Fitch Janet - Pomaluj to na czarno
Szczegóły |
Tytuł |
Fitch Janet - Pomaluj to na czarno |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Fitch Janet - Pomaluj to na czarno PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Fitch Janet - Pomaluj to na czarno PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Fitch Janet - Pomaluj to na czarno - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
1
Strona 2
Janet Fitch
Pomaluj to na
czarno
2
Strona 3
Dla Almy
3
Strona 4
Widzę czerwone drzwi i chcę, żeby ktoś pomalował je na
czarno, Nie chcę już żadnych kolorów, niech wszystkie
zamienią się w czerń...
Pomaluj to na czarno,
The Rolling Stones
4
Strona 5
1. Echo
Dotkliwe zimno zupełnie pozbawiło czucia czubek nosa
Josie Tyrell oraz jej tyłek, a to dlatego, że znalazła się poza
zasięgiem ciepła bijącego z ogrzewającego studio kaloryfera.
Jedna noga kompletnie jej zdrętwiała. Josie zmieniła pozycję,
leciutko, tylko na tyle, żeby rozluźnić napięte mięśnie i w
żadnym wypadku nie zakłócić zajęć malarza, który pracował w
poplamionej farbą kurtce a la Mao, z włosami splecionymi w
sięgający do pasa warkocz. Henry'emu Ko nie szło tego dnia
zbyt dobrze. Co parę minut przerywał, żeby otrzeć oczy
wierzchem dłoni, podczas gdy z głośników sączyły się dźwięki
Double Fantasy. Wszyscy puszczali teraz Double Fantasy. John
Lennon został zastrzelony w Nowym Jorku i wszędzie, gdzie
tylko zjawiała się Josie, ludzie słuchali tych samych
pieprzonych piosenek Beatlesów, w kółko, do wyrzygania. W
Double Fantasy słychać było także Yoko Ono, przynajmniej
tyle.
Na okładce płyty, porzuconej na brudnej kanapie, John i
Yoko tulili się do siebie w pocałunku, który miał trwać
wiecznie. Wszyscy zawsze obrzucali błotem Yoko Ono,
obwiniając ją o rozpad Beatlesów, ale Josie wiedziała, że po
prostu byli zazdrośni, ponieważ John wolał Yoko od jakiejś
grupy facetów z rozdmuchanym ego. Ludzie nie lubią
zakochanych, bo miłość to prywatna impreza, na którą nikt
poza głównymi bohaterami nie dostaje zaproszenia. Josie
podobały się zdjęcia Yoko i Johna ze stojącymi hipisowskimi
fryzurami, na białym łóżku. Uciekli do kraju, w którym było
tylko dwoje obywateli. Z zewnątrz wyglądało to jak śmierć.
Ludzie mogli do woli walić pięściami w ściany, ale nie mieli
szans, by znaleźć drzwi.
Nikt nie był w stanie odgadnąć, jak wygląda ukryty za
wysokimi murami ogród.
5
Strona 6
Z wysokich okien studia Henry ego Ko widać było
wzgórza, a na nich, aż do Bulwaru Zachodzącego Słońca
niechlujne domki parku Echo, wyglądające jak dziecinne
zabawki. Kanciaste gałęzie ogołoconych przez zimę żakarand
cięły widok prostymi liniami; tu i ówdzie zwisały z nich
okrągłe gniazda nasienne, podobne do kastanietów. Henry
ciągle opłakiwał Johna Lennona, lecz Josie dużo bardziej żal
było Darby'ego Crasha. Darby zabił się w akcie desperackiego
teatru, w geście, który przesłoniła śmierć eks-beatlesa. Dobrze
chociaż, że Josie miała okazję go poznać, z jego nieśmiałością i
krzywymi zębami, które odsłaniał w uśmiechu. Spotykała go w
takich lokalach jak Masque czy Fuckhouse, no i na Carondelet.
Darby nie był naturalnym performerem, musiał się zmarnować,
pakując sobie do ust wszystko, co był w stanie przełknąć, a
potem dając tak pełne napięcia, intensywne występy, że ich
oglądanie było po prostu bolesne, sprawiało, że człowiek czuł
się jak jakiś zboczony podglądacz. Darby'emu zależało przede
wszystkim na tym, by ludzie go zauważali, żeby kogoś
obchodziło to, co robi. Wszyscy jego przyjaciele poszli na
pogrzeb, wszyscy z wyjątkiem Josie. Jego śmierć była tak
przerażająco niepotrzebna, okazała się kretyńskim
przedstawieniem, odegranym przez kogoś okropnie smutnego i
popieprzonego, kto postanowił zabić się z potrzeby bycia
dostrzeżonym. Josie uznała, że nie pójdzie na pogrzeb i stypę,
bo brzydzi ją traktowanie czyjejś śmierci jako okazji do
imprezy. A na koniec beatles zabrał Darby'emu nawet tę
odrobinę uwagi, jaką poświęcił mu świat.
- Ale on chciał, żeby tak było - powiedziała Pen.
Robiła reportaż i zdjęcia z pogrzebu dla magazynu
„Puke", zupełnie jakby najważniejsze było to, kto uczestniczył
w ceremonii. Jakby to był jakiś cholerny koncert.
Cóż, Darby zdobył przynajmniej odrobinę sławy, czego
nie można powiedzieć o Henrym. Henry płacze teraz nad
6
Strona 7
Johnem Lennonem, którego w ogóle nie znał. W ubiegłym
tygodniu w Griffith Park zebrały się wielkie tłumy, żeby oddać
cześć zabitemu beatlesowi. Josie, Pen i ich przyjaciele nie
poszli, bo z góry było wiadomo, że będzie to hipisowska
impreza pod hasłem miłości i „Give Peace a Chance". Nie
trzeba być geniuszem, by się zorientować, że nikt nigdy nie da
szansy pieprzonemu pokojowi. I w najbliższym czasie nikt nie
wróci do Woodstock, to pewne.
Josie nie miała jednak cienia wątpliwości, że stary Henry
stawił się tam jak na gwizdek, kopcił kadzidełka, wydzwaniał
cymbałkami i palił hasz ku pamięci Johna, jakżeby inaczej. Om
rama rama. Czy John Lennon naprawdę chciał tego
wszystkiego? Josie słyszała, że facet był całkiem bystry i
dowcipny, więc czy rzeczywiście mogło mu zależeć na tym, by
wystąpić w roli umarlaka tygodnia, miesiąca czy roku?
Artysta wreszcie odstąpił od sztalug, ciężko wzdychając.
- Co ty na to, żebyśmy dziś spakowali kramik, Josay?
Josie rozplotła nogi, czując, jak krew napływa do nich
szybko i gwałtownie, budząc do życia setki drobnych,
kłujących igiełek. Rozprostowała kruche ramiona o
delikatnych, wyraźnie rysujących się pod skórą kościach. Miała
drobne piersi o ciemnych brodawkach, czarny trójkąt łonowy,
ostro kontrastujący z utlenionymi na niewiarygodnie jasny
blond włosami, których ciemne odrosty zaczynały już wyrastać
spod skóry. Ubrała się szybko - sukienka i czółenka na
wysokich obcasach z ciuchlandu, podarte legginsy. Podczas
gdy Henry czyścił pędzle, pomalowała usta krwawoczerwoną
szminką, a potem usiadła obok niego na kanapie obitej
pomarańczowym welwetem z brunatnymi obszyciami. Henry
przygotował skręta ze specjalnej trawy, którą nazywał
„Pająkiem" - jego kumple przysyłali mu te brązowe kłębki z
Hawajów. Starzy hipisi uwielbiali trawę. Josie nie miała nic
7
Strona 8
przeciwko temu, aby czasem się przyłączyć, ale nie widziała
powodu, żeby robić z tego kult.
Kiedy palili, Henry dalej rozczulał się nad Johnem
Lennonem. Mówił, że nie może uwierzyć w śmierć dawnego
beatlesa. Zupełnie jakby facet był jakimś cholernym świętym...
- W końcu się odnalazł - powtarzał Henry. - Wreszcie
odkrył, o co w tym wszystkim chodzi...
Josie paliła, siedząc obok Henry'ego, i myślała o gościu,
który zastrzelił Lennona. Zamordowany przez oszalałego fana...
W wiadomościach fani zawsze byli wariatami. Facet dostał od
Lennona autograf, a potem go zastrzelił. Najsmutniejsze było
to, że Josie nie była szczególnie wstrząśnięta. Jej zdaniem
wszystko to razem układało się w spójną całość - Ronald
Reagan, chłopcy w zielonych mundurach, uganiający się po
całym świecie. Śmierć Lennona wydawała się drobnym
detalem. Trzydzieści tysięcy ludzi zaginionych w Salwadorze,
te zakonnice, mnóstwo innych nieszczęśników, a tymczasem
wszyscy Amerykanie najbardziej przejmowali się tym, kto
postrzelił JR z serialu Dallas.
Usadowiła się wygodniej. Musiała przyznać, że „Pająk"
był pierwsza klasa. Henry powoli odwrócił opartą na poduszce
głowę i popatrzył na nią małymi, zaczerwienionymi od trawy
oczkami, które zawsze się uśmiechały, nawet kiedy był zły czy
smutny. Pachniał tą dziwaczną maścią, którą sam robił i
nacierał mięśnie naciągnięte po ćwiczeniach tai - chi, maścią
złożoną ze zmiażdżonych korzonków, lukrecji i jakichś
cholernych robali. Oparł rękę na jej kolanie.
- Nadal jesteś z tym gościem z Harvardu? - zapytał. Jego
dłoń na jej kolanie. Henry Ko miał chyba ze trzydzieścipięć lat,
co Josie miałaby robić z takim staruszkiem...
- Z Michaelem. Tak, nadal jesteśmy razem.
W każdym razie taką miała nadzieję. Może Michael już
wrócił... Tak, całkiem możliwe, że już jest w domu i czeka na
8
Strona 9
nią. Nagle zaczęło jej się śpieszyć. Położyła swoją rękę na
szorstkiej od terpentyny dłoni malarza.
- Ale dam ci znać, jeżeli ze sobą zerwiemy, słowo
honoru, Henry...
Wróciła na Lemoyne swoim starym, wiecznie
dygoczącym fordem falconem, pudrowobłękitnym reliktem z
naklejkami różnych zespołów na bagażniku - X, Germs,
Cramps. Zwykle jechała od Henry'ego trzy minuty, ale teraz
wpakowała się w długą kolejkę samochodów z włączonymi
światłami. Dlaczego tak się czołgali? Może znowu jakiś wiec
ku czci Lennona albo coś w tym rodzaju... Trąbiła, zmieniała
pasy i wymijała, aż w końcu znalazła się na czele korka i
zobaczyła, że przyczyną całego zamieszania był powoli,
dostojnie posuwający się karawan. Głęboko zawstydzona
swoim zniecierpliwieniem, skręciła w boczną uliczkę i
zatrzymała się. Policzki miała gorące i czerwone jak burak. Ale
skąd mogła wiedzieć, że to pogrzeb? Czasami wydawało jej się,
że minęły zaledwie dwa dni, odkąd jej siostra Luanne wysadziła
ją z samochodu przy parku MacArthura.
Pozostałą część drogi przejechała poniżej dozwolonej
prędkości, zaparkowała przed domem, wyjęła pocztę ze
skrzynki i zamknęła furtkę na pętlę z kabla. Ostrożnie stąpając
w pantoflach na wysokich obcasach, zeszła po chwiejnych
schodkach do stojącego niżej malutkiego domku. Właściwie
była to chatka, co tu dużo mówić, ale oni ją kochali, kochali ten
spokój, ciszę, widok i rajski śpiew ptaków. Czuli się tu tak
bezpiecznie, że nawet nie zawiesili zasłon.
Josie otworzyła drzwi, rzuciła klucz do czerwonej misy.
- Hej, Michael?
Cisza. Puste krzesła, obrazy na ścianach, zasłona z
drewnianych korali między pokojem a kuchnią. Jedyne odgłosy
dostawały się do wnętrza przez otwarte okno, wychodzące na
ruchliwe szosy numer 2 i 5. Minęło pięć dni. Przed pięcioma
9
Strona 10
dniami stał w drzwiach do kuchni oparty o odgarniętą na bok
zasłonę z korali na sznurkach i mełł kawę w tym swoim
mosiężnym tureckim młynku w kształcie tuby. Powiedział, że
wyjeżdża. Josie właśnie zbierała się do wyjścia, jechała na
umówioną sesję w Northridge.
- Jadę na kilka dni do domu Meredith - oświadczył.
Jego matki nie było, wyjechała na koncerty w Urugwaju,
Paragwaju czy gdzieś tam. I krzyżyk na drogę.
Josie przystanęła w przedpokoju, skończyła malować usta,
bardzo dokładnie i równo, nawet bez lusterka.
- Po co? - zapytała.
- Zastanawiam się nad pewnym projektem - powiedział,
nie przestając kręcić młynkiem. - Potrzebuję trochę czasu, żeby
to spokojnie przemyśleć.
Powiedział to ot tak sobie. Patrzyła na niego w skupieniu,
próbując zrozumieć, co naprawdę do niej mówi. Nigdy nie
rozstawali się na dłużej niż parę godzin, nawet wtedy gdy się
kłócili.
- Odkąd to przeszkadzam ci w pracy?
- Myślałem, że będziesz zadowolona, że w ogóle pracuję
- odparł.
Ucieszyło ją to, owszem, ale dlaczego uważał, że musi
wyjechać... Uparcie kręcił mosiężną rączką młynka, stojąc w
drzwiach kuchni w luźnych dżinsach, boso, z długimi,
pięknymi palcami u stóp, niczym u jakiejś greckiej rzeźby.
- Muszę mieć trochę przestrzeni, Josie. Postaraj się
zrozumieć.
- Przecież zawsze malowałeś tutaj i nie narzekałeś...
Domek był malutki, to prawda. Michaelowi trudno było
malować większe obrazy, choćby takiej wielkości jak pochód
ślepych kobiet z twarzą Meredith. A dom jego matki stał pusty,
niedaleko, na pobliskim wzgórzu.
- Może pojechałabym z tobą...
10
Strona 11
Odstawił wreszcie młynek i objął ją mocno. Pocałował.
- Będę pracował, wiesz, jaki wtedy jestem. Zaufaj mi, tak
będzie lepiej.
Trzymała go w ramionach, zamknęła oczy, wchłaniała
jego zapach, aromat sosny, mchu i czegoś jeszcze, czegoś,
czym pachniał tylko on, uzależniona od niego jak ćpun od
swojej działki. Miała ochotę polizać go jak cukierek. Stali tak
długo, Michael tulił ją do siebie z całej siły, prawie miażdżył,
drapał jej policzki ostrym zarostem.
Okropnie za nim tęskniła. Wrzuciła listy do misy na
niskiej szafce obok telefonu, który milczał jak zaklęty.
Dzwoniła do niego już dwa razy, ale nie odpowiadał. Szczerze
mówiąc, nie było w tym nic dziwnego. Odkąd go poznała, ani
razu nie widziała, żeby podniósł słuchawkę. Tak czy inaczej,
wiedziała, że jeśli wkrótce nie wróci do domu, ona pojedzie do
niego. Potrzebował przestrzeni czy nie potrzebował, miała to
gdzieś. Trzy dni to trzy dni, ale tydzień to długie rozstanie,
separacja. Z trudem wytrzymała ten tydzień, chociaż robiła
wszystko, żeby jak najmniej o nim myśleć - przyjęła dodatkowe
sesje, poszła z Pen na występ grupy Weirdos w Hong Kong
Cafe, na imprezę na Carondelet. Mogłoby się wydawać, że
korzysta z życia i wolności, lecz ona tylko czekała na niego. Co
takiego malował, że nie mógł malować tutaj? A może po prostu
ją zostawił?
- Hej, pieprzyć jego i jego braci! - parsknęła Pen, kiedy
Josie zwierzyła jej się ze swoich obaw na występie Weirdos. -
Przecież jest świetnie, całkiem jak dawniej! Carpe diem, do
kurwy nędzy!
Dziwnie czuła się sama w małym domku, w środku
spokojnego popołudnia. Pierwszy raz w życiu naprawdę
mieszkała sama. Poprawiła poduszki na kanapie, przejrzała
pocztę, włączyła płytę Clash Sandinista!, usiadła, wstała. Nie
mogła znaleźć sobie miejsca. Dom wydawał się strasznie pusty,
11
Strona 12
jej obecność wcale nie zmniejszała uczucia pustki. W
rodzinnym domu w Bakersfield dzieliła pokój z Luanne i
Corinne, na Carondelet mieszkała z Pen, Shirley i Paulem.
Jeszcze później, w Fuckhouse, wokół niej zawsze tłoczyła się
co najmniej połowa punkowego Hollywood. A teraz była sama,
tylko z jego obrazami i rysunkami, z używanymi meblami,
które uratowali ze śmietników, z kolekcjami zabawek, czapek i
żelazek, pracowicie zbieranych. Bez niego dom przypominał
teatralną dekorację bez aktorów. Przysiadła na niebieskiej
kanapie i zaczęła przeglądać magazyn o sztuce. Facet,
komponujący obrazy z potłuczonych talerzy... Widzieli jego
wystawę w dzielnicowym muzeum. Duże płótna pokryte
mieszanką o chropowatej, ciężkiej fakturze dużo bardziej
spodobały się Josie niż Michaelowi. Podziwiała ich pewną
siebie, śmiałą urodę.
- Jedno wielkie gówno na pokaz - powiedział Michael. -
Trzeba mieć jakąś myśl, nie tylko chęć imponowania...
Zawsze był tak krytycznie nastawiony do sztuki
współczesnej, nie znosił wszystkiego, co robili artyści. Lubił
tylko Francisa Bacona i Luciena Freuda, którzy malowali jak
psy gończe, tropiące ludzkie niedoskonałości. I niezmiennie
wielbił swojego ukochanego Schielego.
Dlaczego nie mógł spać tutaj, a malować tam? Inni
malarze mieli przecież studia poza domem. Jeżeli ten pokój był
dla niego za mały do pracy, mógłby przynajmniej wracać na
noc. Bała się, że ta potrzeba przestrzeni była tylko wymówką.
Że już postanowił, ostatecznie zdecydował, że nie chce z nią
dłużej być. Pragnęła zadzwonić do niego, ale nie mogła znieść
myśli, że telefon będzie dzwonił i dzwonił, a Michael, być
może, będzie stał obok i nie podnosił słuchawki, wiedząc, że to
ona.
Usiadła na jego krześle przy oknie z widokiem na
wzgórza, park Echo, Silverlake, a dalej wielki znak Hollywood
12
Strona 13
i Griffith Park. Zielone miedziane kopuły obserwatorium ostro
rysowały się na tle jasnoniebieskiego zimowego nieba.
Uwielbiała przesiadywać tutaj razem z nim, obejmując go za
szyję i sycąc się jego zapachem. Przycisnęła twarz do
szorstkiego oparcia, usiłując schwytać ten aromat. Jej rzęsy
drżały. Na moment poczuła zapach Michaela, lecz zaraz się
ulotnił.
Wciąż trochę nawalona po „Pająku", przeszła do kuchni,
wypiła szklankę mleka, którą przed wyjściem postawiła przy
zlewozmywaku, obrała banana wielkości palca. Starała się w
ogóle nie patrzeć na drewniany kącik z wyciętymi sercami,
gdzie jedli posiłki, ani na wiszący tam obraz, przedstawiający ją
przy starej kuchni, oświetloną wpadającym przez kuchenne
okno słonecznym blaskiem. Śmieszne, bo to Michael zawsze
gotował, jej umiejętności kończyły się na podgrzaniu zupy z
puszki.
Przeszła do sypialni i wyciągnęła się na łóżku, na pościeli,
ciągle jeszcze pachnącej ich ostatnią miłością. Cztery ściany
pokoju zdobił ich własny widok Montmartre. Zrzuciła pantofle
i wczołgała się pod kołdrę, białą jak śnieg w bezbarwnym
świetle. Zbliżało się Boże Narodzenie. Musiała wykończyć
koszulę dla Michaela, koszulę w poprzeczne pasy, żeby była
bardziej oryginalna. Zieloną, by pasowała do koloru jego oczu.
Może znajdzie jeszcze jakąś przyjemną, leniwą muzykę w
jednym z małych sklepików przy Bulwarze Hollywood, jakieś
nagrania seksownego bluesa z lat dwudziestych. Mogłaby też
udekorować dom papierowymi płatkami śniegu, zawiesić je pod
sufitem, gęsto jak liście. Ale się zdziwi, kiedy stanie w
drzwiach i zobaczy te płatki... Jasne, że wróci. Na pewno wróci.
Jeszcze jeden dzień, najwyżej dwa.
Myślała o płatkach śniegu, kiedy w dużym pokoju
zadzwonił telefon. Zerwała się z łóżka tak szybko, że zakręciło
jej się w głowie, dopadła do szafki i chwyciła słuchawkę.
13
Strona 14
- Michael, dzięki Bogu, chciałam już...
- Przepraszam bardzo, tu inspektor Brooks... Jakiś
pieprzony urzędas.
- Dzwonię z biura lekarza sądowego okręgu Los Angeles.
Z kim rozmawiam, jeśli można wiedzieć?
Cholera... Luanne, ta kretynka. Kiedy Josie ostatni raz
widziała siostrę, Luanne ważyła czterdzieści pięć kilo. Choć
oczywiście równie dobrze mogło chodzić o Jimmy'ego. Albo
Tommy'ego. O którekolwiek z jej rodzeństwa...
- Mówi Josephine Tyrell. Co się stało?
- Znaleźliśmy pani numer telefonu w książce
meldunkowej motelu... Jesteśmy w trakcie sprawdzania
odcisków palców, ale proszę powiedzieć mi, czy ostatnio nie
zaginął nikt z pani bliskich?
- Raczej nie...
W słuchawce rozległ się szelest kartek.
- Biały mężczyzna. Wpisał się do książki meldunkowej
jako Oscar Wilde...
Teraz słyszała już tylko grzmiący ryk pulsującej w jej
głowie krwi.
- Panno Tyrell?
Ledwo trzymała słuchawkę. W jednej chwili straciła
władzę w rękach.
- Przychodzi pani do głowy, kim może być ta osoba? -
Ten głos brzmiał zupełnie tak, jakby nic się nie stało.
- Tak - odpowiedziała. - Nie...
Szybko usiadła na włochatej kanapie, byle tylko nie upaść.
- Nie wiem... - wykrztusiła.
- W jakim wieku jest człowiek, którego ma pani na
myśli?
Spróbowała coś powiedzieć, ale tylko zachrypiała
rozpaczliwie. Odchrząknęła.
- Dwadzieścia dwa lata.
14
Strona 15
- Wzrost?
- Mniej więcej metr dziewięćdziesiąt... - wyszeptała.
- Waga?
Nie wiedziała, ile ważył. Nie mieli w domu wagi.
- Raczej chudy...
- Kolor oczu?
- Zielony...
Proszę, błagam, niech ten facet powie, że to pomyłka, bo
tamten ma brązowe oczy...
- Blizny albo tatuaże?
Pomyślała o jego ciele, przebiegła po nim pamięcią jak
palcami.
- Blizna na prawej dłoni, między kciukiem i palcem
wskazującym... - Potarła twarz, starając się nie upuścić
słuchawki. Chciała uciszyć ogłuszający szum krwi w uszach. -
Duże znamię, myszka, z prawej strony klatki piersiowej...
Była modelką, stale pozowała artystom, wyrobiła sobie
doskonałą pamięć do ciał. Ta pamięć działa niezależnie od
umysłu, który wyłączył się, odciął od świata. To niemożliwe...
Niemożliwe. Takie rzeczy zdarzają się przecież tylko Tyrellom
- wyścigi samochodowe na marnych drogach, pchnięcia nożem,
strzelaniny. Potem identyfikacja zwłok.
W słuchawce zapadła cisza.
- Czy jest ktoś, kto mógłby pani towarzyszyć?
Chcielibyśmy, żeby przyjechała pani do Zakładu Medycyny
Sądowej.
Josie stała na chodniku, obejmując się ramionami, jakby
się bała, że jej wnętrzności wyleją się na beton, jeśli chociaż na
moment rozluźni uścisk, i wpatrywała się w czerwone auto Pen.
Jej przyjaciółka zahamowała przed domem, odgarnęła do tyłu
fioletowe włosy, otworzyła drzwiczki.
- Przyjechałam najszybciej, jak się dało! Och, Josie, nie
zakładaj niczego z góry, to może być ktokolwiek!
15
Strona 16
Josie wsiadła, Pen zatrzasnęła drzwi. Była godzina
szczytu. Ominęły wjazd na autostradę i skręciły na biegnącą
wzdłuż brzegu rzeki Riverside Drive. Minęły Piwiarnię, gdzie
niecałe dwa tygodnie temu Josie pozowała Timowi
Delauneyowi. Nie myśl, nie myśl, powtarzała sobie. To
naprawdę może być ktokolwiek. Miała nadzieję, że tak będzie.
Ktokolwiek inny, kurwa...
Stanęły u stóp góry z betonu, jaką był szpital ogólny Los
Angeles, jednak biuro lekarza sądowego znajdowało się nie w
szpitalu, a niżej, w prostokątnym dwupiętrowym budynku.
Parkowały przed nim ciężarówki i lżejsze samochody, a
umieszczony z boku napis głosił: ZAKŁAD MEDYCYNY
SĄDOWEJ W LOS ANGELES, Badania lekarskie,
Laboratorium medycyny sądowej, Usługi publiczne.
Pen zaparkowała w poprzek dwóch miejsc. Wpadły do
holu wyłożonego brązowym marmurem, z beżowym linoleum
na podłodze i sufitem obitym wyciszającymi płytami, do
złudzenia przypominającego wnętrze taniej przychodni
dentystycznej. Siedząca za kontuarem otyła czarnoskóra kobieta
oszołomionym wzrokiem zmierzyła fioletowe włosy i czarną
szminkę Pen, uczesaną na punka tlenioną głowę i sztuczne żółte
futerko Josie.
- Dostałam telefon... - zaczęła Josie.
Kobieta nadal patrzyła na nie z lekko rozchylonymi
wargami.
- Od jakiegoś inspektora - uzupełniła Pen.
- Brooksa - dokończyła Josie.
- Trzeba przejść łącznikiem do drugiego budynku -
kobieta wskazała drzwi z mrożonego szkła. - Zaraz
zawiadomię, że jest ktoś do niego...
Czekały na płóciennych krzesłach w mniejszym holu.
Josie wcisnęła dłonie do kieszeni futerka, cała jej istota
skurczyła się do maleńkiego punkciku bólu, do jądra atomu,
16
Strona 17
które w każdej chwili mogło się rozpaść i rozsadzić cały świat.
Nie myślała, nie czuła, tylko jej prawa stopa drgała nerwowo.
- Wszystko jest w jak największym porządku -
powiedziała Pen, głaszcząc włosy i szyję Josie. - Oddychasz,
wszystko jest w porządku... Dlaczego ten pierdolony idiota tak
się grzebie...
Zerwała się, szarpnęła za klamkę, kopnęła ciężkim
martensem w metalowe drzwi i wróciła na miejsce obok Josie.
- Zapal mi peta... - poprosiła Josie, nie wyjmując z
kieszeni mocno zaciśniętych w pięści dłoni.
Czuła cebulkę każdego włosa w skórze głowy.
Pen pogrzebała w szkolnej torbie Josie, znalazła
papierosy, gauloises bleues, zapaliła jednego i wetknęła go
między wargi przyjaciółki. Josie siłą wdusiła dym do płuc,
dzięki papierosowi przypomniała sobie, jak oddychać. Wyjęła
jedną rękę z kieszeni, żeby przytrzymać papierosa. Jej umysł
przypominał zaciśniętą pięść, nie wchodziła tam żadna myśl,
żaden sygnał, tłukło się tylko jedno słowo: „nie, nie, nie, nie".
Czuła, że przeżywa najdłuższe pięć minut w historii.
- Wszystko będzie w porządku, będzie dobrze... - Pen
zapaliła camela i małą poczekalnię wypełnił dym.
Za oknem zimowe niebo przybrało różowawy kolor. Jeżeli
dopalę papierosa przed przyjściem tego gościa, to nie będzie
Michael...
- Nienawidzę takich miejsc - westchnęła Pen. -
Najchętniej wysadziłabym całe to gówno w powietrze...
Wpatrywały się w ciężkie drzwi prowadzące na korytarz,
wyposażone w malutkie zakratowane okienko. Zanim Josie
wypaliła papierosa do połowy, otworzyły się i do poczekalni
wszedł czarnoskóry mężczyzna w niebieskim rozpinanym
swetrze.
- Panna Tyrell? Josie wstała.
17
Strona 18
- Pójdzie pani ze mną, dobrze? Pani także, bardzo
proszę...
Przeszli przez hol, skąpany w obrzydliwie zielonkawym
świetle jarzeniówek. Biuro inspektora Brooksa było małe,
pozbawione okien, zarzucone książkami, papierami i folderami,
z mapami i czarną tablicą z magnesikami na ścianach. Josie i
Pen usiadły na dwóch metalowych krzesłach, inspektor zajął
miejsce za biurkiem.
- Dobrze się pani czuje, panno Tyrell?
- Nie, nie czuje się dobrze, do cholery! - odparła Pen. -
Nie widzi pan, że mało nie rzyga ze strachu? Nie moglibyśmy
od razu przejść do rzeczy?
Josie podniosła drżącą rękę do ust, zaciągnęła się
papierosem. Jeśli nawet inspektorowi przeszkadzał dym, to nie
zaprotestował.
- Kiedy ostatni raz widziała pani swojego chłopaka,
panno Tyrell?
Zauważyła popielniczkę na biurku, strząsnęła do niej
popiół. Jej górna warga zastygła, zesztywniała w odwróconym
U.
- Pięć dni temu. W środę.
- A kiedy uświadomiła sobie pani, że zaginął?
Josie w milczeniu wpatrywała się w czubek papierosa.
Kiedy uświadomiła sobie, że zaginął? W ogóle nie zdawała
sobie sprawy, że coś się z nim stało. Po prostu w środę
pożegnała się z nim, była świadkiem jego wyjazdu.
- Nie uświadomiłam sobie. Nadal nic nie wiem o tym, że
zaginął...
Mężczyzna wydął pełne wargi, wyjął z szuflady biurka
białe kartoniki.
- Muszę panią poprosić, żeby spojrzała pani na te
fotografie - rzekł. - I ostrzegam, nie są to przyjemne zdjęcia, ale
18
Strona 19
trzeba ustalić pewne fakty, dla dobra wszystkich
zainteresowanych...
Białe prostokąty w jego rękach, rewersy dwóch zdjęć.
Inspektor gadał i gadał, wyjaśniał, tłumaczył, co Josie zobaczy,
że kula weszła do jamy ustnej i wyszła tyłem głowy, mówił coś
o efekcie rany postrzałowej... Josie kilka razy skinęła głową,
nawet przez chwilę nie skupiając się na słowach policjanta.
Miała ochotę wyrwać mu fotografie z rąk, ale w końcu położył
je przed nią na metalowym blacie biurka.
Twarz. Podsiniałe oczy, zupełnie jak po jakiejś strasznej
bójce. Zapuchnięte powieki, nie całkiem zamknięte, Boże,
powinni zamknąć mu oczy... Niezależenie od tego, czyje to
były oczy. Nie jego. Nie, to niemożliwe. Widziała kosmyk
włosów, głowę obłożoną płótnem, te podsiniałe oczy, odrobinę
krwi wokół nozdrzy, usta, nie, nie miała pojęcia, kto to, bo na
pewno nie Michael, ale skąd brała się w niej ta pewność, skąd
mogła wiedzieć... Skąd? Kiedy widziała go ostatni raz, był
żywy.
- Nie wiem... - szepnęła. - Po prostu nie wiem... Inspektor
zebrał zdjęcia i włożył je do teczki z inicjałami
NN na okładce.
- Pani chłopak ma rodziców? - spytał.
- Ma. Jego ojcem jest Calvin Faraday, pisarz. Mieszka w
Nowym Jorku.
Inspektor Brooks zapisał na kartce imię i nazwisko razem
z numerem sprawy, danymi Michaela.
- Matka nazywa się Meredith Loewy... - Josie
przeliterowała starannie. - Jest teraz w Ameryce Południowej,
na tournee...
- Najpierw musimy ustalić, czy to faktycznie on... -
Brooks wybrał krótki numer na tarczy zielonego telefonu. -
Tak, jesteśmy gotowi - powiedział do słuchawki i wstał.
19
Strona 20
Josie zdusiła papierosa w popielniczce. Kiedy szli
korytarzem, kurczowo trzymała się Pen, zdawała się na nią
całkowicie, jak niewidomy na psa przewodnika. Przed oczami
wciąż miała to zdjęcie z polaroidu, sine, obrzmiałe powieki. Nie
przyszło jej do głowy, żeby sprawdzić, czy na górnej wardze
była mała blizna, pewnie dlatego, że wszystko to razem nie
miało nic wspólnego z rzeczywistością. Michael żył. Był w
domu matki, malował w pokoju tuż obok swojej starej sypialni,
w której spędził sporą część dzieciństwa. Josie wyobraziła go
sobie przy sztalugach, starała się, żeby był to jak najbardziej
szczegółowy obraz. Dęby za oknem. Jasny blask zimowego
słońca. Ale będą się z tego później śmiali... Tylko pomyśl,
przez ułamek sekundy wydawało mi się, że nie żyjesz... Jeżeli
uda jej się zobaczyć go dokładnie i wyraźnie, sprawi, że tak
właśnie będzie.
Pen mocno trzymała ją za rękę, gniotła jej palce. Czuła
zapach skórzanej kurtki przyjaciółki.
- Pomożemy ci przez to przejść, wszystko jedno, co się
okaże - odezwała się Pen. - Słyszysz mnie?
Inspektor Brooks przepuścił je przez drzwi w ścianie z
brunatnego marmuru. Znalazły się w brudnym korytarzu,
pomalowanym na różowawy beż, wszystkie drzwi nosiły tu
czarne ślady po kopnięciach u dołu. Dotarli do windy. Brooks
wpuścił je do środka, wsiadł i przekręcił kluczyk w panelu.
Drzwi zamknęły się, kabina ruszyła w dół. Josie martwym
wzrokiem wpatrywała się w pasiaste linoleum. Proszę, Boże,
tylko nie to...
Drzwi się rozsunęły. Dokładnie przed nimi, pod szarą
ścianą, obok kranu pośrodku okrągłej umywalki, na metalowym
wózku leżała ludzka postać przykryta białym prześcieradłem.
Josie mocno ściskała ramię Pen, a może to Pen trzymała ją za
rękę. To pomieszczenie miało dziwny zapach, zapach, jakiego
nie znała, ciężki odór brudu i nieświeżego mięsa.
20