Faber Michel - Szkarłatny płatek i biały

Szczegóły
Tytuł Faber Michel - Szkarłatny płatek i biały
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Faber Michel - Szkarłatny płatek i biały PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Faber Michel - Szkarłatny płatek i biały PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Faber Michel - Szkarłatny płatek i biały - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Michel Faber Szkarłatny płatek i biały (Przełożył: Maciej Świerkocki) Strona 2 Evie, z podziękowaniem i miłością Strona 3 Część pierwsza Ulice Strona 4 1 Patrz pod nogi. Nie trać głowy – będzie ci potrzebna. Miasto, do którego cię prowadzę, jest ogromne i skomplikowane jak labirynt. Nigdy przedtem w nim nie byłeś. Na podstawie innych opowieści, które kiedyś czytałeś, sądzisz zapewne, że dobrze znasz tę metropolię, ale tamte historie ci schlebiały, witały cię bowiem niby przyjaciela i traktowały jak swego. W rzeczywistości jednak jesteś tu obcym przybyszem, pochodzącym z całkowicie innego miejsca i czasu. Kiedy po raz pierwszy wpadłam ci w oko i postanowiłeś pójść ze mną, myślałeś zapewne, że przybywszy na miejsce, po prostu rozgościsz się jak u siebie w domu. Teraz jednak, kiedy już tu przyszedłeś, okazuje się, że wokół panuje przeraźliwe zimno, a ty, potykając się na wybojach, podążasz za swoją przewodniczką w całkowitych ciemnościach i nie wiesz, gdzie jesteś. Rozglądasz się na lewo i prawo, mrużysz oczy pod wpływem uderzeń lodowatego wiatru i zdajesz sobie sprawę, że właśnie wchodzisz na nieznaną ulicę, przy której stoją nieoświetlone domy, pełne nieznanych ci ludzi. A przecież nie wybrałeś mnie na chybił trafił. Wzbudziłam w tobie pewne oczekiwania. Nie wstydź się: miałeś nadzieję, że spełnię wszystkie twoje pragnienia, do których boisz się przyznać, a w najgorszym wypadku zapewnię ci dobrą zabawę. Teraz wahasz się, ciągle mnie obmacujesz, ale masz ochotę wypuścić mnie z rąk. Kiedy po raz pierwszy mnie dotknąłeś, nie od razu się zorientowałeś, jaka jestem duża. Nie przypuszczałeś także, że tak szybko i głęboko cię zainteresuję. Deszcz ze śniegiem żądli cię w policzki ostrymi plwocinkami, tak zimnymi, że zdają się gorące, niczym rozwiewane przez wiatr rozżarzone węgielki. Uszy zaczynają marznąć ci boleśnie. Ale pozwoliłeś zawieść się na manowce i jest już za późno, by zawrócić. Zapadła popielata, czarnoszara noc, w której świat wydaje się niemal czytelny, niczym nietknięte kartki spalonego rękopisu. Brniesz na oślep przed siebie, otoczony mgiełką własnego ciężkiego oddechu, wciąż podążając za mną. Kocie łby pod twoimi stopami są mokre i ubabrane błockiem, a w zimnym powietrzu unoszą się kwaśne wyziewy i odór tającego powoli łajna. Łowisz uchem dochodzące gdzieś z bliska stłumione pijackie głosy, ale nieliczne strzępy rozmów, które słyszysz, w niczym nie przypominają wielkich monologów, jak z dramatu romantycznego, przeciwnie, zaczynasz w duchu prosić Boga, aby te głosy nie zbliżyły się do ciebie. Główne postaci niniejszej opowieści, z którymi pragniesz nawiązać bliższą znajomość, bawią daleko stąd. Nie oczekują cię – nic dla nich nie znaczysz. Jesteś w błędzie, sądząc, że wstaną z ciepłych łóżek, by udać się w długą drogę na spotkanie z tobą. Zastanawiasz się więc zapewne: po co cię tu przyprowadziłam? Skąd ta zwłoka, która sprawia, że nie możesz jeszcze poznać ludzi, których miałeś nadzieję tu spotkać? Odpowiedź jest prosta: ich służba nie wpuściłaby cię za próg. Brak ci bowiem odpowiednich koneksji, i właśnie dlatego cię tu przyprowadziłam: żebyś zawarł odpowiednie znajomości. Oto pewna osoba bez żadnego znaczenia musi przedstawić cię osobie prawie bez znaczenia, ta zaś przedstawi cię następnej, i tak dalej, i dalej, aż wreszcie będziesz mógł przekroczyć próg domu, niemal jak członek rodziny. Dlatego przyprowadziłam cię tutaj, na Church Lane w St Giles – bo znalazłam odpowiednią osobę. Ostrzegam jednak lojalnie, że przedstawiam cię komuś, kto jest na samym dnie: to postać należąca do najniższej z najniższych warstw gminu. Co prawda, bogactwa Bedford Square i British Museum znajdziesz zaledwie kilkaset jardów stąd, ale dzieli cię od nich New Oxford Street – rzeka zbyt szeroka, by można przebyć ją wpław, jeśli stoi się na niewłaściwym brzegu. Zapewniam cię, że książę Walii nigdy nie uścisnął dłoni żadnemu mieszkańcowi tej ulicy, nikomu z miejscowych nie skinął głową, przejeżdżając tędy, ani nie posmakował nawet – pod osłoną nocy – miejscowych prostytutek. Choć bowiem przy Church Lane rezyduje zapewne więcej dziwek niż na jakiejkolwiek ulicy Londynu, nie są to nierządnice klasy odpowiedniej dla dżentelmena. Ostatecznie prawdziwy koneser wie, że kobieta jest czymś więcej niż jedynie ciałem, stąd nie należy mniemać, jakoby Strona 5 znawca mógłby przymknąć oko na to, iż tutejsze łóżka są brudne, meble nędzne, kominki zimne, a na ulicy nie ma postoju dorożek. Krótko mówiąc, ta okolica to zupełnie inny świat, w którym dobrobyt stanowi odległy niczym gwiazdy na niebie, egzotyczny sen. Church Lane to ulica, na której nawet koty są chude i mają zapadłe oczy, bo nie jadają mięsa, ulica, na której mieniący się robotnikami mężczyźni chyba wcale nie pracują, a tak zwane praczki rzadko cokolwiek piorą. Na tej ulicy filantropi nie są w stanie uczynić nic dobrego, więc kiedy mieszkańcy przeganiają ich stąd, uchodzą, unosząc rozpacz w sercach i nieczystości na butach. Wzorowy przytułek dla potrzebujących i ubogich, otwarty w pobliżu z wielką filantropijną pompą przed dwudziestu laty, znajduje się już w rękach niegodziwców, a poza tym jest mocno nadgryziony zębem czasu. Inne, jeszcze starsze i bardziej zniszczone domy, choć dwu– albo nawet trzypiętrowe, zioną podziemnymi wyziewami, jak gdyby wydobyto je z jakiegoś gigantycznego wykopu archeologicznego niczym gnijące szczątki zaginionej cywilizacji. Wiekowe budynki chromają o kulach żelaznych rynien, maskując swoje rany i ułomności kompresami stiuków, temblakami sznurów do suszenia bielizny albo przepaskami zbutwiałego drewna. Dachy łączą się w szaloną plątaninę, okna na poddaszach są spękane i poczerniałe, podobnie jak murarka, a górujące ponad nimi niebo zdaje się gęstsze niż tutejsze powietrze, tworzące sklepiony sufit, który przypomina szklany dach fabryki albo stacji kolejowej: niegdyś jasny i przezroczysty, a dziś zasnuty brudem. Ponieważ jednak przybywasz tu za dziesięć trzecia w środku zimnej, listopadowej nocy, nie masz zapewne ochoty, aby podziwiać krajobraz. Teraz interesuje cię przede wszystkim to, jak znaleźć schronienie przed chłodem i ciemnością, chcesz bowiem stać się tym, kim – jak sądziłeś – mógłbyś być, kiedy tylko mnie dotkniesz: człowiekiem wtajemniczonym; jednym z nich. Nie licząc bladych płomyków latarni gazowych na odległych rogach ulicy, na Church Lane nie widać światła, lecz tylko dlatego, że twoje oczy przywykły rozpoznawać mieszkanie, w którym ktoś czuwa, po bardziej wyraźnych oznakach niż wątły blask dwóch świec za upaćkaną szybą. Pochodzisz ze świata, w którym ciemność rozprasza się jednym pstryknięciem przełącznika, ale życie nie zawsze daje człowiekowi przewagę. Czasami stawia go w o wiele bardziej niepewnym położeniu. Chodź ze mną na górę, do pokoju, gdzie pali się owo słabe światełko. Pozwól, że wciągnę cię do tej kamienicy tylnymi drzwiami i poprowadzę dalej klaustrofobicznym korytarzem, w którym unosi się woń z wolna nasiąkającego wilgocią dywanu i brudnej pościeli. Pozwól, że zapewnię ci schronienie przed zimnem. Znam drogę. Uważaj na schodach – są w nich zbutwiałe stopnie. Wiem które, zaufaj mi. Przebyłeś już bardzo długą drogę, dlaczego więc nie miałbyś pójść trochę dalej? Cierpliwość jest cnotą, toteż zostanie sowicie nagrodzona. Oczywiście – czyżbym jeszcze o tym nie wspomniała? – zaraz cię opuszczę. Tak, niestety. Ale zostawię cię w dobrych, wręcz doskonałych rękach. Tu właśnie, w tym maleńkim pokoiku na piętrze, gdzie świeci słabe światełko, zawrzesz zaraz swoją pierwszą znajomość. To przemiła dziewczyna – spodoba ci się. A jeśli nie, to właściwie nieważne: bo kiedy tylko skieruje cię na właściwą drogę, będziesz mógł ją porzucić bez ceregieli. Od pięciu lat, odkąd zaczęła samodzielne życie, nigdy nie otarła się nawet o damy i dżentelmenów z takich kręgów, wśród których ty później będziesz się obracać – pracuje, mieszka i umrze z pewnością na Church Lane, z tą dzielnicą biedy łączą ją bowiem nierozerwalne więzy. Jak wiele zwykłych kobiet, a zwłaszcza prostytutek, nosi imię Caroline. Zastajesz ją siedzącą w kucki nad dużą, ceramiczną miednicą pełną letniej wody, ałunu i siarczanu cynku. Używając zaimprowizowanego tłoczka, sporządzonego z drewnianej łyżki i starego bandaża, usiłuje zatruć, usunąć lub w jakiś inny sposób zniszczyć to, co zaledwie przed kilkoma minutami zostawił w niej pewien mężczyzna, na spotkanie z którym właśnie się spóźniłeś. Caroline raz po raz zwilża tłoczek, a woda w misce staje się coraz brudniejsza – jak mniema dziewczyna, jest to pewny znak, że nasienie mężczyzny nie krąży już w niej, lecz w wodzie. Wycierając się rąbkiem koszuli, spostrzega, że dopalają się obie świece – jedna z nich jest już tylko ociekającym kikutem. Czy Caroline zapali nowe świece? Strona 6 Hmm, to zależy od tego, która jest godzina, a dziewczyna nie ma zegara. Tylko niewielu mieszkańców Church Lane je posiada. Niewielu z nich wie, który jest rok ani nawet że minęło ponoć osiemnaście i pół wieku, odkąd pewnego żydowskiego wichrzyciela zawleczono na stracenie za zakłócanie spokoju publicznego. Na tej ulicy ludzie nie chodzą spać o określonej godzinie, lecz wtedy, kiedy zaczyna na nich działać dżin lub gdy zmęczenie każe im zaprzestać przemocy. Na tej ulicy ludzie budzą się, kiedy opium dodawane do osłodzonej wody dla dzieci przestaje działać uspokajająco na małych nieszczęśników. Na tej ulicy co bardziej cherlawi mieszkańcy wpełzają do łóżek tuż po zachodzie słońca i leżą, czuwając i nasłuchując szczurów. Na tę ulicę dźwięk dzwonów kościelnych i królewskich fanfar dociera jedynie słabym, nader słabym echem. Zegarem Caroline jest paskudne niebo i jego fosforyzująca zawartość. Słowa „trzecia nad ranem” zapewne nic dla niej nie znaczą, ale dziewczyna doskonale potrafi odczytać godzinę z położenia księżyca względem domów po drugiej stronie ulicy. Stoi przy oknie, przez chwilę próbuje wyjrzeć na zewnątrz przez zamarznięty brud na szybie, a potem przekręca klamkę i pchnięciem otwiera okno. Rozlega się głośny trzask i Caroline na moment ogarnia lęk, że zbiła szybę, okazuje się jednak, że pękł jedynie lód, którego drobne okruchy spadają z łoskotem na ulicę. Ten sam wiatr, który ściął wodę w lód, atakuje też półnagie ciało Caroline, pragnąc zmienić lśnienie potu na jej pokrytej gęsią skórką piersi w migotliwy blask szronu. Dziewczyna zaciska palce na wystrzępionym kołnierzyku rozwianej koszuli nocnej, otula nim szyję, pociera przedramieniem swoją pierś i czuje, jak twardnieje jej brodawka. Na zewnątrz panuje niemal całkowity mrok, albowiem najbliższa latarnia stoi sześć domów dalej. Kocie łby Church Lane nie są już białe od śniegu. Deszcz pozostawił po sobie na ziemi ogromne charki i smugi na półśniegowej brei, podobne do monstrualnego wytrysku nasienia, połyskującego żółtawym blaskiem w świetle gazowych płomieni. Poza tym wszystko jest czarne. Świat za oknem wydaje ci się pusty, kiedy wstrzymujesz oddech, przystając za plecami Caroline. Ona wie jednak, że nie śpią też zapewne inne miejscowe dziewczęta, podobnie jak włóczędzy, strażnicy, złodzieje i mieszkający po sąsiedzku aptekarz, który nie zamyka sklepu na wypadek, gdyby ktoś chciał kupić u niego laudanum. Na ulicach wciąż można spotkać pijaków, którzy zasnęli, śpiewając, w pół słowa albo umierają z zimna – i owszem, nie jest także wykluczone, że po okolicy krąży jeszcze jakiś lubieżnik w poszukiwaniu taniej dziwki. Caroline myśli, że może powinna się ubrać, otulić szalem i wyjść, aby poszukać szczęścia na pobliskich ulicach. Brakuje jej pieniędzy, bo większą część dnia przespała, a potem zrezygnowała z chętnego klienta, który nie przypadł jej do gustu – wyglądał bowiem na syfilityka. Teraz dziewczyna żałuje, że pozwoliła mu odejść. Powinna była przecież się nauczyć, że czekanie na chodzący ideał nie ma sensu. Jeżeli jednak znów wyjdzie na ulicę, będzie musiała zapalić dwie następne, już ostatnie świece. Powinna także wziąć pod uwagę surową aurę: cała ta kotłowanina w łóżku sprawia, że wzrasta temperatura ciała, która gwałtownie spada, kiedy człowiek wychodzi później na ziąb – pewien student medycyny powiedział jej kiedyś, wciągając spodnie, że w ten sposób łatwo nabawić się zapalenia płuc. Caroline odczuwa duży respekt wobec tej choroby, choć myli ją z cholerą, uważa bowiem, że płucząc obficie gardło dżinem i bromkiem, zdoła zachować życie. Kuby Rozpruwacza nie musi się obawiać – jest na to o czternaście lat za wcześnie, a Caroline z mniej lub bardziej naturalnych przyczyn zejdzie z tego świata, zanim pojawi się na nim ów morderca. Zresztą Kuba Rozpruwacz nie będzie zawracał sobie głowy St Giles. Jak bowiem powiedziałam, przedstawiam cię komuś, kto jest na samym dnie. Wyjątkowo ostry podmuch wiatru zmusza Caroline, by zamknęła okno i odcięła się znów od świata w przypominającym pudełko pokoju, który nie należy do niej i którego – ściśle rzecz biorąc – wcale nie wynajmuje. Nie chcąc być leniwą flądrą, ze wszystkich sił usiłuje wyobrazić sobie, że spaceruje po ulicach, przybierając zagadkowy wyraz twarzy; próbuje przywołać w myślach obraz dobrego klienta, który wyłania się z mroku i mówi jej, że jest piękna. To jednak mało prawdopodobne. Ociera twarz własnymi włosami, tak gęstymi i ciemnymi, że nawet najbardziej nieokrzesanym mężczyznom zdarzało się pogładzić je z podziwem. Są jedwabiste, ciepłe i przyjemnie łaskoczą ją Strona 7 w policzki i powieki. Kiedy dziewczyna odejmuje dłonie od twarzy, okazuje się, że pierwsza świeca utonęła już w kałuży łoju, druga natomiast wciąż usiłuje utrzymać płonący łeb na powierzchni. W tej sytuacji Caroline musi uznać, że dzień dobiegł końca i zarobiła już wszystko, co mogła dziś zarobić. W kącie stoi zapadnięte, pomarszczone i na wpół rozbebeszone łóżko, przypominające zabandażowaną rękę, którą ktoś nierozsądnie zaprzągł do ciężkiej, czarnej roboty. Poza tym pokój jest pusty, nadszedł więc wreszcie czas, by wykorzystać rzeczony mebel do spania. Caroline wsuwa się pomiędzy pościel i koce, ostrożnie, żeby nie porozdzierać obcasami zapaskudzonego prześcieradła. Buty zdejmie później, kiedy rozgrzeje się i będzie mogła spokojnie pomyśleć o rozpięciu długich szeregów zatrzasków. Płomyk drugiej świecy dogasa, nie dając dziewczynie sposobności, by mogła się przechylić i zdmuchnąć go, po czym Caroline składa głowę na pachnącej alkoholem i mężczyznami poduszce. Możesz już wyjść z ukrycia. Rozgość się, bo w pokoju zapadł całkowity mrok, który będzie tu panował aż do świtu. Jeśli chcesz, możesz nawet zaryzykować i położyć się obok Caroline, która zapomina o Bożym świecie, gdy śpi, i nie zauważy twojej obecności – o ile tylko zdołasz się powstrzymać i nie dotkniesz jej. Tak, możesz położyć się obok. Caroline śpi. Podnieś koce i wślizgnij się do łóżka. Nie przejmuj się, jeżeli jesteś kobietą: kobiety w tych czasach często sypiają razem. Nie przejmuj się tym bardziej, jeżeli jesteś mężczyzną: w łóżku Caroline spały ich już setki. Do świtu pozostało jeszcze trochę czasu, Caroline wciąż śpi obok ciebie, temperatura w pokoju poza łóżkiem jest w okolicach zera, lecz ty lepiej już wstań. Nie, doskonale zdaję sobie sprawę, że masz przed sobą długą i męczącą podróż, ale za chwilę coś gwałtownie zbudzi Caroline, byłoby zatem lepiej, żebyś nie leżał wtedy koło niej. Skorzystaj zatem z okazji i zapamiętaj dobrze tę izdebkę: jej smętną ciasnotę, wypaczoną przez wilgoć drewnianą podłogę, okopcony sufit, zapach łoju, spermy i starego potu. Musisz zapamiętać pokoik Caroline dobrze i wyraźnie, inaczej bowiem zapomnisz o nim, gdy tylko awansujesz i przeniesiesz się na inne, lepsze pokoje, w których unosi się zapach potpourri, pieczonej jagnięciny i dymu z cygar – na lepsze, wysokie pokoje, zdobione równie bogato jak tapety, pokrywające ich ściany. Wsłuchaj się w słabe, niespokojne szmery za boazerią i ciche, na poły wesołe pojękiwania Caroline przez sen… Budzi ją potworny, przeraźliwy zgrzyt, jak gdyby jakaś wielka konstrukcja z blachy i drewna tarła o kamień. Przerażona Caroline wyskakuje z łóżka, rozrzucając pościel, która turkocze niby ptasie skrzydła. Zgrzytliwy pisk rozbrzmiewa jeszcze przez kilka sekund, a potem ustępuje nieco mniej przerażającym dźwiękom, jak rżenie konia i ludzkie przekleństwa. Dziewczyna podbiega do okna, co czyni w tej chwili większość mieszkańców Church Lane. Podekscytowana i półprzytomna, mruży oczy, by przebić wzrokiem mrok, wypatrując śladów katastrofy. Na progu jej domu niczego nie widać, ale dalej, w głębi ulicy, niemal na oświetlonym latarnią rogu, leży wrak dorożki, która drży wciąż i rozpada się, kiedy woźnica rozcina uprząż przerażonego konia. Caroline nie widzi jej dobrze z oddali i w ciemności, chciałaby więc wychylić się przez okno, ale podmuchy lodowatego wiatru każą dziewczynie cofnąć się z powrotem do pokoju. Zaczyna po omacku szukać ubrania pod porozrzucaną pościelą i pod łóżkiem – czyli tam, gdzie mógł je posłać kopniakiem ostatni klient. (Potrzebuje okularów, naprawdę, nigdy jednak nie będzie ich mieć. Od czasu do czasu pojawiają się na ulicznych targowiskach i wtedy je przymierza, ale nie może dobrać odpowiednich, nawet jeśli nie przeszkadzają jej porysowane szkła). Kiedy powraca do okna, okutana kocem i w pełni już rozbudzona, okazuje się, że akcja na ulicy toczy się zdumiewająco szybko. Wokół rozwalonej dorożki kręci się kilku policjantów z latarniami w rękach, którzy wsuwają do policyjnego powozu jakiś wór albo zwłoki. Woźnica odrzuca zaproszenia stróżów prawa, by także wsiąść do środka. Obchodzi swój wywrócony kołami do góry pojazd, szarpiąc różne elementy jego konstrukcji, jak gdyby chciał sprawdzić, czy dorożka może się rozpaść jeszcze bardziej, a spokojny już koń obwąchuje zady dwóch zaprzężonych do policyjnego Strona 8 powozu klaczy. Po kilku kolejnych minutach, kiedy nad St Giles wstaje blade słońce, jest po wszystkim. Żywi i umarli odjechali, pozostawiając zniszczoną dorożkę. Tylko roztrzaskane szprychy i okruchy szyb wiszą wciąż w ramach okien niczym dzieła sztuki. Zaglądasz dziewczynie przez ramię, sądząc, że na dworze nie ma już na co patrzeć, ale Caroline jak zahipnotyzowana wygląda wciąż przez okno w całkowitym bezruchu, opierając się łokciami o parapet. Nie przygląda się już jednak rozwalonej dorożce – jej uwagę przykuwają teraz frontony kamienic po przeciwnej stronie ulicy. We wszystkich oknach naprzeciwko widać twarze, milczące twarze dzieci, stojących pojedynczo albo małymi grupkami, które przywodzą dziewczynie na myśl pokryte sklepowym kurzem słodycze w witrynie zamkniętego domu handlowego. Dzieci wpatrują się we wrak dorożki i czekają. Potem nagle, jednocześnie, jak gdyby uzgodniwszy najpierw między sobą, ile czasu powinno minąć od chwili, w której woźnica zniknie za rogiem, blade twarzyczki opuszczają okna. Drzwi otwierają się i na ulicę wybiega dwóch zwinnych jak szczury urwisów. Pierwszy ma na sobie tylko ojcowskie buty, porwane spodenki i szeroki szal, drugi z kolei biegnie boso, w nocnej koszuli i płaszczyku. Dłonie i stopy chłopców są brunatne i zrogowaciałe niczym psie łapy, a ich dziecinne buzie przybierają szpetny wyraz, który wymalowało złe traktowanie w domu. Malcy rzucają się na dorożkowe ścierwo, i to bez żenady: przeciwnie, atakują okaleczony pojazd z dziecięcym entuzjazmem. Ich drobne dłonie wyszarpują szprychy ze strzaskanego koła, by użyć ich natychmiast jako dłut albo krótkich łomów. Zrywają metalowe okucia i listwy, odskakujące z trzaskiem od kadłuba wraku – szprychami walą także lampy oraz klamki, które następnie wyrywają i ukręcają. Z brudnych bram wyłaniają się kolejne dzieci, pragnące upomnieć się o swoją część łupu. Te, które noszą koszule z długimi rękawami, podwijają je, pozostałe zaś zabierają się od razu do roboty. Choć mają silne ręce i zmarszczone brwi, żadne nie liczy sobie więcej niż osiem czy dziewięć lat, bo mimo iż wszyscy zdrowi mieszkańcy Church Lane są już na nogach, jedynie młodsze dzieci mogą zająć się plądrowaniem dorożki. Starsi i dorośli są pijani albo przygotowują się do długiego dnia pracy lub równie długiej pieszej wędrówki tam, gdzie być może znajdą zatrudnienie. Już wkrótce wokół dorożki roi się od niegodnych biedaków, którzy mozolnie demontują wartościowe przedmioty. Praktycznie wszystko ma wartość dla tutejszych mieszkańców, dorożka była bowiem przeznaczona dla przedstawicieli kasty stojącej na drabinie społecznej o wiele wyżej od nich. Kadłub powozu wykonany jest z tak trudno dostępnych tworzyw, jak żelazo, mosiądz, dobre, suche drewno, skóra, szkło, filc, druty oraz sznury. Nawet wyściółkę powozowych siedzeń można zaszyć w poszwie, by sfabrykować w ten sposób o wiele wygodniejszą poduszkę niż zwinięty worek po kartoflach. W milczeniu, radząc sobie, jak mogą, w zależności od tego, jakimi narzędziami i obuwiem dysponują, chłopcy obtłukują i dziobią, szarpią i kopią dorożkę. Suche odgłosy ich pracy niosą się w zimnym powietrzu, a konstrukcja powozu wibruje i drży na ulicznym bruku. Wiedzą, że nie mają wiele czasu, okazuje się jednak, że jest go mniej, niż mogli się spodziewać. Zaledwie piętnaście minut po pierwszym ataku dwóch urwisów na rozbitą dorożkę zza rogu wyłania się z łoskotem dwukonny, masywny wóz do transportu beczek z piwem. Nie wiezie żadnego ładunku, nie licząc dorożkarza i jego trzech muskularnych kompanów. Dzieci w większości natychmiast czmychają do domu, unosząc w ramionach szczątki dorożki – najbezczelniejsi chłopcy jeszcze przez kilka sekund trwają na pozycjach, dopóki nie spłoszą ich gniewne okrzyki w rodzaju: „Precz!” i „Złodzieje!”. Kiedy wóz zatrzymuje się przy wraku, Church Lane pustoszeje. Frontony kamienic znów są bezbarwne i tajemnicze, a okna pełne twarzy. Z wozu zsiada czterech mężczyzn, którzy najpierw z jednej, a potem z drugiej strony powoli obchodzą dorożkę, rozprostowując masywne dłonie i umięśnione ramiona. Potem na sygnał dorożkarza chwytają wrak z czterech stron, dźwigają go i jednym ruchem ładują na wóz, postękując. Dorożka przechyla się lekko, brakuje jej bowiem dwóch ukradzionych kół. Mężczyźni nie tracą czasu, pospiesznie zbierając także drobniejsze elementy konstrukcji powozu. Konie parskają, wypuszczając z nozdrzy kłęby pary, kiedy ruszają pod smagnięciem bata, Strona 9 a trzej pomocnicy dorożkarza wskakują na wóz i opierają się o okaleczony pojazd. Dorożkarz przystaje tylko na chwilę, aby pogrozić pięścią pochowanym za szybami rabusiom i wykrzyknąć: „To było moje całe życie!”, po czym wóz i jego uwozi w dal. Melodramatyczny gest właściciela dorożki nie robi na nikim wrażenia. W oczach ludzi z Church Lane uszedł cało śmierci i powinien być wdzięczny swojemu losowi, albowiem kiedy wóz odjeżdża z turkotem, odsłania pas ciemnej krwi na bruku, przypominający szkarłatne ziele, które wije się pośród kocich łbów. Z miejsca, gdzie stoisz, widać, że plecy Caroline między łopatkami przebiega dreszcz obrzydzenia – nie jest odważna, zawsze bała się i boi widoku krwi. Przez chwilę można sądzić, że odejdzie od okna, ale wzdryga się z niejaką przesadą, by pozbyć się gęsiej skórki, po czym wygląda znowu na ulicę. Beczkowóz odjechał, i oto tu i ówdzie z rozmachem otwierają się frontowe drzwi, z których wyłaniają się jakieś postacie. Tym razem nie są to dzieci, lecz dorośli – czyli zahartowani przez życie chłopcy, którzy liczą sobie ponad dziesięć lat. Ci, którzy mają jeszcze trochę czasu, jak rozlepiacz plakatów, czyściciel czy sprzedawca papierowych wiatraków, oglądają uważnie plamę krwi – inni natomiast mijają ich szybkim krokiem, owijając wychudzone szyje szalami albo chustami i przełykając z trudem ostatnie resztki śniadania. Dla tych, którzy pracują w fabrykach i sklepach z tanią odzieżą, spóźnienie oznacza natychmiastowe zwolnienie z pracy – ci zaś, którzy poszukują jakiegoś „dorywczego” zajęcia, wcale nie chcą się znaleźć wśród pięćdziesięciu chętnych, których odprawi się z kwitkiem, kiedy już się wybierze najsilniejszych. Caroline przebiega znowu chłodny dreszcz, tym razem wskutek powrotu pewnego nieprzyjemnego wspomnienia sprzed lat. I ona bowiem należała kiedyś do tych niewolników, spieszących codziennie rano w szary świt i co wieczór płaczących ze zmęczenia. Jeszcze dzisiaj, kiedy – co często jej się zdarza – za dużo wypije i śpi zbyt mocnym snem, pozostałości zwierzęcego przyzwyczajenia budzą ją o godzinie, o której wstawała niegdyś do pracy w fabryce. Zdenerwowana, półprzytomna, osuwa się wówczas z łóżka na gołą podłogę, jak dawniej. Dopiero kiedy podchodzi na czworakach do krzesła, na którym nie znajduje wiszącej tam przed laty bawełnianej bluzy roboczej, przypomina sobie, kim i czym się stała, a potem wślizguje się z powrotem do ciepłego łóżka. Dziś jednak wstrząsający wypadek na ulicy na tyle wybił ją ze snu, że teraz na pewno nie zaśnie. Może prześpi się jeszcze po południu – ba, nawet powinna się zdrzemnąć, żeby nie zasnąć później u boku jakiegoś chrapiącego idioty. Zwyczajne chędożenie to jedno, ale kiedy pozwolisz mężczyźnie choć raz zostać na noc, wydaje mu się natychmiast, że może się do ciebie sprowadzić razem ze swoim psem i gołębiami. Obowiązki, obowiązki. Musi się wyspać, pamiętać, by czesać włosy i myć się po każdym stosunku: właśnie tych spraw nie wolno jej ostatnio zaniedbywać. W porównaniu z mordęgą, jaką dzieliła dawniej z fabrycznymi niewolnikami, nie są to zbyt wielkie obciążenia. A co do pracy, to… Cóż, nie jest tak niebezpieczna, brudna ani monotonna jak robota w fabryce. Za cenę zbawienia nieśmiertelnej duszy zyskała prawo do tego, by móc się wysypiać w dni powszednie i wstawać, kiedy jej się żywnie podoba. Stoi przy oknie i patrzy, jak Nellie Griffiths i stara pani Mulvaney drepczą ulicą w drodze do wytwórni dżemu. Biedne, stare babska: w dzień niemal za darmo harują w nieznośnej spiekocie, a potem wracają do domów, do swoich zapijaczonych mężów, którzy biją je, aż zataczają się od ściany do ściany. Jeżeli na tym ma polegać „cnota”, a Caroline uchodzi za kobietę „upadłą”, to… Po co Bóg stworzył cipy, jeśli nie po to, aby wybawić niewiasty od ciężkiego znoju? Jednakże w pewnym sensie dziewczyna trochę zazdrości tym kobietom i odczuwa ukłucie lekkiego żalu. Zarówno Nellie, jak i pani Mulvaney mają dzieci, a Caroline urodziła kiedyś dziecko, straciła je i nigdy nie będzie miała drugiego. Przy czym nie było to dziecko z nieprawego łoża: urodziło się w pełnym miłości związku małżeńskim, w pięknej wiosce w północnym Yorkshire, nieistniejącej już w świecie Caroline podobnie jak jej syn. Być może w zwarzonych trzewiach dziewczyny kolejne dziecko nie mogłoby już w ogóle wykiełkować, a podmywanie ałunem i siarczanem cynku jest równie bezsensowne jak modlitwa. Strona 10 Jej synek miałby teraz osiem lat – bo przecież mógłby żyć, gdyby Caroline została w Grassington Village. Młoda wdowa zdecydowała jednak, że zabierze dziecko z wioski do Londynu, ponieważ w najbliższym mieście, w Skipton, nie było żadnej pracy dla słabo wykształconej kobiety, która nie miała ochoty żyć na garnuszku teściowej. Tak więc Caroline i jej syn wsiedli do pociągu, by zacząć nowe życie, lecz zamiast pojechać do Leeds czy Manchesteru – dziewczyna miała bowiem powody przypuszczać, że są to złe i niebezpieczne miasta – kupiła bilety do stolicy cywilizowanego świata. W wiejskim czepku zaszyła osiem funtów, pokaźną kwotę, za którą można było wyżywić się i mieszkać w Londynie nawet przez kilka miesięcy. Myśl o takiej sumie powinna była dodawać otuchy Caroline, ale przez całą drogę bolała ją głowa, jak gdyby ciążyło jej potężne brzemię banknotów. Chciała wydać tę fortunę natychmiast i pozbyć się strachu, że może ją utracić. Kilka dni po przyjeździe do wielkiej metropolii zaoferowano jej pomoc w rozwiązaniu tego problemu. Dobre maniery Caroline wywarły tak korzystne wrażenie w pewnej słynnej firmie krawieckiej, że powierzono jej chałupnicze szycie kamizelek i spodni. Firma zapewniała wszystkie niezbędne w tym celu materiały, tytułem zabezpieczenia żądała jednak wpłacenia pięciu funtów. Kiedy Caroline ośmieliła się zauważyć, że pięć funtów wydaje jej się wygórowaną sumą, mężczyzna, który przyjmował ją do pracy, zgodził się z tą opinią i wytłumaczył dziewczynie, że to nie on ustala wysokość kaucji. Otóż kierownik firmy, jego przełożony, najwyraźniej przejrzał ostatnio na oczy i zauważył nieuczciwość ludzi, których przyjął do pracy, kiedy nie był jeszcze tak przewidujący: pracownicy ci ukradli mu bowiem wiele jardów najwyższej jakości tkanin, którymi handlowali potem na ulicznych targowiskach, a które jako łachmany trafiły w końcu na grzbiety uliczników. Czy Caroline nie sądzi, że to niemiły widok dla oczu każdego wielkodusznego i ufnego człowieka interesu? Dziewczyna skwapliwie przyznała mu słuszność – jest uczciwą kobietą, jej syn to nie żaden ulicznik, ona zaś uważa się za obywatelkę tego samego świata, o którego bezpieczeństwo dba jej pracodawca. Dlatego wręczyła mężczyźnie pięć funtów i podjęła pracę szwaczki, by szyć męskie kamizelki i spodnie. Praca okazała się stosunkowo łatwa i (jak sądziła Caroline) dobrze płatna – czasami zarabiała tygodniowo nawet sześć szylingów, choć od tej sumy należało odliczyć koszty płótna, węgli do żelazka oraz świec. Nie żałowała pieniędzy na świece, postanowiła bowiem, że nie zostanie na wpół ślepą szwaczką, mrużącą oczy nad szyciem przy oknie o zmroku – było jej żal szwaczek, upamiętnionych w The Song of the Shirt1 i litowała się nad nimi tak, jak szacowny sklepikarz mógłby się litować nad obdartym straganiarzem. Choć doskonale zdawała sobie sprawę, jak bardzo obniżyła się jej pozycja społeczna, nie była niezadowolona: wystarczało jej na jedzenie dla siebie i syna, ich mieszkanie na Chitty Street było czyste i schludne, a ponieważ Caroline nie była zamężna, mogła rozsądnie gospodarować pieniędzmi. Potem nadeszła zima i mały oczywiście zachorował. Pielęgnując go, Caroline traciła cenny czas, szczególnie za dnia, a kiedy wreszcie jej synek odzyskał zdrowie, nie miała innego wyboru, jak zapędzić dziecko do pomocy w pracy. – Bądź moim dużym, dzielnym mężczyzną – powiedziała z płonącą rumieńcem twarzą, odwracając wzrok ku samotnej świecy, która oświetlała ich ciemną pracownię. Żadna propozycja, jaka miała paść z jej ust w późniejszych latach, nie była równie bezwstydna. W ten sposób matka i syn zaczęli pracować razem. Opierając się o nogi Caroline, chłopczyk składał i prasował garderobę, którą szyła matka. Próbowała przekształcić pracę w zabawę, namawiając synka, by wyobraził sobie długą kolejkę nagich, drżących z zimna dżentelmenów, którzy czekają na spodnie. Ale robota szła im coraz wolniej, a jej morzony sennością syn coraz częściej osuwał się na podłogę, w końcu musiała więc przypiąć szpilką plecy jego koszuli do swojej sukni, żeby chłopczyk nie poparzył się żelazkiem – albo nie spalił spodni czy kamizelki. Ta smutna wspólna praca nie trwała długo. Dziesiątki kamizelek czekały wciąż na swoją kolej, a malec tak często zasypiał, szarpiąc ją za spódnicę, że w końcu stało się jasne, iż nie jest zmęczony, 1 Poemat pióra T. Hooda (1799-1845), opublikowany po raz pierwszy anonimowo w roku 1843 w piśmie „Punch”. Utwór przedstawia losy źle opłacanej i pracującej ponad siły szwaczki (przyp. tłum.). Strona 11 lecz umiera. Wtedy Caroline udała się do pracodawcy po zwrot kaucji. Wróciła z dwoma funtami, trzema szylingami i mdlącą, bezsilną wściekłością, która miotała nią przez cały miesiąc. Pieniędzy wystarczyło jej na nieco ponad miesiąc, a kiedy chłopiec dzięki opiece lekarskiej poczuł się trochę lepiej, Caroline znalazła pracę w jakiejś podejrzanej norze u pewnego zdziercy, gdzie modelowała kapelusze, wciskając kwadratowe kawałki tkaniny na parujące z gorąca żelazne głowy manekinów. Przez cały dzień podawała ustawionym w szeregu robotnicom ciemne, lśniące, parzące kapelusze niczym talerze z potrawami w jakiejś niewiarygodnie zaparowanej kuchni. Jej synek (musisz mi wybaczyć, że pozostaje anonimowy, ale Caroline nie wymawia dzisiaj jego imienia) spędzał całe dnie zamknięty na klucz w nowej obskurnej izdebce w towarzystwie kolorowej piłeczki i bristolskich zabawek, dusząc się w swojej chorowitości i półsierocej rozpaczy. Był ciągle kapryśny i płakał z lada powodu, jak gdyby chcąc sprowokować matkę, żeby straciła cierpliwość. W końcu pewnej nocy u schyłku zimy zaczął kaszleć i rzęzić jak oszalały szczeniak. Tamta noc była uderzająco podobna do dzisiejszej: przejmująco zimna i słotna. Obawiając się, że o tej godzinie i w taką pogodę żaden lekarz nie da się namówić na wizytę u chorego bez zapłaty z góry, Caroline wpadła na pewien pomysł. Och, owszem, słyszała o dobrodusznych i oddanych swemu powołaniu medykach, którzy odwiedzają dzielnice nędzy, by walczyć z ich odwiecznym wrogiem, chorobą, ale odkąd przyjechała do Londynu, nie spotkała żadnego takiego lekarza, przyszło jej więc do głowy, że będzie lepiej, jeśli spróbuje najpierw podstępu. Włożyła najlepsze ubranie (w tym stanik ze skradzionego z fabryki filcu) i wyciągnęła chłopca na ulicę. Jej plan polegał na tym, by wmówić mieszkającemu najbliżej lekarzowi, że sprowadziła się do Londynu niedawno i nie ma jeszcze rodzinnego medyka. Dzisiaj spędziła cały wieczór w teatrze i dopiero teraz, wróciwszy do domu, gdzie zastała oszalałą ze zmartwienia niańkę, zrozumiała, że jej syn jest chory, dlatego natychmiast zawezwała dorożkę, pieniądze bowiem nie mają dla niej znaczenia. – Czy lekarz nas nie odprawi? – zapytał chłopczyk, który jak zwykle trafił w sedno, wyczuwał bowiem najgorsze obawy matki. – Chodź szybciej. – Tylko tyle umiała mu odpowiedzieć. Kiedy znaleźli dom, przed którym paliła się owalna latarnia, chłopczyk rzęził tak strasznie, że Caroline niemal odchodziła od zmysłów. Drżały jej ręce, tak bardzo pragnęła rozerwać jego drobną szyję, by dać mu więcej powietrza. Jednak nie uczyniła tego, lecz zadzwoniła do drzwi mieszkania lekarza. Po kilku minutach w progu stanął mężczyzna w koszuli nocnej. Wyglądał i pachniał inaczej niż lekarze, z którymi stykała się przedtem Caroline. – Panie – zwróciła się do niego, usiłując nie zdradzać rozpaczy w głosie i gardłowego akcentu kobiety z prowincji. – Mój syn potrzebuje lekarza! Mężczyzna przez chwilę przyglądał się jej od stóp do głów. Zauważył jej niemodną, jednobarwną suknię, szron na policzkach i ubłocone trzewiki. Potem gestem zaprosił ją do środka i kładąc szeroką dłoń na drżącym ramieniu chłopca, powiedział: – Cóż, oto prawdziwie szczęśliwy zbieg okoliczności. Bo ja potrzebuję kobiety. Od tamtego dnia minęło pięć lat. Senna Caroline kręci się teraz po sypialni, wpada na miednicę, uderza się boleśnie w palce u stóp i postanawia w końcu posprzątać pokój. Ostrożnie przelewa zawiesisty bulion antykoncepcyjny do nocnika i patrzy, jak zarodki potomstwa nieznanego mężczyzny łączą się z jej uryną. Z trudem unosi pełny nocnik na parapet, po czym otwiera okno. Tym razem nie słychać trzasku pękającego lodu, a na dworze jest bezwietrznie. Caroline chciałaby wylać zawartość nocnika prosto na ulicę, ale niedawno węszył tu inspektor sanitarny, który przypomniał wszystkim lokatorom, że mamy dziewiętnasty, nie osiemnasty wiek, i groził nawet eksmisją. Na Church Lane roi się od irlandzkich katolików; są to wszystko złośliwi plotkarze, a Caroline nie chce, by na dobitkę oskarżono ją o rozsiewanie cholery. Dlatego przechyla stopniowo nocnik i pozwala, by koktajl powoli i dyskretnie spłynął po ścianie kamienicy. Przez chwilę dom będzie wyglądał, jak gdyby to Pan Bóg we własnej osobie ulżył sobie Strona 12 na mur, ale ten problem sam się rozwiąże w taki czy inny sposób, zanim wstaną sąsiedzi – ścianę wysuszy słońce albo obmyje świeży śnieg. Caroline odczuwa głód, który boleśnie przeszywa jej brzuch, chociaż zazwyczaj dziewczyna wstaje o wiele, wiele później. Zauważyła już dawno, że kiedy człowiek budzi się zbyt wcześnie, jest wygłodzony, a kiedy wstaje później, nie czuje łaknienia, dopiero potem głodnieje. Zapewne nasze potrzeby oraz pragnienia nasilają się i słabną we śnie, domagają się zaspokojenia, hałaśliwie dobijają się do wrót świadomości, po czym na chwilę wycofują się chyłkiem. Jej mąż powiadał, że Caroline jest prawdziwą myślicielką. Zbyt gruntowne wykształcenie mogłoby jej przynieść raczej więcej szkody niż pożytku. Burczenie w brzuchu dziewczyny przypomina pochrząkiwanie prosiaczka. Caroline śmieje się i postanawia zrobić niespodziankę Eppiemu, składając wczesną wizytę w „Mother’s Finest”. Wzbudzi uśmiech na jego obleśnej gębie i napełni pusty brzuch zapiekanką. W zimnym świetle dnia okazuje się, że w ubraniu, które narzuciła pospiesznie, żeby zobaczyć rozbitą dorożkę, nie może się pokazać na dworze. Szorstkie, męskie ręce wygniotły tkaninę, a brudne buty podeptały skraj sukni, na której widnieją nawet cętki krwi z podrapanych goleni starego farbiarza imieniem Leo. Caroline przebiera się. Wkłada luźną, szaroniebieską suknię w paski i obcisły, czarny stanik, który wyciąga z szafy. Ubieranie się sprawia Caroline o wiele mniej trudności niż wielu innym kobietom, które spotkasz później w niniejszej opowieści, dokonała bowiem drobnych, pomysłowych przeróbek całej garderoby. Na przekór modzie przesunęła zapinki w miejsca, gdzie może ich dosięgnąć, a każda warstwa odzieży Caroline kryje jakiś przesmyk, umożliwiający dotarcie na skróty do kolejnych, spodnich warstw stroju. (Widzisz? – w końcu umiejętności szwaczki na coś się jej przydały!) Swojej twarzy i włosom dziewczyna poświęca nieco więcej uwagi, przeglądając się uważnie w małym ręcznym lusterku, zawieszonym do góry nogami na ścianie. Jak na dwudziesty dziewiąty rok życia prezentuje się zupełnie nieźle. Na jej czole i podbródku widnieje zaledwie kilka jasnych blizn. Ma jeden czarny ząb, który wcale nie boli i który najlepiej zostawić w spokoju; nieco przekrwione oczy, choć duże i sympatyczne niczym oczy psa, który miał dobrego pana; całkiem ładne wargi; niezgorsze brwi. I – oczywiście – wspaniałą burzę włosów. Drucianą szczotką rozczesuje puszystą grzywkę nad czołem i wyrównuje ją na wysokości oczu grzbietem dłoni. Nazbyt zniecierpliwiona i głodna, aby się dalej czesać, zbiera włosy na czubku głowy w kok i spina mocno, a potem nakłada kapelusz w kolorze indygo. Pudruje i różuje twarz, nie dlatego, by ukryć swoje lata, szpetotę albo fizyczne niedoskonałości, bo nie jest jeszcze stara, brzydka czy ułomna, lecz raczej by ubarwić bladość swojego małosłonecznego żywota – myśli więc raczej o sobie niż o swoich klientach. Kiedy owija się szalem i wygładza suknię, przypomina szacowną, zamożną kobietę, na jaką nigdy nie mogłaby wyglądać, gdyby wciąż pracowała niewolniczo w trujących oparach fabryki kapeluszy, cierpiąc za swoją cnotliwość – choć oczywiście żadna prawdziwa dama nie potrafiłaby zapiąć podwiązki szybciej niż w pięć minut, nie mówiąc o tym, że żadna prawdziwa dama nie jest w stanie ubrać się bez pomocy pokojówki. Caroline wie doskonale, że jest jedynie marną imitacją damy, aczkolwiek bezczelnie udaną, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak niewiele wysiłku kosztuje ją owa przemiana. Wymyka się z pokoju niby śliczna ćma z łupiny zaschniętego śluzu. Dyskretnie idź w ślad za nią. Na razie jednak nie trafisz w żadne szczególnie ekscytujące miejsce: zachowaj jeszcze cierpliwość. Na korytarzu i schodach wypaliły się już wszystkie świece. Nowe zapłoną dopiero wtedy, kiedy dziewczęta zaczną po południu przyprowadzać mężczyzn, toteż schodzącej na dół Caroline nie towarzyszy wiele światła. Korytarz liże promyk słońca – dobiegający z jej pokoju, do którego zostawiła otwarte drzwi, żeby zaduch rozszedł się po całym domu – ale kręte jak korkociąg schody w klatce schodowej bez okien pogrążone są w dusznym mroku. Caroline często myśli, że ta klaustrofobiczna spirala właściwie nie różni się niczym od komina. Być może pewnego dnia najniższe stopnie staną w płomieniach, kiedy będzie schodzić na dół, a wtedy klatka schodowa niczym komin zassie ogień, który nie rozprzestrzeni się po całym domu, ona natomiast wraz ze Strona 13 spiralą mrocznych schodów wystrzeli przez dach w gejzerze popiołu i dymu! Baba z wozu, koniom lżej, mógłby ktoś powiedzieć. Kiedy Caroline wkracza w krąg światła w holu na dole, zauważa najpierw pułkownika Leeka, siedzącego na wózku inwalidzkim. Mimo iż pułkownik zajmuje stanowisko u stóp schodów, zwrócony jest twarzą do wejścia, czyli plecami do Caroline, która ma nadzieję, że może tego ranka starzec wreszcie śpi. – Myślisz, że śpię, co, dziewucho? – natychmiast pyta drwiąco pułkownik. – Nie, skąd. – Caroline śmieje się, choć jest zbyt wczesna pora, żeby mogła przekonująco kłamać. Przeciska się obok pułkownika i pozwala mu przyjrzeć się sobie przez chwilę, nie chcąc go urazić – kaleka bowiem nigdy nie zapomina urazy. Pułkownik Leek jest wujem właścicielki kamienicy, szerokim jak piec brzuchaczem, okrytym ciepło płaszczami, chustami i pledami, który żyje plotkami i ciągle pyka z miniaturowej fajeczki. Choć jest opatulony kilkoma warstwami ubrań, kryje pod nimi swój wojskowy mundur wraz z orderami, które zostały obszyte chusteczką do nosa, by nie szarpały odzieży. Na ostatniej wojnie, w której brał udział, dostał kulkę w kręgosłup, kiedy próbował skorzystać ze sposobności i strzelał do zbuntowanych Hindusów jak do kaczek. Od tamtej pory opiekuje się nim siostrzenica, która mianowała go swoim „poborcą podatkowym”, gdy otworzyła dla prostytutek puste pokoje swojej kamienicy. Pułkownik wypełnia obowiązki kasjera z ponurą skutecznością, ale jego prawdziwą pasją jest wojna oraz inne akty przemocy i katastrofy. Gdy czyta prasę codzienną, szczęśliwe wydarzenia i olśniewające sukcesy nie przyciągają jego uwagi; kiedy natrafia jednak na wiadomość o jakimś kataklizmie, wprost nie posiada się z radości. Często się zdarza, że kiedy Caroline ciężko pracuje w pokoju, musi nieco głośniej jęczeć do ucha klienta, żeby zagłuszyć dochodzące z dołu chrapliwe okrzyki w rodzaju: – Sześć tysięcy Tatarów zajęło prowincję Amur, którą piętnaście lat temu wyrwaliśmy z rąk Chińczyków! Teraz pułkownik spogląda na Caroline przekrwionymi oczami i szepcze znacząco: – Nie wszyscy przesypiają katastrofy. Są wśród nas osoby, które dobrze wiedzą, co w trawie piszczy. – Chodzi ci o tę dorożkę dziś rano? – domyśla się Caroline, która dobrze zna jego upodobania. – Wszystko widziałem. – Pułkownik łypie na nią z ukosa, usiłując dźwignąć z fotela swoje wiecznie poobcierane siedzenie. – Śmierć i ruina. – Opada z powrotem na poduszki. – Ale to dopiero początek. Drobna zapowiedź tego, co nas czeka. Miejscowe objawienie czyhającej dokoła katastrofy! Wszędzie! Wszędzie! – Bardzo cię proszę, pozwól mi wyjść, pułkowniku. Zaraz padnę trupem, jeżeli czegoś nie zjem. Starzec spuszcza wzrok na swoje okryte pledem kolana, jak gdyby leżała na nich gazeta, unosi w górę palec wskazujący niczym peryskop i recytuje: – Katastrofa pociągu w Bishop’s Itchington. Wybuch prochu na Regent’s Canal. Parowiec zatonął w rejonie Zatoki Biskajskiej. Ogień pochłonął statek „Cospatrick” w pół drogi do Nowej Zelandii, zginęło czterysta sześćdziesiąt osób, zaledwie kilka dni temu. Pomyśl o tym! To znaki. Wir katastrofy. A co tkwi w jego środku? Co? Co? Caroline przez kilka sekund zastanawia się nad odpowiedzią, nie ma jednak pojęcia, co tkwi w środku wiru. Z trzech kobiet, które mieszkają i pracują u pani Leek, ona jedna dziwnie lubi starca, aczkolwiek nie na tyle, aby przedkładać jego szalone proroctwa nad sute śniadanie. – Do widzenia, pułkowniku – woła, otwiera gwałtownie drzwi i wypada na ulicę, z trzaskiem zamykając starca w kamienicy. A teraz czuj duch! Już wkrótce Caroline przedstawi cię komuś, kto stoi nieco wyżej w hierarchii społecznej. Popatrz, jak unosi się jej stanik, kiedy głęboko wdycha powietrze nowego dnia. Zaczekaj, aż wybierze bezpieczną drogę przez Church Lane, lawirując pomiędzy największymi stertami łajna. A potem uważaj, kiedy podążysz za nią w kierunku Arthur Street. Caroline idzie raźno śladami, które pozostawiła za sobą dorożka: najpierw jest to smuga krwi, potem wyściółka siedzeń i drewniane drzazgi. Być może ślady te prowadzą aż do tawerny „Mother’s Finest”, gdzie Strona 14 od świtu podaje się gorące zapiekanki i gdzie nikt cię nie spyta, czy znałeś tę kobietę, która zginęła w wypadku. Strona 15 2 Na lśniących chodnikach Greek Street krzątają się już sklepikarze, będący drugą falą rannych ptaszków – choć oni oczywiście mniemają, że należą do pierwszej. Ponura procesja robotników fabrycznych i pracowników tanich warsztatów tkackich, której Caroline przyglądała się z okna zaledwie kilkaset jardów stąd niecałą godzinę wcześniej, sprawia tu wrażenie, jak gdyby odbywała się w zupełnie innym kraju i w innej epoce. Cywilizacja zaczyna się na Greek Street. Witaj w prawdziwym świecie. Zdaniem sklepikarzy ktoś, kto wstaje równie wcześnie jak oni, dokonuje aktu stoickiego heroizmu, który przechodzi pojęcie bardziej leniwych od nich śmiertelników. Każda istota, zaczynająca poranną krzątaninę wcześniej, może być najwyżej gryzoniem lub owadem, który uniknął, niestety, pułapki bądź trucizny. Ci pracowici ludzie nie są jednak okrutni. Wielu z nich to dusze bardziej dobrotliwe niż pierwszoplanowe postaci, które przyszedłeś tu spotkać – niż główni aktorzy, na których prezentację niecierpliwie czekasz. Chodzi po prostu o to, że sklepikarzy z Greek Street nic nie obchodzą owe tajemnicze istoty, wytwarzające produkty, którymi oni handlują. Świat wyrósł już ze swoich osobliwych, wiejskich ograniczeń i oto nadeszła epoka nowoczesności: dziś składa się zamówienie na pięćdziesiąt kostek mydła karbolowego, a po kilku dniach przyjeżdża wóz, który dostarcza zamówiony towar. Pytanie o to, jak owo mydło jest produkowane, nie stanowi problemu dla współczesnego człowieka. Wszystko w jego świecie w ostatecznej już formie pochodzi z lędźwi łagodnego potwora, zwanego manufakturą – z naturalnego otworu jego ciała, spowitego welonami dymu, tryska niekończący się strumień doskonale jednorodnych produktów wysokiej jakości. Mógłbyś zauważyć, że wprawdzie kłęby sadzy z kominów fabrycznych Hammersmith i Lambeth brudzą cały Londyn jednakowo, wskazują jednak skromnie, gdzie mieści się prawdziwy róg obfitości. Skromność nie jest jednak typową cechą człowieka współczesnego, a zanieczyszczonym powietrzem można przecież oddychać – szkoda tylko, że warstwy sadzy gromadzą się również na witrynach sklepowych. „Jaki jest jednak sens, by tęsknić za przeszłością?” – wzdychają sklepikarze. Nadeszła epoka maszyn, świat nigdy nie będzie już czysty, lecz – och, jak wiele zyskujemy w zamian! Pierwszy i ostatni raz w ciągu dnia pocą się więc z wysiłku, mozolnie otwierając swoje sklepy. Czarny od sadzy szron zmywają z szyb zmoczonymi w letniej wodzie gąbkami, potem zaś wymiatają błoto pośniegowe do rynsztoka miotłami ze sztywnego włosia. Wspinają się na palce, wyciągają ramiona, zdejmują żaluzje, panele, żelazne kraty i sztaby, które strzegły ich dobytku przez kolejną noc. Szczęk kluczy w zamkach słychać na całej ulicy, gdy sklepikarze zdzierają ze swoich sklepów ozdobne blaszane ubranie. Spieszą się teraz, żeby nie minął ich przypadkiem jakiś zamożny przechodzień, który wybierze szeroko, nie zaś jedynie częściowo otwarty sklep. Wprawdzie o tak wczesnej godzinie nie spotyka się zbyt wielu ludzi, którzy o tej porze byliby przy forsie, ale na Greek Street zabłąkać się może każdy i trudno powiedzieć, kto postanowi wydać tu pieniądze. W drodze do „Mother’s Finest” Caroline może przebierać w oszałamiającej obfitości rozmaitych towarów – bezczelnie oferują je ci sklepikarze, którzy zdążyli już otworzyć swoje twierdze, a teraz starannie wybierają najbardziej kuszące artykuły, aby wystawić je na ulicę. Wygląda na to, że pozbywszy się chroniących ich cnotę żaluzji i otworzywszy drzwi, nie widzą już powodu, by zadbać choćby o trochę przyzwoitości. Pod nogi Caroline toczą się wózki z książkami. Niektóre woluminy leżą otwarte lubieżnie, pyszniąc się barwnymi rycinami. Wypchane manekiny błagalnie wyciągają do niej zaszyte dłonie, żeby kupiła odzież, którą noszą na grzbietach. Ciężkie kotary rozsuwają się niespodziewanie i obnażają okna wystawowe. – Dzień dobry pani! – pokrzykują co rusz sklepikarze do spieszącej ulicą Caroline. Wszyscy Strona 16 wiedzą, że żadna z niej dama – dowodzi tego już choćby to, iż dziewczyna jest o tej godzinie na nogach – i oni jednak nie są dżentelmenami handlu w najściślejszym znaczeniu słowa „dżentelmen”, nie mogą więc sobie pozwolić na pogardę dla żadnego klienta. Ponieważ boleśnie zdają sobie sprawę, że stoją znacznie niżej na drabinie społecznej od wielkich kupców z Regent Street, którzy nie uważają się przecież za „sklepikarzy”, równie ochoczo sprzedadzą swoje bułki, buty, książki albo czepki dziwce, jak każdemu innemu klientowi. W istocie istnieje zasadnicze podobieństwo między Caroline i nagabującymi ją sklepikarzami: wiele z tego, co ona i oni mają nadzieję sprzedać, dawno już bowiem utraciło cnotę. Znajdziesz tu między innymi książki, których stronice przeciął należący do poprzedniego właściciela nóż do papieru, i używane meble, niemodne, wciąż jednak bezczelnie kuszące, w dobrym stanie i niedrogie – ośmielające klientów, którzy w tych ciężkich czasach upadli na samo dno, by osunęli się jeszcze nieco niżej. Czeka was przyjemne, miękkie lądowanie, panie i panowie! Oto używane łóżko – sypiali w nim najczystsi ludzie na świecie, wielmożny panie, najczystsi na świecie. (Chociaż kto wie, czy nie należało do jakiegoś zarażonego łajdaka, którego choroba wciąż jeszcze może czaić się gdzieś w zakamarkach materaca. Tego rodzaju niezdrowe fantazje snują ci, których bankructwo, szwindel albo rozrzutność przywiodły do takiej ruiny, że dzisiaj nie mogą już wyposażać swoich mieszkań w nowiutkie meble prosto z Regent Street). W jeszcze bardziej wątpliwym guście jest tutejsza odzież. Nie tylko wytwarza się ją fabrycznie (więc dla nikogo konkretnie), ale w dodatku część wystawionej na sprzedaż garderoby była już noszona, i to nie raz. Sklepikarze, oczywiście, nie są skłonni przyznać, że to prawda. Natomiast z przyjemnością wyobrażają sobie, że Petticoat Lane i sklepiki tamtejszych szmaciarzy stoją o tyle niżej od ich przybytków, o ile Regent Street nad nimi góruje. Dość jednak o sklepikarzach, żebyś nie stracił z oczu Caroline, która gnana głodem, przyspiesza właśnie kroku. Już się wahasz, widząc przed sobą dwie kobiety o kształtnych figurach, w czarnych stanikach i sukniach ozdobionych szerokimi kokardami, kołyszącymi się na ich tyłkach, gdy idą spiesznie ulicą. Jaką suknię miała na sobie Caroline? W szaro-niebieskie pasy. Biegnij za nią. Ta druga dziwka, kimkolwiek jest, nie przedstawi cię nikomu, kogo warto poznać. Caroline jest już niemal u celu – wbija wzrok w dyndający nad wejściem drewniany szyld szynku „Mother’s Finest”, na którym widnieje łuszczący się malunek biuściastej dziewczyny i jej brzydkiej jak noc matki. Ostatnia przeszkoda – sterta gazet, które zsuwają się na chodnik tuż pod jej nogami – i już po chwili Caroline czuje kuszący zapach gorących zapiekanek oraz świeżego piwa. Otwiera stare, błękitne drzwi z wypisanym w ramce hasłem: PROSIMY NIE WALIĆ DO DRZWI, TU ŚPIĄ PIJACY. (Szynkarz lubi się pośmiać i lubi, kiedy goście śmieją się razem z nim. Kiedy wywiesił ten szyld, powtarzał dziewczynie jego treść tak często, że Caroline nabrała niemal przekonania, iż umie czytać, jednak „prosimy” szybko zaczęło jej się mylić z „walić”, a „pijacy” ze „śpią”). Wejdź za Caroline do środka i zwróć uwagę, że wbrew napisowi nie śpią tu żadni pijacy. „Mother’s Finest” stoi o kilka klas wyżej od nąjnędzniejszych piwiarni Londynu i na przekór kpiarskiej sentencji na drzwiach prowadzi politykę wyrzucania opojów na ulicę, kiedy tylko zaistnieje niebezpieczeństwo, że mogą wszcząć awanturę albo wymiotować. Jest to więc porządny, czysty pub, w którym stoją niedbale polakierowane meble z mosiężnymi okuciami. Pod sufitem wiszą ozdobne kufle (chociaż podaje się tu tylko jeden gatunek piwa), a ścianę za barem zdobi kolekcja podstawek i korków od butelek. W sali jest czterdzieścioro dziewięcioro oczu, ale tylko ośmioro albo dziesięcioro z nich zwraca się ku wchodzącej Caroline, zazwyczaj popija się tu bowiem z mrukliwą powagą. Ci goście, którzy przyglądają się dziewczynie, patrzą na nią nie dłużej, niż trzeba, żeby odgadnąć, kim jest albo przynajmniej jakim zawodem się trudni, potem zaś odwracają znów wzrok ku złocistej piance, wieńczącej gorzkie, ciemne piwo. Później tego wieczora będą zapewne pożądać Caroline, ale o tak wczesnej porze, kiedy boli głowa, myśl, żeby płacić za wysiłek fizyczny, nie wydaje im się atrakcyjna. Mężczyźni, którzy o tej godzinie podpierają się łokciami na stołach w „Mother’s Finest”, to łapserdaki – żaden z nich właściwie nie jest nierobem, ale i żaden nie pali się do roboty. Prawie Strona 17 wszyscy mają porządnie przyszyte guziki płaszczy i koszul; robione na drutach szaliki, którymi otulają szyje, noszą ślady niedawnego prania, a ich solidne buty wprawdzie nie lśnią może, ale w najgorszym razie należałoby rzec, że są matowe. Większość tych mężczyzn pozostaje bez pracy dopiero od niedawna, a większość z tej większości ma żony, które jeszcze nie spisały ich na straty. Obecność Caroline w pubie nie razi ich ani nie dziwi; a ty musisz jeszcze przebyć długą drogę, zanim przekroczysz próg innego przybytku, do którego wpuszcza się tylko mężczyzn. – Witaj, Caddie – mówi szynkarz, unosząc owłosioną, mokrą od piwa dłoń. – Obudził cię jakiś kogucik? – Gdzie tam – odpowiada Caroline. – Raczej zapach twoich zapiekanek i piwa, Eppie. Ta wymiana zdań jest czystą formalnością, bo szynkarz napełnia już kufel dla Caroline i gestem nakazuje żonie, żeby zajęła się zapiekanką. Ze wszystkich jego klientów tylko Caroline może pić i jeść na kredyt, bo jedynie ona będzie mogła go spłacić i tylko do niej Eppie ma zaufanie. Czy chociaż jeden mężczyzna, którego obecność w pubie o tej porze świadczy dobitnie, że jest bezrobotny, może upierać się, że mimo iż nie ma teraz grosza przy duszy, wieczorem będzie mógł zapłacić? Odkąd Caroline straciła cnotę, zyskała szacunek u tych ludzi, na których zależy jej najbardziej. Co nie oznacza, że dziewczyna mądrze dysponuje swoimi pieniędzmi. Jak większość prostytutek, wydaje swój zarobek, gdy tylko pozostaje z nim w ręku. Nie licząc opłat za „czynsz” i posiłki, wydaje go na wykwintne ciastka, napoje, czekoladki, czasami odzież, latem lody; zimą zaś chętnie odwiedza ogrzewane wnętrza, jak tawerny i teatrzyki rewiowe, chodzi na pokazy dziwów, osobliwości albo występy mimów – czyli właściwie wszędzie tam, gdzie można się schronić przed zimnem. Ach, tak, kupuje również kosmetyki kąpielowe, drewno na opał i świece, a w każdą niedzielę zimny ogień za grosik, fajerwerk, który uwielbia od dzieciństwa i który późnym wieczorem zapala w swoim pokoju niczym papista świeczkę wotywną. Żadna z tych słabości nie kosztuje wiele w porównaniu z lekarstwami dla dziecka albo z wydatkami hazardzisty, Caroline nigdy nie oszczędza jednak nawet szylinga. Szyta fabrycznie suknia, zimne ognie, luksusowe ciastko, rozrywka za sześć pensów… Jak to możliwe, że tyle na to idzie? Musi mieć z pewnością jakieś inne wydatki, ale niech ją diabli porwą, jeśli pamięta jakie. Mniejsza z tym: dochody Caroline są w miarę regularne, nigdy nie cierpi więc długo na brak gotówki. Dziewczyna mimo woli pochłania łapczywie zapiekankę; takie maniery z trudem tolerowała u obcych, kiedy była jeszcze szanowaną mężatką w Yorkshire. Bez pomocy sztućców zajada drżące w jej dłoni mączne ciasto, nadziewane baranią rapetką, ogonówką i polane gorącym sosem. Otwiera szeroko usta, gryząc zapiekankę, by jednocześnie wciągać do płuc chłodne powietrze. Po kilku minutach już oblizuje palce. – Dzięki, Eppie, tego mi było trzeba. – Dopija piwo, wstaje i strzepuje z sukni okruchy ciasta. Małżonka szynkarza z kwaśną miną zamiecie po niej podłogę. Caroline posyła Eppiemu całusa na pożegnanie i wychodzi. Zewnętrzny, cywilizowany świat jeszcze się całkiem nie obudził. Sklepikarze, których obserwują złodzieje, rozlepiacze plakatów, żebracy i posłańcy, wciąż wykładają towar. Nie widać żadnych kobiet, wyjąwszy dwie otulone w czerń kwiaciarki, które szeptem kłócą się o miejsce. Ta, która przegrywa spór, przesuwa turkoczący wózek z bukietem lichych kwiatków bliżej zaprzężonego w dwa konie beczkowozu, zginając swój smagły grzbiet niemal wpół. Caroline rzadko wychodzi z domu tak wcześnie i właściwie czuje się niepewnie na myśl, ile dnia ma jeszcze dzisiaj przed sobą. Zastanawia się, czy nie zaoferować komuś swojego ciała, żeby zabić czas, wie jednak, że chyba nie będzie sobie zawracać tym głowy, o ile okazja nie nadarzy się sama. Potrzeba pieniędzy nie jest jeszcze paląca. Na razie nie musi się spieszyć z kupnem świec. Dlaczego miałaby się martwić, że jest bez grosza, skoro dziś w ciągu dwudziestu minut może zarobić więcej niż kiedyś przez cały dzień? Caroline wie, że karygodne lenistwo i słabość moralna nie pozwalają jej oszczędzać, jak należy. Dzięki zarobkom, jakie zapewnia jej profesja prostytutki, mogłaby po brzegi wypełnić swój stary czepek banknotami, gdyby ciułała pieniądze przez te wszystkie lata; straciła jednak ochotę do Strona 18 oszczędzania. Ponieważ nie ma dzieci ani nieśmiertelnej duszy, którą mogłaby ocalić, chomikowanie monet w nadziei, że pewnego dnia wymieni je na kolorowe papierki, wydaje się jej bezcelowe. Śmierć męża, a potem dziecka, pozbawiła ją jakiegokolwiek poczucia sensu życia, odpowiedzialności i w ogóle przyszłości. To mąż i dziecko czynili z życia dziewczyny opowieść – oni tworzyli bowiem jej początek, środek i zakończenie. Dziś życie Caroline przypomina raczej gazetę: jest bezcelowe, skoncentrowane wyłącznie na sprawach bieżących i pełne bezsensownych wydarzeń, wspominanych jedynie przez pułkownika Leeka, którego nikt nie słucha. Poza tym, że Caroline od czasu do czasu przyjmie w siebie wytrysk spermy, czym w innym wypadku musiałaby się martwić jakaś cnotliwa żona, społeczeństwo nie ma z niej pożytku i nikt nawet by nie zauważył, gdyby umarła. A jednak żyje i – na przekór losowi – jest szczęśliwa. Pod tym względem ma oczywistą przewagę nad pewną młodą kobietą, którą za chwilę spotkasz. – Shush? Wracając z Greek Street, Caroline zatrzymuje się przed smętnym obskurnym sklepikiem papierniczym, ponieważ dostrzega w środku – czy to na pewno ona? – tak, dostrzega Shush, czyli Sugar, bo pod takim imieniem owa dziewczyna jest powszechnie znana. Nawet w mroku – ba, tym bardziej w mroku – z łatwością rozpoznaje jej smukłe ciało: jest chuda jak szczapa, koścista niczym suchotnik i ma płaskie piersi, a jej szerokie dłonie z trudem mieszczą się w damskich rękawiczkach. Pierwsze wrażenie, jakie wywiera Sugar, jest zawsze identyczne: Caroline odczuwa mdlące zdumienie na widok wysokiego, szczupłego, odzianego od stóp do głów w damską garderobę chłopca, który okazuje się kobietą, gdy tylko przyjrzeć się bliżej obliczu tej dziwnej istoty. Na głos swojego przybranego imienia kobieta odwraca się, przyciskając do opiętej zielonym stanikiem piersi ryzę białego papieru do pisania. Mimo wszystko pod tym stanikiem znajduje się biust. Może nie jest dość duży, by Sugar mogła nim wykarmić dziecko, ale wystarczy, żeby dostarczyć rozkoszy niektórym mężczyznom. Poza tym żadna kobieta nie ma tak złotopomarańczowych włosów ani tak świetliście białej skóry jak Sugar. Nawet gdyby była spowita od stóp do głów niczym arabska odaliska, wystarczyłoby zobaczyć jej oczy, by nie mieć wątpliwości co do płci ich właścicielki. To oczy obnażone, ocienione tylko frędzelkami delikatnych rzęs i lśniące jak obrane ze skórki owoce. Oczy, które obiecują wszystko. – Caddie? Zagadkowa kobieta unosi zieloną rękawiczkę i osłania nią zmrużone powieki, patrząc pod słońce, którego promienie wpadają do sklepu z ulicy. Caroline tymczasem macha do niej i nie od razu uświadamia sobie, że jej przyjaciółka nic nie widzi – a machając ręką, rozsyła na wszystkie strony świetlne strzały, które tańczą po zastawionych towarami sklepowych półkach, co zmusza Sugar, aby tym bardziej wytężała wzrok. Jej głowa kołysze się na długiej szyi w obie strony, kiedy dziewczyna usiłuje zobaczyć zza kolczastej gęstwiny ołówków, gęsich i wiecznych piór, kto ją woła. Bojaźliwie – albowiem nic tu po niej – Caroline wchodzi do sklepu. – Caddie! Wyraz twarzy młodszej kobiety, gdy rozpoznaje starą przyjaciółkę, emanuje czymś, czemu nigdy nie umieli i nie umieją oprzeć się mężczyźni: nieskrywaną, ekstatyczną wdzięcznością za to, że zdarzyło jej się wreszcie takie spotkanie. Podbiega do Caroline, obejmuje ją i całuje, a wtedy stojący za ladą właściciel sklepu krzywi się. W zakłopotanie wprawia go nie tyle ta manifestacja czułości, ile cios, jaki zadano jego dumie: obsługując Sugar, wziął ją za damę i zachowywał się wobec niej uniżenie, teraz zaś, sądząc po pospolitym wyglądzie jej przyjaciółki, pojmuje, że był w błędzie. – Czy to wszystko, pani? – chrząka, nerwowo odkurzając pierzastą miotełką podstawkę na kałamarze. – Och, tak, dziękuję – odpowiada Sugar, swoim zwyczajem słodko rozciągając ekstrawaganckie samogłoski i starannie wymawiając spółgłoski. – Proszę tylko… Jeśli łaska, panie… Czy mógłbyś jakoś zapakować papier, żeby łatwiej było mi go nieść? – Z tymi słowy podaje sklepikarzowi ryzę papieru, który pogniótł się już trochę między biustami dwóch kobiet, kiedy przyjaciółki ściskały się nawzajem. Łypiąc spode łba, sprzedawca zawija towar w prążkowany papier i przewiązuje go szpagatem, z którego formuje naprędce uchwyt. Gruchając przymilne słowa podziękowania, Sugar Strona 19 odbiera paczkę od sklepikarza, patrzy z podziwem na dzieło jego rąk i zmysłowym muśnięciem obciągniętych rękawiczką palców daje do zrozumienia, jak doskonale się spisał. Potem odwraca się do niego plecami i ujmuje przyjaciółkę pod rękę. Kiedy wychodzą na słońce, Caroline i Sugar udają, że wcale nie przyglądają się sobie badawczo z bliska. Nie widziały się od wielu miesięcy, a w tak długim czasie uroda kobiety doznaje czasem nieodwracalnego uszczerbku – jej cerę może zniszczyć ospa, mogą jej wypaść włosy wskutek ataku gośćca, oczy mogą nabiec krwią, a rana po nożu na wardze zabliźnić się szpetnie. Ale ani Caroline, ani Sugar nie wyglądają wiele gorzej niż ostatnio. Życie było dla nich łaskawe, a w każdym razie oszczędziło im okrucieństwa. Starsza z przyjaciółek spostrzega, że usta Shush są białe, suche i spierzchnięte, czy jednak nie zawsze tak wyglądają? Kiedy Sugar powodziło się gorzej, zanim się przeniosła do lepszej dzielnicy, ich mieszkania w St Giles dzieliło zaledwie troje drzwi; mimo to klienci pukali niekiedy przez pomyłkę do Caroline, pytając o „dziewczynę ze spierzchniętymi ustami”. Caroline wie również, że Sugar nosi rękawiczki, ponieważ cierpi na jakąś chorobę skóry – nic poważnego, to tylko niemiła dla oka przypadłość, którą mężczyźni zawsze są gotowi jej wybaczyć. Caroline nigdy nie potrafiła i nie potrafi zrozumieć, dlaczego mężczyźni tolerują u Sugar takie defekty urody – bo porównując się z nią, nie widzi, szczerze mówiąc, by przyjaciółka była od niej ładniejsza pod jakimkolwiek względem. Widocznie Sugar ma w sobie coś więcej niż urodę. – Świetnie wyglądasz, jak rany – mówi Caroline. – Ale okropnie się czuję – odpowiada cicho Sugar. – Niech będzie przeklęty Bóg i Jego straszliwe, plugawe Stworzenie. – Twarz i głos ma spokojne, jak gdyby mówiła o pogodzie. Jej orzechowe oczy promieniują, a może tylko wydają się promieniować?, łagodnością i spokojem. – Nie chciałabyś, żeby nadszedł wreszcie Armagedon? Caroline zastanawia się, czy nie jest to jeden z tych dowcipów, którymi Sugar dzieli się z wykształconymi klientami, odkąd przeniosła się na Silver Street. Kiedy mieszkała na Church Lane, potrafiła rozbawić towarzystwo. Caroline wciąż jeszcze uśmiecha się na wspomnienie pewnego salonowego żartu, który uwielbiały wszystkie dziwki. Co prawda, nie pamięta go zbyt dokładnie – Sugar nie tylko odgrywała bowiem różne role, lecz używała całego mnóstwa słów, i właśnie one były najśmieszniejsze. Udawała mianowicie, że uwodzi mężczyznę, do którego przemawia błagalnym, niemal histerycznym z pożądania głosem. – Och, pozwól, że pogładzę cię po jajach, są takie piękne… jak… jak psie gówno. Psie gówno, które kryje się pod twoim… – Pod czym? Shush używała tu idealnego określenia. Słowa, na którego dźwięk każdej kobiecie zrobiłoby się mokro między nogami. Ale Caroline go nie pamięta, a moment nie jest odpowiedni, żeby zapytać o to przyjaciółkę. Zawsze dziwiło ją, dlaczego Sugar miałaby być bardziej pożądaną i atrakcyjną dziwką od niej, lecz pogodziła się, że tak już jakoś jest, a sądząc po plotkach, krążących wśród prostytutek, ostatnio byłoby jej jeszcze trudniej nie przyjąć tego faktu do wiadomości. Bez wątpienia do przenosin domu pani Castaway z St Giles na Silver Street – a więc o rzut kamieniem od najszerszej, najbogatszej i najwspanialszej ulicy w Londynie – powodzenie, jakim cieszy się Sugar, przyczyniło się co najmniej w tym samym stopniu, jak ambicje właścicielki lupanaru. I stąd w tym miejscu pojawia się pytanie: co Sugar porabia tutaj, w tym obskurnym sklepie papierniczym przy Greek Street, skoro obecnie mieszka w bezpośrednim sąsiedztwie wspaniałych sklepów w West Endzie? Dlaczego ryzykuje, że zabrudzi skraj pięknej, zielonej sukni, przechodząc przez jezdnię w dzielnicy, gdzie nikt się nie kwapi, aby uprzątnąć z ulicy końskie łajno? Ba, po co w ogóle wstaje przed południem (z łóżka, które – jak sądzi Caroline – musi być królewsko luksusowe)? Lecz kiedy Caroline pyta: – Co cię tu przyciągło, taki szmat drogi? – Sugar uśmiecha się tylko białawymi ustami, suchymi jak skrzydła ćmy. – Przyszłam… w odwiedziny – odpowiada. – Spędziłam tu całą noc. – No jasne. – Caroline przywołuje na usta wymuszony uśmiech. – Nie, serio – mówi szczerze Sugar. – Przyszłam odwiedzić starą przyjaciółkę. Strona 20 – I jak się miewa? – pyta Caroline w nadziei, że wyciągnie z niej imię nieznajomej. Sugar na moment zamyka oczy. Ma gęste, bujne rzęsy, co jest rzadkością u rudowłosych kobiet. – Ona… wyjechała. Przyszłam się z nią pożegnać. Caroline i Sugar ruszają przed siebie ulicą. Dziwna z nich para: starsza Caroline jest drobnokościstą kobietą o okrągłej twarzy i wydatnych piersiach, zgrabną i proporcjonalnie zbudowaną w porównaniu ze swoją wysoką, smukłą towarzyszką, obleczoną w suknię typu peau- de-soie koloru mchu. Chociaż o biuście Sugar nie warto nawet wspominać, bo jest tak chuda, że kości niebezpiecznie wypychają jej stanik, porusza się z większą gracją i kobiecą dumą niż Caroline. Kroczy z wysoko podniesionym czołem, a suknia przylega do jej ciała jak druga skóra. Caroline zastanawia się, czy właśnie ta zwierzęca łagodność Sugar tak bardzo pociąga mężczyzn. No i kosztowne stroje. Myli się jednak: rzecz w tym, że Sugar umie rozmawiać z takimi mężczyznami jak ten, którego za chwilę poznasz. No a poza tym Sugar nigdy nie odmawia. Teraz to ona pyta Caroline: – Gdzie chcesz dziś zacząć pracę? Z dala od domu? – Nie tutaj – odpowiada starsza kobieta, marszcząc brwi i wskazując St Giles. – Może na Crown Street. – Doprawdy? – pyta z niepokojem w głosie Sugar. – Jeszcze przed kilkoma miesiącami chyba nieźle ci się wiodło przy Soho Square? – (Tu poznajesz kolejny powód, dla którego Sugar odnosi sukcesy w branży: pamięta niezbyt ciekawe szczegóły z życia innych ludzi). – Straciłam cierpliwość – wzdycha Caroline. – Miałam akurat dobry dzień, kiedy cię wtedy spotkałam, cała zachwycona Soho Square. Złapałam dwóch galantych klientów pod rząd i pomyślałam sobie, że teraz zacznie się moja dobra passa! Ale miałam tylko chwilowe szczęście, Shush. Ja się po prostu nie nadaję do lepszych dzielnic. Powinnam znać swoje miejsce. – Bzdura – mówi Sugar. – Wielu mężczyzn nie widzi żadnej różnicy między jedną dziwką a drugą. Włóż czarną suknię, wypnij pierś i przypudruj policzki, a wezmą cię za królową. Caroline uśmiecha się z niedowierzaniem. Wie z doświadczenia, że w wielkim, rozpustnym świecie niełatwo jest zrobić wrażenie. – Od razu przejrzą mnie na wylot, Shush. Nie zrobisz jedwabnej sakiewki ze świńskiej skóry. – A moim zdaniem to zupełnie możliwe – odpowiada Sugar, poważniejąc nagle. – Wszystko zależy od kupca. Caroline wzdycha. – No, ale kiedy trzymam się swojej dzielnicy, jest więcej pieniędzy i mniej stania. A kiedy tylko próbuję szczęścia gdzieś dalej na zachód od Crown Street, idzie mi jak po grudzie. – Mruży oczy, patrząc w głąb Greek Street, w stronę Soho Square, jak gdyby okolica poza Szkołą Żydowską i przytułkiem leżała na stromej górze, na którą nie zdoła się wspiąć. – Pewnie, trafiają się cudzoziemcy i czasem chłopacy ze wsi, a tacy to ględzą i ględzą bez umiaru. No to rozmawiam z nimi przez całą drogę: „Ach, tak, więc co sprowadza do Londynu takiego dżentelmena jak ty, panie?”, i zanim zmiarkują, co się święci, są już na Church Lane i nie mogą się wykręcić sianem. Więc używają sobie, dobrze płacą i traktują całą sprawę jako nowe doświadczenie. Ale są i tacy, co dopytują ciągle: „Daleko jeszcze, daleko? Czy to już tu? Żeby tylko się nie okazało, że jesteś staromiejską ladacznicą”. Takich klientów udaje mi się czasem zawlec w boczną uliczkę. No, to opieram się tyłkiem o ścianę i namawiam ich na szybki numerek na stojaka, ale są tacy, co wtedy dostają szału, odpychają mnie i powiadają: „Idź się sprzedawać mężczyznom z twojego stanu”. Mówię ci, Shush, uchodzą ze mnie wówczas wszystkie siły. Czuję się tak podle, że mam ochotę wrócić do domu i płakać… – Nie, nie – sprzeciwia się Sugar, kręcąc głową. – Spójrz na to z innej strony. To raczej oni czują, że ich upokorzyłaś, wierz mi. Udaje taki księcia z bajki, a ty mu uświadamiasz, że nie jest człowiekiem, za jakiego chce uchodzić. Gdyby jego pozycja kłuła wszystkich w oczy, dlaczego miałaby go zaczepiać taka kobieta jak ty? Powiadam ci, to oni wracają potem do domu i płaczą… Nadęte, trzęsące się ze strachu małe robaki. Uch! Śmieją się obie, ale Caroline tylko przez krótką chwilę. – No, wszystko jedno, czy oni tak się czują, czy nie, ale ja czasami przez nich płaczę. I to przy ludziach.