Friesner Ester M - Urodziny

Szczegóły
Tytuł Friesner Ester M - Urodziny
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Friesner Ester M - Urodziny PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Friesner Ester M - Urodziny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Friesner Ester M - Urodziny - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ESTHER M. FRIESNER Urodziny Budzę się pamiętając, że dziś jest szczególny dzień. Urodziny Tessy. Skończy sześć latek. Oznacza to, że pójdzie do szkoły i już w ogóle nie będę mogła widywać jej w ciągu dnia. Moi przyjaciele wydają z tej okazji przyjęcie dla Tessy i dla mnie. Zaproszenie leży na moim nocnym stoliku, oparte o telefon, żebym przypadkiem nie zapomniała. A naprawdę chciałabym móc zapomnieć. Na brzegach kartki koziołkują różowe pandy, a w środku moja przyjaciółka Paula swoim pięknym odręcznym pismem wypisała miejsce i godzinę rozpoczęcia uroczystości. Wstaję, ubieram się i przygotowuję na czekający mnie dzień. Przed wyjściem z mieszkania upewniam się, że nie zamknęłam Kwika w szafie, jak mi się to już nieraz zdarzało. Kwik to mój kot. Mogłoby się wydawać, że kotu niełatwo przyjdzie ukryć się w maciupeńkiej kawalerce, ale Kwikowi jakoś zawsze udaje się ta sztuka. Tessa uwielbia koty i pandy, tak jak ja. Sama mi to powiedziała. Jestem już na klatce schodowej, kiedy przypominam sobie o zaproszeniu. Tessa jeszcze go nie widziała. Dziś będzie ostatnia okazja, by pokazać jej tę śliczną kartkę. Wciąż zapominam zabrać ją ze sobą. Nie dlatego, żebym odmawiała mojej córce jakichkolwiek radości, ale ze względu na to, co jej urodziny znaczą dla nas obu. Nie chcę o tym myśleć. Wkładam zaproszenie do torebki i udaję się do pracy. Jestem na miejscu tuż przed dziewiątą. Mama zawsze narzekała, że nie potrafię niczego porządnie zaplanować, ale teraz to już przeszłość. Na moim biurku stoją kwiaty, sześć ślicznych różowych różyczek w wysokim wazoniku z rżniętego szkła z lśniącą białą wstążką oplatającą jego wąską szyjkę. Specjalna okolicznościowa kartka z napisem WOLNA leży otwarta na klawiaturze mojego terminalu, podpisana niemal przez wszystkie kobiety z biura. Zdejmuję i wieszam żakiet, po czym sprawdzam moją przegródkę w poszukiwaniu materiałów do pracy, ale niczego w niej nie znajduję. Nie mam więc żadnego pretekstu, by uruchomić terminal. Jednakże dobry pracownik zawsze wyszuka dla siebie jakąś robotę, nawet jeśli nie przydzielono mu żadnych zadań, a ja przecież aż płonę z niecierpliwości, żeby wreszcie móc pochylić się nad klawiaturą. Siadam i sięgam po arkusz próbnika, aby potrzeć o niego kciukiem i wsunąć go do terminalu. Cholera, bloczek jest pusty! Wiem dobrze, że wczoraj zostawiłam w nim jeszcze kilka arkuszy. Co się stało? Nie mogę włączyć terminalu bez wprowadzenia próbki moich komórek naskórka do systemu, który inaczej nie będzie w stanie mnie rozpoznać. Ciekawe, która grzebała w moich rzeczach? Zabiję ją, słowo daję! Nie. Nie powinnam aż tak się unosić. Muszę dawać dobry przykład mojej córeczce. Kobieta winna być ostoją pokoju, zawsze okazywać gotowość do kompromisu. Na wojnie nie ma zwycięzców. Może ta, która zabrała moje ostatnie próbniki, potrzebowała ich bardziej niż ja. Może musiała zostać do późna, pracować w nadgodzinach, a wszystkie inne pozamykały swoje bloczki w biurkach, więc musiała sięgnąć do mojego. - Dzień dobry, Lindo. - To mój szef, pan Beeton. Jego twarz przypominająca wielki melon promienieje dobrotliwym uśmiechem. - Widzę, że znalazłaś już moją małą niespodziankę. - Nie rozumiem, proszę pana - odpowiadam. - Och, nie udawaj. Przecież zdaję sobie sprawę co to dla ciebie za dzień, równie dobrze jak ty sama. Czy myślisz, że nasze panie to jedyne osoby, które pragną ci życzyć wszystkiego najlepszego na przyszłość? To, że moje biuro ma drzwi, wcale nie oznacza, że pozostaję odcięty od świata, nieświadom tego, co dzieje się w życiu moich dziewczyn. - Delikatnie poklepuje mnie po plecach. - Daję ci płatny dzień wolnego. Zabaw się trochę. - To mówiąc, odchodzi - wielki mors w stalowoszarym garniturze człapiący pomiędzy długimi rzędami terminali. Wcale nie chcę wolnego dnia. Co ja zrobię z taką ilością czasu? Dokąd pójdę? Przyjęcie zaczyna się dopiero o szóstej wieczorem. Zanim nadejdzie ta godzina, muszę jej jeszcze powiedzieć tyle rzeczy. Myślę, że mogłabym udać się do banku, ale to da mi zaledwie dziesięć sekund. Poza tym to dość daleko. Tu, w pracy, łatwo przyszłoby mi znaleźć jakiś pretekst, aby... Pan Beeton przygląda mi się bacznie z drugiego końca sali. Pewnie zastanawia się, po co jeszcze siedzę tutaj, wpatrując się w pusty ekran. Lepiej będzie, jak już sobie pójdę. Wkładam żakiet i odchodzę od terminalu. Moje stanowisko wciąż będzie tu jutro. Podobnie jak jakaś część mojej osoby. Idąc w kierunku drzwi, słyszę stłumione szepty. Kobiety śmieją się do mnie, kiedy je mijam: smutne uśmiechy, uśmiechy mające dodać mi otuchy, uśmiechy, którym towarzyszy delikatne muśnięcie dłonią mojej dłoni. - Tak się cieszę - słyszę. - Jesteś taka silna. - Modliłam się za ciebie. - Baw się dobrze. - Szczęśliwego nowego życia. - Do jutra. Ciekawe, jak będę wyglądać następnego dnia? Zastanawiam się, ile mam niewykorzystanych dni chorobowego. Za mało. Będę musiała wrócić tu jutro i pracować, jak gdyby nic się nie stało. Idąc korytarzem w stronę windy, przechodzę obok damskiej toalety. Słyszę dobiegające stamtąd nieprzyjemne, przejmujące odgłosy. Tam w środku ktoś płacze. Dzisiaj nie muszę pracować, mam więc czas, żeby wejść do środka i zobaczyć, kto to jest i co mu się stało. Może okażę się pomocna. Może uda mi się w ten sposób zabić trochę czasu. Płacz dochodzi od strony jednej z kabin. - Kto tam jest? - wołam. Łkanie ustaje. Zapada cisza zakłócana jedynie kapaniem wody z nieszczelnego kurka i nagłym głębokim wciągnięciem powietrza przez kogoś zamkniętego w kabinie. - Co się stało? - pytam. - Może w czymś pomóc? - Linda? - Ten głos jest zbyt wątły, zbyt się łamie, abym mogła go rozpoznać. - Czy to ty? Myślałam, że Beeton dał ci wolne. - Dał - odpowiadam kobiecie ukrytej za drzwiami kabiny. - Właśnie wychodziłam. - Więc nie przeszkadzaj sobie . - Teraz głos jest mocniejszy, brzmi znacznie pewniej, kiedy wydaje bezpośrednie polecenie. - Baw się dobrze. - Tym razem drżący oddech łagodzi szorstki ton, z jakim są wypowiadane te słowa. Wydaje mi się, że już wiem, z kim rozmawiam. Zawsze jednak warto się przekonać, czy dobrze odgadłam. - Panna Thayer? Cóż ona tutaj robi! Kadra kierownicza ma przecież osobne toalety. Słychać stuk odsuwanej zasuwki i drzwi kabiny stają otworem. Panna Thayer jest osobą, jaką sama bardzo pragnęłam zostać, kiedy jeszcze studiowałam na pierwszym roku zarządzania: menedżerem, który nigdy nie zmarnuje swojego życia na podrzędnym stanowisku w połowie drabiny wiodącej na szczyt firmowej hierarchii, rokującą wielkie nadzieje dynamiczną kobietką, która nieprzerwanie pnie się w górę dzięki uporowi i sile woli twardej jak diament, zdolnej przebić się przez wszystkie szklane sufity, jakie jej zwierzchnicy nieopatrznie umieszczą na jej drodze. Elegancka i emanująca profesjonalizmem, wysoka i pełna wdzięku, w świetnie dopasowanym kostiumie, który przy całym swym skromnym kroju nie pozostawia najmniejszych wątpliwości, że kosztował tyle, ile wynosi moja miesięczna pensja. Panna Thayer to wzorzec perfekcji. Każdy kawałek kosztownego materiału idealnie leży na ciele, które zostało odpowiednio upiększone, ujędrnione i ubarwione według obowiązujących kanonów doskonałości. Tyle że coś wydaje się burzyć jej nienaganną linię w górnej części wąskiej spódniczki. Zauważam tam nieznaczne wybrzuszenie, jakby... jakby... Och. - Może potrzebuje pani towarzystwa? - pytam ją. Nie muszę wysłuchiwać jej zwierzeń. - Oczywiście, jeśli to dzisiaj. - Jeżeli się mylę, za chwilę na pewno usłyszę sprostowanie. Kiwa głową. Nos ma czerwony, a na górnej wardze pozostały resztki śluzu z nosa. Na policzkach widać czerwone pręgi, a wpółprzymknięte powieki usiłują powstrzymać napływające łzy. - Już dzwoniłam - wyznaje. - Jestem umówiona na czwartą. Ci na górze myślą, że mam wizytę u dentysty. - A więc spotkamy się w holu o wpół do czwartej - obiecuję. I dodaję słowa, jakie najbardziej pragnie ode mnie usłyszeć. - To nic strasznego. Ściska moją dłoń i z powrotem chroni się w kabinie. Znów słyszę jej szloch, tym razem nieco mniej dramatyczny. Już się tak nie boi. Mogłabym uwolnić ją od smutku w podobny sposób, w jaki uwolniłam ją od strachu. Mogłabym powiedzieć jej, że istnieje sposób na to, by zmienić czekający ją koszmar w czas błogosławiony. Mogłabym, ale tego nie zrobię. I tak by mi nie uwierzyła. Wiem, że ja w swoim czasie również nie uwierzyłabym nikomu, kto by powiedział mi coś podobnego. Poza tym ja byłam jeszcze na studiach. Wiedziałam wszystko lepiej niż ktokolwiek inny przede mną, a wieczorne wiadomości w owych czasach obfitowały w przykłady, których główne zadanie polegało na przekonaniu mnie, że wybrałam czyściec zamiast piekła. Od przeciętnego człowieka można oczekiwać, że będzie w stanie przeżyć czyściec. Powinnam to była przewidzieć. Przeżyć to wcale nie znaczy żyć. To jest jak oddech, który nie ustaje, jak serce, które nie przerywa pracy, odmierzając kolejne uderzenia jeszcze przez długi czas po tym, jak zniknęły ostatnie powody, by wciąż jeszcze bić, i bić, i bić. Popełniłam błąd. Ale byłam studentką. Mama i tato odmawiali sobie tak wielu rzeczy, żeby zarobić na opłacenie różnicy pomiędzy moim mizernym stypendium a rzeczywistym kosztem czesnego, podręczników, stancji i wyżywienia. Mówili mi: "Spraw, abyśmy mogli być z ciebie dumni". Kiedy rzuciłam uniwerek na przedostatnim roku i dostałam tę posadę sekretarki, nie odezwali się do mnie ani słowem. Myślę, że muszę napić się kawy. Wiem, że potrzeba mi teraz jakiegoś miejsca, gdzie mogłabym usiąść i pomyśleć o tym, jak wypełnić te godziny dzielące ranek od trzeciej trzydzieści, a później ten czas pomiędzy trzecią trzydzieści a szóstą. Jedną przecznicę za biurem jest mała, przytulna kafejka. Pójdę tam i rozsiądę się przy stoliku. Poranne godziny szczytu już się skończyły - nikt nie będzie miał nic przeciwko temu. Kelnerka mnie zna. Na imię ma Caroline. Ma dwadzieścia sześć lat, tylko dwa lata więcej niż ja. Zazwyczaj przychodzę tutaj na lunch, który zjadam przy barze. Wtedy lokal jest pełen klientów, ale jakoś udaje nam się znaleźć czas na małą pogawędkę. Ona mnie zna i ja ją znam. Różowy fartuch opina jej wielki brzuch, w którym nosi swoje szóste dziecko. Dziwi się, że tak łatwo przychodzi mi żartowanie sobie z nią na ten temat. - Czy ten dzieciak nie ma zamiaru wyjść? - pytam. - Pewnie to chłopak - odpowiada Caroline. - Mężczyźni zawsze się spóźniają. Obie wybuchamy śmiechem. - Więc ile ci jeszcze zostało? - To już tuż, tuż. Lepiej niech pani nie pyta. - Naprawdę? Więc co ty jeszcze... - ...tutaj robisz? - Śmieje się. - Jakbym miała jakiś wybór. Odbiera ode mnie zamówienie i przynosi mi tacę z jedzeniem. Zjadam jajecznicę na boczku i grzankę obficie nasączoną masłem. Wypijam trzy filiżanki kawy, czarnej. Nie chcę żyć wiecznie. Zostawiam Caroline duży napiwek, bo piątka... szóstka dzieciaków do wychowania to nie żarty przy dzisiejszych cenach i mężu, który zarabia niewiele ponad najniższą płacę. Kiedy rozsmarowuję truskawkowy dżem na ostatnim kawałeczku grzanki, przychodzi mi do głowy wspaniały pomysł: Centrum Obsługi Kobiet. Pracuję tam w weekendy jako wolontariuszka, ale nie ma żadnych przeszkód, abym udała się tam dzisiaj, żeby sprawdzić, czy znajdą dla mnie jakieś zajęcie. W końcu mam wolne. Usiłuję zatrzymać taksówkę, ale wszystkie są zajęte, głównie przez biznesmenów. W końcu dostrzegam jedną wolną, która przejeżdża tuż obok, ale kierowca nie zatrzymuje się pomimo mojego energicznego machania. Być może jest krótkowidzem i nie jest w stanie dostrzec mnie przez grubą, kuloodporną, wypukłą szybę. Może zabrakło mu próbników do automatycznego taryfomierza i teraz pędzi do bazy po świeże arkusze. Być może zakłada, że to absolutnie niemożliwe, aby kobieta w moim wieku naprawdę chciała jechać taksówką. Idę jedną przecznicę w kierunku zachodnim i wsiadam do autobusu. W autobusach nie ma taryfomierzy, ponieważ zawsze płaci się tyle samo za każdą jazdę, nie potrzeba więc specjalnych terminali do wpisywania należnej kwoty. Wystarczą żetony. Jadę na przedmieścia usadowiona naprzeciwko kobiety z dwoma małymi dzieciakami, chłopcem i dziewczynką. Chłopak ma na oko dwa lub trzy lata, siedzi mamie na kolanach i bawi się małą, plastykową ciężarówką, głośnym "wrrr-wrrr" naśladując odgłosy silnika. Dziewczynka wygląda na cztery latka i przygląda się braciszkowi z wyraźną drwiną w oczach. Zajmuje osobny fotel, na którym siedzi z rękami złożonymi na kolanach okrytych długim płaszczykiem w kolorze brzoskwini. Najwyraźniej chce, aby świat dowiedział się, że jest już dorosła i tylko czeka, aby zostawić za sobą dziecięce sprawy. Zastanawiam się, czy w przedszkolu podobałoby się jej tak samo jak Tessie. Moja córeczka wcale nie płakała, kiedy trzeba było tam iść, chociaż oznaczało to, że nie będę mogła widywać jej rankami. W Centrum Obsługi Kobiet panuje niczym nie zmącona cisza. W końcu jest to powszedni dzień, dzień pracy. Żeby żyć, trzeba pracować. Ale Oralee jest na swoim miejscu. Oralee zawsze jest na swoim miejscu: wysoka, czarna i brzydka jak psie żarcie, żeby zacytować powiedzonko mojej mamuśki. Jest kierowniczką Centrum. Nie ma z tego zbyt wielkich pieniędzy, ale jest to praca, która daje jej satysfakcję. Siedzi przy swoim biurku - starym, drewnianym rupieciu z jakiejś dawno zburzonej publicznej szkoły - najwyraźniej zaskoczona moim przybyciem. W końcu jednak przypomina sobie o wszystkim. - Witaj, Lindo, życzę ci szczęśliwej wolności! - Podnosi się z krzesła i pędzi przez pokój, by zamknąć mnie w swoich objęciach. Jej mięciutka skóra pachnie jak bez. Nie wiem, co mam zrobić ani co powiedzieć. Oralee mieszka ze swoją kochanką, Corinne, tak więc czuję się trochę niezręcznie, ściskając ją w ten sposób, niezależnie od tego, jak bardzo ją lubię ani jak wdzięczna jestem jej za to, co dla mnie zrobiła przez wszystkie te lata. Byłoby mi łatwiej, gdyby nie podzieliła się ze mną prawdą o sobie. Lesbijka to lesbijka. Nie mam żadnych oporów przed obejmowaniem Corinne, ale Oralee budzi we mnie obawy. Kurczowo trzyma się Corinne wcale nie dlatego, że ją kocha, ale dlatego, że tak jest bezpieczniej, ponieważ w ten sposób nigdy nie będzie musiała wystawiać się na żadne ryzyko, a przecież jej ciało tęskni za pieszczotami. Oralee zawsze powtarza, że musimy być dzielne, ale sama jest tchórzem, który udaje, że jest kimś innym niż naprawdę, ze zwykłego strachu. Mogę to zrozumieć, ale trudno mi ją za to lubić. Oralee prowadzi mnie do swojego biurka i daje znak, bym usiadła. Pochyla się do przodu z łokciami wspartymi na swym ogromnym zeszycie, obracając w palcach pióro. - Czemuż to zawdzięczamy ten zaszczyt? - pyta, a uśmiech przecina jej pobrużdżoną twarz, która przypomina plastyczną mapę topograficzną z wypiętrzonymi górami i zapadniętymi dolinami. Dzisiaj ma niebieskie szklane oko, zupełnie nie pasujące do jej zdrowego oka, barwy ciemnego piwa, co na ogół przeraża ludzi, którzy jej nie znają. - Mój szef dał mi wolny dzień - mówię jej. - Płatny. - Jasne, masz do tego prawo. Pewnie dupek myśli, że zrobił ci nie wiedzieć jaką frajdę. - Jestem umówiona o trzeciej trzydzieści, ale pomyślałam sobie, że do tego czasu na pewno znajdziesz tu dla mnie coś do roboty. Oralee odsuwa się ze swym obrotowym fotelem od biurka. Kółka fotela skrzypią niemiłosiernie, pocierając o linoleum pokrywające podłogę. Zamyślona szefowa Centrum gładzi się palcami po wygolonej czaszce. - Joan i Cruz już się zajęły papierkową robotą... Nasza wielka zbiórka pieniędzy zaczyna się dopiero w następnym tygodniu... do nikogo dzwonić nie trzeba... wszystkie listy są już w kopertach i gotowe do wysyłki... Serce we mnie zamiera, kiedy Oralee powoli dociera do końca listy rzeczy, których już nie trzeba robić. Staram się nie myśleć o tych długich, pustych godzinach, z którymi będę musiała się zmierzyć, jeżeli nie znajdzie dla mnie żadnego zadania. Aby zająć czymś uwagę w oczekiwaniu na jej werdykt, spoglądam na rzeczy zawalające blat jej biurka. Jest tam jakaś stara puszka po zupie oklejona bibułą w żółte kwiaty, po brzegi wypełniona spinaczami i druga, pełna długopisów i ołówków. Obok widać trzy figurki Bogini leżące na plecach niczym opalające się kobiety, z olbrzymimi, rozlanymi piersiami i nabrzmiałymi brzuchami wystawionymi ku bezwstydnemu niebu. Największą z nich Oralee ulepiła sama na kursie ceramiki. Używa jej jako przycisku do papierów. Oralee szczerze wierzy, iż należy cieszyć się tym, co się ma. Pan Beeton na pewno wybuchnąłby śmiechem na widok jej przedpotopowego terminalu. Żeby uzyskać do niego dostęp, wystarczyło zwykłe hasło wklepywane przy użyciu klawiatury, tak więc ktokolwiek, komu udałoby się je odgadnąć, mógł bez trudu dostać się do jej plików. Ale przynajmniej w ten sposób Centrum ogranicza wydatki na zakup próbników, choć to wcale nie jest prawdziwy powód tego technicznego zacofania. Fotografia stojąca na biurku jest włożona w ramkę z autentycznego srebra. Oralee musi ją nieustannie polerować, aby nie pojawił się brzydki nalot. Na zdjęciu widać młodą Murzynkę, która uśmiecha się szeroko. Ma oboje oczu, jedwabistą cerę lśniącą jak wnętrze morskiej muszli, a jej miękkie włosy przypominają czarną chmurę, która stanowi dla jej uśmiechu dużo piękniejszą oprawę niż lśniące srebro. W dolnej części ramki, poniżej fotografii, znajduje się wycinek z gazety. Jest to niewielki nagłówek. Wydarzenie, o którym donosi, nie było na tyle niezwykłe, by zasługiwać na użycie większej czcionki: WYBUCH BOMBY W KLINICE ABORCYJNEJ. DWIE OSOBY ZABITE, TRZY RANNE. Wycinek pochodził ze specjalnej gazety, a raczej biuletynu dla tego rodzaju ludzi, którym wiadomość, że DWIE OSOBY ZABITE, TRZY RANNE sprawiała niekłamaną satysfakcję. Oralee twierdzi, że większość prasy wcale nie używała określeń nacechowanych emocjonalnie, w powszechnym użyciu były takie terminy jak: klinika kontroli urodzeń lub klinika planowania rodziny, bądź po prostu klinika dla kobiet. Tak jakbyśmy były zbyt młode, żeby pamiętać, kiedy to wszystko się zmieniło. Gdy opowiada o tamtych czasach - czasach nasilenia się bombowych zamachów, barbarzyńskich napadów na kobiety próbujące dostać się do klinik, wiecznej nagonki, a nawet mordów popełnianych na lekarzach albo członkach ich rodzin - można odnieść wrażenie, że ten ponury okres trwał mniej więcej tyle, ile mroki średniowiecza, a nie po prostu cztery lata. Na szczęście wszystko się jakoś unormowało. W końcu jesteśmy cywilizowanymi ludźmi. Potrafimy wypracować kompromis. - Wiem! - Oralee strzela palcami, co sprawia, że przenoszę wzrok na jej twarz. - Dziś możesz robić za gońca. To znaczy... - Nagle zaczyna mieć wątpliwości. - Jasne, mogę to robić - potwierdzam swoją gotowość. - Jesteś pewna? - Po prostu daj mi wszystko, co potrzeba i powiedz, dokąd mam się udać. To żaden kłopot. Sama muszę pójść do banku, tak czy siak. - Czy naprawdę jesteś pewna? - pyta mnie ponownie. Dlaczego we mnie nie wierzy? Czy rzeczywiście wyglądam na przewrażliwioną neurotyczkę? Nie. Dbam o swoje ciało, myję włosy każdego dnia, a nawet czasem używam szminki. Nie jestem już taka jak kiedyś, w tamtych trudnych dniach, gdy po raz pierwszy przyjechałam do miasta, gdy byłam jeszcze głupią siksą. Wtedy omal nie straciłam pracy przez to, że w ogóle o siebie nie dbałam. Teraz już wszystko wiem. Moim obowiązkiem jest dawać dobry przykład. Dzieci w pewnym wieku zaczynają uważnie obserwować, jak mamusia wygląda i jak mamusia się zachowuje. Czytałam wszystkie książki na ten temat. Ma się takie dziecko, na jakie się zasługuje. Oralee idzie do pomieszczenia na zapleczu, gdzie trzymają lodówkę. Wraca, trzymając w ręku miniaturową chłodziarkę wielkości koktajlowej torebki z licznymi przegródkami w środku, fabrycznie nowy bloczek z arkuszami próbników i kartkę papieru. - Jeśli chcesz, możesz włożyć to do torebki - mówi, podając mi chłodziarkę. - Tylko pamiętaj, nie zostawiaj jej otwartej zbyt długo i zawsze wyjmuj lub wkładaj tylko jedną próbkę naraz. I na miłość boską, nie pomieszaj próbek! Śmieję się, widząc, jaka jest przejęta. - Robiłam to już wcześniej, Oralee - przypominam jej. - Jasne, przepraszam. Tutaj masz nazwiska i adresy. Żetony na autobus znajdziesz w glinianej doniczce na stole przy drzwiach frontowych. Kiedy już wszystko załatwisz, nie musisz przynosić chłodziarki z powrotem. Możesz podrzucić ją przy następnej wizycie. - Przekrzywia głowę, rzucając mi pytające spojrzenie. - O ile oczywiście planujesz następną wizytę? - Pewnie, że tak - mówię zdziwiona pomysłem, że mogłabym się tu już nie pojawić. - Aha... Bo wiesz, myślałam, że... po dzisiejszym dniu... Zresztą, wszystko jedno. Powodzenia. Na liście jest pięć nazwisk. Większość kobiet mieszka w bliskim sąsiedztwie Centrum, tylko jeden z adresów wskazuje na mieszkanie zlokalizowane na peryferiach miasta. Mamy prześliczny, wiosenny dzień. Zbliżają się święta. W tym roku przypadają nieco później, niemal w początkach maja. Maja - to piękne imię dla dziewczyny, pełne nadziei, radosnej obietnicy, pełne wiosennego piękna. Może powinnam była nazwać moją córeczkę Maja. Odpędzam tę myśl wybuchem śmiechu. Tego już nie da się odkręcić, teraz jest już za późno, by zmieniać Tessie imię. O wiele za późno. Kiedy docieram pod pierwszy adres, jestem zaskoczona podeszłym wiekiem kobiety, która otwiera mi drzwi. Przedstawiam się i mówię, że przysyła mnie Centrum Obsługi Kobiet. Pokazuję jej małą chłodziarkę i bloczek z próbnikami, wyjaśniając, co mogę dla niej zrobić w banku. Jej czarne włosy są tak gęsto poprzetykane siwymi nitkami, że wydają się szare, a palce ma upstrzone żółtymi plamami od tytoniu. Stoi w drzwiach, wpatrując się we mnie kamiennym wzrokiem i zagradzając mi drogę do mieszkania za jej plecami, każąc mi stać na korytarzu przez cały czas, jaki zajmuje mi wyjaśnienie celu mojej wizyty. Kiedy kończę swoją przemowę i wyciągam w jej stronę arkusz próbnika, kobieta odzywa się wreszcie: - Nie jestem Vicky. Jestem jej matką. Bóg was kiedyś osądzi, podli ludzie. Idź do diabła - i zatrzaskuje mi drzwi przed nosem. Czuję się strasznie głupio, ale uczucie to opuszcza mnie, kiedy docieram pod następny adres. Tutaj wszystko przebiega znacznie przyjemniej. Kobieta ma na imię Maris i mieszka sama. Zaprasza mnie do środka na filiżankę herbaty, ciasteczka i cokolwiek, na co jeszcze miałabym ochotę. Jej mieszkanko jest malutkie, ale bardzo gustowne. Zalane słonecznym światłem, urządzone meblami z wikliny. - Niech panią Bóg błogosławi - mówi do mnie. - Byłam już bliska szaleństwa. Myślałam, że jeśli jeszcze raz będę musiała przejść przez to wszystko, to po prostu zwariuję. Mówią, że z czasem można się przyzwyczaić, ale mnie jest z dnia na dzień coraz ciężej. Zostały mi jeszcze trzy lata. Nigdy więcej, niech mi pani wierzy, nigdy więcej. Pociera kciukiem arkusz próbnika i bacznie przygląda się, jak chowam go do wąskiej, plastykowej koperty. Koperta zostaje umieszczona w przegródce chłodziarki, którą z kolei wkładam do torebki. - Czy na pewno pamięta pani moje hasło? - pyta, odprowadzając mnie do drzwi. - Tak, ale dla pewności niech je pani lepiej jutro zmieni - radzę jej. Trzecia i czwarta kobieta nie są tak gościnne jak Maris, ale też nikt nie wysyła mnie do diabła. Jedna jest artystką, druga właśnie straciła pracę, a Maris, jeśli dobrze pamiętam, powiedziała mi, że wzięła sobie dzień chorobowego, żywiąc nikłą nadzieję, że Centrum znajdzie jakiegoś gońca, który mógłby przyjść jej z pomocą. W ciągu tych trzech wizyt wypijam trzy filiżanki kawy, a także odrobinę dżinu, którym poczęstowała mnie bezrobotna kobieta. Głowę mam pełną haseł i szczegółowych instrukcji, w dłoni kurczowo ściskam pakiecik trzech brązowych kopert z naklejonymi znaczkami i adresami zwrotnymi, kiedy chwiejnym krokiem udaję się na poszukiwanie domu ostatniej kobiety. Wsiadam do autobusu jadącego na przedmieścia. Za oknem widzę, jak świeże liście na gałęziach drzew rozpływają mi się przed oczyma w plamę wiosennej zieleni. Wrażenie to, wzmocnione działaniem dżinu, po prostu zapiera mi dech w piersiach. Nie powinnam była pić, ale dzięki temu, że mogłam patrzeć na dno szklanki, nie musiałam spoglądać w oczy tamtej kobiety. Decyduję się wysiąść na wcześniejszym przystanku. Mały spacer rozjaśni mi umysł. Niebieskie, czerwone i białe światła migają mi w oczach. Widzę dwa policyjne radiowozy i ludzi stłoczonych na zewnątrz restauracji urządzonej w stylu paryskiej kafejki ze stolikami rozstawionymi na chodniku. Jakiś mężczyzna kurczowo trzyma się fantazyjnego płotka z kutego żelaza, otaczającego jedno z drzew przed lokalem. Bladozielony kolor jego twarzy harmonizuje z barwą liści zwieszających mu się nad głową. Czuję kwaśny i ostry zapach wymiocin. Uważnie patrzę pod nogi, kiedy przeciskam się przez tłum. Jeden z policjantów trzyma w ręce reklamówkę i próbuje zmusić gapiów do cofnięcia się o parę kroków. Spód reklamówki jest mokry, najwyraźniej coś z niej wycieka. Drugi policjant nieprzerwanie powtarza ludziom, że nie ma tu nic ciekawego do zobaczenia, ale oni najwyraźniej są innego zdania. Trzeci stoi z bloczkiem w ręku i przesłuchuje kelnera. Kelner jest młody i sprawia wrażenie przestraszonego. W kółko powtarza urywane zdania: - Nie wiem, nie spodziewałem się, przyszła i zamówiła sałatkę cesarską i herbatę, potem zapłaciła rachunek i ruszyła do wyjścia. Nie widziałem, że zostawiła tę siatkę pod stołem, dopóki ten facet nie chwycił jej i nie pobiegł za nią - wskazuje na mężczyznę obejmującego żelazne kraty wokół drzewa. - Skąd mogłem wiedzieć... Czwarty policjant pilnuje dziewczyny. Na oko dziewczyna wygląda na szesnaście lat, ale może być starsza, tyle że nieduża jak na swój wiek. Jej twarz jest nieobecna, pozbawiona wyrazu. W co może się wpatrywać tym zawieszonym w próżni wzrokiem? Policjant pomaga jej wsiąść do więziennej karetki i zatrzaskuje drzwi. - Mówi, że nie była w stanie tego znieść. Że nie mogła po prostu pójść do kliniki i zarejestrować się, jak każda przyzwoita kobieta. Suka - słyszę jak mruczy pod nosem. - Morderczyni. Kiedy przechodzę obok, przyspieszając kroku jak tylko się da, lecz starając się nie biec, słyszę jeszcze piskliwy głosik kelnera: - Nie sądzę, żeby było już martwe, kiedy tu przyszła. Kiedy dzwonię do ostatniego wyznaczonego mi mieszkania, drzwi otwiera mężczyzna. - Frances Hughes? - pytam nerwowo. Czyżby jakiś żartowniś zadzwonił do Centrum, podając imię mężczyzny, które brzmiało całkiem jak żeńskie? Oralee mówi, że takie rzeczy już się zdarzały. Czasami złośliwcy podają adresy, których gońcy na próżno szukają po całym mieście, a czasem bywa i tak, że gońca oczekuje specjalny komitet powitalny. Trudy złamano kiedyś nadgarstek i zniszczono wszystkie zebrane wcześniej próbki. Takie historie nieuchronnie przypominają mi opowieści o japońskich żołnierzach zagubionych na małych, odciętych od świata wysepkach Pacyfiku, którzy wciąż prowadzą wojnę, oficjalnie zakończoną kilkadziesiąt lat wcześniej. Mężczyzna uśmiecha się do mnie. - Nie, jestem jej mężem - mówi. - Wejdzie pani? Frances Hughes oczekuje na mnie w salonie. To jedna z tych kobiet, na których twarzach lata prokreacji odcisnęły swoje wyraźne piętno. Można także odnieść wrażenie, że urodziła się po to, by z namaszczeniem podawać herbatę w kunsztownym serwisie z cieniutkiej porcelany rozstawionym na srebrnej tacy. Jeśli wypiję jeszcze jedną filiżankę, może się to źle skończyć, myślę, lecz mimo to przyjmuję kruche naczyńko wypełnione aromatycznym płynem, ponieważ wiem, że dla tej kobiety to bardzo ważne. - Nie wiemy, jak pani dziękować - mówi jej mąż, sadowiąc się w antycznym fotelu naprzeciwko mnie. Frances siada na sofie, czując się bezpiecznie za murem z filiżanek, spodków, cytryny w plasterkach, cukru w kostkach oraz misternych, srebrnych szczypczyków. - Sam chciałem to zrobić, ale Frances nalegała, abyśmy wezwali panią. - Wiesz dobrze, że nie byłbyś w stanie, George - przerywa mu Frances. - Pamiętasz, jak ciężko przeżyłeś klinikę i to, co działo się potem? - Dałbym radę - upiera się mąż. - Ale nie musisz - odpowiada mu łagodnie żona. - Powinieneś oszczędzać się dla mnie. Pochyla się, by pogładzić go po ręku. Widać, że łączy ich bardzo stara miłość. Czuję, jak płomienne uczucie falami mocy przepływa od niej do niego. Opuszczam zamieszkiwany przez nich budynek, wciąż trzymając w ręce trzy brązowe koperty. Nie chcieli, żebym przesłała im gotówkę, tak jak pozostałym kobietom. Chcą tylko, żebym zamknęła osobisty rachunek Frances i przelała fundusze na konto George'a. W portfelu mam także czek wystawiony przez pana George'a Hughesa na Centrum Obsługi Kobiet. Dał mi go, kiedy zbierałam się do wyjścia i położyłam torebkę na malutkiej biblioteczce, aby zapiąć żakiet. "Jakże się myliliśmy" - powiedział wtedy. Nie miałam pojęcia o co mu chodzi. Lecz gdy sięgałam po torebkę, mój wzrok przyciągnął tytuł jednego z tomów stojących na półce: "Żadnych wyrzutów?". To właśnie ta książka zmieniła wszystko na dobre, to znaczy na złe. Wciąż można ją kupić w każdej księgarni. Moja ciotka Lucille podarowała jeden egzemplarz mojej matce. Od tamtego czasu mama nie rozmawia z ciotką. W szkołach studiuje się ją z tym samym przejęciem co "Chatę wuja Toma" czy "Mein Kampf". Niektórzy mówią: "To ona powstrzymała zamachy bombowe. Ocaliła życie wielu ludziom". Inni twierdzą: "Nie powstrzymała marszu śmierci. Co z tego, że zmusza się je, by cierpiały? Wciąż przecież dokonuje się morderstw w majestacie prawa". Jedni odpowiadają: "Ta książka zdołała uspokoić tych cholernych ekstremistów. Dzięki niej kobiety odzyskały prawdziwą wolność". Inni natomiast: "Prawdziwa wolność została przehandlowana za fałszywy pokój. Kobiety stały się niewolnicami terroru". Ja się na ten temat nie wypowiadam. Wiem tylko co sama "zawdzięczam" tej książce. Spojrzałam na męża Frances, gorąco pragnąc wierzyć, że ten tytuł znalazł się w ich domu przypadkiem, pozostawiony przez jakiegoś gościa, który od tamtego czasu nie bywa mile widziany w tych progach. Ale kiedy zauważyłam, jak odwraca wzrok, jak czerwienieją mu policzki, od razu domyśliłam się prawdy. Energicznym ruchem zabrałam czek. "Idź do diabła!" - powiedziałam mu takim samym tonem, jakim przepędziła mnie matka Vicky. Nie użyję hasła ani próbek Frances Hughes, żeby dokonać kradzieży. Mogłabym, ale tego nie zrobię. Nie zdradzę nikogo, w zamian za co spodziewam się, że sama nie zostanę zdradzona. Ale George Hughes nic o tym nie wie. Niech dzwoni do banku, niech zmienia hasło. Niech przekona się na własnej skórze, jak naprawdę wygląda system, który sam pomógł stworzyć. Niech sam zakosztuje tego upragnionego, zwycięskiego, okupionego krwią pokoju. Niech bezradnie zawiśnie w powietrzu chłostany bezlitosnym wiatrem. Kolejka w banku jest bardzo krótka. To niewielka filia zatrudniająca tylko jednego żywego pracownika do obsługi bardziej skomplikowanych transakcji. Do pozostałych wystarczą automaty. Tutaj jest tylko jeden bankomat. Mówiłam już, że to maleńka filia. Wolę te małe banki. Większe oddziały mają pracowników, których jedynym zadaniem jest dbanie o to, by nikt nie używał bankomatów dla przeprowadzania transakcji w imieniu osób trzecich. Takie działania traktowane są jak oszustwo. Przede mną stoi jeszcze dwoje klientów: kobieta i mężczyzna. Ona wygląda co najmniej na pięćdziesiątkę, ale kiedy przychodzi jej kolej, nie bierze próbnika z podajnika bankomatu. Zamiast tego otwiera torebkę, z której wyjmuje miniaturową chłodziarkę, identyczną jak moja, tyle że trochę mniejszą. Dłonie jej drżą, kiedy wyjmuje próbnik, wkłada go do automatu i wklepuje hasło. Dzieciak nie ma więcej niż dziewięć miesięcy. Potrafi już gruchać i gaworzyć. Potrafi już przyciskać swoje pulchne, brązowe dłonie do ekranu. - Cześć, słodziutki - odzywa się kobieta drżącym głosem. - To babcia, kochanie, witaj. To ja, twoja babcia. Twoja mama nie mogła dzisiaj przyjść, jest bardzo chora. Ale już niedługo cię odwiedzi, obiecuję ci. Kocham cię, skarbie. Kocham... Ekran gaśnie. Po chwili pojawia się błyszczący napis, który uprzejmie prosi kobietę o przeprowadzenie transakcji. Kobieta przez chwilę wpatruje się w ekran z zaciśniętymi ustami, po czym bierze się do dzieła. Banknoty jeden po drugim wysypują się na specjalną tackę. Ona zgarnia je bez słowa, ani przez chwilę nie spoglądając w dół, wciska zwitek do torebki i wychodzi, starając się nie rozglądać na boki, z wzrokiem wbitym w drzwi prowadzące na zewnątrz. Stojący przede mną mężczyzna energicznie pociera kciukiem o arkusz próbnika, wsuwa go do automatu i zabiera się do swoich spraw. Wygląda młodo, pewnie ma jakieś dwadzieścia lat. Jest przystojny. Dziewczynom na pewno z trudem przychodzi oprzeć się jego namowom, zwłaszcza jeśli wie, jak używać swego wdzięku. Najprawdopodobniej potrafi przekonać je, że szaleje z miłości do nich, że kocha je tak jak wielcy kochankowie z romansów, spontanicznie, intensywnie i od pierwszego wejrzenia. Że uczucie to spadło nań jak wspaniała niespodzianka. Niespodzianki zdarzają się w życiu. Niespodzianki mogą to życie diametralnie zmienić, ale tylko wtedy, jeśli się im na to pozwoli. Czekając, aż bankomat zrealizuje wszystkie zlecone mu zadania, mężczyzna obraca lekko głowę tak, bym mogła podziwiać jego profil. Wygląda jak bohater z komiksów: stały i szlachetny, lojalny i szczery. Gdyby zdarzyła się jakaś niespodzianka, bez wahania poszedłby ze swą wybranką do kliniki. Przez cały czas trzymałby ją za rękę i został przy niej tak długo, na ile pozwoliliby mu lekarze. A potem miałby już wszystko z głowy. Mógłby wrócić do domu i zająć się swoimi sprawami. Nikt nie kazałby mu żałować tego, co się stało. Dla niego nie ma na ekranie żadnego obrazka. Moja kolej. Wpierw zabieram się do przeprowadzania transakcji dla innych kobiet. Maris ma trzyletniego chłopaczka, niemal identycznego jak ten, którego widziałam w autobusie. Potrafi już całkiem nieźle mówić jak na swój wiek. Podnosi dużego niebieskiego misia w stronę ekranu. - Dzięki, mamusiu! - woła. - Nazwałem go Misior. Misior, daj mamusi dużego całusa! - przyciska pluszowy pyszczek zabawki do szklanej szyby. Maleńka dziewczynka artystki ma zaledwie kilka miesięcy. Tu sprawa jest prosta. Nigdy nie miałam żadnych kłopotów, kiedy Tessa była taka malutka. Mogłam przed sobą udawać, że oglądam w telewizji reklamę jednorazowych pieluch. Gorzej było, kiedy Tessa nauczyła się już pewnych rzeczy: obracać się na brzuszek, stawać na czworaka, raczkować, gaworzyć... Kobieta, która straciła pracę, ma jednoroczne dziecko, zupełnie bez włosów, z wielkimi okrągłymi oczami jak u tamtego niebieskiego misia. Nie jestem w stanie rozpoznać, czy to chłopak, czy dziewczynka, ale wiem, że dziecko będzie blondaskiem. Tessa też ma blond włoski. Zanim skończyła dwa latka, jej główka także przypominała śmieszny, kosmaty łebek młodej kaczuszki. Wiem już, dlaczego Frances Hughes nie chciała, aby George załatwiał za nią te sprawy. Jej dziecko leży na plecach, wpatrując się w przestrzeń tępymi oczami. Po jego rozmiarach poznaję, że ma ponad roczek, ale wcale nie próbuje się poruszać czy chociaż obrócić głową. Przez chwilę żal mi Frances. Potem przypomina mi się ta książka w ich domu i czuję prawdziwą pokusę, by uwierzyć, że istnieje jakiś sprawiedliwy Bóg. Oczywiście wiem, że to nieprawda. Teraz kolej na mnie. Oglądam się przez ramię. Kolejka zdążyła już się wydłużyć. Teraz czworo ludzi czeka za moimi plecami. Wszyscy wyglądają na zniecierpliwionych. Wśród nich jest jedna sześćdziesięcioletnia kobieta. Widać, że jest wściekła. Najprawdopodobniej stoją już dostatecznie długo, by zorientować się, że załatwiam nie swoje sprawy. Odchodzę od bankomatu i idę na koniec kolejki. Kiedy mijam innych czekających, mruczę pod nosem, jak bardzo mi przykro, że stracili przeze mnie tyle czasu i że kiedy podchodziłam do automatu, nie było za mną jeszcze nikogo. Trójka oczekujących, którym po prostu zaczynało się już dłużyć, teraz odwzajemnia moje przeprosiny wybaczającymi uśmiechami. Sześćdziesięcioletnia staruszka stoi na samym końcu. Czeka, aż zajmę za nią miejsce. Wtedy obraca się i pluje mi w twarz. - Dziwka! - wrzeszczy. - Krwiożercza suka! Ty i tobie podobne dzieciobójczynie, przeklęte zdziry, nie macie nawet odwagi spojrzeć w prawdzie na swoje ohydne grzechy! Wynocha stąd, ty... - Przykro mi, proszę pani, ale będę zmuszony prosić panią o opuszczenie budynku. - Jedyny żywy pracownik banku staje pomiędzy nami. To wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna. Tak, niełatwo znaleźć teraz mały oddział banku, gdzie jedyny żywy pracownik nie miałby postury ochroniarza. Funkcja wykidajły to część jego pracy. - To ją powinieneś stąd wywalić, nie mnie! - warczy starucha. Rzuca się do przodu, starając się dosięgnąć mnie torebką. Cofam się o krok, przyciskając koperty mocno do piersi. Boję się je upuścić. Mogłaby się do nich dorwać i podrzeć je na strzępy. Mężczyzna powstrzymuje ją. - Proszę mnie nie zmuszać do wezwania policji. Podziałało. Kobieta opanowuje się. Wyprostowuje się z godnością i wychodzi z banku sztywnym krokiem, obrzucając mnie przekleństwami na cały głos. Mężczyzna spogląda na mnie bez cienia życzliwości na twarzy. - W przyszłości proszę się ograniczyć do własnych transakcji - mówi. - Dziękuję panu - odpowiadam, chusteczką ocierając z policzka plwocinę tamtej wariatki. Znów moja kolej. Chciałabym pocałować arkusz próbnika, zanim potrę nim o kciuk, ale wiem, że jeśli to zrobię, nie będę w stanie dostać się do mojego konta. Zastanawiam się, ile będziemy miały dla siebie czasu. Czasami jest to dziesięć sekund, czasami piętnaście. Może dadzą nam całe dwadzieścia, w końcu dziś są urodziny Tessy. Biorę głęboki oddech i wsuwam arkusz próbnika, a następnie wprowadzam moje hasło. Jest! O Boże, jest moje dzieciątko, moja córeczka, moja śliczniutka dziewczynka. Śmieje się i obraca wkoło, żeby pochwalić się swoją śliczną, różową, urodzinową sukieneczką z równo zaprasowanymi falbankami. Długie blond włosy opadają jej na ramiona złotą chmurą. - Cześć, mamo! - piszczy wesoło. - Hej, córeczko! - Wyciągam dłoń, aby pogłaskać ją po policzku. Muszę się powstrzymać. Dotykanie ekranu jest surowo zabronione. Powoduje obcięcie pozostałego czasu, jego skrócenie bądź wydłużenie o nieprzewidywalną liczbę sekund. Niewiele kobiet decyduje się na takie ryzyko. Ja nie mogę tego zrobić. Nie dziś. Wyjmuję zaproszenie i podnoszę je wysoko, tak żeby Tessa mogła zobaczyć kolorowy kartonik. - Spójrz, kochanie - wołam. - Pandy! - Jutro idę do szkoły - mówi mi Tessa. - Jestem już dużą dziewczynką. Teraz będę prawie dorosła. - Moje dzieciątko... - Zaczynam mrugać oczami, coraz szybciej i szybciej. Tessa rozmywa się w śliczną różowo-złocistą plamę. - Córeczko, tak bardzo cię kocham. Tak żałuję, tak bardzo żałuję tego, co zrobiłam, ale byłam taka młoda, nie mogłam... Och, kochanie! Dotknę jej, muszę! Tak czy siak, wszystko, co nam mówią, to stek kłamstw. To nieprawda, że dotknięcie ekranu może skrócić czas oglądania dzieci. To nieprawda, że teraz jesteśmy bezpieczne i mamy wolny wybór. To nieprawda, że nasza zgoda na kompromis wystarczyła, aby skończyć z zamachami na kliniki, polowaniem na lekarzy i strachem. Nie wierzę im! Muszę objąć moje dziecko! Szkło, gładkie i ciemne. - Przykro mi, proszę pani, ale będę zmuszony prosić panią o opuszczenie budynku. Wychodzę, nie załatwiwszy swoich transakcji. Mężczyzna wyciąga z szuflady swojego biurka zmywacz do ekranu w aerozolu i czystą szmatkę, po czym zabiera się do usuwania śladów moich palców i odcisku ust. We wschodniej części miasta jest jeszcze jeden mały bank, do którego lubię chodzić. Chyba tam pójdę. Robi się późno. Paula pewnie przeprowadza właśnie ostatnie rozmowy telefoniczne w celu uzgodnienia szczegółów mojego przyjęcia. Nazywają to odzyskaniem wolności. Dla mnie to słowo już nic nie znaczy. Tak, na początku szczerze jej nienawidziłam. Nienawidziłam własnego dziecka. Towarzyszyła mi wszędzie. Pojawiała się na każdym urządzeniu lampowym, jakiego używałam na uczelni, w instytucjach publicznych, w domu. Po zakończeniu wstępnej procedury, uczelniana klinika przekazała odpowiednie dane do centralnej jednostki programującej w celu ustalenia daty jej urodzenia. Razem z informacjami przesłano także fragmenty tkanki, aby można było wygenerować genetycznie dokładny obraz mojego dziecka. Potem wszystko ucichło, aż do daty urodzenia. I wtedy się zaczęło! Nie było od niej ucieczki. Nie mogłam się uwolnić od jej obrazu jeśli, rzecz jasna, chciałam korzystać z komputera, bankomatu lub włączyć nawet najbardziej staroświecki model telewizora. Nienawidziłam jej. Nienawidziłam jej w taki sposób, w jaki niektóre kobiety nienawidzą dzieci będących owocem gwałtu, które również muszą oglądać potem, jak rosną za szklanym ekranem. Ale one radują się tym, co zrobiły, odnajdują satysfakcję w tym, że miały ostatnie słowo, że to one śmieją się ostatnie, są przekonane, że to one ostatecznie wystrychnęły swych gwałcicieli na dudków, uwalniając się od ostatniego dowodu wyrządzonej im zniewagi. Widywałam takie kobiety w bankach, przy automatach, a raz także w pracy. "No i kto jest teraz górą?" krzyczą do dzieci, a potem wybuchają szalonym śmiechem, który najczęściej w końcu przechodzi w szloch. Czasami ograniczają się do płaczu. A ja chciałam się ukryć przed moją córką. Uciekałam - ze studiów, z domu, z dala od wszystkiego, co kiedyś wypełniało moje życie. Uciekałam od Tessy. Ustawowy wyrok sześciu lat nieustannego prześladowania za jeden błąd, jedną niespodziankę, jeden wypadek, wydawał się trwać całą wieczność. Dla mnie oznaczał on nie tylko kres wymarzonej przeze mnie przyszłości. Doprowadził mnie także do kresu psychicznej wytrzymałości. I wtedy, pewnego dnia, wszystko się zmieniło. Pewnego dnia spojrzałam na nią i przestałam widzieć w niej nienawistną karę. Stała się dla mnie ukochaną córeczką, moją małą Tessą o długich, jedwabistych blond lokach i błyszczących niebieskich oczkach, o mięciutkich policzkach, które pewnie pachną jak różyczki, jak jabłuszka. Pewnego dnia miałam już dość nienawiści, dość uciekania. Pewnego dnia spojrzałam na nią i poczułam, jak budzi się we mnie miłość. A teraz zabierają mi moje dziecko. Nigdy się na to nie zgodzę. Wchodzę do pierwszej napotkanej budki telefonicznej. - Halo, panna Thayer? Bardzo przepraszam, ale wypadło mi coś bardzo ważnego. Nie mogę pójść dziś z panią do kliniki... Tak, tak, tu Linda... Nie, naprawdę nic pani nie będzie. Nikt nie będzie robił pani wstrętów, to wbrew prawu. A potem jakoś da sobie pani z tym radę... Jasne, że tak. Ja też sobie z tym poradziłam. - Halo, czy to pan Beeton? Tu Linda. Chyba nie będzie mnie jutro w pracy... Zdaję sobie sprawę, że nie może mi pan dać dwóch płatnych dni urlopu. Rozumiem, nie mam do pana żalu. - Halo, Paula? Posłuchaj, moja sąsiadka, pani Giancarlo, ma dodatkowy klucz do mojego mieszkania. Trzeba nakarmić Kwika... Po prostu zrób to, o co cię proszę, teraz nie mogę rozmawiać. I na miłość boską, nie pozwól mu chować się w szafie. Muszę już iść. Pa! Idę ku wschodniej części miasta. Po chwili zdaję sobie sprawę, że wciąż ściskam w ręku koperty wypełnione pieniędzmi, na które czekają trzy kobiety. Osobno to niewielkie sumki, ale razem... Za takie pieniądze mogłabym kupić mnóstwo wspaniałych rzeczy dla Tessy. Na pewno byłabym w stanie ją utrzymać, gdybym miała tyle forsy, co Frances Hughes. W okolicach rzeki nie ma żadnej skrzynki pocztowej. Cóż, chyba sprawię im wszystkim wielki zawód. Wszystkim prócz Frances Hughes i jej męża. Strasznie mi przykro. Może powinnam zadzwonić do Oralee...? Nie. Ona jest tchórzem. Gardzę nią. Jeśli teraz zawrócę, żeby znaleźć skrzynkę pocztową, być może zawrócę na zawsze. Wtedy ja także okażę się tchórzem. A Tessa była taka odważna, tak pełna miłości, zostawiłam ją samą na tak długi czas, a ona jednak wciąż śmieje się do mnie. Tylko Tessa naprawdę się liczy. Opieram się o balustradę i patrzę na drugi brzeg. Mewy wrzeszczą głośno i machają skrzydłami nad nurtem rzeki. Rachityczne drzewa strzelają w górę, wbijając się w niebo jak szpony. Koperty z łopotem wylatują z moich dłoni i zaraz potem całują wodę. W pobliżu nie ma żywej duszy. Zdejmuję buty, żeby móc swobodnie przejść przez barierkę. Przez pończochy czuję chłodny dotyk betonu. Jest. Widzę ją taką, jaką ją zawsze widziałam - uśmiechającą się do mnie spod gładkiej, błyszczącej tafli, która mnie od niej oddziela. Widzę, jak chichocze, wyciągając rękę w stronę opadających na dno kopert. Och, mała zachłanna dziewczynko! Możesz wydać całą tę forsę. Teraz masz już sześć lat, więc będziesz od mamy dostawać kieszonkowe, jak duże dziewczyny. W końcu jutro zaczynasz szkołę. Ale najpierw mamusia musi cię pocałować. Padamy sobie w ramiona. Och, Tesso, twoje wargi są takie chłodne! Twój śmiech wdziera się w moje uszy. Biorę głęboki wdech, a ty wypełniasz całe moje serce. Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, kochana córeczko. Przełożył Rafał Wilkoński ESTHER M. FRIESNER Urodziła się w 1951 r. Ukończyła iberystykę na Uniwersytecie Yale, następnie uczyła tam hiszpańskiego, by wreszcie zająć się wyłącznie twórczością literacką. Do tej pory napisała 22 powieści i kilkadziesiąt opowiadań. W 1986 r. zdobyła nagrodę dla najlepszego debiutanta w gatunku fantasy, w 1994 r. otrzymała nagrodę Skylark, w 1994 r. opowiadanie "All Vows" dotarło do finałowego etapu zmagań o Nebulę, w 1995 r. ta sama sztuka udała się opowiadaniu "Jesus at the Bat". W myśl zasady "do trzech razy sztuka", w 1996 r. Nebulę zdobyły "Urodziny", którymi Esther debiutuje na naszych łamach. (anak)