Domarus Cezary - Człowiek z jot

Szczegóły
Tytuł Domarus Cezary - Człowiek z jot
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Domarus Cezary - Człowiek z jot PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Domarus Cezary - Człowiek z jot PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Domarus Cezary - Człowiek z jot - podejrzyj 20 pierwszych stron:

CZŁOWIEK Z JOT Cezary Domarus Tak to się czasem dzieje. Czyta człowiek gazetę, trafia na jakieś zdanie i dech mu w piersiach zatyka. Normalnie maks. Czyta człowiek jeszcze raz, co by lepiej zrozumieć, przyzwyczaić się, ale nic, nie da się - mózg nie przyswaja. Nie żeby człowiek głupi był albo wydarzenie straszne do zawrotu głowy. Zwyczajna rzecz. Na przykład "Rzšd kiwa podatników". Jakich po datników? Jak sš po datnicy, to po jakich datkach i co to ma znaczyć? Jakiej wysokości były to datki? Komu dawane? I tak dalej. To nie stało się od razu. Z poczštku przyjmowałem takie sprawy zwyczajnie. Dzieciństwo bez trzasków, młodość jako tako, potem do pracy chodziłem, bezproblemowo to wyglšdało. Aż pewnego dnia oglšdam sobie telewizję, a tu spiker mówi: "Jak Lison to zrobił?". "Bił" w porzšdku, ale co znaczy "zro"? pomyślałem. Że bił jakiegoś Zro? A może "zro" znaczy rodzaj bicia? Do ładu nie mogłem za nic dojść. Straszna męka. I tak przez kilka godzin. Następnego dnia zapomniałem o tym na szczęście. Parę dni później cišgnę za sobš dwudziestotonowš naczepę pod wskazany adres, a spiker radiowy wali tak: "Już niedługo będzie mówił więcej!". Przestraszyłem się. Zdjšłem nogę z gazu, zredukowałem bieg, bo strach pędzić z takimi myślami. Co to znaczy "mu wił więcej?" W jaki sposób to robił? Jakich części ciała dotyczyła ta czynność? Przez pół godziny miałem dziwne wizje. Wszystkie na temat wicia. To mnie wyczerpało. Zatrzymałem wóz i poszedłem spać. Z biegiem czasu takich przejść było więcej. Kiedyś żona mówi coś do mnie, a ja normalnie nie wiem, co kobieta nadaje. Zupełnie nic. Znowu mówi coś do mnie, a ja nic. Pożarliśmy się wtedy, raczej ona pożarła mnie. Wyglšdało na to, że robię sobie z niej jaja. Coś się działo, zrozumiałem, coś tykało nie w te strone. To było wreszcie jasne. Chciałem wiedzieć, z czego to wynika. Człowiek lgnie do wiedzy... Zaraz... Wiedza?... Człowiek?... Tak też wtedy pomyślałem. Te dwa słowa wyglšdały dziwnie. Wiek? No dobra. Ale "czło" Nie trzymało się kupy. Czasem trafiały się takie dni, kiedy chodziłem tu i tam, a nic nie mogłem skumać. Kiedy indziej wszystko w porzšdku. Było i tak, że koślawiłem pewne wyrazy, dodawałem do nich coś, dajmy na to - szukamszuksep. Mniej więcej. Kupa wentyla. Sory. Wreszcie padło na to, że przestałem nad tym główkować, skupiłem się na sprawach zwykłych. No, one bardziej na mnie. Pewne stałe wydarzenia. Mało snu. Łatwo to ogarnšć. Aż jednego dnia załadowali mi pełnš naczepę prętów, do fabryki miałem to zawieść jakiejś, w sšsiednim województwie. (Jak sš sie dnie, to czy sš sie noce? myślałem o tym pół drogi). Wnerwiony byłem, bo trasa krótka, rozładunek długi, a i uszkodzić coś niecoś mogli przy tym. Ale nic, jadę, jadę, jadę. Fabryka jebitna, kilkanaście hal, więc pokazuję jakiemuś człowieczkowi papiery. Gdzie mam się podstawić? Odsyła mnie do kogoś, idę tam, i tak dalej. Wreszcie każš mi wjechać do wielkiej hali. Wjeżdżam, otwieram wszystko, daję im papiery i niech robiš sobie, co chcš. Dźwigi majš. Z nudów zaczšłem łazić po tej hali, nikt mnie nie zatrzymywał. Różne wielkie urzšdzenia tam były, zbiorniki, kłębowiska rur, drabinek, galeryjek. Wlazłem na jednš z takich galeryjek. Mocny stamtšd był widok. Coś się tam w głębi molocha przesuwało, raz w te, raz w drugie. Przechyliłem się mocniej przez barierkę, bo chciałem dokładniej zobaczyć, co tam się robi. A tu metal zabrzęczał, pręt barierki odgišł się do przodu i runšłem w dół, prosto w gardziel jakiegoś zbiornika, z którego zalatywało potwornie. Wpadłem do cieczy smrodliwej. Cały. W środku przestałem widzieć. Ale nie topiłem się ani nic. Przestało śmierdzieć. Dusić nie dusiło. Żreć w oczy nie żarło. Przez moment nie ruszałem się i było mi dobrze w tej ciemności. Żywy jak najbardziej. Potem zrobiłem kilka gwałtownych ruchów, żeby wypłynšć na wierzch. Moja głowa znów znalazła się w powietrzu. Złapałem szybko występ przy otworze zbiornika i podcišgnšłem się do góry. Wreszcie stanšłem na zbiorniku, ociekajšcy cieczš, która lekko syczała. Patrzę, a tu w mojš stronę biegnie jakiś facet, japę drze potwornie, normalnie otwór gębowy ma na pół twarzy: wymachuje rękami, pokazuje na mnie, potem potyka się, pada na glebe, podnosi się i ucieka w kierunku bramy. Później przybiegli inni. Wytrzeszczali gały, mrugali, wydusić z siebie słowa nie mogli. Potem ktoś zapytał, czy dzwonić po pogotowie. A ja na to, czemu, mam się dobrze, nic mi nie jest! Wtedy zaczęli gadać, dotykać mnie, zdziwieni, że żyję, bo przecież wpadłem do zbiornika z ciekłym amoniakiem, czy jakoś tak, i byłem tam przez dobrych parę minut, może dłużej. - Przywidziało się wam - powiedziałem przytomnie, bo jeśli oni nie bredzili, to ja... - Panie! Panie! - jakiś przerażony facet chwycił mnie za rękaw i nie mógł puścić. Z bezładnej gadaniny innych gości nic nie mogłem wywnioskować, a zresztš zaraz przestałem ich okresowo rozumieć, jakby to, wiadomo, inny język był. Przeładunek trwał, widziałem dźwigi i sztaplarki kręcšce się koło mojego wozu. Wiać nie można było. Usiadłem na skrzyni. Pozostało czekać. Pół godziny później przyjechała karetka pogotowia. Lekarz w białym fartuchu podszedł do mnie i przyjrzał mi się uważnie. Uśmiechnšłem się do niego. Złapał mnie za rękę, spojrzał na skórę, zajrzał mi w oczy. - Coś panu jest? - zapytał. - Nie - odpowiedziałem. - Jest pan z Jowisza, czy co? - mruknšł pod nosem. Przyjrzał mi się jeszcze raz, morderczo, potem zrobił zwrot w tył i karetka odjechała. Kończyli rozładunek. Zabrałem papiery podbite przez jakiegoś kierownika i zamknšłem się w kabinie. Kiedy tylko wyładowali ostatniš wišzkę prętów, zapuściłem silnik i ruszyłem z powrotem. Wszyscy gapili się na mnie, jeszcze w lusterku widziałem rozdziawione gęby, fluktozy jedne. Słowa tego lekarza. Zrozumiałem dobrze. Dotarło. Jadšc pustymi ulicami czułem, że wraca mi pamięć jakaś. To znaczy, właściwa. Przedtem jej nie miałem. Ino przebłyski. Język zaczšł mi się koślawić, chociaż do nikogo nie gadałem. Potem wróciły do mnie fragmenty pamięci przedpłodowej, chowajšce się do tamtej pory wśród pól i torfowisk. Więc ja naprawdę pochodziłem z Jowisza. Mój dziadek przybył na Ziemię z Jowisza, bo cierpiał na ogromny głód historii, a na Jowiszu żadnej historii nie było. Taka forma życia, że historii żadnej nie było. Dla mojego dziadka trudne do zniesienia zjawisko. Jak tylko dowiedział się, że na Ziemii jest historia, klumpfy tradycji, dyspozwitki refleksji, świadomości wertykle, te rzeczy, to postanowił tam pojechać i zostać na wieki. Oczywiście potem miał syna, potem umarł, syn miał syna, czyli mnie, i w zwidzie historii dyskologicznie pamięć o jowiszowatości przybladła. Dopiero w połowie życia zaczęły się mi robić przebłyski, aż wreszcie dotarłem do korzeni. Co było robić? Wóz pędził przez pola, lasy, wsie, rozlewnie wód gazowanych, hale produkcyjne, Wełtawy wspomnień, pędził pod wielopłatami, coraz wolniej, noga nie chciała zejść z gazu, bo coraz intensywniej myślałem o tym, jakby tu wrócić na Jowisza. Ale co na to żona? Co z dzieckiem? Co zrobiš beze mnie? Czy powrót jest w ogóle możliwy? A może durszlawka historiozy wbiła się w me pory tak sowicie, że nijak wydobyć się poza atmosferę ziemskš już nie mogę, nie mówišc o przebyciu purchawej próżni, by zanurzyć się z lubościš w metanowo-amoniako-helowej atmostrucli Jowisza, pożšdanej nieziemsko. Koło Kościeżyny o mały włos nie rozjechałem człowieka. Trzeba było ucišć rozmyślania, zredukować prędkość, przywołać neuropikle do porzšdku. Przyjechałem do domu, wzišłem zeszyt w kratkę i spisałem wszystko, co powyżej, dla moich potomków, żeby sobie krzywo nie wyobrażali, skšd pochodzš. Jak już, to niech opowiedzš się po stronie miotaczy laserów (gdyby trzeba było). W końcu pochodzenie do czegoś zobowišzuje. A co ze mnš, czy chciałem wracać? W końcu nie było mi tu aż tak źle. Skšd miałem wiedzieć, co teraz dzieje się na Jowiszu? Niedobrze powiedziane, tam nie ma historii, szumszuk. Po co miałbym tam wracać? Może tam nie ma dobra ani zła? A tu przynajmniej to. Tak, mam gdzieś Jowisza, zdecydowałem. Jak kiedyś przyleci po mnie rakieta, sklepię miche jednemu z drugim. Niech spadajš. Ale to nie skończyło się dobrze. Po powrocie do domu znów miałem napad dezintergacji słowozupy. Potem ukazał mi się Telepatyk z Vipromu (zjawa taka) i powiedział, ze za trzy godziny (za karę) przestanę cokolwiek rozumieć z ludzkiej mowy, a historia wyda mi się jakimś niezgofibrem z wštroby. Co się stanie potem, to już inna historia. Trzy godziny później mogłem się przekonać. Czas pisak karate kup sztylpa balonpezdok zygoty. Es feldszyna kolejnictwo.