im lokalizacje kierunku. Ruszyli wiec dalej... -Dalismy sobie rade - stwierdzil Erik. -Biorac pod uwage, ze udalo nam sie doprowadzic do calkowitego zniszczenia Krondoru, to wyszlo nawet nie najgorzej - stwierdzil Greylock. Przejrzawszy sterte lezacych przed nim meldunkow z poludnia i polnocy, dodal: - Dostalem jedna niemila wiesc. -Jaka? -Sily Wielkiego Kesh zajely cala Doline Marzen. -Myslalem, ze Ksiaze Erland zawarl z nimi jakis traktat... -zdziwil sie Erik. -Coz... widac Keshanie uznali, ze warunki sie zmienily. Mlodzieniec wzruszyl ramionami. Jadl obiad z Greylockiem. Kompanie Owena mialy opuscic pozycje, ktore zajmowali zolnierze Ravensburczyka. Ludzie Erika cieszyli sie, ze nie musza kopac rowow i moga nieco odpoczac. -Wedlug mnie - mruknal Greylock - musisz trzymac sie piec, zamiast czterech dni. -Sprobuje wytrzymac szesc. -A wiesci z polnocy sa dobre - kiwnal glowa Greylock. - Kapitan Subai i Tropiciele przedostali sie przez gory bez wiekszych klopotow. Erik parsknal smiechem. - Poczekaj na to, co powiedza, kiedy podejda do nich znaczniejsze sily nieprzyjaciela. -No... czesc planu polega wlasnie na tym, by znaczniejszych sil nieprzyjaciela tam nie dopuscic. - Owen westchnal. - Donosza mi jednak, ze najciezsze walki tocza sie wlasnie na polnocy. Jest tam kompania gorali Hadati i troche naszych chlopakow. Okopali sie nieopodal waskiej przeleczy na poludniowy wschod od Questor View. - Erik przypomnial sobie ogladane wczesniej mapy i kiwnal glowa, dajac znak, ze wie, gdzie to jest. Pozycja musiala byc utrzymana za wszelka cene - przepuszczenie tamtedy wojsk Szmaragdowej Krolowej oznaczaloby otworzenie im prostego i wygodnego szlaku na wschodnie stoki gor i ominiecie Darkmoor - a potem mogli juz ruszyc prosto na Sethanon. - Ale nieprzyjaciel nie ma tam przewagi dostatecznej, by ich ruszyc z miejsca. -Jestem za bardzo zmeczony, by o tym wszystkim myslec - odpowiedzial. - Jak tylko sie okopiemy, klade sie spac - rzekl Erik. -Akurat - rozesmial sie Owen. - Znam cie na tyle dobrze, by wiedziec, ze wszystko pierwej sprawdzisz dwa razy. Polozysz sie spac dopiero o swicie. Mlodzieniec wzruszyl ramionami. - Ile czasu zyskalismy. -Dwa dni. Ale musimy jeszcze odzyskac ze trzy tygodnie. -Nie wiem, czy damy rade. -Jezeli nie, bedziemy walczyc w Darkmoor i wzdluz calego grzbietu... -A co z Armia Wschodu? - spytal Erik. -Czaja sie po drugiej stronie gor. -Wolalbym miec je tutaj - Erik wskazal miejsce, gdzie jego ludzie szykowali oporzadzenie i sprawdzali bron. Owen polozyl dlon na ramieniu mlodego kapitana. - Rozumiem. Ciezko jest patrzec, jak twoi ludzie walcza bez wytchnienia i powoli sie wykruszaja. Ale inaczej sie nie da. -Wyjasnili mi to juz Ksiaze Patrick i Konetabl William. Ale nikt nie mowil, ze musi mi sie to podobac. -To zrozumiale. - Odwracajac sie do dowodzacego sierzanta, powiedzial: - Curtis! -Na rozkaz, generale! -Niech ludzie przyszykuja sie do wymarszu! -Taaaest, sir! - Sierzant zrobil modelowy w tyl zwrot i pobiegl ku ludziom, wykrzykujac rozkazy. -Generale... - usmiechnal sie Erik. - Podejrzewam, ze Manfred zaluje tego, iz zwolnil cie z funkcji swego Mistrza Miecza. -Zapytaj go, kiedy dotrzesz do Ravensburga - z tymi slowy Owen wskoczyl na konia. - A zreszta... on naprawde niewiele mial w tej sprawie do powiedzenia. To Mathilda mnie odprawila. -Przypuszczam, ze bede musial kiedys rozprawic sie z jej synem - odezwal sie Erik na wspomnienie o wdowie po ojcu. -Tylko wtedy, kiedy przezyjesz - powiedzial Owen, potem zawrocil konia i odjechal kilka krokow. - Wiec nie daj sie zabic - rzucil mu jeszcze raz przez ramie. -Powodzenia Owen. Zostawiwszy ognisko, ruszyl sprawdzic pozycje swoich ludzi. Okazalo sie, ze Owen mial racje. Spac poszedl dopiero przed switem. Roo, Jason i Luis stali na strazy z dobytymi mieczami, podczas gdy kobiety pospiesznie wprowadzaly dzieci do jaskini. Od dwu dni wedrowali bez wiekszych klopotow, znajdujac jakies sciezki i drozyny, ktore wiodly ich do celu. Jedna noc spedzili w znalezionej szczesliwym trafem lesniczowce, opuszczonej, ale nietknietej, gdzie odwazyli sie nawet rozpalic niewielki ogien, choc Roo martwil sie mysla, ze moze ich zdradzic unoszacy sie z wiatrem zapach dymu. Rankiem opuscili chatke i teraz mieli nie dalej jak dzien drogi do traktu, o ktorym mowil Roo - a potem uslyszeli coraz glosniejszy tetent konskich kopyt. Kupiec nie wiedzial, czy tamci ich tropili, czy wrogow skierowal za nimi przypadek, ale tak czy owak, zblizali sie szybko. Z odglosu kopyt mozna bylo wnioskowac, ze grupa nie jest zbyt liczna - w najgorszym wypadku mieliby do czynienia z kilkoma jezdzcami, ale Roo i Luis byli ranni, a Jason nie umial wladac zadna bronia, wiec nawet dwu doswiadczonych lupiezcow moglo latwo sobie z nimi poradzic. Gdyby zas napastnicy mieli luki, to sprawa w ogole wygladalaby beznadziejnie. Najlepszym wyjsciem dla kobiet i dzieci bylo ukrycie sie gdzies tak, by nie zostaly zauwazone. Roo i jego towarzysze postanowili stawiac opor dostatecznie dlugo, by Karli i Helen zdolaly umknac z dziecmi. Obejrzawszy sie przez ramie, Roo zdazyl jeszcze zobaczyc, jak Helen zagania dzieci do jaskini. Chyba sie don usmiechnela, choc z tej odleglosci nie mogl byc pewien tego, co zobaczyl. Wkrotce na odleglym koncu lesnej sciezki, ktorym wedrowala mala grupka Roo, pojawilo sie czterech jezdzcow. -Jason - ostrzegl Roo towarzysza - jak przyjdzie do walki, nie probuj odgrywac bohatera. W najlepszym wypadku mozesz okaleczyc ktoregos konia... i nie daj sie zabic. O reszte zatroszczymy sieja z Luisem. Zobaczywszy trzech ludzi na sciezce, jezdzcy zwolnili i ruszyli stepa. -Dopoki jada kolejno, beda rozmawiali - ostrzegl Luis. - Zaatakuja, jak rozstawia sie w polksiezyc. Czterej jezdzcy zblizali sie, jadac jeden za drugim. Kiedy znalezli sie w odleglosci kilku krokow, przywodca podniosl dlon i spojrzal uwaznie na stojacych naprzeciwko. -Coscie za jedni? - spytal po chwili. Slyszac mowe z Novindusa, Roo zdal sobie sprawe, ze najezdzcy inaczej akcentuja wyrazy niz tam, gdzie zdarzalo mu sie bywac. I postanowil sprobowac szczescia. -Jestem Amra. Uslyszawszy wlasna mowe, napastnicy lekko odetchneli. - A ty? - przywodca wskazal Luisa. -Haji, z Maharty - odparl Rodezyjczyk bez wahania. -A ty? - to bylo do Jasona. Zanim ksiegowy zdazyl otworzyc usta, odpowiedzial zan Roo: - To niemowa. Ma na imie Jason. Jason nie rozumial dziwacznego dialektu, ale uslyszawszy swoje imie, kiwnal glowa. -Z jakiej kompanii? - spytal wodz, kiedy drugi z jezdzcow podcial konia i ustawil sie obok niego. Obaj trzymali bron, jakby nie spodobaly im sie uslyszane odpowiedzi. Roo goraczkowo rozmyslal nad odpowiedzia. Wiedzial, ze wsrod Szmaragdowych wszystko mocno sie zmienilo od czasow, kiedy sluzyl u nich pod komenda Orla. Znal nazwy kilku kompanii, nie wiedzial jednak, czy wciaz jeszcze istnieja albo gdzie stacjonuja. Wiedzial jednak i to, ze brak szybkiej odpowiedzi moze byc rownie zabojczy jak zla odpowiedz. -Po bitwie pod Maharta wcielono nas do Czarnych Glowni Shingi - odpowiedzial niepewnym glosem. -Dezerterzy? - spytal drugi z jezdzcow. -Nie... ale wpadlismy na tych piekielnych kopijnikow i ci nas rozbili... Luis lekko opuscil sztylet, jakby rozwialy sie jego obawy. -Poszlismy w rozsypke i zwialismy. A na tej drodze zupelnie stracilismy orientacje. Od tygodnia blakamy sie w tych lasach. Znalezlismy troche zarcia, ale glod porzadnie dal sie nam juz we znaki. Chcemy wrocic do naszych. -Mozecie nam pomoc? - spytal Roo. - My naprawde nie jestesmy dezerterami. Dwaj jadacy z tylu podcieli konie i zajeli miejsca obok kompanow. - Nie jestescie? - spytal przywodca obcych. - To niedobrze. Bo my... i owszem, tak! I nagle zaatakowali. Roo i Luis zostali zmieceni z drogi. Roo padl na ziemie, przetoczyl sie na bok i poderwal do przysiadu w sama pore, by zobaczyc jak Jason, znieruchomialy ze zgrozy, stoi, oczekujac ataku drugiego jezdzca. Ten zamachnal sie na mistrza liczydel, ktory zdazyl sie jednak uchylic i oddal cios na odlew - dostal jednak kopytem w ramie i rekojesc wyfrunela mu z palcow. Przerazliwe rzenie konia oznajmilo wszystkim, ze cios rachmistrza trafil w cel - sam Jason runal jednak na ziemie niezdolny do dalszej walki. Trafiony przezen wierzchowiec - ktory zostal gleboko ciety w prawa przednia noge - zwalil sie z jekiem na ziemie, wyrzucajac jezdzca z siodla. Roo tymczasem wstal i przygotowal sie do odparcia kolejnego ataku. Luis cisnal swoim sztyletem, trafiajac napastnika w krtan - Novindyjczyk runal martwy, zanim dotknal palcami trawy. Wyrzucony z siodla lezal na ziemi, pojekujac glucho - i oto Roo wraz z Luisem mieli teraz do czynienia z przeciwnikiem rownym im liczba. Luis wyciagnal drugi sztylet zza cholewy i lekko sie zgarbil. Napastnicy wymienili szybko jakies uwagi - najwyrazniej doszli do wniosku, ze sztuka rzucania nozy czynila Rodezyjczyka grozniejszym z dwu wrogow. Wrzasneli i ruszyli do ataku. Poczatkowo wygladalo tak, jakby obaj atakowali obu wrogow, w ostatniej jednak chwili przeciwnik Roo skierowal konia w bok, by zajechac Luisa z tylu. Luis cisnal sztyletem w jadacego nan od przodu jezdzca, ten jednak skulil sie za konskim karkiem. Luis to jednak przewidzial i celowal w udo przeciwnika, trafiajac w nie bez trudu. Ugodzony zaryczal z bolu i poderwal konia w bok, wystawiajac Luisa na atak kompana. Rodezyjczyk zdolal jednak wyjac zza koszuli trzeci sztylet i cisnal nim w tej samej chwili, w ktorej ugodzony w udo wychylil sie zza konskiego karku. Napastnik dostal w krtan i runal w tyl, staczajac sie z siodla po konskim zadzie. Tymczasem Roo skoczyl z tylu na nieprzyjaciela, ktory go minal. Luis wlasnie sie odwracal i wyjmowal kolejny sztylet w cholewy, gdy kupiec zamachnal sie na wroga z tylu. Jezdziec zdazyl ciac i trafil Luisa w prawe ramie. Rodezyjczyk zrobil unik, ale cios spowodowal, ze ostrze gleboko ugrzezlo w ranie. Jednoczesnie glownia rapiera Roo liznela marudera w udo i rozciela je do kosci. Napastnik zawyl z bolu, sprobowal sie odwrocic w siodle... i straciwszy przytomnosc, runal na ziemie. Roo dobil go szybko i bezlitosnie, a potem podbiegl do Luisa. Towarzysz trzymal sie resztka sil. Otworzyl usta, by cos powiedziec, kiedy uslyszal przerazliwy wrzask. Odwrocil sie w sama pore, by zobaczyc, ze wyrzucony z siodla jezdziec stoi nad Jasonem. Rachmistrz lezal na ziemi, opierajac sie na lokciu. Twarz mial zalana krwia z rany na glowie, a maruder unosil wlasnie miecz do morderczego ciosu. -Nie! - wrzasnal Roo, zrywajac sie do biegu. Nogi mial jak z olowiu, kazdy krok byl ciezki i przychodzil mu z ogromnym trudem. Usilowal pobiec szybciej - ale cios dezertera spadl jak piorun i Jason jeknal z bolu. Przyjaciel Roo zdazyl sie jakos obrocic i uderzenie, ktore powinno bylo go uciszyc na zawsze, chybilo - choc nie calkiem. Jason znow jeknal z bolu. Roo uniosl wlasny miecz i zamachnal sie z calej sily. Nie trafil marudera w bok, jak zamierzal, ale jego ostrze gladko przeszlo przez nadgarstek przeciwnika i jego miecz uderzyl o ziemie. Dlon napastnika pozostala na rekojesci broni. Maruder spojrzal ze zdumieniem na buchajacy krwia kikut - i nawet nie zobaczyl kolejnego ciosu, ktory trafil go w kark. Martwy, bezglowy korpus rabnal glucho o ziemie. Roo uklakl obok Jasona, ktorego szeroko otwarte oczy pelne byly zgrozy i bolu. -Panie Avery... - odezwal sie Jason, chwytajac Roo za koszule. -Jestem przy tobie... - odparl Roo, podtrzymujac glowe przyjaciela. Oczy Jasona juz metnialy i Roo zobaczyl, ze byla to smiertelna rana. Rane na glowie zadala Jasonowi konska podkowa i z tej bylby sie moze wylizal, ale waski otwor w brzuchu rachmistrza rownomiernie buchal krwia. Roo, ktory widzial wiele podobnych ran, zrozumial, ze Jason ma przecieta wewnetrzna arterie i za chwile wykrwawi sie na smierc. -Przykro mi, panie Avery - szepnal Jason. -Dobrze sie spisales. -Przykro mi, ze pana zdradzalem... -Co masz na mysli? -To ja przekazywalem Sylvii informacje, ktorymi ona karmila swego ojca - rzekl Jason, ktoremu na wargach pojawila sie krwawa piana. -Nie rozumiem - mimo woli zdziwil sie Roo. - Kiedys ty ja zdazyl poznac? -Jak pierwszy raz zjawiles sie... zjawil sie pan u Barreta... pamietasz... mowilem ci, ze ona jest cudowna... Roo poczul, ze kreci mu sie w glowie. Najpierw walka, potem rana, a teraz to. -Jason, jakzescie to z Sylvia robili? -Przekazywalem jej wiesci przez sluzbe - westchnal Jason. - Ona mi odpisywala. Obiecywala, ze ktoregos dnia, jak sie wzbogace, przedstawi mnie ojcu. Roo siedzial jak ogluszony. Sylvia bezczelnie wykorzystywala jego samego, Duncana, a teraz okazywalo sie, ze i Jasona. Zrobila z nich wszystkich idiotow. -Panie Avery... sir... Roo... prosze o wybaczenie. Roo pomyslal o lezacym po drugiej stronie sciezki Luisie, rannym, a moze juz umierajacym, o kryjacych sie z dziecmi w pieczarze kobietach i powiodl wzrokiem po otaczajacym ich lesie. -Jason, to nie ma teraz znaczenia. To naprawde niewazne. -Wie pan... ona mnie raz pocalowala, panie Avery - wyznal Jason bardzo cichym glosem. - Kiedy nikt nie patrzyl... wychylila sie z karety i pocalowala mnie w policzek... - Oczy Jasona zmetnialy do reszty i mlody czlowiek skonal. Roo siedzial przez chwile w bezruchu, nie wiedzac, czy sie smiac, czy plakac. Chlopak skonal, sadzac, ze tamta mordercza suka byla istnym aniolem. Po powrocie z majatku Esterbrookow Roo nikomu - poza Luisem - nie powiedzial o smierci Sylvii. Trzeba jej przyznac - pomyslal z mimowolnym podziwem - ze wiedziala, jak sklonic mezczyzn, by tanczyli, jak im zagrala. Duncanowi musiala obiecac wladze i bogactwo, ale dla Jasona wymyslila jakas dziecinna bajeczke o ksiezniczce i biedaku polaczonych prawdziwa miloscia... pocalunek na stopniach karety i milosne lisciki... a co dla niego samego? Pozwalajac glowie Jasona opasc na ziemie, rozesmial sie gorzko. Wstal, ciagle myslac o tym samym. Roo Avery dal sie zlapac na nie istniejaca, idealna milosc. Przed poznaniem Sylvii uwazal, ze milosc jest mitem, w ktory wierzyli ludzie oden glupsi, albo klamstwem przydatnym do naklaniania dziewczat na oblapke i rozkladanie nog. Nigdy jednak nie czul ogromu tego klamstwa tak dotkliwie, jak w tej chwili. Sylvia zemscila sie nawet zza grobu. Doszedlszy do Luisa, wciaz rozmyslal o tym, jak to bylo mozliwe, ze trzej mezczyzni w tej samej kobiecie widzieli trzy rozne osoby i jak latwo nabierali sie na jej klamstwa. Nie mogl tez pojac, dlaczego pozada jej chocby i w tej chwili, jednoczesnie gleboko nia - i soba! - pogardzajac. Luis oddychal plytko, chrapliwie i byl blady, jakby jego twarz wyrzezbiono w wosku. Jeknal, gdy Roo go podnosil, ale podjal probe wysilku i wsunal mu reke pod ramie. Na poly niosac, na poly ciagnac, Roo zaczal go taszczyc do jaskini. Kiedy byl juz dosc blisko, z wylotu pieczary wyjrzala Helen i zobaczywszy co sie dzieje, pospieszyla im z pomoca. Znalazlszy sie w jaskini, Roo stwierdzil, ze pieczara byla rozlegla, choc niezbyt gleboka. Z zewnatrz docieralo tu dosyc swiatla i wszystko widzial dosc wyraznie. Kiedy weszli do srodka, Karli jeknela i spytala: - A Jason? Roo potrzasnal glowa. Helen zaczela opatrywac rany Luisa, a Karli zacisnela zeby, usilujac nie zdradzic sie przed dziecmi z rozpacza i zalem. -Kim byli tamci? - spytala w koncu. -Dezerterzy z armii Szmaragdowych. -Bedzie ich wiecej? - spytala Helen. -Z pewnoscia tak - odpowiedzial Roo, siadajac na dnie pieczary. Chcial choc na chwile odpoczac. - Nie wiem, czy dotra az tutaj, ale od tej chwili musimy wystrzegac sie pieszych czy konnych... chyba ze stwierdzimy ponad wszelka watpliwosc, ze to krolewscy. Westchnal i wstal. -Musze znalezc tamte konie i zobaczyc, czy nam sie nie przydadza. - Chcial tez pogrzebac Jasona i czterech wrogow, ale o tym wolal nie wspominac. Schodzac chwiejnym krokiem ze wzgorza w dol, zobaczyl, ze ranny kon oddalil sie tylko o kilka krokow, pozostale jednak odbiegly dalej i usilowaly pasc sie na niewielkich kepach trawy rosnacej wokol polanki. Nie znal sie na koniach jak Erik, ale nie trzeba bylo speca, aby orzec, ze bez pomocy uzdrowiciela kon sam z tego nie wyjdzie - rana obnazala kosc i zwierze wyraznie utykalo. Podszedlszy wolno do miejsca, gdzie pasly sie trzy wierzchowce, zaczal przemawiac do nich lagodnie i wabic je. Dwa z koni cofnely sie sploszone, trzeci jednak zostal na miejscu dostatecznie dlugo, by Roo zdolal chwycic za uzde. Sprawdziwszy juki, znalazl w nich dwie rzeczy warte zachodu - srebrny lichtarz i kilka monet. Uwiazal wodze pierwszego konia do galezi uschnietego drzewa i podszedl do drugiego. Ten tez mial w jukach kilka cennych przedmiotow, ale nic, co mogloby sie przydac teraz. Trzeci kon bardziej widac cenil sobie wolnosc niz poczucie sytosci, bo Roo musial go gonic ponad piecdziesiat krokow, a potem zaczal rzucac w niego kamieniami, by odegnac go dostatecznie daleko, by ktos, kto sie natknie na zblakane zwierze, nie trafil po sladach do kryjowki. Jeden ze sztyletow Luisa tkwil jeszcze w piersi trupa, wiec Roo wyciagnal go i polozyl kres udrece rannego konia, ktorego bolesne rzenie ploszylo dwa inne. Okazalo sie jednak, ze uwiazal je dosc mocno, by nie uciekly. Przekonawszy sie o tym, zaczal obszukiwac trupy. Choc sam pomysl wydal mu sie odrazajacy - jak wszystkim bylym zolnierzom - wiedzial, ze jezeli maruderzy mieli cokolwiek wartosciowego, trzymali to przy sobie. I rzeczywiscie - znalazl trzy sakiewki ze zlotem i jedna pelna klejnotow. Wszystko wetknal w juki jednego z dwu pozostalych koni i zabral sie do gromadzenia oreza. Okazalo sie, ze dysponuje piecioma sztyletami, jednym kordelasem i szescioma mieczami. Zanioslszy to wszystko do pieczary, ulozyl bron przy wyjsciu. -Co z Luisem? - spytal Helen. -Kiepsko - odezwala sie cicho. Spojrzala na Roo i lekko potrzasnela glowa. Roo widzial dostatecznie wiele ran, by sie zorientowac, ze Luis moze nie przezyc nadchodzacej nocy. Odwrocil sie i zszedl ze wzgorza. Po pozbyciu sie trupow postanowil, ze musi przeprowadzic konie gdzies dalej. Nic mial lopaty, nie mogl wiec wykopac chocby plytkiego grobu - chyba ze zdecydowalby sie poswiecic jeden z mieczow. Posrodku wyschnietego lozyska potoku znalazl niezbyt gleboka szczeline i stoczyl do niej trupy. Nie podobala mu sie mysl o pogrzebaniu Jasona wsrod czterech dezerterow, ale wazniejsze bylo bezpieczenstwo rodziny. Wziawszy najgorszy z mieczy, obruszyl na trupy ziemie i kamienie, a potem przykryl calosc odlamkami skal. Po godzinie pracy byl juz bardzo zmeczony - reszte wykonal na czworakach, przykrywajac trupy najlepiej, jak tylko mogl. Postaral sie wcisnac zabitych jak najglebiej, a potem dla niepoznaki pokryl wszystko galeziami i liscmi. Kladl wlasnie na zaimprowizowanym grobie ostatni kamien, kiedy ktos tracil go z tylu w ramie. Odwrocil sie, siegajac goraczkowo po miecz, kiedy spostrzegl, ze gapi sie wprost na pysk owego narowistego konia, ktory znudziwszy sie wolnoscia, wrocil zobaczyc, co tez porabiaja jego towarzysze. Znalazlszy ich uwiazanych do galezi, ciekawski wierzchowiec podszedl do Roo. Ravensburczyk szybko chwycil za wodze. Kon znow sie sploszyl i szarpnal w tyl, podnoszac go z ziemi. Roo pociagnal je ku sobie i zawolal: - Hoooo! - po czym lekko popuscil wodze, by nie sploszyc konia. Wierzchowiec, jak nalezalo sie spodziewac, przestal sie szarpac. Roo poprowadzil go ku pozostalym, uwiazal, a potem sprawdzil juki i tego zwierzecia, znajdujac w nich troche zlota i klejnotow. Rozejrzal sie dookola, szukajac lepszego miejsca do ukrycia koni, ale nie znalazl zadnego. Jezeli mieli z nich skorzystac, trzeba bylo zaryzykowac, ze zostana odkryci. Kiedy wchodzil na wzgorze, poczul ogarniajaca go fale zmeczenia. Pomyslal, ze po tym, jak zadal sobie mnostwo trudu z ukryciem cial, ironia losu byloby odkrycie ich kryjowki przez wrogow podazajacych za konmi. Spojrzawszy na martwego wierzchowca, pomyslal, ze i jego trzeba bedzie gdzies ukryc przed wyruszeniem w dalsza droge. Postanowil jednak, ze zaczeka z tym do nastepnego dnia. Ukrywanie jednego martwego konia nie mialo sensu, gdy nie opodal byly trzy zywe. Dotarlszy do pieczary, znalazl Karli karmiaca dzieci kawalkami chleba z serem. Wzial podany mu kes i usiadl w kacie. Nie umial sobie przypomniec, czy kiedykolwiek przedtem byl tak skonany. -Mysle, ze Luis oddycha troche lzej - oznajmila mu Helen. Roo spojrzal na rannego i nie zauwazyl zadnej roznicy. - Chyba masz racje - powiedzial. Zaczal zuc chleb, stwierdziwszy, ze jest on juz czerstwy. Tak czy owak bylo to jakies pozywienie, podobnie jak zolty ser. Nawet mu smakowalo. -Mamy jeszcze buklak wina - oznajmila Karli, podajac mu trunek. Podziekowal i pociagnal spory lyk. Polaczone ze smakiem zoltego sera wino bylo osobliwie pikantne, ale Roo pomyslal, ze moglby to nawet polubic. -Co dalej? - spytala Helen. -Mamy trzy konie. Jezeli uda nam sie wsadzic Luisa na jednego, a dzieciaki na dwa pozostale, jutro pokonamy spory kawal drogi. Helen spojrzala na Luisa z powatpiewaniem w oczach, ale nic nie powiedziala. Karli sprobowala sie usmiechnac... ale wyszedl jej z tego dosc zalosny grymas. Roo zjadl i sprobowal sie jakos oprzec o kamienie. Po krotkim odpoczynku wyszedl z pieczary i zlazlszy ze wzgorza do koni, wrocil z kocami uzywanymi przez dezerterow. Nie dbal o to, ze byly brudne - w tych lasach nocami bylo zimno, a wolal nie ryzykowac rozpalania ogniska. Po rozlozeniu kocow wszyscy sie jakos na nich umoscili. Roo usiadl i zaczal czujnie wpatrywac sie w mrok. Czas mijal, on jednak - mimo zmeczenia - czuwal nad reszta. W nocy podeszla don Helen i usiadla obok. -Luis chyba z tego wyjdzie - odezwala sie cicho, by nie budzic innych. -Nie widzialas jeszcze rannego po dwu lub trzech dniach na konskim grzbiecie - szepnal Roo. - Moze sie zdarzyc, ze umrze, jak go ruszymy z miejsca. -A nie mozemy tu zostac jeszcze jeden dzien? -Nie - odparl Roo. - A Luis jest pierwszym, ktory sprzeciwilby sie zostaniu na miejscu. Z kazdym dniem w okolicy bedzie sie krecic coraz wiecej zolnierzy, i wiecej bedzie tu dezerterow. Calkowicie naturalnym gestem Helen wsunela mu dlon pod ramie i polozyla glowe na piersi. Objela go... on zas poczul nacisk jej piersi na swoje ramie i zapach jej wlosow. -Dziekuje ci, Roo - szepnela po chwili. -Za co? - spytal. -Za to, ze jestes lagodnym i troskliwym czlowiekiem. Dla moich dzieci zrobiles wszystko, co zrobilby dla nich ojciec. Oszczedziles nas w sytuacji, w ktorej inny mezczyzna zrujnowalby nas i zostawil bez srodkow do zycia. Przez chwile milczeli oboje, a potem Roo poczul wilgoc na ramieniu - lzy Helen wsiakly mu w koszule. Poklepal ja po plecach, nie bardzo wiedzac, co powiedziec. Po chwili milczenia Helen uniosla glowke, ujela go pod brode i odwrocila jego twarz ku swojej. Pocalowala go lekko w usta, a potem powiedziala miekkim, cichym glosem: - Roo, jestes dobrym czlowiekiem. Dzieci bardzo cie kochaja. - A po chwili dodala: - I ja cie kocham. Roo milczal przez chwile, a potem po prostu stwierdzil: - Helen, jestes najlepsza ze znanych mi kobiet... i podziwiam cie calym sercem. - Opuscil glowe, by nie mogla niczego wyczytac w jego wzroku, choc nie sposob bylo orzec, czy moglaby cokolwiek dostrzec w tych ciemnosciach. - I sklamalbym, gdybym ci rzekl, ze nie myslalem o tobie, jak mezczyzna mysli o kobiecie... ale prawde rzeklszy, nie umiem uwierzyc w milosc. Helen milczala przez chwile, a potem bez slowa wstala i wrocila do dzieci. A Roo przez reszte nocy siedzial sam. Rozdzial 20 DECYZJE Miranda chodzila tam i z powrotem.-Przestaniesz czy nie? - nie wytrzymal Macros. Dziewczyna usiadla. Od kilku dni badali przestrzenna przetoke pomiedzy Shila i Midkemia i odkryli, ze ma dosc osobliwe wlasnosci. Macros spedzil sporo czasu na badaniu struktury zwiazanej z nia magii i doszedl do wniosku, ze przetoke zamknieto z tej strony. Podzielil sie swoimi podejrzeniami z corka, ale ta mu odpowiedziala, ze nie rozumie, o czym on mowi. -Jak dlugo zamierzasz sie na to gapic? - spytala teraz. -Dopoki sie nie dowiem, z czym mam do czynienia... Czarodziejka westchnela ciezko. -A co jeszcze musisz wiedziec? -Jest wiele rzeczy, ktore chcialbym wiedziec. Na przyklad: jak Pantathianom udalo sie stworzyc te przetoke tak, ze Pug jej nie odkryl. Chcialbym tez wiedziec, jak udalo im sie stworzyc przetoke rozniaca sie pod wzgledem pewnych cech od wszystkich, o jakich slyszalem. Jest podobna do tych, ktore powstaja przez przypadkowa kombinacje zbyt wielu rodzajow magii, ale zachowuje sie bardzo stabilnie, podobnie jak te, tworzone przez magow Tsuranni. Najbardziej zastanawia mnie jednak to, ze ma wlasnosci magii, z jakimi nigdy wczesniej sie nie zetknalem. Jest niemal... "organiczna", o ile moglbym uzyc takiego slowa. Prawie... zywa. -Zywa? -Wiekszosc przetok przypomina drzwi lub korytarze. Ta jest niczym rana. -Chyba nie mowisz tego powaznie? -No to sie przypatrz - rzekl Macros, machnawszy reka. Wokol przetoki ozyly mistyczne wyladowania... i przed nimi pojawilo sie lsniace, migotliwe blekitnobiale swiatlo utkane jakby z bardzo ciasno splecionych nici blekitnozielonej energii. -To jasniejsze swiatlo to energia rytmu przetoki. Zauwaz, jak lekko pulsuje... jakby oddychala? -Energia rytmu? -Kazdy przejaw magii zostawia znak, wzor dzialajacych sil, ktory moze ci wiele powiedziec o tym, co w istocie sie stalo. Przetoki sa pospolite i jednoczesnie niepowtarzalne. Sa niepowtarzalne w tym sensie, ze kazda dziala na swoj, tylko jej wlasciwy sposob, laczac dwa konkretne miejsca. Ale z drugiej strony maja wiele cech podobnych. Ta zas jest bardziej rozna niz podobna do innych. W rzeczy samej jest absolutnie wyjatkowa. - Potarl dlonia podbrodek. - Chcialbym moc zbadac przetoke do swiata demonow. Moze dzieki temu zyskalbym jakis slad, ktory zdradzilby mi tozsamosc tego, ktory stworzyl te tutaj. - Cofnal sie z westchnieniem. - Jestem pewien, ze to nie byl Pantathianin. Ktos inny dal im potrzebne narzedzia... -Kto? -Nie wiem. - Wskazal dlonia portal. - To otworzono z tamtej strony. Gdybys tak jak ja miala okazje dostatecznie czesto studiowac te rozpadliny w czasie i przestrzeni, moglabys latwo okreslic roznice pomiedzy wejsciem i wyjsciem, albo umialabys odgadnac, ze jest to brama dwustronna. - Potrzasnal glowa, jakby sie zastanawiajac. -A teraz ta inna energia... - wskazal na tkanine. - Ta jest jeszcze dziwniejsza. -To znaczy? -Jest tam, oczywiscie, bariera... ale to wlasnie mnie zastanawia. - Skinal dlonia, zapraszajac corke, by podeszla blizej. - Co tu widzisz? - spytal, wskazujac kilka nici. -Pasma ciemnej zieleni. -No... mnie sie wydaja ogorkowe... ale przyjrzyj sie im blizej. Miranda pochylila sie i przyjrzala pasmom. - Jest w nich cos nieregularnego. -Owszem - stwierdzil Macros nie bez satysfakcji w glosie. - Sadze, ze je rozdarto i polaczono na nowo! -Ale kto moglby tego dokonac? -Jezeli to, co mowil nam Hanam, jest prawda, to trafil tu jako nieproszony gosc, kiedy posylano przez portal innego demona. Podejrzewam, ze poprzednie dwa musialy stawic czolo Pantathianom. Pierwszy walczyl i zabil wielu Wezowych Kaplanow, drugiemu, temu Jakanowi, poszczescilo sie i uciekl. Pierwszy mogl byc tym, ktorego widzieliscie, kiedy myszkowaliscie tu z Calisem - wielka, opetana zadza mordu bestia, doprowadzona do szalenstwa magia Wezow. -A Jakan przemknal chylkiem i zaczal krazyc po korytarzach, mordujac ukradkowo i nabierajac sil - stwierdzila Miranda. -Owszem. Pantathianie w koncu zebrali sily i ponownie zamkneli ten portal. -To musialo byc wtedy, kiedy znalezlismy ich najglebsze sanktuarium i zabilismy ich arcykaplanow. -Nie inaczej. - Macros kiwnal glowa. - Zastanawiam sie tylko, jaki los spotkal pierwszego demona. -Mam nadzieje, ze zostal zabity - odparla czarodziejka, rozgladajac sie niespokojnie dookola. Mag zachichotal. - Gdyby gdzies tu byl, mysle, ze we dwojke jakos bysmy sobie z nim poradzili. Nie zostalo mu za wiele zarcia, a z tego, co mi mowilas, wywnioskowalem, ze nie byl tez osobliwie bystry. -Nielatwo jest ocenic intelekt demona - mruknela cierpko Miranda - kiedy ten akurat toczy bitwe z tuzinem pantathianskich kaplanow. -To prawda - zgodzil sie z nia ojciec. - Wracajac do przetoki, mozemy zabrac sie do niej na trzy sposoby. Poczekac, by sprawdzic, czy cos nie sprobuje sie tu wedrzec od tamtej strony. Zdjac zabezpieczenia i zostajac tutaj, zobaczyc, co stamtad zechce tu przelezc. Albo... sami przejsc przez portal i stwierdzic, co jest po tamtej stronie. -Mnie najbardziej podoba sie sposob czwarty. -To znaczy jaki? -Zostanmy tutaj i postarajmy sie wzmocnic te bariere! -Nie - potrzasnal glowa Macros - nic z tego nie wyjdzie. -Dlaczego nie? Czarnoksieznik spojrzal na corke. - Zakladam, ze nie poswiecilas zbyt wiele czasu na studiowanie wiedzy o miedzyprzestrzennych przetokach? -Wcale jej nie zglebialam i wiem o nich prawie tyle, co nic. -W ksiegozbiorze Puga jest na ten temat moje spore dzielo - wzruszyl ramionami Macros. - Ale biorac pod uwage fakt, ze nie mamy zbyt wiele czasu, przedstawie ci w skrocie to, czego zdolalem sie dowiedziec o portalach: niewazne, jakimi barierami wesprzemy te, ktore juz istnieja, przez portal raz otworzony, jak dlugo istnieje, zawsze mozna sie przedrzec. A nam nie wystarczy jego zniszczenie... musimy sie upewnic, ze demony nie zdolaja otworzyc innego. -No, trzeba przyznac, ze tamte demony, ktore przelazly przez portal Pantathian zrobily na mnie spore wrazenie - zgodzila sie Miranda. - Czy jest cos jeszcze, co powinnam wiedziec, a czego mi wczesniej nie powiedziales? -Chyba nie. Po prostu nie czas jeszcze na snucie przypuszczen. Oboje wiemy, ze istnieje wiedza, ktora tu zamknieto - wskazujacym palcem dotknal skroni. - Oboje czujemy sie pewniej, wiedzac, ze zamknieto ja tu z jakiejs przyczyny. Glupio jednak bysmy postapili, nie wyciagajac niektorych wnioskow, opierajac sie na swiadomosci tego, ze te wiedze w nas zamknieto. -Jakich wnioskow? -Takich, ze moze istniec jeszcze jeden gracz, ktory przylozyl sie do otwarcia tych przetok. Z tego co wiemy, demony wykorzystaly okazje, kiedy szaleni kaplani z Asharty otworzyli przejscie pomiedzy Shila a tym swiatem, nikt jednak nie spytal, kto stworzyl ten portal. I dlaczego kaplanow z Asharty ogarnelo nagle pragnienie otwarcia portalu do swiata demonow? Jaka obsesja czy szalenstwo podsunely im ten pomysl? Wiemy tez, ze Pantahianie latwo sobie poradzili z Saaurami, a jednak demony maja problemy z przedarciem sie tutaj i wziawszy pod uwage konflikt, jaki wybuchl pomiedzy nimi, musimy zalozyc, ze nie sa sprzymierzencami. -Albo sa sprzymierzencami, ktorzy stwierdzili, ze ich wzajemna uzytecznosc dla siebie ma sie ku koncowi... -I to mozliwe - przyznal ojciec. -Ale takie rozwazania mozemy tu prowadzic az do konca swiata - stwierdzila Miranda. - Co proponujesz? -Zaczekajmy. Mam przeczucie, ze kiedy Pug i Hanam zamkna ich portal, sprawy tutaj... ee... znacznie sie ozywia. -A mamy az tyle czasu? - spytala czarodziejka z westchnieniem pelnym nadziei. Macros wzruszyl ramionami. -No, mysle, ze mozemy jeszcze poczekac kilka dni. -To natychmiast sie przenosze na Wyspe Czarodzieja, gdzie wezme kapiel! - Dziewczyna wstala energicznie. - Jak bede wracala, wezma ze soba cos do jedzenia. -Nie trudz sie - potrzasnal glowa Macros. - Powiedz tylko Gathisowi, ze wkrotce sam sie zjawie. Wpadne na jakis posilek. Dobrze bedzie znow go zobaczyc. A potem tez sie wykapie. -To dobrze - usmiechnela sie czarodziejka. - Daleka bylam od krytyki, ale... Mag rowniez sie usmiechnal. -Wiem. Nie na wiele ci sie przydalem jako ojciec, ale musze ci powiedziec, ze kazdy z ojcow bylby rad, gdyby jego corka wyrosla na taka jak ty kobiete... -Dziekuje - odpowiedziala oschle Miranda. -Zanim sie oddalisz, chcialbym cie spytac o jedna sprawe... -O co? -Co z Pugiem? -A co ma byc? -Zamierzacie sie pobrac? -Jezeli poprosi mnie o reke - odpowiedziala Miranda. - Kocham go i mysle, ze razem mogloby nam byc calkiem dobrze... -Coz - westchnal Macros - ponad wszelka watpliwosc udowodnilem, ze nie jestem zadnym autorytetem w sprawach milosci. - Westchnal jeszcze raz. - Twoja matka byla kobieta niezwyklej urody i nieprzecietnej podlosci. A ja, mimo ze mialem juz swoje lata, nie mialem duzego doswiadczenia... poczatek naszego zwiazku wspominam dosc milo. - Zmarszczyl brwi. - Ale twoje przyjscie na swiat wszystko zmienilo, bo zadne z nas nie mialo pojecia, jak wychowywac dzieci... i za to cie przepraszam. -Co sie stalo, to sie nie odstanie - rzekla Miranda. -Owszem, ale chcialbym, zebys wiedziala, ze troche mi przykro. -Tylko troche? -No... w koncu wyroslas na wspaniala kobiete i nie mam pojecia, czy nawet gdybym mogl, to chcialbym cokolwiek zmienic w przeszlosci, bo gdybym cos zmienil, to nie bylabys teraz tym, kim jestes... -A moze bylabym jeszcze lepsza? -Nie jestem pewien, czy to mozliwe - usmiechnal sie czarnoksieznik. -Dziekuje tatku - usmiechnela sie z kolei Miranda. -To nie mial byc czczy komplement. - Macros usiadl i spojrzal na portal. - Pug powinien uwazac sie za szczesciarza... ale jezeli on nie poprosi cie o reke, nie krepuj sie i sama mu to zaproponuj. Mysle, ze jestescie sobie potrzebni. -Myslalam, ze twoje malzenskie doswiadczenia niewiele sa warte... -Ha! - Mag uniosl glowe z udanym oburzeniem. - Dawanie natretnych rad i wtykanie nosa w nie swoje sprawy to jedna z lepszych stron ojcostwa! A teraz znikaj i wykap sie! Czarodziejka rzeczywiscie znikla, a Macros wrocil do uwaznego obserwowania portalu. Jego zal z powodu popelnionych w przeszlosci bledow szybko minal, kiedy zaczal sie zastanawiac, co tez dzieje sie po drugiej stronie przejscia... Pug dyszal ciezko. Jego szata byla porwana w kilku miejscach, a twarz ociekala potem. Wespol z Hanamem stoczyli walke z szescioma latajacymi demonami, nie ustepujacymi wielkoscia korpusu doroslemu czlowiekowi - i niewiele braklo, a tu wlasnie skonczylaby sie ich wyprawa. Kazdy z nich mialby dosc roboty z jednym takim stworem, ale przy ukladzie trzy na jednego zadanie okazalo sie niemal ponad sily. Teraz Hanam pozeral cielska swoich trzech przeciwnikow - Arcymag zas swoich unicestwil. Patrzyl zafascynowany, jak Hanam pozera mieso i wchlania energie pokonanych. Zmieniwszy nieco percepcje, mogl nawet spostrzec, jak Mistrz Wiedzy Saaurow uzywa swej inteligencji, by podporzadkowac sobie stwora. Po skonczeniu posilku jego towarzysz stwierdzil: - Dzieki temu bede mogl latwiej sie koncentrowac. -Jak daleko mamy do celu? -Te demony nie byly az tak inteligentne, by to wiedziec, ale zmuszono je do lotow na spore odleglosci. Mialy szukac wszystkiego, co nadaje sie do zarcia. - Wskazal lapa na lezace dookola resztki scierwa. - Te tutaj wszystko, co znajda, powinny byly odstawiac do Cibul, by nakarmic kapitanow probujacych otworzyc portal do twego swiata. - Rozejrzal sie dookola, jakby obawial sie, ze ich obecnosc odkryja inne demony. - Podrozujac dalej w tym kierunku, unikniemy kolejnych spotkan. -Nad tym lodem i gorami lecielismy ponad dzien - zauwazyl Pug. -To prawda. - Demon wyciagnal lape ku poludniowi. - Cibul jest tam. Moze uda nam sie podejsc blisko, zanim bedziemy musieli ukryc sie przed demonami. I wiedz, ze zaklecie, ktore wystarczy, by ukryc nas przez zmyslami zwyklego demona, moze zawiesc, jezeli zblizymy sie do kapitana lub Lorda. -Zrobie, co bedzie trzeba. -Musimy wymyslic odpowiedni plan - stwierdzil Hanam. - Nie zycze sobie zyc dalej. Moja dusza pragnie polaczyc sie z bracmi, ktorzy tu na Shila tworza Niebianska Horde. Oto moja propozycja. Pozwol, ze zaatakuje tego z wielkich Lordow, co strzeze bramy - kimkolwiek by nie byl. Odciagne w ten sposob jego slugi i przybocznych. Ty zas zyskasz dzieki temu czas potrzebny do zbadania portalu i zamkniecia przejscia do swiata demonow. -To smialy plan - przyznal Pug - ale nie jestem pewien, czy dzieki niemu zyskam dostatecznie duzo czasu, by dopiac swego. Odkrylem tu cos, co mnie niepokoi. Moge sie poszczycic tym, ze wiem o portalach wiecej niz ktokolwiek inny - nie wylaczajac Macrosa - i dopoki nie zobaczylem tamtego oltarza w Asharcie, gotow bylbym przysiac, ze otwarta przetoka nie moze zostac przeniesiona gdzies indziej, tak jak ty to opisales. A to oznacza, ze do rozgrywki wlaczyl sie ktos kto dysponuje wiedza przekraczajaca moje zrozumienie. Moze to rowniez oznaczac, ze nie bede umial zamknac tego portalu. -I co wtedy zrobisz? -Moge tylko sprobowac zniszczyc przejscie do Midkemii i miec nadzieje, ze to wystarczy - rzekl smetnie Arcymag. -A jezeli Macros sprobuje tego samego z drugiej strony? -To pewnie ktoremus z nas sie to uda. -A wiec ruszajmy pomiedzy to talatajstwo i zobaczmy, co mozemy zrobic. Demon machnal poteznymi skrzydlami i wzbil sie w powietrze, unoszac sie totem slizgowym nad zboczem gory. Nabrawszy predkosci, uniosl sie wyzej. Pug odwolal sie do magii i rowniez znalazl sie w powietrzu. Po chwili obaj zanurkowali ku ziemi, liczac na to, ze w ten sposob unikna przedwczesnego wykrycia. Zerknawszy ku zachodowi, Pug stwierdzil, ze slonce znika za linia horyzontu. Brak swiatla powinien im sprzyjac, choc demony widzialy w mroku nie gorzej od kotow. Lecieli nad swiatem zniszczonym przez sily obce temu, czego Pug kiedykolwiek doswiadczyl - i zobaczyl, ze wszystkie ziemie wokol wielkiego niegdys miasta Cibul pozbawiono zycia, wytepiono drzewa, trawy, zwierzeta, a nawet owady... Pug czul, ze bylo to cos wiecej niz zniszczenia wojenne, czy pozoga pozaru, w tamtych bowiem przypadkach dawalo sie gdzieniegdzie zauwazyc kielki zycia, chocby byly to tylko zdzbla trawy. Tu nie dostrzegal niczego. -Ukryj nasza obecnosc, magu - zwrocil sie don Hanam, kiedy dotarli na odleglosc mili od miasta. Pug skupil sie na nielatwym zadaniu osloniecia obu podczas lotu. Napiecie uwagi obudzilo w nim okropny bol, ale wywiazal sie z zadania wysmienicie. Bol trwal zreszta tylko kilka chwil, a pozniej Arcymag nauczyl sie radzic sobie z ciezkim zadaniem. Kiedy lecieli nad miastem, kilka myszkujacych nizej demonow spojrzalo bacznie w gore, jakby cos wyczuly. Zaden jednak nie wszczal alarmu. Pug mial nadzieje, ze juz wkrotce dotra do celu. Hanam wyladowal w miejscu, ktore bylo niegdys bujnym ogrodem, teraz jednak przedstawialo soba nedzna platanine uschnietych roslin poprzetykanych gdzieniegdzie golymi skalami. Kipiacy niegdys zyciem zakatek miasta pobawiono teraz nawet mchow, plesni czy porostow... Kiedy znalezli sie wewnatrz rozleglej sali, Pug zdjal z obu zaklecie niewidzialnosci. -Dobrze sie czujesz? - spytal Mistrz Wiedzy Saaurow. -No... aby odzyskac sily, nie potrzebuje duzo czasu - odparl Arcymag. - Niech tylko odetchne. - Zdolal sie nawet usmiechnac. - Coraz latwiej mi to robic, ale wolalbym w przyszlosci cwiczyc to w bardziej sprzyjajacych warunkach. -Rozumiem. Zostan tu na chwile. Zaraz wracam. Z tymi slowami rezydujacy w ciele demona Mistrz Wiedzy Saaurow opuscil komnate. Pug usiadl na tym, co zostalo z niegdys wspanialego loza, gdzie resztki poslania zapewnialy mu jaka taka wygode. Nawet w niklym swietle wieczoru widac bylo, ze miejsce to bylo siedziba jakiejs znacznej osobistosci - wodza albo jego pierwszej malzonki. Po pewnym czasie uslyszal czlapanie na zewnatrz i wstal. Do komnaty wszedl Hanam, trzymajac za leb szarpiacego sie demona. Na oczach Puga Hanam zmiazdzyl glowe stwora i wchlonal jego energie zyciowa. -Czy to bylo madre? - spytal Arcymag. -Niestety, konieczne. Jezeli mam stawic czolo Tugorowi czy Maargowi i powstrzymac ich choc przez chwile, musze najpierw zebrac tyle sil, ile sie da. Gdyby mi zalezalo na zwyciestwie, czailbym sie w okolicy przez kilka miesiecy i zabijal tyle tego talatajstwa, ile bym mogl, az zdalyby sobie sprawe z faktu, ze ktos je morduje, i zaczelyby mnie szukac. Gdybym zabil kilka setek i przezyl, objawilbym sie tym, ktorych wyzywam. I wtedy uznano by moje prawa do pojedynku o wladze. Ale mnie nie zalezy na wygranej. Chce sie uwolnic z tego wiezienia. - Dotknal szponem krysztalowej fiolki zwisajacej na lancuszku z jego szyi. - Oto laska, o ktora chce cie poprosic, magu. - Zdjal lancuszek z szyi i podal go Pugowi. - Po wszystkim, kiedy boj dobiegnie konca, uwolnij moja dusze, rozbijajac te fiolke. -I co sie wtedy stanie? -Ja odzyskam wolnosc, a demon, ktorego cialo teraz zasiedlam, zostanie zniszczony. Jezeli nie stluczesz buteleczki, kazdy demon, ktory ja znajdzie, bedzie mogl mnie wiezic dalej. Pug kiwnal glowa, wzial fiolke i wsunal ja za pazuche. -Niewiele zostalo nam czasu - stwierdzil Mistrz Wiedzy. - Ruszajmy. Przebieglszy kilka sal, trafili do rozleglej komnaty, gdzie zebralo sie kilka demonow. W powietrzu wisialy tu dwa portale odlegle o kilka metrow - a pomiedzy nimi krazyly zgarbione i odziane w oponcze z kapturami dziwaczne figury. Demony jakby ich nie dostrzegaly. -Co to za jedni? - spytal Hanam. -Poznaje ich - rzekl Pug. - To Shangri, zwani takze Panath-Tiandn, stwory, z ktorymi sie juz kiedys zetknalem. Zamieszkuja swiat zwany Timiri, gdzie magia jest sprawa powazna... i mozna nia manipulowac dzieki maszynom albo sile woli. Moze ci tutaj sa jakimis krewniakami Pantathian. Ciagle jeszcze nie wiem, jaka odgrywaja role w tym wszystkim. -Co robia? -Przesuwaja oba portale! - wypalil nagle Arcymag. - Chca stworzyc bezposrednie przejscie ze swiata demonow na Midkemie! -To znaczy, ze Maarg szykuje sie do ataku. Nagle jeden z demonow odwrocil sie, zobaczyl ich i wrzasnal ostrzegawczo. Hanam bez chwili namyslu rzucil sie na stwora. Ale zamiast wziac przeciwnika - ktory przyczail sie i wysunal przed siebie lapy zbrojne w potezne szpony - w miazdzacy uscisk, przemknal obok niego i chlasnal go pazurem po grdyce. Jeden z demonow, wiekszy i roslejszy, niz Pug mogl sobie wyobrazic, odwrocil sie i ryknal wladczo: -Stac! -Tugor, wyzywam cie! - wrzasnal Hanam. - Staw mi czolo i gin! Pozostale demony cofnely sie. Pug nie umialby rzec, czy to z powodu wyzwania rzuconego najpotezniejszemu z nich, ale utrzymal wokol siebie zaklecie niewidzialnosci. Hanam i kapitan Maarga staneli naprzeciwko siebie. Arcymag natychmiast zobaczyl, ze Hanam mial racje i ze w uczciwej walce Tugor latwo rozprawilby sie z mniejszym przeciwnikiem. Tugor jednak nie mial pojecia, ze tak naprawde staje w szranki z Mistrzem Wiedzy Saaurow - ktory w dodatku chcial zginac. Arcymag podkradl sie tymczasem do dwu portali i sprobowal sie jakos zorientowac, w czym rzecz. Zgarbione stwory nie zwracaly nan uwagi, pracujac nad przetokami niczym dwa automaty. Kiedy Pug po raz pierwszy sie z nimi zetknal, odkryl, ze sa niemal bezmyslnymi slugami jakiejs nie znanej mu mrocznej potegi, wykonawcami magicznych polecen, dosc sprytnymi, by nadac trwala forme niewidzialnym na Midkemii silom, ale pozbawionymi bystrego umyslu. Byli wtedy slugami innych - i tu tez pracowali na uzytek kogos innego. Raz jeszcze Arcymag siegnal do ukrytej i zamknietej w jego umysle wiedzy, wyczuwajac intuicyjnie, ze te stwory byly slugami wielkiej potegi, ktora mogla byc odpowiedzialna za ogarniajacy swiat chaos. Wiedzial tez, ze zwloka moze zwrocic na niego uwage Tamtego. Szybko i sprawnie ogluszyl oba stwory, pozwalajac im pasc na posadzke. Potem zbadal przejscie do swiata demonow i odkryl, ze bylo gotowe do otwarcia w kazdej chwili. Doszedl do wniosku, ze Maarg, wielki wladca demonow, czekal, az jego kapitanowie otworza portal do Midkemii. Wtedy latwo moglby przejsc do bogatego, kwitnacego zyciem swiata bez potrzeby zatrzymywania sie na jalowej juz Shili. Ponownie przyjrzal sie obu portalom, pomyslawszy pierwej, ze jezeli Maarg przedrze sie na Midkemie, moze go tam czekac niemila niespodzianka - o ile Jakan dotrze wczesniej do Kamienia Zycia. W sali tymczasem rozlegly sie wrzaski bolu i ryki gniewu - to Hanam rzucil sie do ataku na Tugora. Lord odniosl juz kilka ran, bo mniejszy demon zamiast krazyc i wypatrywac sposobnej okazji, rzucil sie na niego i przyjmujac wymiane ciosow, walil bez litosci, mimo ze sam juz broczyl krwia. Swiadom tego, ze liczy sie kazda sekunda, postanowil zignorowac walke. Spojrzawszy na przetoke midkemijska, przekonal sie, ze Shangri byli juz bliscy przelamania barier, ktore tajemniczy trzeci gracz wzniosl z tamtej strony. Musial temu zapobiec. I nagle doznal przerazajacego uczucia, ze patrzy nan ktos potezny i zlowrogi. Znieruchomial na chwile, uslyszawszy glos, ktory zmrozil go do szpiku kosci: - I coz tu sie wyrabia? Odwrocil sie i spojrzal w twarz, jaka moglyby miec Przerazenie i Groza. Przez portal wpatrywaly sie w niego oczy osadzone w gebie o rozmiarach smoczego pyska. Zdumienie Puga, ktory zobaczyl, ze przetoka jest przezroczysta niczym okno albo dziura pomiedzy swiatami, trwalo nie dluzej niz sekunde, bo to, co spogladalo nan z drugiej strony, bylo znacznie wazniejsze niz zachwyty nad przejrzystoscia portalu. Podczas gdy inne demony mialy potezne miesnie, Maarg sprawial wrazenie otylego. Po obu stronach liczacej sobie osiem stop szerokosci geby zwisaly tluste policzki. W jamach oczu plonal ogien emanujacy zlo, niczym widzialne opary czarnego dymu. Jego pysk przypominal maske uszyta ze skor innych istot - tyle ze te skory byly zywe i ciagle jeszcze sie ruszaly. Na prawym policzku stwora rozciagala sie udreczona twarz, ktorej usta wydawaly nieslyszalne wrzaski, a obok prawego kacika pyska drgala uzbrojona w szpony lapa. Gdy Krol Demonow podszedl blizej do portalu, by przyjrzec sie Pugowi, widoczne sie staly i inne szczegoly cial istot, ktore pozarl i z ktorych zbudowal swoje cielsko. A cielsko bylo ogromne. Wyprostowany demon liczyl sobie nie mniej niz trzydziesci piec stop wzrostu. Skladal sie z cial innych demonow, ktorych podrygi byly doskonale widoczne mimo niklego, czerwonawego swiatla zalewajacego ojczyzne stworow. Mial skrzydla zaslaniajace slonce i dlugi ogon, ktorego koniec spoczywal na jego ramieniu. Wezowy leb, stanowiacy zakonczenie ogona, syczal na Puga i plul nan jadowita slina. Arcymag nie wahal sie ani chwili - natychmiast zrozumial, ze temu przeciwnikowi nie sprosta. Okrecil sie w miejscu i cala moc, jaka dysponowal, skupil na wywazeniu portalu do Midkemii. -Tugor! - zagrzmial ryk z drugiej strony furty do swiata demonow, kiedy cala komnata zatrzesla sie od wybuchu. Portal skurczyl sie, a potem rozdal niespodzianie i z okropnym, rozdzierajacym dzwiekiem pomknal ku Arcymagowi. I nagle Pug stanal naprzeciwko Macrosa i Mirandy. Macros wrocil wykapany i najedzony. -To byla czysta rozkosz. Nie umiem ci powiedziec, jak bardzo brakowalo mi zbytkow, jakie mialem na Wyspie Czarnoksieznika. -Bardzo sie tam zmienilo?- spytala Miranda. -Bardzo. Pug oddal ja studentom, choc musze przyznac, ze niektorzy z nich moga miec przed soba wielka przyszlosc. Gathis zas nic sie nie zmienil. Kiedy sie na niego natknalem, odnioslem wrazenie, ze rozstalismy sie wczoraj. - Westchnal. - Obawiam sie, ze stal sie tam czyms w rodzaju symbolu miejsca. Wstyd byloby go prosic, by poszedl za mna, zwazywszy na to, ile dobrej roboty wykonal tam pod opieka Puga. Coz... Nagle przerwal i rozejrzal sie uwaznie dookola. -Co sie stalo? - spytala dziewczyna. -Nie mam pojecia. Cos... Nie zdazyl dokonczyc, bo panujaca w jaskini cisze przerwal przerazliwy, jekliwy i przeciagly zgrzyt. Portal przed nimi otworzyl sie nieoczekiwanie i ujrzeli stojacego po drugiej stronie Puga. Arcymag stal przed kolejnym przejsciem, przez ktory patrzyla na nich jakas potworna geba. Miranda odruchowo zaslonila sie magiczna tarcza, ale w tej samej chwili jej ojciec skoczyl przed siebie i wyladowal za portalem obok Puga. Natychmiast tez uderzyl przez kolejne przejscie, bijac w potworny pysk wiazka magicznej energii. Maarg zawyl przerazliwie i cofnal sie jak smagniety pies. Czarodziejka skoczyla sekunde po ojcu. - Co tu sie dzieje? -Przeniesli przetoke - odparl Arcymag. - Przybylismy akurat w chwili, kiedy Maarg szykowal sie do przejscia! -Musisz natychmiast zamknac oba portale! - zagrzmial Macros. Pug spojrzal na ojca Mirandy. - A ty co zamierzasz robic? -Odwrocic uwage tego stwora! - odparl Mag, przeskakujac przez portal prosto do krolestwa demonow. -Ojcze! - zawolala Miranda. - Nie! Pug zerknal w tyl przez portal i przekonal sie, ze Hanam zdolal zatopic kly w karku Tugora. Nie znal sie za bardzo na regulach czarcich walk, ale wygladalo na to, ze Mistrz Wiedzy Saaurow zdola pociagnac wroga za soba prosto w objecia Lims-Kragmy. Inne demony w komnacie cofnely sie pod sciany - wynik walki byl im w zasadzie obojetny. Tugor przerazal je, i jezeli mialby okazac sie zwyciezca, nie zmieniloby to ich polozenia. Gdyby wygral jego wrog, ich przestrach bylby jeszcze wiekszy - bo nie znaly przybysza i nie wiedzialy, czego sie po nim spodziewac. Po drugiej stronie portalu wiodacego do swiata demonow, Maarg cofnal sie z obawa, bo plomienie Macrosa osmalily mu pysk. Po chwili podniosl ramie, by oslonic gebe, i zaskowyczal z bolu. Mag nieustannie bil smuga blekitnego ognia w leb Krola Demonow. Pug pospiesznie zbadal przetoke. - Jest bardzo podobna do tej, jaka stworzyli tsuranscy Wielcy, by dobrac sie do Midkemii. Mozna j a zniszczyc, ale od wewnatrz... -Od wewnatrz? - zdumiala sie Miranda. - Jak mozna dostac sie w srodek portalu? Arcymag rozejrzal sie dookola po raz ostatni. - Atakujac go z pustki... Zaryzykowali jeszcze spojrzenie, by stwierdzic, ze Macros nadal naciera zwawo na Krola Demonow, ktory nieustannie sie cofa. Maarg nie bardzo umial poradzic sobie z sytuacja, w ktorej atakowalo go tak male i zuchwale stworzenie... a moze chodzilo po prostu o to, ze od wielu lat nikt nie osmielil sie rzucic mu wyzwania. Potezny demon tylko sie bronil, oslaniajac pysk skrzydlami i kryjac slepia przed ogniem Czarnoksieznika. I nagle zaklecie Macrosa stracilo moc, a blekitny plomien zgasl. Maarg lypnal okiem na smialka i wyciagnal lapska, jakby chcial chwycic wroga i wycisnac zen zycie przez zebra. Ale oto Mag podniosl dlonie nad glowe, opuscil je szybkim gestem i z jego ciala na wszystkie strony buchnely zolte jezory ognia. Krol Demonow chwycil go wpol i zawyl z bolu i wscieklosci. Czarnoksieznik wytrzymal bezposredni atak. -Mozemy mu pomoc? - spytala Miranda. -Nie. Musimy zamknac ten portal. -Nie mozemy! Ojciec zostanie w swiecie demonow! -On o tym wiedzial - rzekl spokojnie Pug. Dziewczyna przez chwile patrzyla w twarz kochanka, a potem powoli kiwnela glowa. -My tez mozemy tego nie przezyc - stwierdzil Arcymag. -Powiedz mi tylko, co trzeba zrobic. -Przede wszystkim, trzymaj je od nas z daleka - z tymi slowy wskazal jej dwa demony, ktore zapomnialy o rozgrywajacym sie przed ich slepiami spektaklu pod tytulem Walka o wladze i podeszly blizej, by zobaczyc, co sie dzieje pomiedzy portalami. -Tym zajme sie z przyjemnoscia - odpowiedziala czarodziejka i jednym gestem wyslala przeciwko stworom blekitna blyskawice, ktora pochlonela i powalila je na posadzke. Podczas gdy trawione plomieniami demony wyly rozpaczliwie, Pug spokojnie badal portal. Arcymag oderwal sie na chwile od swoich badan, by spojrzec na toczona po drugiej stronie portalu bitwe. Krol Demonow nadal usilowal zmiazdzyc Macrosa golymi lapami. Czarnoksieznik tkwil w uscisku, ale dlonie mial wolne i tkal nimi wlasnie kolejne zaklecie, podczas gdy magiczne, zolte plomienie uniemozliwialy Maargowi zamkniecie smiertelnego uscisku. Wokol Krola Demonow zatanczyly oslepiajace biale swiatla, ktore natychmiast zaczely coraz szybciej wirowac. Kazde lsnilo niczym diament tysiecznymi iskrami blasku... ale szybko zaczely sie wydluzac i nabierac zlowrogiego wygladu. Krazyly coraz szybciej, a kiedy ich swietliste ostrza dotknely cielska Maarga, stwor zawyl jak smiertelnie ranne zwierze. -Noze Keltona - rzekl Pug. -Paskudne zaklecie - stwierdzila Miranda. Magiczne ostrza brzeczaly coraz wyzej i ciely demona coraz glebiej, ale ten nie puszczal Macrosa z lap. -Czlowiecze! - zaryczal straszliwym glosem. - Za to, cos mi uczynil, bedziesz tkwil przez wiecznosc w sloju na dusze, a kazda sekunda tej wiecznosci bedzie dla ciebie nieopisana udreka! -Pierwej musisz mnie pokonac! - odcial sie Mag. -Juz czas - odezwal sie Pug. - Chodz za mna. Ujal Mirande za dlonie i oboje skoczyli w portal, ale zamiast przeleciec na druga strone, zatrzymali sie posrodku i utkneli w pustce. Czarodziejka czekala, az Pug po wie j ej, co ma robic. Arcymag zdazyl ja juz ostrzec, ze niektore portale da sie zamknac tylko od srodka - usilowali to zrobic jej ojciec i Pug podczas Wojen Rozdarcia Swiatow. Roznica polegala na tym, ze wtedy Arcymag mogl wrocic na Midkemie dzieki otrzymanemu od Macrosa posochowi, ktory jako zwiazany ze starym nauczycielem Puga, Kulganem, mocno trzymal sie Midkemii. Teraz Pug mial nadzieje, ze jego umiejetnosci, rozwiniete stosowaniem Sztuki w ciagu polwiecza, pozwola im odnalezc Midkemie w zamecie czasu i przestrzeni. "Kocham cie". - Te mysl przeslala mu przez pustke Miranda. "I ja cie kocham - odpowiedzial Arcymag. - A teraz bierzmy sie do dziela". Oboje szybko poczuli, ze trafili w usciski mrozu, jakiego nigdy przedtem nie doznali, a ich pluca ze swistem domagaly sie powietrza. Dzieki magii zyskali jednak kilka minut, podczas gdy istoty mniejszej miary i ducha zginelyby tu w ulamku sekundy. Pug tkal potezne zaklecie. Miranda pomagala mu w miare swoich mozliwosci, wykonujac jego polecenia. W miejscu, gdzie nie istnialo cos takiego jak czas, stworzenie odpowiedniego czaru trwalo pozornie cale eony. Dziewczynie wydalo sie, ze nigdy im sie nie uda... i nagle zaklecie bylo gotowe. "Teraz!" - przekazal jej Pug. Czarodziejka oddala mu cala swa moc i w jednej chwili poczula sie pusta. Arcymag unicestwil portal. W ulamku sekundy ujrzeli, jak szara materia pustki rozrywa sie na strzepy, a za nia ukazuje sie inna rzeczywistosc. Pug rozpoznal obraz - widzial go w malignie - i zrozumial, ze za pustka kryja sie dziedziny bogow. Przez chwile, jak przez szybe, przygladali sie walce toczonej w swiecie demonow. Maarg trzymal Macrosa w uscisku i plonal w ogniu, ktory splywal po ramionach czarnoksieznika. Cielsko demona pekalo i odpadaly zen gorejace kawaly. Krol Demonow powoli, ale nieustepliwie przelamywal jednak wole Macrosa i ten jeczal z bolu. Stwor nie mogl juz utrzymac sie na nogach. Pug i Miranda widzieli, jak kleka - atak Maga byl morderczy - ale demon nie zwalnial swego uscisku. -Gin! - wycharczal Maarg, usilujac odgryzc Macrosowi glowe. Ale oslony legendarnego Czarnoksieznika trzymaly sie mocno i dlugie kly nie mogly sie zamknac. Znad ramienia demona wychylil sie wezowy leb. Paszcza otwarla sie z sykiem, obnazajac dlugie, ociekajace jadem kly. Bestia uderzyla, ale Macros, demonstrujac niezwykly wysilek woli i sily, zdolal chwycic gadzi leb i obrocic go tak, ze kly ugodzily w ramie Maarga. Krol Demonow zawyl przerazliwie i puscil Maga, ktory runal na rozpalone plyty posadzki. Portal nagle zaczal sie zamykac czy oddalac - i widzowie nie zdolaliby orzec, z ktorym przypadkiem maja do czynienia. -Ojcze! - krzyknela rozpaczliwie Miranda. W tejze chwili oboje wyczuli, ze w tym wszystkim uczestniczy ktos jeszcze, mrozny, przerazajacy, wrogi i tak potezny, ze sam strach, jaki odczuli oboje, zagrozil ich rozumom. Niewiele braklo, a Pug zapomnialby o tym, ze mial zamknac portal i wrocic do Cibul. Wrogie jestestwo bylo za oknem, przez ktore oboje patrzyli, ale i dalej, jakby w sasiednim wymiarze... i nieskonczenie daleko, wszedzie i nigdzie. Gleboko, do szpiku zle i obce wszystkiemu, co zyje, mialo tez swiadomosc i wole. Arcymagowi wydalo sie, ze Obcy przemawia ze swiata demonow. - Nareszcie jestes moj! -Nigdy! - zawolal Macros i uniosl rece nad glowe. W ostatnim mgnieniu oka Pug i Miranda ujrzeli, ze na miejscu czarnoksieznika odzianego w jego proste szaty - domowej roboty oponcze przepasana sznurem i rzemienne sandaly - trzymajacego w dloni zwykly, debowy posoch, pojawila sie owiana tajemnica istota boska, o niezglebionej madrosci i nieprzepartej sile. Bog smagnal posochem ze sloniowej kosci, ktory pojawil sie znikad w powietrzu, i ugodzil Krola Demonow oslepiajaca blyskawica, ktora porazila wzrok patrzacych przez zamykajacy sie coraz szybciej portal. Maarg - juz nie zwycieski, dumny demon, ale nedzny przerazony stwor, pozbawiony i mocy, i wladzy, zawodzacy niczym skarcony szczeniak - zawyl rozpaczliwie, a Pug i Miranda wyczuli ogarniajaca ich fale satysfakcji. Arcymag nie umialby rzec, skad to wie, ale natychmiast wyczul obecnosc Sariga - Macros, siegajac przez glebiny czasu i przestrzeni, polaczyl sie w jednosc ze swoim bogiem. W tejze chwili portal sie zamknal, a Pug dal sygnal: "Teraz". Uzywajac resztek mocy, przebil sie przez szare nici pustki i przeniosl siebie i Mirande do Sali Saaurow w Cibul. Oboje byli - przelotnie - swiadkami konca bitwy Tugora z Hanamem. Przeciwnicy legli na posadzce, zbyt slabi, by sie dalej bic, i zbyt wyczerpani, by odejsc. Kiedy stalo sie jasne, ze zaden nie wyjdzie z tego zywy, pozostale demony rzucily sie na nich i rozszarpaly ich na strzepy. Pug przypomnial sobie dana obietnice. Wyjal wiec zza pazuchy krysztalowa fiolke i rozbil ja o kamienie. Uslyszal odlegle: "Dziekuje", po ktorym zapadla cisza. Miranda byla oszolomiona bitwa, jaka jej ojciec stoczyl z Maargiem i Arcymag musial ja niemal wpychac na Midkemie. Po drugiej stronie portalu, w przepastnych kopalniach pod gorami Ratn'Gary, Czarodziejka usiadla na kamiennym wystepie i oparla sie plecami o sciane korytarza. Obok niej usiadl jej towarzysz, ktory splotl dlonie na glowie. - Mamy tylko chwile i musimy zatrzasnac i to przejscie. -Jak? - spytala Miranda. -Ono jest inne. Musimy je zaszyc... jak sie zaszywa rane. Usiadlszy na chwile, nabral tchu w pluca. Zaczal wykonywac dlonmi jakies ruchy, a z jego palcow wysnuly sie nici energii, ktore powoli poplynely ku portalowi. Skupily sie przy jego krawedziach, a gdy wraz z uczuciem ciepla zaczely wracac Mirandzie sily, ujrzala, ze tkane przez Puga nici zamykaja portal. A potem Arcymag zmienil czar i nici zaczely sciagac sie ku srodkowi. Czarodziejka obserwowala wszystko przez chwile, a potem rzekla: - Rozumiem. Zebrala sily, patrzac jednoczesnie, jak portal powoli sie zamyka. Odpoczywajac, zastanawiala sie nad wszystkim, czego byla swiadkiem. Nie za dobrze znala ojca, choc cale zycie sledzila rozwoj legendy otaczajacej wyczyny Czarnego Macrosa. Ostatni raz odwiedzil ja, kiedy miala szesnascie czy siedemnascie lat. Tamtej wizyty tez nie zapamietala, ale od bardzo dawna czula do niego niechec i pogarde. Potem jednak odkryla, ze jej matka byla odpowiedzialna za smierc setek tysiecy ludzi i doszla do wniosku, ze moze ojciec mial racje, nie chcac zyc z taka kobieta. Mimo wielu przezytych lat, w pewnych sprawach Miranda reagowala jak mala dziewczynka. Pomyslala, ze gdyby dano jej okazje, to pewnie polubilaby ojca, a moze nawet pokochalaby go... ale niestety, nie dano jej szansy. I poczula zal do nieublaganego losu. Byla jednak swiadkiem smierci tysiecy istot ludzkich i nie umiala znalezc sposobu, by porownac do nich smierc ojca... moze ktoregos dnia, gdy bedzie miala wiecej czasu, zastanowi sie nad tym i poczuje smutek... ale to nastapi pozniej. Gdy bedzie miala czas. I nagle po drugiej stronie portalu pojawil sie pysk, ktory wygladal jak krowia czaszka pokryta czarna skora i ozdobiona jelenimi rogami. Na dwoje ludzi spojrzaly pelne nienawisci, plonace jak wegle slepia. Byl to najwyrazniej demon, ktory ostatecznie zwyciezyl w Cibul i wzmocniony nieslychanie energia pozartych wrogow szykowal sie teraz do natarcia przez portal. -Zatrzymaj go! - zawolal Pug i Miranda uwolnila niemal cala, pozostala jej sile, bijac demona prosto w pysk. Magiczne uderzenie bylo na tyle potezne, ze napastnik polecial w tyl, do komnaty w Cibul i legl ogluszony na posadzce. Sama czarodziejka tez niemal zemdlala. - Pospiesz sie - wyszeptala ochryplym glosem. - Juz nie mam sil. Demon szybko odzyskal przytomnosc i wrocil, tym razem wolniej i ostrozniej, ale widac bylo, ze nie ma zamiaru zrezygnowac. Przekonawszy sie, ze nikt go nie atakuje, zaczal sie przeciskac przez portal, jak czlowiek przeciska sie przez bardzo male okno. Z portalu najpierw wychylil sie leb stwora, potem jego ramie. Ramie wyciagnelo sie ku Pugowi, ten jednak stal za daleko. Stwor odwrocil sie bokiem i zaczal przekladac przez portal jedna z nog, ale okazalo sie, ze przeszkadzaja mu skrzydla. Bestia cofnela sie nieco i sprobowala przecisnac drugie ramie - nie zauwazajac, ze otwor caly czas sie zmniejsza. Nie mogac przejsc, stwor zaczal miotac sie coraz gwaltowniej, wrzeszczac z furia i napierajac - teraz juz rozpaczliwie. Arcymag nieustannie zamykal portal i demonowi zaczelo brakowac tchu. Wscieklosc stwora zmienila sie w przerazenie - i przecinany na pol zawyl, miotajac sie gwaltownie. Czarodziejka nabrala tchu i wspomogla Puga, czujac, ze portal zamyka sie coraz szybciej. Demon ryczal tak, ze w korytarzach Pantathian nioslo sie zlowrogie echo, powodujac drzenie skal i osuwanie sie drobniejszych kamykow. Obsypywani kurzem Pug i Miranda obserwowali jeszcze przez chwile szarpanine bestii, ktora po kilku ostatnich podrygach wreszcie znieruchomiala. Po chwili portal zamknal sie calkowicie, a gorna polowa ciala niedoszlego zdobywcy Novindusa upadla na spag pieczary. -Udalo sie? - spytala dziewczyna i nie czekajac na odpowiedz, runela zemdlona. -Owszem - odpowiedzial Pug, padajac obok kochanki. Arcymag nie mial juz ani krzty sily. Rozdzial 21 ESKALACJA Erik patrzyl na nieprzyjaciol.Na polach pod wzgorzami gromadzily sie znaczne sily. Ostatni tydzien byl wzglednie spokojny, ale teraz najwyrazniej mial nastapic koniec nie spisanego rozejmu. Od miesiaca z powodzeniem udawalo im sie kierowac nieprzyjaciol tam, gdzie chcieli. Poslancy przynosili wprawdzie wiesci o uporczywych walkach na polnocy i poludniu, ale krolewscy - zgodnie z planem - trzymali sie twardo na skrzydlach, ustepujac posrodku, i wciagali nieprzyjaciol w glab saka. Oddzialy Erika dwa razy niemal zostaly rozbite. Z najwyzszym trudem udalo im sie wycofac w jako takim porzadku na upatrzone pozycje - gdzie na przygotowanych umocnieniach czekaly juz posilki. Mlodzieniec daleki byl od optymizmu, ale od czasu do czasu dochodzil do wniosku, ze plan, ktory opracowali Konetabl z Ksieciem i Diukiem (dwaj z tej trojki przyplacili jego realizacje wlasnymi zywotami), moze sie powiesc. Od upadku Krondoru odzyskali juz tydzien ze straconego czasu - na obecnej pozycji tkwili uporczywie dziesiec dni zamiast planowanego tygodnia. Teraz musieli opoznic odwrot, naprzykrzajac sie nieprzyjaciolom, jak dlugo sie da - by nasunac tamtym mysl, ze w Wilhelmsburgu czeka ich ciezka robota. Jesli uda im sie wpoic wrogom przekonanie o koniecznosci zachowania ostroznosci, moze to zadecydowac o powodzeniu bojow pod Darkmoor. Za kazdym razem, kiedy Erik myslal o planie, ktory polegal na utrzymaniu wrogow po tej stronie gor, zastanawial sie, czy wszystkiego nie pokrzyzuje pozna zima. Niedawno do oddzialu dolaczyl czlek o nazwisku Robert d'Lyes, ktory okazal sie magiem posiadajacym na podoredziu kilka uzytecznych czarow. Potrafil, na przyklad, szybko przeslac wiesci innemu magowi, znajdujacymi sie przy boku Greylocka, czy trafnie przewidziec pogode, jaka miala byc nastepnego dnia. Mogl tez zobaczyc pewne rzeczy lepiej niz czlek wyposazony w lunete - choc trwalo to niedlugo i braklo mu doswiadczenia Erika, ktory wiedzial, gdzie i na co patrzec. Ale sam Ravensburczyk musial przyznac, ze mag szybko chwytal, o co chodzi. Inni magowie rozproszyli sie wsrod armii obroncow, pomagajac wedle swoich mozliwosci. Mlodzieniec byl z tego bardzo rad. Nie rozumial, dlaczego Pantathianie tak bardzo zwracali uwage na ich obecnosc. W koncu zapewne zechca cos z tym zrobic, i Erik mogl tylko zywic nadzieje, ze magowie Krolestwa potrafia sie jakos tamtym przeciwstawic. -Panie, general Greylock chcialby wiedziec, czy spodziewasz sie dzis jeszcze ataku - rzekl d'Lyes, podchodzac blizej. -O, zaatakuja nas niemal na pewno - odpowiedzial Erik. Rozejrzal sie dookola. Na polnocy wzgorza rozmywaly sie w mgielce poznego popoludnia. Zblizali sie do rozciagajacych sie na zboczach winnic, ktore pamietal z dziecinstwa. Ci, co nie znali okolic, mogliby pomyslec, ze teren nie jest tak trudny jak niskie wzgorza na zachodzie, Erik wiedzial jednak, ze sprawa ma sie inaczej. Nieprzyjaciel mogl tu utknac w niespodzianie pojawiajacych sie wawozach i jarach, ktore zwalnialy marsz. Liczac na to, ze tak wlasnie sie stanie, rozmiescil na kluczowych pozycjach najwaleczniejsze oddzialy. Dalej front mieli trzymac Kapitan Subai i jego Krondorscy Tropiciele z goralami Hadati - ktorych Greylock nazwal Polaczonymi Silami Krondoru. Ku poludniowi Erik poslal liczniejszy oddzial, ludzi swiezych i nie zmeczonych, ale takich, ktorzy nie brali jeszcze udzialu w walkach. Ze wzgledu na uksztaltowanie terenu beda mieli latwiejsze zadanie, ale nie byli tak przygotowani do walki jak jego weterani. Wielu z nich to zwykli wiejscy chlopcy, ktorzy cwiczyli niespelna dwa miesiace i nigdy nie powachali krwi. -Powiadom wasc Greylocka, zeby byl gotow wesprzec moje poludniowe skrzydlo - poprosil d'Lyesa. - Na polnocy jakos sobie poradze. Mag zamknal oczy, skupil sie i zmarszczyl brwi. -Wiadomosc zostala zrozumiana - powiedzial po chwili. Potem usiadl, najwidoczniej lekko oszolomiony. -Dobrze sie wasc czujesz? - spytal Erik. -Owszem, tylko ze zwykle robilem tego rodzaju rzeczy nie czesciej niz raz czy dwa w tygodniu. Raz czy dwa codziennie to troche za wiele... -Ha, musimy zatem ograniczyc liczbe wiadomosci - usmiechnal sie mlodzieniec. - Problem w tym, ze chcialbym miec tuzin takich jak wasc i w rozmaitych miejscach. Mag kiwnal glowa. -Na cos wiec sie przydajemy... -Wasza pomoc jest bardzo cenna. Moze sie jeszcze okazac, ze bez was nic bysmy nie wskorali. -Dziekuje, panie. Chetnie pomoge, na ile bede mogl. Erik czekal, a nieprzyjaciel rozpoczal rozmieszczanie swoich oddzialow. -O co im chodzi? - zapytal w pewnej chwili sam siebie. -Kapitanie... - odezwal sie mag. -Po prostu glosno mysle. Ustawiaja sie jak do szturmu, ale wyglada mi to na atak zle skoordynowany. -Po czym to poznac? -Armia, z ktora przyszlo nam sie bic, to glownie najemnicy: kazdy z nich jest dobrym wojownikiem w indywidualnych potyczkach, ale nie potrafi dobrze walczyc w oddziale. Zwyciezaja dzieki temu, ze maja przewage liczebna. - Wskazal dlonia niewielka grupke ludzi w jednolitej barwie pod zielonymi proporcami. - Oto ostatki regularnej armii Maharty, a przeciez po upadku miasta prawie wszyscy przeszli na strone Szmaragdowych. To jedyna dobrze wyszkolona piechota, jaka posiadaja. Inni to spieszeni jezdzcy albo tacy, ktorych konie padly po drodze. Nie nadaja sie do niczego, procz ataku na wylom bezladna kupa. - Erik podrapal sie po pokrytej czterodniowym zarostem brodzie. -Prosze mnie poprawic, jezeli czegos nie pojalem. Powiadacie, panie, ze ci ludzie powinni byc ustawieni w innym szyku? -Owszem. Jazde ustawili do szarzy przez wzgorza, a piechote skierowali na najsilniej broniony odcinek umocnien. Reszte ustawili tak, jakby zamierzali szturmowac po otwartym terenie, gdzie wszyscy zostana zdziesiatkowani przez naszych lucznikow i katapulty. -Rozumiem. Erik usmiechnal sie. - A ja nie bardzo. Gdybym ja tam dowodzil, uzylbym jazdy w srodku, by oslaniali i odpowiadali z lukow naszym, a atak ciezkiej piechoty skierowalbym na polnoc, o tam. - Pokazal dlonia najslabszy punkt w swoich liniach obronnych: niewielki wawoz, gdzie jego ludzie nie mieli czasu ani materialu na budowe solidniejszych umocnien. - Jezeli przepchnalbym ich tam, reszta tej zbieraniny moglaby sie tamtedy przebic na nasze tyly i wtedy byloby krucho. -Miejmy nadzieje, ze o tym nie pomysla. -A powinni - mruknal Erik cicho. - I nie daje mi spokoju pytanie, dlaczego na to nie wpadli. Czekajze! - poderwal sie nagle. - Poslij wasc jeszcze jedna wiadomosc do Greylocka. Powiadom go, ze wedle mojej oceny atak na moje pozycje jest zwodniczy. Chca, bysmy skupili tu swoje sily, a potem uderza w innym miejscu. Mag usmiechnal sie, choc widac bylo, ze jest zmeczony. - Sprobuje. Mlodzieniec nie czekal, by sprawdzic, czy magowi sie powiodlo, ale szybko wyslal goncow na polnoc, wschod i poludnie. Po chwili zreszta d'Lyes potrzasnal glowa. - Przykro mi, ale nie moge sie juz skupic. -I tak wiele dokonales. Jutro sie stad wycofamy. Mysle, ze dobrze byloby, gdybys od razu ruszyl do nastepnej placowki na wschodzie. Jezeli od razu ruszysz w droge, powinienes tam dotrzec o zmierzchu. Powiedz wasc kwatermistrzowi, ze pozwolilem ci wziac konia. -Mosci kapitanie, ja nie umiem jezdzic konno. Erik ze zdziwieniem obejrzal sie przez ramie. - A masz wasc jakis magiczny sposob, by sie szybko przemieszczac? -No to proponuje, bys ruszal od razu - odparl mlodzieniec i w tejze chwili na dole rozlegl sie przeciagly dzwiek trabek. - Oddal sie stad szybko, jak daleko zdolasz. Jesli nie natkniesz sie po drodze na jakies obozowisko naszych, znajdz sobie jakies schronienie na noc. Rano posle w tamtym kierunku woz z rannymi, nie przegap go wasc, to cie podwioza. Dam im polecenie, by cie zabrali. -A nie moglbym tu zostac? Znow rozlegly sie jeki trabek i Erik wyciagnal miecz. -Moglbys, ale odradzam z calej duszy. A teraz zechce mi wasc wybaczyc. - I odwrocil sie ku swoim zolnierzom. Nad ich glowami przemknela ze swistem strzala, a jakis przesadnie strachliwy rekrut wrzasnal. Erik zerknal przez ramie i zobaczyl, ze mag spieszy ku wschodowi jak czlowiek, ktoremu obawa dodaje skrzydel. Zachichotal, bo widok mlodego czlowieka biegnacego z podkasanym habitem byl dosc zabawny, ale zaraz potem wrocil do obserwacji tego, co dzialo sie na przedpolu. -Gotuj sie! - zawolal. - Lucznicy, wybrac cele i czekac na moj sygnal. -Kapitanie von Darkmoor - odezwal sie znajomy glos za jego plecami - pozwoli pan, ze dodam cos od siebie? - I nie czekajac na pozwolenie, zagrzmial ku szeregom: - Pierwszy z was, skurczybyki, ktory wypusci strzale bez pozwolenia, bedzie musial tam pobiec i przyniesc ja w zebach do mnie! Zrozumiano? Erik usmiechnal sie. Nigdy nie mial smykalki do tyranizowania ludzi i rad byl, ze ma ze soba ludzi takich jak Alfred, Harper i kilku innych. A potem nieprzyjaciel ruszyl do ataku. Nadejscie ciemnosci Erik powital z ulga. Nieprzyjaciel cofal sie w dol zbocza, ale jego ludzie poniesli ciezkie straty. Przecenil, przebieglosc wrogiego dowodcy - natarcie na jego pozycje nie mialo byc zwodnicza zagrywka. Jedynym powodem, dla jakiego jego zolnierze utrzymali pozycje, byla nieudolnosc wrogow. Tamci uderzyli zbita masa prosto na zbocze i trafili na pierwsza ulewe strzal lucznikow Krolestwa, a potem spadl na nich grad krotkich dzirytow o ostrzach z miekkiego zelaza, znanych Ravensburczykowi jaki nowinka wprowadzona przez Calisa. Nieprzyjaciel placil setkami trupow za kazdy jard - a dotarl zaledwie do pierwszego rowu. Pozycja broniona przez Erika i jego oddzialy skladala sie z kilku kolejnych rowow z usypanymi za nimi walami. Nieprzyjaciel, ktory i bez tego mial klopot z pokonaniem stromizny zbocza, przedarlszy sie przez row i wal stwierdzal, ze znow stoi przed takim samym jak poprzednio problemem. Kiedy ocaleni przedarli sie do rowu, odkryli, ze maja do pokonania dosc stroma sciane ubitej ziemi, najezona ostrymi, wbitymi gleboko kolkami i palikami. Kolki i paliki same w sobie nie byly osobliwie grozne, ale zmuszaly napastnikow do zwolnienia tempa natarcia - a przez ten czas lucznicy prowadzili morderczo skuteczny ostrzal. Tamci jednak nieustannie parli do przodu. Po godzinie Erik doszedl do wniosku, ze juz nigdy nie bedzie mogl uniesc ramienia, a musial walczyc. Ktos - nie wiedzial, giermek czy jakis miejski chlopak - podal mu zaczerpnieta z niesionego przez siebie wiadra wode w chochli. Erik lyknal szybko, oddal chlopcu chochle i znow dolaczyl do walki. Po jakims czasie wydalo mu sie, ze walczy od niepamietnych juz czasow, tnac mieczem w kazdy wychylajacy sie zza przedpiersia leb. I nagle wrogowie stracili ochote do walki i rzucili sie do ucieczki. Jednoczesnie zobaczyl, ze slonce zsuwa sie za zachodni kraniec horyzontu. Zapalono pochodnie - bardziej z przyzwyczajenia niz z potrzeby, bo o tej porze roku zmierzch trwal dosc dlugo - i wyznaczeni na sanitariuszy miejscowi starcy i staruszki, a takze kilkudziesieciu mlodzikow, giermkow i paziow, ruszyli na pozycje, roznoszac wojownikom wode, zywnosc, a potem transportujac na tyly rannych i martwych. Erik odwrocil sie i usiadl, ignorujac trupa lezacego obok Novindyjczyka. Kiedy pojawil sie chlopak roznoszacy wode, kapitan upil jeden lyk, a potem polecil podac wode siedzacym nieopodal zmordowanym nieludzko zolnierzom. Wkrotce pojawil sie szybkobiegacz z jakims pismem. Erik przeczytal i czujac takie znuzenie, ze sam nie wiedzial, czy zdola sie ruszyc, zmusil sie do okrzyku: - Odwrot! I nagle, niczym chochlik wyskakujacy z pudelka, tuz obok pojawil sie sierzant Harper. -Wycofujemy sie, sir? -Nie inaczej. -To znaczy... ruszamy na nastepna pozycje obronna. -Owszem - wychrypial Erik. -Nie pospimy sobie dzis w nocy, prawda? - spytal zlosliwy trep. -Chyba nie. O co wam chodzi, sierzancie? -O nic, mosci kapitanie. Chcialem sie tylko upewnic, ze wszystko dobrze zrozumialem. Mlodzieniec wbil w sierzanta ponure spojrzenie. -Gotow bylbym sie zalozyc o roczny zold, ze wszystko zrozumieliscie. -Ha, skoro tak, to jasne jest, ze nie ja zmuszam do marszu ludzi, ktorzy walczyli pol dnia... i nie mieli nawet okazji napic sie czy cos przekasic. Erik pojal, ze ludzie sa do cna wyczerpani. - No... mysle, ze mozemy przynajmniej poczekac, dopoki czegos nie zjedza. -To milo z pana strony, sir. Dzieki czemu bedziemy mieli czas sciagnac rannych i zaladowac ich na wozy. Madrze, sir... Erik usiadl. Gdy sierzant ruszyl, by wydac rozkazy, mlody dowodca rzekl sam do siebie: - I pomyslec, ze mialem sie za niezlego sierzanta... Wycofanie sie ukradkiem bylo trudniejsze, niz Erik sadzil. Pomimo dwugodzinnego wypoczynku i posilku ruszajacy na wschod ludzie byli smiertelnie zmeczeni. Erik zaczal przegladac swoje oddzialy i w pewnej chwili zdal sobie sprawe z faktu, ze widzi ludzi, ktorych trenowal podczas ostatnich dwu lat. Byly to dwie kompanie doskonale obytych z terenem wojakow, przybyle tu z polnocy. Wraz z nimi przyszly wiesci, ze na polnocy przeciwnikom udalo sie przedrzec, ale wylom zostal szybko zamkniety. Niestety zdolal sie przez niego przedrzec oddzial liczacy przynajmniej trzysta osob. Erik wyslal tam swoich najlepszych zwiadowcow i mial nadzieje, ze Szmaragdowi trafia na ktorys z jego ciezkozbrojnych oddzialow. Trzystu doswiadczonych zabijakow moglo wyrzadzic niemale szkody jednemu z mniej licznych czy gorzej zbrojnych oddzialow, zanim jego ludzie zdaza wezwac posilki. Tuz przed switem natkneli sie na samotnego wedrowca, idacego uparcie na wschod. Byl to d'Lyes. -Witaj magu. -Witaj, mosci kapitanie. Znalazlem skale, pod ktora sie ukrylem - rzekl cierpko mag - ale zamiast wozu znalazlem cala armie, idaca moim sladem. -Mowilem, ze bedziemy sie cofac - odparl Erik. - Po prostu nie sadzilem, ze odwrot nastapi tak szybko. -Rozumiem. Jak wojenka? -Sam chcialbym wiedziec - mruknal mlodzieniec. - Jak do tej pory radzilismy sobie niezle, ale ostatni atak udowodnil mi, ze tamci maja ogromna przewage liczebna. -Zatrzymamy ich? -Zatrzymamy. Nie mamy innego wyjscia. Przed soba zobaczyli swiatelka Wilhelmsburga. Wkraczajac do miasteczka, zorientowali sie, ze calkowicie przeksztalcono je w oboz wojskowy. Mieszczan ewakuowano dzien wczesniej. Erik wiedzial, ze jego ludzie odpoczna tu jeden dzien, zjedza jakis posilek, opatrza rany, a potem rusza dalej, podpalajac kazdy budynek. -Kapitanie von Darkmoor! - Ku mlodziencowi biegla jakas drobna figurka. Erik poznal chlopaka mimo brudu pokrywajacego krolewska liberie pazia krondorskiego dworu. -A... to ty, jak ci na imie? -Samuel, panie. Pewna dama poprosila, bym ci to wreczyl. Mlodzieniec wzial pismo i odeslal chlopca. Otworzywszy list, znalazl wiadomosc od zony - "Udalam sie do Ravensburga, by odnalezc twoja matke. Kocham cie. Kitty". Dowiedziawszy sie, ze jego zona prawdopodobnie bezpiecznie dotarla do oberzy Pod Szpuntem, gdzie sam sie wychowal, Erik poczul ogromna ulge. -Znajdzmy cos do jedzenia - zwrocil sie do wyczerpanego maga. -Znakomity pomysl - mruknal d'Lyes. Obaj odszukali gospode Pod Lemieszem, gdzie Ravensburczyk poznal kaprala Alfreda i kuzyna Roo, Duncana. Mlody kapitan zaczal sie zastanawiac, gdzie tez moze byc teraz jego stary przyjaciel. W izbie goscinnej zastali spory tlum. Polowa podlogi byla zaslana prowizorycznymi pryczami, na ktorych lezeli ranni, a na drugiej tloczyli sie wojacy, zjadajacy podawane im przez szynkwas porcje. -Na gorze sa pokoje dla oficerow, sir - odezwal sie kapral, ktorego nazwisko ulecialo Erikowi z pamieci. - Podeslemy tam panu jakies jedzenie. -Dziekuje - odparl mlodzieniec. Poprowadziwszy d'Lyesa schodami w gore, otworzyl pierwsze lepsze drzwi. W nieduzej komnacie na golej podlodze spal oficer w barwach Ylith, a dwaj inni ludzie siedzieli przy stole i cos jedli. Jedzacy spojrzeli ku drzwiom, a Erik skinal przepraszajaco dlonia i zamknal drzwi. Nastepna izba byla wolna. Na podlodze lezaly dwa materace ze zszytych razem i wypchanych sianem kocow. Zmordowanemu Erikowi wydaly sie niebianskim poslaniem. Z trudem zzul buty, a zanim sie z tym uporal, pojawil sie kapral z dwoma drewnianymi misami pelnymi goracej zupy i dwoma sporymi kuflami piwa. I nagle mlodzieniec, czujac naplywajaca mu do ust sline, zapomnial o zmeczeniu. -Zadbajcie o to, by ktos obudzil mnie na godzine przed switem - zwrocil sie do kaprala, gdy ten zabieral sie do wyjscia. -Rozkaz, mosci kapitanie. -Nie zazdroszcze panu wstawania godzine przez switem - mruknal d'Lyes. -Wspolczuj sobie samemu, magu, bo tez wstajesz o pierwszym brzasku. -Rozumiem, ze inaczej sie nie da? -Owszem... musimy sie wyniesc z miasteczka, zanim dotrze tu nieprzyjaciel. To najtrudniejsza czesc roboty... musimy wyprzedzac wroga o krok. Kiedy dojda do Wilhelmsburga, znajda tu tylko ruiny i zgliszcza. -Szkoda miasteczka - mruknal mag. -Jeszcze gorzej byloby zostawic je na pastwe wrogom. Tez by je spalili, ale najpierw pozarliby wszystko i uzupelnili zapasy. -Chyba tak. - Mag zjadl kilka lyzek zupy, a potem powiedzial: - Pug mowil, ze sytuacja jest powazna i choc nie bawil sie w szczegoly, przekonal nas, ze ryzyko jest wieksze niz niepodleglosc Krolestwa. A moze przesadzal? -Nie umiem rzec - odpowiedzial Erik pomiedzy dwoma kesami. Popiwszy solidnym lykiem piwa, dodal: - Ale powiem jedno... nikt z nas nie moze sobie pozwolic na przegranie tej wojny. Nikt z nas. Robert usiadl pod sciana, wyciagajac nogi. - Nie nawyklem do takich dlugich wedrowek. -Proponowalem ci konia... -Prawde rzeklszy, boje sie koni. Erik spojrzal na rozmowce, a potem parsknal smiechem. - Cale zycie spedzilem wsrod koni, wiec zechciej mi wybaczyc, ale uwazam to za zabawne. Robert wzruszyl ramionami: - Coz, jest wielu ludzi, ktorzy boja sie magow, wiec moge to zrozumiec. -Gdybym byl malym chlopcem z Ravensburga, tez balbym sie - kiwnal glowa Erik. - Podczas ostatnich kilku lat widzialem jednak dosc, by nie bac sie rzeczy, z ktorymi moge uporac sie za pomoca miecza... i niech bogowie, kaplani i magowie martwia sie o reszte. -Jestes wasc madrym czlekiem - odparl Robert, usmiechajac sie sennie. - Jezeli nie uznasz tego za zbytnia zuchwalosc - dodal, odstawiajac talerz i kufel - to chyba sie zdrzemne. - Zachrapal, gdy tylko jego glowa dotknela poslania. Erik dokonczyl piwo, polozyl sie... i nie minela - chyba - sekunda, kiedy poczul, ze ktos szarpie go za ramie. - Mosci kapitanie... czas wstawac. - Kapral. Roo skinieniem dloni zatrzymal cala grupe. Luis jechal konno ze zwiazanymi stopami i sznurem przeciagnietym pod konskim brzuchem tak, ze nie mogl spasc i tylko trzymal sie konskiego karku. Z jego rany wciaz saczyla sie krew i Roo wiedzial, ze jezeli przyjaciel nie odpocznie i nie zostanie lepiej opatrzony, moze nie przezyc najblizszej nocy. Willem jechal, objawszy raczkami malego Helmuta, a Nataly siedziala za Abigail. Roo, Karli i Helen prowadzili konie, idac pieszo. Jaskinie opuscili poprzedniego ranka, usilujac dotrzec bezpiecznie do polnocnego traktu. Dwa razy utkneli w gestych lasach, ale Roo konsekwentnie trzymal sie planu, i kiedy nie mogli kierowac sie na ku wschodowi, ruszali na polnoc, a gdy droga na polnoc okazywala sie zamknieta, kierowali sie na wschod. Tylko raz znalezli sie w sytuacji, ze nie mogli isc ani na polnoc, ani na wschod, ale zawrociwszy ku zachodowi, znalezli inny szlak wiodacy na polnoc. Teraz kupiec zatrzymal grupe, poniewaz uslyszal jakichs jezdzcow, w pewnej odleglosci, ale na tyle blisko, ze postanowil rozejrzec sie za jakas kryjowka. -Zaczekajcie tutaj - powiedzial, podajac Helen wodze konia, na ktorym jechal Luis. Wyciagnawszy miecz, pobiegl dalej, szukajac wzrokiem jakiegos wzniesienia, skad moglby miec lepszy widok. Znalazl takie na wschodzie i szybko wspial sie na szczyt, a stamtad na nastepny - z ktorego mial dosc rozlegly widok. Dzwieki odbijaly sie echami od wzgorz, ale postawszy przez chwile bez ruchu, doszedl do wniosku, ze jezdzcy nadciagaja od polnocy. -Niech to licho - zaklal pod nosem i szybko wrocil do reszty. Dzieci umilkly, wyczuwajac strach, jaki usilowali ukryc ich rodzice. -Od polnocy zbliza sie spora grupa jezdzcow - oznajmil ponuro Roo. -Tamta droga, o ktorej mowiles? - spytala Helen. -Owszem, tak mysle. -I co zrobimy? - spytala Karli. -Pojdziemy dalej, cicho i spokojnie... w nadziei, ze to nasi... Jego zona radzila sobie ze strachem lepiej, niz Roo moglby sie spodziewac. Podziwial, jak zapominala o obawach, by chronic dzieci. Popatrzyl na Luisa, ktorzy na poly przytomny, trzymal sie jakos resztka sil. Czolo Rodezyjczyka, mimo chlodu poranka, pokrywaly duze krople potu i kupiec wiedzial, ze to wynik goraczki. -Musimy znalezc uzdrowiciela, inaczej z Luisem bedzie kiepsko - mruknal, i obie kobiety kiwnely glowami. Rozejrzawszy sie dookola, dodal: - Znam to miejsce. -To gdzie jestesmy? -Na tej polance - odpowiedzial - gdzie Erik i ja nocowalismy z twoim ojcem, Karli, pierwszej nocy naszej wspolnej podrozy. Spotkalismy go jakies pol dnia drogi stad na wschod. - Poczynil w myslach obliczenia. - O psiakosc. Musielismy gdzies skrecic, bo teraz wedrujemy na polnocny zachod, zamiast na polnoc. Nie posunelismy sie na wschod tak daleko, jak sie spodziewalem. -A gdzie jestesmy? - spytala Karli. -Nadal jeszcze o dzien jazdy od rozwidlenia drog, ktore zawiedzie nas do Wilhelmsburga. -Luis nie przetrwa kolejnego dnia jazdy na koniu - rzekla jego zona, znizajac glos. -Wiem, ale nie mamy wyboru... Poprowadzil ich przez polanke na polnoc i niedaleko znalezli trakt, ktorego szukali. Odciski kopyt wskazywaly, ze niedawno przejechal tedy patrol, ktory slyszal Roo. Ravensburczyk skinieniem dloni skierowal cala grupe na wschod. Dzien minal spokojnie. O zmierzchu zeszli z traktu i znalezli opuszczona farme - przysadzista budowle z kamienia i drewnianych belek z przegnilym juz dachem. -Zostaniemy tu na noc - postanowil Roo. - Droga do Wilhelmsburga jest o godzine marszu na wschod. Zdjeli Luisa z konia i ostroznie polozyli na slomianym poslaniu. Kupiec wprowadzil konie do pustej stajni, rozkulbaczyl je i dal im troche siana, ktore tam znalazl. Z doswiadczenia, jakiego nabyl wsrod stracencow Calisa, wiedzial, ze jesli siano bylo stechle, konie mogly dostac kolki i pozdychac, ale na oko wydalo mu sie niezle. Zamknawszy drzwi stajni, przeszedl do chaty. -Musimy to oczyscic - mowila wlasnie Helen, opatrujac ramie Luisa. Roo rozejrzal sie dookola, ale nie znalazl niczego przydatnego. -Zobacze, czy jest tu jakas studnia... Wyszedlszy na zewnatrz, znalazl studnie i stojace przy niej wiadro. Nabral czystej wody, odwiazal wiadro od kolowrotu i zaniosl wode do chaty. -A ja znalazlam sol - odezwala sie Karli, pokazujac maly woreczek. - Musial upasc na podloge, kiedy mieszkancy stad uciekali. -To juz cos - stwierdzil kupiec. -Mozemy rozpalic ogien? - spytal Willem. -Nie - odparl Roo. - Nawet jezeli zdolamy jakos ukryc blask plomieni, zapach dymu moze sciagnac tu kogos nieproszonego... -Ale gdybym mogla zagotowac wode - rzucila Helen cicho - to zdolalabym oczyscic jego rane. -Wiem. - Podal jej sol. - Niech wszyscy napija sie z wiadra, a jak zostanie polowa, wsyp sol do wody. A potem przemyj mu tym rane. - Spojrzal na nieprzytomnego przyjaciela. -Bedzie bolalo, jak nie wiem co, ale on chyba nawet tego nie zauwazy. Ja sie rozejrze za jakims okladem. Wyszedlszy na zewnatrz, poczatkowo trzymal sie blisko zabudowan, na wypadek, gdyby ktos nadciagnal droga. Nie chcial, by ktos go zobaczyl. Przebieglszy obok stodoly i przez opustoszale pola, wszedl w cien drzew lasu. Juz przedtem zauwazyl mchy na skalach. Nakor pokazywal im kiedys, jak przygotowywac oklady z mchu na rany i Roo pomyslal, ze moglby wtedy sluchac bardziej uwaznie. Ale wiedzial przynajmniej, czego potrzebuje. Po godzinnych poszukiwaniach, kiedy zapadal juz zmierzch, znalazl pajeczy mech na pniach drzew i skalach nieopodal strumienia. Zebral go tyle, ile mogl uniesc w rekach, i wrocil na farme. Karli i Helen zdazyly juz zdjac Luisowi koszule i teraz przemywaly mu rane slona woda. -On sie nie rusza - odezwala sie Helen. -I tak pewnie jest lepiej - odpowiedzial Roo. Spojrzawszy na twarz przyjaciela, zobaczyl, ze jest pokryta potem. Rana na ramieniu pelna byla skrzepow krwi, ale wciaz pozostawala otwarta. -Trzeba by to zaszyc - mruknal. -Mam igly - oznajmila Karli. -Co? - zdumial sie kupiec. Zona siegnela pod suknie. -Igly sa drogie i jak zostawialismy wszystko, zabralam swoje ze soba. - Oderwala rabek sukni i Roo zobaczyl, ze miala tam wszyty maly, zwiniety kawalek skory. Kiedy go rozwinela, ujrzal szesc wpietych wen pieknych stalowych igiel. Zamrugal. -Milo mi, ze szycie tak wiele dla ciebie znaczy. A co z nicmi... tez masz jakies, przypadkiem? -Nitki to prosta sprawa - odpowiedziala Helen. Wstala i podniosla skraj swojej sukni. Siegnawszy pod spod, sciagnela halke. Potem zebami oderwala kawalek materialu i sprawnie zaczela wysnuwac nici. -Jak dluga nic jest ci potrzebna? -Gdzies tak z poltorej stopy - ocenil Roo. Helen wziela od Karli jedna z igiel, oddzielila nic, ktora chciala wyciagnac, a potem wysnula ja palcami. Kupiec spodziewal sie, ze nic peknie, ale ku jego zdziwieniu po chwili Helen przygotowala kawalek. Odgryzla koniec i podala go Roo. -Chcialbym wiedziec nieco wiecej o zaszywaniu ran - mruknal. Pozwolil Helen nawlec igle. - Jedna z was niech go trzyma za glowe, a druga za nogi. Nie spodziewam sie, by cos poczul, ale na wszelki wypadek... Obie kobiety poslusznie zajely wskazane stanowiska. Karli ujela Luisa za ramiona, starajac sie nie dotknac rany. Roo zacisnal zeby i zaczal szyc... Luis goraczkowal przez cala noc. Obudzil sie tylko raz, by napic sie wody. Spal tak twardo, ze nawet nie musieli go za bardzo pilnowac - choc raz probowal zerwac oklad, ktory przylozyl mu do rany Roo. Karli i Helen usiadly w rogu, przytulajac do siebie dzieci i wszyscy usilowali troche sie przespac. Kupiec spal w drzwiach, trzymajac dlon na rekojesci miecza. Rankiem Luis wygladal znacznie lepiej. - Mysle, ze goraczka sie obnizyla - ocenil Roo. -Mozemy go ruszyc? - spytala Helen. Kupiec zagryzl wargi. - Nie powinnismy... ale chyba nie mamy innego wyjscia. Jezeli ci zolnierze, ktorych slyszalem wczoraj, to byli nasi, dzis nadciagna tu Szmaragdowi. A jezeli tamci byli wrogami, tu juz jestesmy w ich zasiegu... -Dam sobie rade - wystekal Luis, otwierajac oczy. -A ja bym chciala cos zjesc - mruknela Karli. - On tez musi cos zjesc, by odzyskac sily. -Przy odrobinie szczescia dzis w poludnie bedziemy juz w Wilhelmsburgu - oznajmil Roo. - Wtedy sie najemy, az popekamy - usmiechnal sie do dzieci, ktore odpowiedzialy mu slabymi usmiechami. Okulbaczyli konie i z niemalym trudem wpakowali Luisa na siodlo. -Chcesz, bym cie znowu przywiazal do popregu? - spytal Roo. -Nie - odparl tamten, mrugajac oslepiony przez poranny blask. - Dam sobie rade. - Spojrzal na swoje obandazowane ramie. - Cos ty tu wpakowal? -Przemylismy je slona woda i oblozylismy pajeczym mchem. A bo co? -Swedzi jak diabli. -To dobry znak. -To nie ciebie swedzi - zgrzytnal Luis. Kupiec ujal wodze, a Luis chwycil konia za grzywe tuz przy karku. Dzieci zajely miejsca na swoich koniach i Roo poprowadzil grupe na wschod. Erik jechal konno przez miasteczko, wolajac glosno: - Spalic wszystko! Jego ludzie ruszyli przez miasteczko od zachodu, ciskajac w domy plonacymi pochodniami. Wczesniej juz do wiekszych kamiennych domow pownoszono snopy slomy i wiazki siana, wiec kryte gontami budynki szybko stanely w ogniu. Kiedy mlodzieniec dotarl do wschodniego kranca miasteczka, zachodnia polac palila sie juz gwaltownie. Poczekal, az miasteczko opusci ostatni z jego ludzi, a potem wydal rozkaz do wymarszu. Jeszcze przed switem zolnierze zgromadzeni w Wilhelmsburgu ruszyli na wschod, idac ku lancuchowi wysokich wzgorz, ktorych mieli w miare mozliwosci bronic kolejny tydzien. Erik wiedzial, ze im blizej beda Darkmoor, tym czesciej beda natykac sie na takie jak to miasteczka i osady: Wolfsburg, Ravensburg, Halle i Gotsbus. We wszystkich mieli otrzymywac wsparcie, ale tez wszystkie trzeba bylo spalic po wycofaniu sie z nich ostatniego obroncy. Obok niego jechal Robert d'Lyes, ktory najwyrazniej kiepsko czul sie na ofiarowanym mu koniu. -Jak sobie radzisz, mosci magu? -O tym, ze to nie jest w koncu taki zly pomysl, przekonuje mnie jedynie perspektywa kolejnego dnia pieszej wedrowki, kapitanie. Na twarzy Erika pojawil sie usmiech. -Jakze to? Dostales bardzo lagodna klacz. Nie szarp za wedzidlo, dbaj o nia, a ona zatroszczy sie sama o siebie. I oczywiscie sciagaj piety ku dolowi. Odwrocil sie i pognal do przodu, a mag skupil sie na tym, aby utrzymac sie w siodle. Roo lezal, oparlszy sie plecami o sciane wawozu i przelozywszy miecz przez piers. Niewiele braklo, a poddalby sie rozpaczy, kiedy dotarli do miejsca na trakcie, z ktorego zobaczyli dymy unoszace sie nad Wilhelmsburgiem. Kupiec nie musial sie przygladac, by poznac, ze plonelo cale miasto. Zatrzymali sie na drodze, zastanawiajac sie, co poczac - nie wiedzieli, czy sprobowac przemknac przez plomienie i dognac wycofujacych sie krolewskich, czy zawrocic ku polnocy i sprobowac przedrzec sie do Ravensburga jedna z mniej znanych bocznych drog. Kiedy tak dyskutowali, uslyszeli okrzyk, ktory im oznajmil, ze zobaczyli ich jezdzcy z drugiej strony rozleglej polany. Roo natychmiast wprowadzil konie w las, ponaglajac przestraszone kobiety. Znalazl jar, ktory dosc szybko sie poglebil, skrecajac ku polnocy, a potem ku wschodowi. Wprowadziwszy konie do wawozu, pognal je dalej, a sam zawrocil, chwytajac za miecz. Luis ruszyl za nim ze sztyletem w dloni. Rodezjanin byl slaby i oszolomiony, ale gotow do walki. Karli i Helen z dziecmi schronily sie pod skalami w glebi wawozu, usilujac uspokoic konie, a Roo i Luis przyczaili sie za pierwszym zakretem. Wkrotce obaj uslyszeli rozmowe kilku ludzi i kupiec rozpoznal mowe z Novindusa. Luis kiwnal glowa i przesunal kciukiem po ostrzu sztyletu. Stukot kopyt o kamienie kazal Roo pochylic sie w oczekiwaniu na okazje do ataku. -Sa tu jakies slady w blocku - oznajmil jakis glos. - Wygladaja na swieze. -Uwazaj. Chcesz ich poslac do piachu, czy nie? Zza zakretu wyjechal pierwszy jezdziec, ktory ogladal sie wlasnie przez ramie, mowiac: -Choc mi placicie i wydajecie rozkazy, to... Kupiec skoczyl jak wilk i uderzyl jezdzca tuz pod ramieniem. Nagly atak zbil jezdzca z siodla i Roo bez trudu zwalil go na ziemie. Sploszony kon ruszyl w glab wawozu, mijajac Luisa. -Cos mowiles? - dopytywal sie drugi z jezdzcow. Roo porwal sztylet wystajacy zza pasa powalonego i cisnal go Luisowi. Mimo zmeczenia i oslabienia, stary nozownik blyskawicznie wsunal swoj wlasny kordelas w zeby i zrecznie chwycil rzucony mu orez za rekojesc. Szybko podrzucil bron, chwycil za ostrze, zamachnal sie i cisnal w sama pore, bo w tejze chwili zza zakretu wylonil sie drugi jezdziec. -Hej! Pytalem... - to bylo wszystko, co zdazyl rzec Novindyjczyk, zanim w krtani utkwilo mu ostrze jego nie zyjacego juz kompana. Zagulgotal tylko, gdy Roo sciagal go z siodla. Ravensburczyk ulozyl trupa obok ciala jego ziomka i klepnieciem w zad wyslal konia w glab wawozu, do Karli i Helen. Potem dal znak i obaj z Luisem szybko podazyli za konmi, gdzie czekaly kobiety i dzieci. -Inni zjawia sie tu lada moment - powiedzial do Luisa. -To co zrobimy? - spytala Karli. -Wdrapiemy sie na gore - odparl, pokazujac wysoka na tuzin stop skale. - Nie beda mogli pojsc za nami. Nie czekajac, zaczal sie piac w gore. Dotarlszy na szczyt, rozejrzal sie szybko i zobaczyl pomiedzy drzewami innych jezdzcow, galopujacych tam i z powrotem i szukajacych dwu zaginionych kompanow. Roo skinieniem dloni ponaglil do wspinaczki Willema, a potem wyciagnal rece, i wyzsza od Karli Helen podala mu Helmuta. Najmlodszy dzieciak zagryzal wargi, jakby zamierzal sie rozplakac. -Prosze, malenki, nie teraz - rzekl Roo. Gdy wzial synka w ramiona, Helmut nie wytrzymal i wybuchnal placzem, jakby uwalniajac w sobie wszelki strach, glod i cierpienia ostatnich trzech tygodni. Luis odwrocil sie blyskawicznie i wyjal swoj sztylet, poniewaz placzowi Helmuta natychmiast odpowiedzialy tryumfalne wrzaski jezdzcow. Po skalach wspinaly sie Abigail i Nataly, popychane z tylu przez matki. Willem wlazl na gore sam. -Ja nie dam rady - sapnal Luis, patrzac pod gore. Jego twarz pokrywaly krople potu. -Wlaz! - syknal Roo. - To nie jest szczyt swiata! Luis mial sprawna tylko jedna reke, i wlasnie w to ramie byl ranny. Wyciagnal dlon, zacisnal zeby i zaczal sie wspinac. Znalazlszy oparcie dla stop, nabral powietrza. Odetchnal gleboko i raz jeszcze podjal probe podciagniecia sie wyzej, zaciskajac zdrowa dlon na uchwycie i drapiac bezsilnie skale druga reka. Roo siegnal i zlapal go za nadgarstek. -Mam cie! - steknal tryumfalnie. Niewiele brakowalo, a ciezar roslego Rodezyjczyka wy rwalby mu ramie ze stawu. -Pusc mnie! - jeknal Luis. - Nie dam rady. -Dasz, niech cie zaraza! - zgrzytnal kupiec, ciagnac jak szalony, choc wiedzial, ze w istocie sam nie da rady wytaszczyc towarzysza na gore. Tamten usilowal mu pomoc, bez wiekszego powodzenia, i wtedy niedaleko nich pojawili sie dwaj jezdzcy. -Tu sa! - wrzasnal jeden z Novindyjczykow. -Nie! - krzyknal Roo. - Zabierzcie dzieci w las! - zawolal, zwracajac sie do Karli i Helen. Podjal jeszcze jedna probe wciagniecia na gore Luisa, szarpiacego sie jak ryba na haczyku. Jeden z jezdzcow wyciagnal miecz i ruszyl do ataku. -To wy, dranie, zabiliscie Mikwe i Tugona? No to zobaczymy jak... I nagle w powietrzu swisnela strzala, wyrzucajac go z siodla. Druga zmiotla na ziemie jego towarzysza. Tuz obok kupca pojawila sie para mocnych ramion, ktore pomogly mu wciagnac na gore Rodezyjczyka, unoszac go lekko nad skaly. Roo odwrocil sie i spojrzal w urodziwa, ale obca i dziwna twarz. -Masz klopoty, przyjacielu - usmiechnal sie don elf. -Mozna by tak rzec - odparl Roo, przetaczajac sie na grzbiet i opierajac na lokciach. Przez chwile ciezko dyszal. Gdy obok pojawil sie drugi elf, ktory oparl sie na swoim dlugim luku, kupiec rozluznil ramie i wystekal: - Nie wiem, jak dlugo bym jeszcze wytrzymal. Obok elfow przystanal czlowiek w czarnej kurtce. Na widok Ravensburczyka jego ciemna twarz okrasil szeroki usmiech. - Jezeli wy dwaj nie jestescie para najbardziej zalosnie wygladajacych zartownisiow, jakich mialem pecha ujrzec w zyciu, to nie nazywam sie... -... Jadow! - wyszczerzyl zeby Luis. - Milo cie widziec! -Co mu jest? - spytal Jadow Shati, klekajac obok starego towarzysza z kompanii stracencow. -Dostal mieczem w ramie i wdala sie infekcja. Poza tym stracil duzo krwi i ma goraczke... i zwykle w takich wypadkach dolegliwosci... -Zajmiemy sie tym - zapewnil go elf. - Ale najpierw musimy zabrac stad was i dzieci. Roo wstal i pomyslal, ze dobrze bedzie sie przedstawic. - Rupert Avery. -Galain - odpowiedzial elf. - Niose wiadomosci dla waszego generala, Greylocka. -Greylock generalem? Nastapily spore zmiany. -Wieksze, niz moglbys sie spodziewac. Na razie oddalmy sie nieco od tamtych jezdzcow, a potem pogadamy... -Ilu was jest? - spytal Roo, idac za Jadowem i Galainem. -Szesciu elfow z dworu Krolowej i moja polkompania. Kupiec wiedzial, ze polkompania to dziesiec druzyn liczacych po szesciu ludzi. - Gdzie stoicie? -Pol mili stad - machnal dlonia Jadow, wskazujac kierunek. - Nasz przyjaciel ma wysmienity sluch i powiedzial, ze slyszy tetent koni, postanowilem wiec sprawdzic, co tu sie dzieje. - Polozyl dlon na ramieniu rozmowcy. - Jedziemy do Ravensburga. Zechcecie nam towarzyszyc? Roo parsknal smiechem. - Dziekuje. Jakos to wytrzymamy. A teraz przejdzmy do pilniejszych spraw... macie cos do zjedzenia? Rozdzial 22 RAVENSBURG Erik usmiechnal sie szeroko.Kitty pedzila w jego ramiona, nie dajac mu prawie czasu na zsuniecie sie z siodla. -Tak sie balam, ze cie juz nigdy nie zobacze! - wyszeptala. Mlodzieniec pocalowal zone i mocno ja do siebie przytulil. - Ja tez! Po calym stajennym dziedzincu gospody Pod Szpuntem krecili sie zolnierze, a teraz pokazali sie Nathan i Freida. Freida uscisnela syna, a potem jego dlonia zaczal potrzasac Nathan. -Gratulacje! - rzekl kowal z usmiechem. - W tak mlodym wieku Kapitan Rycerstwa... i w dodatku zonaty! -Dlaczego nas nie powiadomiles? - rzekla Freida z wyrzutem w glosie. - Kiedy ta dzierlatka sie tu pojawila i powiedziala, ze jest zona mojego chlopca, pomyslalam, ze zwariowala. - Obrzucila Kitty podejrzliwym spojrzeniem. - Ale zaraz potem opowiedziala mi o kilku szczegolach, po ktorych poznalam, ze znacie sie calkiem dobrze. - Usmiechnela sie filuternie. Erik zaczerwienil sie po uszy. -No... zapanowal nielichy zamet... i musielismy sie pospieszyc... -Tak tez mi mowila - potwierdzila Freida. -Wygladasz na mocno zdrozonego - ucial przekomarzania zony Nathan. - Wejdz, wykap sie, a potem cos przekasisz... -Chetnie, ale najpierw musze wydac rozkazy dotyczace ewakuacji miasta. Najpozniej pojutrze wszyscy musicie byc w drodze. -Mamy opuscic miasto? -Nie inaczej. Nieprzyjaciel jest nie dalej niz o piec dni drogi stad, a moze nawet o trzy. Niektore z konnych oddzialow moga byc jeszcze blizej. Bedziemy bronic miasta, dopoki go nie opuscicie. -A potem? - spytal tkniety naglym niepokojem Nathan. Erik wbil wzrok w ziemie, przejety wstydem, ktory niemal zdlawil mu slowa w krtani. -Bedziemy musieli spalic miasto. Kowal zbladl. -Czy wiesz, co mowisz? -Wiem. Spalilem juz Wilhelmsburg, Wolfsburg i pol tuzina pomniejszych miasteczek. Nathan przeciagnal dlonia po pokrytej zmarszczkami twarzy. -Nigdy sie nie spodziewalem, ze zobacze to jeszcze raz... Mlodzieniec przypomnial sobie, ze przed wieloma laty kowal byl swiadkiem podbicia Dalekich Wybrzezy. -Moge ci tylko powiedziec, ze to absolutnie konieczne. Na dziedziniec wjechal bardzo znuzony jegomosc w szarej oponczy i skierowal swego konia ku Erikowi. Robert d'Lyes zlazl z siodla - a tak mu sie trzesly kolana, ze niewiele braklo, a upadlby. Patrzacym wydalo sie, ze nogi ma tak krzywe, jakby dziecinstwo spedzil, siedzac na beczce. - Czy do tego mozna sie przyzwyczaic? - zwrocil sie do Erika z udreka w glosie. -Matko, Nathanie - usmiechnal sie mlodzieniec. - To mag Robert, ktory wlasnie uczy sie jezdzic konno. Nathan mrugnal porozumiewawczo i zwrocil sie uprzejmie do mlodego maga: - Wejdzcie panie i poczestujcie sie winem... od razu poczujecie sie razniej. - Dal znak swemu pomocnikowi, Guntherowi, by ten zajal sie koniem goscia. Chlopak podbiegl, usmiechnal sie do Ravensburczyka i spojrzal pytajaco na jego wierzchowca. -Bede jeszcze jej potrzebowal - wyjasnil Erik. - Ale niedlugo wroce i wtedy bedziesz mogl ja oporzadzic. Przysle tu czesc ludzi, a reszte umieszcze w siedzibie Winiarzy i Ogrodnikow... zreszta wszedzie, gdzie sie da. Bedziecie mieli przez wyjazdem sporo roboty z podkuwaniem koni i naprawa ekwipunku. Poza naszym kompanijnym kowalem nie ma w Ravensburgu mistrza, ktory zna sie na naprawie broni. Nie spodziewaj sie wiec, Nathanie - dodal nie bez smutku z glosie - ze odpoczniesz. Tamten potrzasnal glowa. - No, chodz, mosci magu - zwrocil sie do d'Lyesa - napijecie sie ze mna. Mysle, ze mnie tez sie to przyda... Kitty pocalowala Erika. - Wracaj szybko - powiedziala. Freida tez go ucalowala. - To chyba dobra dziewczyna - szepnela do syna - choc niekiedy troche dziwaczy... Erik usmiechnal sie szeroko. - Zobaczymy, co powiesz, jak poznacie sie lepiej. Wroce na kolacje. Kiedy matka odwracala sie, by odejsc, zapytal jeszcze: - Byly jakies wiesci od Roo? Freida przystanela. - Dwa z jego wozow dotarly tu kilka dni temu. Sa chyba u Gastona. O nim samym jednak niczego nie wiemy. Dlaczego pytasz? -Byl gdzies na szlaku... a tam jest... nielatwo. -Pomodle sie za niego do Ruthii - rzekla Freida, ktora nigdy nie przepadala za mlodym swiszczypala, ale wiedziala, jak bliska przyjazn polaczyla go z jej synem. -Dziekuje, mateczko - usmiechnal sie Erik. Wdrapawszy sie ponownie na siodlo, ruszyl do miasta, by zadbac o rozmieszczenie ludzi i wydac rozkazy niosace zaglade miastu, w ktorym spedzil wieksza czesc swego zycia. -Jak sie czujesz? - spytal Roo. -Lepiej - odpowiedzial Luis, ktory jechal konno obok niego i rzeczywiscie wygladal duzo lepiej. -Chlopie... - rzekl Jadow, jadacy przed nimi. - Na drugi raz, jak bedziesz chcial Luisa wykonczyc, zamiast robic mu oklad, pchnij go po prostu nozem. Bedzie to prawie tak samo skuteczne, ale duzo szybsze. Luis wlasciwie urodzil sie na nowo. -No... to byl chyba ten sam mech, ktory pokazywal nam Nakor... Elfy zdjely oklad przygotowany przez Roo, wymieszaly skladniki we wlasciwych proporcjach i ponownie opatrzyly rane Luisa. Po zabitych przez ludzi Jadowa najezdzcach zostalo dostatecznie duzo koni, by Roo, Luis i kobiety mogli sobie wybrac odpowiednie wierzchowce. Elfy wolaly isc pieszo, wiec dwa z nich prowadzily konie z dziecmi, a Helen i Karli zerkaly niespokojnie, pilnujac pociech. Oddaliwszy sie od pobojowiska, rozbili oboz. Elfy zajely sie obserwacja okolicy, a Jadow zamiast wykopac row o pelnym profilu, zdecydowal, ze dwie godziny marszu byly wazniejsze niz bezpieczenstwo. Opuscili oboz rankiem i dwakroc otrzymali meldunki o innych kompaniach ciagnacych na poludnie - na wschodzie mieli krolewskich, a na zachodzie byli najezdzcy. Jasne bylo, ze czekac ich moze nastepna potyczka. Roo znal okolice na tyle, by wiedziec, ze najblizszym znaczniejszym miastem po Ravensburgu bylo Wolverton, a tereny wokol niego nie bardzo sie nadawaly do organizacji silnych pozycji obronnych. Beda musieli przez jakis czas utrzymac Ravensburg, a potem wycofac sie do Darkmoor. -Daleko do tego Ravensburga? - spytal Jadow. -Bedziemy tam za niecala godzine - odpowiedzial Roo. -To dobrze - odezwal sie Luis. - Chetnie sprobuje tego wina, ktore tak czesto zachwalaliscie z Erikiem. -Na pewno sie nie rozczarujesz - zapewnil go kupiec. Potem przypomnial sobie, ze w miasteczku musiala sie juz zgromadzic spora czesc Krolewskiej Armii Zachodu. - Oczywiscie, jezeli tam jeszcze cos zostalo. Po dziesieciu minutach dotarli do pierwszego obozu, umieszczonego za glebokim rowem posrodku drogi. Przedstawili sie strazom i zostali puszczeni dalej. W miare jak zblizali sie do miasta, widzieli coraz wiecej okopujacych sie oddzialow. -Wyglada na to, ze front rozciaga sie przynajmniej na dziesiec mil - zauwazyl Roo. Jadow wskazal przez ramie ku polnocy. -Kierujemy ich tu tak od kilku tygodni. Zostawilismy dosc ludzi, by wiedziec na pewno, ze nie wykonaja tu zwodniczego uderzenia, a potem nie zawroca i sprobuja przedrzec sie na polnocy. Kupiec znal okolice rownie dobrze jak jego rozmowca. -Nawet jesli przebija sie przez was tedy - stwierdzil - wciaz beda musieli skrecic na poludnie, gdy sprobuja sie wspiac na Lancuch Koszmaru... -Taki jest plan - zgodzil sie Jadow. W miare jak zblizali sie do Ravensburga, widzieli coraz wiekszy ruch. Droga, ktora jechali, biegla wzdluz niskiego lancucha wzgorz, od wiekow porosnietych starannie uprawianymi krzewami winorosli. Zolnierze wycinali teraz wszystkie krzewy - a niektore z nich byly jak male drzewka - i gromadzili je na szczycie, tworzac z nich barykade. Roo nie byl ogrodnikiem ani hodowca krzewow, ale wyroslszy wsrod nich, zdawal sobie sprawe, co znaczy taka wycinka w winnicy. Niektore z krzewow mialy trzysta lat, a ich owoce szczycily sie niezastapionym aromatem i smakiem. Zauwazyl, ze pracujacy tu na co dzien ludzie wycinali goraczkowo pedy na szczepionki, w nadziei, ze ktoregos dnia wroca do tych okolic i zaczna od nowa. Roo w duchu polecil ich opiece Ruthii. Do samego Ravensburga dotarli po poludniu. Pierwsza osoba, jaka Roo ujrzal, byl Erik nadzorujacy budowe barykady w poprzek glownej drogi. Przybysz machnal dlonia. -Roo! Luis! Jadow! - ucieszyl sie mlodzieniec. Na jego twarzy odmalowala sie ogromna ulga. Galain poczekal, az towarzysze skoncza z powitaniami. -Kapitan von Darkmoor? -Owszem. Co moge dla waszmosci zrobic? Elf wyjal zza pazuchy niewielki zwoj pergaminu i podal go dowodcy obrony Ravensburga. Ten przeczytal go i mruknal: - Dobrze. Jezeli chcecie cos zjesc - dodal, wskazujac oberze po przeciwnej stronie rynku - to zajdzcie tam i powiedzcie, ze ja was przyslalem. -Dzieki - odpowiedzial Galain. -Gdybyscie panie zechcialy odprowadzic tam te konie, bylbym ogromnie rad - zwrocil sie Erik do kobiet. - Powiedzcie mojej matce - dodal, mowiac do Karli - ze jestescie moimi goscmi i nie pozwolcie, by przekarmila dzieciaki slodyczami. Karli usmiechnela sie i az cala pojasniala, choc Roo zauwazyl, ze po policzku zony splywa lza ulgi. -Dziekujemy. -Co z twoim ramieniem - spytal Erik Luisa, kiedy kobiety i czworka dzieci odjechaly ku oberzy. -Dlugo by opowiadac - odparl Luis. - Dowiesz sie wieczorem. Mlodzieniec kiwnal glowa i zwrocil sie do Roo: - Ruszaj za swoja rodzina. Zobaczymy sie pozniej. Mam jeszcze sporo roboty. -To widac. No to na razie... Dwaj starzy kompani Erika odjechali, i mlody kapitan zwrocil sie do Jadowa, ktory oddal mu zabawnie i przesadnie poprawny salut. - Mosci sierzancie, zechciejcie zlozyc meldunek. -Tak jest, wasza milosc! - zagrzmial Jadow, usmiechajac sie. -No dobra, starczy... -Jak pan sobie zyczy, sir! Mlodzieniec pochylil sie ku dawnemu towarzyszowi. - Sierzancie, czyzbyscie chcieli na powrot zostac kapralem? -Nie draznij mnie obietnicami, ktorych nie mozesz dotrzymac, ty lobuzie! -Co widzieliscie? - spytal Erik, nadal sie usmiechajac. -Wsrod nieprzyjacielskich wodzow na polnocy jest jeden twardy skurwiel... Duko, general Duko. Uporczywie szturmuje te niewielka przelecz pomiedzy Eggly i Tannerus. Diuk Yabon i Earl Pemberton okopali sie tam z ciezkozbrojna piechota, podczas gdy Cortezjanscy lucznicy bronia okolicznych grzbietow i spychaja nieprzyjaciol w dol. Te skurczybyki moglyby ci strzalami na sto krokow wybic dowolny zab, wedle wyboru. Wiekszosc ludzi Duko tlucze lbami o kolejne barykady wzdluz szlaku. Boje sa cholernie krwawe, prawdziwa rzez... ale reszta sil Szmaragdowych ciagnie tutaj. -Sa jakies wiesci o Fadawahu? -Zadnych. Wyglada na to, ze Jego Lajdacka Wysokosc postanowil trzymac sie tej Szmaragdowej suki. - Jadow potarl dlonia podbrodek. - Wiesz... w tej inwazji sporo rzeczy nie ma sensu... -Wiem, co masz na mysli - mruknal Erik. - Idz cos zjesc, a gdy twoi ludzie jakos sie rozlokuja, troche sie przespij. Chce, by twoja kompania pociagnela jutro do Wolverton. Zobacz, co tam mozna zdzialac. Nieprzyjaciel pewnie zechce przemaszerowac przez to miasteczko, zadbaj wiec o kilka paskudnych niespodzianek. Jadow usmiechnal sie szeroko. - Paskudne niespodzianki... Jak to milo brzmi, mosci kapitanie. -Jak tam skonczycie, wracajcie tutaj. Potrzebny mi bedziesz, by sprawdzac lotne kompanie na polnocnym skrzydle. - Erik zasalutowal i Jadow ze swoja polkompania ruszyli na kwatery. Mlodzieniec zajal sie biezacymi sprawami, ale czesc jego mysli wciaz krazyla wokol rodziny, a szczegolnie mlodej zony, ktora byla zaledwie o dziesiec minut drogi stad. Oberza byla pelna, wiec Milo usadowil Roo, Karli, Helen, Erika i Kitty w kuchni, wokol stolu do przygotowywania posilkow. Nakarmione dzieci poslano juz do lozek. Ale to niewiele pomoglo, tlok przy stole byl taki, ze Kitty musiala usiasc na kolanie meza - przeciwko czemu zadne jednak nie protestowalo. Erik jadl lapczywie, byl to bowiem jego pierwszy goracy posilek od kilku dni i w dodatku gotowany przez matke. Milo otworzyl kilka butelek swego najlepszego wina i pelnil honory stolu. Robert d'Lyes dzielil prycze z Guntherem, pomocnikiem Nathana, ale gospodarz lamal sobie glowe, jak rozmiescic pozostalych gosci. -Dzieci moga dzis w nocy skorzystac z naszej sypialni - zaproponowala Freida. -Milo polozyl je na stryszku - wtracil sie Nathan. -Nie mowie o dzieciach Roo... mam na mysli Erika i jego zone. Mlodzieniec zaczerwienil sie poteznie, a Nathan parsknal smiechem: - Wlasciwie to juz troche wyrosnieta dziecina... -Wciaz jest moim synem... a jego zona to prawie dziewczatko - odparla Freida. - Tak czy owak, nalezy im sie jakies miejsce, gdzie mogliby sie soba nacieszyc... -Coz... Ja i tak bede zajety cala noc w kuzni, wiec to ty bedziesz musiala sobie znalezc jakies miejsce... -Poloze koldre pod stol i przespie sie tutaj. I tak musze wstac wczesnie, zeby nakarmic tylu glodomorow. Erik wiedzial, ze Nathan i jego matka mieszkali razem w niewielkiej przybudowce na zewnatrz kuzni, i choc za czasow pierwszego jej mieszkanca, dawnego mistrza Tyndala, byla to tylko brudna komorka, teraz przerobiono ja na przytulna, mala sypialnie. -Eriku, czy musimy wyjezdzac? - spytal Milo. Mlodzieniec kiwnal glowa. - Pojutrze, o brzasku. Za pare dni bedzie sie tu toczyc zacieta bitwa. Musimy ich zatrzymac na zewnatrz miasta, by polnocne i poludniowe skrzydla mogly sie wycofac. Potem oni beda probowali sie utrzymac, a my odstapimy... a jak wszystko pojdzie zgodnie z planem, to rozbijemy Szmaragdowych pod Darkmoor. -Ta oberza to wszystko, co mam - westchnal Milo. Erik znow kiwnal glowa. - Mam troche grosza. Jak to wszystko sie uspokoi, pomoge ci ja odbudowac... Gospodarz nie wygladal na przekonanego, ale juz nie protestowal. -Jak sie maja Rosalyn i maly? - spytal Erik. -Doskonale - rzekl Milo z wyraznym zadowoleniem w glosie. - Ona i Randolph maja jeszcze jednego chlopaka... i nadali mu imie po mnie! -Winszuje. -Poslalem im wiadomosc, ze wrociles, choc nie rozumiem, jak mogli sie nie zorientowac, przy tych wszystkich zolnierzach galopujacych tam i z powrotem i wykrzykujacych twoje imie. Troche mnie dziwi, ze jeszcze ich tu nie ma. -No... przeciez Randolph ma piekarnie, ktora musi rozebrac i ulozyc na wozie. -To prawda. Ale przypuszczam, ze beda chcieli zobaczyc sie z toba przed wyjazdem. -Ja tez chcialbym sie z nimi spotkac. -Porozmawiasz z nimi jutro. - Kitty pocalowala meza w policzek. Erik usmiechnal sie... i zaraz potem okryl sie rumiencem. -Jezeli chcesz... - rzekl cicho. - Coz... poniewaz musze jutro wczesnie wstac... - zawieszajac glos, spojrzal po twarzach obecnych. Wszyscy parskneli smiechem. Czerwien na policzkach Erika poglebila sie jeszcze i mlodzi malzonkowie wyszli z kuchni na zewnatrz. -Dobrze sie spisales, Roo - odezwal sie Nathan, kiedy tamci znalezli sie za drzwiami. Kupiec nadal policzki i wydal przesadnie glosne westchnienie ulgi. -Teraz, kiedy udalo mi sie ujsc z zyciem... sklonny jestem sie z tym zgodzic. Wszyscy rozesmiali sie ponownie, a potem potoczyla sie rozmowa, podczas ktorej na chwile pozwolili zwiesc sie przyjaznemu, znajomemu otoczeniu i zapomnieli o wszelkich klopotach. O swicie nastepnego dnia Roo z zona usadowil sie na kozle wozu. W glebi niego podrozowali Luis, Helen i dzieci. -Wkrotce sie zobaczymy, prawda? - usmiechnal sie Roo do jadacego obok Erika. Ten kiwnal glowa. - Byle nie za wczesnie... o ile masz troche oleju w glowie. Kiedy ja dotre do Darkmoor, ty powinienes byc juz w polowie drogi do Krzyza Malaka. A przy okazji, nie masz czasem na wschodzie jakichs interesow, ktore dadza ci tam zajecie? Kupiec wzruszyl ramionami. - Mam dosc, by odbudowac swoje imperium, jezeli tylko jakos przebrniemy przez to wszystko. Ale wiesz co? Zabawna rzecz... nie mam ochoty tracic tej zabawy, jaka sie tu szykuje. -Myslalby kto, ze z ciebie milosnik wojen! - usmiechnal sie Erik. -Masz racje - Roo tez odpowiedzial usmiechem. - Zabiore dzieci gdzies, gdzie beda mogly sie spokojnie bawic, objadac lakociami i dorastac... -No to zmiataj stad! - zagrzmial mlodzieniec. Roo odkryl, ze dwa z jego wozow przedarly sie do Ravensburga. Dotrzymal slowa i hojnie oplacil woznicow, a potem pozwolil im odejsc. Jeden z wozow oddal Milo i Nathanowi, a drugi zatrzymal dla siebie. Erik podjechal do drugiego wozu. Na kozle siedzieli Milo i Nathan, a w glebi tloczyli sie Kitty, Freida, Rosalyn, jej maz Randolph i jej synkowie - Gerd i maly Milo. Mlodzieniec usmiechnal sie do starszego z malcow, ktory bardzo juz przypominal swego ojca, Stefana von Darkmoor. Chlopak usadowil sie na kolanach przybranego ojca i podniecony podroza zasypywal go pytaniami, poslugujac sie dziecinna odmiana jezyka Krolestwa. Jego braciszka kolysala w ramionach matka. -Jak dotrzecie do Darkmoor - zwrocil sie Erik do Nathana - odszukajcie Owena Greylocka. On znajdzie wam jakas bezpieczna kwatere. Kitty wstala i Erik podjechal blizej, by mocja uscisnac. Przez chwile malzonkowie obejmowali sie bez slowa, a potem mlodzieniec sie odsunal. Nathan szarpnal lejcami i konie ruszyly przed siebie, a Erik patrzyl przez chwile, jak odjezdza oden jego zycie. Jego matka, jej maz - wspanialy czlowiek; Milo, ktory w dziecinstwie zastepowal mu ojca; Rosalyn, ktora byla mu siostra w takiej samej mierze, jakby wyszla z lona jego matki; i Gerd - jego bratanek, choc niewielu o tym wiedzialo. I Kitty - smukla dziewczyna, ktora stala sie mu blizsza, niz moglby to sobie kiedykolwiek wyobrazic. Patrzyl za nimi, dopoki woz nie zniknal mu z oczu w zamecie miejskiego ruchu. Zamieszanie powodowali mieszczanie ladujacy wszystko na wozy, taczki lub pakujacy dobytek w tobolki, ktore zamierzali niesc na plecach. Zabierano wszystko, co moglo sie przydac - narzedzia, nasiona, szczepionki najlepszych winorosli, ksiegi, zwoje pergaminow i przedmioty powszechnego uzytku. Rodzina Randolpha rozebrala cala piekarnie, zabierajac wyposazenie, wlacznie z zelaznymi drzwiczkami do pieca, rusztami i piekarskimi formami. Zostawili tylko pusty piec i kilka drewnianych stojakow na pieczywo. Jedne rodziny zabieraly caly swoj dobytek, ktory gromadzily na wozach, inni wynosili jedynie najcenniejsze przedmioty, zostawiajac reszte dorobku - meble, odziez i inne dobra - by moc szybciej sie poruszac. Czesc wyjezdzala, pedzac ze soba nawet owce, kozy i bydlo albo wywozac w przykrytych od gory drewnianymi kratami skrzyniach kury, kaczki i gesi. Obok przebiegali zolnierze, zajmujac pozycje wyznaczone im kilka miesiecy wczesniej. Erik odsunal mysli o osobistych stratach i zajal sie organizowaniem obrony miasta, ktore bylo kiedys jego rodzinnym domem. Przemyslal wszystko, co polecil mu zrobic Greylock, i podziekowal bogom za to, ze general i kapitan Calis byli tak dokladni i systematyczni. Wiedzial, ze juz niedlugo rozgorzeje i rozstrzygnie sie najbardziej desperacki boj od czasu upadku Krondoru. Wszystko, czego sie dowiedzial z wojennych traktatow z biblioteki Lorda Williama, sprowadzalo sie w zasadzie do jednego: wojna byla procesem, ktorego przebiegu nie dawalo sie przewidziec, a zycie zachowywali ci, co potrafili najszybciej dostrzec i wykorzystac kazda sprzyjajaca okolicznosc. W takich wlasnie kategoriach myslal o wszystkim ostatnio Erik - chodzilo mu o zachowanie zycia, swojego i podwladnych. Nie o zwyciestwo, ale o przetrzymanie nieprzyjaciela. Niech tamci zdechna pierwsi - to bylo wszystko, o co sie modlil. Wiedzial tez, ze jezeli cos pojdzie nie tak, nie stanie sie tak dlatego, iz on czegos nie dopatrzyl. Zawrocil konia i ruszyl, by zbadac pierwsze linie obronne. Ludzie kopali goraczkowo, wznoszac zapore w poprzek przeleczy na zachod od Ravensburga. Przez caly ranek slychac bylo stuk toporow i odglos padajacych drzew. Erik wytarl czolo i spojrzal na slonce. W taki dzien jak ten nielatwo bylo myslec o sniegach. Ale znal gory swej rodzinnej prowincji na tyle, by wiedziec, ze zima nadejdzie najpozniej za miesiac. Z drugiej strony wiedza, ktora posiadl w dziecinstwie podpowiadala mu, ze zima bedzie dosc pozna i prawdopodobnie niezbyt surowa. Wyglad roslin i zachowanie sie zwierzat wskazywaly, ze do nadejscia solidnych sniegow trzeba bedzie poczekac osiem tygodni, a moze i trzy miesiace. Erik pamietal i taki rok - byl wtedy chyba szescioletnim berbeciem - kiedy przez cala zime nie bylo sniegu wartego wzmianki - z nieba leciala drobna, zmieszana z deszczem krupa, ktora szybko tajala. Teraz doszedl do wniosku, ze nie ma sie co martwic o pogode - powinien skupic sie na rzeczach, na ktore ma wplyw. Zmierzali ku niemu dwaj jezdzcy - jeden z zachodu, drugi od wschodu. Pierwszy dotarl ten z zachodu. Mial na sobie rynsztunek i mundur garnizonu krondorskiego, brudne teraz i poplamione krwia. -Mosci kapitanie. Zaatakowala nas znienacka kompania Saaurow. Te zielonoskory dranie rozbily nas, zanim zdazylismy sie pozbierac. - Obejrzal sie przez ramie, jakby podejrzewajac, ze i tu lada moment pojawia sie jaszczury. - Wyglada na to, ze wziely sobie do serc to, co zrobili im Krondorscy Kopijnicy, szukaja wiec wszedzie lekkiej jazdy, by sie odegrac. Tak czy owak, jakos sie stamtad wyrwalem. Podejrzewam, ze zamierzaja sie zamienic miejscami z czolowymi oddzialami uderzeniowymi i beda tu jutro o zmierzchu, a najdalej pojutrze rano. -Dobrze - mruknal Erik. - Ruszaj do miasta, posil sie i odpocznij. - Rozejrzal sie dookola. - Nie sadze, bysmy w najblizszym czasie potrzebowali zwiadowcow, odszukaj wiec potem mojego sierzanta, halasliwego draba o nazwisku Harper. - Mlodzieniec usmiechnal sie nagle. - On juz ci znajdzie jakies zajecie. Pierwszy z jezdzcow odjechal, ale zaraz potem zameldowal sie drugi, w uniformie Tropiciela. -Naciskaja nas troche mocniej, niz sie spodziewalismy, sir - oznajmil. - Nie wiem, jak dlugo zdolamy sie jeszcze opierac... zwlaszcza ze mamy sie wycofywac, zachowujac lad i porzadek. Erik przypomnial sobie, ze zolnierz ten nalezy do oddzialu wyslanego na poludnie. - Nie powinni za bardzo na was napierac. Co tam sie dzieje? -Nie wiem, sir... dowodzi Earl Landreth. -A co z Diukiem Gregory? - Poludniowym skrzydlem mial dowodzic Diuk Poludniowych Marchii, wyznaczony przez Krola gubernatorem Doliny Marzen. Oczywiscie powinien byl uzgadniac dzialania z odpowiedzialnym za odcinek srodkowy Greylockiem. Mial do tego dostateczne sily, bo pod jego komende poszly garnizony wycofane z Shamaty i Landreth. -Nie zyje, panie. Myslelismy, ze wiecie. Poslancow wyslano jeszcze w ubieglym tygodniu... Erik zaklal. -Nie dotarli do Greylocka ani do mnie. - Planujac obrone Krolestwa, zakladali, ze nieprzyjaciel spora czesc swych sil skieruje na poludnie, przeciwko Kesh, na wypadek gdyby Imperium zechcialo skorzystac z zamieszania i rozciagnac swe wplywy ku polnocy, ale z tego, co uslyszal od poslanca, wywnioskowal, ze poludniowe skrzydlo zalamalo sie za szybko. - Jedz do miasta, znajdz wypoczetego konia i posil sie. Wysylam dwie kompanie lucznikow, by oslonily wasz odwrot. - Mlodzieniec odtworzyl w pamieci wyglad studiowanych nie tak dawno map. - Podsun Earlowi pomysl, by darowal sobie obrone poludniowej flanki i sciagnal stamtad zolnierzy do siebie. A potem powinien okopac sie w Pottersville. Ale musi sie jeszcze utrzymac przez trzy... a jeszcze lepiej przez cztery dni. Przez ten czas my bedziemy walczyc tutaj i nie moze dopuscic, by nas tu oskrzydlili. Jezeli bedzie potrafil ich tak dlugo zatrzymac, pozniej moze zaczac odwrot ku polnocy, wzdluz drogi do Brenton. Kiedy tam dotrze, niech zwinie szyki i ruszy do Darkmoor... ale nie wczesniej. Tropiciel kiwnal glowa. - Chyba nie bedziecie mieli nic przeciw temu - rzekl, usmiechajac sie ze znuzeniem - zebym uzgodnil te pomysly z generalem Greylockiem? -Oczywiscie. Nigdy bym nie smial wydawac Earlowi jakichkolwiek rozkazow. - I nagle przestal sie usmiechac. - Ale nie ma czasu na to, bys gnal do Darkmoor, gdzie Owen powie ci to samo, a potem wracal do Earla. Jesli Earl cie zapyta, powiedz mu, ze to sa rozkazy Owena, a ja wezme na siebie odpowiedzialnosc za wszelkie konsekwencje wynikajace z ich wykonania. Tropiciel potwierdzil, ze zrozumial rozkaz. -Mosci Kapitanie... kiedy wszyscy dotrzemy do Darkmoor, zacznie sie tam nieliche zamieszanie wynikajace z krzyzowania sie kompetencji dowodztwa. Wielu moznych panow nie lubi, jak sie im rozkazuje... -Wlasnie dlatego zatrzymal sie tam Ksiaze Patrick - usmiechnal sie Erik. -Ksiaze jest w Darkmoor? -Tak mowia. A teraz idz cos zjesc i wracaj do Earla Landreth. Tropiciel zasalutowal i odjechal. Mlodzieniec zerknal na powalone drzewa, ktore ciagnieto ku umocnieniom blokujacym Krolewski Trakt. Nad cala pozycja gorowaly dwa grzbiety wzgorz i podczas calej rozmowy Erika z Tropicielem druzyny mulnikow mozolily sie z katapultami, ktore wciagano po waskich sciezkach na wykopane w zboczach stanowiska. Jesli nieprzyjaciel zechce nacierac wzdluz Traktu, poniesie ciezkie straty. Skinal glowa z zadowoleniem. Gdy tylko drwale uporaja sie z ostatnimi drzewami, zamierzal skierowac do tej roboty jeszcze wiecej mulow i poganiaczy. Postanowil zadbac, by zblizajacy sie do Ravensburga napastnicy nie mieli zadnej oslony. Na zachod od Ravensburga nieprzyjacielscy harcownicy dwakroc zblizyli sie do umocnien, ale za kazdym razem szybko wycofywali sie ku zachodowi. Erik usadowil sie na drugim ze wzgorz, dosc wysoko, by widziec wszystko, co sie dzieje na przedpolu, i dosc blisko, by w razie potrzeby moc szybko wysylac rozkazy. Niedawno otrzymal wiesci, ze na polnocy i na poludniu od jego dziesieciomilowej szerokosci pozycji obronnej rozgorzaly juz ciezkie walki. Byly to krytyczne punkty, od utrzymania ktorych zalezalo powodzenie planu polegajacego na zmuszeniu przeciwnika do uderzenia w srodek pozycji, gdzie Erik potrafilby sie bronic dowolnie dlugo. Po wydaniu rozkazu do ostatecznego odwrotu, jednostki na poludniowej i polnocnej flance mialy unikac jakichkolwiek starc i jak najszybciej podazyc do Darkmoor. Erik chcial dac im jeszcze jeden dzien na odwrot, a potem wszyscy mieli wycofac sie bez zadnych juz dzialan odwlekajacych. Z Owenem przejrzeli niedawno oryginalny plan Calisa i nieco go zmodyfikowali. Calis zamierzal organizowac dzialania opozniajace, Erik jednak przekonal Owena, ze Szmaragdowi zostali nakierowani na silny opor w centrum i po porzuceniu przez obroncow pozycji pod Ravensburgiem beda poruszac sie niezwykle ostroznie, dajac Erikowi czas na wycofanie jak najwiekszej liczby ludzi. Mlody kapitan byl pewien, ze kazdy czlowiek, ktoremu oszczedzi sie udzialu w walkach opozniajacych, wart bedzie dwu ludzi przy obronie Darkmoor. Teraz czekali. Naostrzono juz miecze, wlocznie i groty strzal, przygotowano pulapki i zadbano o to, by konie mogly odpoczac. Ludzie siedzieli spokojnie - niektorzy tylko po raz kolejny przegladali bron, sprawdzajac czy nie zaniedbali czegos, co moglo okazac sie ich ostatnim bledem. Inni siedzieli bez ruchu, kilku spalo, a jeszcze inni modlili sie do Tith-Onaki o odwage lub godzili z Boginia Smierci, na wypadek gdyby mieli ja dzis spotkac. Mlodzieniec obserwowal przedpole, ciagle zastanawiajac sie nad wszystkimi przygotowaniami, szukajac w myslach bledow, zle poczynionych obliczen czy przyczyn mozliwych niepowodzen. Nieopodal stali sygnalisci z przygotowanymi choragiewkami, ktorymi mieli przekazywac rozkazy jednostkom roztokowanym na grzbietach polnocnym i poludniowym. Na pole bitwy Erik wybral niewielka, plaska przestrzen pomiedzy dwoma lancuchami wzgorz - bylo to przewezenie Krolewskiego Traktu - a pierwsza linie obrony umiescil na niewielkim wzniesieniu z przecinajacym je jarem, ktorym biegla droga, wznoszac tam pierwsza barykade. W poprzek drogi wykopano tu dlugi row z przedpiersiem, ktore mozna bylo wymiatac strzalami z lewej i prawej. Zolnierze nieprzyjaciela mogli co prawda podjac probe wspinaczki na skaly po obu stronach drogi, Erik jednak liczyl na to, ze lucznicy szybko odwioda ich od tej mysli. Pozycje zamaskowano tak, ze wygladala na wzniesiona pospiesznie i niedbale - wcale jednak taka nie byla. Erik liczyl na to, ze Szmaragdowi dadza sie zwiesc pozornej slabosci umocnien i zaplaca za to krwawo. Dzien mijal powoli. Wreszcie z przeciwleglej strony uslyszano tetent konskich kopyt. Na najwyzszym punkcie Krolewskiego Traktu, na ostatnim wzniesieniu przed polem spodziewanej bitwy, pokazalo sie kilkunastu jezdzcow. Zatrzymali sie i w milczeniu zaczeli obserwowac obroncow. Jeden z nich, najwyrazniej dowodca, powiedzial cos do pozostalych i dwaj zolnierze natychmiast pogalopowali z powrotem, a inni dwaj ruszyli stepa ku umocnieniom. -Przekazcie rozkazy - odezwal sie Erik. - Ubic ich, jezeli zbliza sie do umocnien na dwadziescia krokow. Poza ta granica niech sobie jezdza chocby do jutra. - Przed barykada wykopano i starannie ukryto gleboki row. Mlodzieniec nie chcial, by zwiadowcy nieprzyjaciela to odkryli, ale nie mial nic przeciwko temu, by wrocili i powiedzieli swoim, ze droga jest wolna. Goniec zasalutowal i ruszyl biegiem do lucznikow. Rozkaz szybko dotarl do wykonawcow. Obaj jezdzcy tymczasem dotarli na odleglosc skutecznego strzalu z luku i zjechali na pobocze traktu, czekajac, az obroncy zaczna do nich strzelac. Gdy sie przekonali, ze nie polecial ku nim ani jeden szyp, obaj zatrzymali sie, odwrocili i spojrzeli ku dowodcy. Ten machnal dlonia, a jeden ze zwiadowcow odpowiedzial innym znakiem. Obaj szperacze zjechali z traktu i ruszyli naprzod poboczem. Poruszali sie ostroznie i powoli. -Chlopcy szukaja pulapek - odezwal sie stojacy obok Erika sierzant Harper. - Nieglupio... Mlodzieniec tak sie zapatrzyl na dwu zwiadowcow, ze nawet nie spostrzegl przybycia podwladnego. -Wszystko gotowe? - spytal teraz. -Juz od kilku godzin - odpowiedzial Harper. - Co zrobimy z tymi dwoma ptaszkami? -Nic. Niech mysla, ze oszczedzamy strzaly. -A jak podjada do okopu? -To zgina. Wydalem juz odpowiednie polecenia. Harper kiwnal glowa. - Dobrze bedzie troche tu tych skurwieli zatrzymac. Ten ciagly odwrot byl nieco... meczacy. -Sierzancie... w tym, co tu nastapi, nie ma niczego dobrego. -To wlasnie chcialem rzec, mosci kapitanie. Po prostu uzylem innych slow. Erik potrzasnal glowa i usmiechnal sie mimo woli. - Jezeli tak rwiecie sie do scinania glow, to moze powinienem przeniesc was na pierwsza linie? -Nie ma powodow do pospiechu - rzekl szybko Harper. - Mysle zreszta, ze dzis bedzie tu dosc rabaniny dla najbardziej nawet krwiozerczych typow. -Chyba macie racje - zgodzil sie Erik. Szperacze podjezdzali coraz blizej, az wreszcie, gdy znalezli sie w odleglosci kilku krokow od granicy, za ktora czekala ich smierc, zawrocili i szybko ruszyli do swego przywodcy. Potem wszyscy jezdzcy znieruchomieli, czekajac spokojnie, az nadciagnie glowna kolumna. Minal jednak niemal caly dzien, i dopiero pod wieczor od zachodu dobiegl grzmot krokow maszerujacych oddzialow. Poczatkowo odglos byl slaby, potem coraz silniejszy, az wreszcie Harper nie wytrzymal: - Wyglada na to, ze wali tu ich cala armia, mosci kapitanie. -Owszem, na to wyglada - odparl kwasno Erik. W oddali, tam gdzie czekali jezdzcy, po obu stronach Krolewskiego Traktu rosly dosc geste lasy. Grzmot krokow maszerujacych oddzialow byl coraz glosniejszy, ale nikogo nie bylo widac. I nagle spomiedzy drzew wylonili sie ludzie - dluga, rowna linia wojownikow wymachujacych toporami, mieczami i oszczepami i kryjacych sie za tarczami. Rownym krokiem pokonali polowe odleglosci pomiedzy lasem a barykada i staneli. -I kogoz my tu mamy? - spytal Harper zwodniczo lagodnym glosem. -Wyglada na to, ze czegos sie jednak nauczyli - mruknal Erik. - Jezeli wysla przodem piechote, to moze byc krucho. Kiedy Szkarlatne Orly wraz z Calisem sluzyly pod sztandarami Szmaragdowej Krolowej, typowa taktyka najemnikow bylo wysylanie jazdy przeciwko kazdej mozliwej pozycji obronnej. Piechote wykorzystywano przy oblezeniach i wtedy, gdy w pozycjach obroncow dokonano juz wylomu. Erik zaklal. - Sadzilem, ze uda nam sie oszczedzic przynajmniej jeden dzien na wyrzynaniu ich jazdy. -Niech pan nie traci nadziei, kapitanie - pocieszyl go Harper. - Moze jeszcze popelnia blad... Na grzbiecie odleglego wzgorza pojawila sie kolumna jezdzcow, ktorzy zjechawszy w dol, zatrzymali sie tuz za piechota. Wyraznie na cos czekali. Przed szykiem pojawili sie oficerowie, ktorzy zajeli pozycje na przedzie. Jazda nadal jednak pozostawala w miejscu. -Jezeli ta jazda ruszy droga, a piechota uderzy przez lake, to moga dziac sie ciekawe rzeczy - zauwazyl Harper. Erik nie odpowiedzial. Zza wzgorza wylonili sie nowi jezdzcy i nagle rozlegl sie powtorzony po trzykroc sygnal do ataku. Piesi wydali gromki okrzyk i ruszyli biegiem przez lake. -Sygnal do katapult! - huknal Erik. - Podniosl reke, ktory to gest powtorzyl sygnalista trzymajacy czerwona flage. Przez chwile Erik patrzyl, jak napastnicy biegna ku umocnieniom. Ogladal ten teren tyle razy, ze mogl ocenic odleglosc bez dodatkowych znacznikow. Kiedy pierwszy szereg Szmaragdowych znalazl sie w polu razenia katapult, mlody dowodca odczekal jeszcze chwilke i opuscil dlon. W ulamek sekundy pozniej opadl proporzec sygnalisty i doskonale ukryte za drugim grzbietem katapulty cisnely ladunki w powietrze. Na napastnikow runal deszcz kamieni, z ktorych najmniejsze byly wielkosci piesci, a najwieksze nie ustepowaly dorodnym dyniom. Na przedpolu rozlegly sie przerazliwe wrzaski ludzi, ktorym pociski polamaly kosci. Wielu zginelo natychmiast, a rannych tratowali ich kompani, popychani przez biegnacych z tylu. I wtedy Krolewskim Traktem ruszyla kawaleria - jakby salwa katapult byla sygnalem. -Chca tu dotrzec, zanim nasi zdaza przeladowac - zauwazyl Harper. -Czarny proporzec! - wrzasnal Erik, ponownie podnoszac reke. W gore frunela druga flaga, a gdy atakujacy jezdzcy zblizyli sie na wlasciwa odleglosc, Ravensburczyk opuscil dlon. Czarny proporzec opadl w dol i ku napastnikom poleciala druga seria pociskow. Wsrod Szmaragdowych rozlegly sie jeki jezdzcow i przerazliwe rzenie rannych koni. Druga kompania katapult zbierala swoje zniwo smierci. -Zielony proporzec! - zawolal Erik i w gore uniosla sie trzecia flaga. Kiedy ta opadla w dol, swoje brzemie cisnely w powietrze dwie osobliwe katapulty zwane mangonelami - kazda miala dlugie ramie zakonczone koszem i obciazone potezna przeciwwaga. Ku napastnikom polecial deszcz metalowych gwiazd z ostrymi koncowkami. Skonstruowano je tak, by po upadku pocisku przynajmniej jedno ostrze zawsze sterczalo w gore. Kon czy czlowiek, ktory nastapil na zlowrogi kolec, mial straszliwie okaleczona noge. Kiedy napastnicy przedarli sie wreszcie przez zbita mase rannych i martwych kompanow i koni, pierwsza kompania katapult zdazyla juz ponownie zaladowac machiny i ku Szmaragdowym znow polecial smiercionosny deszcz kamieni. A gdy w gore uniosla sie i opadla zielona flaga, wsrod atakujacych zaczela szerzyc sie panika. Caly front sie zalamal i wszyscy najezdzcy rzucili sie do ucieczki. Promienie chylacego sie ku zachodowi slonca oswietlaly przedpole pokryte setkami martwych i konajacych ludzi i koni - a z obroncow zaden nie odniosl najmniejszej rany. -Zbierz ludzi ze skrajnych kompanii i zacznijcie rozgladac sie za partyzantami. Tamci chcieliby, zeby nasze katapulty jutro rano byly porozbijane... wiec dzis w nocy nalezy sie spodziewac wielu nieproszonych gosci - zwrocil sie Erik do usmiechnietego szeroko Harpera. -Taaaest, sir! - zagrzmial tamten i pobiegl wykonac rozkaz. Erik patrzyl na wycofujacych sie z przedpola zolnierzy i pomyslal, ze jak na pierwszy dzien, to obeszlo sie bez wiekszych strat. Wiedzial tez, ze jutro pojdzie im znacznie trudniej... Konajacy jeczeli z bolu, wzywali swoich bogow, blagali o wode, plakali, niektorzy wzywali swoje zony, inni zas umierali w milczeniu. Erik patrzyl na pobojowisko, az slonce zaszlo za wzgorza na zachodzie. Okazalo sie, ze dobrze przewidzial, iz najezdzcy podejma probe zniszczenia katapult przed jutrzejszym atakiem. Przez cala noc linie umocnien usilowaly przeniknac mniejsze i wieksze grupy najemnikow, ktorych przechwytywano w najrozmaitszych punktach. Ludzie Jadowa podjeli sie roli ruchomej grupy ratunkowej na polnocy, podczas gdy inna kompania, pod dowodztwem niejakiego Wallisa, pelnila te sama role na poludniu. O swicie stalo sie jasne, ze Szmaragdowi zrezygnowali z prob znalezienia slabiej bronionego punktu i postanowili sprobowac szczescia w kolejnym ataku frontalnym. Czterokrotnie w ciagu calego dnia Erik patrzyl, jak tysiace najezdzcow nacieralo przez pole - nazwane przezen Kominem - by zginac pod morderczym ostrzalem obroncow. -Sir? - spytal Harper. - Czy oni nie poprosza o rozejm, by sciagnac z pola rannych? -Nie - odpowiedzial Erik. - To nie lezy w ich zwyczaju. Ranni zwolniliby tylko tempo ich marszu. -Paskudny zwyczaj. Znaczy... w przyszlosci my tez nie mozemy liczyc na rozejm, by sciagnac naszych rannych? -Nie - odpowiedzial Erik. - Jesli zostaniesz ranny, radze udawac nieboszczyka i liczyc na to, ze nie zechca tracic czasu na sprawdzanie, czy tak jest w istocie. A jak juz przejda, odczolgaj sie i ukryj. -Nie zapomne, sir. Erik nie omieszkal tez zauwazyc, ze podczas ostatniego ataku do umocnien dotarly trzy kompanie Szmaragdowych i choc jego ludzie nie poniesli powazniejszych strat, kilkunastu zostalo rannych podczas odpierania szturmu na palisade. Odkrycie wszystkich pulapek szturmujacy okupili ciezkimi stratami. W jamach z palami na dnie i przebiegle ukrytym rowie tuz przed nasypem zginely setki napastnikow, ale teraz szlak byl wyraznie oznakowany. Erik spojrzal na slonce i doszedl do wniosku, ze przed zmierzchem Szmaragdowi moga podjac jeszcze jedna probe ataku. Modlil sie by do tego nie doszlo. Pod oslona ciemnosci zamierzal wycofac ludzi na druga linie, skad mogliby bezpiecznie razic napastnikow, kiedy ci pokonywaliby pierwsza palisade. Dzielace obie linie piecdziesiat krokow otwartej przestrzeni moglo stac sie polem smierci. Gdyby zdolal sie tu utrzymac jeszcze jedna noc, a potem przez nastepny dzien, bylby pewien, ze uciekinierzy zmierzajacy do Darkmoor dotra tam bezpiecznie. Wschodnie stoki wzgorz patrolowaly niewielkie oddzialki, dzieki ktorym obroncy mieli pewnosc, ze zadna grupa najezdzcow nie zaatakuje ich od tylu. Erik wiedzial o tym bardzo dobrze, bal sie jednak, ze jakas nieznana mu niespodzianka zniszczy jego przebiegle plany. Uslyszawszy przerazliwy ryk trab, zaklal: - Do kata! Liczylem na to, ze jednak odpuszcza. -Chyba nie, sir - mruknal Harper, wyciagajac swoj dlugi, poltorareczny miecz, ktorego uzywal chetniej niz tarczy i krotkiego korda, w jakie uzbrojeni byli obroncy. Spod drzew wybiegli ludzie wykrzykujacy rozkazy i wzywajacy podwladnych do ruszenia na palisade i przedarcia sie na druga strone. Erik wydal rozkazy i katapulty wespol z mangonelami zaczely siec napastnikow smiertelnym deszczem, a cieciwy lukow zawodzily jekliwa piesn konania. Atakujacy jednak zawziecie parli do przodu. Kiedy pierwsi napastnicy wdarli sie na barykade i zgineli, usilujac ja przekroczyc, Erik zobaczyl wylaniajacych sie spod drzew kolejnych nieprzyjaciol. Biegli w strone Komina i mlodzieniec zrozumial, ze dowodzacy po przeciwnej stronie postanowil rzucic przeciwko nim wszystko, czym dysponowal. Wyciagajac miecz, zwrocil sie do sierzanta: - Powiedzcie kompaniom posilkowym, by sie przygotowali. Chce, by ustawili sie tuz za nami. -Taaaest, sir! - zagrzmial Harper i zaczal wydawac rozkazy. Kompanie posilkowe, skladajace sie z trzech druzyn liczyly kazda po sto osiemdziesiat ludzi. Dowodzil nimi sierzant, ktory mial uwazac na kazda przerwe w linii obrony i w razie potrzeby jak najszybciej ja uzupelnic. Jezeli obroncy przemieszaliby sie z napastnikami, przestrzen pomiedzy liniami pierwsza i druga stracilaby znaczenie - lucznicy na skalach i na drugiej palisadzie nie mogliby skutecznie razic wrogow strzalami. Nagle zobaczyl helm z pioropuszem nalezacy do kapitana Szmaragdowych. Napastnik wdzieral sie na palisade mimo zrozpaczonego obroncy, ktory i bez tego mial pelne rece roboty. Ravensburczyk mial juz pokazac wroga lucznikom, ale ktos na drugiej palisadzie juz wczesniej zauwazyl niebezpieczenstwo i umiescil celna strzale tuz pod okapem jego helmu, zanim Erik otworzyl usta, by wydac rozkaz. Na barykadzie trwal zaciekly boj. Zrozpaczony Erik stal na drugim grzbiecie, wiedzac, ze jezeli bedzie musial ruszyc druga linie, straci wszelka przewage. Mial ochote wlaczyc sie do walki, wiedzial jednak, ze jest dowodca, odlozyl wiec miecz i patrzyl w pole. Po zachodzie slonca na barykadzie trwal dosc wyrownany boj. Przez Komin wciaz parly nowe fale napastnikow, zastepujace poleglych. Ze skrzydel przekazywano wiesci, ze i tam bija sie rownie zaciekle. Kiedy niebo na zachodzie zaczelo zasnuwac sie mrokiem, Erik osadzil, ze lada moment uslyszy glos trabek odwolujacych napastnikow, nic takiego jednak nie nastapilo. Z nadejsciem ciemnosci zolnierze nadciagajacy od zachodu pozapalali pochodnie - i szturm trwal dalej. -Zaraza na nich wszystkich - sapnal Harper. - Nie zrezygnuja, prawda? -Chyba nie - odpowiedzial Erik. Doszedl do wniosku, ze teraz wlasnie musi dokonac wyboru. Mogl nakazac odwrot, tracac mozliwosc wybicia wrogow na otwartym polu pomiedzy umocnieniami, ale przeprowadzajac prawie wszystkich na druga barykade - na ktorej niemal z pewnoscia zdolaja utrzymac sie do rana - lub walczyc tutaj, liczac na to, ze w koncu zrezygnuja. Gdyby im sie powiodlo, byloby to znaczne zwyciestwo, takie ktore zatrzymaloby wrogow pod Ravensburgiem przynajmniej przez tydzien. Gdyby jednak zawiedli... a Szmaragdowi przedarli sie przez druga linie, zanim oddzialy krolewskich zdolalyby ja obsadzic, rezultatem moglby byc upadek Krolestwa. Wahal sie. Po raz pierwszy od powrotu do Ravensburga przeklal nieobecnosc Calisa. Te decyzje powinien byl podjac Orzel albo Greylock, nie zas mlody zolnierz, ktory tego rodzaju sprawy znal tylko z ksiazek. -I co zrobimy, sir? - spytal Harper stojacy obok z mieczem w dloni. Erik myslal goraczkowo, co poczac. Musial opracowac plan, ktory pozwolilby bezpiecznie przemiescic ludzi na druga pozycje, tak by nieprzyjaciel nie deptal im po pietach. -Psiakosc! - mruknal Harper. - Jakby to bylo pieknie, gdyby kilku z tymi pochodniami przewrocilo sie i podpalilo paru swoich kompanow... -Harper! - Erik mial ochote ucalowac kompana. - Jestes geniuszem! -To sie rozumie, sir... ale nadal nie bardzo wiemy, co robic. -Atakowac. Pogon wszystkich na barykady i niech trzymaja sie az do switu! -Doskonale, sir! - Odwrocil sie i zaczal wykrzykiwac rozkazy. Wszyscy ludzie z drugiej linii rzucili sie na pomoc towarzyszom. -No, to wszystko stalo sie prostsze - rzekl Erik. -Jezeli pan tak mowi, sir... - mruknal Harper. - Bedziemy tak tu stali, czy przylaczymy sie do zabawy? Erik wyjal miecz. - Do roboty! - I obaj rzucili sie w wir walki. Rozdzial 23 ODWROT Erik wrzasnal dziko.Bylo to bezmyslne wycie agonii i zmeczenia, ktorym dawal upust swej nienawisci do dalszej walki. Taki pozbawiony znaczenia dzwiek mogloby wydac zwierze. Podczas minionej nocy wydawaly go tysiace ludzi. Po raz pierwszy od upadku Krondoru glowne sily armii najezdzcow zwarly sie w boju z oddzialami Krolestwa. Przez cala noc napastnicy bez wiekszego powodzenia usilowali zepchnac krolewskich w tyl. Gdy na wschodnich polaciach nieba pojawily sie pierwsze oznaki zblizajacego sie switu - atramentowa czern nocy zaczela sie nieznacznie przecierac - ludzie Erika nadal toczyli boj o panowanie nad kilkunastoma jardami terenu. Po obu stronach barykady, na ktorej niczym dwie kotwice podczas sztormu tkwili Erik i Harper, pietrzyly sie stosy trupow. Trzykrotnie podczas minionej nocy trafialy sie krotkie przerwy, kiedy to podawano im wiadra z woda, a mlodzi chlopcy z kompanii transportowej mogli odciagnac w tyl rannych, konajacych i martwych. Przez wieksza czesc nocy boj byl krwawa rzezia, nie wymagajaca niemal zrecznosci, rabanina niemal na oslep, przypominajaca Erikowi czasy, kiedy walil w kuzni mlotem. Przed takim mlotem ustepowala w koncu nawet stal. Ale ten bezmiar cial, napierajacych bezmyslnie tylko po to, by mozna je bylo ciac, rabac i rozpolawiac, nie ustepowal. W pewnej chwili, zwaliwszy na dol kolejnego czleka, ktory usilowal wspiac sie na palisade, Erik obejrzal sie za siebie. Do switu bylo jeszcze przynajmniej dwie godziny. -Zatrzymajcie ich tu jeszcze choc przez pare minut - wycharczal do Harpera. Harper steknal potakujaco i Erik sie cofnal. Na sztywnych nogach zrobil kilka krokow i nagle sie potknal. Wstal z trudem i zobaczyl, ze przeszkoda byla ucieta ludzka noga. Reszta ciala gdzies przepadla. Podziekowal bogom za ciemnosci. Wiedzial, ze w blasku slonca widok rzezi bedzie nie do wytrzymania. Najbardziej ruchliwa rzeznia w Krolestwie w porownaniu z polem nocnej bitwy wyda sie patrzacemu czysciutkim pokoikiem do recznych robotek jakiejs szlachetnej damy. Nieopodal pojawil sie poslaniec niosacy tym razem wiadro wody. Erik padl na kolana i wylal sobie zawartosc cebra na twarz, otwierajac szeroko usta. Woda splynela w glab jego spieczonego gardla i troche go ozywila. -Pobiegnij na tyly - zwrocil sie do chlopaka, wstawszy z kolan - i znajdz porucznika Hammonda. Wiesz, ktory to? Chlopak kiwnal glowa. -Dowodzi kompania rezerwowa. Powiedz mu, ze jego ludzie sa mi natychmiast potrzebni. Niech zabiora ze soba pochodnie... i olej, o ile cos jeszcze zostalo. Nogi mial jak z olowiu i ledwo mogl nimi poruszac. Ale kiedy wrocil do Harpera, odkryl, ze instynkt przetrwania i wypracowane podczas szkolenia odruchy sa silniejsze od zmeczenia. Ponownie porwala go chec rzucenia sie wrogom do gardla, walki i przezycia. Czas podzielil sie na serie kolejnych unikow, ciosow i pchniec, powtarzanych bez przerwy. Podczas ktorejs z utarczek stracil tarcze i teraz chwyciwszy miecz oburacz, walil na odlew, nasladujac potezne ciecia Harpera. Tych, co usilowali robic niskie uniki, kopal w geby lub rabal z gory, odcinajac ramiona, glowy i przecinajac korpusy niemal na pol. -Porucznik Hammond, sir! - uslyszal nagle okrzyk z tylu. - Jakie rozkazy? Erik obejrzal sie za siebie i niewiele braklo, a zginalby w tym momencie. Katem oka dostrzegl blysk wymierzonego w jego bok pchniecia i zdolal jakos sie wykrecic, uderzajac mieczem na odlew i czujac chrzest ustepujacej pod jego ostrzem kosci. Napastnik zawyl przerazliwie, a Erik zdazyl sie cofnac. -Przyniesliscie olej? - spytal Hammonda. -Tuzin barylek, nie wiecej! -Podpalic barykade! - rozkazal, a potem zwrocil sie do Harpera: - Jak tylko buchna plomienie, wszyscy maja sie cofnac na druga linie! -Tak jest! - odparl tamten, tnac jednoczesnie jakiegos draba przez piers, tak ze mlodzieniec mogl zobaczyc biel nagle obnazonych zeber napastnika. Ludzie za nimi zabrali sie do roboty i wkrotce poczul zapach rozlewanej u podstaw barykady nafty. - Gotowi? - zapytal Hammond. -Tak! - odparl Erik, zabijajac jeszcze jednego z wrogow. - Cofnac sie! - zagrzmial Harper, ktory byl chyba jedynym ze znanych Edkowi ludzi zdolnych do przekrzyczenia bitewnej wrzawy. Rozlegl sie sygnal trabek i w tej samej chwili, w ktorej obroncy skoczyli w tyl, do belek palisady przytknieto pochodnie. Przedzierajacy sie na druga strone najezdzcy sploneli w szybko rozprzestrzeniajacym sie ogniu, ci zas, ktorzy zdolali zeskoczyc ku krolewskim, zgineli natychmiast. Wyczerpani obroncy chwiejnym krokiem pobiegli ku palisadzie drugiej linii. Czekaly tam juz na nich racje wody i zywnosci. Jedni zabrali sie do jedzenia, inni - zbyt zmeczeni polozyli sie, gdzie ktory sie zatrzymal. Kilkunastu zemdlalo z wysilku, inni zas pozamykali oczy, blagajac los o chocby odrobine odpoczynku. Tymczasem ludzie z uzupelnien czujnie patrolowali pomost, sprawdzajac, czy nieprzyjaciel nie przedrze sie przez ognista zapore - szybko jednak stalo sie jasne, ze przez plonaca sciane nie przejdzie nikt przynajmniej przez godzine. -Tym razem sie udalo, mosci kapitanie... - rzekl Harper. - Ale, psiakrew, niewiele brakowalo... Erik siedzial oparty o palisade. Przed chwila chciwie wypil trzecia chochle wody. Podanym mu mokrym recznikiem otarl z dymu, krwi i potu twarz i dlonie. -Dziekuje za uznanie, sierzancie. Przed nami godzina odpoczynku... i mamy tez otwarta przestrzen do ostrzalu. - Spojrzal ku wschodowi, gdzie nad gorami pojawil sie wlasnie rabek slonecznej tarczy. - Jezeli zdolamy sie tu utrzymac do jutrzejszego ranka, uda nam sie tez doprowadzic wiekszosc ludzi bezpiecznie do Darkmoor. - Wstal i wezwal do siebie gonca. - Znajdz kogos ze swojej kompanii. Chce, by na polnoc i poludnie wyslano rozkazy, ze niedlugo sie wycofamy. Powiedzcie dowodcom skrzydel, ze jesli zobacza nieprzyjaciol ciagnacych do centrum, maja zaatakowac - niech to wyglada jak w pelni przygotowane przeciwnatarcie - a gdy tamci dadza sie nabrac, niech jak najszybciej ruszaja do Ravensburga. Mlodzik pobiegl przekazac rozkazy. -Potrzebuje troche snu - mruknal Erik, kladac sie na ziemie pod palisada. -Powinni nam dac spokoj choc na godzine - zgodzil sie Harper, patrzac na plonaca palisade pierwszej linii. Nie uslyszawszy odpowiedzi, odwrocil sie ku dowodcy tylko po to, by zobaczyc, ze on juz spi. -Doskonaly pomysl, sir! - mruknal, czujac znuzenie w kosciach. Wezwal do siebie jednego z nowych. - Zamierzam sie troche przespac, badz wiec tak dobry i popilnuj troche Krolestwa za mnie i za kapitana, dobrze? - Nie czekajac na odpowiedz, polozyl sie obok mlodzienca i zasnal, zanim jeszcze dotknal podbrodkiem piersi. Wzdluz calej linii rozlegalo sie juz potezne chrapanie weteranow, podczas gdy rezerwa pilnowala plonacej zapory. -Nie ruszaj sie! - powiedziala Miranda, gdy Pug jeknal bolesnie. Arcymag lezal na stole przykrytym bialym przescieradlem, a czarodziejka masowala mu grzbiet. -Przestan kwekac jak dziecko! - upomniala go. -Ale to boli! - sieknal Pug. -A czego sie spodziewales? Ledwie zaleczyles rany, jakie zadal ci jeden demon, ktory niemal spalil cie na popiol, a zaraz potem wdales sie w awanture z innym... -Bylo ich dokladnie siedem - poprawil Arcymag. Czarodziejka usiadla okrakiem na jego posladkach, energicznie rozcierajac mu miesnie grzbietu. -No... zostal nam jeszcze jeden, ale nie masz co o tym myslec, dopoki nie odzyskasz sil. -Nie mamy az tyle czasu. -Wkrotce w Sethanonie pojawi sie Tomas i - o ile nie czekaja nas kolejne niespodzianki - wydaje mi sie, ze z tym Jakanem upora sie bez trudu. -Nie jestem pewien. Niewiele pamietam z walki twego ojca z Maargiem i z napasci Jakana na mnie samego, ale to co mi utkwilo w pamieci, utwierdza mnie w przekonaniu, ze kiedy wreszcie ten demon dotrze do Sethanonu, powinnismy byc tam wszyscy. Miranda wstala, a Pug przez chwile mogl podziwiac jej piekne, dlugie nogi, ktorych ksztalt podkreslala kusa, queganska spodniczka. Arcymag usiadl i przeciagnal sie jak leniwy kocur. -To bylo dobre... -To swietnie - uciela czarodziejka. - A teraz cos zjedzmy. Raczylam zglodniec. Wyszli z sypialni Puga, w Villa Beata, i przeszli do jadalni. Zaraz tez pojawil sie sluga, ktorym byl mistrz rzeczywistosci Ji-Kora, wygladajacy jak wielka, kroczaca na tylnych lapach ropucha. Mniej wiecej rok temu pojawil sie samowolnie na progu szkoly Puga i Arcymag zgodzil sie go przyjac. Jak inni uczniowie, za nauke placil uslugami. -Wy jesc? - spytal. -Bardzo prosimy - odpowiedzial Pug i stwor ruszyl do kuchni. Obiad byl pyszny - jak zreszta kazdy posilek, jakim sie raczyli od powrotu z pantathianskich lochow. Choc bylo to zaledwie przed tygodniem, obojgu zdawalo sie, ze cale wieki dziela ich od chwili, w ktorej ockneli sie w mroku, zagubieni i wyczerpani. Aby cokolwiek zobaczyc, Miranda musiala zapalic magiczne swiatlo. Rozpolowione cielsko demona zaczelo juz sie psuc, doszli wiec do wniosku, ze lezeli bez ducha przynajmniej dwa, trzy dni. Arcymag wykorzystal resztki magicznych mocy, by przeniesc ich na Wyspe Czarnoksieznika, gdzie natychmiast zajal sie nimi Gathis. Przeniesiono ich do sypialni i polozono do lozek, w ktorych przespali cala dobe. Kiedy sie obudzili, zjedli co nieco i natychmiast znow zasneli. Tak przezyli prawie tydzien i Pug czul, ze odzyskuje dawne sily. Gdy skonczyli posilek, podszedl do nich Gathis i zapytal: - Mistrzu... mozna na slowo? -Zostawie was samych - odezwala sie Miranda, wstajac. -Nie, pani - sprzeciwil sie goblinowaty stwor. - To dotyczy takze i ciebie... Czarodziejka usiadla. -Juz wam kiedys mowilem - odezwal sie do niej Gathis - ze z Czarnym... znaczy z waszym ojcem, pani... laczy mnie scisla wiez. Miranda kiwnela glowa. -Kiedy Macros opuscil Midkemie ostatnim razem - zwrocil sie Gathis do Puga - na koniec Wojen Rozdarcia Swiatow, powiedzialem ci, panie, ze wiedzialbym, gdyby zginal... -Sadzisz, ze on nie zyje? - spytal Pug. -Nie. Ja wiem, ze on nie zyje. Pug rzucil szybkie spojrzenie na dziewczyne. Twarz czarodziejki stwardniala w nieruchoma, zupelnie nieczytelna maske. -Z nas wszystkich - zwrocil sie Arcymag do Gathisa - ty go znales najlepiej. Musi byc ci ciezko... Wspolczuje. -Dzieki za wspolczucie, Mistrzu Pug, ale sadze, ze zle mnie zrozumiales. - Skinieniem dloni Gathis wezwal oboje, by za nim poszli. - Jest cos, co powinienem wam pokazac... Magowie wstali i poszli za nim przez dlugi korytarz. Gathis wyprowadzil ich na zewnatrz i przez lake powiodl lagodnym zboczem w gore wzgorza. W polowie drogi do szczytu poruszyl dlonmi i ukazalo sie wejscie do jaskini. -Co to za miejsce? - spytal arcymag. -Sam zobacz, Mistrzu Pug - odparl Gathis, wiodac ich w glab pieczary. Wewnatrz znalezli niewielki oltarz, na ktorym ustawiono posag. Rzezba przedstawiala siedzacego na tronie czlowieka, ktorego rysy Pug i Miranda natychmiast poznali. -Ojciec! - zawolala Miranda. -Nie - zaprzeczyl Pug. - To Sarig. -W rzeczy samej - kiwnal glowa Gathis. - Oto zaginiony Bog Magii. -Co to za miejsce? - spytala czarodziejka. -Swiatynia - odpowiedzial Gathis. - Kiedy Czarny mnie odnalazl, bylem ostatnim z przedstawicieli rasy, ktora kiedys wiele znaczyla w naszym swiecie. -Powiedziales, ze jestes krewniakiem goblinow w takim stopniu, jak elfy sa krewniakami moredhelow - przypomnial Pug. -To spore uproszczenie. Elfy i Bractwo Mrocznego szlaku to jedna rasa, ktorej przedstawiciele poszli roznymi drogami. Moj lud, choc pokrewny goblinom, roznil sie od nich znacznie. Bylismy rasa artystow, uczonych, muzykow i nauczycieli. -I co sie z wami stalo? - spytala Miranda. -Wojny Chaosu trwaly setki lat. Bogowie uwazali, ze bylo to mgnienie oka, ale dla nizszych istot mijaly wieki... Pod koniec Wojen Chaosu na Midkemii pojawili sie ludzie, gobliny i krasnoludy. Moj lud pozostal na swiecie, ktory byl nasza kolebka. Inne rasy wedrowaly, moja nie. Macros mnie znalazl, gdy zostalem juz tylko ja... i przy wiodl mnie tutaj. -Przykro mi to slyszec - stwierdzila czarodziejka. Gathis wzruszyl ramionami. - Tak to juz jest. Nic nie trwa wiecznie... moze nawet dotyczy to i samego wszechswiata. - W jednej sprawie moj lud wybijal sie przed inne... Bylismy kaplanami. -Kaplanami magii! - poderwal sie Pug. -Nie inaczej. Bylismy wyznawcami Sariga... choc wielbilismy go pod innym imieniem. Arcymag rozejrzal sie za miejscem do siedzenia i znalazl odpowiedni wystep skalny. -Mow dalej, prosze... -Bedac ostatnim przedstawicielem mojej rasy, szukalem kogos, kto szerzylby dalej wiare w Sariga. Przed smiercia chcialem jeszcze zobaczyc, jak przybywa zwolennikow sprawie, ktora uwazalismy za bardzo wazna... powrotu magii na Midkemie. -Na Midkemii zawsze byla magia - zachnela sie Miranda. -On chyba ma na mysli Wielka Magie - zauwazyl Pug. -Nie tylko - uscislil Gathis. - Chodzilo mi o powrot magii takiej, jaka byla potrzebna... -Komu? - spytal Arcymag. -Istocie samej magii - odparl Gathis. -Nie ma zadnej magii - rozesmial sie Pug. -Dokladnie tak - odpowiedzial Gathis. - Nakor wierzy, ze we wszechswiecie istnieje pierwotna rzeczywistosc, ktora kazdy moze manipulowac, wykorzystywac w szlachetnych celach i wystarczy jedynie sprobowac. I w duzej mierze ma racje. To, co ludzie znaja jako Nizsza Magie, jest magia intuicji, poezji, piesni, uczuc i zmyslow. Dlatego wlasnie idacy droga Nizszej Sciezki wybieraja totemy i zywioly, z ktorymi je utozsamiaja. Kaplani innych obrzedow wierza, iz magia nie jest niczym innym, jak tylko odpowiedzia na modly. I maja racje, choc nie do konca. To nie ich bogowie odpowiadaja na wezwania, ale sama magia reaguje zgodnie z natura ich kaplanskiego powolania. Dlatego najwyzsi kaplani i inni zaawansowani czlonkowie zakonow moga uprawiac magie, przypominajaca wyczyny innych, podczas gdy pomniejsi wyznawcy uznaliby te dzialania za bluzniercze. Wszystko w gruncie rzeczy sprowadza sie do tego samego. -Chcesz wiec powiedziec, ze wszyscy magowie w ten czy inny sposob sa wyznawcami Sariga? - spytala Miranda. -W pewnym sensie... Za kazdym razem kiedy ktos tka zaklecie Wielkiej Magii, powstaje okolicznosc sprzyjajaca modlitwie. ... i za kazdym razem Sarig karmi sie czescia tego uwielbienia i jest coraz blizszy powrotowi do naszego swiata. -To dlaczego wy, ze Stardock, nie nawracacie na wiare w Sariga? - spytala Czarodziejka. -Z powodow politycznych - parsknal smiechem Pug. -Nie inaczej - przyznal Gathis. - Wyobrazasz sobie, pani, co by sie stalo, gdyby pojawil sie ktos taki jak ja i zaczal glosic to, co wam tu powiedzialem? -Rozumiem, co masz na mysli - kiwnela glowa Miranda. -Widzialam dostatecznie wiele, by wiedziec, ze masz racje, ale nadal nielatwo mi w to uwierzyc. -To dlatego, ze od dziecka uczono cie czegos innego, podobnie jak mnie - wtracil Arcymag. - Ale musimy pokonac te uprzedzenia. -Ale co to ma wspolnego z nami? Chce powiedziec, ze nie rozumiem, dlaczego mowisz nam to wlasnie tu i teraz. -Poniewaz Macros Czarny byl najpotezniejszym mistrzem magii na Midkemii... dopoki z Kelewanu nie wrocil Mistrz Pug - odpowiedzial Gathis. - A moim zadaniem jest pozostawanie przy tej osobie, kimkolwiek ona jest, do konca mojego zycia. Dopoki zyl Czarny, bylem z nim zwiazany, niewazne, gdzie przebywal. Teraz go juz nie ma... a ja musze dalej wykonywac swoja misje na rzecz powrotu Sariga. -Chcesz wiec zwiazac sie ze mna... w podobny sposob? - spytal Arcymag. -W pewnym sensie... ale musisz, panie, dokladnie zrozumiec, co sie z tym wiaze. Wiesz, jaki byl zwiazek pomiedzy Macrosem i Sarigiem. Sarig uznal Macrosa za swego agenta na Midkemii i dostarczal mu odpowiedniej mocy. Ty zas byles tym, ktory zerwal te wiez. -Ale tez Macros uzyl mocy Sariga, by pokonac Maarga... -Moze tak bylo w istocie - rzekl ostroznie Gathis. - Nie widzialem tego na wlasne oczy, ale z tego, jak to opisywales po powrocie, Mistrzu, sadze, iz byl to ostatni dar Sariga dla Macrosa... moc zniszczenia samego siebie wespol z demonem i nie poddania sie wladzy potegi, ktora stala za demonem. -Potegi, ktora stala za demonem? - spytala Miranda. Nagle, nieoczekiwanie dla samej siebie przypomniala sobie to, co zamknieto w jej pamieci. - Chyba zaczynam rozumiec... -I ja mysle, ze pan rozumie, Mistrzu Pug - kiwnal glowa Gathis. - Ale z drugiej strony, pan nie jest polaczony z Sarigiem. Nie dano panu nawet mocy z tego swiata. Panskie wiezy z magami Tsurani i z ich praktykami, a takze panska przyrodzona wiez z Midkemia czynia z wasci kogos w rodzaju neutralnego sedziego. ... Dlatego dano ci wybor... -Jaki? -Rozumiesz chyba, Mistrzu, ze rozgrywa sie prastary konflikt pomiedzy potegami tak wielkimi i wiekowymi, ze nasze smiertelne, ograniczone umysly nie potrafia ich pojac... i ze w tym konflikcie odgrywamy bardzo niewielka role. A oto jaki masz wybor: mozesz dalej dzialac jako niezalezny agent tych mocy, ktore uznasz za godne twych wysilkow, albo mozesz poswiecic sie Sarigowi i zajac miejsce Macrosa. Jesli zgodzisz sie na to, zyskasz moc wieksza niz ta, jaka juz posiadasz, poniewaz odziedziczysz nie tylko moc i wiedze bogow Midkemii, ale takze ta, ktora wyniosles z Kelewanu. -Wiec powiadasz, ze wybrano mnie i wyszkolono na nastepce Macrosa? Gathis przez chwile milczal i patrzyl uwaznie na Puga. -O bogach zdolalem dowiedziec sie tylko tyle, ze czesto dzialaja z nie znanych nam pobudek. Ktoz osmieli sie twierdzic, ze Macros uczynil cokolwiek bez wplywu Sariga? Znalazl cie, panie, kiedy byles dziecieciem i uwolnil w tobie jakas rzadka potege; ale nie umiem rzec, czy wiedzial, kim staniesz sie w przyszlosci. Nie wiem, czy wybral cie na swego nastepce, ale mimo wszystko dzis mozesz wybierac, czy nim zostac, czy nie. -A co zyskam, gdy odmowie? - spytal Pug. -Wolnosc - odpowiedzial Gathis. - Choc stwierdzisz, ze musisz robic pewne rzeczy, nie bardzo wiedzac, dlaczego. Macros twierdzil, ze potrafi widziec przyszlosc, i czesciowo bylo to prawda, choc w duzej mierze byla w tym proznosc czlowieka, ktory chcial, by wszyscy wierzyli, ze jest kims wiecej, niz byl w istocie. Tkwila w tym jakas ironia, poniewaz w rzeczy samej byl najpotezniejszym z ludzi, jakich spotkalem... dopoki nie pojawiles sie ty, Mistrzu Pug. Ale podczas minionych stuleci odkrylem, ze i najpotezniejsi z waszej rasy maja swe slabe strony... Tak czy owak, odkryjesz wkrotce, ze nie jestes juz panem swojego zycia. -Proponujesz bardzo wiele - rzekl Arcymag. - Ale i bardzo wiele chcesz w zamian... -Nie ja, Mistrzu Pug. On - i Gathis wskazal posag boga. -Ile on ma czasu, by to wszystko przemyslec? - spytala Miranda. -Ile bedzie potrzebowal - odparl Gathis. - Bogowie zyja wedle wlasnego czasu i zycie smiertelnikow jest dla nich jednym uderzeniem serca. -Dajesz mi wiele czasu - mruknal Pug. - A co bedzie, jezeli odmowie? -Poczekamy, az pojawi sie ktos inny... taki, ktorego natura i moc beda odpowiednie, by bog wybral go na nosiciela swoich idei. Pug spojrzal na Mirande. -To tez musimy omowic. Czarodziejka kiwnela glowa. -Zostawie was samych - odezwal sie Gathis. - Byc moze bog sam nawiedzi wasze mysli. Jezeli bedziecie czegos potrzebowac, znajdziecie mnie w domu. - Sluzacy o zielonej twarzy znikl w glebi domostwa. -Co mam zrobic? - spytal Pug. -Zostac bogiem? Nielatwo odrzucic taka propozycje... Arcymag wyciagnal ramiona i objal czarodziejke, szepczac jej jednoczesnie do ucha: -Ale i nielatwo sie z nia pogodzic. -No coz... dano nam czas do namyslu - stwierdzila Miranda, odwzajemniajac jego uscisk. -Naprawde? - spytal Pug, wracajac myslami do nadciagajacej wojny. Erik niemal ochrypl od wykrzykiwania rozkazow. Tymczasem bitwa osiagnela stadium krytyczne. Od dwu dni walczyli na drugiej barykadzie. Napastnikom raz udalo sie dokonac wylomu, ktorego zatkanie kosztowalo Erika niemal wszystkich rezerwowych zolnierzy. Udalo mu sie trafnie ocenic wymagania pozycji i opracowal plan odpoczynku zolnierzy, dzieki czemu ci, ktorzy walczyli najdluzej, mogli choc na krotko odpoczac. Rannych odsylano z taborem do Darkmoor. Teraz zdawal sobie sprawe z tego, ze jedynie minuty dziela go od wydania rozkazu odwrotu - ktory sie rownal spaleniu rodzinnego miasteczka. Od miesiecy wiedzial, ze taka chwila nadejdzie, znal bowiem dokladnie plany Calisa. W tej chwili byl jednak tak zmeczony, ze nie czul niczego. Moglo sie to zmienic, gdy ujrzy w plomieniach gospode Pod Szpuntem, ogien buchajacy z okien siedziby Zgromadzenia Winiarzy i Ogrodnikow i dymy zasnuwajace inne znane mu z dziecinstwa miejsca, teraz jednak troszczyl sie jedynie o to, by oddzialy wycofaly sie w szyku i zgodnie z planem. Rezerwy nieprzyjaciela wygladaly na niewyczerpane. Wedle ostroznych szacunkow Erika Szmaragdowi stracili na obu barykadach ponad szesc tysiecy ludzi, po jego zas stronie zginelo mniej niz tysiac piecset. Wiedzial jednak i to, ze dla Szmaragdowej Krolowej straty w stosunku czterech do jednego byly zupelnie do przyjecia, podczas gdy stratedzy Krolestwa uwazali je za niedopuszczalne. Aby przetrwac, musieli zadac nieprzyjaciolom straty przewyzszajace szesciu za jednego. Zablokowal cios jakiegos muskularnego draba, ktory walczyl toporem i przeszyl napastnika mieczem. Cofnal sie, pozwalajac, by jego miejsce zajal inny zolnierz. Rozejrzawszy sie dookola, doszedl do wniosku, ze najwyzszy czas na odwrot. Kiedy dotra do Darkmoor, bedzie juz noc. Cofnal sie jeszcze bardziej, by wyeliminowac bezposrednie zagrozenie (pomijajac przypadkowo wyslane strzaly) i dal znak czterem goncom. Natychmiast staneli przed nim i sprezyscie zasalutowali. -Przekazcie wzdluz linii... - powiedzial. - Na moj sygnal wszyscy sie wycofuja. Goncy ruszyli do oddzialow, do Erika zas podszedl mag, Robert d'Lyes. -Czy moge jakos pomoc? - spytal uczen Puga. -Raczej nie... chyba ze masz jakis sposob na odsuniecie tych skurczybykow z drugiej strony palisady na kilka minut, tak bysmy mogli sie bezpiecznie wycofac. -Na ile minut? - spytal mag. -Dziesiec, moze pietnascie. Czym dluzej tym lepiej, ale tyle by nam wystarczylo, by zaladowac rannych na wozy, a resztki jazdy wsadzic na konie. Konni lucznicy mogliby powstrzymywac nieprzyjaciol dostatecznie dlugo, by mogla sie wycofac piechota... a gdyby to nam sie udalo, wszyscy spotkalibysmy sie w Darkmoor. -Mam pewien pomysl - odezwal sie mag po chwili milczenia. - Nie wiem, czy sie uda, ale warto sprobowac. -I tak sie juz wycofujemy, wiec daje ci wolna reke... -Dlugo bedziemy czekac na rozkaz? -Okolo pieciu minut - odparl Erik, dajac znak, by przyprowadzono mu konia. Mag podbiegl ku walczacym, ryzykujac trafienie przypadkowa strzala. Zamknawszy oczy, zaczal inkantacje, a potem wsunal dlon za koszule i wyjal zza pazuchy niewielki skorzany woreczek. Rozwiazal rzemienie i wyjal cos ze srodka - Erik nie dostrzegl, co to bylo - a potem wykonal dlonmi kilka skomplikowanych ruchow. I nagle z ostrych zakonczen pali na szczycie barykady buchnela w gore chmura czarnozielonego dymu. Wszyscy, ktorych ogarnela, zaczeli gwaltownie kaszlec i wymiotowac. Dym gestnial i rozprzestrzenial sie na wszystkie strony, ludzie zas zaczeli sie oden cofac. -Trucizna! - zawolal d'Lyes. Mlodzieniec zamrugal, a zaraz potem zagrzmial w dialekcie najezdzcow: - Trucizna! Trucizna! Precz! Cofnac sie! Okrzyk powtorzyli zdezorientowani dowodcy druzyn najezdzcow i po obu stronach barykady zaczeto pospieszny odwrot. Erik, nie tracac czasu, pognal wzdluz wlasnych linii: - Odwrot! Odwrot! Rozkaz przekazano blyskawicznie wzdluz linii i krolewscy zaczeli sie wycofywac. Robert d'Lyes podbiegl do Erika. -Nie dadza sie zwiesc na dlugo. Kiedy ci, ktorzy dostali torsji, przestana rzygac, szybko pognaja za nami. -Cos ty im zrobil? -Ot, takie male zaklecie uzyteczne przy pozbywaniu sie myszy, szczurow i innego robactwa ze stodol. Jezeli czlowiek nawdycha sie tego dymu, bedzie mial mdlosci przez godzine, ale potem szybko wroci do zdrowia. Mlodzieniec byl pod wrazeniem. -Swietnie, ze o tym pomyslales. -Drobiazg. Byloby lepiej, gdybym wymyslil jakis sposob na to, zeby to zaklecie bylo naprawde grozne i w rzeczy samej wytrulo nieprzyjaciol. -Ale najpierw musialbys znalezc jakis sposob, by utrzymac je po wlasciwej stronie pola bitwy. -Owszem - mruknal mag. - Pojmuje, w czym rzecz. A teraz... co zrobimy? -Pobiegniemy, jakby nas pieklo scigalo. -Doskonale - rzekl d'Lyes i pognal do miejsca, gdzie uwiazano jego konia. Erik wydal ostatnie rozkazy, patrzac z ulga, jak ostatnich rannych, ktorzy nie mogli chodzic o wlasnych silach, towarzysze broni przenosza na wozy. Inni pobiegli do miejsca, gdzie zostawiono wierzchowce. Przyczajeni na skalach lucznicy zsuneli sie w dol i tez skoczyli na konie, inni zas przylaczyli sie do grup odwrotowych - w zaleznosci od przydzialu. Obejrzawszy sie na nieprzyjaciol, spostrzegl, ze pierzchaja ku zachodowi - wielu zas wije sie na ziemi, oczekujac, az smierc uwolni ich od udreki. Kilku z jego ludzi, ktorym rowniez sie dostalo, przy pomocy kompanow wlazilo na wozy. Odliczyl minuty i doszedlszy do dziesiatej, zawolal: - Odwrot! Lekka jazda uzbrojona w krotkie wlocznie miala byc ostatnim oddzialem wycofujacym sie przed konnymi lucznikami. Erik przejechal obok nich i zobaczyl ludzi zmeczonych, broczacych krwia, ale patrzacych wokol czujnymi, groznymi spojrzeniami - i poczul przepelniajaca go dume. Oddal honory calemu oddzialowi i ruszyl klusem do miasteczka. Jadac, zauwazyl blyski ognia na grzbietach lancuchow wzgorz. Mistrzowie balist i katapult podpalali swoje machiny. Zbyt ciezkie i trudne do rozlozenia i transportu mechanizmy musieli spalic, by nie wpadly w rece nieprzyjaciol. Dotarlszy do Ravensburga, spostrzegl przygotowujacych sie do swej roboty ludzi z pochodniami. Kiedy wozy z rannymi i niezbednymi zapasami przetaczaly sie przez ryneczek, raz jeszcze spojrzal na dom, gdzie spedzil dziecinstwo. Zeskoczywszy z siodla, poluzowal nieco popreg, pozwalajac zwierzeciu na krotki odpoczynek. Podprowadzil rumaka do koryta z woda i pozwolil mu sie napic. Caly czas ogladal sie do tylu, ku miejscu, gdzie zostawil sygnaliste, ktory mial mu dac znac, ze w armii Szmaragdowych opanowano panike i wrog rusza w poscig. Przygotowywal sie do podpalenia rodzinnego miasta... Czas jednak mijal, a nieprzyjaciela nie bylo widac. Doszedl do wniosku, ze przeciwnicy niezbyt chetnie chca zblizac sie do miejsca, gdzie d'Lyes uzyl "trucizny" i nie zorientowali sie, ze ich oszukano. Ta dodatkowa godzina dzialala na ich korzysc. Kiedy doszedl do wniosku, ze moga sie bezpiecznie wycofac, zawolal do sygnalisty: -Rozkaz do lucznikow i lekkiej jazdy! Odwrot! Poslaniec ruszyl ku zachodowi, wiozac rozkaz odwrotu do ostatnich na zachodnich rubiezach oddzialow Krolestwa, Erik zas skierowal sie do gospody Pod Szpuntem. Dotarl do niej akurat w chwili, gdy jeden z jego ludzi gotowal sie do podpalenia sciany i plotu. -Dawaj pochodnie! - warknal do niego. Zolnierz wykonal rozkaz, a mlodzieniec cisnal plonaca zagiew na siano. - Nikt oprocz mnie nie ma prawa spalic mego domu! - mruknal przez zeby. Potem odwrocil sie ku pozostalym i ryknal wsciekle: - Podpalac! Ludzie rozbiegli sie po miescie, ciskajac wszedzie setki pochodni. Erik nie umial sie zmusic do patrzenia, jak ogien pochlania oberze, spial wiec konia i ruszyl ku rynkowi. Plomienie ogarnialy miasto coraz szybciej, a pierwsze pododdzialy lekkiej jazdy juz wyjezdzaly poza obreb zabudowan. Mlodzieniec wiedzial, ze ostatni wyjada konni lucznicy i postanowil opuscic gorejacy Ravensburg z nimi. Konni lucznicy nadjechali galopem, stosujac manewr, o ktorym Calis powiadal, ze wymyslili go jezdzcy z Novindusa, Jeshandi. Polowa druzyny gnala przed siebie, a druga polowa kryla sie i oslaniala odwrot towarzyszy. Potem ci, ktorzy wysuneli sie do przodu szukali oslon, by zapewnic bezpieczny odwrot tym, co zostali w tyle. Manewr wymagal praktyki i precyzji, Calis jednak ciaglymi cwiczeniami wyszkolil tych ludzi doskonale i trudno bylo cos im zarzucic. Za wycofujacym sie oddzialem polecialo kilka strzal nieprzyjaciela, ognie bowiem oznajmily Szmaragdowym, ze krolewscy sie wycofuja, lucznicy wroga strzelali jednak na oslep, dbajac bardziej o wlasne bezpieczenstwo niz o skutecznosc, a ich pociski wyladowaly nieszkodliwie na ziemi. Kiedy ostrzal wzmogl sie znacznie, Erik poczul, ze czas sie wycofac. -Dosc, to wystarczy! Odwrot! Konni odwrocili sie jak jeden, wbili ostrogi w konskie boki i pognali ku wschodowi. Gnali ze wszystkich sil, dopoki nie upewnili sie, ze nieprzyjaciel za nimi nie nadaza, a wtedy zwolnili do klusa, oszczedzajac konie. W czasach pokoju do Wolverton jechalo sie trzy godziny stepa. Tym razem Erikowi droga ta nie zajela nawet godziny. Przez caly czas widzial wlokace sie wzdluz szlaku ladowne wozy, a gdy znalazl sie w miescie, zobaczyl, ze zwalniaja one jeszcze bardziej i okrazaja budynek na skraju miasta. Zza rogu budynku wyszli Jadow i jeden z jego ludzi, a na widok Erika obaj zaczeli machac rekami. Mlodzieniec podjechal blizej: - Co jest? -Wiekszosc twojej jazdy i piechoty przeszla tedy przed dziesiecioma, pietnastoma minutami. Kiedy probowali wyprzedzic wozy, niewiele braklo, a doszloby do katastrofy. -Nadzorujecie ruch? -Nie tylko - usmiechnal sie Jadow. - Mam tu kilka z tych pulapek, o ktorych mowiles... wystarczy, zeby zalatwic kilkunastu nieprzyjaciol... a wtedy reszta troche zwolni. - Umilkli, czekajac, az wozy przejada obok nich. - Erik znow pozwolil koniowi na odpoczynek. Zarowno jego, jak i Jadowa niepokoila mysl, ze nieprzyjaciel zajmie ostatnie wozy i nie mieli ochoty na rozmowe. W ciagu kolejnych dwu godzin przejezdzaly wozy, az wreszcie pokazala sie grupa jezdzcow, ktorych Erik wyznaczyl do tylnej strazy. -To ostatni? - zapytal Jadow, wskazujac grupe w oddali. Erik kiwnal glowa. - Jezeli chcialbys jeszcze sie tu pokrecic, to radze, bys ubil kazdego jezdzca, ktory pokaze sie za nimi. Jadow pokazal miejsce, gdzie do resztek plotu uwiazano dwa konie. -Chyba raczej pojade z toba. - Ze swoim czlowiekiem osiodlali konie i zblizyli sie do mlodzienca. -Jedzcie wedle moich wskazowek, a obejdzie sie bez wypadkow. Erik kiwnal glowa, pokazujac towarzyszowi, by poprowadzil przez Wolverton. -A coscie tu przygotowali? -No jakze? Mowiles o kilku przykrych niespodziankach, a zyczenia przyjaciol sa dla mnie rozkazem. Nie zrobilismy tu zreszta niczego wielkiego... ot, kilka jam tutaj, pare barylek oleju tam, gdzieniegdzie jakies tlace sie pochodnie. W sumie drobiazgi, ale jak zaczna penetrowac budynki, troche ostudzi to ich zapal. -Znakomicie. Przejechali przez Wolverton. Miasteczko lezalo na Krolewskim Trakcie. Od polnocy i poludnia otaczaly je plaskie laki i gaje, wiec nie mozna w nim bylo zorganizowac zadnej obrony. Jezeli niespodzianki Jadowa sprawia, ze Szmaragdowi zechca okrazyc miasteczko, zamiast przemaszerowac wprost przez nie, kilkanascie dodatkowych minut ocali wielu ludziom zycie. Erik i Jadow jechali teraz za ostatnim wozem, ktory powoli podazal Krolewskim Traktem. -Zostan z lucznikami, by bronic tego wozu... i innych - zwrocil sie Erik do czarnoskorego towarzysza. - Ja musze pojechac do przodu. -Taaaest, sir! - odparl tamten, usmiechajac sie jak zwykle i odpowiadajac na rozkaz przesadnie sztywnym salutem. Mlodzieniec pognal zmeczonego konia, mijajac ostatni woz i kilku idacych obok rannych, dla ktorych zabraklo miejsca na gorze. Jadac, dwa razy natykal sie na odpoczywajacych na poboczu rannych, ktorych niemilosiernie poganial, grozac, ze w razie zwloki zostana pomordowani przez ciagnacych za nimi nieprzyjaciol. Przed zmierzchem musial pozwolic koniowi na krotki odpoczynek. Droga biegla tu pod gore i zblizala sie ku najwyzszemu miejscu Traktu. Spojrzawszy w dol, ze zdziwieniem zobaczyl dluga linie ludzi i wozow brnacych powoli wzdluz calej drogi. Minal wszystkie wozy jadace za nim, do tej pory jednak nie mial pojecia, ilu jeszcze ludzi jest w drodze. Gdzieniegdzie zapalono pochodnie i nie trzeba bylo dlugo czekac, by caly Krolewski Trakt przeksztalcil sie w ognista linie statecznej procesji. Wiedzac, ze musi sie spieszyc i nie ma czasu na podziwianie widokow, zeskoczyl z wierzchowca i ruszyl pieszo, prowadzac go za soba. Minal woz, w ktorym ludzie goraczkowo usilowali naprawic zlamana os, a za zakretem ujrzal cel wedrowki - Darkmoor. Obramowane murami Darkmoor lezalo nad Traktem, opierajac sie jednoczesnie o wschodnie zbocza Grzbietu Koszmarow. Erik wiedzial, ze wlasnie tu rozstrzygnie sie los Krolestwa i calej Midkemii. Wzdluz murow zapalono pochodnie i luczywa, wiec z daleka miasto wygladalo odswietnie. Erik wiedzial, ze to zludzenie - wszystko to oznaczalo, iz sily obronne Zachodnich Dziedzin zajmuja swoje miejsca. Cale Darkmoor ciagnelo sie wlasciwie na polnoc i wschod od miasta, ktoremu nadalo imie. Poczatkowo wybudowano tu obronny zamek, jako najbardziej na zachod wysuniety posterunek Krolestwa, dlugo przed zalozeniem Krondoru. Podczas kolejnych dziesiecioleci wokol zamku wyroslo podgrodzie, ktore przeksztalcilo sie w miasto, te zas pozniej otoczono murami. Minawszy Wolverton, Erik jechal wsrod dosc pustych okolic, poniewaz wiekszosc terenow wokol miasta byla skalista i nie nadawala sie pod orke. Rosly tu niewysokie drzewa, szorstka gorska trawa i niskie krzewy - a wzdluz drogi posadzono skape kwiecie. Nieco dalej widac bylo geste lasy porastajace strome zbocza dolin i jarow wcinajacych sie w zachodnie stoki gor. Tereny wokol miasta oczyszczono i wykarczowano przed wiekami, a zywnosc i inne towary przywozono do niego z farm lezacych nizej. Na najwyzszym wzniesieniu nad Krolewskim Traktem rozparla sie niczym grozny straznik Twierdza Darkmoor. Teraz byla cytadela, choc poczatkowo wzniesiono tu tylko fort, nigdy jednak nie zasypano fosy i nie zrownano z ziemia muru wokol zamku. Miasto zajmowalo cala przestrzen przeleczy, a Krolewski Trakt przebiegal tu przez potezne debowe wrota wzmocnione stala i osadzone w masywnych wrzeciadzach. Po obu stronach bramy wzniesiono solidne wieze, ktorych zebate blanki gorowaly nad calym przedpolem. Nikt, kto nieproszony zechcialby zblizyc sie do wrot, nie moglby uniknac strzal lucznikow, kamieni wyrzucanych z katapult i wrzacej wody lub oleju wylewanych z pomostu nad brama. Zachodzace slonce oblewalo mury twierdzy czerwienia. Obejrzawszy sie ku zachodowi, Erik zobaczyl, ze slonce niknie w chmurach dymu unoszacych sie nad Ravensburgiem i Wolverton. Dotarlszy do miejskiej bramy, spostrzegl, ze uliczki zatloczone sa uciekinierami z zachodu. Poprowadzil konia ku szeregom zdenerwowanych wojakow, ktorzy usilowali zapanowac nad tlumem ciagle wchodzacym do miasta. - Ktoredy do twierdzy? Jeden z wojakow obejrzal sie przez ramie i ujrzawszy, ze pytajacy jest oficerem, co mozna bylo poznac po purpurowym orle wyszytym na kurtce, powiedzial: - Kierujcie sie na rynek, a potem w lewo na High Street, sir! Erik poprowadzil konia wedle wskazan. Czesto musial przepychac sie przez grupy zdesperowanych mieszczuchow, uciekinierow i zmeczonych, poirytowanych zolnierzy. Wedrowka przez miasto trwala niemal godzine. W koncu stanal przed zwodzonym mostem, przerzuconym nad fosa oddzielajaca zamek od reszty grodu. Przejscie to bylo zamkniete z obu stron przez druzyny zolnierzy, tak by ci, ktorzy musieli dostac sie do Ksiecia lub opuszczali jego kwatery, nie przeciskali sie przez tlum. Podszedlszy do straznika, wskazal na zachod. - Powiedz mi, jest tu wolne przejscie do zachodniej bramy? -Owszem - odpowiedzial tamten. - Ciagnie sie wzdluz muru i zakreca, ot tam. -Dobrze byloby - westchnal Erik - zeby ktos przy bramie mi o tym powiedzial. - Ruszyl przed siebie, mijajac straznika, ktory nagle opuscil wlocznie, blokujac mu droge. -Zaraz, zaraz... Gdzie leziesz? -Chce sie zobaczyc z Ksieciem i generalem Greylockiem - odparl Erik znuzonym glosem. -I pewnie masz jakies dokumenty, co? -Dokumenty? - zdziwil sie mlodzieniec. - Jakie dokumenty? -Od twojego oficera... bo zakladam, ze nie jestes jeszcze jednym pieprzonym dezerterem, ktory zamierza wcisnac generalowi jakas bezczelna gadke o tym, jak to oddzielono cie od twego oddzialu... Erik powoli wyciagnal reke, chwycil grot wloczni i bez widocznego wysilku uniosl go w gore, mimo ze straznik calym ciezarem ciala naparl w dol, by utrzymac grot na miejscu. Zolnierz zacisnal szczeki i zmruzyl oczy, mlodzieniec zas odezwal sie spokojnie, jakby nic sie nie stalo: -Sam jestem oficerem. Wiem, ze wygladam nie najlepiej, ale musze zobaczyc sie z Ksieciem. Spostrzeglszy spor, inni zolnierze zaczeli sciagac ku bramie. -Hej, sierzancie! Sam tu! - zawolal jeden z nich. W bramie pokazal sie podoficer w barwach Darkmoor. Mial na kurcie wyhaftowana czarna tarcze w czerwonym krukiem siedzacym na galezi. -Co tu sie dzieje? -Ten jegomosc chce sie zobaczyc z Ksieciem - stwierdzil straznik. Sierzant byl starym wyga, przywyklym do natychmiastowego posluchu. -A cos ty za jeden, bratku, i dlaczego wyobrazasz sobie, ze Ksiaze zechce sie z toba zobaczyc? Erik odepchnal wlocznie i zrobil krok do przodu, wbijajac wzrok w oczy podoficera. -Jestem Erik von Darkmoor, kapitan wydzielonego oddzialu Ksiecia! Uslyszawszy jego miano, kilku zolnierzy natychmiast usunelo sie na bok, inni zas spojrzeli na sierzanta. Wyga usmiechnal sie szeroko i rzekl: - Wyglada na to, ze ostatnio byl pan w tarapatach, mosci kapitanie... -Mozna by tak rzec. A teraz zejdzcie mi z drogi. Sierzant natychmiast uskoczyl w bok. Mlodzieniec przechodzac obok niego, podal mu wodze ze slowami: - Dajcie mu troche wody i dobrze go nakarmcie. Bardzo sie zmordowal. A jak umiescicie go w stajni, dajcie mi znac, w ktorej. To niezly konik i nie chcialbym go stracic. - Podoficer wzial wodze. Erik ruszyl dalej, rzucajac na odchodnym przez ramie: - A jak pojawi sie tu moj sierzant, przyslijcie go do mnie. Latwo go poznacie, to taki wysoki, podobny do Keshanina typ, ciemnoskory... i powyrywa wam nogi z tylka, jezeli bedziecie dlan upierdliwi choc w polowie tak jak dla mnie. Przeszedl po zwodzonym moscie. Podniosl wzrok i przyjrzal sie swiatlom w oknach starego zamku. Zalozony przez jednego z jego przodkow zamek Darkmoor byl dlan obcym miejscem. Jako chlopiec marzyl czasami o tym, ze zostanie wezwany tu przez ojca, ktory uzna go za dziedzica i przyzna mu jego prawa. Kiedy te marzenia przepadly, zastapila je ciekawosc. Potem i to zblaklo. Teraz zamek wydawal mu sie tylko miejscem, w ktorym kiepsko byloby zginac. Przechodzac przez dziedziniec, pomyslal, ze uczucie to wywolane jest nie tylko przez swiadomosc, ze ciagnie za nim armia, ktorej dowodcy wiele by dali za to, by popatrzec na jego zwloki. Przypomnial sobie tez, iz w tych posepnych murach zyje kobieta, co poprzysiegla mu smierc. Mathilda von Darkmoor, wdowa po jego ojcu i matka przyrodniego brata, ktory zginal z jego reki. Westchnawszy gleboko, Erik zwrocil sie do kapitana zamkowej gwardii: - Zaprowadzcie mnie do generala Greylocka. Jestem kapitan von Darkmoor. Gwardzista zasalutowal bez slowa, odwrocil sie na piecie i poprowadzil Erika w glab domu jego przodkow. Rozdzial 24 DARKMOOR Calis wpatrywal sie w klejnot.Czynnosc ta pochlaniala go tak bardzo, ze niewiele braklo, a nie zauwazylby, ze w wielkiej sali Wyroczni pojawila sie czworka gosci. Popatrzyl na slugi Wyroczni i stwierdziwszy, ze nie okazuja niepokoju, uznal, ze i on nie ma do niego powodow. Przyjrzal sie przybyszom i zobaczyl swego ojca, odzianego w zbroje z bialego zlota, stojacego obok Nakora, Sho Pi i nie znanego mu meza w habicie mnichow Ishap. Przerywajac badanie klejnotu, wstal, by przywitac gosci. -Witaj, ojcze - powiedzial, obejmujac Tomasa. Potem wymienil uscisk dloni z Nakorem. -Poznaj Dominika - przedstawil Isalanczyk czwartego z gosci. - Jest opatem w Sarth. Pomyslalem, ze powinien byc tu z nami. Calis kiwnal glowa. -Kiedy przybylismy, byles pograzony w studiowaniu klejnotu - odezwal sie Tomas. -Widze w nim pewne rzeczy, ojcze. -Musimy porozmawiac - stwierdzil Tomas. Powiodl wzrokiem po pozostalych. - Ale najpierw musze sie przywitac... Podszedl do wielkiego, zwinietego w klab smoka, zatrzymal sie przy jego ogromnym lbie i delikatnie musnal go dlonia. -Witaj, stara przyjaciolko - powiedzial cicho. - Jak ona sie czuje? - spytal najstarszego z jej towarzyszy. Stary czlowiek sklonil sie lekko. - Spi... i przezywa we snie tysiace zywotow, ktore dzieli z dusza, majaca zajac po niej to wielkie cialo. - Skinieniem dloni wskazal mlodego chlopca, ktory stanal przed Tomasem. - Mnie zas zastapi ten mlodzik... Tomas kiwnal glowa. - Najstarsi... przenieslismy was od jednej zguby w druga... -Owszem, jest pewne ryzyko - odparl starzec. - Ale istnieje tez godny cel. Tyle przynajmniej wiemy. Tomas raz jeszcze kiwnal glowa i wrocil do Calisa i pozostalych. Dominik patrzyl na Tomasa ze zdumieniem. -Nigdy bym nie uwierzyl... -Niezaleznie od tego, ile bym zobaczyl - zasmial sie Nakor - nie wyobrazam sobie, ze moglbym zobaczyc wszystko. Wszechswiat nigdy nie przestanie mnie zaskakiwac... -Jak wam sie udalo przybyc tu razem? - spytal Calis. -To dluga historia - odpowiedzial Nakor. Wyjal zza pazuchy tsuranska sfere transportowa. - Niewiele ich juz zostalo. Bedziemy musieli zdobyc wiecej... Calis usmiechnal sie lekko. - Niestety... przejscie na Kelewan zostalo na Stardock, a to znaczy, ze trzymaja je mocno Keshanie. -Nie tak znow mocno - usmiechnal sie Nakor. -Co masz na mysli? Tamten wzruszyl ramionami. - Pug mnie prosil, bym cos wymyslil... no to wymyslilem. -Co takiego? - spytal Tomas. -Powiem wam, jak przezyjemy... i jak los Stardock bedzie mial jakiekolwiek znaczenie. -Calis, co miales na mysli, mowiac, ze widzisz w klejnocie jakies rzeczy? -A ty ich nie widzisz? - zdumial sie polelf, patrzac na ojca z niedowierzaniem. Tomas spojrzal na Kamien Zycia, artefakt, ktory w pewien okreslony sposob znal lepiej niz ktokolwiek zyjacy na Midkemii. Uwolnil swoj umysl od wszelkich postronnych mysli, wpatrzyl sie w zielona powierzchnie i po chwili dostrzegl w glebi nikla, pulsujaca poswiate... wymykajaca sie, gdy probowal przyjrzec jej sie blizej. -Nie widze zadnych obrazow - odezwal sie po chwili. -To dziwne - stwierdzil Calis. - Mnie ukazaly sie po kilku chwilach obserwacji... -A co widzisz? - zaciekawil sie Nakor. -Nie jestem pewien, czy umialbym to okreslic slowami. Ale mysle, ze dane mi jest ogladac prawdziwa historie swiata. Nakor usiadl tam, gdzie stal. - O, to mi dopiero... Prosze, opowiedz mi, co widzisz. Calis tez usiadl, zbierajac mysli. Nagle w sali pojawili sie Pug i Miranda. Tomas powital starego druha i czarodziejke, zapraszajac ich, by tez usiedli. -Co tu sie dzieje? - spytal Pug. -Calis mial nam wlasnie powiedziec, co widzi w Kamieniu Zycia. Polelf spojrzal na Mirande i Puga, przez chwile nie spuszczajac wzroku z oczu Arcymaga. I nagle sie usmiechnal. - Rad jestem, ze widze was razem. Czarodziejka odpowiedziala mu rownie cieplym usmiechem. -I nam milo cie znow zobaczyc. -A teraz - stwierdzil Calis - musze wam cos powiedziec o Kamieniu Zycia. -Jezeli chcesz byc moim uczniem - zwrocil sie Nakor do Sho Pi - to lepiej zapamietaj kazde slowo. -Tak bedzie, Mistrzu. -Kamien Zycia - zaczal Calis - to Midkemia w jej najczystszej formie, odbicie kazdego zycia, jakie na niej bylo, jest i bedzie... od poczatku czasu az po jego kres. Wszyscy umilkli, a polelf przez chwile zastanawial sie, jakimi slowami przekazac to, co mial do powiedzenia. -Na poczatku nie bylo nic... i nagle stal sie wszechswiat. Swiadkami tego aktu byli Pug i moj ojciec... jak to juz kilka razy slyszalem. - Usmiechnal sie lekko. - Wszechswiat, ktory sie narodzil, mial swoja swiadomosc, ale taka, ktora wykraczala daleko poza wszelkie ramy tego, co zwiemy swiadomoscia... i nie mamy nawet odpowiednich konceptow na to pojecie. -To tak - usmiechnal sie Nakor - jakby mrowki dzwigajace zdobycz do mrowiska podsluchaly smoka siedzacego na szczycie gory. Mrowki po prostu nie maja pojecia takiego jak smok. -To porownanie jest dosc niezgrabne - ocenil Calis - ale nie do konca bledne. Ta swiadomosc jest czyms wiecej, niz ktokolwiek z nas wszystkich moze pojac. Jest tak rozlegla i ponadczasowa. ... - przerwal. - Nie sadze, bym mogl cos jeszcze o niej rzec... Kiedy uformowala sie Midkemia, stala sie domem mocy... podstawowych sil natury. Moce te byly bezmyslne... tworzyly i niszczyly, wznosily i rownaly z ziemia... -Rathar i Mythar - powiedzial Tomas. - Dwojka Slepych Bogow Stworzenia. -To rownie dobre nazwy, jak kazde inne - zgodzil sie Nakor. -A potem - ciagnal polelf - nastapila zmiana porzadku rzeczy. Powstala swiadomosc i istoty bezmyslne staly sie swiadome swego celu. To my definiujemy bogow, tak zeby choc po czesci byli nam bliscy, oni jednak sa czyms znacznie wiekszym... Porzadek wszechswiata jest niczym klejnot o wielu plaszczyznach, my zas widzimy tylko jedna, ktora odbija istnienie naszego swiata. -A w rzeczy samej dzielimy ja z innymi swiatami? - spytal Pug. -Nie inaczej - odparl cicho Calis. - Ze wszystkimi swiatami. Oto glowny powod, dla ktorego to, co robimy tutaj, ma gleboki wplyw na kazdy inny swiat we wszechswiecie. Pierwotna i zywiolowa walka pomiedzy tym, co zwiemy dobrem, i tym, co zwiemy zlem, toczy sie w kazdym zakatku Stworzenia. - Odwrocil sie i spojrzal ma wszystkich obecnych w wielkiej jaskini. - Moglbym tak mowic godzinami, pozwolcie wiec, ze ogranicze sie do wnioskow. - Przez chwile zbieral mysli, az podjal watek. - byli nie tylko pierwsza z ras, jaka pojawila sie na Midkemii. Stanowili tez pomost pomiedzy swiatem smiertelnych i niesmiertelnymi. Jezeli wolicie, byli pierwszym eksperymentem bogow. -Eksperymentem? - zdumial sie Pug. - A na czym mial polegac ten eksperyment? -Nie wiem - przyznal Calis. - Nie wiem nawet, czy to, co mowie, jest prawda... po prostu czuje, ze tak bylo. -To prawda - potwierdzil Nakor. Wszyscy zwrocili wzrok na malego franta. Isalanczyk usmiechnal sie szeroko: - To ma sens. -Co ma sens? - zdumial sie Arcymag. -Czy ktokolwiek z was, oprocz mnie, zastanawial sie, po co nam rozum? - spytal Nakor. Pytanie bylo tak niespodziewane, ze wszyscy wymienili zdumione spojrzenia. -Nie - zasmial sie Pug. - Ostatnio o tym jakos nie myslalem. -Myslimy dlatego, ze bogowie dali nam moc rozumowania i przewidywania - stwierdzil Dominik. Nakor pogrozil opatowi palcem. - Wiesz, ze to dogmat i wiesz, ze bogowie stworzyli ludzkosc w rownej mierze, jak ludzkosc stworzyla bogow. -No wiec o co ci chodzi? - spytal Pug. -Ot, tak sie tylko zastanawiam - rzekl skromnie Isalanczyk. - Myslalem o tym, co mi opowiedziales... jak z Tomasem ruszyliscie na poszukiwanie Macrosa i jak byliscie swiadkami stworzenia wszechswiata. -I co? - spytal Tomas. -No... Wydaje mi sie, ze powinniscie zaczac od poczatku. Pug spojrzal na malego przechere i nagle parsknal smiechem. Po chwili wszyscy czlonkowie dyskusji chichotali. -Widzicie - rzekl z napuszona powaga Nakor - humor jest przymiotem inteligencji. -No dobrze - rzekla Miranda. - O czym my tu mowimy? -Od czegos sie to wszystko zaczelo - stwierdzil Isalanczyk. -Owszem - przyznal Dominik. - Pierwotny impuls... Stworca... Cos... -A czy nie mozna by pomyslec, ze wszechswiat stworzyl sie sam? -Po prostu, ot tak, ktoregos dnia postanowil sie obudzic? - spytala Miranda. Nakor przez chwile zastanawial sie nad odpowiedzia. - Jest cos, o czym nie wolno nam zapominac: wszystko, o czym tu mowimy jest ograniczone przez nasz wlasny sposob postrzegania swiata, nasza zdolnosc pojmowania, a mowiac krotko, przez nasza nature. -To prawda - zgodzil sie Pug. -Tak wiec powiedzenie, ze wszechswiat po prostu sie pewnego dnia obudzil, moze sie jednoczesnie okazac najbardziej odpowiednim i najmniej przystajacym do rzeczywistosci sposobem okreslenia tego, co sie stalo. -Tego rodzaju dyskursy odbywaly sie dosc czesto w kregach duchownych - oznajmil Dominik. - Cwiczenia wiary i logiki czesto sa deprymujace. -Alez czcigodny opacie - zachnal sie Nakor. - Mamy tu kogos, kogo twoi konfratrzy nie mieli... Naocznych swiadkow Aktu Stworzenia. -O ile to wlasnie widzieli - uscislil Dominik. -Aaa... - rzekl Nakor z blyskiem w oku. - Niczego nie mozemy byc pewni, prawda? -"Co jest realne?"... to dosc czeste pytanie w tych dyskursach, o jakich wspominalem - stwierdzil opat. -Realne jest to, na co wlatujesz po ciemku - odparla Miranda nie bez kpiny w glosie. Isalanczyk parsknal smiechem, a potem powiedzial: - Mowiliscie o tej wielkiej kuli, ktora rosla... az powstal wszechswiat? Pug skinal glowa. -Wiec... powiedzmy, ze wszystko bylo wewnatrz tej kuli. -Przypuszczamy, ze tak wlasnie bylo. -No to co bylo na zewnatrz tej kuli? -My - odparl natychmiast Arcymag. - I Ogrod Wiecznego Miasta. -Ale wyscie sie wylonili z wnetrza tej kuli - stwierdzil Nakor. Wstal i zaczal przechadzac sie tam i z powrotem, niezmiernie podniecony mozliwoscia zrozumienia zagadki. - Chce powiedziec, ze urodziliscie sie setki wiekow w przyszlosci... po tym momencie stworzenia, i powstaliscie z substancji, ktora byla wewnatrz tej kuli... -A co z Wiecznym Miastem? - spytala Miranda. -Moze powstalo w dalekiej przyszlosci... Co o tym myslicie? -Kto je zalozyl? - spytal Pug. Nakor wzruszyl ramionami. -Nie wiem i w tej chwili wcale mnie to nie obchodzi. Moze, kiedy bedziesz mial tysiace lat, sam stworzysz Wieczne Miasto i poslesz je w przeszlosc, do poczatku czasu, byscie mieli gdzie usiasc z Macrosem, patrzac na stworzenie wszechswiata. -Niemowlecy wszechswiat i tysiacletni magowie - mruknal przez zeby Dominik, ktory usilowal zachowac zimna krew, ale najwyrazniej mu sie to nie udawalo. -A czemuz by nie? - Nakor podniosl dlon. - Wiemy, ze podroze w czasie sa mozliwe. Co nas prowadzi do kolejnego pytania: czym jest czas? Wszyscy spojrzeli po sobie i otworzyli usta, by odpowiedziec. ... i kolejno je zamykali. -Czas to czas - odparl w koncu Dominik. - Jest znakiem uplywu... czasu... -Nie - sprzeciwil sie Isalanczyk. - To ludzie zaznaczaja przebieg wydarzen... Czasu to nic nie obchodzi... on po prostu jest. Ale czym jest? - I z radosnym usmiechem sam sobie odpowiedzial: - Czas jest tym, co sprawia, ze wszystko nie dzieje sie jednoczesnie... Pug uniosl brwi. -Wiec w tej kuli wszystko dzialo sie jednoczesnie? -I wtedy wszechswiat zaczal sie zmieniac! - zakonczyl Nakor radosnie. -Ale co bylo powodem? - spytala Miranda. -A ktoz to wie? - Maly przechera wzruszyl ramionami. - Po prostu zaczal sie zmieniac. Pug, ostatnim razem powiedziales mi, ze gdy znalazles Macrosa, on zaczal stawac sie jednoscia z Sarigiem. Byl wtedy Macrosem czy Sarigiem? -Przez krotki okres czasu byl jednym i drugim... ale przewazal Macros. -Chcialbym mu zadac jedno pytanie: kiedyscie sie jednoczyli, czy straciles poczucie, ze jestes Macrosem? - Przez chwile Nakor wygladal na prawdziwie przygnebionego, ale zaraz na twarz wrocil mu zwykly usmiech. - Mysle, ze mozemy zaryzykowac twierdzenie, ze im bardziej stajesz sie jednoscia z bogiem, tym mniej pozostajesz samym soba. -A... zaczynam rozumiec - mruknal Dominik. -Co? - spytala Miranda. -To, ku czemu zmierza ten wariat. - Stary opat przylozyl palec do czola. - Umysl. Duch bozy... wszystko, co on nazywa "budulcem". Jezeli przed momentem stworzenia wszystko dzialo sie jednoczesnie, to wszystko bylo wszystkim. Nie bylo sposobu, by "jedno" odroznic od "drugiego". -Nie inaczej! - Nakora wyraznie ucieszylo spostrzezenie starego mnicha. -Tak wiec, z nie znanych nam powodow, calosc kreacji podjela dzialanie roznicujace ja sama. Te "narodziny" wszechswiata byly dlan sposobem, w jaki probuje... - Oczy opata zaokraglily sie ze zdumienia. - Probuje uzyskac swiadomosc! Tomas spojrzal nan zdziwiony. -Nie nadazam. Ludzie posiadaja swiadomosc, podobnie jak inne inteligentne rasy, posiadaja ja tez bogowie... ale wszechswiat. ... jest wszystkim... -To nie tak - odparl Isalanczyk. - Zadaj sobie pytanie, po co ludziom swiadomosc? I po co swiadomosc innym myslacym stworzeniom? -Nie mam pojecia - odpowiedzial Pug. Nakor spowaznial. -Bo stanie sie smiertelnym jest sposobem, w jaki wszechswiat, ten "budulec", o ktorym mowie, posiadl swiadomosc i osobowosc. Kazdy zywot we wszechswiecie jest eksperymentem, i kazdy z nas, po smierci, wraca ze swoja wiedza do zrodla... Macros podjal probe zjednoczenia sie z bogiem i odkryl, ze im bardziej oddalasz sie od smiertelnosci, tym bardziej oddalasz sie jednoczesnie od swiadomosci wlasnego istnienia. Pomniejsi bogowie sa - ide o zaklad - mniej swiadomi swojego "ja" niz smiertelnicy, a bogowie wieksi jeszcze mniej niz oni. Dominik kiwnal glowa. - Lza Bogow pozwala czlonkom zakonu komunikowac sie z wiekszymi bogami. To bardzo trudne zadanie. Rzadko sie go podejmujemy, a rezultaty sa najczesciej niezrozumiale. - Westchnal. - Lza jest cennym darem, poniewaz pozwala nam wladac magia, a dzieki niej pokazujemy wiernym, ze Ishap wciaz zyje i mozemy prowadzic dzielo jego powrotu. Ale natura bogow, nawet tych, ktorych wielbimy, przewyzsza nasze mozliwosci zrozumienia... Nakor znow parsknal smiechem. - No... doskonale. Zalozmy wiec, ze wszechswiat narodzil sie tego dnia, kiedy rzecz obserwowali Macros, Tomas i Pug. Co nam to mowi o wszechswiecie? -Nie mam pojecia - przyznal Arcymag. -On jest jak dziecko - wyjasnil Nakor. Ta mysl tak rozbawila Puga, ze parsknal smiechem. - Wedle moich ostroznych obliczen wszechswiat ma okolo siedmiu miliardow lat! -Wedle jego miar, to moze byc na przyklad dwuletni wszechswiat - wzruszyl ramionami Isalanczyk. - Moge miec racje? -I co z tego? - spytala Miranda. -Otoz to - dodal Tomas. - Wszystko to jest pasjonujace, ale ani o wlos nie zbliza nas do rozwiazania naszego problemu... -To prawda - zgodzil sie Nakor - ale im wiecej wiemy o tym, z czym mamy do czynienia, tym wieksze mamy szanse na wykonanie zadania. -Z tym sie zgodze... ale od czego zaczac? -Pytalem wczesniej, po co nam rozum? Moze mam pomysl... - Nakor przerwal na chwile, a potem podjal watek. - Przypuscmy na chwile, ze wszechswiat i wszystko, co w nim jest, bylo i bedzie, w jakis sposob sa ze soba zwiazane... -Mamy cos wspolnego? - spytal Dominik. -Nie... znacznie wiecej... Jestesmy tym samym. - Spogladajac na Puga i Mirande, wyjasnil: - Wy nazywacie to magia... Ja mowie, ze to sztuczki. Ty - spojrzal na Dominika - twierdzisz, ze to modlitwy. Ale wszystko to, jest tym samym... znaczy... -Tak? - ponaglil go Pug. -Tu wlasnie natknalem sie na problem. Nazywam to "budulcem". - Westchnal. - To cos podstawowego, cos, z czego wszystko sie sklada... -Moglbys to nazwac duchem - podsunal mu opat. -Moglbys to nazwac praniem - zakpila Miranda. -Czymkolwiek to jest i jakkolwiek to nazwac - zasmial sie Nakor - jestesmy jego czescia, ono zas jest czescia nas. Arcymag milczal przez chwile. -To upokarzajace i doprowadza mnie do szalu. Czuje, ze rozwiazanie mam w zasiegu dloni. -I co to ma wspolnego z tym, ze mamy wszystko naprawic? -Wszystko. I nic. Nie wiem - przyznal Nakor niespodziewanie pokornie. - Tak sobie tylko myslalem... -Wiele z tego - odezwal sie Tomas - zgadza sie z moimi niejasnymi wspomnieniami, wiedza, ktora posiadalem, gdy bylem jednoscia z Ashen-Shugarem. -Tak wlasnie myslalem - stwierdzil Isalanczyk. - Wszechswiat jest zywa istota, bytem niezmiernie rozleglym i skomplikowanym. Z braku lepszego terminu nazwijmy go bogiem. Moze Bogiem Jedynym. Nie wiem. -Macros nazywal to Bytem Ostatecznym... -Dobre! - zapalil sie Nakor. - Ostateczny Bog, Ten, Ktory Jest Nad Wszystkim... jak wyznawcy Ishap nazywaja swego boga. -Ale ty nie mowisz o Ishap - zachnal sie Dominik. -Nie. Ishap jest wazny, ale nie jest Ostatecznoscia. Nie sadze nawet, by Ostateczny mial jakies imie. On po prostu jest. - Westchnal. - Czy mozecie sobie wyobrazic byt, ktory sklada sie z gwiazd... setek miliardow gwiazd? My mamy krew i miesnie... on zas ma swiaty, komety... myslace rasy... Wszystko! Nakor byl najwyrazniej ogromnie podniecony ta wizja. Pug, zerknawszy na Mirande, ujrzal na jej twarzy taki sam usmiech, jakim i on skwitowal ucieche malego filozofa. -Ostateczny, jesli tak go zechcecie nazywac, wie wszystko, ale jest jeszcze dzieckiem. Jakimi sposobami ucza sie dzieci? Pug, ktory sam wychowal dwojke, podniosl palec. -Obserwuja i patrza, a jezeli popelnia jakis blad, sluchaja pouczen rodzicow, nasladujac ich zachowanie... -Ale jezeli jestes bogiem - przerwal mu Nakor - i nie masz boskiego tatki ani boskiej mamy, to skad masz czerpac nauki? Miranda, ktora mimo woli dala sie porwac ferworowi dyskusji, parsknela smiechem. - Nie mam pojecia. -Probujesz na oslep - wtracil sie Dominik. -Tak jest! - zgodzil sie Isalanczyk, a jego usmiech jeszcze sie poglebil. Choc wszyscy przysiegliby, ze to niemozliwe. - Tworzysz rozne rzeczy, na przyklad rozumne rasy, i pozwalasz im robic, co zechca... a potem patrzysz, co sie wydarzy. -To znaczy - odezwala sie czarodziejka - ze jestesmy jakby kosmicznym teatrem marionetek? -Nie - sprzeciwil sie Nakor. - Bog nie obserwuje nas, jak gramy na niebianskiej scenie, bo takze jest wsrod lalek. -Przyznam, ze sie zgubilem - mruknal Pug. -Wracamy do pytania, po co nam rozum - wyjasnil Nakor. - Jezeli Bog jest wszystkim... mysla, duchem, umyslem, celem, dzialaniem, kurzem, wiatrem - spojrzal koso na Mirande - praniem... wszystkim, co moze byc... znaczy, ze kazda rzecz, ktora On jest, istnieje nie bez celu. Jaki jest ostateczny cel wszelkiego zycia - spytal retorycznie. - Wyksztalcenie rozumu i mysli. A jaki jest cel rozumu? Swiadomosc... etap posredni pomiedzy materia i duchem. A czas? Dobry sposob na rozdzielenie wszystkiego. Ina koniec spytajmy, po co na swiecie sa ludzie, elfy, smoki i inne myslace stworzenia? -Po to, zeby duch mogl osiagnac swiadomosc? - spytal Dominik. -Wlasnie! - Isalanczyk byl tak podniecony, ze Pug pomyslal, ze za chwile maly frant zacznie tanczyc. - Za kazdym razem, kiedy ktores z nas trafia do sal Lims-Kragmy, dzielimy sie naszym doswiadczeniem zyciowym z Bogiem. Potem wracamy i robimy to ponownie... i tak bez konca... Miranda nie wygladala na przekonana. - Wiec powiadasz, ze zyjemy w swiecie, gdzie zlo jest po prostu bozym bledem? -Tak jest! Bog nie wie, co jest dobrem, a co zlem. On sie dopiero uczy odrozniac jedno od drugiego. Na razie jest to dlan jedynie osobliwy sposob zachowania sie jego stworzen. -Wyglada na to, ze mu sie nie spieszy - mruknal Pug drwiaco. -Nie w tym rzecz! On to powtarza nieustannie, miliardy miliardow razy na miliardach swiatow! -Swego czasu - odezwal sie Tomas - kiedy z Pugiem zapytalismy Macrosa, co zlego staloby sie, gdyby w tak rozleglym, skomplikowanym i roznorodnym wszechswiecie oddac jedna planete we wladanie , odpowiedzial nam, ze po Wojnach Chaosu zmienil sie porzadek swiata i odzyskanie Midkemii przez Smoczych Wladcow zmieniloby nature tego porzadku. -A ja mysle, ze tak by sie nie stalo - rzekl Nakor. - Oczywiscie byloby to okropne dla wszystkich na samej Midkemii, ale w koncu wszechswiat sam bylby wszystko ulozyl i naprawil. Bog sie uczy. Oczywiscie, zanim sprawy wrocilyby do normy, moglyby zginac miliardy ludzi. -To, co mowisz, wszystko niemal pozbawia znaczenia! - zachnela sie Miranda. -Jezeli widzisz to w taki sposob, to owszem... tak, ale nic na to nie poradze - rzekl Isalanczyk. - Ja jednak wole myslec, ze uczymy Boga postepowac wlasciwie... poprawiamy dziecko - i ze dobro jest sprawa warta zachodu... milosc jest lepsza od nienawisci, tworzenie jest lepsze od niszczenia... dlugo mozna by tak wyliczac. -Tak czy owak - ucial Pug - dla ludzi mieszkajacych w Krolestwie nie jest to tylko akademicka dyskusja. -Nakor ma racje - odezwal sie Calis. Wszyscy spojrzeli na polelfa. -Dzieki jego rozwazaniom zrozumialem, co trzeba zrobic i po co tu jestem. -Powiesz nam? - spytala Miranda. -Musze otworzyc Kamien Zycia - odpowiedzial Calis z usmiechem. Erik wypil lapczywie schlodzone, biale i dosc pospolite w tej czesci Darkmoor wino. -Dziekuje - powiedzial, odstawiajac puchar. Siedzial przy stole z Ksieciem Patrickiem, Owenem Greylockiem i Manfredem von Darkmoor. Pod scianami komnaty stalo kilkunastu szlachcicow - jedni byli odziani strojnie jak dworacy, inni mieli na sobie wyplowiale i pokryte kurzem mundury jak Erik. -Dobrze sie spisales... zwazywszy na to, jak szybko upadl Krondor - stwierdzil Patrick. -Dziekuje Waszej Wysokosci - odparl mlodzieniec. -Ale chcialbym miec wiecej czasu na przygotowania - rzekl Greylock. -Czasu jest zawsze za malo - ucial Patrick. - Musimy wierzyc, ze zrobilismy dosc, by zatrzymac ich tu, pod Darkmoor. Do sali wpadl poslaniec, ktory oddal honory Ksieciu i przekazal Greylockowi jakis pergamin. Konetabl zdjal pieczecie, szybko przeczytal wiadomosc i powiedzial: -Zle wiesci. Na poludniowym skrzydle przelamano front. -Przelamano? - Patrick walnal piescia w porecz fotela, na ktorym siedzial. - Mieli sie kryc, unikac nieprzyjaciol, a potem uderzyc na nich od tylu, zadajac jak najwieksze straty. Co tam sie stalo? Owen podal mu pergamin. Innym w komnacie wyjasnil. -Kesh. Wkroczyli na poludnie od Dorginu. Nieprzyjacielska flanka zostala zbyt mocno przycisnieta i kiedy z jednej strony nadziali sie na Keshan, a od czola wpadli na krasnoludy, skrecili ku polnocy i przelamali nasze linie obronne. -Imperium postanowilo sie wtracic? - spytal znuzonym glosem jakis stary, nie znany Erikowi szlachcic. -Tego nalezalo sie spodziewac - mruknal Ksiaze. - Jezeli jakos z tego wyjdziemy, o Kesh zatroszczymy sie potem. -A co z Lordem Sutherlandem? - spytal ten sam szlachcic. -Diuk Poludniowych Marchii nie zyje. W walkach polegli Gregory i Earl of Landreth. Moi panowie... jezeli ten raport jest dokladny, to powinnismy zalozyc w naszych dalszych planach, ze poludniowe rezerwy przestaly istniec. -Wasza Wysokosc - odezwal sie jeden ze strojnie odzianych wielmozow - moze powinnismy rozwazyc mozliwosc cofniecia sie do Krzyza Malaka? Ksiaze niemal spopielil mowce wzrokiem i nie raczyl odpowiedziec na tak hanbiaca propozycje. -Ci z was - odezwal sie, patrzac na Erika - ktorzy wlasnie przybyli, niech udadza sie za giermkami do swoich kwater, gdzie znajda czysta odziez i przygotowana dla nich kapiel. Za godzine z checia ugoszcze was posilkiem. - Wstal, a za nim wstala reszta zebranych. - Te dyskusje podejmiemy jutro o swicie. Do tego czasu dotrze do nas wiecej wiesci i bedziemy mieli pelniejszy obraz sytuacji. - Po tych slowach odwrocil sie i wyszedl z komnaty. Gdy Ksiaze wyszedl, Owena i Erika wezwal Manfred. -Wyglada na to - odezwal sie pierwszy - ze mamy tu niezreczna sytuacje. Mlodzieniec kiwnal glowa. -Zrozumialem to, gdy tylko przekroczylem zwodzony most. -Jezeli wolno przypomniec Waszej Lordowskiej Mosci - odezwal sie Owen - to jestesmy obaj ludzmi Ksiecia i tylko on ma nad nami wladze. Manfred kiwnal dlonia, jakby chcial dac do zrozumienia, ze doskonale o tym wie. -Powiedz to mojej matce - usmiechnal sie posepnie. - Choc nie radze... za duze ryzyko. -Manfredzie - odezwal sie Erik - mamy powazne sprawy na glowie. Nie mozemy zajmowac sie wojna i nieustannie myslec o tym, jak uniknac spotkania z twoja matka. -Nie da sie zaprzeczyc, ze Erik ma racje - dodal Owen. -Dobrze wiec, niech sie dzieje, co chce - westchnal Manfred. - Mosci Owenie, polecilem mojemu Mistrzowi Miecza, by zwrocil ci twoje stare kwatery. Pomyslalem, ze tak ci bedzie wygodniej. Prawde rzeklszy, zrobilo sie tu troche tloczno. -Ide o zaklad - Owen usmiechnal sie lekko - ze Percy nie jest zadowolony. -Twoj byly zastepca nigdy nie jest zadowolony. On sie juz urodzil ze skwaszona geba. - Teraz Manfred zwrocil sie do Erika. -Przydzielilem ci pokoj nieopodal mojego. Im blizej jestes, tym mniejsze prawdopodobienstwo, ze mateczka kogos na ciebie nasle. -Diuk James chyba jej wytlumaczyl, w czym rzecz - skrzywil sie mlodzieniec. -Mojej matce nikt niczego nie zdola "wytlumaczyc". Dowiesz sie tego, zanim ta noc sie skonczy. Teraz pozwol, ze ci pokaze, gdzie bedziesz spal. Z toba - zwrocil sie do Owena - zobacze sie na kolacji. -milordzie... - sklonil sie tamten. Wszyscy trzej wyszli z sali narad i gdy Owen poszedl w swoja strone, Manfred ujal Erika pod ramie. -Zamek jest rosc rozlegly - wyjasnil. - Latwo sie tu zgubic. Jezeli tak sie stanie, spytaj o droge ktoregos ze slug. -Nie wiem, jak dlugo przyjdzie mi tu zostac. Owen i Ksiaze nie powiedzieli mi jeszcze, gdzie mnie posla. W przeszlosci zastepowalem Calisa, ale teraz to sie pewnie zmieni. -Cos takiego wlasnie podejrzewalem. Wyglada na to, ze swietnie sie spisales. - Rozejrzal sie dookola, patrzac na stare mury zamku Darkmoor. - Mam nadzieje, ze gdy przyjdzie co do czego, i ja nie zawiode oczekiwan... -Nie zawiedziesz. Gdy skrecili za rog, Erik zatrzymal sie tak gwaltownie, ze niewiele braklo, a potknalby sie. Korytarzem w ich strone zblizal sie orszak, na czele ktorego kroczyla starsza, odziana dostojnie dama. Za nia szlo dwu straznikow i kilku dworzan. Kobieta przystanela na widok Manfreda. Gdy spojrzala na Erika, w jej oczach pojawil sie blysk nienawisci. -Ty! - niemal syknela z odraza. - Ty bekarcie! Morderco! Odwrociwszy sie ku najblizszemu straznikowi, rzekla: - Ubic go! Zdumiony straznik popatrzyl na Manfreda, ktory powstrzymal go skinieniem dloni. Straznik kiwnal glowa swemu Baronowi i cofnal sie o dwa kroki. -Matko... - odezwal sie Manfred znuzonym glosem. - Myslalem, ze juz to wyjasnilismy. Erik zostal ulaskawiony przez Krola. Cokolwiek sie stalo, ma pojsc w niepamiec. -Nigdy! - zachnela sie stara dama, a w jej glosie zabrzmiala tak gleboka nienawisc, ze Ravensburczyk spojrzal na nia ze zdziwieniem. Widzial wprawdzie, ze nie zywila dlan cieplejszych uczuc, gdyz jego matka od wielu lat doprowadzala ja do furii, zadajac, by ojciec uznal go za dziedzica, a na dokladke zabil w bojce jej syna, nigdy jednak nie zetknal sie z taka nienawiscia bezposrednio. Zaden z ludzi, z ktorymi przyszlo mu zmierzyc sie w bitwie, nie patrzyl mu w oczy spojrzeniem tak pelnym gniewu, jak to, jakim teraz mierzyla go Mathilda von Darkmoor. -Matko! - odezwal sie Manfred stanowczo. - Dosc tego! Zadam, bys okazala mi posluszenstwo! Kobieta spojrzala na niego, i Erik przekonal sie, ze nie on jeden jest przedmiotem jej nienawisci. Zrobila nawet krok do przodu i przez chwile Ravensburczyk myslal, ze Mathilda spoliczkuje syna. -Ty mi rozkazujesz? - spytala szeptem bardziej wyrazistym od krzyku. Raz jeszcze zmierzyla go gniewnym spojrzeniem. -Gdybys byl prawdziwym mezczyzna, jakim byl twoj brat, kazalbys zabic tego bekarta, zanim zrobilby trzy kroki. Gdybys byl choc w polowie takim mezem, jak twoj brat, ozenilbys sie, splodzil syna, i zadania tego bekarta nic by nie znaczyly! Chcesz zginac z jego reki? Lezec w blocie, gdy morderca bedzie zagarnial twoj ty tul? Czy... -Matko! - zagrzmial Manfred. - Dosc! - Odwrociwszy sie do straznikow, dodal spokojniejszym glosem: - Odprowadzcie Baronowa do jej komnat i dopilnujcie, by ich nie opuszczala. - Potem zwrocil sie do matki. - Jesli zdolasz sie opanowac na tyle, by zjesc z nami wieczorem kolacje, to zapraszam, ale jezeli czujesz, ze w obecnosci Ksiecia Patricka nie potrafisz utrzymac jezyka za zebami, to zrob nam wszystkim uprzejmosc i zostan u siebie. A teraz odejdz, prosze! Odwrocil sie i ruszyl przed siebie. Erik poszedl za nim, ale przedtem sie obejrzal. Stara dama nie odrywala oden wzroku, on zas wiedzial, ze serdecznie mu zyczyla, by kazdy nastepny krok byl jego krokiem ostatnim. Byl pod tak glebokim wrazeniem, ze niewiele braklo, a wpadlby na Manfreda za rogiem. -Przepraszam za matke, Eriku - odezwal sie Baron pojednawczo. -Nigdy bym nie pomyslal... Wiesz... chyba ja rozumiem... -Rozumiesz moja matke? No to jestes pierwszym, ktory sie do tego przyznaje. - Skinieniem dloni wskazal droge. - Twoja komnata jest tam, na koncu tego korytarza. Otworzyl drzwi, przepuscil Erika, a potem wszedl za nim. -Wybralem ja z dwu powodow - powiedzial, pokazujac okno. - Latwo sie tedy wydostac na zewnatrz. I jest to jedna z niewielu komnat w Darkmoor, ktore nie maja sekretnego wejscia. -Sekretnego wejscia? -O, jest ich tu mnostwo. Ten zamek przebudowywano kilka razy od czasow, kiedy swa twierdze wzniosl tu pierwszy z Darkmoorow. Na wypadek zdobycia zamku przebito kilka sekretnych wyjsc, a potem dodano pare ukrytych komnat dla Lordow, ktorym posrodku nocy zachcialo sie odwiedzic kochanke czy jakas sluzebna dziewke. Pewne przejscia sie nawet przydaja... szczegolnie sluzbie, ktora lubi sie niekiedy wymykac z zamku na ploteczki do oberzy, ale wiekszosc zarasta kurzem... i posluguja sie nimi jedynie ci, co lubia podgladac sasiadow, a czasami skrytobojcy. -Dziekuje. - Erik usiadl na ustawionym w rogu krzesle. -Nie krepuj sie - odparl Manfred. - Czy wolno mi zaproponowac ci kapiel i zmiane bielizny? Zaraz kaze sluzbie przyniesc goracej wody. A bielizne znajdziesz w szafce... Powinna pasowac. - Usmiechnal sie niespodzianie - Jest po ojcu. -Lubisz denerwowac swoja matke? - spytal mlodzieniec. -Bardziej, niz moglbys sadzic - odpowiedzial jego przyrodni brat z gorycza w glosie. Erik westchnal. - Wiesz, myslalem o tym, co mi kiedys mowiles o Stefanie... kiedy odwiedziles mnie w krondorskim lochu. Chyba nigdy sie nie domyslilem, jak musialo byc ci ciezko. -W istocie, nigdy - odparl Manfred, usmiechajac sie krzywo. -Czy wolno mi o cos zapytac? -Prosze bardzo. -Za co ona cie tak nienawidzi? -Widzisz, braciszku - odezwal sie Baron po chwili milczenia - moze nigdy nie zechce ci tego powiedziec... ale na razie niech ci wystarczy to, ze mateczka nie pochwala mojego... eee... sposobu zycia. Jako drugi syn, ktory nie mial praw dziedziczenia, stalem sie zrodlem pewnego konfliktu. Od czasu... odejscia Stefana, napiecie pomiedzy mna a matka znacznie sie zwiekszylo. -Przykro mi, ze spytalem. -Nic sie nie stalo. Rozumiem twoja ciekawosc. - Odwrocil sie ku drzwiom. - Byc moze powiem ci... ktoregos dnia. Nie dlatego, ze masz prawo wiedziec, ale dlatego, ze jezeli sie dowiesz, mateczka sie chyba wscieknie. Usmiechnawszy sie zlosliwie, Manfred opuscil komnate. Erik usiadl, czekajac, az sluzba przyniesie wode na kapiel. Zanim przyszli, zdazyl sie zdrzemnac. Wstal na poly spiacy, otworzyl drzwi i wpuscil kilku ludzi niosacych wiadra parujacej wody i spora balie. Pozwolil sobie sciagnac buty, gdy napelniano balie. Usiadlszy w goracej wodzie, poczul, ze odplywaja oden bol i zmeczenie. Przez chwile siedzial bez ruchu, ale gdy jeden ze slug zaczal go myc, poderwal sie nagle. -Cos nie tak, milordzie? -Nie jestem milordem. Mozecie mnie nazywac kapitanem. Sam potrafie sie wykapac - powiedzial, wyjmujac mydlo i gabke z rak laziebnego. - To byloby wszystko... -Wylozyc odziez, zanim wyjdziemy? -A tak, dziekuje - powiedzial, przytomniejac. Inni sludzy wyszli, a ten, ktory spytal o ubranie, wyjal je z szafki i polozyl na lozku obok balii. - Wybrac tez panu buty, kapitanie? -Nie, wole zostac we wlasnych. -To sprobuje je oczyscic, zanim nas pan opusci, sir. - Sluga wyszedl, zanim Erik zdazyl sie sprzeciwic. Wzruszywszy ramionami, zaczal sie szybko myc. Rzadko miewal przyjemnosc kapieli w goracej wodzie, a w miare, jak woda robila sie chlodniejsza, czul sie coraz lepiej. Wiedzial, ze zaraz po kolacji - o ile Ksiaze nie zwola kolejnej narady - wroci do tej komnaty i zasnie jak zabity. Po namysle postanowil jednak spac czujnie i dobrze zamknac drzwi. Nie bardzo wiedzial, ktora jest godzina, doszedl jednak do wniosku, ze lepiej nie spoznic sie na kolacje z Ksieciem Krondoru. Wytarlszy sie starannie, obejrzal wybrana mu przez sluge odziez. Na lozku lezaly zolte obcisle spodnie, lekka blekitna kurtka i stylowa jasna peleryna. Postanowil zrezygnowac z oponczy. Gdy konczyl ubierac spodnie i kurtke, sluga otworzyl drzwi. -Panskie buty, kapitanie. Erik byl zdumiony. W ciagu kilku minut sluga zdazyl oczyscic je z krwi i blota i przywrocic skorze lsniacy polysk. -Dziekuje - zwrocil sie do niego, biorac buty. -Czy mam podczas kolacji kazac usunac balie? - spytal tamten. -Owszem - odparl mlodzieniec, wkladajac buty. Sluga wyszedl, on zas przesunal dlonia po brodzie. Przydalaby sie brzytwa i mydlo - gdyby o nie poprosil, pewnie by mu je przyniesiono, on jednak o tym wczesniej nie pomyslal. Doszedl do wniosku, ze Ksiaze zniesie jakos widok jego nie ogolonej twarzy, ale nie zniesie jego spoznienia. Wyszedlszy na korytarz, skrecil za rog w kierunku sali narad. Przed drzwiami stali dwaj gwardzisci. Poprosil o wskazanie mu sali biesiadnej. Jeden ze straznikow zasalutowal i rzekl: -Prosze za mna, mosci kapitanie. Idac za gwardzista, przeszedl szereg kretych korytarzy - byla to najpewniej czesc starej twierdzy - i kilka dodanych pozniej sal. Okazalo sie, ze sala biesiadna jest zaskakujaco mala. Znajdowal sie w niej kwadratowy stol z miejscem dla kilkunastu biesiadnikow, ale sciany od stolu dzielilo kilka stop i gdyby zbyt wielu gosci zechcialo naraz wstac, w sali zrobilby sie tlok. Erik kiwnieciem glowy pozdrowil kilku szlachcicow, ktorych poznal jeszcze w Krondorze - inni, udajac, ze sa pograzeni w rozmowach z sasiadami, celowo go zignorowali. Owen przyszedl wczesniej i skinieniem dloni wskazal mu miejsce obok siebie. Okrazywszy stol, Erik spostrzegl, ze trzy krzesla na prawo od Greylocka sa puste. -Siadaj - polecil mu Greylock, wskazujac krzeslo po lewej. Klepnawszy porecz fotela z prawej, dodal: - To miejsce Ksiecia. I nagle mlodzieniec nie bez pewnego zaklopotania spostrzegl, ze gapia sie nan wszyscy obecni. Diukowie, earlowie, baronowie i inni. Wszyscy oni siedzieli znacznie nizej. Zrozumial, ze wyznaczone mu miejsce, znajdujace sie bardzo blisko Ksiecia, wpakuje go w sam srodek dworskich intryg. Nagle zapragnal usiasc na przeciwleglym krancu stolu, gdzie nie bylby przedmiotem powszechnej niecheci. Po kilku minutach otworzyly sie drzwi za nimi i wszyscy wstali, by powitac wchodzacego Ksiecia Patricka. Pochylili glowy w uklonie. Za Ksieciem wszedl gospodarz, Baron Manfred, w towarzystwie swej matki. Patrick zajal honorowe miejsce, a Manfred usiadl po jego prawej stronie. Mathilda ruszyla ku swemu miejscu, ale ujrzawszy Erika, zatrzymala sie jak wryta. -Nie usiade przy jednym stole z morderca mego syna! - syknela. -A wiec - stwierdzil krotko Baron - bedziesz, pani, jadla samotnie. Kiwnieciem glowy nakazal strazy wyprowadzic matke z sali. Stara dama odwrocila sie i wyszla, zaciskajac usta, by nie powiedziec niczego wiecej. Kilku szlachcicow zaczelo cicho komentowac zdarzenie, az Ksiaze odchrzaknal znaczaco. -Mozemy zaczynac? - spytal cierpko. Manfred przytaknal i Ksiaze usiadl. Pozostali poszli za jego przykladem. Jedzenie bylo doskonale, wino zas przewyzszalo wszystko, co Erik pil dotad, ale zmeczenie sprawilo, ze nielatwo mu przychodzilo sledzenie wszystkiego, co sie dzialo przy stole. A rozmawiano o waznych sprawach - czyli o nadchodzacej walce. W pewnej chwili ktos z obecnych zauwazyl, ze poniewaz polnocne skrzydlo doskonale sobie radzi, moze dobrze byloby sciagnac kilka jednostek, by wesprzec sily znajdujace sie w Darkmoor. Ksiaze uslyszal te uwage. -Nie sadze, aby to bylo madre posuniecie. Nie wiemy, gdzie Szmaragdowi uderza jutro. Dyskusja przy stole zmienila sie w rozwazania, jak beda wygladaly czekajace ich walki. -Kapitanie von Darkmoor... - odezwal sie po chwili Ksiaze. - Walczyles z nieprzyjacielem dluzej niz ktokolwiek z tu obecnych. Jak sadzisz, czego nalezy oczekiwac? Spojrzenia wszystkich obecnych skierowaly sie na twarz Erika. Mlody oficer zerknal na Greylocka, ktory kiwnal lekko glowa. Erik odchrzaknal. - Pod murami miasta i wzdluz Grzbietu Koszmarow mozemy spodziewac sie armii liczacej od siedemdziesieciu pieciu do stu piecdziesieciu tysiecy zbrojnych. -Kiedy? - spytal jeden z bogato odzianych dandysow. -W kazdej chwili - odparl mlodzieniec. - Na przyklad jutro. Pytajacy zbladl nieco i zwrocil sie do Ksiecia: - Moze powinnismy sciagnac tu Armie Wschodu, Wasza Wysokosc. Stoja obozem za wzgorzami na wschodzie. -Armia Wschodu przyjdzie tu wtedy, kiedy uznam to za stosowne - ucial Patrick. - Z kim bedziemy mieli do czynienia? -spytal Erika. Mlodzieniec wiedzial, ze Ksiaze czytal kazdy z trzech raportow, jakie przysylal Calis po powrocie z wypraw na Novindus. Pierwsza podjeto jeszcze za panowania Aruthy, druga za czasow Nicholasa, trzecia zas niedawno. Kazdy z tych raportow osobiscie omowil z Ksieciem przynajmniej po piec razy - ale wiedzial tez, ze Patrick pyta ze wzgledu na obecna w komnacie szlachte. Wielu z nich nie bralo jeszcze udzialu w powazniejszych utarczkach. Znow zerknal na Greylocka, ktory ponownie kiwnal glowa, lekko sie usmiechajac. Znal Owena na tyle dobrze, iz doskonale wiedzial, co powinien powiedziec. -Wasza Wysokosc... - zaczal, znow odchrzaknawszy lekko. - Armia Szmaragdowych sklada sie z bylych najemnych kompanii, te zas tworza ludzie, ktorzy walczyli za pieniadze, wedle bardzo dokladnie okreslonych regul. Ale morderstwa, 'terror i czarna magia stworzyla z nich sile niepodobna do tej, jaka kiedykolwiek przedtem wkroczyla na ziemie Krolestwa. - Powiodl wzrokiem po twarzach obecnych. - Czesc z nich to zolnierze, ktorzy przebili sie tu przez pol swiata, od Krain Zachodu na Novindusie, poprzez ruiny Krondoru... i od dwudziestu lat nie znaja niczego innego procz wojny, mordow, gwaltow i pladrowania. - Spojrzal znaczaco na strojnego dandysa. - Sa wsrod nich i kanibale. Dandys zbladl jeszcze bardziej i wydawalo sie, ze lada moment zemdleje. -Przyszli tu, bo nie mieli wyboru - ciagnal Erik. - Zniszczylismy ich flote i nie maja nic do jedzenia. Sa tez z nimi Saaurowie... liczymy, ze jest ich okolo dwudziestu tysiecy, ale dokladnej liczby nie znamy. - Szlachcie ze wschodu plemienna nazwa jaszczurow niczego nie powiedziala. - Tym, ktorzy o nich nie slyszeli, powiem, ze Saaurowie to jaszczuroludy, podobne nieco do Pantathian. Maja przecietnie po dziewiec stop wzrostu. Dosiadaja bojowych rumakow majacych w klebie dwadziescia cztery piedzie... a gdy ida do ataku, to grzmot ich kopyt przypomina huk gorskich lawin. -O bogowie! - Dandys wstal raptownie, trzymajac piesc przy ustach. Wybiegl z komnaty niczym scigany. Przez chwile przy stole panowala cisza, ktora przerwal smiech kilkunastu szlachcicow. Ksiaze raczyl podzielic wesolosc biesiadnikow. Gdy zapanowal spokoj, odezwal sie do pozostalych: -Szlachetni panowie, zechciejcie pamietac, ze choc kapitan von Darkmoor uzyl moze zbyt literackiego jezyka, kazde slowo, jakie tu wypowiedzial, bylo prawdziwe. Wiecej... o ile to mozliwe, nie oddal przeciwnikowi w pelni sprawiedliwosci... -To co zrobimy? - spytal inny z dobrze odzianych panow, wygladajacy tak, jakby jedynym ostrym narzedziem, jakie widywal, byla brzytwa w dloniach zaufanego golibrody. -Bedziemy walczyc, moj panie. Tu, pod Darkmoor, i wzdluz Grzbietu Koszmarow. I nie ustapimy na krok, bo jesli damy sie zepchnac w tyl, to juz po Krolestwie. Czeka nas zwyciestwo albo smierc. Innej mozliwosci nie ma. W komnacie zapadla cisza. Rozdzial 25 OBJAWIENIA Slychac bylo gluchy loskot bebnow.Pod dzwiek trabek na murach Darkmoor uwijali sie zbrojni. Erik odzial sie tak szybko, jak mogl, i wyskoczyl za drzwi, gnajac ku komnacie narad. Okazalo sie, ze wpadl tam jako trzeci, tuz po Patricku i Greylocku, nieznacznie tylko wyprzedzajac kilkunastu szlachcicow. Na koncu wszedl Manfred, spokojny jak na dworskim balu. Baron rozejrzal sie i powiedzial: -Juz sa. -Owen! - zaczal Ksiaze, nie tracac czasu. - Razem z Earlem Montrose ruszajcie na poludnie, wzdluz wschodniego grzbietu. Wezcie ze soba kompanie jazdy i zobaczcie, co stamtad nadciaga. Jezeli cale poludniowe skrzydlo poszlo w rozsypke, jak mi meldowano, musze wiedziec, jak duze sily nieprzyjaciol ida z tamtej strony. Nie angazujcie sie w walki, chyba ze nie da sie inaczej, i wracajcie, jak tylko dowiecie sie czegos konkretnego. Jesli natkniecie sie na resztki naszych oddzialow z poludnia, sprowadzcie je tu ze soba. W tejze chwili do sali weszli Arutha, Lord Vencar, i jego dwu synow. Erik powital ich kiwnieciem glowy. -Arutha! - ucieszyl sie Patrick. - W sama pore! Chce, bys objal zarzad nad miastem. Musimy zamknac bramy i ograniczyc oraz dobrze rozdzielic racje zywnosci. Trzeba tez zadbac o to, by nie zaczela sie lichwa. Wedle prawa - zwrocil sie do Manfreda - ty masz zajac sie obrona cytadeli, ale te pomieszczenia zajme ja... bo musze miec baczenie na caly front. -Stanie sie wedle woli Waszej Wysokosci - kiwnal glowa Baron. -Eriku - zwrocil sie ksiaze do mlodego kapitana - chce, bys pojechal na polnoc i dokonal inspekcji tamtejszych umocnien. Jezeli poludnie jest tak slabe, jak sie tego obawiam, nie mozemy dopuscic, by Szmaragdowi przebili sie ku polnocy. - Spojrzal mlodziencowi w oczy. - Dopoki was nie odwolam, macie sie bronic do ostatniego czlowieka. -Rozumiem - Ravensburczyk kiwnal glowa. Nie czekajac na dalsze rozkazy, wybiegl z komnaty. Znalazlszy sie na dziedzincu, kazal przyprowadzic konia, a potem skoczyl na siodlo i podcial zwierze do galopu. Godzine pozniej gnal jedna z niedawno polozonych drog, wycieta we wschodnich stokach grzbietu kilkanascie metrow ponizej grani. Wzdluz calej drogi na szczytach pobudowano umocnienia. Widzial, ze ludzie sa gotowi - biegali, przenoszac zapasy, wykrzykiwali komendy i szykowali bron. Walka jeszcze sie nie zaczela, czul jednak, ze Szmaragdowi sa blisko. Gnal tak szybko, jak tylko sie dalo, a przejezdzajac, badal wzrokiem z dolu kazdy jard umocnien. Front rozciagal sie na setke mil - mniej wiecej po piecdziesiat po kazdej stronie Darkmoor. Kwatera dowodztwa polnocnego odcinka znajdowala sie w odleglosci okolo dwudziestu mil na polnoc od miasta. Erik dotarl na miejsce okolo poludnia. Przed niewielkim namiotem sztabu stal Jadow Shati. Ciemnoskory sierzant byl najwyrazniej bardzo poirytowany i patrzyl gniewnie z gory na niewysokiego czleczyne odzianego w barwy Loriel. -Chlopie... rad jestem, ze cie widze - powiedzial, ujrzawszy wjezdzajacego do obozu Erika. -A to czemu? - spytal mlodzieniec, przekazujac wodze najblizszemu zolnierzowi. Jadow wskazal mu swego rozmowce. Niewysoki czlowieczek o kanciastej glowie, krotko przycietych siwych wlosach i wydatnej szczece wbil w Erika gniewne spojrzenie. -A ty cos za jeden, u licha? Erik zdal sobie nagle sprawe z faktu, ze ma na sobie zolte obcisle spodnie i niebieska kurtke, bo z pospiechu mundur zostawil w zamku Darkmoor. Spojrzawszy z gory na kurdupla, lypnal nan groznie. -Jestem twoim dowodca. Cos ty za ptaszek? -Jestem Earl of Loriel! - zaperzyl sie maly. I niespodziewanie spokojniejszym glosem dodal: - A ty? -Kapitan Rycerstwa von Darkmoor, przyboczny Ksiecia. Dowodca polnocnego skrzydla obrony. -To sie jeszcze zobaczy! - zawrzal znow kurdupel, ktorego twarz zaczerwienila sie z gniewu. - Jestem wasalem Diuka Yabonu i oczywiscie wykonuje rozkazy Ksiecia Krondoru, ale ta wasza armia, oddzialy specjalne i niedowarzeni oficerkowie to wiecej, niz moge przelknac. Ruszam do Darkmoor, by pogadac z samym Ksieciem! -milordzie - rzekl Erik grzecznie, ale stanowczo. -Co znowu? -Zycze dobrej drogi. Earl odszedl, kipiac gniewem, a Jadow ryknal smiechem. -Chlopie! Ten kurdupel jest tak potrzebny jak piate kolo u wozu! Mam nadzieje, ze sie tu nie zjawi przynajmniej przez miesiac. -Coz, biorac pod uwage nastroj, w jakim zostawilem Ksiecia, nie spodziewam sie, by podzielal jego sprzeciwy. Powiedz mi teraz, jak wyglada nasza sytuacja? -O ile dobrze sie orientuje, mamy tu na polnocy szesc w pelni okrytych kompanii, z zapasami dla kazdej na dole w wawozie. Niektorzy ludzie sa mocno zmeczeni - to ci, co podczas ostatniego miesiaca walczyli na polnocy, ale jest tez troche wypoczetych. Ogolnie rzecz biorac, zolnierze sa w nie najgorszej formie. Zla wiadomoscia jest to, ze przeciwko nam wystapi Duko. -Cos chyba o nim slyszalem. Co o nim wiemy? -Nie za wiele, ot, troche plotek i zeznan wycisnietych z jencow. Jest obrotny i przezyl tam, gdzie sie to nie udalo innym, takim jak Gapi. Potrafi dowodzic wiekszymi jednostkami. Chlopie... to tyle. Gdybym mial zgadywac, powiedzialbym, ze jest najlepszy po Fadawahu. -No tak - mruknal mlodzieniec. - Mozna by rzec, robota w sam raz dla takich orlow jak my. Jadow usmiechnal sie szeroko. - Mile w tym wszystkim jest to, ze my tkwimy tam, gdzie oni by chcieli byc, a oni sa tam, gdzie my bysmy nie chcieli. -Masz zdumiewajaca zdolnosc przedstawiania spraw z wlasciwej perspektywy - mruknal Erik. -A jakie sa rozkazy? -Wyjatkowo proste. Zabic kazdego, kto podejdzie z tamtej strony. -Lubie prostote - rzekl byly najemnik z Doliny Marzen. - Mam juz dosc tego ciaglego cofania. -Z tym juz koniec. Od tej chwili, jezeli cofniemy sie o krok, znaczy, ze juz po nas. -No, to trzeba sie upewnic, ze sie nie cofniemy - stwierdzil Jadow. -Sam nie moglbym wyrazic tego lepiej - mruknal Erik. Obaj uslyszeli dzwiek trabki. -Wyglada na to, ze juz sa - rzekl Jadow. -No to chodzmy ich przywitac - mlodzieniec wyciagnal miecz. - Kto jeszcze z naszych jest na tym skrzydle? - spytal, gdy obaj pieli sie po zboczu ku grani. -Twoj stary kompan, Alfred. Dowodzi kompania, ktora zajela stanowiska zaraz na polnoc od naszych, potem jest Harper i Jerome - ten zamyka linie. Na poludnie od nas jest Turner, potem Frazer... a dalej juz garnizon miejski pod dowodztwem Ksiecia. -Z takimi mistrzami jak wy, jak mozemy przegrac? - usmiechnal sie Erik. -W rzeczy samej, jak? - odpowiedzial Jadow, usmiechajac sie. Ravensburczyk spojrzal w dol na zachodni stok, po ktorym pieli sie juz napastnicy. -Duzo ludzi zginie, bijac sie o te dwadziescia krokow piachu i skal. -To prawda - mruknal Jadow. - Ale jezeli prawda jest to, co nam powiedzial Calis na tamtej plazy na Novindusie, to bedzie cholernie wazne dwadziescia krokow. -Co do tego nie ma watpliwosci - odpowiedzial Erik. - Odwrocil sie i spojrzal z gory na wspinajacych sie ku nim mezczyzn. Lucznicy zaczeli juz szyc w szeregi nieprzyjaciol smiertelnymi sciegami, on sam zas poczul, jak tezeja mu miesnie ramion. Czekal, az pierwszy z wrogow zblizyl sie dostatecznie blisko, by zabrac sie do roboty. I nagle, jakby spod ziemi, wylonily sie szeregi nacierajacych przeciwnikow. Erik uniosl miecz i cial pierwszego, ktory wychylil leb zza muru. -Otworzyc Kamien Zycia? - spytal Pug, marszczac brwi. - I jak zamierzasz tego dokonac? -Co to znaczy? - spytal Tomas syna. - Czy to nie uwolni ? Calis potrzasnal glowa. I westchnal jak ktos mocno znuzony. -Nie jestem pewien, czy zdolam odpowiedziec na oba pytania. Nie wiem, jak odblokowac sily wewnatrz tej rzeczy. - Wskazal kamien pulsujacy zielonym swiatlem i wystajacy z niego miecz. - Wiem tylko, ze kiedy zaczne, zdolam pokierowac wyplywajaca z wewnatrz Kamienia Zycia energia. -A skad to wiesz? - spytal Nakor. Calis usmiechnal sie lekko. - Udziele ci jednej z twoich wlasnych, ulubionych odpowiedzi - po prostu wiem. Ale jak juz zaczne ten proces, nie bede mogl go zatrzymac ani cofnac, chce wiec miec pewnosc, ze robie to, co nalezy. - Wskazal na kamien. -A oto cos, co nigdy nie powinno bylo powstac. Tomas potarl dlonia brode. - Cos bardzo podobnego rzekl kiedys Ashen-Shugar do Draken-Korina. -Z tego wlasnie powodu rozpetano Wojny Chaosu - dodal Nakor. Wszyscy spojrzeli nan ze zdziwieniem. -Skad mozesz wiedziec? - spytal Tomas. -Sam pomysl. Masz przeciez pamiec . Po co stworzono Kamien Zycia? Tomas wrocil do wspomnien, odwolujac sie do tych, ktore poznal przed polwieczem, ale pochodzacych od urodzonego przed wiekami Ashen-Shugara. I nagle ogarnely go one niczym fala... Ashen-Shugar uslyszal zew. Siedzial samotny w swej sali gleboko pod korzeniami gor. Jego wierzchowiec, zloty smok Shuruga, lezal zwiniety w klab i pograzony we snie na dnie ogromnej, pionowej sztolni, przez ktora mogl wzlatywac w niebo Midkemii. Zew byl osobliwy. Nigdy przedtem takiego nie slyszal. Bylo to wezwanie, ale bez tej nuty zadzy krwi, ktora zwolywala Smocza Sfore, by ruszala w gwiazdy, palic i rabowac. W glebi swej sali Ashen-Shugar poczul zmiane, kiedy jego mysli nawiedzila inna osoba, zyjaca bardzo daleko, istota zwana Tomasem. Zgodnie z jego natura taka myslowa agresja powinna w Ashen-Shugarze wzbudzic wscieklosc, gniew i chec mordu, ale ten... Tomas byl jakby czescia Wladcy Orlich Perci, rownie mu bliska jak lewa reka. Obudziwszy mysla Shuruge, skoczyl na grzbiet wielkiej bestii. Smok rzucil sie w powietrze i poteznymi zamachami mocarnych skrzydel wzbil sie w niebo, szybko oddalajac sie od gorskiej twierdzy, ktora byla siedziba Wladcy Orlich Perci. Polecieli ku wschodowi nad lancuchem gor, ktore kiedys mialy nosic miano Szarych Wiez, a potem dalej, nad gorami, co mialy sie nazywac Calastius, az do rozleglej rowniny, gdzie spotykali sie czlonkowie jego rasy. Ashen-Shugar przybywal ostatni. Kazal Shurudze zatoczyc krag i obnizyc lot. Wszyscy cierpliwie czekali, az najpotezniejszy sposrod nich zstapi na ziemie. Posrodku kregu stal osobnik odziany w czarno-pomaranczowa zbroje, Draken-Korin, ktory kazal nazywac siebie Wladca Tygrysow, a obok niego dwa stwory, z pochodzenia Tygrysy, ktorym wpojono magicznie umiejetnosc mowy i chodzenia w pozycji wyprostowanej. Oba gniewnie obnazaly potezne kly, ale staly nieruchomo ze skrzyzowanymi na piersiach poteznymi ramionami. Ich obecnosc bynajmniej nie wzbudzala we Wladcy Orlich Perci zadnego niepokoju. Mimo dzikiego i groznego wygladu, nie stanowily zadnego zagrozenia dla poteznych . Wedle powszechnej opinii Draken-Korin byl najwiekszym dziwakiem z calej rasy. Miewal zupelnie nieoczekiwane i nowe pomysly. Nikt nie wiedzial, skad mu sie braly, niekiedy jednak wydawalo sie, ze jest nimi calkowicie opetany. -Draken-Korin - zachnal sie Tomas. - On byl inny! -Czy nigdy cie nie zaciekawilo, dlaczego tak jest? - spytal Nakor. -Nie. To znaczy... Ashen-Shugar nigdy sie nad tym nie zastanawial. -Wyglada na to, ze byli rasa odznaczajaca sie zaskakujacym brakiem ciekawosci. A co pamietasz? -Pamietam, ze mnie wezwano. -W jakim celu? - spytal Pug. -Wszystkich wezwal Draken-Korin, ktory oznajmil, ze zmienia sie porzadek wszechrzeczy. Starzy bogowie, Ratrhar i Mythar, wycofali sie... - w tym momencie elf szerzej otworzyl oczy - albo zostali usunieci! -Usunieci? - zdumiala sie Miranda. -Przez Bogow Straznikow! - rzekl Dominik. -Czekajcie! - zachnal sie Tomas. - Niech sobie przypomne! -I niezaleznie od przyczyny, Porzadek i Chaos stracily juz swoje znaczenie. Nici wladzy wypadly z dloni Mythar i wyrosli z nich nowi bogowie - mowil Draken-Korin. Ashen-Shugar uwaznie patrzyl na swego brata-syna i ujrzal w jego oczach cos, co dopiero teraz rozpoznal jako szalenstwo. - Rathar nie wiaze juz owych pasm mocy i tamte istoty obejma wladze i ustanowia nowy porzadek, ktoremu musimy sie przeciwstawic. Ci bogowie wiedza o tym, ze jestesmy tego swiadomi, i rzucaja nam wyzwanie. -Zabijamy, kiedy ktos sie nam przeciwstawia - odparl Ashen-Shugar, na ktorym slowa Draken-Korina nie zrobily wrazenia. Draken-Korin spojrzal w twarz swego brata-ojca. -Sa rowni nam moca. W tej chwili jeszcze walcza jedni z drugimi, kazdy usiluje zagarnac dla siebie jak najwieksza czesc spadku po Dwoch Slepych Bostwach Poczatku. Ta walka jednak wkrotce sie skonczy i wtedy wezma sie za nas. Niechybnie zwroca sie przeciwko nam. -I czemuz mielibysmy sie tym przejmowac? - odparl Ashen-Shugar, wzruszajac ramionami. - Staniemy do walki, jak zawsze. Otoz i odpowiedz! -Nie... potrzebujemy czegos wiecej. Mozemy ich pokonac, jesli wystapimy zgodnie. W pojedynke ulegniemy ich mocy... -Robcie, co chcecie - odparl Ashen-Shugar. - Ja sie do was nie przylacze i nie wezme w tym udzialu. - I dosiadlszy smoka, ruszyl w droge powrotna. Nigdy by mi to nie przyszlo do glowy! - stwierdzil Tomas. - Twoj ojciec wiedzial! - zwrocil sie do Mirandy. - Stworzyl bron przeciwko najazdowi Tsuranni, zapobiegl powrotowi Smoczej Sfory na Midkemie... i jakby tego nie bylo dosc, poswiecil wszystko, by przygotowac nas do tej walki! -Wyjasnij, prosze - odezwal sie Nakor. -Cos zmienilo Draken-Korina - rzekl Tomas. - Wedle miar swojej rasy byl szalony... Mial osobliwe upodobania i zajmowal sie niezwyklymi sprawami. Za jego to sprawa doszlo do stworzenia Kamienia Zycia. Zmusil innych do przeniesienia ich mocy do tego krysztalu. -Nie, nie... - odezwal sie Calis. - On byl jedynie narzedziem. Za tym wszystkim kryl sie ktos inny. -Kto? -Nie ktos - odparl Nakor. - Cos... Wszyscy spojrzeli na malego dziwaka. -Co chcesz przez to powiedziec? - spytal Pug. -W umysle kazdego z was cos zamknieto - odpowiedzial maly frant. Szczupla dlonia zatoczyl luk, tworzac zloty nimb, ktory objal cale pomieszczenie. Arcymag zachnal sie zdumiony - wiedzial, ze maly Isalanczyk byl kims znacznie wiekszym, niz sie do tego przyznawal, ale zdolnosc wytworzenia tej oslony przekraczala nawet jego wlasne umiejetnosci. Rozpoznal ten nimb, ale zdumiala go latwosc, z jaka stworzyl go niegdysiejszy wloczega. -Kimze ty jestes? - spytala Miranda. -Zwyklym czlowiekiem - usmiechnal sie Nakor. - Nieraz wam to juz mowilem. -Jestes kims wiecej - odparl spokojnie Dominik. -W pewnym sensie jestem tez narzedziem - wzruszyl ramionami maly Isalanczyk. Spojrzal uwaznie na kazdego po kolei. - Niektorzy z was slyszeli, jak opowiadalem o swojej przeszlosci, i zapewniam, ze wszystko jest prawda. Kiedy bylem dzieckiem, obdarzono mnie moca i ojciec wygnal mnie z domu za moje zbytki i figle. Podrozowalem, uczylem sie i przez wieksza czesc mojego zyciu bylem tym, kogo widzicie we mnie teraz... Kiedys natknalem sie na kobiete zwana Jorna... i wydalo mi sie, ze ja pokochalem. Mlodzi ludzie czesto myla fizyczne pozadanie z miloscia... Bylem tak prozny, ze dalem sie zwiesc pozorom i uwierzylem, ze ona tez mnie pokochala... Potrafimy uwierzyc we wszystko, w co zechcemy uwierzyc... i przekonamy samych siebie, ze nie moze byc inaczej. Spojrzcie na mnie! - Usmiechnal sie. - Mloda i piekna kobieta mialaby ulec moim wdziekom? - Wzruszyl ramionami. - To zreszta nie ma teraz znaczenia. Istotne jest, ze zmadrzalem... choc wiedza nie przyniosla mi radosci. - Popatrzyl na Mirande. - Wiesz, co bylo potem. Twoja matka znalazla sobie kogos, kto mogl ja nauczyc wiecej ode mnie... bo ja zawsze jej mowilem, ze jestem tylko czlekiem, co zna tylko kilka sztuczek... -Nie wiem dlaczego, ale mam takie przeczucie - usmiechnela sie czarodziejka - ze jestes ostatnia osoba na swiecie, ktora moglaby tak o sobie powiedziec. -Jakkolwiek bylo - ciagnal Nakor - Jorna zostala zona Macrosa, a ja podjalem dalsze podroze. - Powiodl wzrokiem po obecnych. - Moje zycie uleglo zmianie pewnego dnia, gdy usnalem w wypalonym szalasie na zboczu jednego ze wzgorz w Isalani. Zawsze posiadalem zdolnosc robienia sztuczek, ale we snie kazano mi czegos poszukac... -Czego? - spytal Pug. Isalanczyk siegnal do wnetrza swojego bagazu, z ktorymi nigdy sie nie rozstawal. Nieraz juz Pug widywal, jak maly frant wpycha cale ramie do wora, ktory pozornie nie byl glebszy niz na dwie stopy. Arcymag wiedzial, ze wnetrze biesagow Nakora bylo jakby miniaturowym portalem, przez ktory przechera siegal do miejsca, gdzie przechowywal swoje zdumiewajace znaleziska. -Aaa! - odezwal sie wreszcie Nakor nie bez satysfakcji w glosie, wyciagajac jakis przedmiot. - Mam! Dominik wytrzeszczyl oczy, podczas gdy pozostali patrzyli po prostu z ciekawoscia. Nakor trzymal w dloni szarobialy cylinder o srednicy czterech cali i dlugosci moze osiemnastu, zakonczony po obu stronach galkami. -Co to takiego? - spytala Miranda. -Bardzo uzyteczny przedmiot. Zdziwiloby cie, jak wiele informacji mozna w nim przechowac. - Przekrecil jedna z galek i urzadzenie otworzylo sie z cichym szczeknieciem. Polowa cylindra oddzielila sie od drugiej i Nakor wyciagnal ze srodka dlugi kawalek czegos, co wygladalo na blade, przezroczyste pasmo papieru czy pergaminu. - Gdybys ciagnela dostatecznie wytrwale, moglabys zapelnic to cale pomieszczenie. - Ciagnal i ciagnal. Urzadzenie wytwarzalo dluga, jednolita tasme. - Ten material jest zdumiewajaco trwaly. Nie sposob go rozerwac, przeciac lub czymkolwiek splamic. Nie mozna tez na nim nic zapisac. - Cala powierzchnie tasmy pokrywalo piekne pismo. - Ale cokolwiek chcielibyscie wiedziec, jest tu gdzies zapisane... -Zdumiewajace - rzekl Pug. Spojrzawszy na pismo, zapytal: - Jaki to jezyk? -Nie mam pojecia. Ale podczas minionych lat nauczylem sie go troche... i moge co nieco wyczytac. - Pokrecil galka, tasma wsunela sie do srodka... i oto znow trzymal w dloni jednolity cylinder z szarego metalu, bez skazy czy przerwy. - Duzo bym dal za umiejetnosc odczytania tego tak, jak to powinno byc odczytywane... bo na pewno nie znam wszystkich sekretow tej sztuczki. -Musialbys pierwej latami studiowac... i poznac wiekszosc z tego, co zostalo nam po Bogu Wiedzy. To Kodeks - odezwal sie Dominik tonem pelnym naboznego niemal szacunku. -Jaki Kodeks? - spytala Miranda. -Kodeks Wodara-Hospura. Uwaza sie, ze przepadl w pomroce dziejow. -No coz... trafilo sie mi i znalazlem go - rzekl skromnie Nakor. - Sek w tym, ze kiedy go otwieram, opowiada mi o rozmaitych rozmaitosciach, ale nigdy dwa razy o tym samym. Wiele z tego nie sposob zrozumiec, inne sprawy sa okropnie nudne... Mysle, ze jest jakis sposob, by wyciagnac zen informacje, jakiej akurat potrzebujemy, ale jak dotad na niego nie wpadlem. - Usmiechnal sie szeroko. - Nie uwierzycie, czego mozna sie dowiedziec, jesli sie zasnie, polozywszy toto pod glowa. -To urzadzenie znane jest tez pod nazwa Zlodzieja Snow - wtracil sie opat. - Powiadaja, ze kto usnie za blisko, zostanie okradziony z wlasnych snow... a jesli potrwa to dostatecznie dlugo, oszaleje. -Ha! - rzekl Nakor. - Nie bylbys pierwszym, ktory nazwie mnie wariatem. A zreszta juz ze sto lat temu przestalem sypiac w jednym pokoju z tym urzadzeniem. Owszem, troche to trwalo, ale sam sie domyslilem, ze to pozbawia mnie moich wlasnych snow. - Maly frant potrzasnal glowa. - Osobliwe rzeczy dzieja sie z czlowiekiem, ktory w nocy nie moze snuc wlasnych snow. Zaczynalem miec halucynacje i szczerze mowiac, nieco za szybko popadalem w zlosc... -Co to jest? - spytala Miranda. - Te imiona nic dla mnie nie znacza. -To najswietszy z artefaktow ze swiatyni Boga Wiedzy - wyjasnil Dominik. - Zawarta jest w nim cala wiedza ze swiatyni zaginionego Boga Wiedzy. Wodar-Hospur nalezal do mniejszych bostw, ale odnosil sie krytycznie do problemow, o ktorych tu dyskutujemy. Ten wloczega od nie wiadomo ilu lat nosi przy sobie cos, co naszemu zakonowi daloby ogromna wiedze i gleboka znajomosc natury wszechrzeczy... gdybysmy tylko to mieli. -Moze i tak - zgodzil sie Nakor. - Ale rownie prawdopodobne jest, ze siedzielibyscie nad tym kilka stuleci, gapilibyscie sie na to i nie wiedzielibyscie, co z tym poczac. - Isalanczyk rozejrzal sie dookola. - Wiedza to potega. Wszyscy jestescie potezni. Ja mam wiedze. Razem posiadamy wszystko, czego trzeba do pokonania Nienazwanego. Gdy Isalanczyk to powiedzial, wszystko wokol pociemnialo i zrobilo sie jakby chlodniej. -Nienazwany? - szepnela Miranda, dotykajac dlonia skroni. - Cos o nim wiedzialam... ale juz nie wiem... Nakor kiwnal glowa. - Nie wymienie jego imienia - spojrzal znaczaco na Dominika. - Ci, co posiedli rozlegla wiedze, maja przewage nad innymi... i prawie to samo da sie rzec o lekko stuknietych. - Powiodlszy wzrokiem po uczestnikach narady, podjal po chwili watek. - Oto, co trzeba wam wiedziec. Nienazwany musi takim pozostac, bo nawet jesli ktos pomysli tylko jego imie, zwraca na siebie jego uwage. Gdyby tak sie stalo, wszystko przepadloby, poniewaz zaden ze smiertelnikow nie ma dostatecznej mocy, by sie oprzec jego wezwaniu... - Nakor usmiechnal sie szeroko. - Zaden, oprocz mnie... -Jak to mozliwe? - zdumial sie opat. -Jak powiedzialem, odrobina szalenstwa ma swoje dobre strony. Istnieja tez sposoby rozmyslania o czyms bez swiadomosci, ze sie o tym mysli... Kiedy Nienazwany slyszy swoje imie i zaczyna sie rozgladac, nie moze znalezc tego, kto o nim mysli... Nawet Wielki Bog nie moze cie odnalezc tam, gdzie cie nie ma. -Wiecie, kompletnie sie pogubilam - przyznala Miranda. -Nie ty jedna - mruknal Pug. -A ja chyba nadazam - usmiechnal sie Calis. -To dlatego, ze jestes mlody - usmiechnal sie don Nakor. Spojrzal na pozostalych. - Podczas Wojen Chaosu, jeden z Boskich Nadzorcow, Nienazwany, ktorego nature moglibyscie okreslic jako zla, podjal wysilek zmierzajacy do zmiany rownowagi swiata. To on, nie kto inny, naklonil Draken-Korina, by ten sprowadzil na droge samozaglady. Oni zas nie zdawali sobie sprawy z tego, ze bogowie wcale im nie zagrazali. Podejrzewam, ze bylby to dla nich koncept niemozliwy niemal do przyjecia, ale w istocie bogowie byliby rownie zadowoleni z wyznawcow , jak i wszelkich innych... ludzi, elfow, goblinow... i innych ras, co zyja tu i teraz. Na ustach Tomasa pojawil sie usmiech. - Mysle, ze mozna by to tak okreslic. "Koncept niemozliwy do przyjecia"... o tak, w istocie niemozliwy... -Jakkolwiek bylo - podjal watek Nakor - gdy powstali, by rzucic wyzwanie bogom, rozpetaly sie Wojny Chaosu. - Spojrzal na Tomasa. - Jak dlugo trwaly? -No... nie wiem. - Elf zrobil zdziwiona mine i zamknal oczy, jakby usilujac sobie cos przypomniec. W koncu je otworzyl. - Nie mam pojecia. -Setki lat - ucial Isalanczyk. - Myslimy o bogach, jak o istotach zwiazanych z Midkemia, oni jednak sa znacznie wieksi... wplywaja na losy milionow swiatow... -Znow sie zgubilam - przyznala Miranda. - Zwiazani z Midkemia, a siegaja do milionow swiatow? -To tak, jakbysmy siedzieli wokol gory - wyjasnil Nakor. - Kazdy widzialby ja z innej perspektywy, ale wciaz bylaby to ta sama gora... -Bogini, ktora nazywacie Sung Nieskalana, przedstawia soba pewien aspekt rzeczywistosci... cos gleboko podstawowego, bez skazy, absolutnie doskonalego... i ten aspekt realnosci istnieje w wielu miejscach... nie tylko w naszym jej zakatku. - Spojrzal na Mirande. - Co oznacza, ze gdybys zechciala zniszczyc Sung Biala, wywolalabys zamet nie tylko na Midkemii, ale stworzylabys problemy w bardzo rozleglych rzeczywistosciach. -Wszystko sie ze soba laczy - wtracil Calis, splatajac palce. - Nie mozesz zniszczyc fragmentu rzeczywistosci, nie szkodzac innym jej czesciom. -Wrocmy do Bezimiennego - podjal watek Nakor - ktory chcial zniszczyc porzadek wszechrzeczy i zaklocic harmonie Stworzenia. Naklonil Draken-Korina, a za jego posrednictwem pozostalych , do dwu spraw - stworzyli Kamien Zycia i powstali przeciwko bogom. Rezultatem tego wszystkiego byla zaglada wielu mniejszych bostw... przynajmniej w takim sensie, w jakim moga zginac niesmiertelni bogowie... co w praktyce sprowadza sie do tego, ze przez dlugi czas pozostaja nieobecni... Inni zas sie zmienili. Wladze nad oceanami, ktore przedtem nalezaly do Eortis, przejela Killian. W pewnym sensie jest to sluszne, ona jest bowiem boginia natury... ale oceany to nie zajecie dla niej. - Nakor potrzasnal glowa. - Wiecie... ten Nienazwany spowodowal powazne szkody. Rozwazywszy wszystko, ciagle cierpimy i ciagle dostajemy przez nie w kosc. - Pokazal palcem w kierunku, gdzie znajdowalo sie Darkmoor. - Ot, stamtad nadciaga demon z potezna armia. On pozada tej rzeczy. - Pokazal Kamien Zycia. - Nie wie nawet pewnie, czemu chce tu dotrzec... nie wie chyba i tego, ze jest tu Kamien Zycia. A jak tu dotrze, to nie bedzie wiedzial, co poczac z Klejnotem. Ale zrobi wszystko, by go posiasc. A jak juz wezmie go w swoje lapy... -Polozy kres wszelkiemu zyciu na swiecie - uzupelnil Calis. Wzrok wszystkich obecnych spoczal na Orle. - Taka jest natura Kamienia Zycia... Wszystko zycie na tym swiecie jest z nim polaczone. Jesli zniszczy sie Kamien, unicestwi sie wszelkie zycie na Midkemii. -W tym sek - odezwal sie Nakor. - Tego wlasnie Draken-Korin nie rozumial... uwazal, ze tworzy idealny orez. Sadzil, ze kiedy uwolni moc Kamienia Zycia, ta zmiecie bogow... ot, tak! -Strzelil palcami, patrzac na Tomasa. Ten kiwnal glowa. -Ale problem w tym, ze sie mylil - ciagnal Isalanczyk. - W istocie zginelyby wszystkie zyjace istoty... oprocz bogow. Mniejsi bogowie oczywiscie zostaliby oslabieni, bo straciliby wyznawcow. Ale Bogowie Nadzorcy... o, tym by nic sie nie stalo! -Od tego wszystkiego zaczyna mnie bolec glowa! - mruknela Miranda. - Jezeli w ukladach pomiedzy Bogami Nadzoru nic by sie nie zmienilo, jakaz korzysc odnioslby Bezimienny? -Zadna - odparl Nakor. - W tym cala ironia. Mysle, ze wyobrazil sobie - o ile wolno mi przypuscic, ze potrafie myslec jak bog - iz ogolny chaos posluzy jego sprawie, poniewaz inni Nadzorcy stana wobec sytuacji nieprzewidzianej... -Czy mial racje? - spytal Pug. -Nie - odpowiedzial Dominik. - Kazdy z bogow ma swoja ustalona role i moze w jej obrebie robic co chce... ale nie moze robic niczego wbrew swojej naturze. Miranda wstala, dajac znak, ze jej cierpliwosc dobiega konca. - To czemu dzieje sie to, co sie dzieje? Dlaczego Bezimienny dziala wbrew swojej naturze? -Bo jest szalony - wyjasnil Calis. -Dni Gniewu Szalonego Boga - odezwal sie Tomas. - Oto inna nazwa Wojen Chaosu. -Co moze popchnac boga do szalenstwa? - spytal milczacy do tej pory Sho Pi. -Wiesz, chlopcze - odezwal sie Nakor - bywaja chwile, kiedy mi sie wydaje, ze nie jestes tak beznadziejnie glupi. To wspaniale pytanie. - Powiodl wzrokiem po towarzyszach dyskusji. - Czy ktos ma jakas odpowiedz? Nikt sie nie odezwal. -Moze to wlasnie lezalo w jego naturze - odpowiedzial sam sobie maly Isalanczyk - ze Bezimienny czynil rzeczy sprzeciwiajace sie temu, do czego mial i powinien byl dazyc. Doprowadzil do sytuacji, w ktorej zostal wyrzucony poza wszelkie nawiasy i uwieziony niezmiernie daleko stad. Siedmioro bogow zylo kiedys w harmonii, kazdy zgodnie ze swa natura. Z niewiadomego powodu ta rownowaga zostala zaklocona. Wojny Chaosu spowodowaly zaglade dwu Nadzorcow, poniewaz musieli dzialac dla zachowania tego, co zostalo ze swiata. Odszedl Wzorzec, Ishap, najwazniejszy z siodemki. Znikla takze Bogini Dobra, Arch-Indar... a Bezimienny zostal wygnany i uwieziony przez czworke pozostalych. Ta, co byla jego przeciwienstwem, zginela, przepadl i ten, ktory utrzymywal rownowage... co zmusilo do dzialania pozostalych czworo. Abrem-Sev, Ev-Dem, Graff i Helbinor nie mieli wyboru... W wyniku tego powstal swiat pozbawiony rownowagi i kontroli, taki, ktoremu brak spojnosci. Dlatego na Midkemii dzieje sie tak wiele niezwyklych rzeczy. Zyje sie tu ciekawie... ale i troche niebezpiecznie. -To twoje domysly - spytal Pug - czy wiesz na pewno? Nakor wskazal artefakt.-Coz mu odpowiesz, mosci Dominiku? -On wie - odpowiedzial opat Sarth. - To urzadzenie bylo przechowywane przez arcykaplanow Wodar-Hospura, Boga Wiedzy. Powiadano, ze w Kodeksie zawarto odpowiedz na kazde pytanie, jakie ktokolwiek moglby zadac. Wiedze te jednak oplacano wysoka cena. Do przeciwstawienia sie szalenstwu bedacemu wynikiem bezsennosci arcykaplana trzeba bylo wysilku dwunastu innych swietych mezow. - Spojrzal na Nakora. - Isalanczyku... jak ci sie udalo zwalczyc szalenstwo? -A kto mowi, ze je zwalczylem? - usmiechnal sie maly szelma. -Zawsze cie uwazalem za nieszkodliwego dziwaka - zachnal sie Pug - ale nigdy bym nie powiedzial, ze jestes wariatem. -Ha! Jedno da sie rzec o szalenstwie... ma swoje granice. Po ich przekroczeniu albo sie czlek zabija, albo zdrowieje. Ja wyzdrowialem - usmiechnal sie szeroko. - Trzeba tez przyznac, ze swoja role odegral fakt, iz przestalem sypiac w jednym pomieszczeniu z tym dranstwem... -A jak to jest - zapytal Sho Pi - ze wy, panie - wskazal na Tomasa - ktorzyscie nosili plaszcz , i wy - wskazal na Puga - co byliscie panem dwu swiatow i dwu magii, ty mistrzu - kiwnal glowa Nakorowi - co posiadles to urzadzenie, i dzialajacy w imieniu Sariga Macros, zeszliscie sie wszyscy w jednej historii? -Jestesmy tu, aby pomoc - wyjasnil Nakor. - Byc moze zaplanowali to bogowie, ale nasza sprawa jest naprawic szkode, wyrzadzona wiele stuleci temu. -A potrafimy? - spytala Miranda. -My nie - odparl Nakor. - Jest tylko jedna istota na swiecie, ktora moze to uczynic. - Odwrocil sie i spojrzal w oczy Calisowi. - Czujesz sie na silach? -Nie wiem - odpowiedzial polelf. - Ale musze sprobowac. - Spojrzal na Kamien Zycia. - I to juz niedlugo. -A naszym zadaniem - zakonczyl Isalanczyk - bedzie jego ochrona i zachowanie go przy zyciu dostatecznie dlugo, by mogl sprobowac. Erik stal za umocnieniami, patrzac, jak jego ludzie odpieraja kolejny atak i szykuja sie do obrony przed kolejnym natarciem wroga. Duko byl dobrym wodzem i zadnego z poprzednich atakow nie mozna bylo uznac za niepotrzebny wysilek. Aby odeprzec nieprzyjaciol, Erik musial odwolac sie do wszelkich znanych sobie sztuczek i sciagnac wszelkie rezerwy. Z innych odcinkow frontu przybywali goncy z wiesciami... a zadna nie byla dobra. Krolestwo trwalo, ale linia frontu trzeszczala w szwach. Patrick obawial sie, ze w ktoryms miejscu peknie. Dlatego wlasnie trzymal odwody Armii Wschodu za wzgorzami. Tamci mieli zalatac kazda wyrwe w szeregach. Niewielka armie wyslano tez, by powstrzymala kazde ugrupowanie nieprzyjacielskie, ktore mogloby sie przebic na opustoszaly Sethanon. Poznym popoludniem, kiedy w szeregach nieprzyjacielskich trabki zaczely zwolywac wrogow do odwrotu, Erik pozwolil sobie na westchnienie ulgi. Z Darkmoor przybyl wreszcie goniec z jego mundurem i zmiana bielizny. Mlodzieniec byl brudny, spocony, osmalony i choc wiedzial, ze nie moze sobie pozwolic na kapiel, ucieszyl sie z czystej koszuli i spodni. Zaledwie zdazyl sie przebrac, kiedy do namiotu wszedl Jadow. -Dostalismy wiesci, ze jakis niewielki nieprzyjacielski oddzialek przebil sie za grzbiet. Zamknieto ich w ciasnym jarze jakas mile stad ku polnocy. -Wez ze soba dwie druzyny i wybij ich do nogi - polecil Erik. - Jesli bedziesz potrzebowal pomocy, wezwij ilu trzeba, ale wyrzuc ich stamtad. Jadow wyszedl, a mlodzieniec zajal sie biezacymi sprawami. Przejrzawszy stos meldunkow i raportow, doszedl do wniosku, iz zaden nie wymaga oden natychmiastowej interwencji. Wyszedl, kierujac sie do miejsca, gdzie wydawano zywnosc. Stajac w kolejce, zrezygnowal z prawa pierwszenstwa - i od posilku dzielilo go juz tylko kilka stop, kiedy pojawil sie nowy jezdziec. Byl to Dashel Jameson. Erik nie bez zalu spojrzal na parujacy kociol i odszedl na bok, w jego strone. - Witaj! Mlodzik zeskoczyl z konia. - Przyslal mnie tu Ksiaze, zeby ci powiedziec, ze Earlowi of Loriel znaleziono inne zajecie. - I znizywszy glos, dodal: - Jezeli pojawi sie jeszcze jakis szlachetka, ktory bedzie ci robil klopoty, to mam go... zmitygowac. -Dziekuje - odpowiedzial Erik, ktory nie bardzo wiedzial, jak zadac nastepne, cisnace mu sie na usta pytanie. - Sa jakies wiesci o twoim... dziadku? - wypalil wreszcie. Twarz Dasha sposepniala. - Nie. O babce tez niczego nie wiadomo. - Spojrzal na zachod, ku Krondorowi. - Powoli musimy zaczac godzic sie z mysla, ze postanowili umrzec razem... - Westchnal. - Ojciec ciezko to przezywa, ale wkrotce dojdzie do siebie. - Wzruszyl ramionami. - Prawde rzeklszy, ja tez czuje sie nieswojo. - Spojrzal na Erika. - W czym moge pomoc? -Potrzebny mi ktos, kto zajmie sie tymi meldunkami i bedzie je przegladal, przekazujac mi tylko te, ktore wymagaja mojej interwencji. Na razie nie zorganizowalismy tutaj sztabu z prawdziwego zdarzenia. -Zginelo wielu szlachcicow i zastapiono ich ludzmi, ktorzy niezle sie sprawiali w garnizonach, ale nie maja doswiadczenia w polu. -To juz zauwazylem - mruknal mlodzieniec. Zerknal na Dasha. - A kto zginal? -Diuk Poludniowych Marchii. Diuk Yabonu jest ranny i moze sie z tego nie wykaraskac. Padlo przynajmniej kilkunastu earlow i baronow. - Znizyl glos. - Gdy ty cwiczyles ludzi w gorach, Patrick wydal rozkaz, by kazdy z Lordow, ktorego tu skierowano, zostawil w domu przynajmniej jednego syna. Jesli przetrwamy, to w przyszlym roku w Izbie Lordow bedziemy mieli wielu nowych czlonkow. Ta wojna kosztuje nas duzo krwi. -To prawda. - W tym momencie rozlegl sie dzwiek trabek. Nieprzyjaciel znow ruszyl do ataku. - Ale i tamci krwawia. - Z tymi slowy Erik wyjal miecz i pobiegl do wybranego wczesniej miejsca dowodzenia. -Juz czas - oznajmil Calis. Pug podszedl i stanal obok syna starego druha. - Jestes pewien? -Tak - odpowiedzial polelf. Spojrzal na ojca. Obaj przekazali sobie wzrokiem cos, co nie wymagalo slow, a co zwykle obaj gleboko skrywali. Potem popatrzyl na Mirande, ktora usmiechnela sie do niego. Stanawszy przed Kamieniem Zycia - ogromnym, zielonym klejnotem pulsujacym energia, powiedzial: - Ojcze... wez swoj miecz. Ten bez wahania podszedl do postumentu, na ktorym spoczywal klejnot i oparl jedna noge w kamien. Ujawszy oburacz rekojesc miecza ze stali i zlota, pociagnal je mocno ku sobie. W pierwszej chwili poczul opor, potem miecz gladko wysunal sie z krysztalu. Tomas podniosl swoj miecz. Po raz pierwszy od chwili Wojen Chaosu poczul sie naprawde soba. Z jego ust wydarl sie pierwotny okrzyk tryumfu. Blask klejnotu nasilil sie i znow zaczal pulsowac. Calis polozyl obie dlonie na gladkiej powierzchni. -Jam jest ! Jam jest czlowiek! - I zamknawszy oczy, dodal: - Jam jest eledhel! -Interesujace - skomentowal Nakor. - On w istocie jest jedyny... posiada cechy wszystkich trzech ras. Calis otworzyl szeroko oczy i z widocznym zdumieniem spojrzal na klejnot. -To takie oczywiste! - powiedzial i pochylil glowe, dotykajac czolem powierzchni krysztalu. - Takie latwe! Pug spojrzal na Tomasa i obaj zadali sobie w duchu to samo pytanie: "Dlaczego bylo to takie oczywiste i latwe?" Siedzacy na tronie w wielkim namiocie, otoczony setkami slug i doradcow Jakan poruszyl sie niespokojnie. Cos go wzywalo, rozkazujaco i wladczo... cos co nalegalo, by natychmiast ruszyl w jego strone. Nie wiedzial, co to takiego... swiadom byl jedynie, ze to cos nawiedzalo jego sny i wzywalo go najslodszym ze spiewow. Wiedzial, gdzie To jest... na polnocy i wschodzie, w miejscu zwanym Sethanon... i wiedzial, ze przeciwnicy odmawiaja mu dostepu do Tego... Samozwanczy Krol Midkemii wstal. Wszyscy, co go otaczali, nadal widzieli w nim Szmaragdowa Krolowa. Wydalo im sie, ze otrzymali rozkaz odejscia, wszyscy z wyjatkiem tych, ktorych trzymala przy sobie - ostatniego z pantathianskich kaplanow zwanego Tithula i generala Fadawaha, czlowieka. Ci wiedzieli o zludzeniu - byli zreszta ostatnimi ze swiadkow wydarzen okropnej nocy, kiedy Jakan pozarl Szmaragdowa Krolowa. Bylo to takie latwe! Lezala samotnie zjedna ze swoich ofiar... mezczyzna, ktory trzymal ja w objeciach, gdy ona wysysala z niego zycie. Demon uzyl swej rosnacej wciaz mocy, by przybrac postac jednego ze slug. Wslizgnawszy sie do jej namiotu, szybko zabil Krolowa i jej kochanka. Ta, co niegdys uzywala imienia Jorna, miala znaczna moc, ale tracila ja na bezsensowny i daremny wysilek zachowania wiecznie mlodego wygladu. Tego demon nie umial pojac - o wiele latwiej bylo posluzyc sie iluzja, jak to robil on. Pozerajac kobiete, spotkal sie z czyms obcym, a jednoczesnie mu znajomym. Stykal sie juz z ta istota i znal jej imie... Nalar. Poznal Jestestwo, ktore nawiedzilo Szmaragdowa Pania, ale wcale sie tym nie przejal. Maarg dawno juz zawarl pakt z Kims, kto mu pozwolil naklonic stwory podobne do Pantathian do otworzenia portalow do swiata Saaurow i Ludzi. Ale tym niech sie trapi sam Maarg. Niech sobie gnije na Shili lub wraca do swiata demonow i jego ograniczonych rozkoszy i przyjemnosci. Na Midkemii byl teraz tylko Jakan... jedyny ze swego rodzaju, a jego moc rosla z dnia na dzien. Spojrzawszy na swoje lewe ramie, przekonal sie, jak znacznie uroslo. Ostatniego czleka, ktorego pozarl, polknal w calosci - i wciaz jeszcze wspominal z przyjemnoscia momenty cudownej rozkoszy, jakiej doznawal, gdy stworzenie niemal przez pelna minute wylo w jego wnetrznosciach. Teraz zas patrzyl, jak twarz ofiary pojawila sie na jego brzuchu. Rozprostowawszy ramiona, poczul, ze skrzydlami dotyka niemal scian i pulapu namiotu. Trzeba bedzie go rozbudowac... Wewnatrz namiotu latwo bylo poruszac iluzoryczna figura Krolowej, ale obecnie Jakan mial ponad dwadziescia stop wysokosci i wiedzial, ze bedzie rosl, dopoki wystarczy mu pokarmu. Przez chwile myslal, czy nie ograniczyc uczt, ale szybko odrzucil te calkowicie mu obca mysl. Aby wyjsc przed namiot, ktorego klape przytrzymywal jeden z wartownikow, musial sie pochylic. Tithula i Fadawah podazali za nim w pewnej, pozornie podyktowanej szacunkiem odleglosci - nikt, kto nie potrafil przejrzec magii, nie mogl dostrzec mistycznych wiezow, jakimi skrepowal ich Jakan. Stojacy w poblizu zolnierze ujrzeli, ze Szmaragdowa Krolowa wkracza do rozleglego namiotu, ktory wzniesiono dla rannych. Wszedlszy do srodka, znalazla kilku lapiduchow, opatrujacych lezacych tu wojakow. -Wyjdzcie! - rozkazala i ci, co mogli, natychmiast wyskoczyli na zewnatrz. Domyslano sie juz, co nastapi. Jakan podszedl do jednego z rannych, nieprzytomnego, ale wciaz jeszcze oddychajacego. Porwawszy go jedna lapa, odgryzl mu glowe i przelknal ja w calosci. Krew i energia zyciowa, splywajace po przelyku demona, napelnily go niemal bolesna rozkosza. Nigdy wczesniej nie rozwijal sie tak szybko, nigdy wczesniej nie byl tak potezny, a przeciez tyle jeszcze bylo przed nim! Stanie sie najpotezniejszym Krolem Demonow w historii calej rasy! Nic go juz nie powstrzyma... a kiedy nasyci sie ta planeta, uzyje wiedzy o portalach, jaka posiedli jej mieszkancy, do przedostania sie na inne swiaty. "W koncu - pomyslal - zostane bogiem!" Przeszedl do kolejnego z ludzi, ktory ciezko ranny lezal bezsilnie, ale oczami pelnymi grozy patrzyl na to, czego byl swiadkiem, a teraz usilowal odpelznac na bok. Zrozumiawszy wszystko, przepelniony zadza mordu Jakan, pozwolil opasc masce iluzji. Przerazony zolnierz zdolal tylko jeknac. Szeroko usmiechniety demon, z ktorego paszczy sciekala jeszcze krew, podszedl blizej i nadziawszy nieszczesnika na jeden ze swoich szponow, podniosl wijaca sie jeszcze ofiare do pyska. Pozarl go jednym klapnieciem szczek, rozkoszujac sie odczuwanymi w przelyku drgawkami czlowieka. "Nigdy przedtem nie bylo takiego jak ja" - pomyslal. I odwrociwszy sie do marionetkowego wodza, wydal rozkaz: - Niech ludzie ruszaja do ataku! Jeszcze dzis przerwiemy obrone tych durniow! Puste i pozbawione wyrazu oczy generala nie zdradzily zadnych emocji. Wytknawszy glowe za namiot, wydal rozkaz: - Wszystkie oddzialy, do ataku! "Juz niedlugo - pomyslal Jakan - juz niedlugo pozre tysiace, a potem dotre do tego Sethanonu i przekonam sie, co mnie tam tak ciagnie". -To jak rozwiazywanie wezla - usmiechnal sie Calis. Jego obie dlonie spoczywaly na Kamieniu Zycia, a swiatlo klejnotu oblewalo polelfa zielonym blaskiem, kapiac go w pulsujacym kregu jasnosci. Choc nie ruszyl ani jednym miesniem, patrzacym wydalo sie, ze nigdy nie widzieli go bardziej ozywionego, poteznego ani bardziej podnieconego. -Co widzisz? - zapytal go Tomas, stajac obok niego. -Ojcze! Widze wszystko! Z czubka klejnotu strzelila w gore wirujaca, szesciostopowa kolumna zielonego, roziskrzonego blasku. W powietrzu rozlegl sie ostry, jekliwy dzwiek. Wewnatrz zielonego plomienia zamigotaly jakies twarze. Gotow do walki Tomas uniosl zlote ostrze. -! - powiedzial ochryplym szeptem. Cale jego cialo sprezylo sie gotowe do skoku. -Nie! - odparl Calis. - To tylko nikle echo ich niegdysiejszych istnien. To, czego szukali, czego pozadali, umknelo im na zawsze. Chcieli odzyskac to, co nigdy do nich nie nalezalo. - Odwrocil sie do ojca. - Przygotuj sie... -Na co? -Na przemiane. - Calis zamknal oczy. Ognista zielen strzelila w gore, pod sklepienie, i okrazywszy jaskinie, utworzyla krag na skalistej powierzchni. Potem rozplaszczyla sie i zbladla, przybierajac postac niklej poswiaty podkreslajacej zlotawe lsnienie ochronnej warstwy czaru Nakora. Tomas opadl na kolana i wypuscil miecz z dloni, wydajac jednoczesnie jek bolu. Niczym czlowiek targany skurczami agonii chwycil sie za piers. Pug podbiegl do starego przyjaciela. -Co ci jest? Tomas mial zacisniete zeby, wiec Calis odpowiedzial za ojca: -odbieraja to, co dali temu swiatu. -Czy on przezyje? - zaniepokoil sie Pug. -Przezyje - stwierdzil Calis. - Jest kims wiecej niz tylko . Podobnie jak ja. I wtedy Pug zobaczyl, ze i Calis podlega podobnej transformacji, jak gdyby cos wydzieralo zen czesc jego natury, ktora nalezala do . Po czole polelfa splywaly krople potu, ramiona mu drzaly, ale nie odrywal plonacego wzroku od klejnotu. -Co sie dzieje? - spytal Arcymag niemal szeptem. -Temu swiatu zwraca sie teraz cos, co zostalo mu odebrane. A ja jestem narzedziem, przez ktore ow powrot sie dokonuje. W tejze chwili z nimbu, ktory otaczal klejnot i Calisa, zaczely oddzielac sie iskierki zieleni, ktore szybko frunely w rozmaite strony. Pug zdazyl uchylic sie przed pierwsza, lecaca ku niemu, ale kolejna trafila go w piers. Zamiast bolu czy leku poczul nagly przyplyw energii, jakby otulilo go cos cieplego i uzdrawiajacego. Spojrzal na zgietego z bolu Tomasa, ale ten wlasnie zaczal przychodzic do siebie - w chwili, gdy i jego ugodzila zielona iskra. Po chwili Arcymag ujrzal czysty, wolny od udreki wzrok najstarszego z przyjaciol. Tomas wstal i skinieniem dloni wezwal do siebie Puga i Calisa. W oczach starego druha Arcymag ujrzal zachwyt i radosc, jakich nie bylo w nich od chwili, kiedy mlody czlowiek w Szarych Gorach wlozyl zbroje Ashen-Shugara, ostatniego z . Po raz pierwszy od piecdziesieciu lat Tomas upodobnil sie do mlodzika z Crydee, jakim byl niegdys. -Moj syn leczy swiat! - rzekl Tomas tonem pelnym zdumienia i zachwytu. Przez jaskinie przebiegl wstrzas - o ktorym Pug nie umial powiedziec pozniej, czy byl dzwiekiem, czy uczuciem - i Kamien Zycia jakby eksplodowal, ciskajac na wsze strony zielony plomien energii. Podniecony zachwycajacym widowiskiem Isalanczyk niemal uniosl sie w powietrze, a Dominik gestem wykonal znak swego boga. -Juz nam tego nie trzeba! - zapial maly Isalanczyk i cofnal magiczna oslone. Ale w tejze chwili w powietrzu rozlegl sie przerazliwy zgrzyt obecnego i prastarego zla... zywego i calkiem dobrze sie majacego. -O rany! - jeknal skruszony Nakor. Demon poderwal leb, bo cos nagle przerwalo jego uczte. -Nie! - ryknal przerazliwie, czujac, ze traci panowanie nad sytuacja. "Sethanon!" - zawylo cos w jego lbie. Jakan zapomnial nagle o wszystkich snach na temat wladzy i potegi. Wypadl przed namiot... i mistyczne wiezy, w jakich trzymal dwu zastepcow, pekly, niczym nici pajeczyny na wietrze. Dwaj straznicy spojrzeli na wylaniajacego sie z namiotu demona. ... zbledli i rzucili sie do ucieczki. General Fadawah zamrugal nagle, jak czlowiek, ktory niespodzianie budzi sie ze snu. Ujrzal, jak demon rozdziera wyjscie do namiotu na strzepy, rozrzucajac na wszystkie strony plotno i kolki. Tylko przez chwile widzial przerazajaca bestie, zanim ta skoczyla w niebo - ale Fadawahowi dosc bylo i tego. Odwrocil sie ku oszolomionemu Pantathianinowi, ktory rowniez przychodzil do siebie. Poczuwszy nagle tchnienie furii, chwycil rekojesc swego ceremonialnego sztyletu. Podnioslszy go wysoko, wbil ostrze w nasade karku Wezowego Kaplana, rzucajac go na kolana. Tithula przez chwile chwial sie, a potem runal na pysk. Fadawah nawet nie zadal sobie wysilku wyciagniecia ostrza, ktore polozylo kres zyciu ostatniego czlonka Wezowego Ludu. Pobiegl na tyly pawilonu Krolowej i znalazl tam przerazonych czlonkow sztabu. Powiodlszy wzrokiem za ich spojrzeniami, ujrzal w powietrzu wielkiego demona, ktory lecial na zachod ku gorom, na zamek Darkmoor. -Sir... jakie sa rozkazy? - wyjakal jeden z kapitanow kompanii najemnikow, ktory awansowal do sztabu Krolowej, a teraz ujrzal nagle wodza przed soba. -Co sie dzieje? - zagrzmial Fadawah. - Bylem pod wladza tej bestii i nie mam pojecia, jaka mamy sytuacje! Mowcie, do kata! -Wlasnie... wydaliscie panie rozkaz ataku wszystkimi silami! Wiazemy nieprzyjaciol wzdluz calego grzbietu! -Niech to pieklo pochlonie! - zaklal Fadawah. Nie mial pojecia, od jak dawna byl zniewolony przez demona, wiedzial jednak, ze szybko musi sie zorientowac w sytuacji. Ostatnia rzecz, jaka pamietal, to wejscie do namiotu Szmaragdowej Krolowej przed zajeciem Miasta nad Wezowa Rzeka. Wszystko, co zdarzylo sie potem, otaczala jakas przerazajaca, metna mgla, w ktorej czas stal w miejscu... i oto znalazl sie nagle na drugim krancu swiata, na czele armii zwiazanej walka z nie znanym mu nieprzyjacielem, nie majac pojecia, jak rozstawione sa jego oddzialy i jak tocza sie losy wojny. Ze smiercia Krolowej pojawilo sie tez nowe, wazne pytanie - czy w ogole warto o cokolwiek toczyc wojne? - Dawac mi tu piorunem mapy! - zagrzmial, potoczywszy wscieklym spojrzeniem po czlonkach swego sztabu. - Chce wiedziec, gdzie jestesmy. Musze poznac polozenie kazdej jednostki... a przede wszystkim, kim sa nasi nieprzyjaciele! Oficerowie pobiegli po mapy, a kilku z nich rzucilo ukradkowe spojrzenia w slad za oddalajacym sie szybko demonem. Fadawah zas myslal tylko o jednym: "Jak ujsc z zyciem z tej zawieruchy? Rozdzial 26 KONFRONTACJA Erik walczyl.To, co zaczelo sie jako spokojna przepychanka, wlasciwie proba odkrycia slabszych miejsc w liniach obronnych Krolestwa, dosc nieoczekiwanie przeksztalcilo sie w ostre natarcie. Mlodzieniec kopnieciem poslal zabitego wlasnie przez siebie napastnika w dol zbocza. Novindyjczyk potoczyl sie az ku krawedzi lasu. Wzdluz calego Grzbietu Koszmarow krolewscy walczyli z nieprzyjaciolmi. Boj byl zaciekly. Nie pamietano takiego od czasu Wojen z Tsuranni. Erik rozejrzal sie dookola, stwierdzajac, ze w ciagu kilku najblizszych chwil bedzie mial chwile spokoju. Rannych i martwych odciagali w tyl ich pozostali przy zyciu towarzysze, inni szybko gasili pragnienie, pijac wode z buklakow, ktore przynosili chlopcy obslugujacy wozy taborowe. Podbiegli don Jadow i sierzant Harper. -Przedarli sie na polnocy - wycharczal Jadow. Harper mial twarz zbryzgana krwia. - Zginal Jerome... i wszyscy jego ludzie. Duko przepchnal swoich na nasza strone i wypieraja nas na poludnie. -Niech to licho! - zaklal Erik. Odwrocil sie do gonca. - Rozkazy do Lotnej Kompanii... -Nie ma juz Lotnej Kompanii - przerwal mu Jadow. - Poslalem ich tam, jak tylko odnalazl mnie Harper. Juz sie tam bija. Erik przetarl twarz, czujac zmeczenie. Mial w glowie zamet, bedacy rezultatem braku snu i walk toczonych od dwu dni. -No dobrze - odezwal sie do obu sierzantow. - Wezcie stad co trzeciego czlowieka i ruszajcie na polnoc. Jesli nie zdolacie sie utrzymac, wycofajcie sie ku poludniowi po tej stronie gor, a gdy tylko znajdziecie pierwsze nadajace sie do obrony miejsce, okopcie sie i trwajcie. Macie ich zatrzymac tutaj, a jezeli rusza na wschod... coz, niech sie tym zajma ludzie z Armii Wschodu. - Do poslanca zas powiedzial: - Ruszaj do Darkmoor. Powiedz Ksieciu, ze zwracamy sie skrzydlem ku polnocy i okopujemy sie. Potrzebne nam posilki. Zrozumiales? -Tak jest, sir! - odpowiedzial mlody zolnierz. Zasalutowal i pobiegl do miejsca, gdzie trzymano jego konia. Odwrociwszy sie ku towarzyszom, Erik zobaczyl, ze Jadow i Harper zdazyli juz zabrac trzecia czesc ludzi, ktorych wiedli teraz na polnoc. Nieopodal z mieczem w dloni stal Dash. Jego doskonale skrojona kurtke i spodnie pokrywaly plamy krwi. -Pamietam, ze kazalem ci zajac sie papierami... -Nie ma w nich nic, czego nie daloby sie zalatwic pozniej - usmiechnal sie krzywo Dash. - Myslalem, ze nie pogardzicie jeszcze jednym mieczem. -Trafiles w sedno - kiwnal glowa Erik. I nagle zbocze znow zaroilo sie od nieprzyjaciol. Obaj mlodzi ludzie wrocili do walki... -Cos sie zbliza! - oznajmil Tomas. -Tez to czuje - rzekl Pug. Na chwile umilkl. - Rozpoznaje tego stwora! To Jakan! -Sho Pi - zwrocil sie Nakor do swego ucznia - z dobrym opatem musicie sie ukryc... -Zostane przy tobie, Mistrzu! - zachnal sie mlodszy z Isalanczykow. Nakor chwycil mlodzienca i popchnal go ku dziurze w scianie. Byla to pokryta kurzem pozostalosc po ostatniej bitwie, jaka stoczono w starozytnym grodzie pod spustoszonym Sethanonem. -Moja ochronna sztuczka moze nas ukryc przez sluchem Bezimiennego, nie zatrzyma jednak pracego tu rozjuszonego demona! Wlazcie tam natychmiast obaj! - poganial Nakor. - Ukryjcie sie w tej dziurze. Stwor, ktorzy tu idzie, moze zniszczyc nas wszystkich, ale wy nie macie sie nawet czym bronic! Rozwalone sciany i obmurowania byly rezultatem ostatniego, tytanicznego boju, jaki stoczyla smoczyca Ryath, ktorej spiace cialo bylo teraz siedziba Wyroczni Aal, z Wladca Upiorow, ktorym posluzyl sie Nalar do odwrocenia uwagi obroncow, gdy Smocza Sfora usilowala wrocic na Midkemie. -Kladzcie sie i nie wytykajcie nosow! Podbiegl do Mirandy, a Pug i Tomas zajeli miejsca przy boku Calisa. -Potrafisz sie obronic? - spytala czarodziejka. -Jestem bardziej odporny, niz wygladam - mruknal Nakor, juz bez usmiechu. Calis nadal pograzony byl w rozplatywaniu nici wiazacych Kamien Zycia z Midkemia. Na jego twarzy widac bylo osobliwa mieszanine napiecia i spokoju. Wzrok utkwil w malej, jasnej plamce wewnatrz klejnotu, coraz mniejszej, w miare jak ulatywaly z niej kolejne nici energii zycia. -Cokolwiek on robi, czuje sie od tego coraz lepiej - mruknela Miranda. - Gdyby nie to, ze czeka nas spotkanie z tym Krolem Demonow, mielibysmy tu niezla zabawe. Spora zielona iskra przeszla na wylot przez jej brzuch. Dziewczyna otworzyla oczy szerzej. -Och! - powiedziala. -Wyglada to nader ciekawie - zachichotal Nakor. -I czuje sie... ciekawie - powiedziala czarodziejka. Przesunela dlonia po swoim lonie. - Cos tu sie dzieje... Nakor rozejrzal sie po jaskini, skapanej teraz w zielonkawej poswiacie. -Struktury zycia w calym swiecie wracaja do wlasciwej formy - powiedzial. - To uzdrowienie i odmlodzenie. Dusze starozytnych, od stuleci uwiezione w tym kamieniu, wracaja na nalezne im miejsce we wszechswiecie. - Spojrzal na Mirande. - Niektore... z efektow ubocznych moga przybrac niezwykla forme. -Nie watpie - odparla cierpko dziewczyna. Tomas przechylil glowe, zmruzyl oczy, a potem stwierdzil: - Nadchodzi... -Kto? - spytala Miranda. -Jakan - odpowiedzial jej Pug. - Jedyna istota na swiecie zdolna zaklocic harmonie zycia do takiego stopnia, ze mozemy wyczuc, iz sie zbliza... -Niedlugo tu bedzie - rzekl Tomas, ujmujac w dlonie rekojesc miecza. - Za godzine, moze dwie... Pug zerknal na Calisa, wciaz zajetego swoim dzielem. - Czy on do tej pory skonczy? -Nie mam pojecia - odpowiedzial Tomas. Pozostalo im tylko czekanie. Gdy nad glowami obroncow smignela kolejna chmara strzal, Erik pochylil sie nisko. Kiedy tylko przelecialy, podniesli sie jego lucznicy i sami puscili deszcz grotow. Podczas calego popoludnia atak przybieral na sile i teraz Ravensburczyk zaczal obawiac sie, ze zostanie zepchniety z grani. I nagle nieprzyjaciele wdarli sie na szczyt - a mlodzieniec znow musial stoczyc walke wrecz. Jego ludzie bili sie z niezrownana determinacja, zaczynaly ich jednak zawodzic sily. Z polnocy, gdzie poslal Jadowa i Harpera z trzecia czescia sil do wzmocnienia tamtego skrzydla, nie bylo zadnych wiesci, a oni byli mu teraz bardzo potrzebni tutaj. Zaczynal sie martwic, ze przez daremna obrone moze stracic obie pozycje. Na chwile zapomnial o troskach, bo toczacy sie wokol boj nie pozwalal mu na rozmyslania. Linia obroncow wokol niego zaczela sie cofac, poniewaz z dolu wciaz pojawiali sie nowi napastnicy, a u jego boku walczylo coraz mniej ludzi. Cial wrogow niczym kosiarz idacy przez pole zyta - tyle ze klosy parly na niego. Slyszal wokol jeki, przeklenstwa, siekniecia - i skupil sie na przetrwaniu. Bitwa osiagnela ten punkt, w ktorym - jak to wiedzial z wlasnego doswiadczenia - nie sposob bylo nia kierowac. Rozstrzygnac miala krzepa ramion i determinacja ludzi bioracych udzial w starciu. Obroncy zwycieza, jezeli okaza wiecej zdecydowania i uporu. Erik ujrzal przed soba dwu nieprzyjaciol i nagle zrozumial, ze przegraja bitwe. Zwalil pierwszego przeciwnika, roztrzaskujac mu tarcze poteznym ciosem, ale z najwyzszym trudem uniknal pchniecia drugiego. A potem runeli nan trzeci i czwarty, a mlody kapitan pojal, ze przyjdzie mu tu zginac. Cial i trafil nieprzyjaciela w twarz, rozcinajac mu policzek i kosc, ktora pekla z trzaskiem pod naporem miecza. Mlodzieniec wyszarpnal ostrze i cisnal trupem w dwu nastepnych zolnierzy. Wiedzial, ze niewiele mu juz zostalo czasu, ale postanowil zabrac ze soba do sal Lims-Kragmy tylu, ilu tylko zdola... a potem niech sie dzieje, co chce. Uderzyl kolejnego napastnika, ale wtedy sam dostal po zebrach. Odwrocil sie nagle - i odslonil na kolejne pchniecie, ktore trafilo go w lewe ramie. Ostrze przeciwnika zeslizgnelo sie po utwardzonej skorze naramiennika, zostawiajac dluga, choc plytka rane na jego przedramieniu. Potem ktos zdzielil go po helmie. Cios znow poszedl lekko bokiem, choc teraz pod Edkiem ugiely sie kolana. Niezdolny do utrzymania sie na nogach cofnal sie - i wtedy jego pieta zeslizgnela sie z kamienia, co uratowalo mu zycie. Padl w tyl na pokryte kurzem kamienie, a potem stoczyl sie w dol i przekoziolkowawszy, zatrzymal sie kilka jardow nizej. Oparl sie na lokciach i patrzac w gore, ujrzal przeskakujacych przez gran i rzucajacych sie ku niemu pieciu nieprzyjacieli. Pierwszy zatrzymal sie nad Erikiem, oburacz uniosl miecz do morderczego ciosu... i nagle po obu stronach jego szyi pojawila sie opierzona strzala. Napastnik wybaluszyl oczy, znieruchomial, potem zachwial sie i runal na twarz obok Ravensburczyka. Mlodzieniec sprobowal poderwac sie na nogi, a pozostali czterej napastnicy zatrzymali sie i spojrzeli w prawo. Natychmiast tez jeden z nich frunal w powietrze, uniesiony strzala, ktora trafila go w piers. Taka sile uderzenia mogl miec tylko dlugi luk. Erik spojrzal w bok i ujrzal, ze kilka postaci w puszczanskich skorzanych kurtach szyje w napastnikow z lukow. Zza ich plecow wybiegaly ku Novindyjczykom jakies dzieci. Zamrugal szybko. Dzieci okazaly sie nie dziecmi, tylko krasnoludami obleczonymi w zbroje i wywijajacymi bojowymi mlotami i toporami. Z pelnym dzikiego zapalu okrzykiem uderzyli na napastnikow, przecinajac ich ugrupowanie jak goracy noz tnie maslo. Czyjes mocne dlonie ujely go pod boki i uniosly w gore. -Jak sie czujesz, chlopie? - spytal znajomy glos i Erik odwrocil sie ku usmiechnietej gebie Jadowa Shati. -Lepiej - odparl Ravensburczyk. - O wiele lepiej. -Sir! - wychrypial sierzant Harper. - Rozgladalem sie juz za jakims miejscem, gdzie moglbym sobie po cichu skonac, kiedy nagle okazalo sie, ze chlopcy, ktorzy uwzieli sie na nas, maja pelne rece roboty przy ratowaniu wlasnych tylkow. - Usmiechnal sie szeroko, ignorujac zaschnieta krew, ktora pokrywala mu twarz. - Od polnocy wzdluz grani ciagna elfy i krasnoludy, tnac wszystko rowno z trawa. Wspaniala robota, sir! Niczym wiatr roznoszacy liscie, elfy i krasnoludy na oczach Erika oczyscily z napastnikow cale zbocze. Zaraz potem do mlodego kapitana zblizyl sie krasnolud pyszniacy sie zlotym torkiem i uzbrojony w potezny mlot. - Wy tu dowodzicie? Mlodzieniec kiwnal glowa. - Nie inaczej, sir. Krasnolud usmiechnal sie lekko. Opuscil mlot na ziemie, wyprostowal sie na cala wysokosc - to znaczy na nieco mniej niz piec stop - i uderzyl piescia w piers. - Jestem Than Dolgan, Krol Krasnoludow Zachodu, wojt wioski Caldara i wojenny wodz Krasnoludow spod Szarych Wiez. - A potem usmiechnal sie raz jeszcze i dodal: - Wyglada na to, ze przyda sie wam pomoc... -Przyjmiemy kazda z wdziecznoscia - usmiech Erika moglby w tym momencie zaskoczyc i Nakora. -Jestem Galain - przestawil sie jeden z elfow, podchodzac blizej. - Tomas poprosil nas, bysmy przeszli przez gran Sokolich Pustkowi i sprawdzili, czy nie ma tu gdzies jakichs nieproszonych gosci. -Przybyliscie w sama pore - usmiechnal sie Erik. - Nie mozna bylo lepiej. -Lepiej pozno niz wcale - odcial sie Dolgan - a wyglada na to, ze walki starczy dla kazdego. Moje chlopaki z przyjemnoscia rozkwasza kilka pyskow. - Znizywszy glos, dodal soczystym basem: - Tomas dokladnie nam wyjasnil, o co toczy sie gra... a my przysieglismy mu, ze zatrzymamy tych rzeznikow po tej stronie gor. -Dziekuje - skwitowal przemowe krasnoluda Erik. -Chlopie, zarobiles tu kilka nowych ran - zaniepokoil sie Jadow. Mlodzieniec przysiadl na kamieniu i Jadow zajal sie opatrunkami. Na sciezce od polnocy zaczelo sie pojawiac coraz wiecej ludzi. -Wypieramy ich na poludnie - zameldowal Harper. -Doskonale - rzekl mlodzieniec. - Tak trzymac i nie popuszczac. Jezeli zdolamy ich zepchnac na Darkmoor, moze uda nam sie wygrac te wojne. Poczekal, az Jadow skonczy opatrywanie jego ran, potem wstal i wrocil na punkt obserwacyjny, ktorym byl duzy glaz dajacy mu rozlegly widok na pole walki. Ponizej grani nieprzyjaciele skryli sie za z rzadka rozrzuconymi tu glazami. Lucznicy elfow przeksztalcili teren dzielacy te glazy od szczytu w pole smierci i nikt z Novindyjczykow nie osmielal sie wysunac chocby czubka nosa zza oslony. Rozejrzawszy sie dookola, spostrzegl chlopca trzymajacego jego konia i dal mu znak, by podprowadzil wierzchowca blizej. Potem odwrocil sie do Jadowa. -Wyslijcie patrol wzdluz grani ku zachodowi i upewnijcie sie, ze nigdzie tam nie probuja sie przedrzec na druga strone. Ja ruszam do Darkmoor, by powiadomic Ksiecia o przybyciu krasnoludow i elfow. -Krolu Dolganie? - zwrocil sie do krasnoluda, dosiadajac konia. -Wystarczy "Dolganie" - przerwal mu rozmowca. - Obejdzie sie bez tytulow. -Dolganie, ilu wojownikow przywiodles ze soba? -Trzystu krasnoludow i dwustu elfow. Dosc, by sie niezle zabawic. -Dosc - usmiechnal sie Erik. - Utrzymajcie sie az do mego powrotu - zwrocil sie do Harpera. -Taaaaest, sir! - odpowiedzial sluzbiscie zolnierz. Mlodzieniec ruszyl na poludnie. Jadac wzdluz grani, przekonal sie, ze atak elfow i krasnoludow na polnocne skrzydlo nieprzyjaciol wstrzasnal calym ich frontem i powstrzymal napor. Front jakby sie zatrzymal - obie strony zasypywaly sie deszczem strzal, ale bezposrednie walki prawie ustaly. Po godzinie jazdy dotarl do Darkmoor i przekonal sie, ze jedyna droga do miasta wiodla przez barykade przed polnocnymi wrotami. Nieprzyjaciel tymczasem spalil wszystkie budynki na zachodnim przedmiesciu, a domy na polnocnej rubiezy miasta zostaly opuszczone. Do samego miasta wjechal z eskorta, ktora dostal przy pierwszym posterunku za murami. Jadacy z nim ludzie mieli na sobie kolety w barwach Darkmoor. Polnocna brama byla zamknieta - na biezace potrzeby zostawiono jednak otwarta niewielka, wycieta we wrotach furtke. Przejechawszy przez nia, Erik skierowal sie do zamku. Przybywszy na miejsce, udal sie prosto do Izby Narad, gdzie zlozyl Ksieciu meldunek. Uslyszawszy o przybyciu elfow i krasnoludow, Patrick stwierdzil: - No tak, teraz rozumiem. Przez caly dzien naciskali nas coraz mocniej. - Wskazal dlonia mape. - Podczas gdy wy odpieraliscie atak na polnocy, donoszono nam, ze na poludniu tez sie cofaja. -Krasnoludy z Dorginu! - domyslil sie Erik. -Tak sadze - rzekl Ksiaze, nie zwracajac uwagi na nieslychany fakt, ze mu przerwano. - Ale wszystko to sprawia, ze zwieksza sie nacisk na srodek. - Dotknal palcem mapy w miejscu, gdzie narysowano zamek Darkmoor. - Napieraja coraz mocniej i niewiele brakuje, zeby wyparli nas z murow zewnetrznych. Erik rozejrzal sie po komnacie. Byl tu jedynym oficerem, reszte stanowili pisarze i goncy. Przez chwile rozwazal sytuacje, az wreszcie odwazyl sie zapytac. -A co z Armia Wschodu? -Wyslalem goncow, by sprowadzono tu glowne ugrupowanie, ale pojawia sie tu najwczesniej jutro rano. - Pokazal inna mape, przedstawiajaca umocnienia miasta. - Mamy trzy slabe miejsca, przez ktore tamci moga sie przedrzec. - Zataczajac kregi palcem, pokazal krytyczne rejony. Erik szybko cos sobie obliczyl. -Sir, pozwolcie mi przywiesc kilka druzyn z polnocy, a staniemy tutaj. - Pokazal palcem srodkowy rejon. - W razie potrzeby bedziemy sie przemieszczac i zatykac tamte dziury. -A zdolasz ich tu sprowadzic na czas? -Za pozwoleniem Waszej Wysokosci... - Erik skinal na gonca. Ksiaze kiwnal glowa. -Wez najszybszego konia ze stajen - zwrocil sie Erik do mlodzika - znajdz tam sierzanta Jadowa Shati i powiedz mu, ze ma tu sprowadzic matkobojcow, ilu tylko Harper bedzie mogl mu oddac. On juz bedzie wiedzial, co to znaczy. Poslaniec zerknal na Ksiecia, ktory skinal glowa. Goniec wybiegl z komnaty, a Patrick zwrocil sie do Erika: - Jestes ranny? Mlodzieniec popatrzyl na swoje obandazowane przedramie i zebra. - Poslizgnalem sie, ale czuje sie doskonale. -Nie wygladasz na czlowieka, ktory czuje sie doskonale - usmiechnal sie ksiaze. - Ale wierze ci na slowo, mosci kapitanie. W tej chwili do komnaty wszedl spocony, zakrwawiony i brudny Greylock. -Wasza Wysokosc, potrzebne mi rezerwy. -Wez je - wzruszyl ramionami Patrick. - Nie mamy juz nic do stracenia. Erik spojrzal na Ksiecia. - Jesli pozwolicie, panie, to pojde z generalem. Mysle, ze na murze przyda sie kazdy miecz. -Doskonale - powiedzial Patrick i sam wyjal swoj miecz. Greylock odwrocil sie nagle i chwycil Ksiecia za kurtke. Podniesienie reki na kogos z rodziny krolewskiej karano smiercia, ale Owen w tej chwili nie byl generalem obrazajacym swego lennego pana, ale starym Mistrzem Miecza z Darkmoor, ktory usiluje powstrzymac niedoswiadczonego, impulsywnego zolnierza przed popelnieniem glupstwa. -Wasza Wysokosc, twoje miejsce jest tutaj. Jesli dasz sie zabic, a my wygramy te wojne, bede mial spore trudnosci z wyjasnieniem Krolowi okolicznosci twojej smierci i wolalbym uniknac tej rozmowy. Badzze rozsadny i rob to, co nalezy do ciebie, a my zajmiemy sie reszta... - Pusciwszy kurtke Patricka, strzepnal z niej jakis niewidoczny pylek. - O, juz dobrze... - Potem odwrocil sie ku drzwiom. - Idziesz, Eriku? Mlodzieniec ruszyl za nim, zostawiajac w komnacie rozjuszonego ksiecia, ktory choc wiedzial, ze Greylock ma racje, klal starego w zywy kamien. Demon z rykiem sfrunal w dol ku opuszczonemu Sethanonowi. Rzucil wyzwanie wszystkim, ktorzy zechcieliby stanac pomiedzy nim a jego lupem... ale nikt nie odpowiedzial. Wyladowal przed roztrzaskana brama, wiodaca ku wypalonej twierdzy. Rozejrzal sie dookola. Pusto. Cos go wzywalo i nie bez rozdraznienia stwierdzil, ze nie umie odnalezc miejsca, skad dobiega zew. Obrocil sie dookola, halasliwie rzucajac wyzwanie wszystkim stronom swiata. Znikad nie uslyszal odpowiedzi. Zawyl wsciekle ku niebu i zabral sie do poszukiwan, probujac znalezc kogos, z kim moglby stoczyc walke, czegos, co moglby zniszczyc. Wypatrywal zrodla spiewu, ktory wciaz go ku sobie wabil, ciagnac do nieznanego celu, i ktory sprawil, ze czul glod, jakiego nie zaznal nigdy przedtem. I nagle dotarla don mysl... Demon nie poznal, ze nie jest to jego wlasna mysl, nie pojal, ze potezne i zle Jestestwo siegnelo ku niemu z niewyobrazalnej dali. I podsunelo mu wiedze, jak dotrzec do Kamienia Zycia... Nakor zerknal w gore. Nikt nie slyszal ryku demona, wszyscy go jednak wyczuwali. -Jest juz niedaleko. Tomas kiwnal glowa, pieszczac wzrokiem zlote ostrze, ktore trzymal w dloni. Spojrzawszy na Puga, rzekl tonem wyjasnienia: - Nie wiedzialem nawet, jak bardzo mi go brakowalo... -A ja wiele bym dal za to, bys go nie musial juz uzywac - odparl Arcymag. -Czuje dokladnie to samo - mruknela Miranda. Wszyscy czekali, podczas gdy na gorze szalal demon, szukajac zrodla, skad dobiegal go nieodparty zew. -Moze nas nie znajdzie? - rzekl Nakor z nadzieja w glosie. -Postawilbys na to? - spytala Miranda. -Nie - odparl Isalanczyk z kwasnym usmiechem. -Jezeli nie zrozumie, ze musi odrobine przeniesc sie w czasie - rzekl Pug - moze tu krazyc latami i niczego nie znajdzie. -Tak, o ile jest glupi - odparl Nakor - ale jestem pewien, ze Nienazwany naprowadzi go na wlasciwy slad. -Owszem - stwierdzila czarodziejka, spogladajac w gore. - Tego sie mozna spodziewac. Znow poczuli furie demona, ktory szalejac nad nimi, powodowal drganie gruntu w pieczarze. Miranda spojrzala na Calisa. Polelf mial zamkniete oczy, a jego dlonie spoczywaly na Kamieniu Zycia. Klejnot byl juz mniejszy o pol piedzi niz wtedy, gdy go znalezli, i nieustannie wylatywaly zen plamki zieleni. -Wiesz, Nakor... wygladasz mlodziej. -Jestem juz urodziwy? - spytal Isalanczyk, usmiechajac sie szeroko. -Co to, to nie... ale wygladasz mlodziej. -To Kamien Zycia - wyjasnil Pug. - Przywraca nam mlodosc. Miranda zmarszczyla brwi. - Aaa... to wyjasnia... - urwala i przylozyla dlon do brzucha. -Co takiego? - zaciekawil sie Arcymag. -Pewne... skurcze, jakich nie czulam od stu piecdziesieciu lat. Nakor parsknal smiechem. Nagle komnate wypelnil ryk, ktory przedarl sie przez zalegajace nad nimi skaly. -Mysle - rzekl maly przechera - ze on jest juz bardzo blisko. ; Erik stal na pomoscie nad glowna brama. Ku bramie toczyl sie wolno potezny taran. -W cel! - zakrzyknal Manfred. Katapulty sieknely deszczem kamieni i wielu napastnikow runelo na ziemie, taran jednak parl dalej naprzod. Machine okryto drewnianym daszkiem oslaniajacym tych, ktorzy ja pchali. -Jezeli wedra sie przez brame, bedziemy musieli wycofac sie do cytadeli - zwrocil sie Baron do przyrodniego brata. - Nie mozemy walczyc, broniac domu za domem. Grod nie zostal do tego przygotowany. -Posilki sa juz w drodze - rzekl Erik. -I dobrze byloby, zeby zjawily sie tu w ciagu godziny. W przeciwnym razie bedzie krucho. - Odwrocil sie ku czekajacym juz pacholkom. - Olej! Przez mur poplynely w dol strugi wrzacego oleju, siejac wsrod napastnikow smierc i zniszczenie. Niektorzy cofneli sie z wyciem, inni jednak nadal gnali ku murom, niosac drabiny. -Padnij! - wrzasnal Greylock, i Erik z Manfredem odruchowo schowali sie za mur. Nad ich glowami smignely setki strzal. Kilku niefortunnych i nie dosc szybkich obroncow runelo na bruk przyleglej do muru ulicy. Manfred przysiadl obok Erika. Obaj opierali sie o mur. Baron spojrzal na rannych i konajacych. -Jesli twoje posilki nie nadciagna w ciagu dziesieciu minut, dam rozkaz do opuszczenia murow. Erik potrzasnal glowa: - Dziesiec minut to za malo, by tu dotarli. -No to lepiej zacznijmy odwrot, by wszyscy zdazyli sie wycofac do zamku. - I odwrocil sie do jednego ze swoich zolnierzy, czlowieka w barwach Darkmoor z naszywkami sierzanta na rekawach. - Powiedz ludziom, by zaczeli sie wycofywac sekcjami. Zacznijcie od poludnia i zatrzymajcie sie na High Street. Stamtad trzeba sie bedzie przebijac. Zniszczcie katapulty - nie wolno dopuscic do tego, by zwrocono je przeciwko nam. Uslyszawszy tetent kopyt, Erik zaryzykowal wychylenie sie zza blankow. Naprzeciwko bramy zbierali sie jezdzcy Saaurow. -Manfredzie... jak tylko brama padnie, rusza na nas te jaszczury z piekla rodem - ostrzegl brata. -Zawsze chcialem zobaczyc, jak wygladaja - mruknal tamten i wyjrzal zza muru. Przyjrzawszy sie jaszczurzej jezdzie, otworzyl szerzej oczy i jeknal: - O Matko Bogow! -Musimy uciekac. -Owszem - zgodzil sie Manfred. - Spalcie katapulty i wynoscie sie stad. Wszyscy do cytadeli! Przekazano rozkazy i lucznicy znow zaczeli szyc ku wrogom strzalami, a ludzie z dragami odpychac drabiny. Gdzie tylko jednak obroncy opuszczali mury, najezdzcy wspinali sie ze zdwojona energia. Erik i Manfred zbiegli po schodkach na uliczke. Tu juz zapanowalo ogromne zamieszanie. Ci z mieszczuchow, ktorzy byli dosc glupi lub uparci, by zwlekac az do tej chwili z opuszczeniem domow, teraz wybiegli na ulice z workami, ciagnac je i taszczac ku cytadeli. Rannych zolnierzy niesli ich towarzysze, a kilkudziesieciu lucznikow, zachowujac zimna krew, puszczalo groty w pojawiajacych sie na murach nieprzyjaciol, w sumie jednak odwrot zmienial sie szybko w bezladna ucieczke. -Widziales gdzies Greylocka? - spytal Manfred. -Ostatni raz, kiedy poszedl zobaczyc, jak sobie radza przy poludniowej scianie. -Mam nadzieje, ze sobie poradzi. Jakas zablakana strzala wbila sie w grunt o stope od jego nogi i Manfred podskoczyl. Erik szarpnal go za rekaw i pociagnal mocno w lewa strone. Manfred prawie sie przewrocil, ale w tejze samej chwili trzy strzaly ugodzily w miejsce, gdzie stal przed sekunda. -Dziekuje - sapnal Manfred, gdy biegli, aby schowac sie za rog. -Lucznicy zwykle dzialaja grupami - wyjasnil Erik. Pobiegli wzdluz ulicy, skrecili w lewo, potem w prawo i wkrotce zobaczyli nad dachami swiatla najwyzszej zamkowej wiezy. Ulice kierowaly sie ku gorze do Starego Zamku, a gdy obaj dotarli do High Street, znalezli tam tlum przerazonych uchodzcow, zasapanych zolnierzy i ludzi niosacych rannych towarzyszy. -Przejscie! - rozlegl sie czyjs okrzyk i Erik przekonal sie, ze ludzie poznali w Manfredzie swego lennego pana. - To Baron! Dajcie droge! Mlodzieniec trzymal sie swego przyrodniego brata. Przecisneli sie przez tlum i dostali na zwodzony most. Po obu jego stronach ustawili sie zolnierze, ktorzy usilowali zaprowadzic porzadek wsrod ludzi probujacych dostac sie do zamku. Obaj bracia padli na kamienie dziedzinca, ale zaraz jeden z zolnierzy rzucil sie, by im pomoc. -Wody! - wycharczal Baron. -Zapomnialem - Erik sapal rozpaczliwie - ze biegajac na tej wysokosci, mozna szybko stracic dech. -A ja zapomnialem - jeknal Manfred - ze mozna stracic dech, biegajac gdziekolwiek! Gdy podano im wiadro wody, Manfred przypial sie don na dobra chwile, a potem podal naczynie bratu. Ravensburczyk napil sie, a potem spryskal sobie woda piers i twarz. -Sierzancie! - zawolal Manfred. -Taaest, milordzie! - Podoficer wyrosl przy nich jak spod ziemi. -Przeslijcie wiadomosc do postrzegacza na wiezy! Jak tylko zobaczy nieprzyjaciol na drugim krancu High Street, zamknijcie wrota i podniescie most! -Manfredzie, nie wolno zwlekac tak dlugo - sprzeciwil sie Erik. - Musisz zaczac juz teraz, bo nie zdazycie zamknac bram w pore. - Pokazal dlonia potok ludzi, mieszczuchow na wlokacych sie niczym slimaki wozach, starych mezczyzn i kobiety idacych pieszo, ktorzy usilowali przecisnac sie przez brame i tylko sobie wzajemnie przeszkadzali. - Sam zobacz! Baron przez chwile patrzyl na zbiegow, a potem zwrocil sie do sierzanta. -Oczyscic wejscie, zamknac brame i podniesc most. Powiedzcie tym, ktorzy sa blisko, by pospieszyli ku wschodniej bramie - tamta mozemy jeszcze przez chwile zostawic otwarta. Inni beda sobie musieli radzic sami. Obaj wiedzieli, ze wydaje w tej chwili wyrok smierci na zostajacych na zewnatrz. Po chwili Manfred wstal i zwrocil sie do Erika: -Musze isc i zlozyc raport Ksieciu. Mlodzieniec przylaczyl sie do przyrodniego brata. Gdy przeszli przez wejscie do twierdzy, uslyszeli gniewne i placzliwe okrzyki tych, ktorzy mieli zostac za brama. Manfred poprowadzil Erika schodami ku komnatom zajetym przez Ksiecia. Patrick spojrzal na obu wchodzacych. -Odwrot na calej linii? - spytal. -Wszyscy ciagna tutaj - wyjasnil Baron. -A gdzie Greylock? - Patrick spojrzal pytajaco na Erika. -Gdzies tam. - Mlodzieniec wskazal na miasto. -Niech to licho! - Patrick wyjrzal przez okno i zobaczyl, ze przedmiescia stoja juz w ogniu. - Czy w tym wszystkim jest choc jedna dobra rzecz! -Owszem - odpowiedzial Erik. - Dobre jest to, ze teraz musza walczyc na trzech frontach. Nasi ludzie wespol z elfami i krasnoludami bija ich na skrzydlach, a jesli zdolamy ich zatrzymac do rana pod murami, zjawia sie tu glowne sily Armii Wschodu. Ksiaze skinieniem dloni zaprosil obu, by usiedli. -Niestety, Armia Wschodu, kiedy sie tu pokaze, bedzie po niewlasciwej stronie murow, i jesli nikt sie nie wymknie, by otworzyc im bramy, moze sie okazac, ze mamy powazny problem. -Manfredzie... nie macie tu przypadkiem jakiegos sekretnego przejscia do wschodnich wrot? - spytal mlodzieniec. -Przykro mi, ale az tacy przebiegli to moi przodkowie nie byli. Palac jest pelen tajemnych przejsc i sekretnych schowkow, ale stare miejskie mury to solidne kamienie... wbudowano w nie tylko kilka spichrzow. Musimy po prostu czekac, a o swicie zebrac smialkow i zajac najblizsza wschodnia brame, by wpuscic przez nia nasza armie. -Manfredzie... przed nami dlugie popoludnie i jeszcze dluzsza noc - mruknal Erik. -Co rozkazesz, Wasza Wysokosc? - spytal Manfred Patricka. Mimo zlych wiesci Ksiaze zachowal spokoj. - Jak tylko cos sie zmieni, natychmiast mi meldujcie. Dowiedzcie sie, ilu naszych zdolalo sie schronic w cytadeli. Ilu zdolnych do walki zostalo za murami i czego potrzebujemy do obrony zamku. Pomincie wode i zywnosc, poniewaz ta sprawa rozstrzygnie sie w ciagu najblizszego dnia. Obaj bracia wstali, sklonili sie Ksieciu i wyszli. -Poniewaz znam rozmieszczenie oddzialow na murach, zaczne od tego. Ty zejdz na dziedziniec i zobacz, kto sie przedarl, a pozniej zbierz tych ludzi w jakies oddzialy. -Jak Wasza Lordowska Mosc rozkaze - Erik usmiechnal sie szeroko. Manfred spojrzal bystro na brata. -Matka zawsze sie bala, ze zechcesz sobie przywlaszczyc tytul Barona. Ale gotow jestem ci go odstapic po dobrej woli. -Nie, dziekuje - odparl mlodzieniec. - Gdybym go przyjal, musialbym sie wspinac po tych wszystkich wiezach i stopniach... -Podejrzewalem, ze powiesz cos takiego. Zawsze praktyczny... - Manfred odwrocil sie i ruszyl pod gore, a Erik zbiegl w dol, na dziedziniec twierdzy. Nagle zapadla cisza. Pug podniosl dlon i pochylil glowe, jakby nasluchujac. I nagle demon pojawil sie posrodku pieczary. -Nie wiedzialem - powiedzial Nakor szeptem - ze demony potrafia sie teleportowac. -Albo dokonac przesuniecia w czasie - uzupelnila Miranda. W tejze chwili demon pojal, ze oprocz niego w jaskini sa inni. Odkrycie to potwierdzil rykiem, ktory zatrzasl kamiennymi scianami, obruszyl lawine kurzu i drobnych kamykow i zmrozil wszystkim szpik w kosciach. Pug cisnal wen pierwszym zakleciem, a Tomas skoczyl i stanal pomiedzy bestia a swoim synem. Jakan, opleciony siecia blekitnych, skwierczacych blyskawic, zawyl przerazliwie. Wscieklosc demona nie wynikala z doznanego bolu, ale z furii wywolanej sprzeciwem i tym, co zobaczyl. A zobaczyl Calisa, uwalniajacego energie zakleta w Kamieniu Zycia. -Nie! - ryknal potwor w jezyku Novindusa. - To moje! Na widok Jakana Pug przypomnial sobie Maarga - tyle ze mial przed soba jego szczuplejsza i bardziej umiesniona wersje, pokryta mniejsza liczba skor ofiar. Arcymag spostrzegl tez, ze koniec ogona tego stwora pozbawiony byl wezowego lba, jakim pysznil sie Wladca Piekiel. Jakan zamachnal sie lapa, uderzajac Tomasa, ten jednak zastawil sie tarcza i cios zeslizgnal sie po jej powierzchni, nie drasnawszy nawet zlotego, wyobrazonego na niej smoka. A potem w powietrzu smignelo ostrze zlotego miecza i demon zawyl z bolu, cofajac sie i zostawiajac na kamieniach krwawy, dymiacy i syczacy slad. Miranda podniosla dlonie i rzucila w bestie strumieniem energii, ktory ugodzil ja na tyle mocno, by przechylila sie w lewo. Stwor zwrocil sie ku nowemu przeciwnikowi - co natychmiast wykorzystal Tomas, tnac go gleboko w prawe udo. Jakan zawyl i machnal prawa lapa, zbrojna w szpony nie ustepujace wielkoscia sporym sztyletom. Tomas odparl cios tarcza i cial znowu, raz jeszcze wytaczajac strumien dymiacej krwi. -Nie dajcie mu odetchnac! - wrzasnal Nakor. Pug uderzyl w Jakana pociskiem energii w postaci blekitnej wloczni, ktora przeszyla skrzydlo demona, robiac w nim dziure wielkosci piesci. Demon cofnal sie o krok, ocierajac skrzydlami o sciany jaskini i znow zamachnal sie na Tomasa. Ten cofnal sie nieco, przenoszac tym razem unik nad probe zablokowania ciosu. Stwor tez odstapil w tyl, najwyrazniej zaskoczony naglym oporem. -On sie uzdrawia! - wrzasnal nagle Nakor. Pug spojrzal bacznie i zobaczyl, ze pierwsza rana, zadana bestii przez Tomasa, szybko sie zamyka. -To Kamien Zycia! - zawolal Isalanczyk - Leczy rany! Arcymag poczynil w myslach szybkie obliczenia. Calis zdolal juz zmniejszyc klejnot do jednej trzeciej jego poczatkowej wielkosci i wydawalo sie, ze zmniejszanie przebiega coraz szybciej, co dawalo im nadzieje, ze proces zakonczy sie przed uplywem godziny - ale jednoczesnie oznaczalo to, ze przez ten czas bezustannie beda musieli odpierac ataki bestii. Przemyslawszy to wszystko blyskawicznie, zwrocil sie do Mirandy: - Odpocznij, a ja i Tomas sprobujemy oslonic Calisa przed tym stworem, dopoki nie zrobi swego. Jesli ktorys z nas oslabnie, bedziesz musiala zajac jego miejsce. Odwrocil sie i podbiegl do bestii tak blisko, jak tylko sie osmielil. Skrzyzowal nadgarstki i poslal w kierunku demona czerwona blyskawice, ktora ugodzila go w pysk dostatecznie silnie, by rzucic nim o skale. Tomas tymczasem bez wahania podbiegl i wymierzyl morderczy cios z zamachu, ktory trafiwszy w udo stwora, wydobyl z niego fontanne jadowitej krwi. W powietrzu rozlegl sie syk, jaki wydawala smierdzaca krew, stykajac sie z kamieniami. Jakan zawyl z wscieklosci i skoczyl na Tomasa. Ten uskoczyl dostatecznie daleko, by demonowi nie powiodla sie proba zgniecenia go ciezarem swego cielska, ale jednoczesnie demon wyladowal na tyle blisko Calisa, ze sprobowal siegnac go lapa. Gdy zbrojne w szpony, dlugie ramie wyciagnelo sie ku polelfowi, w powietrzu blysnelo ostrze zlotego miecza Tomasa. Spadlo na czterostopowej grubosci nadgarstek i przecielo go bez wysilku. Jakan zawyl przerazliwie i cofnal ramie pozbawione dloni. I oto na Calisa bryznal strumien czarnej krwi. Skapany w niej polelf wydal okrzyk bolu i cofnal sie od Kamienia Zycia. -Calis! - jeknela Miranda i z Nakorem podbiegla do przyjaciela. Pug i Tomas natychmiast rzucili sie na potwora. Arcymag uderzyl biczem energii, a Tomas cial mieczem, zmuszajac rannego demona do cofniecia sie w tyl. Poruszajacy sie ku scianie pieczary Jakan przycisnal broczacy krwia kikut lapy do piersi. Podbieglszy do Calisa, Nakor chwycil go za reke, a Miranda ujela druga dlon polelfa. Oboje wyciagneli go z kaluzy czarnej krwi. Kamien Zycia natychmiast zamarl, a snop tryskajacych zen iskier znikl. Polelf lezal na ziemi targany drgawkami. Jego skore pokrywaly popekane pecherze, jakby skapal sie w kwasie. Zacisnawszy zeby i zamknawszy oczy, pojekiwal cicho, jakby juz konal. Miranda i Nakor poczuli, ze pieka ich dlonie, i szybko wytarli je w odziez. W plotnie i sukni natychmiast pokazaly sie dziury, ale uczucie pieczenia w dloniach ustalo. Rozejrzawszy sie dookola, Miranda zobaczyla, ze sludzy Wyroczni skulili sie za pograzonym we snie cielskiem wielkiego smoka. -Pomozcie nam! - zazadala, podbieglszy do nich. -Nic nie mozemy tu zdzialac - odpowiedzial najstarszy ze slug, ten, ktory rozmawial z nia wczesniej. -No to cos wymyslcie! - wypalila czarodziejka, szarpnieciem podrywajac starego na nogi. Zaciagnela go do miejsca, gdzie lezal pojekujacy glucho Calis. -Pomozcie mu! - zazadala, wskazujac lezacego. Stary kiwnal dlonia, wzywajac dwu innych i wszyscy razem zdolali jakos odciagnac polelfa od kaluzy czarciej krwi. Potem przywodca Slug kazal przeniesc polelfa na druga strone Kamienia Zycia i zwrocil sie do Nakora: -Jesli zdolamy sprawic, by znow podjal swoja prace nad Kamieniem, to moze go to uratuje. Nakor uniosl brwi i wytrzeszczyl oczy. -Oczywiscie! - Poderwal sie z miejsca. - Energia uzdrawiajaca! To jak reiki! - Spojrzal na Mirande. - Przede wszystkim dziala na niego! -Przyniescie go do Kamienia! - zwrocil sie do dwu slug trzymajacych Calisa. Zrobiono, co kazal, choc kazdy ruch wywolywal u polelfa jek bolu. Isalanczyk ujal poparzone i osmalone dlonie przyjaciela i przylozyl je do Kamienia. -Mam nadzieje, ze poskutkuje - mruknal sam do siebie. Wykonal w powietrzu kilka dziwacznych gestow, wypowiedzial jakies tajemnicze slowa i polozyl swoje dlonie na dloniach Calisa. Poczuwszy cieplo, spojrzal na rece. Nikla zielonkawa poswiata spowijala ich dlonie. - Energia juz plynie - stwierdzil. Odczekal chwile, podczas ktorej Pug i Tomas zaciekle zmagali sie z demonem. Zadna ze stron nie mogla zyskac przewagi. - Trzymajcie go tak! - polecil slugom Wyroczni. - Nie odejmujcie jego dloni od Klejnotu. - Potem podbiegl do Mirandy. -Nie skutkuje! - stwierdzila czarodziejka. -Wiem. Pug cisnal w bestie pociskiem magicznej energii, niewidocznej dla oka, ale znaczacej swoj przelot sykiem i trzaskiem powietrza. Tomas nie okazywal sladu zmeczenia, bo jego bedaca dzielem zbroja chronila go przed stluczeniami i pomniejszymi obrazeniami. Demon moglby mu sprawic bol tylko wtedy, gdyby chwycil go w szpony. Pug cofnal sie nieco. - Mozemy go jedynie trzymac w szachu, na wiecej nie powinnismy liczyc! Co z Calisem? - spytal Mirande. Zamiast odpowiedziec, wskazala reka, a on spojrzal w strone Kamienia Zycia. Calis siedzial wyprostowany, podtrzymywany w tej pozycji przez dwoje Slug. Polelfa otaczal zielony nimb majacy swe zrodlo w Klejnocie. Arcymag patrzyl przez chwile, az wreszcie rzekl: -On odzyskuje sily! -Owszem - odezwal sie Nakor. - Im dluzej trzyma dlonie na Kamieniu, tym silniej i szybciej Kamien go uzdrawia, a w miare, jak odzyskuje sily, podejmuje swoja prace. Spojrzcie! - Nakor znow wyciagnal przed siebie dlon. Calis wlasnie otworzyl oczy. Jego twarz wciaz jeszcze byla skurczona z bolu, ale podjal juz prace i uwalnial zakleta w Kamieniu energie zycia. Gdy zycie zaczelo wracac na swoje miejsce, w komnacie znow pojawily sie nikle iskierki zieleni. Pug wskazal towarzyszom odcieta lape demona, ktora nikla wprost w oczach, ale na kikucie bestii szybko wyrastala nowa. -Demon tez odzyskuje sily - stwierdzil Arcymag gniewnym glosem. I nagle w jego oczach pojawil sie dziwny blysk. - Znasz jakies potezne zaklecie wiazace? -Dosc potezne, by skrepowac te bestie? -Bedziesz musiala je utrzymac nie dluzej niz przez dwie minuty. -Sprobuje - powiedziala, ale na jej twarzy widac bylo, ze watpi w swe mozliwosci. -Tomas! - krzyknal Pug. - Wytrzymaj jeszcze przez minute! Zamknal oczy i zaczal snuc czar. Miranda zrobila to samo. I nagle bestie spowily nici purpurowych blyskawic, przyciskajac jej skrzydla do grzbietu. Blyskawice zaczely zaciskac sie i Jakan zawyl z bolu. -Teraz! - zawolal Pug. - Koncz, Tomasie! Tomas cofnal sie nieco i ujawszy rekojesc miecza w obie dlonie, pchnal poteznie, wbijajac glownie niemal po rekojesc pomiedzy dwa pasma syczacej czerwieni i przeszywajac serce Jakana. Demon wybaluszyl slepia, a z jego nosa i ust chlusnely strugi krwi. Tomas z wysilkiem wyszarpnal ostrze i cofnal sie o kilka krokow. Pug opuscil jedna reke i nagle w pieczarze zapadla cisza. Demon znikl. Przez chwile wszyscy stali w milczeniu. -Gdzie on sie podzial? - spytala wreszcie Miranda. -Juz po nim - odpowiedzial Pug. - Nie moglismy go zabic, ale znam takie miejsce, gdzie bestia dlugo nie pozyje. -Gdzie to jest? - spytal ciekaw wszystkiego Nakor. -Przenioslem go na dno oceanu, w miejsce pomiedzy Novindusem a naszym kontynentem. Jest tam glebia majaca nie mniej niz trzy mile. - Arcymag poczul nagle zmeczenie i usiadl na kamiennym gruncie. - Znalazlem ja przypadkowo wiele lat temu... a teraz przypomnialem sobie ostatnie slowa twego ojca - spojrzal na Mirande. -Powiedzial: "One sa tworami ognia". - Czarodziejka parsknela nerwowym smiechem. - Teraz sobie przypominam. Ciekawa bylam, co mial na mysli. Nakor rozsiadl sie na ziemi obok Puga. - To cudowne... a ja o tym nie pomyslalem. - Potrzasnal glowa. - A rzecz jest oczywista! -Co jest oczywiste? - spytal Tomas, chowajac miecz do pochwy i podchodzac do siedzacych. -Nawet najwiekszy z demonow w gruncie rzeczy nie jest czyms wiecej niz zywiolakiem ognia - wyjasnil Nakor. -Kiedys pod Stardock walczylem z zywiolakami powietrza - odezwal sie Pug. - Zniszczylem je, zmuszajac do zetkniecia sie z woda. - Wyciagnal reke, wskazujac miejsce, gdzie jeszcze przed chwila szalal Jakan. - Zwykle zanurzenie w wodzie z pewnoscia by go nie zabilo, ale proba wyplyniecia z trzymilowej glebi z petami, jakie nalozyla nan Miranda, i rana w sercu, ktora mu zadal Tomas, usmierci go. -Cudownie! - rozpromienil sie Nakor. - Juz po wszystkim. -Jeszcze nie - sprzeciwil sie Pug i wyciagnal reke, wskazujac Calisa. Polelf siedzial juz bez czyjejkolwiek pomocy i nadal wpatrywal sie w Kamien Zycia, ktory zdazyl sie zmniejszyc do piatej czesci pierwotnych rozmiarow. Rany na dloniach i twarzy Calisa znikly, jakby nigdy ich tam nie bylo. -Niedlugo skonczy - odezwal sie Nakor. - Mozemy poczekac. -My tu czekamy - zachnal sie Tomas - a pod Darkmoor gina ludzie. -Smutna to rzecz - przyznal Nakor. - Ale to, co robimy tutaj, jest znacznie wazniejsze. Ze swego ukrycia wyszli Dominik i Sho Pi. -On ma racje - stwierdzil opat Sarth. - Byc moze jest to najwazniejsze dzielo, jakiego kiedykolwiek dokonal smiertelnik na tym swiecie. Teraz stlamszone zycie ruszy wlasciwa koleja i stopniowo powroci porzadek rzeczy. -Stopniowo? - spytala Miranda. Dominik kiwnal glowa. - Nie mozna szybko przywrocic rownowagi na taka skale. Poprawa potrwa wieki, a moze i tysiaclecia. Ale sie zacznie i nic jej nie zatrzyma. Otwarto droge do powrotu bogow na ich miejsca... ktore zajmowali, zanim wyparl ich stamtad Bezimienny. -Jak dlugo bedziemy musieli czekac? - spytala Miranda. Nakor parsknal smiechem. - Kilka tysiecy lat, ale - wstal i podniosl palec - kazdy dzien bedzie odrobine lepszy niz poprzedni, a gdy w koncu wroca starzy bogowie, ten swiat stanie sie taki, jakim powinien byc. -Jak myslicie, czy kiedykolwiek dowiemy sie, co stalo sie przyczyna szalenstwa Nienazwanego? - spytal Pug. -Niektore tajemnice na zawsze pozostana tajemnicami - odparl Dominik. - A zreszta... nawet gdybysmy znalezli odpowiedz, nie wiadomo, czy potrafilibysmy ja zrozumiec. Nakor siegnal do swego wora i wyjal stamtad Kodeks. -Wez go - rzekl, podajac artefakt opatowi. - Mysle, ze zrobicie z tego wlasciwy uzytek. -A co z toba? - spytal Pug. - Jak dlugo cie znam, zawsze uwazalem, ze jestes najbardziej lakomym wszelkiej wiedzy osobnikiem, jakiego udalo mi sie spotkac. Nie zamierzasz sam odczytac tych pism? Isalanczyk wzruszyl ramionami. -Zajmowalem sie nim od ponad dwustu lat i juz mi sie znudzil... A zreszta Sho Pi i ja mamy inne sprawy na glowie. -Jakie sprawy? - zaciekawila sie Miranda. -Zaczniemy glosic nowa religie - usmiechnal sie szeroko Nakor. -Kolejne oszustwo? - zakpil Arcymag. -Nie... mowie powaznie - zachnal sie frant, usilujac zrobic urazona mine, co zreszta wcale mu sie nie udalo. Usmiechnal sie wiec ponownie. - Patrzycie na nowego patriarche zakonu Arch-Indar, a to moj pierwszy uczen. Dominik zbladl na te slowa, a Tomas rozesmial sie szczerze. -I po co tyle zachodu? - spytal Pug. -Jesli ten czcigodny starzec moze przywrocic do zycia Wzorzec, ktos musi ponownie przywolac Boginie Dobra, by przeciwstawic ja Bezimiennemu, W przeciwnym razie Ishap nie bedzie mial nikogo do zrownowazenia Nienazwanego. -Godny to... zamiar - odezwal sie Dominik - ale... -Zbyt ambitny? - dokonczyla Miranda. Stary opat kiwnal glowa. - Bardzo ambitny. Pug uderzyl Nakora po ramieniu. - Coz, jesli ktokolwiek moze tego dokonac, to tylko nasz przyjaciel. -Skonczone - odezwal sie nagle Calis. Wszyscy odwrocili sie, by nan spojrzec i zobaczyli, ze bierze w dlonie niewielki krysztal, ktory pozostal z Kamienia Zycia i lagodnie rzuca go w powietrze. Klejnot rozprysnal sie na tysiace malych zielonych iskierek i w jaskini zapadly ciemnosci. Zaraz potem sludzy Wyroczni zapalili pochodnie, ktore wygasly podczas bitwy z Jakanem i rozlegla pieczare znow zalaly potoki lagodnego, cieplego i zoltego swiatla. Smok, ktorego luski lsnily jak klejnoty, spal spokojnie, jakby zaciekly boj stoczono gdzie indziej. Calis stanal pewnie na nogach. Odziez polelfa wciaz byla w wielu miejscach przepalona, on sam jednak nie mial na skorze ani sladu niedawnych obrazen. Podszedl do ojca i obaj mocno sie usciskali. -Gdybym nie widzial, nigdy bym nie uwierzyl - rzekl Tomas. - Byles wspanialy! -Zrobilem po prostu to, do czego sie urodzilem - przerwal mu Calis. - To bylo mi przeznaczone. -Ale by stanac twarza w twarz z takim przeznaczeniem - odezwal sie Pug - potrzebna byla niemala odwaga. -O jej brak nie mozna oskarzyc nikogo z obecnych w tej jaskini - usmiechnal sie polelf. -Mnie mozna - sprzeciwil sie Nakor. - Nie jestem za odwazny. Tyle ze nie wiedzialem, ktoredy stad uciec. -Klamca! - usmiechnela sie Miranda i zartobliwie pchnela Isalanczyka w plecy. Calis tymczasem przygladal sie ojcu. - Matka sie zdziwi - rzekl w koncu. -Dlaczego? - spytal Tomas. -Zmieniles sie - wyjasnil mu Pug. -Zmienilem sie? Jak to? Nakor wlozyl reke do swego wora i wyjal zen male, srebrne lusterko z raczka. - Sam zobacz - zaproponowal Tomasowi, wreczajac mu przedmiot. Tomas spojrzal w lustro i zachnal sie ze zdumieniem. Jego twarz stracila ow charakterystyczny obcy wyraz, ktory uwazal za dziedzictwo . Wygladal teraz jak zwykly smiertelnik - czlowiek o ostro zakonczonych, elfich uszach. Spojrzal na Calisa. - Ty tez sie zmieniles. -Wszyscy uleglismy zmianie - odezwal sie Dominik. Gdy opat odrzucil kaptur, Pug spojrzal nan jak na ducha. - Twoje wlosy! -Na powrot sa czarne, prawda? - na poly spytal, na poly stwierdzil Dominik. -Wygladasz jak wtedy, kiedy wyruszylismy na Kelewan... a to juz tyle lat! -Dawaj to zwierciadlo! - nie wytrzymala Miranda. Wyrwawszy rzeczony przedmiot z dloni Tomasa, przygladala sie sobie przez chwile, a potem rzekla z zachwytem: - Bogowie! Wygladam, jakbym znow miala dwadziescia piec lat! Zwrocila zwierciadlo ku twarzy Arcymaga, ten zas wytrzeszczyl oczy. Z gladkiej powierzchni patrzyla nan twarz, jakiej nie widzial od powrotu z Kelewanu - twarz mlodego czlowieka bez sladu siwizny we wlosach czy brodzie. - A niech mnie... - powiedzial cicho. Poruszyl dlonia. - Nie do wiary! -Co takiego? - spytala czarodziejka. -Wiele lat temu zacialem sie w dlon i uszkodzilem ja do tego stopnia, ze nigdy nie odzyskalem w niej pelnej sily i sprawnosci. - Pug przez chwile jeszcze poruszal palcami. - Mysle, ze teraz jest calkowicie zdrowa... -A ja, na ile lat wygladam? - spytal Nakor. Wziawszy zwierciadlo od Mirandy, przygladal sie przez chwile odbiciu wlasnej geby. - Mmmm... mniej wiecej czterdziestka. -Jestes rozczarowany? - spytala Miranda. -Mialem nadzieje, ze odzyskam dawna urode. - A potem znow usmiechnal sie. - Ale czterdziesci lat to tez cos warte. -Rozumiem teraz - odezwal sie Calis - czym byl klucz, jaki Pantathianie usilowali stworzyc z energii zyciowej swoich ofiar, i kto byl trzecia sila... -Bezimienny? - spytal Tomas. Polelf potrzasnal glowa. -Nie, to byl ktos inny. Moze stwory, ktorych dzielem byly portale Pantathian? Jedna rzecz jest jasna - ten klucz pozwolilby Maargowi albo Jakanowi na posluzenie sie Kamieniem Zycia. -Uzyliby go jako broni? - spytal Dominik. -Nie - odparl Calis. - Wchloneliby jego energie. To pozywienie dla demonow. Mozecie sobie wyobrazic Jakana dziesiec razy wiekszego, niz byl... i stokroc potezniejszego? Doszloby do tego, gdyby posiadl Kamien Zycia. -Ale wciaz nie wiemy - potrzasnela glowa Miranda - jak ci wszyscy, ktorzy brali udzial w rozgrywce, Pantathianie, demony i ci... - Spojrzala na Puga - Jak tys ich nazwal? -Shangri - odparl Arcymag. -...ci Shangri zeszli sie razem? - skonczyla czarodziejka. -Owszem, zostalo jeszcze kilka tajemnic - odparl Pug - ale na razie musimy je zostawic w spokoju. Calis kiwnal glowa. - Teraz musimy zrobic jeszcze jedna rzecz. -Jaka? - spytala Miranda. Twarz Calisa sposepniala. - Musimy zakonczyc te wojne. Rozdzial 27 PRAWDA Bitwa wrzala.Klebiacy sie w swietle pochodni na ulicach miasta ludzie uwijali sie jak w ukropie. Zamek trzymal sie az do zmierzchu, ale nieprzyjaciel nie cofnal sie z nadejsciem zmroku. Erik doszedl do wniosku, ze w armii Szmaragdowych zmienil sie wodz. Stawali przeciwko niemu ci sami najemnicy, z ktorymi mial do czynienia od poczatku wojny, ale teraz ich dzialania byly przemyslane. Doskonale wykorzystywali przewage liczebna i systematycznie, krok po kroku, spychali obroncow w tyl. Ravensburczyk skierowal swych ludzi na poludniowy mur twierdzy, poniewaz najezdzcy usilowali zapelnic fose czymkolwiek, by tylko dostac sie na waly. Do wody wrzucano wszystko, co tylko mozna bylo znalezc - meble, porozbijane wozy, snopy slomy i worki z piaskiem. Obroncy wysylali ku napastnikom deszcz strzal, ale napor nie ustepowal. Manfred zerknal zza muru na morze ludzi, pracych niezmordowanie ku starej twierdzy. -Kiepsko to wyglada - stwierdzil. -Masz talent do niedomowien - mruknal Erik. Polozyl dlon na ramieniu brata i lekko go odsunal. Manfred schowal sie za mur w tej samej chwili, kiedy w powietrzu swisnely kamienie wypuszczone z procy z drugiej strony fosy. -Skad wiedziales? - spytal Erika. -Co wiedzialem? -Kiedy sie uchylic. Ten usmiechnal sie kwasno. - Widzialem tych procarzy, jak o swicie wpelzali na tamten dach. Od tego czasu mam na nich oko. To wchodzi w nawyk... Jak stoja sprawy? -Powiedzialem przed chwila Ksieciu, ze wytrwamy do rana bez trudu, o ile uda nam sie powstrzymac ich od przystawiania drabin do murow. Problemem bedzie dostanie sie do wschodniej bramy, by wpuscic Armie Wschodu. -Powiedzialem Ksieciu, ze o swicie poprowadze wycieczke - rzekl Erik. -Ja tez - zasmial sie Manfred. -Tobie nie wolno. -A dlaczegoz to? -Bo jestes Baronem, a ja zwyklym... -Bekartem? -Owszem. -Ale ty masz zone, a ja nie... -I co z tego? - spytal Erik, czujac, ze w uszach brata pytanie to brzmi rownie glupio, jak w jego wlasnych. -Wiesz... musisz wymyslic lepszy argument niz ten - stwierdzil Manfred. -A co powiesz na ten: ty jestes szlachcicem, a ja nie? Masz ludzi, ktorych los zalezy od twojego. -A ty nie? A oprocz tego, czy ze stopniem Kapitana Rycerstwa w Armii Ksiazecej nie wiaze sie tytul Barona Dworu? -To co innego. Nie mam majatkow i sluzby, ktora liczy na moja ochrone. Nie musze dbac o sprawiedliwosc czy przestrzeganie prawa, nie musze rozstrzygac prawnych sporow, ktorymi nie zajmuja sie sady ksiazece ani krolewskie, nie mam miast, wiosek... To co innego! Na twarzy Manfreda pojawil sie usmieszek. - Jestes pewien, ze nie chcialbys byc Baronem? -To ty przejales tytul po ojcu! - odparl Erik. -W tym sek! - Manfred znow zerknal przez mur. - Beda tak lezli bez konca czy co? -Starczy dla kazdego, nie boj sie. Przez chwile obaj milczeli i odpoczywali, opierajac sie o mur. A potem Erik zapytal: -Jak to sie stalo, ze sie nie ozeniles? Myslalem, ze Diuk Ran ma dla ciebie kogos na oku? Manfred parsknal smiechem. - Owszem... zlozyla tu wizyte pewna dama, ale chyba nie zrobilem na niej najlepszego wrazenia. -Nielatwo mi w to uwierzyc. Baron zerknal spod oka na przyrodniego brata. - Spodziewalem sie, ze sam sie domyslisz, ale widac pomylilem sie. - Rozejrzal sie dookola, sprawdzajac, czy nikt nie probuje przelezc przez mur. - Jak sie ma matke taka jak moja... to stosunek do kobiet moze sie nieco wypaczyc. Stefan lubil je krzywdzic, ja wole ich unikac. -Aha... - mruknal Erik. -Wiesz, co ci powiem? - rzekl Manfred. - Jesli przezyjemy to wszystko, poprosze cie o przysluge. Poslubie jakas ges, ktora wybierze dla mnie Ksiaze, a ty pomozesz mi splodzic dziedzica Baronii Darkmoor. Wszystko zostanie w rodzinie, a gotow jestem postawic garsc dukatow przeciwko garsci orzechow, iz rzeczona dama bedzie mi wdzieczna za to, zem cie poslal do jej sypialni. Erik parsknal smiechem i w tej chwili przeleciala nad nimi kolejna porcja strzal. -Nie sadze, by sie to spodobalo mojej zonie - rzekl, a po chwili dodal: - Jest cos, o czym powinienes wiedziec. -Co takiego? -Masz bratanka. -Jak to? -Dziewczyna, ktora zgwalcil Stefan, ta Rosalyn... urodzila jego syna. -Wielcy bogowie! - rzekl Manfred. - Jestes pewien, ze to jego dziecko? -Wystarczy, ze spojrzysz - odpowiedzial Erik. - Von Darkmoor w kazdym calu... choc prawda, ze na razie jest ich niewiele. -No... - mruknal Manfred. - To zmienia postac rzeczy. -W jaki sposob? -Choc jeden z nas musi przezyc, inaczej chlopak bedzie zdany na laske babuni, a nie jest to los, jakiego zyczylbym komukolwiek... -Nie musisz jej mowic - parsknal smiechem Erik. -O, nie boj sie, mateczka to wyweszy. Moze jest szalona, ale ma wiele znajomosci wsrod moznych i uwielbia intrygi. - Znizyl glos, jakby w obawie, ze ktos ich podslucha. - Niekiedy wydaje mi sie, ze ostatnie ataki ojca to sprawka matki. -Myslisz, ze go otrula? -Kusi mnie - stwierdzil Manfred - by ci opowiedziec rodzinna historie mateczki. Gdyby nie trucizna, jej prapradziadek nigdy nie odziedziczylby tytulu... O mur twierdzy uderzyl potezny glaz, wstrzasajac cala sciana. -Ha! - rzekl Manfred, gdy obaj bracia otrzepali sie z kurzu - wyglada na to, ze nasi goscie znalezli jakas katapulte. Spojrzawszy nad murem, Erik zobaczyl, ze posrodku High Street ustawiono potezna machine. Skinieniem dloni wezwal do siebie gonca. -Powiedz sierzantowi Jadowowi, by sie zajal ta katapulta. - O mur uderzyl kolejny glaz, a zolnierze zza fosy wydali radosny ryk. - Zwawo! Ruszaj sie! Zolnierz pobiegl co tchu, by wykonac rozkaz. -Od tej chwili wszystko juz jest jasne, prawda? - rzekl Manfred. -Co masz na mysli? -Wywala dziure w murze, zasypia fose wszystkim, co beda mogli w nia wrzucic, i rusza tlumnie na nas. -W zasadzie... tak - odpowiedzial Erik. -No coz, niech to bedzie podwojna przyjemnosc - rzekl Manfred. Wezwal do siebie drugiego z goncow. - Powiedz sierzantowi Macafee, by wylali olej. -Zamierzasz podpalic fose? - spytal mlodzieniec, gdy goniec pobiegl przekazac rozkaz. -A czemuz by nie? Erik usiadl, opierajac sie o mur. - Jak dlugo ten olej bedzie sie palil? -Trzy, moze cztery godziny. Kolejny glaz uderzyl o mur. -Jadow! - powiedzial Erik. W tejze samej chwili, jakby slowa Erika zwolnily zaczep dzwigni, ze szczytu centralnej wiezy wystrzelila katapulta. Na ulice polecialo pol tuzina beczulek oleju. Rozbily sie o wroga katapulte, spryskujac machine i jej zaloge tlustym deszczem. Zaloga katapulty rzucila sie do ucieczki. Strugi rozplywajacej sie oliwy szybko dotarly do jednego z niedalekich plomieni licznych pozarow i nagle cala konstrukcja stanela w ogniu. Tym razem ryk zachwytu wzbil sie pod niebo z murow. -No i to byloby na razie wszystko - mruknal Erik. -Kiedy oliwa w fosie sie wypali, znow zaczna ja zasypywac. -Ale do rana ich to zatrzyma. -Owszem - odparl Manfred - ale wciaz pozostaje jeden problem do rozwiazania. Spojrzawszy na siebie, jednoczesnie wykrzykneli: - Wschodnia brama! -Odmlodzenie to cudowna rzecz, ale zdazylem sie zmeczyc - stwierdzil Pug. -A ja musze sie przespac - wyznal Tomas. -Gina ludzie! - przypomnial im Calis. -Wiem - sarknal Tomas. - Choc nie ma juz Kamienia Zycia, na Darkmoor wciaz napiera wielka armia. -Nawet uwolniony spod wladzy demona Fadawah nie odstapi... ma reputacje zajadlego i niebezpiecznego przeciwnika - stwierdzil polelf, wzdychajac ciezko. - O prawdziwej cenie rozgrywki wiedzielismy tylko my, obecni w tej pieczarze i niewielu poza nia, teraz jednak mamy przeciwko sobie podstepnego, ambitnego wodza, ktory nadal ma pod soba niemal nietknieta armie, z ktora zajal niemal cale Zachodnie Dziedziny. -Szybko to sie nie skonczy - stwierdzil Pug. -Ale mozemy przynajmniej - wtracila Miranda - zniechecic do walki Saaurow. -Tak, o ile zdolamy ich przekonac, ze to, co powiedzial mi Hanam bylo prawda - odparl Pug. -Mozna sprobowac... i nic wiecej - rzekl Tomas. - Jak sie tam dostaniemy? - spytal Nakor. -Nie wy - odparl Arcymag. - Do Darkmoor ruszymy ja i Tomas. Jezeli nie polozymy kresu bitwie, nie ma sensu narazac reszty... -Czy wy przypadkiem nie zapomnieliscie - odezwal sie Calis - ze jestem czlowiekiem Ksiecia? -A ja? Mnie tez tu zostawisz? - dopytywala sie Miranda. Nakor skinal dlonia na Sho Pi i Dominika, a potem usmiechnal sie szeroko. - My tez nie zostaniemy. Pug zmruzyl oczy, a potem westchnal z desperacja i odrobina rezygnacji. - No dobrze. Chodzcie tu wszyscy... Miranda podeszla do przywodcy slug Wyroczni. -Dziekujemy za pomoc. -To my dziekujemy za to, zescie nas uratowali - odparl starzec, klaniajac sie nisko. Czarodziejka odwrocila sie i podbiegla do Puga. -Trzymajcie sie! - zawolal Arcymag. Wszyscy ujeli sie za dlonie i nagle stwierdzili, ze stoja na dziedzincu Villa Beata, na Wyspie Czarnoksieznika. -To nie jest Darkmoor - stwierdzila Miranda. -Nie - odpowiedzial Pug. - W Darkmoor nigdy nie bylem. Jezeli nie chcecie pojawic sie posrodku bitwy lub zmaterializowac wewnatrz kamiennej sciany, dajcie mi z godzine na przygotowania. Z domu wybiegl Gathis, ktory dwornie wszystkich powital. - Zaraz podamy gorace przekaski - powiedzial, kierujac gromadke gosci do domu. Tomas wzial Arcymaga na strone. - To tutaj mieszkasz? - zapytal. -Przez wiekszosc czasu. Rozejrzawszy sie po pelnej uroku okolicy i poczuwszy na policzkach tchnienie lagodnego wiatru znad oceanu, elf stwierdzil: - Powinienem byl odwiedzic cie znacznie wczesniej! -Zmieniles sie. Az do dzisiejszego dnia nie umialbys sie zmusic do opuszczenia Elvandaru. -Obaj stracilismy bardzo wiele. Choc moi rodzice cieszyli sie dlugim zyciem, wszyscy, ktorych znalismy w Crydee jako chlopcy, dawno juz odeszli do Lims-Kragmy. Ale ty straciles jeszcze i swoje dzieci... Arcymag kiwnal glowa. - Podczas ostatnich kilkunastu lat przygotowalem sie na to, ze przezyje oboje. Gamina i William starzeli sie, a ja nie. - Wbil wzrok w ziemie i milczal przez chwile. Przemowil nagle, zagryzajac wargi. - Choc sie go spodziewalem, bol jest wielki. Nigdy juz ich nie zobacze... -Chyba cie rozumiem. Obaj milczeli przez chwile. Pug stal bez ruchu, a potem spojrzal w gwiazdy. - Ten wszechswiat jest tak rozlegly... Czasami czuje sie maly i niewazny. -Jesli prawda jest to, co o naturze universum mowi Nakor, to kazdy z nas jest jednoczesnie wazny i niewazny. -Tylko Nakor mogl wymyslic cos takiego - parsknal smiechem Pug. -Znasz go juz dosc dlugo - stwierdzil Tomas. - Co o nim sadzisz? Arcymag polozyl dlon na ramieniu przyjaciela i skierowal go ku domowi. - Opowiem ci o nim, kiedy bede pracowal nad zakleciem majacym nas przeniesc do Darkmoor. Jest albo najwiekszym szelma w historii, albo najbardziej oryginalnym i bystrym umyslem, z jakim przyszlo ci sie spotkac... -Moze jednym i drugim? - spytal Tomas. -Moze jednym i drugim - odparl Pug, wybuchajac smiechem. Obaj weszli do domu. Pug poruszyl dlonmi i na dziedzincu Villa Beata ukazala sie wielka sfera blekitnawego swiatla, przez ktore migaly zlote iskry. Sfera byla wyzsza niz czlowiek i moglo sie wewnatrz niej zmiescic ze szesciu ludzi. -Co to takiego? - spytala Miranda. -W ten sposob dostaniemy sie do Darkmoor - odpowiedzial Arcymag. - Nie znam dosc dobrze polozenia miasta, by nas don przeniesc natychmiast bez ryzyka. Jesli nie pamieta sie polozenia punktu docelowego wedle znanych miejsc, podroz moze byc... powiedzmy, niezbyt bezpieczna. -Wiem, jak to jest - odparla czarodziejka. - Myslalam, ze zabierzesz nas tam za pomoca jednego z tych tsuranskich artefaktow. -Nic z tego. - Nakor siegnal do swych bagazy i wyjal rzeczone urzadzenie. - Chyba ze sieje wczesniej odpowiednio nastawi. - Potrzasnal artefaktem. - Wciaz dziala. - Odlozywszy przyrzad, usmiechnal sie szeroko. - Polece z wami w tej bance. -Jak wejdziemy do srodka? - spytala Miranda. -Po prostu zrob krok do przodu - powiedzial Pug i zademonstrowal, o co mu chodzi. Wszyscy poszli za jego przykladem. -Musialem troche pogrzebac w pergaminach, by znalezc ten czar, ale kiedy go zapamietalem - uniosl dlonie i sfera frunela w gore - okazal sie bardzo prosty. Gathis pomachal wszystkim na pozegnanie i czworka przyjaciol uniosla sie nad dachy zabudowan majateczku, a potem sfera skrecila ku Krondorowi. -Latwiej jest leciec wzdluz miejsc, ktore sie zna - na przyklad wzdluz Krolewskiego Traktu. -Jak dlugo bedziemy lecieli do Darkmoor? - spytal Calis. -Zjawimy sie tam wczesnym rankiem - odparl Arcymag. Pomkneli nad morzem, unoszac sie na wysokosci stu stop nad bialymi koronami fal. W koncu trzy ksiezyce Midkemii znikly na zachodzie, a na wschodzie pojawily sie pierwsze oznaki przedswitu. Dal lekki wietrzyk, wewnatrz blekitnozlotej banki powietrze bylo jednak spokojne. Nie mieli za wiele miejsca i zaledwie mogli sie poruszac. -Dobrze byloby usiasc - zauwazyla Miranda. -Jak juz bedzie po wszystkim - obiecal Pug - z radoscia pozycze ci tom, w ktorym znalazlem to zaklecie. Jezeli znajdziesz sposob, by wewnatrz sfery ustawic stolki, pierwszy ci szczerze pogratuluje... Nakor znow parsknal smiechem. -Jak szybko lecimy? - spytal Tomas. -Jak najszybszy ptak - odpowiedzial Pug. - Za godzine powinnismy byc nad Krondorem. W miare uplywu czasu czern nieba zaczela ustepowac szarosci. Z nadejsciem switu zobaczyli kotlujace sie pod nimi fale, jakby morze pod nimi sie gotowalo. -Jestes pewien, ze ten demon nie zyje? - spytal Nakor. -Owszem - odparl Arcymag. - Woda jest przeklenstwem dla jemu podobnych stworow. Byl dosc potezny, by opierac sie przez chwile, ale nie mogl sie wydobyc z tej glebokosci z rana, jaka zadal mu Tomas. -Patrzcie! - zawolala Miranda. - Krondor. Pug prowadzil sfere od Wyspy Czarodzieja po prostej, tak wiec zblizyli sie do grodu Ksiecia od zachodu. -Och, bogowie! - jeknela czarodziejka. Na horyzoncie, gdzie niegdys kipialo zyciem wielkie miasto, rozciagala sie plama martwej czerni. Nawet tak wczesnie rano Krondor powinien byl byc pelny swiatel, z ktorymi rzemieslnicy w polmroku ciagneli do swoich warsztatow. Z portowej wioski przy polnocnym murze wyplywaly o tej porze lodzie, a na statkach w porcie podnoszono juz zagle. -Nic nie zostalo... - rzekl Nakor. -Cos tam sie rusza - stwierdzil Calis. Pokazal na wybrzeze, gdzie w niklym swietle brzasku widac bylo spory oddzial jezdzcow poruszajacych sie nabrzezna droga. -Wyglada na to, ze czesc armii Krolowej dala noge - stwierdzil Sho Pi. -Teraz, kiedy uwolnili sie spod wladzy demona, nie powinno zdarzac sie to rzadko - rzekl Pug. Przelatujac nad krondorskim portem, widzieli maszty zatopionych okretow sterczace z wody niczym osmalony las. Wszystko za portem splonelo tak, ze nie sposob bylo rozpoznac jakakolwiek budowle. Znikly doki i wiekszosc budynkow. Tu i owdzie ocalala czesc sciany, ale poza tym wszedzie rozciagalo sie czarne rumowisko. Palac mozna bylo poznac jedynie dzieki miejscu na szczycie wzgorza, z ktorego pierwszy z Ksiazat Krondoru mogl kontrolowac caly port. -Wiele czasu uplynie, zanim stad wyplynie jakis statek - rzekl polelf. Tomas polozyl dlon na ramieniu syna. Wiedzial, ze zniszczenie miasta, ktore Calis przysiagl obronic, gleboko go zranilo. Wiedzial tez, ze choc jego syn, lepiej niz ktokolwiek inny, rozumial, co osiagnieto dzieki zniszczeniu Kamienia Zycia, bolal nad cena, jaka przyszlo za to zaplacic. Pug skierowal sfere na Krolewski Trakt. Mila po mili lecieli nad pobojowiskiem, obserwujac zniszczenia. Kazde gospodarstwo i dom spalono, a wzdluz traktu lezalo tyle cial, ze obzarte kruki i sepy z najwyzszym trudem zrywaly sie do lotu. -Musimy sprowadzic tu jak najwieksza liczbe kaplanow i uzdrowicieli, bo inaczej z tych trupow wylegnie sie zaraza - rzekl Dominik. -Pomoga wam wszyscy mnisi z Zakonu Arch-Indar - stwierdzil z powaga Nakor. -Obaj? - spytala Miranda. Mimo otaczajacego ich chaosu, Pug nie mogl sie nie rozesmiac. -Wielu swietych mezow zginelo podczas oblezenia miasta - rzekl Tomas. -Wlasciwie to nie - zaprzeczyl Calis. - Kilka miesiecy temu wyslalismy wiesci do rozmaitych swiatyn i przelozeni zaczeli przenosic swych kaplanow w bezpieczne miejsca. Diuk James wiedzial, ze jezeli przetrwamy, bedziemy potrzebowali kazdej pomocy. -A dobrze jest miec swiatynie po swojej stronie - dokonczyla czarodziejka. -Przerazony grozba, jaka stwarzala dla nas Szmaragdowa Krolowa, a potem demon, przejety obawami o Kamien Zycia, zapomnialem, ze na Krolestwo napadla ogromna armia - przyznal Arcymag. -A ja nie zapomnialem - stwierdzil Calis. - Patrzcie! Zblizali sie do wzgorz stanowiacych forpoczty gor i Pug ujrzal morze obozowych ognisk i malych szalasow, pomiedzy ktorymi gdzieniegdzie staly wieksze namioty dowodcow. W pewnej chwili przemkneli nad namiotem sztabowym, ktory nie ustepowal rozmiarami sporemu budynkowi. Im blizej Darkmoor, tym liczniejsze byly gromady zbrojnych. -Na wszystkich bogow! - zachnal sie Tomas. - Nigdy nie widzialem takiej armii! Nawet Tsuranni podczas Wojen Swiatow mieli w polu nie wiecej jak trzydziesci tysiecy zolnierzy, a i to nie w jednym miejscu! -Sciagneli tu zza morza blisko dwadziescia piec tysiecy chlopa - rzekl Calis. - Ci w dole - dodal obojetnie - to polowa z nich, bo reszte juz wybilismy... -Tylu zabitych - odezwal sie Nakor, a potem westchnal ciezko. - I bez zadnego rozsadnego powodu... -Pug swiadkiem - stwierdzil Tomas - ze nie raz pytalem, czy jakakolwiek wojna miala choc jeden rozsadny powod. -Wolnosc - odparl Calis. - Obrona tego, co nam drogie... -To sa powody, dla jakich stawia sie opor - rzekl Arcymag. - Ale nawet i one nie sa dostateczne, by wszczynac wojne. Teren wznosil sie coraz wyzej, Pug zas utrzymywal sfere na tej samej wysokosci. Wkrotce zobaczyli ich ludzie z dolu. Niektorzy z nich chwycili za luki i zaczeli szyc w magow strzalami, wiec Arcymag podniosl banke wyzej. Znalazlszy sie na poziomie chmur, mogli zobaczyc panorame rozciagajacego sie w dole placu boju. -Niewiarygodne - rzekl w pewnej chwili Dominik. Pod nimi rozciagala sie armia skladajaca sie z osiemdziesieciu tysiecy ludzi, ktorzy z tej wysokosci wygladali jak mrowki wspinajace sie na wzgorza, na szczycie ktorego tkwil grod Darkmoor. Podgrodzie i wieksza czesc miasta byly juz w rekach nieprzyjaciol, ale w pozostalych rejonach wrzaly zaciete boje. -Uda nam sie przemowic im do rozsadku? - spytala Miranda. -Watpie - odparl Calis. - Najezdzcy utkneli po tej stronie oceanu i nie maja zywnosci. - Zerknal z zaciekawieniem na Puga. - Nie sadze, bys mial jakis sposob, by ich przeniesc z powrotem na Novindusa? -Kilku naraz... pewnie by sie udalo - odparl Arcymag. - Ale tylu? Nie. -No to musimy przerwac walki - odezwal sie Tomas - i wymyslic, co zrobic ze Szmaragdowymi, jak juz ludzie przestana sie zabijac. -Widzicie Saaurow? - spytal Pug. Tomas wskazal zachodnia czesc miasta, gdzie na niewielkim ryneczku tloczyli sie zielonoskorzy jezdzcy. Arcymag zatrzymal sfere. - Przekonajmy sie - rzekl - czy mozemy zwrocic na siebie ich uwage? Opuscil sfere powoli, ale Saaurowie gdy tylko ujrzeli ludzi, zaczeli szyc ku nim z lukow. Strzaly odbijaly sie od powierzchni sfery, nie czyniac jej szkody, a Pug powoli opuszczal ja coraz nizej. Gdy stalo sie jasne, ze jej pasazerowie nie zamierzaja nikogo zabijac, jaszczury odlozyly luki. Sfera wyladowala przed grupa jezdzcow, z ktorych jeden mial helm zdobny szczegolnie bogata kita z konskiego wlosia. Saaur oslanial sie tez ozdobna tarcza i wygladajacym na starozytny orez mieczem. -Przygotujcie sie na wypadek, gdyby moje pertraktacje spelzly na niczym - zwrocil sie Pug do swoich towarzyszy. -Chce mowic z Jatukiem, Sha-shanem wszystkich Saaurow! - oznajmil w jezyku Yabon, nieco zblizonym do dialektu Novindusa, gdy tylko sfera znikla. -Stoisz przed tym, kogo szukasz - oznajmil jezdziec w bogato zdobionym helmie. - Kim jestes? -Jestem znany jako Pug. Przybylem, by ofiarowac wam pokoj. Na obliczu jaszczura nie matowaly sie zadne uczucia, ale Arcymag zauwazyl, ze Saaur patrzy nan dosc podejrzliwie. -Zechciej zrozumiec, ze wiaze nas przysiega, jaka zlozylismy Szmaragdowej Krolowej, i nie mozemy zawierac pokoju oddzielnie. -Przynosze wiesci od Hanama - oznajmil Pug. Choc twarz jaszczura nadal byla bez wyrazu, Arcymag spostrzegl, ze jego oswiadczenie wstrzasnelo Jatukiem. -Hanam nie zyje! Umarl na swiecie, gdzie sie urodzilem! -Nie! - odpowiedzial Pug. - Mistrz Wiedzy twego ojca uzyl swej sztuki i mocy, by opanowac cialo jednego z demonow i w tym ciele pojawil sie w naszym swiecie. Przemowil do mnie i zawarlismy ugode. Teraz rzeczywiscie jest martwy, ale jego duch wrocil na Shile i galopuje teraz z Niebianska Horda. Jatuk podjechal blizej spojrzal z gory na Arcymaga, pochylajac sie nad nim niczym wieza. - Mow! I Pug opowiedzial wszystko, zaczynajac od starej wasni pomiedzy dobrem i zlem, potem omowil szalenstwo kaplanow z Asharty i zdrady, jakiej wobec Saaurow dopuscili sie Pantathianie. Poczatkowo sluchano go z niedowierzaniem, Arcymag jednak wcale sie tym nie przejmujac, przeszedl do tego, co kazal mu przekazac ziomkom Hanam. Zakonczyl slowami: - Hanam przekazal mi to, co powinienes wiedziec ty sam, a takze Shadu, twoj Mistrz Wiedzy, i twoj Podczaszy Chiga, oraz twoj przyboczny, Monis Tarczownik. Wszystko to jest prawda. Honor twej rasy wymaga, byscie te prawde uznali. Zdrada waszego ludu nie polegala tylko na klamstwach. Pantathianie wespol ze Szmaragdowa Krolowa i demonami skradli wam wasz ojczysty swiat. To oni spustoszyli wasza ojczyzne i odebrali wam na zawsze to, co sie wam nalezalo prawem urodzenia. Widac bylo, ze oswiadczenie malego czlowieczka mocno jaszczury zaskoczylo i zdumialo. -Klamstwa! - zawolal jeden z nich. -Falsz bedacy dzielem mistrza zlych sztuk! - ocenil drugi. Jakan wyciagnal dlon, proszac towarzyszy o cisze. - Nie. Brzmi to prawdziwie. Jesli jestes tym, za kogo sie podajesz - zwrocil sie do Puga - jesli przynosisz nam slowa Hanama, to musial ci tez powiedziec cos, po czym poznam, ze to wszystko nie jest sprytnie dopasowanym do rzeczywistosci falszem. Pug kiwnal glowa. - Owszem! Kazal mi przypomniec ci dzien, kiedy przybyles, by sluzyc twemu ojcu. Byles ostatnim z synow, bo wszyscy twoi bracia polegli. Czekajac na spotkanie z ojcem, drzales z obawy i niecierpliwosci... i wtedy ktos stanal u twego boku i przemowil do ciebie, cicho tlumaczac, ze wszystko skonczy sie dobrze. -To prawda - odpowiedzial Jakan. - Wymien imie tego, ktory wtedy dodal mi otuchy. -Kaaba, Tarczownik twego ojca, powiedzial ci wtedy, co masz rzec ojcu. Miales powiedziec: "Ojcze, jestem tu, by sluzyc mojemu ludowi, pomscic braci i spelnic twoja wole". Jatuk odchylil sie w tyl, spojrzal w niebo i wydal z siebie okrzyk wscieklosci. Byl to zwierzecy ryk czystej furii i gniewu. -Zdrada! - zagrzmial wodz jaszczurow. Nie odpowiedziawszy Pugowi, zwrocil sie do swoich towarzyszy: - Niech wszystkim stanie sie wiadome, ze zrywam nasza przysiege! Nie bedziemy sluzyc nikomu! Smierc tym, co nas oszukali! Smierc Wezom! Niech ani jeden nie plugawi juz swiata swoim oddechem! Smierc Szmaragdowej Wiedzmie i jej slugom! I nagle wszyscy Saaurowie jednoczesnie zawrocili ku miejskiej bramie. -Czlowieku! - zwrocil sie Jakan do Puga. - Kiedy bedzie po wszystkim, odszukam cie, by zawrzec pokoj z toba i twoimi, ale na razie czeka nas ogromny dlug krwi do splacenia! -Sha-shahanie! - odezwal sie Tomas. - Twoi wojownicy od wielu lat nie zaznali niczego procz bojow. Odlozcie bron. Odstapcie od tego miasta. Zdaza tu armia, by odeprzec najezdzcow. Odejdzcie. Pozwolcie swoim zonom i dzieciom cieszyc sie obecnoscia mezow i ojcow, ktorzy wroca do nich zywi i cali. Oczy Jakana, ktory trzymal swoj miecz niczym zywa istote, zaplonely jak dwa klejnoty. - Oto jest Tual-masok, w starej mowie Chleptacz Krwi. Bardziej niz czymkolwiek innym jest oznaka mego urzedu i strozem honoru mojego ludu. Nie zloze go, dopoki kazda z krzywd nie zostanie pomszczona. -Wiedz wiec - odezwal sie Pug - ze Szmaragdowa Wiedzma nie zyje. Zostala pozarta przez demona. Widac bylo, ze jaszczur z najwyzszym trudem trzyma sie w cuglach. - Demony! One zniszczyly nasz swiat! -Wiem! - odpowiedzial Pug. - Ten demon rowniez nie zyje. -Ktoz wiec nam zaplaci za nasze krzywdy! Tomas odlozyl miecz. - Nikt. Wszyscy nie zyja. Jesli ocalal choc jeden Waz, to znajdziesz go pod gorami w dalekim kraju. Pantathianie byli zreszta jedynie narzedziami, oszukano ich tak samo jak was. -Ale ja musze sie zemscic! - zaryczal wodz Saaurow, zwracajac twarz ku niebu. -Ocal swoj lud - podsunal mu Pug. - To wazniejsze niz zemsta. -Krew za krew! -Jak chcesz - odparl Tomas. - Ale zostawcie to miasto. -Moi wojownicy odejda - oznajmil Jakan, wyciagajac miecz ku Tomasowi. - Nigdy juz nie bedziemy niepokoic tego ludu. Jestesmy jednak narodem bez ojczyzny i splamiono nasz honor. Te plame mozna zmyc tylko krwia. - Odwrocil konia ku bramie i dal zwierzeciu ostroge. Ogromny rumak natychmiast puscil sie galopem. Jego towarzysze ruszyli za nim, i choc w calym miescie nadal trwal zaciety boj, w poludniowo-zachodnim rejonie Darkmoor zapanowal spokoj. - Poszli sobie? - zapytal ktos zza barykady. Pug kiwnal glowa i nad stosem polamanych mebli, workow ze zbozem i czesci wozu pokazal sie leb Greylocka. -Mosci magu! - rzekl Konetabl. - Jestesmy ci winni wdziecznosc. -Darujmy to sobie - rzekl Pug. - Walki trwaja. -Dziekujemy za to, ze uwolniles nas od Saaurow. - Owen potrzasnal glowa. - Do licha! Niezla mielismy z nimi robote! -Wszyscy najezdzcy byli niezla "robota"! - zachnal sie Tomas. - Powiedziano im, ze zostali zdradzeni, i nie sa z tego powodu szczegolnie zadowoleni. -To akurat moge sobie wyobrazic - usmiechnal sie Owen. - Niewielu ich widzialem z bliska, ale najbardziej uderzyl mnie ich brak poczucia humoru. - Odwrocil sie do swoich ludzi. - Rozproszcie sie i sprawdzcie, czy nie ma tu gdzies jeszcze kilku naszych. Szmaragdowi atakuja cytadele i zamierzam uderzyc na nich z tylu. -Moze i ja sie przydam. - Tomas wyjal swoj miecz z pochwy. -Witamy w naszych szeregach. - Zmierzyl wzrokiem wojennego wodza elfow. - Jak ci sie udaje utrzymac w takiej czystosci te szesc stop i szesc cali zbroi? -To dluga historia - zasmial sie Tomas. -Opowiesz mi po bitwie. - Skinieniem dloni wezwal do siebie swoja niezbyt liczna grupke i wszyscy ruszyli ku cytadeli. -Zobaczymy sie pozniej - stwierdzil Pug. -A ty gdzie idziesz? - spytal Tomas. -Do twierdzy. Sprobuje polozyc kres temu szalenstwu. Tomas kiwnal glowa i puscil sie biegiem za Owenem Greylockiem. Pug skinieniem dloni poprosil innych, by wzieli sie za rece. Utkwiwszy wzrok w odleglej cytadeli, skupil mysli i nagle wszyscy znikli. Manfred i Erik spojrzeli w gore, skad uslyszeli wrzaski. -Co znowu? - spytal mlodzieniec, wyciagajac miecz. Ludzie na dachu wydawali okrzyki, w ktorych nad niepokojem gorowalo zdumienie i zaskoczenie. Manfred wyjal miecz i na wypadek, gdyby do cytadeli wdarli sie wrogowie, stanal pomiedzy Ksieciem i drzwiami. Erik tymczasem podbieglszy do starych schodow, ujrzal zbiegajacych z gory Calisa, Nakora i Mirande i innych. -Kapitanie! - rozpromienil sie Ravensburczyk. -Kapitanie! - usmiechnal sie Calis. -Rad jestem, ze cie widze. Jak sie tu dostaliscie? Polelf wskazal dlonia na Puga. -Witaj, mosci magu - rzekl Erik. - Czy moglbys nam jakos pomoc? -Owszem. Moglbym zabic kazdego na zewnatrz, ale to oznaczaloby takze smierc wielu zolnierzy Krolestwa, bo wszyscy sie tam wymieszali. Lepiej po prostu przerwac te walke. Zabilismy demona, ktory prowadzil Szmaragdowych. Kamienia Zycia tez juz nie ma. Nie ma powodu do walki. -Powiedz to tym mordercom na zewnatrz - mruknal mlodzieniec. -No tak, to jest problem - przyznal Arcymag. - A nawet jezeli im to powiem, nie wiadomo, czy usluchaja. -Nie usluchaja - wtracil Calis. - Jak powiedzialem, sa glodni i wiedza, ze za nimi nie ma juz niczego do jedzenia. Maja przed soba tylko jedna droge, na wschod! -Jezeli ten demon, o ktorym byla mowa, zostal zabity, to co ze Szmaragdowa Krolowa? - spytal Erik. -Ona nie zyla juz od kilku miesiecy - wyjasnil Pug. - Ale zechciej pozwolic kapitanie na to, bysmy wyjasnienia odlozyli na sposobniejsza pore. -A Fadawah? Moze moglibysmy sie z nim jakos dogadac? Zawieszenie broni albo cos w tym rodzaju? Dran z niego, to prawda, ale zna przynajmniej obyczaje najemnikow z Novindusa - podsunal mlodzieniec. -W tej chwili Fadawah ma problem w postaci armii rozjuszonych Saaurow, ktorzy szukaja kogos, na kim mogliby wyladowac swoj gniew - stwierdzil Calis. - On zas, mozna by rzec, wybornie sie do tego nadaje. Jesli jest choc w polowie tak sprytny, za jakiego go uwazam, to juz sie rozglada za jakas dziura, w ktorej bedzie mogl przezimowac. -Zima! - wypalil nagle Nakor. -Co z nia? - spytal Pug. Nakor przepchnal sie obok Calisa i stanal przed Erikiem. -Wasz pierwotny plan polegal na tym, by sie tu utrzymac do nadejscia zimy, czy nie tak? -Owszem. - Wiedzielismy, ze z nadejsciem sniegow, tamci beda musieli sie wycofac. Maly szelma zwrocil sie teraz do Arcymaga. - Jezeli udamy sie do Stardock, bedziesz mogl nas sprowadzic tutaj z powrotem? -Oczywiscie. Ale dlaczego pytasz? -Nie ma czasu na wyjasnienia. Zrob, o co cie prosze. Pug spojrzal na Mirande, Calisa i pozostalych, wzruszyl ramionami, polozyl dlon na ramieniu Nakora i obaj znikli. -Z jakiego powodu ta wrzawa? - spytal Patrick, wychodzac na korytarz z Manfredem. -Wasza Wysokosc... Baronie... - powital gospodarzy Calis. -Kapitanie... - odezwal sie Patrick. - Mam nadzieje, ze przynosisz nam dobre wiesci. -No... po pierwsze, mozemy skreslic z rejestru najwieksze zagrozenie. -Kamien Zycia jest bezpieczny? -Juz go nie ma. Zostal... odczyniony i juz nikt go nie uzyje przeciwko nam. -Bogom niech beda dzieki! - Patrick, jak kazdy zreszta czlonek rodziny krolewskiej, od czasu, kiedy przed polwieczem pod Sethanonem odkryto Kamien Zycia, wiedzial doskonale, o jaka stawke toczyla sie gra. - Chetnie ustanowilbym jakies swieto! - Jego zapal poskromil nieco grzmot, jaki rozlegl sie, gdy w mur palacu uderzyl glaz z katapulty. - No, ale na to na razie za wczesnie. Poczekajmy na Armie Wschodu. Manfred polozyl dlon na ramieniu Erika. - Moj brat i ja spieramy sie o to, ktory z nas ma poprowadzic wycieczke ku wschodniej bramie i otworzyc wrota naszym towarzyszom ze wschodu. Czy ktorys z waszmosciow ma lepszy plan? -Nie - odparl Calis. - Ale moze Nakor cos wymysli... -Ruszam na dach, by zobaczyc, czy nie nadciagaja ludzie ze Wschodu - oznajmila Miranda. Spojrzawszy na Erika i Manfreda jak na dwu niesfornych dzieciakow, dodala: - Glupio byloby dac sie zabic przy otwieraniu bramy, gdyby po drugiej stronie nie czekali nasi, prawda? Bracia wymienili zdumione spojrzenia, ale Miranda juz biegla po schodach wiodacych na dach cytadeli. -Zaraz wroce, Wasza Wysokosc - rzekl Calis i pobiegl za czarodziejka. Wkrotce oboje znalezli sie na dachu starej cytadeli. Byla to niewielka plaszczyzna otoczona blankami. Ustawiono tu dwa posterunki dla postrzegaczy, ktorzy wyznaczali cele dla dwu wielkich katapult umieszczonych na dachu, kilkanascie jardow nizej. Miranda spojrzala na wschod, wypowiadajac ciche zaklecie. Potem otworzyla szeroko oczy i Calis spojrzawszy w nie, ze zdziwieniem spostrzegl, ze mocno sie zmienily. Byly teraz bursztynowe, mialy pionowe zrenice i przypominaly oczy jakiegos drapieznego ptaka. Zbadawszy horyzont, czarodziejka zamknela oczy, przetarla powieki dlonia, a gdy je otworzyla, wygladaly zupelnie zwyczajnie. - Armie Wschodu nadciagaja ku miastu w szyku, ale nie jestem pewna, czy beda tu o zmierzchu. Spodziewalabym sie ich raczej jutro o swicie - stwierdzila. Calis zaklal szpetnie. -Jesli uda nam sie jakos przetrwac, przypomnij mi, zebym pogadal z Krolem o tym, zeby wyjasnil szlachcie ze Wschodu znaczenie slowa "pospiech". - Oparlszy sie o krenelaz, spojrzal z gory na toczace sie walki. Ludzie gineli - jedni usilujac zapelnic fose, inni probujac im w tym przeszkodzic. -Wszystko to jest takie niepotrzebne! -Nie mozesz uratowac wszystkich - rzekla Miranda, obejmujac go w pasie i przytulajac sie do jego ramienia. Calis odwrocil sie ku czarodziejce i wzial ja w ramiona. - Tak bardzo mi ciebie brakowalo! -Wiesz, ze odchodze z Pugiem? - Owszem, wiem! -On jest druga polowa mojej duszy. Wiele przed toba ukrywalam i ktoregos dnia, gdy oboje bedziemy mieli chwile czasu, opowiem ci prawde o sobie, o tym kim jestem i dlaczego klamalam, by ukryc moje sekrety. Teraz jednak powiem ci prawde: kocham cie, moj Calisie. Jestes jednym z najlepszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznalam. Polelf wpatrzyl sie w jej twarz, jakby usilowal ja zapamietac na zawsze. - Ale Puga kochasz bardziej... -Nie wiem, czy "bardziej" jest wlasciwym wyrazeniem. On jest tym, kogo potrzebuje. Ja jestem ta, ktora potrzebna jest jemu, choc moze jeszcze tego nie odkryl, ma w sobie zbyt wiele cierpienia. Calis kiwnal glowa i przytulil twarz czarodziejki do swej piersi. - William... - powiedzial cicho. -I Gamina. Oboje zostali w Krondorze. Polelf zamknal oczy. - Nie wiedzialem. -Troche to potrwa, ale w koncu odzyska spokoj - stwierdzila czarodziejka. Potem cofnela sie i dodala: - Ty tez. -Ja nie cierpie - usmiechnal sie Calis. -Owszem, cierpisz. - Czarodziejka tknela go w piers palcem. - Musisz mi cos obiecac. -Co takiego? -Jak ta wojna sie skonczy, wroc do domu i odwiedz swoja matke. Polelf parsknal smiechem. - Po co? -Nie pytaj, tylko zrob to. Obiecujesz? Wzruszyl ramionami. - Niech ci bedzie. Wroce do domu z ojcem i odwiedze moja matke. Cos jeszcze? -Owszem, ale o tym porozmawiamy pozniej. Teraz musimy powiedziec Ksieciu, ze na pomoc bedzie musial jeszcze troche poczekac... Wrociwszy do sali narad, zastali wszystkich zgromadzonych wokol okraglego stolu. Z zewnatrz dobiegaly odglosy walki w postaci nieustannej, choc niezbyt glosnej wrzawy. Miranda opowiedziala Patrickowi, co widziala. -No coz - rzekl Ksiaze. - Musimy wiec czekac, liczac na to, ze Arcymag upora sie z tym problemem. Po godzinie wrocili Pug z Nakorem w towarzystwie kilku ludzi w dlugich, powloczystych szatach. -Musicie to zobaczyc! - zawolal podniecony Nakor. Patrick i pozostali pospieszyli do miejsca, gdzie stali przybysze. -Protestuje! - zawolal jeden z nich. -A protestuj sobie, ile chcesz, moj dobry Chalmesie - rzekl Nakor. - Jestes najlepszym czarodziejem pogody na calej Midkemii, choc zrzeda z ciebie i pierdola. A teraz bierz sie do roboty! -Dotrzymasz umowy? - spytal Chalmes, wymierzajac koscisty palec w Nakora. -Tak, oczywiscie - odpowiedzial Nakor. - Ale najpierw musimy skonczyc z ta wojna! -Niech sie wiec tak stanie! - najstarszy z magow Stardock zwrocil sie do pozostalych pieciu, ktorzy mu towarzyszyli. - Jak wszystko sie zacznie, strace sily. Gdybym zemdlal, bedziecie musieli radzic sobie beze mnie, dopoki nie dojde do siebie. Potrzebny mi stol - rzekl przez ramie do Nakora. -Tedy prosze - odparl dwornie maly frant. Kroczac na czele innych ku komnacie narad, Chalmes uwaznie rozgladal sie dookola. Przeszedlszy przez drzwi, chrzaknal: - Ehem... -O co chodzi? - spytal Ksiaze Patrick. -Moglbym dostac krzesiwo? Patrick uniosl brwi, ale za Ksiecia odpowiedzial Manfred: - Zaraz to zalatwie. Chalmes otworzyl wor, ktory przyniosl ze soba, i wyjal zen swiece oraz kilka innych przedmiotow. -Poprosze o krzesiwo - powiedzial, i sluga podal mu zadany przedmiot. Mag zapalil swiece, potem od swiecy zapalil nawoskowana laske i zamknawszy oczy, monotonnym glosem zaczal zawodzic zaklecie. Po chwili od okna powial chlodny wiatr. -Dziala! - usmiechnal sie szeroko Nakor. Miranda podeszla do Puga i objela go w pasie. - A ty nie moglbys tego zrobic? -Owszem - odpowiedzial Arcymag - ale skonczyloby sie to poteznym huraganem, a to byloby chyba przesada. Nigdy nie poswiecilem za wiele uwagi magii pogody. A ty? Miranda zadrzala, bo w komnacie zaczelo sie robic bardzo chlodno. -Ja tez. - Przytuliwszy sie do Puga, pilnie patrzyla, co sie dzieje. Chalmes skupil sie na swoim dziele i wszyscy obecni majacy za soba magiczne szkolenie wyczuli gromadzaca sie w komnacie energie. Powietrze trzeszczalo od nadmiaru elektrycznosci. I chlodu. Z minuty na minute komnate ogarnial coraz wiekszy ziab, a dobiegajace z zewnatrz okrzyki bitewne zaczely sie mieszac z wrzaskami trwogi. Obecni zaczeli szczekac zebami, az wreszcie Manfred kazal przyniesc cieple oponcze. A potem sypnelo sniegiem. Po obu stronach fosy rozlegly sie okrzyki zdumienia. -Wasza Wysokosc - odezwal sie Erik. - Niech ktos powiadomi ludzi, ze to nasza sprawka, bo inaczej zglupieja. Ksiaze kiwnal glowa i zaraz do oddzialow wyslano gonca, ktory mial wszystkich powiadomic, ze niezwykla zmiana pogody dokonala sie za zgoda dowodztwa i nalezy do dzialan zwiazanych z obrona zamku. -Uwaga! - zawolal Manfred, ktory zdazyl podejsc do okna i wyjrzec na zewnatrz. Stali na sporym balkonie gorujacym nad zewnetrznym dziedzincem i murem przylegajacym do fosy. Po przeciwleglej stronie widac bylo kilku nieprzyjaciol, ktorzy uciekali pospiesznie, slizgajac sie po dachach. Erik spostrzegl, ze jeden z nich odwrocil sie, napial luk i puscil strzale. Otworzyl usta, by krzyknac: - Schyl sie! - kiedy strzala trafila w cel. Manfred dostal prosto w krtan. Pug cisnal strumieniem energii i nieprzyjaciol zmiotlo z dachu, a obecni w komnacie rzucili sie ku Ksieciu, nalegajac, by sie cofnal, zanim nieprzyjaciele nie opuszcza okolicy. Erik chwycil Manfreda, kiedy ten zaczal osuwac sie po scianie. Nie musial badac tetna, by wiedziec, ze jego przyrodni brat nie zyje. Trzymajac go w ramionach, zaklal cicho: -Niech to nagla zaraza! Po godzinie wiadomo juz bylo, ze najezdzcy cofaja sie bezladnie i coraz szybciej uciekaja na zachod. Obroncy na murach wiwatowali glosno, wiedzac, ze zmiana pogody stanowila czesc planow obronnych Ksiecia. Chalmes zaczal slaniac sie na nogach, wiec Pug podprowadzil go do krzesla, a manipulowaniem pogoda zajal sie inny z magow. Poslano po wino z korzeniami dla oslabionego Chalmesa, a Ksiaze zwrocil sie do Puga i spytal: - Na jak wielkim obszarze rozpetala sie ta sniezna zawierucha? -Mniej wiecej na piecdziesiat mil w kazda strone, ale w razie potrzeby mozna siegnac dalej... Zdumiony Patrick potrzasnal glowa. - A jak dlugo moze to trwac? -To zalezy od tego, ilu magow sciagne tu ze Stardock - usmiechnal sie Arcymag. Ksiaze przetarl twarz dlonia. Pod jego oczami widac bylo kregi zmeczenia. -Kuzynie... - odezwal sie wreszcie, patrzac uwaznie na Puga - wybacz mi te uwage... ale czy ty przypadkiem nie... odmlodniales? -O, to dluga historia. Opowiem ci wieczorem. Snieg sypal nieprzerwanie przez kolejna godzine i wzdluz murow potworzyly sie glebokie po kolana zaspy. Niebo zaciagnelo sie chmurami, a wszystkie dachy obsiadly ptaki, ktore nie bardzo wiedzialy, czy ruszyc na poludnie, czy nie. A potem od miasta nadciagnela grupa mezczyzn. Gdy Erik wyjrzal przez krenelaz, by przekonac sie co to za jedni, ujrzal wsrod nich Owena Greylocka i Tomasa. -Moze byscie tak opuscili most? - zawolal Owen. - Cholernie tu zimno! -Opuscic! - zawolal Erik, wybuchajac smiechem i wychylajac sie z balkonu... Rozdzial 28 ODRODZENIE Erik zadrzal z zimna.Cale miasto lezalo pod gruba sniegowa poducha, ktora z wolna topniala, w miare jak lato odzyskiwalo swoje prawa. Mlody kapitan odwrocil sie plecami do muru, patrzac z gory na wracajace powoli do zycia miasto. Zolnierze Armii Wschodu zajeli sie oczyszczaniem ulic z maruderow, ktorzy probowali kryc sie w wypalonych domach. Zolnierze z patrolu prowadzonego przez Erika dotarli do wschodnich wrot bez trudu i otworzyli je o swicie. Male oddzialy Szmaragdowych, na ktore sie natkneli, omijaly ich szerokim lukiem. Novindyjczycy byli zbyt zmordowani, glodni i zziebnieci, a przede wszystkim zdezorientowani nagla zmiana pogody, by stawiac jakikolwiek opor. Erik odwrocil sie, by obejrzec wkraczajace do miasta oddzialy Armii Wschodu. Jego ludzie tez powoli sciagali do Darkmoor, poniewaz Patrick polecil nowym oddzialom zajac pozycje wzdluz Grzbietu Koszmarow i Erik oczekiwal, ze Jadow Shati, Harper i pozostali sierzanci, ktorym udalo sie przezyc, wkrotce pojawia sie w miescie. Do miasta dotarly tez wiadomosci, ze krasnoludy i elfy ruszaja na polnocny zachod, ku swoim domom. -Von Darkmoor! - zagrzmial okrzyk z dolu. Na dole stal Jadow Shati, machajacy zwawo rekoma. -Jak poszlo? -Niezle, choc gdy zaczelo sypac tym cholernym sniegiem, prawie sobie odmrozilem szynki! Erik zbiegl po schodach do wartowni przy bramie i wkrotce sciskal dlon starego towarzysza broni. -Ilu zginelo? - spytal, chcac najpierw uslyszec zle wiesci. -Zbyt wielu - odpowiedzial Jadow. - Dokladna liczbe bede znal za kilka dni ale, cholera, za wielu. - Odwrociwszy sie, spojrzal na wjezdzajaca w brame z trzepocacymi na porannym wietrze proporcami jazde z Saladoru. - Przedwczoraj zginal Harper... -Niech to zaraza! - zaklal Erik. -Niedlugo zabraknie nam sierzantow - mruknal Jadow. -Co dalej? -Dowiemy sie tego od Ksiecia. -A dadza nam troche odpoczac? -Mysle, ze Patrick ma zamiar wyslac Armie Wschodu, by zepchnac najezdzcow z gor... Dopoki nie dostaniecie innych rozkazow, znajdzcie sobie jakas przytulna kwatere nieopodal palacu i kaz ludziom poszukac jedzenia i kocow. -Taaaest, sir! - odparl Jadow. - Ludziom sie to bardzo spodoba. -Jak juz sie gdzies ulokujecie, wyslij wiesci do cytadeli, gdzie jestescie. Ja mam jeszcze troche roboty. Przez chwile patrzyl na ruch we wschodniej bramie. Po kilku chwilach przygladania sie barwnym mundurom, czysciutkim koniom i wypucowanej do polysku broni, odwrocil sie i ruszyl z powrotem do twierdzy. Miasto powoli odzywalo. Trzy dni po tym, jak ostatnich najezdzcow wyparto daleko poza Ravensburg, mlody kapitan uslyszal na dziedzincu znajomy, slodki glosik. -Eriku! Odwrociwszy sie na piecie, ujrzal, ze na dziedziniec wjezdza woz wiozacy Kitty, siedzaca obok Roo, jego zony, dzieci i calej rodziny Jacobych. Niewiele braklo, by gnajacy po schodach na dziedziniec mlodzieniec, przewrocil jakiegos giermka, sam zas omal nie zostal zbity z nog, gdy Kitty rzucila mu sie w ramiona. Pocalowal zone i uniosl ja w powietrze, miazdzac jej prawie zebra w uscisku. Potem odsunal ja na dlugosc ramienia. -Co ty tu robisz? -A ty? Miales zawiezc wszystkich bezpiecznie za Krzyz Malaka? - zwrocil sie do Roo. -No, prawie tam dotarlismy - rzekl kupiec, zeskakujac z kozla. - Ale po drodze natknelismy sie na te armie i doszlismy do wniosku, ze najbezpieczniej bedzie trzymac sie wojska. -A gdzie sa Luis, Nathan i moja matka? -Juz tu jada - odpowiedzial Roo. - Wyslalem ich z lista zakupow do Krzyza, a sam pociagnalem za armia. Powinni tu byc jutro. -Jaka lista zakupow? -Rzeczy, ktore przydadza sie w Darkmoor - odpowiedzial kupiec. Skinieniem dloni polecil Karli i pozostalym, by wysiedli. -Klepnal Erika w ramie, gdy Kitty calowala go w policzek. - Wiesz, stary, stracilismy sporo grosza. Mlodzieniec parsknal smiechem i znow cmoknal Kitty. -A... te pieniadze, ktore ci pozyczylem... i tak sie nie spodziewalem, ze je znow zobacze. -No wiesz, tak czy owak jestesmy wspolnikami - zachnal sie Roo. Objal kibic zony, podczas gdy Helen Jacoby stanela obok. -Wszyscy jestesmy wspolnikami. -Wspolnikami w czym? -Wspolnikami w firmie Avery, Jacoby i von Darkmoor! Milo i Nathan laduja w Krzyzu Malaka towar na wozy! Przyjada tu z rzeczami, na ktore bedzie popyt! Wkrotce bedziemy ostro handlowac! -Roo, ty sie nigdy nie zmienisz! - rozesmial sie mlodzieniec. -Jednak sie zmienil! - stwierdzila Karli, a potem mocno sie zaczerwienila. - Spodziewamy sie kolejnego dziecka... Erik znow musial sie rozesmiac. - Wiecie co? Pojde i zobacze, czy nie da sie znalezc czegos do zjedzenia... - Kiedy ruszyli do cytadeli, spojrzal na zone. - Nie masz pojecia, jak cudownie wygladasz. -Nie - odpowiedziala - ale mam pojecie, jak cudownie ty wygladasz! -Zjedzmy cos, a potem ci pokaze, gdzie sie zatrzymalem. -Objal zone i ruszyli do zamku, cieszac sie swoja bliskoscia. -Mosci kapitanie - zwrocil sie Ksiaze do Erika, gdy ten wszedl do komnaty narad - czy twoja rodzina juz sie jakos urzadzila? - Wszyscy obecni parskneli smiechem. Mlodzieniec zobaczyl tu Owena, Calisa, Aruthe i innych arystokratow Zachodnich Dziedzin, tych co przezyli kampanie, a w niewielkiej izbie nieco dalej - Puga i Mirande. -Tak jest, sir! - wypalil mlodzieniec, zaczerwieniwszy sie. Poprzedniego wieczoru przedstawil Ksieciu zone. Dzisiejszego zas ranka z ramion Kitty wyrwalo go dopiero lomotanie w drzwi, jakim wyslannik Patricka wzywal go na narade. Do twierdzy przybyli Nathan, Milo, Rosalyn i inni, a poniewaz Roo zajal sie handlem, wiec Ksiaze wyslal jego, by znalazl kwatere dla calej rodziny. -Eriku, mam przed soba dosc trosk i problemow, by wpedzic w rozpacz dwu krolow i kilku ksiazat, ale zanim przejdziemy do innych spraw, chcialbym rozstrzygnac kwestie pewnego tytulu... Otwarto drzwi wejsciowe i mlodzieniec ujrzal, ze dwu zolnierzy wprowadza do komnaty Baronowa Mathilde. Wdowa sklonila sie przed Ksieciem, ale gdy ujrzala Erika, jej oczy zaplonely nienawiscia. -Pani... - odezwal sie Patrick. - Wezwalem cie tu, by zakonczyc pewien stary spor. -Nie rozumiem, Wasza Wysokosc - rzekla Mathilda. -Dosc powszechnie wiadomo, ze nie zywisz przyjaznych uczuc wobec obecnego tu Erika von Darkmoor... -Nie uzywaj, panie, tego nazwiska! - zachnela sie stara Baronowa. - Ten bekart nie ma don zadnego prawa! -Pani! - zagrzmial Patrick, uderzajac otwarta dlonia w stol. - Zapominasz sie! Wybaczam ci ze wzgledu na twoja zalobe, ale na przyszlosc racz pamietac, z kim mowisz! Stara dama zagryzla wargi, ale poslusznie sklonila glowe. Patrick przemowil tonem, ktory moglby zmrozic wode. -Twoj maz nieboszczyk nie bez powodu nie odmawial tego nazwiska obecnemu tu mlodemu czlowiekowi. Co wiecej, Erik von Darkmoor wlasna krwia przelana podczas obrony miasta zasluzyl sobie na to miano! Rozkazuje ci natychmiast zaprzestac wszelkich dzialan przeciwko kapitanowi von Darkmoor! Jest moim czlowiekiem i odpowiada tylko przede mna. Jesli cokolwiek mu sie stanie, a sledztwo wskaze na twoj w tym udzial, przed moim gniewem nie uchroni cie ani twoj tytul, ani rodzinne powiazania. Czy to jasne? -Owszem - odpowiedziala stara tonem rownie zimnym. Potem spojrzala na Erika. - I co, bekarcie? - odezwala sie, z najwyzszym trudem zachowujac spokoj - teraz juz nic nie stoi pomiedzy toba a tytulem, prawda? Manfred nie zyje, ty zas jestes jedynym z bekartow Ottona, ktory nosi jego miano, i twoj przyjaciel, ten tu... Ksiaze, moze nadac ci tytul. -Pani! Jak smiesz! - Patrick skinal na straze, by wyprowadzila Mathilde z sali, zanim powie cos jeszcze bardziej obrazliwego. -Wasza Wysokosc! - odezwal sie nagle Erik. - Zechciej mi wybaczyc, panie, ale niech Baronowa zostanie jeszcze przez chwile. Musze jej cos powiedziec... Patrick nie wygladal na zadowolonego, ale sie nie sprzeciwil. - Co jej chcesz rzec? -Pani - odezwal sie mlodzieniec, patrzac Mathildzie w oczy - przez cale zycie darzylas mnie nienawiscia, nawet mnie nie znajac. Przyczyna byl pewnie afekt, jaki moj ojciec zywil do innych kobiet, choc moja krotka z toba znajomosc kaze mi go w duzej mierze usprawiedliwic. - Ta ostatnia uwaga wywolala z trudem skrywany usmiech na ustach obecnych, a Baronowa najezyla sie jak wyleniala kocica. - Zreszta moze gdybys byla lagodna, gdybys umiala mu okazac milosc i przywiazanie, tez by go gdzies nosilo... wiec nie wiem, czyja to w koncu wina. Ale to i tak nie ma teraz znaczenia. Moj ojciec nie zyje... nie zyja tez twoi synowie. Ale nie ja bede kolejnym Baronem Darkmoor. - Erik spojrzal starej prosto w oczy. - Masz wnuka... pani. -Co mowisz? - zachnela sie Mathilda. - Coz to znow za bzdury? -To nie bzdury, pani. Stefan mial syna. Stara dama podniosla nagle dlon do ust, a w jej oczach pojawily sie lzy. - Gdzie on jest? Gdzie jest moj wnuk? -Jest tu, w tym zamku. -Kim jest jego matka? Musze go natychmiast zobaczyc! Erik skinieniem dloni wezwal straznika stojacego przy drzwiach. -Przyjacielu, zechciej udac sie do oberzy za mostem. Znajdz tam Mila, oberzyste z Ravensburga, i jego corke, Rosalyn. Niech tu przyjda razem z dzieckiem... -Kapitanie, jesli laska... - odezwal sie Patrick - moze poszukacie innej komnaty... -Zaprowadzcie ich do Wielkiej Sali - polecil mlodzieniec. -Pani - odezwal sie Patrick - zechciej tam chwile poczekac. Odesle Erika, jak tylko bedzie to mozliwe. Gdy stara Baronowa wyszla, Ksiaze Krondoru rzekl: -Kapitanie. -Slucham, Wasza Wysokosc. -Niedaleko stad - zaczal Patrick - w odleglosci kilku mil od tego miasta, rozciaga sie zachodnia granica Krolestwa Wysp. Jestem Ksieciem Krondoru, ale Krondor juz nie istnieje! Choc wszyscy zdajemy sobie sprawe z tego, jakiej kleski udalo nam sie uniknac, tej wojnie daleko jeszcze do konca. Mam dla ciebie zadanie, jesli zechcesz sie go podjac. -Sir? -Odbij Zachodnie Dziedziny! Odzyskaj dla mnie moje Ksiestwo! Erik spojrzal na Calisa, ten jednak potrzasnal tylko glowa. -Ja wracam do domu - powiedzial cicho. Spojrzal na przeciwlegly kraniec komnaty, gdzie stali Pug i Miranda, patrzacy na miasto z balkonu. - Obiecalem cos komus. -Ty, Eriku, jestes teraz Orlem Krondoru - stwierdzil Owen. Mlodzieniec powiodl wokol zdumionym spojrzeniem, a Patrick stwierdzil rzeczowo: -Zostaniesz nim, jak tylko odbijesz z rak wroga moje miasto. - Po namysle zas dodal ponurym tonem: - A raczej to, co z niego zostalo, bysmy mogli rozpoczac odbudowe. A oto moj pierwszy rozkaz. Zostaniemy tu na zime, odpoczniemy, uzupelnimy zapasy i okrycie choragwi, a wiosna ruszymy na Krondor. Wyprzemy stamtad resztki armii Szmaragdowych i zaczniemy odbudowe miasta. Dopiero wtedy spoczniemy na laurach. Erik pojal, ze ma przed soba niezwykle trudne zadanie. -Ale zanim zaczniemy - odezwal sie Owen - ty i twoja zona macie przed soba spokojna zime. Ravensburczyk stal przez chwile bez ruchu, a potem sklonil sie Ksieciu: - Wasza Wysokosc... Chwilowa satysfakcja z objecia dowodztwa nad oddzialem Calisa minela szybko, gdy Ksiaze przemowil ponownie. - Arutho... - Iz rogu, gdzie stal do tej pory, wyszedl Lord Vencar. - Potrzebuje nowego Diuka Krondoru i bedziesz nim ty. Ojciec zatwierdzi moj wybor, gdy tylko posle mu wiadomosc o nominacji. Wespol ze swoimi synami bedziecie moimi najblizszymi doradcami i wykonawcami mojej woli. A... przy okazji, powiadom Jamesa i Dashela, ze od tej chwili sa Baronami Dworu. -Wasza Wysokosc - sklonil sie Arutha. Widac bylo, ze zatrzymanie stanowiska i tytulu ojca sa dlan sprawa honoru. Mlodzieniec spostrzegl, ze twarz Lorda Vencar byla sciagnieta bolem po stracie rodzicow i wuja. I nagle nowy Diuk Krondoru usmiechnal sie niespodzianie, Erik zas dostrzegl w tym usmiechu cien wisielczego humoru jego ojca. - Mysle, ze nowe tytuly... nieco chlopakow zaskocza. -Z pewnoscia - usmiechnal sie Patrick i zajal sie lezaca przed nim lista. - Greylock... dopoki nie znajde kogos lepszego, jestes od tej chwili Konetablem Krondoru. -Wasza Wysokosc, racz mnie nie dreczyc i nie zwlekac z tym zbyt dlugo - odparl Owen. Patrick pochylil sie nieco do przodu. -Nie zrzekaj sie tak latwo tej funkcji - powiedzial cicho - bo jak tylko przestaniesz byc Konetablem, pogadamy sobie o tym, jak to jest, gdy ktos szarpie Ksiecia Krondoru za kurtke... co mozna wybaczyc Konetablowi, ale nikomu innemu. Nie lubie, gdy ktos podnosi na mnie reke, chocby i w slusznej sprawie... -Rozumiem, Wasza Wysokosc - odparl Greylock bez cienia usmiechu na twarzy. -Musimy odnalezc resztki naszej floty i to jeszcze przed wiosna - ciagnal Patrick. - Eriku, chce bys poslal kogos doswiadczonego do Sarth, by sprawdzil, co sie tam dzieje. Niech zobaczy, czy zostaly nam jakies okrety. -Wasza Wysokosc, a jesli beda tam jakies, dokad je skierowac? Do Ylith? Patrick spojrzal na mape. - Nie. Zamierzam tak szybko, jak to tylko mozliwe, otworzyc linie handlowa z Dalekim Wybrzezem i Wyspami Zachodzacego Slonca. Niech im powiedza, by plyneli do tego portu, ktory Lord Vykor zalozyl w Shandon Bay. Miala to byc przystan tymczasowa, ale coz... trzeba bedzie przeksztalcic ja w jeden z glownych portow Krolestwa. - Patrick wiedzial juz, ze port w Krondorze zostal zniszczony i niepredko zostanie odbudowany. - W rzeczy samej, taka wlasnie nadamy mu nazwe. Port Vykor. I tak to szlo... Zachodnie Dziedziny szykowaly sie do odbudowy. Wszystko to obserwowali z zewnatrz Pug i Miranda. W koncu Calis opuscil sale narad i podszedl do dwojga czarodziejow. -Ojciec i ja dzis w nocy wyruszamy do Elvandaru. - Spojrzal na dziewczyne. - Powiedzialas, ze jestem ci jeszcze winien jedna przysluge... -Owszem - odparla czarodziejka. Puscila Puga, ktorego obejmowala ramieniem, i wziela Calisa na strone. - W Elvandarze jest pewna kobieta... na imie jej Ellia. -Pierwsze slysze - zdziwil sie polelf. -Pochodzi zza morza. Jej meza zabito na Novindusie, ona zas zostala sama, daleko od ojczyzny i z dwojka synkow... Calis lekko zmruzyl oczy. -Blizniaki? -Owszem. -Widzialem ich, jak uczyli innych chlopcow grac w pilke. Wspaniale dzieciaki. -O zwyczajach twego ludu wiem tyle, ile zechciales mi powiedziec, ale wyczulam, ze to niezwykla osoba. Macie ze soba wiele wspolnego. Odszukaj ja i porozmawiaj... to wszystko, o co cie prosze. -Oboje jestesmy w domu... i oboje jestesmy tam obcy - odparl Calis. -Niedlugo sie to zmieni - odparla czarodziejka, lekko muskajac dlonia policzek polelfa. -Synu, juz czas - stwierdzil Tomas, schodzac po schodach. -Tak, ojcze. -Nie pozwolmy, by znow minely lata, zanim sie spotkamy - rzekl Pug, podchodzac do najdawniejszego z przyjaciol. -Nie pozwolmy - odparl Tomas i usciskali sie. - A co z toba? Wracasz na Wyspe Czarnoksieznika? -Nie. Ja i Miranda mamy tu jeszcze troche pracy... trzeba pomoc Krolestwu. -Odwiedzcie nas, gdy znajdziecie chwile czasu. -Odwiedzimy. Gdy Tomas i Calis odeszli, Miranda wrocila do Puga. -I coz? - spytala po chwili milczenia. -Nie rozumiem. -Nie masz nic do powiedzenia? -Na przyklad? - rozesmial sie Arcymag. Czarodziejka uderzyla go piastka w piers. - Mlodzi mezczyzni! Dlaczego jestescie niekiedy tacy tepi? Pug chwycil ja za dlonie i przyciagnal do siebie. -A co powinienem byl powiedziec? Jestes moim zyciem, Mirando. Wypelnilas w moim sercu miejsce, o ktorym sadzilem, ze juz na zawsze zostanie puste i jalowe. Badz przy mnie. Zostan moja zona. -Pod jednym warunkiem. -Jakim? -Chce miec dziecko. Arcymag otworzyl usta ze zdumienia. -Dziecko? - spytal, mrugajac i cofajac sie o krok. - Jakim sposobem? Masz... eee... dwiescie lat... -Kamien Zycia - usmiechnela sie filuternie Miranda. - Odzyskalam mlodosc i moge zostac matka. - Chwyciwszy go za przod szaty, przyciagnela do siebie i pocalowala z pasja. - No, chyba ze wolisz, bym poszukala sobie kogos innego... -Nie! - zachnal sie Pug. - Ja tylko... -Wiem - odpowiedziala cicho. - Zaluje, ze wczesniej nie mialam dzieci, a oto dano mi druga szanse. Ukochany... - szepnela juz calkiem cichutko. - Wiem, ze cierpisz z powodu smierci swoich dzieci, a o tym, ze je przezyles, mowiles z wielkim bolem... ale tym razem bedzie inaczej, to ci obiecuje... -Nie watpie - odpowiedzial, spojrzawszy jej w oczy. -Doskonale - odparla razniejszym tonem i biorac go pod reke, powiodla do komnat, ktore przydzielil im Manfred. - A teraz... zrobmy dziecko! Pug wybuchnal smiechem... Roo, Nathan i inni odprowadzili Erika do twierdzy, gdzie wczesniej wezwano Rosalyn i Mila z Gerdem. Kupiec wszedl jak zwykle halasliwie, jakby nalezal don caly swiat. Pozostali wkroczyli spokojnie. Nikt - z wyjatkiem Roo - nie byl przedtem w wielkiej sali audiencyjnej, choc ostatnio, z powodu szalejacej wojny, wymogi etykiety zostaly pominiete. Mathilda powoli podeszla do Rosalyn, ktora trzymala Gerda na reku. Malec natychmiast zainteresowal sie naszyjnikiem starej Baronowej i siegnal po niego raczka. Rosalyn lagodnie zatrzymala dlon synka, ale stara dama odezwala sie glosem zdumiewajaco lagodnym: -Nie, niech sie pobawi. -Wyrzynaja mu sie zabki - stwierdzila cicho mloda matka. Jej maz, Randolph, polozyl dlon na ramieniu dziewczyny, jakby chcial jej dodac otuchy. Oczy Mathildy wypelnily sie lzami. -On... wyglada jak jego ojciec, kiedy byl maly... - rzekla zdlawionym glosem. -Jest bardzo grzecznym i dobrym dzieckiem - stwierdzila Rosalyn, czerwieniac sie jak piwonia. -Jak brzmi twoja propozycja? - zwrocila sie Mathilda do Erika. Jej glos znow brzmial wladczo i widac bylo, ze stara arystokratka wziela sie w garsc. -Niczego nie proponuje - stwierdzil Erik. - Stefan byl Baronem, kiedy splodzil Gerda. - Katem oka zauwazyl, ze na wspomnienie gwaltu Rosalyn spuscila oczy, a Randolph znow opiekunczo objal zone, kladac jej dlon na ramieniu. - Ja nie mam watpliwosci, ze Baronem Darkmoor jest Gerd. - I nagle w glosie mlodzienca zabrzmialy stalowe nutki. - Ale nie mam tez watpliwosci, ze Ksiaze Patrick mianuje mnie Regentem Baronii. - Oczy Mathildy nagle rozwarly sie nieco szerzej. Erik mogl niemal odczytac jej mysli - wszystko to bylo czescia spisku, zmierzajacego do przejecia Baronii Darkmoor. Zanim zdazyla cokolwiek powiedziec, przemowil ponownie: - Ja jednak mam swoje obowiazki na zachodzie. Musze wiec wyznaczyc kogos, kto bedzie dzialal tu w moim imieniu i zarzadza] lennem na co dzien. - Stanawszy przez stara dama, spojrzal jej w oczy. - Ty tu wladaj, pani. Pozwol Rosalyn i jej mezowi zyc w tym miescie, jak zechca, i codziennie widuj sie z chlopczykiem. Ale przygotuj go do roli kolejnego Barona von Darkmoor. - Sciszyl glos jeszcze bardziej. -Zrob to lepiej niz w przypadku Stefana, bo inaczej migiem tu wroce. - Twarz starej damy byla bez wyrazu. - Manfred byl porzadnym czlowiekiem, chociaz zescie sie nie zgadzali. Moglby byc niezlym nauczycielem dla chlopca. Traktuj Gerda tak, jak powinnas traktowac swoich synow, a nie bede wchodzil ci w droge. Ale jezeli dojda mnie sluchy, ze krzywdzisz tu kogokolwiek, a zwlaszcza malego, wroce tu natychmiast. Zrozumialas, pani, czy mam sie odwolac do Ksiecia? Mathilda nie patrzyla na Erika, tylko przygladala sie chlopcu, ktory - o dziwo! - usmiechnal sie do starej damy. Baronowa podeszla do Rosalyn. -Daj mi go potrzymac... - poprosila. Rosalyn podala jej dziecko. - Gerd, to twoja babcia - wyjasnila malemu. Erik wyszedl z sali, a za nim ruszyl Roo. -Wyjdzie cos z tego? - spytal maly kupiec swego roslego przyjaciela. -Musi, bo jak nie... - Erik odwrocil sie do Roo. - W ciagu najblizszego roku ty i twoi wyslannicy bedziecie sie tu krecili jak muchy nad slodkim ciastkiem, wiec jesli tylko zdarzy sie cos, o czym powinienem sie dowiedziec, natychmiast mnie powiadom. -A ty czym sie bedziesz zajmowal? -Odbijaniem Krondoru - usmiechnal sie mlodzieniec. Herold odegral fanfare. -Coz, porozmawiajmy - odezwal sie Patrick, gdy w powietrzu ucichly przenikliwe dzwieki. Do zamku dotarly wiesci, ze z poludnia nadciaga spory oddzial jazdy, z trudem pokonujacej drogi na zachod od Dorginu, z powodu lejacego od dwoch dni deszczu. Zwiadowcy doniesli, ze zblizajacy sie do Darkmoor jezdzcy podniesli proporce i barwy Kesh. Teraz stali juz pod bramami Darkmoor, a Patrick z Edkiem, Owenem, Pugiem i Arutha wyjechali zobaczyc, co keshanska jazda robi tak daleko na polnocy. -Moze przybyli z odsiecza? - podsunal Nakor, idacy pieszo obok wierzchowca Puga. -Nie wiem dlaczego, ale nie chce mi sie w to wierzyc - mruknal Arcymag. Kiedy dotarli do Keshan, jeden z darkmoorskich oficerow, pelniacy obowiazki herolda, wystapil naprzod i zapytal: -Ktoz to osmiela sie stawac przed Ksieciem Krondoru? -Wasza Ksiazeca Mosc... szlachetni panowie... - odezwal sie herold keshanski. - Mam zaszczyt przedstawic waszmosciom szanownego generala Beshan Solana. -Mosci generale - zwrocil sie Patrick do rzeczonego. - Czy moge spytac, co oznacza twoja obecnosc na ziemiach Krolestwa? Czyzbyscie przypadkiem zabladzili? -Wasza Ksiazeca Mosc pozwoli - odezwal sie general - ze bede mowil krotko i bez ogrodek. Leje mi na leb i chcialbym jak najszybciej skryc sie pod namiotem. Obserwowalismy te inwazje, poniewaz sami dostarczyliscie nam doskonalych wywiadowczych informacji dotyczacych nieprzyjaciol, rozmieszczenia ich sil i ich zamiarow. Szmaragdowi podjeli probe rozszerzenia swoich wplywow i na poludnie, co spowodowalo, ze ponieslismy pewne straty - ciagnal zolnierz, ktorego twarz przypominala maske z wyprawionej przez bieglego garbarza skory. - Moj pan, Jego Imperialna Wysokosc, doszedl wiec do wniosku, ze poprzednie traktaty dotyczace granic pomiedzy Wielkim Kesh i waszym Krolestwem stracily waznosc. Patrick wygladal tak, jakby za chwile mial wybuchnac. -Osmielasz sie stawac tu przede mna, by mnie poinformowac, ze Imperium probuje zajac inne terytoria niz objete niedawnym traktatem? -Aby nie tracic slow na czcze gadki... tak. -Mosci generale... zechciej sie rozejrzec. Moze raczyles zauwazyc, ze aktualnie w Darkmoor stoja glowne sily Armii Wschodu. Z nadejsciem wiosny moge je rownie latwo skierowac na poludnie, jak i na zachod. Jestem pewien, ze zdolam przekonac ojca, iz moze poczekac rok z odzyskaniem Dziedzin Zachodu, kiedy tymczasem my bedziemy zajeci zaprowadzaniem nowych porzadkow w Kesh. Oswiadczenie Patricka nie zrobilo wrazenia na generale. -Wasza Ksiazeca Mosc... z calym szacunkiem, wasze Armie Zachodu sa zdziesiatkowane i rozproszone, wschodnie zas nie moga zostac tu za dlugo, bo na Wschodzie wybuchna niepokoje nad granicami. Nie zostala wam flota, o ktorej warto mowic... Zeby nie gadac na darmo... mozecie sprawic Kesh klopoty tylko na krotka mete, ale co przez to zyskacie? - Wyjawszy z rekawa zwiniety pergamin, podal go Patrickowi. - Oto warunki traktatu, jaki moj wladca przesyla twojemu ojcu... Patrick kiwnal glowa i jeden z zolnierzy wzial pergamin z rak generala. Ruchem brody Ksiaze polecil, by Arutha odebral pismo, otworzy! je i przeczytal. -Do kata! - sarknal Arutha, przejrzawszy tresc dokumentu. -O co chodzi, moj panie? - spytal Patrick. -Chca wszystkiego! Mamy zatrzymac sobie caly teren stad ku wschodowi. Kesh bierze caly kraj pomiedzy Wielkim Gwiazdzistym Jeziorem i Klami Swiata w zachodniej czesci gor Calastius... -Sa to, jak waszmosciowie wiecie, historyczne granice Kesh... - powiedzial general - i takimi byly, zanim ta niefortunna wojna z buntownicza poludniowa Konfederacja zmusila nas do rezygnacji z ziem, ktore prawnie nam sie naleza. -Prawnie?! - zachnal sie Patrick. - Generale, to jakis koszmarny sen waszego wladcy wprowadzonego w blad przez nieuczciwych doradcow! -A co z Queg i Wolnymi Miastami Natalu? - spytal Arutha. -We wlasciwym czasie - odpowiedzial zolnierz - Kesh upora sie ze swymi niesfornymi dziecmi. -Jezeli zechce pan zaczekac, mosci generale, napisze odpowiedz waszemu wladcy. I moze pan powiedziec Digaiemu ode mnie, ze juz niedlugo otrzyma formalne wypowiedzenie wojny... -Wasza Wysokosc... - odezwal sie Nakor. -Co tam znowu! - warknal Patrick, z trudem trzymajacy nerwy na wodzy. -Moze cos na to poradze... -Co masz na mysli? - spytal Pug. -Patrz! - Nakor wyjal z wora tsuranska sfere i znikl. -Co strzelilo do lba temu kurduplowi? - spytal Ksiaze. -Nie mam pojecia, ale zwykle osiaga zaskakujace rezultaty - odpowiedzial Arcymag. - Mysle, ze nie zaszkodzi poczekac... Po kilku minutach maly przechera wrocil, proszac: - Spojrzcie wszyscy na poludnie! Wszyscy popatrzyli w te strone i ujrzeli, ze poludniowa polac nieba przecina kolumna purpurowego swiatla. -Co to jest? - spytal keshanski general. -Stardock! - odpowiedzial mu Pug. -To niemozliwe! - zachnal sie Keshanin. - Stardock jest kilkaset mil stad! -A jednak to swiatlo bije ze Stardock - stwierdzil Arcymag. -To demonstracja sily -- wyjasnil Nakor. - Tam jest siedmiuset bardzo rozgniewanych magow, ktorzy chca waszmosci pokazac, ze nie podoba im sie sposob, w jaki Kesh podchodzi do zawartych traktatow. -Siedmiuset? - zdziwil sie Pug. - Myslalem, ze jest ich najwyzej czterystu. -Zaprosilismy kilku twoich tsuranskich przyjaciol... -Trzysta czarnych szat? - Arcymag wzniosl oczy do nieba, jakby wzywajac je na swiadka, ze tego juz za wiele. -No, moze kilku mniej... -Siedmiuset magow? - spytal general. -Rozjuszonych magow - poprawil go Erik. -I jeden rozjuszony Ksiaze... ze o Armii Wschodu rozlozonej obozem dziesiec mil stad nie wspomne! - dodal Patrick. - Z nadejsciem wiosny bedziecie mieli wojne na dwa fronty, mosci generale. A obejrzawszy te niewielka demonstracje sily, niechze sie pan zastanowi, co to moze oznaczac dla Imperium. Keshanski dowodca rozejrzal sie dookola i odchrzaknal: - Ehmmm... Jaka jest zatem propozycja Waszej Wysokosci? -Bardzo prosta. Wrocicie na stara granice, a na wiosne dyplomaci mojego ojca i wasi zaczna negocjacje dotyczace nowych granic pomiedzy Imperium i Krolestwem. -Mamy wrocic na stara granice! -Owszem - odparl Ksiaze. - Shamata jest nasza! - Kon Patricka, przestraszony okrzykiem, okrecil sie dookola. - Pomysl o tym po drodze na poludnie, mosci generale, i lepiej zabierajcie sie stad natychmiast, bo w przeciwnym wypadku moja armia ruszy na was, nie zwazajac na deszcz. Czy wyrazilem sie jasno? Keshanin spojrzal przez ramie na chmure czerwonego blasku. - Nie mozna jasniej, Wasza Wysokosc. -Ciesze sie, ze sie zrozumielismy! Ksiaze zawrocil konia i ruszyl ku twierdzy, a Erik i Greylock podazyli jego sladem. Pug odczekal chwile, az Keshanie wrocili, skad nadciagneli, a Patrick oddalil sie tak, ze nie mogl juz niczego slyszec, i gdy zostali we dwojke z Nakorem, zwrocil sie do malego franta z pytaniem: - Cos ty obiecal Chalmesowi i innym w zamian za ten pokaz sily? -Dalem im Stardock - usmiechnal sie Isalanczyk. - Co takiego? - zdumial sie Pug. -No... sam mi powiedziales, bym cos wymyslil - stropil sie Nakor. -Oddales moja wyspe - rzekl cicho Arcymag. -Nie mialem innego wyjscia. Niezaleznosc od Krolestwa i Imperium byla chyba jedyna rzecza, jaka uznaliby za warta zachodu. A Tsuranni chcieliby miec neutralny portal na Midkemii. Dlatego wlasnie zgodzili sie nam pomoc. -Tak czy owak, i tak stracilbys Stardock na rzecz Imperium albo musialbys go oddac magom. Mysle, ze tak jest lepiej... -Ale oddales lenny majatek! I co ja teraz powiem Krolowi? Nakor wzruszyl ramionami. - Jestem pewien, ze cos wymyslisz. - I swoim zwyczajem usmiechnal sie szeroko. Epilog KONSEKWENCJE Fadawah zmarszczyl brwi.Spojrzal na mapy, jakie przyniesli mu adiutanci, i zwrocil sie do swego doradcy. -Kahil, jak wyglada nasza sytuacja? -To miasto zwane Ylith - odparl kapitan, ktoremu niedawno powierzono funkcje szefa wywiadu. - Jest glownym portem, a tutejsza cytadela strzeze jedynej morskiej drogi do prowincji Yabon. Wojna go w zasadzie nie tknela, a jego garnizon odwolano pod Darkmoor. Grodu strzeze kilka nielicznych oddzialow i pare okretow. Inne garnizony zostawiono w Zun, Loriel i Yabon. Zolnierz pokazal na mapie polozenie sil, o ktorych mowil. - Ale jezeli wezmiemy Ylith i utrzymamy sie w nim do wiosny, tamte garnizony latwo bedzie zniszczyc. Na zewnatrz namiotu dawna armia Szmaragdowych gromadzila sie wokol miasta zwanego Questor View. Po trwajacym dzien oblezeniu miasto zdobyto, gdyz bronila go tylko jedna kompania regularnego wojska i polkompania ochotnikow. -Dobra nasza - kiwnal glowa dowodca Szmaragdowych. - Wezmiemy Ylith. Po wycofaniu sie spod Darkmoor, gdzie Fadawah ocenil sytuacje jako beznadziejna, ku wybrzezu ciagnelo dwadziescia tysiecy ludzi. Jak tylko uwolnil sie spod wladzy demona i ocenil rozstawienie sil, zrozumial, ze nawet zdobywszy gorska twierdze, stanie sie panem stosu trupow i bezuzytecznej kupy kamieni. Kiedy jego armia cofala sie ku wybrzezu, odbieral meldunki, ktore tylko utwierdzily go w przekonaniu, ze wpakowano go w samobojcza misje i zmuszono do zdobywania miasta, ktore mieszkancy i tak opuscili. Przez chwile zastanawial sie nawet, czy demon przypadkiem nie zwariowal, ale rozwazywszy wszystko, doszedl do wniosku, ze co noc powinien zanosic modly do Kalkina, boga graczy i szulerow, za to, iz ten go nie opuscil w potrzebie. Nie mial pojecia, jak udalo mu sie ocalec, podczas gdy tylu innych padlo ofiara Szmaragdowej Wiedzmy lub demona. Teraz jednak mial na glowie inne sprawy, wymagajace jego natychmiastowych decyzji. Armia byla daleko od domu... i glodna. Dobre wiesci byly takie, ze im dalej zapuszczali sie na polnoc, ziemie byly mniej spustoszone i ludzie jedli coraz lepiej. -Przeslij wiesci na poludnie - zwrocil sie do Kahila - ze ci, co ocaleli pod Darkmoor, moga przyjsc do Ylith i tu przezimowac. -Tak jest, mosci generale - odparl szef wywiadu, zasalutowal sprezyscie i wyszedl. Fadawah wiedzial, ze gdzies tam byli tez Saaurowie, i tym trapil sie najbardziej. Gdyby mogl pogadac z Jatukiem, moze zdolalby przekonac wodza jaszczurow, ze i on sam byl tylko marionetka, narzedziem, ktore porzucono, gdy przestalo byc uzyteczne - ale gdyby zawiodl, rozjuszeni wygnancy bez ojczyzny mogliby na nim wyladowac pierwsza furie. Jako najwyzszy ranga z pozostalych przy zyciu oficerow sztabu Szmaragdowej Krolowej Fadawah bylby idealna ofiara zemsty. Usiadl przy malym stole, ktory rozstawiono wewnatrz jego namiotu. Wbrew swej woli kaprysem losu cisniety zostal na odlegle, obce mu wybrzeze, ale dzieki swoim talentom kazda niemal okolicznosc potrafil obrocic na swoja korzysc. Dlatego wlasnie zostal najbardziej poszukiwanym kapitanem najemnikow na Novindusie, a potem losy wyniosly go do godnosci Naczelnego Wodza wojsk Szmaragdowej Krolowej. -A co zrobimy, jak zdobedziemy to Ylith? - zapytal go najstarszy z jego kapitanow, Nordan. -Moj stary, zaplacilismy wysoka cene za ambicje, ktore nie byly naszymi - odpowiedzial podwladnemu. Pochyliwszy sie do przodu, oparl lokcie na kolanach. - Teraz zajmiemy sie wlasnymi potrzebami i ambicjami. - Usmiechnal sie do starego towarzysza broni. W niklym swietle malej, zawieszonej na palu pod pulapem namiotu lampki usmiech na jego pociaglej twarzy wygladal zlowrogo. - Co bys powiedzial na to, by zostac generalem? -Jesli ja zostane generalem, kim ty zostaniesz? - spytal Nordan. -Krolem, moj stary. Krolem. Palcem zakreslil na mapie obszar pomiedzy Ylith i Krondorem. -Stolica Dziedzin Zachodu lezy w ruinie i nie ma zadnej wladzy ni prawa pomiedzy nia i Ylith. - Zastanowil sie przez chwile, jakby mierzac sily na zamiary. - Krol Morza Goryczy... Jak to brzmi? Nordan sklonil sie i odpowiedzial: - Brzmi... calkiem dobrze, Wasza Krolewska Mosc. Fadawah wybuchnal smiechem, w tej samej chwili, gdy do namiotu wpadl podmuch zimnego wiatru. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-26 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/