Dłużniewski Andrzej - Odlot
Szczegóły |
Tytuł |
Dłużniewski Andrzej - Odlot |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dłużniewski Andrzej - Odlot PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dłużniewski Andrzej - Odlot PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dłużniewski Andrzej - Odlot - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Dłużniewski
Odlot
Wydawnictwo Książkowe
Projekt okładki
Ireneusz Sakowski
Zdjęcie na okładce
Piotr Cieśla
Edytor
Hanna Cieśla
Opracowanie redakcyjne
Agnieszka Trzebska
Korekta
Barbara Tyburska
Skład i łamanie
Pracownia Graficzna Dąbrowa Sławomir Ląkocy, Ireneusz Sakowski
© Copyright by Wydawnictwo Książkowe Twój STYL, Warszawa 2000 © Copyright by
Andrzej Dlużniewski, Warszawa 2000
ISBN 83-7163-174-X CENA 31 A
Wydawnictwo Książkowe Twój STYL Wydanie I Warszawa 2000
ZAMIAST WSTĘPU
Rok 1998 stał się dla mnie rokiem przemiany. Nagle wiele z tego, co uważałem za
mądre, wydało mi się głupie i odwrotnie - w największych głupotach dopatrzyłem
się ziarenek mądrości. Trochę siedzę w domu z tą przemianą, trochę spaceruję,
nie daleko, trochę też przesiaduję w kawiarnianych ogródkach z poznanymi
niedawno panem Zbyniem i profesorem. To dobrze, że znam ich od niedawna. W
przeciwnym razie mogliby zbytnio się dziwić mojej przemianie, a tak myślą, że
taki jak jestem, byłem zawsze. Pan Zbynio jest opanowany i, jak mi się wydaje,
stoik z natury. Uśmiecha się i ze spokojem daje się ponosić myślom we wszystkie
strony, nic nie tracąc, niczym filozof zanurzony w wodzie. Trochę gorzej z
profesorem. Jest impulsywny, niewyrozumiały i pępkuje jak każdy artysta. Świat
został wymodelowany przez niego, Pan Bóg jest tylko stróżem tego porządku, a
inni mają słuchać i nie zawracać głowy. Właśnie dlatego profesor patrzy na mnie
inaczej niż pan Zbynio. Jestem w porządku, kiedy go słucham, kiedy jednak sam
chcę coś powiedzieć, irytuje się i na ogół pospiesznie odchodzi. Mogę więc
liczyć na wyrozumiałość pana Zbynia i zawsze dobrą radę, natomiast z profesorem
muszę uważać.
DLACZEGO PAN ZBYNIO
Pytał mnie ktoś niedawno, dlaczego pana Zbynia, o którym często opowiadam,
nazywam poufale „pan Zbynio", a nie „pan Zbigniew", czy choćby „pan Zbyszek".
Otóż po pierwsze: Tak mi został przedstawiony, a kiedy spytałem, czy mogę się do
niego zwracać w ten sposób, powiedział:
- Ależ naturalnie.
Po drugie: Gdyby tylko chciał, mógłby być pilotem, a ja - nawet gdybym nie wiem,
jak chciał - nie mógłbym.
Po trzecie: Pan Zbynio nie należy do tych, którzy byli w Chicago, ani nie nosi
na sobie niczego w pepitkę.
Wreszcie po czwarte: Jest pewien precedens. Ze zdrobnieniem „Zbynio" wiąże się
inny pan Zbynio.
Był czas stanu wojennego, a ściślej, jego złowroga pora - godzina policyjna. I
ten właśnie pan Zbynio musiał zostać u nas i spać na kanapie. Nie wiedział nic o
tym nasz mały synek. Zauważył go dopiero rano. Podszedł do kanapy i spytał:
- Kto ty jesteś?
A on uchylił kołdrę i powiedział:
- Zbynio.
Wtedy nasz syn puścił się biegiem do mnie i do żony.
- Słuchajcie, tam jest jakiś Zbynio. Nie ma już po piąte. Jest pan „Zbynio".
Spotykamy się i rozmawiamy o przeróżnych sprawach.
PRZYSŁOWIA
Wypiliśmy już po kilka kieliszków mocnej starki, ale rozmowa nasza była poważna
i dotyczyła polityki.
- Jest dla mnie rzeczą niezrozumiałą - mówił pan Zbynio, - że naród po 50
latach zbrodni i upokorzeń wybiera sobie na prezydenta komunistę, komunistę
podkreślam, bo w żadnych postkomunistów nie wierzę.
- Też tego nie rozumiem - powiedziałem. A po chwili:
- Mądrością narodu są przysłowia.
- Bujda na resorach - pan Zbynio gwałtownie zaprzeczył.
- Napijemy się jeszcze? - spytałem.
Odparł, że z przyjemnością. Więc wypiliśmy jeszcze.
- Jak cię widzą, tak cię piszą. Czyż nie tak? - spytał nagle.
- No tak - odpowiedziałem.
- Ostrożnie, bo nie szata zdobi człowieka.
- Trudna sprawa - powiedziałem.
- Trudna sprawa - pan Zbynio powtórzył za mną.
- Trudna będzie teraz, proszę słuchać.
- Ma kij dwa końce?
- Ma - odpowiedziałem.
- To proszę związać koniec z końcem.
- To za trudne dla mnie, panie Zbyniu.
- Napijmy się jeszcze.
Naturalnie, że się napiliśmy, bo tak nam się chciało. W końcu czasami można.
Wtedy Pan Zbynio spytał jeszcze, co sądzę o takim to powiedzonku, że Polak mądry
po szkodzie.
- Czy ja coś sądzę? - spytałem - chyba nie.
- Więc panu powiem. Czcza przechwałka.
SYRENKA
- Nie pamiętam, czy jest więcej Syrenek - mówił pan Zbynio. - Jedna nad Wisłą,
o tej wszyscy wiemy. Druga ta, którą przenoszą z murów na Rynek i ta trzecia
malutka na Piwnej nad antykwariatem.
- No tak, znam je wszystkie i też nie pamiętam, czy są jakieś jeszcze.
- Ale, ale, panie Zbyniu, czy mamy jakiś plan, idziemy gdzieś?
- Pójdziemy do kawiarni Zamkowej, będziemy sobie rozmawiać, a Yoltaire będzie
się nam przyglądał.
- Doskonale. Chodźmy.
- Bystrze się nam przygląda - powiedziałem, kiedy już siedzieliśmy.
-Więc, na tej małej Syrence - pan Zbynio mówił dalej - zawieszono, ktoś
zawiesił, biało-żółtą szarfę w czasie pierwszej wizyty papieża i ona wisiała tak
kilka miesięcy. Wypadki toczyły się szybko, pamięta pan ten okres. Biało-żółta
szarfa nieco zszarzała, ale dalej zdobiła Syrenkę.
Pan Zbynio zastanowił się przez chwilę.
- Nie, to nie było parę miesięcy, to było przez rok lub nawet dłużej. W tym
czasie - mówił dalej - wszystkie bramy i przejścia były otwarte. Z Piwnej na
Świętojańską można było przejść na kilkanaście sposobów. Można było podwórkami
wyjść na plac Zamkowy. Wszystko było otwarte. Nagle wszystko pozamykano,
pojawiły się domofony, zostały dwa przesmyki i szeroka drewniana brama między
Zapieckiem a pasmanterią. Wtedy też zniknęła szarfa z małej Syrenki.
Teraz pan Zbynio zwrócił się do Voltaire'a.
- Tak to było, panie filozofie, w tamtych latach w Warszawie.
KOŹLA Z KOZIĄ
Idziemy sobie z panem Zbyniem ulicą Freta. Chcemy skręcić we Franciszkańską,
kiedy to właśnie z Franciszkańskiej skręca we Freta potwornie gruba baba. Prawie
że zderzyliśmy się my dwaj z nią jedną.
- Ale gruba! - powiedział po chwili pan Zbynio, kiedy byliśmy już za rogiem.
- No to uwaga, teraz skręcamy w lewo, panie Zbyniu. No i niech pan powie, czy
panu się nie mylą Koźla z Kozią? - spytałem.
- Nie, nigdy jakoś.
ENTROPIA
Fakt, że wszystko stygnie, jest oczywisty, ale gdyby tak miało stygnąć i stygnąć
przez całą wieczność, to by już dawno wystygło.
W związku z tym żadnej nieskończoności nie ma, za to jest Bóg i chwała Bogu, że
jest.
Wszystko to powiedziałem któregoś razu panu Zbyniowi i dodałem jeszcze, że jest
to absolutny kres mojego wykształcenia, że nic więcej nie wiem. A pan Zbynio
uprzejmie zaznaczył, że to co wiem, to wcale nie jest mało i jeszcze to, że
wiedza jest potrzebna inteligencji, bo sama inteligencja może prowadzić na
manowce. Wtedy ja powiedziałem, że też tak myślę i jako przykład podałem
Rumunię, która - gdyby się nie wiedziało, gdzie leży - powinna znajdować się na
Jamajce. I spytałem:
- Nieprawdaż?
- Tak - odparł. - I też moglibyśmy mówić Rumek zamiast Romek. Nieprawdaż?
10
PAN HULOT
- Największym osiągnięciem kultury francuskiej ostatniego półwiecza jest krok
pana Hulot - powiedział nagle pan Zbynio.
Szliśmy sobie, więc słysząc to aż przystanąłem.
- Krok pana Hulota - powiedział pan Zbynio. - Absolutny wdzięk, absolutny
szyk, absolutny dystans do wszystkiego, absolutna wyższość bez krzty
nonszalancji. Wystarczy? - spytał.
Przypomniałem sobie, jak idzie pan Hulot i powiedziałem:
- Chyba...
- Że chyba mam rację, chce pan powiedzieć? - przerwał pan Zbynio. -
Powiedziałem to niedawno w Instytucie Kultury Francuskiej w czasie jakiejś
idiotycznej dyskusji na temat sztuki - mówił dalej. - I chyba nikt mnie nie
zrozumiał. A powiem panu jeszcze, że film, nawet dwugodzinny, w którym pan Hulot
tylko idzie i idzie, byłby arcydziełem.
11
WĄSY
- Widzi pan, panie Zbyniu - powiedziałem - miałem kiedyś wąsy. Początkowo
wydawało mi się, że jestem podobny do cara Mikołaja II, byłem z siebie
zadowolony. Zdarzyło się jednak któregoś razu, że po dłuższym przyjrzeniu się w
lustrze, z przodu i z boku, stwierdziłem, że podobny jestem raczej do młodego
Dżugaszwili i natychmiast zgoliłem wąsy. I wtedy to spotkałem na schodach
sąsiadkę, a ona powiedziała:
- Lepiej jak bez brody.
- I wie pan, ta jej uwaga przez dłuższy czas nie dawała mi spokoju. A właściwie
do dziś jej nie rozumiem. Lepiej jak bez brody? Co to miało znaczyć? Nigdy nie
miałem brody, nie mam więc pojęcia. Przypominam sobie to czasem i przychodzi mi
do głowy, że takich osobliwych zagadek mam więcej w pamięci. Idę kiedyś długim
korytarzem w Gmachu Malarstwa, kogoś tam odwiedzałem, na ławce siedzi dwóch
starszych panów, może profesorów, i słyszę: „sztuka to koń". Albo na ulicy, też
najpewniej wyrwane z kontekstu: „Niemcy to brudasy". Albo wielkimi i precyzyjnie
wykreślonymi literami napis na murze cmentarza żydowskiego: „Madame, jutro,
jutro". Nie wszystkie oczywiście pamiętam. Rozproszone cząstki jakichś sensów
albo nonsensów. Nie wiadomo.
12
MOTYLE
- Motyle, tyle a tyle - powiedział pan Zbynio.
- To okropne, co pan mówi - odpowiedziałem.
- No widzi pan, a na tym właśnie polega praca urzędników w Ministerstwie
Kultury. Ale powiem panu coś innego, też o motylach: nie znają swoich
dziadków. Dziad motyla - słyszał pan o czymś takim?
- Nie. Czy tym też zajmują się urzędnicy? - spytałem jeszcze.
- Nie, nie. Tym nie.
13
KOTKA
Na końcu Kościelnej, obok Kościoła Panny Marii, jest kilka ławek. Nie mają
oparcia, ale można na nich siedzieć długo, bo widać z tego miejsca Wisłę.
Któregoś dnia usiedliśmy tam z panem Zbyniem. Milczeliśmy wpatrując się w
płynącą wodę. I wtedy powiedziałem nagle.
- Nie rozumiem, dlaczego po niemiecku jest das Wasser? Dlaczego jest der FluJ3?
Dlaczego fińskie maa, najpiękniejsze słowo, jakie znam na określenie Ziemi, nie
ma w ogóle rodzaju? Dlaczego w rumuńskim, który ma rodzaje, ziemia jest nijaka?
- To uczone pytania - przerwał mi pan Zbynio.
- Tak w paru słowach pokazałem panu, jak bardzo jestem uczony, nieprawdaż?
Pan Zbynio uśmiechnął się.
- Chyba musimy wracać.
Wstaliśmy i ruszyliśmy wzdłuż muru Kościoła. Z dużego kasztanowca opadały
kwiaty.
- Proszę spojrzeć, panie Zbyniu - moja kotka, tam na wprost, na dachu. Idzie
samym szczytem.
- Czarna?
- Czarna, czarna jak sadza. Zatrzymaliśmy się przy budynku z podcieniami. Kotka
zatrzymała się na końcu dachu.
- Myśli pan, że nas widzi?
- Doskonale widzi - powiedziałem.
- Jak ma na imię - spytał pan Zbynio.
- Psiapucha.
W tym momencie bardzo szybko zbiegła po dachówkach i przeskakując skrzynkę z
pelargoniami wskoczyła do środka.
- Wiem, dobrze wiem, co to znaczy. Żona moja kroi na stole mięso. Usłyszała to
natychmiast. Liczy na oberchabki i zaraz je dostanie.
- Widzi pan, mówię moja kotka, ale akurat mnie ledwo toleruje.
- Psiapucha - powtórzył pan Zbynio.
14
zoo
Obaj z panem Zbyniem dobiegamy sześćdziesiątki i idziemy sobie do ZOO. Na moście
Gdańskim zatrzymujemy się, aby potrząść się trochę od przejeżdżającego tramwaju.
- Niezły dreszczyk - mówi pan Zbynio.
- W dole pod nami na główkach wędkarze, a jak się ma około sześćdziesiątki, to
można sobie bez względu na wszystko powiedzieć: boleń, chwat, rap, rapa,
rozpiór albo kawa, wina, dżemy, sery i doskonale się rozumieć.
Po chwili szliśmy dalej w pełnym porozumieniu. I chyba od tego porozumienia to
aż chciało mi się podrygiwać. Powstrzymałem się jednak i dobrze, bo pan Zbynio
bardzo wyraźnie zaakcentował:
- Normalne, dwa normalne! - przed gęsto zakratowanym okienkiem kasy. Pilnują tu
- powiedział, wkładając resztę do portmonetki.
- Hipopotam.
- Tam? - spytałem.
- Nie, tu - pokazał mi pan Zbynio wynurzającego się z wody potwora.
- Z Mezopotamii.
Jaskółka śmignęła nam nagle nad głowami.
- My też z kółka. Z kółka przyjaciół bolenia.
- Nie wiem - zawahałem się - z boleniem do dentysty.
- Co za zmora ci dentyści - powiedział pan Zbynio.
- Niedźwiedź - przeczytałem na białej tabliczce, przyczepionej do klatki.
- Nie - odrzekł pan Zbynio.
- To gdzie dźwiedź?
- Ona wie - pan Zbynio pokazał mi rudą wiewiórkę.
- Ona wszystko wie. Wie, gdzie pochowała orzeszki.
- Czy tu się coś je, panie Zbyniu?
- Je leń, je miołuszka, ale i my coś zjemy, tylko tam dalej.
I ruszyliśmy dalej. Nie byliśmy sami. Na ogrodzonym wybiegu wolno stąpał nieduży
konik, a przed tabliczką stało trzech, wyraźnie przyjezdnych, młodzieńców.
15
Jeden z nich czytał głośno: Koń Przewalskiego ... Zbliżyłem się i powiedziałem:
- Tak, tak, ale Przewalski ma go zabrać w przyszłym tygodniu. Pan Zbynio
spojrzał na mnie karcąco.
- To nietoperz.
- Pewnie, że nie - odparłem.
- A teraz będzie ła.
Usiedliśmy na ławce przed sporym stawem. Jakieś okropne ptaszyska dreptały po
brzegu, inne, już nie tak okropne, pływały dostojnie.
Pan Zbynio zapalił papierosa.
- Nie lubię, wie pan, tego określenia inteligencja katolicka. Czyżby istniała
też katolicka nieinteligencja. A nawet jeżeli istnieje ...
- Oczywiście, bzdura i niezrozumiała wyniosłość. A w ogóle z tą inteligencją to
coś u nas nie tak. Pracująca? Jeżeli już inteligencja to niepracująca.
- Tu się chyba pan zagalopował - spojrzał na mnie pan Zbynio. I tak rozpierała
mnie jakaś wiosenna radość. Zwierzyna budzi
się ze snu.
Pan Zbynio wstał.
- Jeszcze trochę się przejdziemy i wracamy.
- Pan mostem Gdańskim do siebie na Nowe Miasto, a ja Śląskim na Stare.
Już się rozstawaliśmy, kiedy przypomniałem sobie, co mi rano przyszło do głowy.
- Coś jeszcze panu powiem, panie Zbyniu. Sztuka młodych jest tak samo żenująca
jak mecz piłkarski oldboyów.
- Zgadzam się z panem - odpowiedział pan Zbynio i pomachał mi ręką.
- Wiosna! Wiosna! - powtarzałem sobie już sam do siebie opuszczając ZOO.
16
JAKI ZAWÓD
Było między mną a panem Zbyniem pewne, jak to się mówi, niepisane porozumienie.
W naszych rozmowach nie pojawiały się żadne wskazania czy sugestie jakiejś
przynależności zawodowej. To znaczy ani ja, ani pan Zbynio tak naprawdę nie
wiedzieliśmy, czym każdy z nas się zajmuje zawodowo. Ponieważ mam poważne
wątpliwości, co do swojej w tym względzie sytuacji, łatwo wyobrażam sobie, że
podobnie może być z panem Zbyniem. O tym się po prostu nie mówi i już.
Stoimy sobie któregoś razu na Szerokim Dunaju, woda ciurka ze studni, a pan
Zbynio mówi:
- Tam na rogu był Pewex, a nad Pewexem, na pierwszym piętrze, mieszkał
ludożerca. Miał pełną gębę metalowych zębów, złotych i srebrnych. Okulary
powiększające oczy, dużą głowę i kapelusz z szerokim rondem. Krążył po
okolicznych sklepach, coś kupował, długo oglądał, ale przede wszystkim
przyglądał się ekspedientkom. Różne są ekspedientki. Niektóre chude, inne
starsze już, bywają też rude i pucołowate, ale bywają też rumiane, młodziutkie i
pulchne. Na tych głównie skupiał swoją uwagę. Uśmiechał się, zagadywał,
przekomarzał się z nimi. Wyglądało to na pozór niewinnie. Starszy pan flirtujący
zabawnie z dzierlatkami. Otóż nie. Nie wiem dokładnie, jak to robił, ale zwabiał
te panienki do siebie i .... zjadał. Kilka, przeważnie młodych ekspedientek,
znikało bez śladu w każdym tygodniu. Drugą jego namiętnością były kwiaty.
Trzymał je na parapetach swoich okien. Podlewał, przestawiał. Ciągle pojawiały
się nowe. Po prostu ludożerca i amator kwiatów.
- Pamiętam go - wtrąciłem. - Myślałem jednak, że to jakiś emerytowany
dygnitarz.
Pan Zbynio wzruszył ramionami ...
Może i dygnitarz, ale jakie to ma znaczenie.
17
DZIADEK
Schodziliśmy z panem Zbyniem po schodach obok Zamku.
- To dziadek naszego przyjaciela - powiedziałem, zatrzymując się przy płycie
osadzonej na kamiennym słupku. - Drugi jego dziadek był adiutantem marszałka
Piłsudskiego, ale o tym to pan wie, panie Zbyniu.
- Ma niezłych dziadków - powiedział pan Zbynio.
Znowu schodki i już jesteśmy przy Pałacu pod Blachą. Teraz wąskim chodnikiem w
dół i już na tyłach Zamku.
- O! z tej strony to jest coś! - powiedział pan Zbynio.
- Powinni byli go odwrócić. I tak budowali go od początku. Nie sądzi pan? -
spytał.
- Wie pan, chyba ma pan rację. Ale cóż, za późno.
- O! robią już nowe ogrodzenie - zauważyłem. Przedtem był tu taki parkan z
drewnianych segmentów.
- Tak, tak, pamiętam, To było tuż po zniesieniu stanu wojennego.
- Urządzono tu konkurs malarski dla dzieci, na tym właśnie drewnianym płocie.
Każde dziecko dostało jeden segment dla siebie. Pan Zbynio przerwał na chwilę.
- To musiało być gdzieś tu - wskazał fragment pięknego, metalowego
ogrodzenia. Mały, może ośmioletni chłopaczek namalował scenę, w której
zomowcy okładają pałami uciekających ludzi. Zgromadziło się wokół niego sporo
osób. Wkrótce pojawiła się milicja. Chłopca wciągnięto do Nyski. Ludziom kazano
się rozejść. Impreza została przerwana. Szybko zamalowano cały segment gęstą
białą farbą. Nyska nie odjeżdżała jednak i wtedy zjawił się dziadek chłopca.
Wyciągnął go z samochodu, wytargał za uszy i poszturchując popychał go przed
sobą. I tak odeszli.
- Może ma pan rację, powinni odwrócić ten Zamek - powiedziałem.
18
MIKSZTAT
- I pan znika czasami - powitał mnie pan Zbynio, kiedy spotkaliśmy się tuż
przed Barbakanem.
- Tak, wyjeżdżałem - powiedziałem.
Nie spytał mnie dokąd, tylko wyraźnie podniecony odwrócił się i powiedział:
- Widzi pan tę wycieczkę? Otóż przed chwilą usłyszałem jak przewodnik, ten
gruby, mówił, że jest to fortyfikacja, która raz tylko w ciągu swojej historii
użyta była do celów militarnych. I to przez Szwedów. Podobno bronili się tu
przed odbijającym Warszawę polskim wojskiem. Nie ciekawe?
- Rzeczywiście - powiedziałem. Jedyny raz w historii. Coś podobnego!
- No ale, ale, gdzież to pan był? - zwrócił się już w moją stronę pan Zbynio.
- W Miksztacie.
- Gdzie? - zapytał zdziwiony
- W Miksztacie - powtórzyłem.
- A gdzie to jest? Pierwsze słyszę.
- Proszę sobie wyobrazić, że w Polsce, gdzieś między Kaliszem a Poznaniem,
nieduże miasteczko.
- Coś podobnego!
Tym razem to pan Zbynio wyraził swoje zdziwienie. Ruszyliśmy Mostową w dół, a ja
mówiłem dalej:
- Przyjeżdżam do tego Miksztatu wieczorem, zatrzymuję się na niedużym placyku,
może ryneczku. Jest już ciemno, więc nie bardzo widzę, ale dostrzegam jakieś
oświetlone wnętrze i tam idę. Jest to kawiarnia taka ... z blatów, prętów.
Trochę młodych ludzi, kilku starszych, dużo dymu i czynny telewizor, w który
wszyscy patrzą. Siadam przy wolnym stoliku i też patrzę.
Pani Kwaśniewska, prezydentowa, udziela właśnie wywiadu. Powiedziałem panu, że
Miksztat leży w Polsce, więc to nic dziwnego. Dziwne jest natomiast to, co pani
prezydentowa mówi, i to o swoim mężu, czyli prezydencie. Mówi - ni mniej ni
więcej - tylko, że mąż jest praktykujący-niewierzący.
19
Powtarzam to sobie: praktykujący, niewierzący. Patrzę też na tych młodych i tych
starszych, nie, nie reagują. Kelnerka podaje mi całą szklanicę kawy.
Prezydentowa jeszcze coś mówi, ale i ja już nie reaguję. Pytam, ile płacę? 50
groszy - mówi kelnerka.
Pan Zbynio przerywa mi.
- Nie, wierzyć mi się nie chce, nie ma żadnego Miksztatu, pan sobie żartuje.
- Ależ jest panie Zbyniu, proszę mi wierzyć, byłem tam.
20
ARESZT NA GRANICY
- Okazało się, panie Zbyniu, że przekroczyłem granicę i to nielegalnie. W
gęstym śniegu zostawiłem tyle śladów i tak bezładnych, że wydało im się to
nad wyraz podejrzane. Nie mając nic lepszego do roboty, wielokrotnie
przekraczałem wąski pas śniegu między drzewami nie wiedząc, że to granica.
Wyskoczyli zza drzew.
- Baczność!! - krzyknął jeden z nich. - Służba Ochrony Pogranicza. Dokumenty!
No i zaczęło się.
- Jaka to granica? - spytał pan Zbynio.
- Czeska, niedaleko Kowar. I mówiłem dalej.
Najgorsze było dopiero przede mną. Podprowadzili mnie pod drzewo, do którego
przytwierdzona była metalowa skrzynka, jak się okazało z telefonem. Chciałem
oczywiście coś mówić, wyjaśniać. Kazali jednak milczeć i to tak stanowczo, że
zamilkłem.
- 16, 16 - słyszycie? -jeden z żołnierzy krzyczał do słuchawki.
- Mamy go, wychodzimy na drogę.
Wtedy spięli mi ręce kajdankami, pamiętam, że chciałem, aby spięli mi je z tyłu,
ale spięli z przodu.
Wyszliśmy na drogę. Żołnierze zapalili papierosy. Spytałem, czy też mogę. Nie
pozwolili jednak. Po kilku minutach podjechał gazik i pojechaliśmy na
posterunek. Odpięli kajdanki, kazali wyjąć wszystko z kieszeni i usiąść.
Wszystko, co miałem, wyłożyłem na biurko. Tak kazali. Papierosy, zapałki,
futerał od okularów, trochę pieniędzy, długopis, chusteczkę do nosa i parę
serwetek z kawiarni, na których coś pisałem rano, kiedy piłem kawę. Dowód
osobisty trzymał już w rękach oficer siedzący za biurkiem i uważnie przeglądał.
Wszystko to, co wyłożyłem, przełożyli na gazetę i wynieśli do sąsiedniego
pokoju. Tam też po chwili udał się oficer. Drzwi się zamknęły. Zostałem z dwoma
żołnierzami, ale nie tymi, którzy mnie przyprowadzili. Znowu coś chciałem
powiedzieć, ale już sam się powstrzymałem. I to, panie Zbyniu, trwało ze cztery
21
godziny. Siedziałem na ławce pod ścianą, na przeciwko dwaj żołnierze i aż cztery
godziny. Kiedy drzwi od sąsiedniego pokoju otworzyły się, obaj żołnierze wstali.
Ten sam oficer trzymał w ręku moje serwetki.
- Wyjdźcie! - zwrócił się do żołnierzy. Oficer usiadł za biurkiem.
- A wy siadajcie - zwrócił się do mnie. Usiadłem naprzeciw niego. Rozłożył
przed sobą moje serwetki, po czym odwrócił je w moją stronę i powiedział -
czytajcie!
Przysunąłem się bliżej biurka i przeczytałem:
- Frunze w Tr^mse tropi Trocki.
- Następną - rozkazał ostro. Czytałem.
- Iz Kamczaty gawarit Sołdat Czomojro...
- Dalej - powiedział, jak mi się wydało, już łagodniej i przysunął trzecią
serwetkę.
- Koluchy - przeczytałem.
A na ostatniej było: „Duden Machatka". Oficer wstał - podszedł do okna. Odwrócił
się nagle. Patrzył na mnie jednak nieprzyjemnie.
- A do fryzjera to nie chodzicie? - spytał.
- Nie - odpowiedziałem.
Szybko podszedł do biurka, zgarnął serwetki, zmiął je w kulkę i wrzucił do
kosza.
- Idźcie już - powiedział. No to tyle, panie Zbyniu.
- Rozumiem - powiedział, ale po chwili dodał: - To znaczy nic nie rozumiem.
22
BLIŃCZYKI
- Czy można powiedzieć piatigrodzkie? - spytałem.
Pan Zbynio aż stanął. Szliśmy sobie ulicą Franciszkańską w stronę, powiedzmy
ambasady chińskiej.
- Piatigrodzkie? - powtórzył. - A co by to miało być? Patrzył na mnie z
zaciekawieniem.
- Widzi pan, to wszystko z powodu pierestrojki. Mówiliśmy z żoną po prostu
blińczyki, ale oficjalnie nazywały się leningradzkie, leningradzkie blińczyki.
Wydały nam się smakowite, kiedy znaleźliśmy przepis na nie w gazecie. Są
rzeczywiście świetne, robiliśmy je często.
- Co to takiego?
Pan Zbynio spytał, równocześnie rozglądając się, gdzie by tu usiąść. Odgadłem to
i powiedziałem:
- Przejdźmy jeszcze kawałek, ławeczki są na skwerku za byłym pomnikiem Nowotki.
- Blińczyki leningradzkie - powtórzył pan Zbynio. - Brzmi patetycznie - tu
zrobił przerwę, jakby zawahał się i dodał:
- Częściowo.
- Ma pan rację - zaśmiałem się - podobnie częściowo byłoby z symfonią
naleśnikową.
Ławeczki były puste, żadnego Nowotki już nie było. Usiedliśmy zatem.
- Co to jest? - niech pan mówi - niecierpliwił się pan Zbynio.
- No więc, ciasto jak na naleśniki, z tym, że trzeba dodać jeszcze łyżkę cukru i
trzeba też pamiętać o dodaniu paru łyżeczek oleju sojowego lub słonecznikowego.
Teraz farsz: średnią główkę kapusty kroimy dość drobno, kroimy też dwie lub trzy
spore cebule. Wszystko to wrzucamy do dużego rondla na gorący olej i dusimy do
miękkości, dodając oczywiście soli i pieprzu. Kiedy kapusta jest już miękka
wbijamy dwa całe jaja i mieszamy aż do ich ścięcia. Farsz jest gotowy.
Nadziewamy nim usmażone naleśniki. Składamy we czworo i odsmażamy na maśle.
Pan Zbynio chłonął moje słowa. Oczy mu się śmiały i chyba w myślach pożerał moje
blińczyki jeden po drugim. A ja mówiłem dalej.
23
- Powinno się je składać w trójkąty, mają jednak skłonność do pękania, lepiej
więc zwijać je w długie rulony.
Pan Zbynio zapalił papierosa. A ja po chwili ciągnąłem swoją kwestię. - Nie ma
już Leningradu, a nie sądzę, żeby blińczyki były pomysłem z czasów sowieckich.
- To wykluczone! - wykrzyknął pan Zbynio.
- Więc dlatego myślę, żeby wrócić do starej nazwy - mówiłem dalej - tylko
jakiej? - Piotrogrodzkie, petersburskie, czy piatigrodzkie?
- Piatigrodzkie - powtórzył pan Zbynio. - Muszą być pyszne - dodał jeszcze.
Kiedy wstawaliśmy, wskazał mi puste miejsce po pomniku.
- Ale wymiotło tego Nowotkę.
24
MAGISTERKA
Są sprawy najwyższej wagi dotyczące kraju, kontynentu, o ile nie więcej. Polska,
to „Boże Igrzysko", nie raz wpływała na losy innych, a już nawet jeśli nie cala,
to poszczególni jej synowie lub córki. Trzeba więc być ostrożnym. Tak pomyślałem
i postanowiłem zostać w domu. Nie będę niczego na razie opowiadał panu Zbyniowi,
niech sobie pospaceruje sam. Niech sprawdzi, jak nazywa się mała, krótka
uliczka, która prowadzi z Rynku Nowego Miasta do Redemptorystów i druga mała, od
Redemptorystów do Kościelnej. Ja tymczasem wszystko to, co mi chodzi po głowie i
co mi się przypomina, uporządkuję jakoś. I ewentualnie dopiero opowiem panu
Zbyniowi, jeśli - co oczywiste - okaże się, że warto. Podszedłem więc do okna,
spojrzałem na Wisłę. Chwilę tak postałem, po czym usiadłem na kanapie i zacząłem
sobie przypominać.
Jest początek lat 70. W Galerii Współczesnej odbywają się ciekawe wystawy,
odczyty, dyskusje. Jest na miejscu klub prasy, można przejrzeć pisma i gazety.
Przychodzi wielu ludzi. Spotyka się znajomych. I właśnie tam, na którymś z
wernisaży, pojawiła się pierwszy raz. Miała wilgotne, zawsze śmiejące się oczy i
duży biust. Ktoś powiedział, że to „magisterka" pana Janusza, szefa galerii. I
tak zostało ... „Magisterka" ... Widywaliśmy ją jeszcze kilka razy, piliśmy wino
u Hopfera, ale tak się jakoś składało, że „magisterka" wystarczało i naprawdę
nikt nic więcej o niej nie wiedział. Albo nie było to specjalnie ważne. Któregoś
dnia rozeszła się wiadomość, że „magisterka" zdała już wszystkie egzaminy,
obroniła pracę i zaprasza nas do siebie do Komorowa na bal. Ktoś ze znajomych
podał mojej żonie małą karteczkę! Jesionowa 9 - to był adres „magisterki".
Mieliśmy tam być w najbliższą sobotę wieczorem.
Nadeszła sobota, był pogodny czerwcowy wieczór. Z wielką więc ochotą
pojechaliśmy kolejką WKD do Komorowa. Oboje z żoną i paru naszych przyjaciół.
Bez trudu odnaleźliśmy ulicę Jesionową. Problemem stało się natomiast
odnalezienie numeru. Był siódmy, był jedenasty, a nie było dziewiątego.
Przyjechaliśmy dość późno,
25
już się ściemniało, więc tym bardziej utrudniało to szukanie. Przeszliśmy kilka
razy koło 11, koło 7, nawet dalej, ale 9 nie było.
- Dość głupia sprawa - powiedziała moja żona.
Wtedy to właśnie dostrzegłem w krzakach wypełniających przestrzeń między 7 a 11
wąską szczelinę i tam zajrzeliśmy. Trzeba było wejść w tę szczelinę, zejść po
paru kamiennych stopniach, gdzie ukryła się mała żelazna furtka z numerem 9. A
dalej był niezwykle niski dom, niczym wpuszczony w ziemię. Jeden krok ze ścieżki
i można by się znaleźć na jego dachu. Wcale nie mały, duży nawet, tylko niski
taki. A za nim ogród, i pełno światła i ludzi. I tego nie było widać z ulicy.
„Magisterka" przywitała nas serdecznie. Od razu poprowadziła do jednego ze
stołów i powiedziała: - Jedzcie, pijcie, weselcie się - tak ewangelicznie, ale
wesoło. Dodała jeszcze, że mocniejsze trunki są w środku, w drugim pokoju i kawa
też, i że wszystko, co chcemy, jest dla nas. Pieczony schab na półmiskach, ryby
w galarecie, przeróżne sałatki, kiełbaski na gorąco. Czego tam nie było!
Pobuszowaliśmy przy stole, wypiliśmy parę kieliszków wina i wtedy zachciało nam
się czegoś mocniejszego. Przed wejściem do domu stały dwie tęgie panie i
uśmiechały się miło. Były to, jak się później wyjaśniło, matka „magisterki" i
jej babcia.
- Prosimy do środka, prosimy, tam są ciasta, kawa i koniaki. Weszliśmy do
dużego pokoju pełnego znajomych i nieznajomych.
Między nimi kręciła się, podając coś lub nalewając, jeszcze jedna starsza pani.
Spytała, czego się napijemy i czy wolimy szarlotkę, czy ciasto rabarbarowe, czy
może po kawałku pysznego tortu. Zdaje mi się, że chcieliśmy wszystko, ale też
zdaje mi się, że to właśnie w tym momencie usłyszeliśmy po raz pierwszy zza
uchylonych drzwi sąsiedniego pokoju cichy głos:
- Meluniu, Meluniu, ktoś przyszedł.
Nikt jednak nie zwracał na to uwagi. A głos powtarzał co jakiś czas.
- Ktoś przyszedł. I znowu: - Meluniu, Meluniu.
Wtedy wpadła rozbawiona „magisterka", ktoś z nas spytał wręcz:
- Co to? Kto tam jest?
26
- To prababcia, nie wstaje już, źle słyszy i ciągle wydaje jej się, że ktoś
przyszedł.
- No pewnie, że ktoś przyszedł - powiedziała moja żona, jest ze sto osób.
Powiedziała to do mnie, „magisterki" już nie było, zakręciła się i wybiegła do
ogrodu.
Bal trwał i trwał. Pojawiały się ciągle nowe butelki, przy ognisku jacyś piekli
kiełbaski, inni tańczyli, jakieś pary chowały się między porzeczkami.
„Magisterka" to była, to znikała. Aż zaczęło świtać. Z pokoju obok nadal jednak
dochodził słaby głos prababki.
- Przyszedł ktoś, Meluniu, mówię ci, przyszedł ktoś. Melunia to imię cioci
„magisterki", ale Meluni już nie było
i w ogóle bardzo się przerzedziło. Nawet nie spostrzegliśmy, jak zostało nas z
dwanaście osób. Trochę najbliższych znajomych „magisterki", a trochę takich,
którym w takiej sytuacji ani się śni wychodzić. Wtedy okazało się, że jest
jeszcze jeden pokój z długim stołem. Mówiłem już, że to duży dom, tylko niski. I
tam usiedliśmy, a mama „magisterki" wniosła duży gąsior domowego wina i
rozstawiła szklanki. Ktoś powiedział:
- Istny dom kobiet.
Inny ktoś głupio chichotał, jak to nad ranem w takich okazjach. Właściwie to
wszyscy chichotali i pletli jakieś głupstwa. „Magisterki" już nie było, padła
gdzieś wycieńczona i entuzjazmem, i niewątpliwą gościnnością. Mama, jak tylko
rozstawiła szklanki, już się więcej nie pokazała. Babci nie było od dawna. Cioci
też, a prababcia ucichła. Byliśmy sami.
Ktoś jeszcze raz powtórzył:
- Dom kobiet.
- Ale, ale - przerwał nasz dobry znajomy, autor „Zwałki papki" i „Osypki woli" -
poeta, o szóstym zmyśle - to tu nie ma żadnego wujka, dziadka, tatusia?
Ucichły chichoty.
- Poważne pytanie - powiedziała moja żona.
Wzrok poety skierował się ponad drzwi. Wszyscy za nim spojrzeli w to samo
miejsce. W pozłacanej ramie wisiał tam olejny portret
27
buldoga do pasa, po prostu do pasa. Musiał to być wielki wysiłek ze strony
poety, bo zaraz potem opuścił głowę na stół i zasnął.
Tak to mniej więcej uporządkowały mi się wspomnienia z balu u „magisterki".
Właściwie mógłbym to wszystko opowiedzieć panu Zbyniowi. Mógłbym ale... nie jest
to koniec, a i dalszy ciąg nie jest od razu. Jest przerwa, długa przerwa,
trwająca 20 lat, w której nie wiadomo, co się wydarzyło.
Zdecydowałem się jednak wyjść z domu. Pana Zbynia spotkałem przy
Redemptorystach. Przeszliśmy się do drewnianych schodów, potem w dół i dopiero
na ławce opowiedziałem panu Zbyniowi historię balu.
- Teraz - powiedziałem - nastąpi przerwa. Zamilkłem więc na chwilę.
- I dwadzieścia lat później...
- Jak u Dumasa - wtrącił pan Zbynio.
- Jak u Dumasa - powtórzyłem.
- Z odległego Peru przyjechał brat „magisterki" z egzotyczną małżonką i
postanowił zostać prezydentem kraju, który opuścił w młodości. Nie piękne, panie
Zbyniu? Nie romantyczne? Nie niebezpieczne?
Wręcz wahałem się, czy to wszystko panu opowiedzieć.
28
PIES
- No nie, panie Zbyniu. Czasami bywają interesujące wystawy. Nie można
powiedzieć, że nic się nie dzieje. Parę dni temu byłem w Zamku Ujazdowskim i
powiem panu, jestem wstrząśnięty. Czy da pan wiarę, że małe parocentymetrowe
figurki z brązu mogą robić monumentalne wrażenie? Musi pan to zobaczyć.
Powiem z grubsza tylko. Wielkie geometryczne bryły: sześciany, walce,
prostopadłościany pomalowane na biało. W trzech salach kilkanaście ich razem.
Kiedy się wchodzi, widać przede wszystkim je. Ale na nich, przeważnie na
krawędziach, aż się roi od małych figurek z brązu: ludzi, zwierząt, niedużych
drzewek, czasem krzaków. Na krawędzi walca - na przykład - siedzą obok siebie ze
spuszczonymi nogami, podparci z tyłu rękami lub leżą ze spuszczoną w dół głową,
czasem na wznak patrząc w niebo albo tyłem do krawędzi. Jedni bliżej siebie,
całkiem blisko obejmują się, inni w pewnej od siebie odległości. Ktoś stoi z
krową, patrzy w dół, dalej koń tarza się z nogami do góry. Obok niego siedząca w
kucki. Małe brązowe figurki ludzi wypełniają całą krawędź walca. W środku pusto.
Na sześcianie, też na jego krawędziach, wszyscy siedzą ze spuszczonymi nogami
niczym wędkarze, ale to nie są wędkarze. Siedzące postaci, nic więcej. Na innym
sześcianie tylko parę figurek ludzkich, reszta same zwierzęta, konie, krowy,
kozy, psy, kury. Dalej tylko kilka figurek w jednym z narożników, stoją i patrzą
w dół, jedna z figurek pochylona lekko.
Na innej z brył gromada figurek, może trzydzieści, czterdzieści, zbita w środku
kwadratowej powierzchni. Kilkanaście, naprawdę dużych brył i tysiące małych,
mniej więcej pięciocentymetrowych figurek.
W najmniejszej z sal tylko jedna bryła, duży sześcian o półtorametrowym boku. Na
nim siedzące figurki, wszystkie tyłem do krawędzi. Ze skrzyżowanymi po turecku
nogami. Patrzą do środka. A w środku - pies, mała figurka.
- To tylko taki suchy opis - dodałem. - Musi pan tę wystawę zobaczyć sam.
29
Co ciekawe jeszcze, autor nie podaje swojego nazwiska. Wiadomo tylko, że jest
Australijczykiem lub Nowozelandczykiem i że mieszka od lat w Chinach. Podobno
jest niewidomy. Nie jest też zawodowym rzeźbiarzem. Wszystko to jednak nie jest
pewne, ponieważ galeria, która organizuje jego wystawy, bardzo starannie ukrywa
wszystkie informacje. Ktoś nawet mówił, że to pisarz, nie rzeźbiarz.
- Tak, tak - przerwał mi pan Zbynio. - Muszę koniecznie to zobaczyć. - Ten pies
mnie intryguje, szczególnie, jeśli dobrze to sobie wyobrażam.
- Czy to nie pan opowiadał mi o takim niedużym obrazku przedstawiającym
uproszczony pejzaż: niebo, horyzont, ziemię i sylwetkę stojącego człowieka, a na
tym samym obrazku, w rogu, wydzielony prostokąt, z też uproszczonym pejzażem, na
którego tle stoi sylwetka psa.
- Tak - odpowiedziałem - to ja mówiłem panu o tym obrazie. To jakiś chiński
malarz namalował.
30
ENERGIA
Spytałem kiedyś pana Zbynia, co ma zrobić człowiek, który nie posiada wiedzy
matematycznej, ma 60 lat i już jej nie posiądzie, a nurtują go pewne kwestie
natury matematycznej. Pan Zbynio odpowiedział, że nie wie, co ma zrobić taki
człowiek. Przyjrzał mi się jednak uważnie i spytał, czy to przypadkiem nie
chodzi o mnie. Trochę się zawstydziłem, ale przyznałem, że tak. Pan Zbynio
zastanowił się, co widać było po jego minie i po chwili powiedział.
- Przyszło mi wprawdzie do głowy, że musiałby pan zwrócić się ze swoim problemem
do wykształconego matematyką, ale nie chciałbym, aby naraził się pan na
ewentualną przykrość lub zbytecznie fatygował. Istotne problemy matematyczne
porusza się i ewentualnie rozwiązuje do dwudziestego roku życia, mniej więcej.
Należałoby zatem szukać takiego młokosa, z góry go przepraszać itd., a i tak na
pewno nie miałby czasu albo mówiłby językiem tak niezrozumiałym, że wariant ten
nie ma najmniejszego sensu. Druga możliwość to zwrócić się do wykształconego
matematycznie rówieśnika, ale proszę sobie wyobrazić człowieka, który od
czterdziestu lat zajmuje się już nieistotnymi kwestiami. Chciałby pan narażać
się na taką niezręczność?
- No tak - powiedziałem - rozumiem. - Nie wiem zatem, co począć.
- Jest jeszcze jedno rozwiązanie, proszę pana. Pan Zbynio trochę ściszył głos.
- Proszę mnie powiedzieć, o co chodzi. Nikomu nie powiem. Nie mam, podobnie jak
pan, matematycznego wykształcenia, więc nic nie pokręcę. Jeśli pan chce?
- Oczywiście, że chcę. Do wykształconych matematyków zniechęcił mnie pan
wystarczająco. Zresztą przyznam, że od początku właśnie panu chciałem to
powiedzieć. Otóż panie Zbyniu wiadomo, że dodawanie jest odwrotnością
odejmowania, a mnożenie odwrotnością dzielenia. Co znaczy zatem, taka sytuacja:
2 dzielone przez 2 równa się l
2 minus 2 równa się O
podczas gdy 2+2 = 4 i 2x2 też cztery?
- Dostrzegam nierównowagę - powiedział pan Zbynio poważnie.
- A nierównowaga to uśpiona energia - dodał jeszcze.
31
PODROŻĘ
Nasze rozmowy z panem Zbyniem bywają chaotyczne. Zatrzymaliśmy się przez chwilę
na Długiej przed biurem „Mazurkas Travel". Wycieczki do Tunezji, Tajlandii, na
Cypr, nawet do Meksyku. Zawrotne ceny, podejrzane towarzystwo i kompletny brak
powodu, żeby tam jechać, stwierdziliśmy to obaj. I zdawało się, że nie będziemy
już o tym mówić, a jednak, kiedy usiedliśmy przy kawiarnianym stoliku, pan
Zbynio powiedział, że kiedyś we Włoszech odwiedził swojego dawnego znajomego w
Montepulciano. Któregoś ranka, kiedy wszyscy spali, wyszedł na spacer. Po
godzinie wspinania się na okoliczne pagórki, położył się zmęczony pod rozłożystą
pinią. Przysnął, kiedy nagle wielka szyszka spadła mu na brzuch i obudziła.
- Myślałem, że to jeż na mnie wskoczył, bo nigdy przedtem nie widziałem tak
wielkiej szyszki - mówił, a także, że wino z Montepulciano jest najlepsze w
całej Italii. Mówił też, że parę lat później, będąc w małym miasteczku na
granicy niemiecko--austriackiej w Fiissen, wybrał się w towarzystwie
dwóch Japończyków do włoskiej restauracji. Kiedy Japończycy zdecydowali, co
będą jedli, poprosił o butelkę czerwonego wina z Montepulciano.
- Nie ma pan pojęcia, jak ożywili się kelnerzy. Montepulciano, Montepulciano,
powtarzali i biegali koło naszego stolika nadzwyczaj podnieceni. Japończycy
zobaczyli we mnie wytrawnego znawcę i Europejczyka. To opowiedział mi pan
Zbynio, a ja powiedziałem, że byłem na polach Grunwaldu, w Pińczowie, w
Rebizantach, w Klimontowie i na Pustyni Błędowskiej. I od kiedy zobaczyłem
miejsce słynnej bitwy z Krzyżakami, obraz Matejki już zupełnie mi się nie
podoba, natomiast podoba mi się bardzo XV-wieczna rycina, którą widziałem
niedawno, i która tę bitwę pokazuje o wiele prawdziwiej. Także o tym, że góra
św. Anny naprawdę zasłania Pińczów od wschodniej strony i słońce wschodzi w
Pińczowie dziesięć minut później. Czytałem o tym kiedyś, a teraz sam widziałem
górę św. Anny. Mówiłem też, że Pustynia Błędowska
32
istnieje naprawdę, tylko trudno ją znaleźć, ponieważ można przejechać Chechło w
tę i z powrotem i nie zorientować się, że pustynia jest za szkołą. Albo w
Klimontowie, gdzie wszystko zniszczyli Szwedzi, a pamięć o nich jest żywa do
dziś. Właśnie dlatego miejscowy zajazd nazywa się „Nikisiołka" od nazwiska
Nikisioła, który ze zbrojną grupą dzielnie stawiał się Szwedom w samym
Klimontowie i w okolicy.
Trochę pomilczeliśmy. - A Rebizanty - mówiłem jeszcze - pochodzą od nazwiska
żołnierza napoleońskiego, który nie chciał wracać do Francji, tylko pozostał nad
Tanwią. A nazwisko Rebizant można zobaczyć na leśnej mogile żołnierzy AK.
Znowu pomilczeliśmy trochę. Kelnerka przyniosła nam kolejne dwie kawy, a pan
Zbynio, jakby wyrwany z zasłuchania o żołnierzu Rebizancie, czy może z własnych
myśli, powiedział nagle:
- Można umrzeć i nie zobaczyć Neapolu. Wie pan, właśnie to zdanie wysłałem
przed laty na sympozjum poświęcone stereotypowi Neapolu, z nadzieją że odpiszą
mi: „proszę natychmiast przyjechać". Ale nie odpisali.
A wtedy ja powiedziałem, że w tym Klimontowie byłem w towarzystwie Amerykanina,
który nigdy nie słyszał o inwazji Szwedów na Polskę i był tym bardzo zgorszony,
a potem w Sandomierzu, gdzie czekaliśmy na pociąg, krzyknął na widok parowozu:
- Ja wiem co to jest!
I jeszcze dodałem, że w Pińczowie nie nocowałem, bo nie ma tam hotelu, chociaż
tak bardzo chciałem zobaczyć spóźniony świt.
- A ja - przerwał mi pan Zbynio - chciałem zobaczyć dziecięce rysunki na jednej
ze ścian Pompei, przedstawiające walkę gladiatorów. Tak mało jest starych
rysunków dzieci. A ja wtedy, że w Puszczy Solskiej zbieraliśmy z żoną grzyby, że
byliśmy też w Paarach, i w Ciotuszy, i w Suścu, i w Hamerni.
Tak to rozmawialiśmy z panem Zbyniem o podróżach, nieco chaotycznie.
33
Nasze rozmowy z panem Zbyniem dotyczyły nieraz matematyki i antropologii.
Siedzimy sobie w ogródku „Gwiazdeczki" na ul. Piwnej. -^-=1 pisze na serwetce
pan Zbynio i pokazując mi pyta:
- Co pan o tym sądzi? Odpowiadam:
- Bardzo ładne, eleganckie nawet i zaskakujące. Pytam jeszcze:
- Czy to, panie Zbyniu, nie przydałoby się w ekonomii?
- Bez wątpienia - odpowiada - ale to tylko elegancki pozór. Patrzy teraz na
mnie i po chwili:
- Jesteśmy mniej więcej rówieśnikami, to jednak też pozór, bo proszę pana,
abstrahując od naszych przypadków, może się zdarzyć, że jakaś rodzina np.
Królaków rozmnaża się szybciej od rodziny np. Dębskich. Przez ostatnie 500 lat w
rodzinie Królaków rodził się męski potomek co dwadzieścia lat. W ten sposób w
okresie tym przyszło na świat dwadzieścia pięć pokoleń tego szczepu. Niemały to
wysiłek genetyczny. A tymczasem Dębscy leniwi, rozmnażali się dużo wolniej.
Pierwszy Dębski przyszedł na świat, kiedy jego ojciec miał 50 lat.
- I co? W ciągu tych samych pięciuset lat mamy tylko dziesięć pokoleń Dębskich.
- No tak - powiedziałem - czyli ja będąc np. z Królaków byłbym wielokrotnie od
pana starszy, jeżeli byłby pan z Dębskich.
- Otóż to.
- Bardzo to interesujące panie Zbyniu, i wie pan, przypominam sobie z
dzieciństwa, że gdzieś w sąsiedztwie mieszkała rodzina Makarczyków. Bardzo ich
było dużo. Jeden z tych Makarczyków był moim szklonym kolegą. Mówił, że ma
prapradziadka co wydawało się niezwykłe. Chodziliśmy całą gromadą popatrzeć na
tego prapradziadka.
Przeważnie siedział w ogrodzie owinięty kocem i spał, ale mały Makarczyk mówił,
że prapradziadek budzi się od czasu do czasu i opowiada, że jak on był mały to
też miał prapradziadka.
34
SEN
Nasze pogawędki nadal były miłe i czasem zabawne. Zaryzykowałem więc i
powiedziałem któregoś razu:
- Wie pan, sny to ja sobie przygotowuję, obmyślam przed zaśnięciem i potem
śnię.
- No, proszę - powiedział pan Zbynio - pomysł znakomity, ale udaje się to panu?
- Nie zawsze, ale dość często - powiedziałem. Patrzył na mnie z
niedowierzaniem.
- Muszę przyznać, że nigdy nie jest to dokładnie tak, jak sobie zamyśliłem, ale
z grubsza tak.
- Coś podobnego! Bardzo to interesujące, nie śmiem pytać o szczegóły, ale gdyby
... - pan Zbynio zawiesił głos.
- Mogę coś opowiedzieć. To na ogół polityczne treści, więc mogą pana
zainteresować. - Otóż panie Zbyniu, wie pan, że za dnia, ściślej na jawie,
polityką gardzę, uważam ją nawet za rzecz wstrętną. Manipulowanie ludźmi,
mamienie ludzi i straszenie ludzi. Jest to tym gorsze, że - chcąc nie chcąc -
pełno tego w gazetach, w TV i w radio. Jakieś okropne typy, straszne głosy i
głupie opinie atakują nas ze wszystkich stron. Człowiek jest
bezsilny. Postanowiłem, choć w małym stopniu, wziąć odwet. No i właśnie ...
- A włączyć się do polityki wprost?
- No nie, panie Zbyniu, ja? Nigdy, na tyle chyba mnie pan zna. Pan Zbynio
pokiwał głową.
- Tak sobie śnię na przykład: Idę Krakowskim Przedmieściem, jestem w pobliżu
kina „Kultura", a tu zza rogu wychodzi na mnie, kto? Minister sprawiedliwości i
prokurator generalny w jednej osobie, domyśla się pan z jakiej ekipy? Idzie tak
prosto na mnie, a ja co? - myśli pan, że się cofam? Nie, też idę prosto na
niego, nie zbaczam. Stajemy wreszcie nos w nos.
- Co jest? - mówi minister.
- Co jest? - powtarzam za nim. - A to jest... - i walę go na odlew w ten, wie
pan, miśkowaty ryj. Raz i drugi z lewa i z prawa.
- Chcesz jeszcze kopa? - pytam - Ty zasrańcu.
35
I tu właśnie, zupełnie niezgodnie z moją intencją sen toczy się inaczej. On cofa
się, kłania uprzejmie i mówi:
- Bardzo za wszystko przepraszam. Już nigdy ... itp. Opowiadam, a pan Zbynio
patrzy na mnie przyjaźnie. Mówię więc dalej.
- A teraz śnię, że jestem na premierze „Wesołych kumoszek z Windsoru". Lubię tę
sztukę szczególnie, więc siedzę w jednym z najlepszych warszawskich
teatrów wśród eleganckiej publiczności. Już gasną światła, chwila
napięcia. Powoli rozsuwa się kurtyna. Co to?
Z mrocznej sceny wyłania się generał w ciemnych okularach, scena się rozświetla,
za generałem przekrzywiony sztandar z białym orłem. Generał rusza ustami, ale
nie słychać jego słów. I znowu coś nieprzewidzianego, na widowni poruszenie,
okrzyki, gwizdy. Orzeł zrywa się ze sztandaru, krąży nad widownią, gubi kilka
piór. Pani siedząca obok mówi do mnie:
- Niech i pan gwiżdże.
- Obudziłem się. Oczywiście nie odbyło się to wszystko tak, jak chciałem. Nie
planowałem, że orzeł sfrunie. - A wie pan, czemu sfrunął? Bo ten generał albo
któryś z jego pomocników tak go przekrzywili. Nie przewidziałem też, że ta pani
będzie chciała, żebym gwizdał. Spróbowałem, ale wie pan, nie raz we śnie
występuje taki stan niemożności. Robiłem tak fiu-fiu, ale nic nie wychodziło. No
i właśnie się obudziłem.
- Czy pan nie śni dalej? - spytał pan Zbynio, przyglądając mi się uważnie.
- Nie, nie - powiedziałem. - Może to była dłuższa noc niż zwykle, bo zasnąłem
jeszcze raz i proszę sobie wyobrazić, natychmiast przyśnił mi się marszałek
Zych. Stoi on sobie na środku jakiegoś dużego placu. Podchodzę do niego i mówię:
- Dzień dobry, pani Jadziu.
- Co rybeńko, co rybeńko? - odpowiada - tak wcześnie już na nogach?
- To wszystko, panie Zbyniu, co mogę panu opowiedzieć. To wszystko.
36
ZIELONY PROSZEK
Pan Zbynio nadchodził właśnie, a ja szedłem z przeciwnej strony i w jednym
momencie znaleźliśmy się przy naszym ulubionym stoliku pod parasolem.
- Opowiadał mi pan kiedyś - powiedziałem - o cudzoziemcu, któremu pokazał pan
ołtarz u Sakramentek. Zaszedłem tam przed chwilą. I ma pan rację, to najbardziej
święty ze świętych ołtarzy. Z pustką pełną tajemnicy. Szedłem teraz Starą i
Brzozową. Z górki i pod górkę, i przypomniałem sobie małe miasteczko na Dolnym
Śląsku, gdzie chodziłem do szkoły w latach pięćdziesiątych. Mieszkali tam krótko
moi rodzice. Tam też chodziło się z górki i pod górkę, i był wielki ewangelicki
kościół tuż koło szkoły. Zawsze zamknięty i tajemniczy. Któregoś razu jeden z
kolegów w czasie lekcji historii podał mi zwiniętą karteczkę. Było tam napisane,
że w piwnicy kościoła jest święty proszek i PODAJ DALEJ. Zwinąłem karteczkę i
podałem swojemu sąsiadowi. Lekcja nie była już ważna - nic nie było już ważne.
Tylko święty proszek.
Weszliśmy przez piwniczne okno. W półmroku można było zobaczyć rozrzucone
książki, połamane meble, starą fisharmonię i jeszcze jakieś rupiecie. Nie
dotykaliśmy niczego. Cicho, na palcach, przechodziliśmy z jednej piwnicy do
drugiej. Książki, s