LeiberFritz-JazdaWKosmosie
Szczegóły |
Tytuł |
LeiberFritz-JazdaWKosmosie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
LeiberFritz-JazdaWKosmosie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie LeiberFritz-JazdaWKosmosie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
LeiberFritz-JazdaWKosmosie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Fritz Leiber
Jazda w kosmosie
(A Hitch in Space)
Worlds of Tomorrow, August 1963
Tłumaczenie Witold Bartkiewicz © Public Domain
Public Domain
This text is translation of the short story "A Hitch in Space"
by Fritz Leiber, published by Project Gutenberg, September 13,
2016 [EBook #53042]
According to the included copyright notice:
"This etext was produced from Worlds of Tomorrow, August 1963.
Extensive research did not uncover any evidence that the U.S.
copyright on this publication was renewed."
It is assumed that this copyright notice explains the legal
situation in the United States. Copyright laws in most
countries are in a constant state of change. If you are
outside the United States, check the laws of the appropriate
country.
Copyright for the translation is transferred by the translator
to the Public Domain.
Całą kolekcję tłumaczonych przeze mnie utworów SF znaleźć można pod adresem:
http://archive.org/search.php?query=subject%3A%22WB_kolekcja%22&sort=-publicdate
1
Strona 2
Kiedyś, kiedy odbywałem turę służby w Shaulańskiej Straży
Kosmicznej ze Skorpiona, mój partner, Jeff Bogart zafundował sobie jedną
z najbardziej nieszkodliwych psychoz, jakie można sobie wyobrazić:
wymyślonego przyjaciela.
W dodatku, ten wymyślony przyjaciel okazał się być mną.
No cóż, jestem całkiem miłym facetem, tak więc posiadanie na
pokładzie statku mojej skromnej osoby w dwóch kopiach, nie wydawało
się szczególnie kiepskim pomysłem. Początkowo. Prawdę mówiąc,
pomyślałem sobie nawet, że mogą być z tego pewne korzyści. Na
przykład. Jeff uwielbiał gadać do upadłego… i wyobrażony Joe Hansen
mógł mi oszczędzić wysłuchiwania go, kiedy planowałem poczytać książkę,
albo po prostu miałem ochotę posłuchać sobie obracających się w mojej
głowie trybików, pomimo nieustannego leciutkiego stukania o kadłub
padającego z dalekich gwiazd światła.
Po raz pierwszy spotkałem Jeffa w dosyć dziwnym miejscu, na
kosmicznym rodeo, teraz jednak obaj byliśmy w kosmosie, na kontroli
serwisowej orbitalnych latarni nawigacyjnych, przekaźników i stacji
ratunkowych, krążących wokół pięciu planet układu Shauli. Kompletnie
rutynowa robota, jedyny problem, że trochę przydługa. Statek, którym
lecieliśmy, to jonowy jeep, wyglądający jak fantazyjne wieczne pióro, ale
dla trójki ludzi bardzo przestronny – zwłaszcza jeśli jeden z nich był
wymyślony.
Złapałem Jeffa na tej jego niewielkiej manii, kiedy podsłuchałem jak
mówi do mnie. Właśnie skądś wracałem, z dziobu, magazynu, akceleratora
linowego, a może ze swojej koi, kiedy usłyszałem jak do mnie papla.
Początkowo czułem pewne zażenowanie, jak tu wrócić do kabiny, kiedy był
w niej ten drugi ja. Ale potem, po prostu wparowałem do środka bez
najmniejszego wahania, a Joe obrzucił mnie wzrokiem, uśmiechając się z
nieco szklącymi się oczyma i powiedział ciepło:
— Joe. Mój kumpel, Joe. Jak ja się cieszę, że przydzielili nas do jednej
załogi.
Jeśli Jeff w ogóle miał jakąś poważniejszą wadę, w przeciwieństwie do
typowego świra, to fakt, że był on wyłącznie dobrze mówiącym,
pozytywnie myślącym gościem, który zawsze mi się podporządkowywał.
Nawet wręcz mnie ubóstwiał, jeśli jesteście sobie w stanie to wyobrazić.
Częstował mnie tak wylewnymi peanami pochwalnymi, że wkurzało mnie
to niesamowicie.
Kolejną rzeczą, która pozwalała mi się połapać, o co chodzi, było to, że
zawsze określał moje drugie ja per Joseph.
2
Strona 3
W pierwszej chwili, pomyślałem sobie, że to pewnie jakiś żart, albo
może celowy sposób, w jaki może dać ujście swym emocjom w stosunku
do mnie, bez naruszania wizerunku zawsze-miłego-gościa — jak
szczęśliwy mężuś, przeklinający po cichu w łazience – ale potem miał
miejsce numer z jajecznicą.
Pewnego razu spałem do późna i kiedy zajrzałem ukradkiem do
kabiny, w środku Jeff pochylał się nad talerzem pełnym żółtej masy i
wymachiwał palcem w stronę mojego pustego siedzenia, wyzywając:
— Do diabła, Joseph, jedz tę swoją jajecznicę, przecież usmażyłem ją
specjalnie dla ciebie! — A kiedy w parę sekund później ruszył z powrotem
w stronę kambuza, oznajmił jeszcze: — Joseph, masz zjeść te jajka,
zanim wrócę.
Pomyślałem chwilkę, a następnie wślizgnąłem się na swoje miejsce i
wymiotłem jajecznicę do czysta.
Kiedy wpłynął z powrotem do środka, przynosząc kawę, posłał mi
kolejne z tych swoich szklących się, pełnych uwielbienia spojrzeń – ale,
jak mi się wydaje, tym razem był odrobinkę rozczarowany – i powiedział:
— Niech cię diabli, Joe, jesteś idealny! Zawsze wyczyścisz swój talerz!
Najwidoczniej, kiedy byłem tam ja, Joe dla Jeffa po prostu nie istniał. I
vice versa. To było trochę niesamowite, szczególnie z tym kosmosem
szumiącym mi w uszy jak morska muszla, i zupełnym brakiem innych ludzi
w promieniu pięciu milionów mil.
Począwszy od tej jajecznicy, odkrywałem stopniowo, że Jeff nie
idealizuje jakoś specjalnie Josepha, ani też nie traktuje go z nastawieniem
„mój kumpel, który nie może zrobić niczego źle”, tak jak to było w moim
wypadku. Podsłuchałem że zaczyna Josepha krytykować. Początkowo w
rozsądny sposób; potem usłyszałem jak porządnie go beszta – w końcu
grozi mu i zastrasza.
To ostatnie mnie zmartwiło, pomyślałem sobie, że może dobrze by mu
zrobiło, gdyby od czasu do czasu rzucił mi w twarz jakieś ciężkie
przekleństwo, zamiast tych wszystkich ostentacyjnie miłych słodkości. I w
tym momencie wpadłem na pomysł pewnej amatorskiej terapii, niech
Shaula-Deva zmiłuje się nade mną.
Wyczekałem na chwilę, kiedy obaj byliśmy zrelaksowani i
powiedziałem:
— Jeff, problem z tobą polega na tym, że jesteś zbyt miły. Powinieneś
trochę bardziej krytykować pewne sprawy. Na początek, skrytykuj
powiedzmy mnie. Wytknij mi moje błędy. No, proszę.
Odrobinę się zarumienił i odparł:
— Do diabła, Joe, jak mógłbym? Jesteś doskonały.
— Nikt nie jest doskonały, Jeff — oznajmiłem poważnie, czując się
strasznie głupio.
— Ale ty jesteś moim kumplem, któremu zawsze mogę zaufać —
zaprotestował, lekko się wykręcając. — Wolałbym, żebyś nie mówił takich
rzeczy.
3
Strona 4
— Jeff, nie możesz nikomu aż tak bardzo ufać — napomniałem go. —
Nawet dobrzy ludzie czasami robią złe rzeczy. Kiedy byłem mały, był taki
chłopak, Harry, którego praktycznie ubóstwiałem. Mieszkaliśmy na
pogranicznej planecie Fomalhaut, na której było mnóstwo śniegu.
Doczepialiśmy się sankami do startujących małych samolotów. Każdy z
nas miał na sankach kawał długiej białej liny, którą zakładał wcześniej
wokół statecznika na ogonie samolotu i rozciągał do sanek. Później się
chowaliśmy. Kiedy tylko pilot znalazł się w samolocie, wszyscy
wskakiwaliśmy na sanki, trzymając wolne końce swojej liny i mieliśmy
odlotową przejażdżkę, dopóki samolot nie wystartował. Potem szybko
puszczaliśmy linę z jednej strony.
— Pewnego mroźnego poranka, puściłem linę, i nic się nie stało, a ja
zacząłem lecieć do góry. Harry przywiązał drugi koniec mojej liny do
sanek. Pewnie mógłbym stoczyć się z sanek, ale nie chciałem ich stracić,
ani nie chciałem zostawić liny. Na szczęście miałem pod ręką pochwę z
nożem i użyłem go. Nawet miałem fajowe lądowanie. Ale po tym
wydarzeniu, moje uczucia w stosunku do Harry’ego…
— Przestań już, proszę cię, Joe! — przerwał mi Jeff, zupełnie czerwony
na twarzy i lekko rozdygotany. — Ten chłopak, Harry, był zły do szpiku
kości. A ja nie chcę już słuchać o tym, ani o innych tego rodzaju rzeczach.
I nigdy więcej, zrozumiałeś?
Powiedziałem mu, że, no pewnie. Cholera, powinienem zauważyć, że
źle do tego podszedłem. Nawet prosiłem go o wybaczenie.
Po tym po prostu dałem sobie spokój. Jednak stwierdziłem, że nie
potrafię już poświęcać tyle czasu swoim książkom, ani myślom. Cały czas
nasłuchiwałem tego, co Jeff miał do powiedzenia Josephowi. A kiedy
czasami przerywał, żeby wysłuchać odpowiedzi Josepha, łapałem się na
tym, że również czekam aż wymyślony „ja” jej udzieli. Starałem się więc
pozostawać z Jeffem w tej samej kabinie, tak długo jak tylko mogłem.
Po pewnym czasie, zaczęło mi się wydawać, że to go niepokoi, chociaż
udawał, że jest zachwycony tą sytuacją. Zadawał mi takie pytania jak:
— Opowiedz mi o swoim życiu, Joe. Tak żebym wiedział jak się
zachować, gdybyśmy kiedykolwiek zostali rozdzieleni.
Ale najbardziej spektakularne rzeczy miały miejsce na koniec
jednostajnej służby na orbitach wokół Shauli. Nadeszła wreszcie chwila,
kiedy serwisowaliśmy naszą ostatnią radiolatarnię nawigacyjną –
znajdowała się ona poza planetą Shaula-by. Następnym krokiem miał być
przelot po szybkiej orbicie międzyplanetarnej do Bazy na planecie Shaula-
near.
Pracowałem na zewnątrz – na linie bezpieczeństwa, oczywiście, ale
latając skafandrem więcej niż faktycznie potrzebowałem, tak dla czystej
przyjemności, a więc zbiorniki mojego skafandra były niemalże puste.
Wyłączyłem na trochę radio w skafandrze, ponieważ kiedy pracowaliśmy w
kosmosie, Jeff po prostu bez przerwy do mnie nerwowo paplał – może
dlatego, że wymyślił sobie, iż w jego skafandrze, Joseph się razem z nim
nie zmieści.
4
Strona 5
Skończyłem robotę i zrobiłem sobie chwilę przerwy, żeby po raz ostatni
popatrzeć na statek. Wyglądał urokliwie smukło, od stożkowatych kabin
mieszkalnych do dyszy ogonowej silnika jonowego, ale dźwigał na sobie
większą choinkę różnych rupieci, niż niedzielny asteroidowy poszukiwacz
skarbów zabiera na swym skafandrze w pierwszą wyprawę w kosmos.
Przed każdym wylotem w trasę serwisową, pojawiały się tłumy
naukowców aby, za pozwoleniem Komendanta, powiesić na kadłubie jakiś
automatyczne urządzenie badawcze. Najbardziej zwariowanym był chyba
ogromny, spłaszczony pas powlekanego złotem aluminium, o grubości
nieco przekraczającej zwykłą folię, przyczepiony poprzecznie tuż przed
ogonem, i sterczący na dwadzieścia stóp w każdą stronę. Nie mam
pojęcia, czemu miał on służyć – może do pomiaru oddziaływania
przestrzeni kosmicznej na wstęgę Moebiusa – ale wyglądał jak ślubna
obrączka, którą ktoś rozdeptał. A więc, razem z Jeffem, nazwaliśmy go
„Zdeptaną miłością”.
Ale pomimo tego całego złomu, statek wyglądał naprawdę
niesamowicie uroczo na tle szafirowych stepów i pastelowo-niebieskich
mórz Shaula-By, z samą Shaulą, dawną Lambda-Skorpiona, płonącą w
oddali gwałtownym gorącym ogniem, i napisem „Stany Zjednoczone”,
namalowanym ogromnymi literami na kabinach mieszkalnych. Oczywiście,
chodziło o Stany Zjednoczone Shauli.
Niemalże się rozmarzyłem, tak sobie dryfując w kosmosie,
rozmyślając że pomimo wszystko ta służba może nie jest aż taka straszna,
kiedy zauważyłem, że statek zaczyna się przesuwać przez tarczę Shauli.
A za jego ogonem, bardziej widmowa niż płomyk nad cafe royale,
rozpościerała się niebieska poświata odrzutu silnika. W jednej chwili
domyśliłem się precyzyjnie, co się wydarzyło i zacząłem wyrywać sobie
włosy, że wcześniej tego nie przewidziałem. W chwilę po Jeffie pojawił się
w kabinie Joseph. A Jeff zaczął na niego wrzeszczeć.
— Już najwyższy czas, ty stary głupolu! Wszystko zabezpieczone?
Okay, włączam silniki!
I to ja prawdopodobnie wywołałem tę całą sprawę, opowiadając mu
tamtą kretyńską historyjkę o sankach – a następnie siedząc mu cały czas
na karku, tak że musiał się mnie pozbyć, żeby być z Josephem.
Tymczasem statek nabierał prędkości, w swój niezauważalny sposób, a
luźna lina bezpieczeństwa, rozciągająca się między mną a śluzą
powietrzną, zaczęła się prostować.
Jak wiecie, silniki jonowe, przydatne są tylko do lotów w kosmosie. Nie
nadają się one do ciężkiej walki z grawitacją. Nasz mógł pracować
maksymalnie tylko z jedną drugą g, a teraz dawał mniej niż jedną
czwartą. Co oznaczało, że statek ruszał z miejsca wolniej niż większość
samochodów naziemnych.
Ale silnik mógł działać przez całe godziny, przyśpieszając do końcowej
prędkości piętnastu mil na sekundę, i zabierając statek daleko, daleko od
biednego, samotnego Joego Hansena.
5
Strona 6
Oczywiście, gdybym nie był przywiązany.
Dziękowałem Bogu za tygodnie w czasie których ćwiczyłem latanie w
kosmosie na linie – chociaż nigdy nie zdobyłem jakichś nagród w tej
dyscyplinie – ponieważ nawet nie myśląc, zacząłem bardzo ostrożnie
kręcić swoją liną. I już za trzecią próbą, dokładnie w chwili kiedy zaczęła
robić się już niemal zupełnie prosta, udało mi się zaczepić nią o karb na
zewnętrznej stronie „Zdeptanej miłości”. Wtedy zacząłem zwiększać
naciąg liny, tak stopniowo jak tylko mogłem, pozwalając by trąc o
rękawice przesuwała mi się w dłoniach, aż do chwili gdy będę mógł
powierzyć jej całą swoją masę. Bo chociaż jedna czwarta g, to faktycznie
niewiele, ale skumulowane przez kilka sekund, może dać w efekcie
całkiem niezłe szarpnięcie. Rozłożyłem to szarpnięcie, na kilka słabszych.
No cóż, to ostatnie szarpnięcie nadeszło, lina się nie urwała, „Zdeptana
miłość” mocno się nie wygięła, chociaż w światle Shauli widać było na niej
kilka paskudnie wyglądających zmarszczek. I tak ruszyłem w drogę za
statkiem, chociaż lecąc nieco z boku, czując niemal tak silne napięcie liny,
jakbym zwisał ze skalnej ściany na Księżycu i wiedząc że z każdą sekundą
poruszam się z mniej więcej o pięć stóp na sekundę większą prędkością.
Moja koncepcja znalezienia się z boku statku (i dzięki niech będą
moim odruchom za uświadomienie mi, że to była bardzo istotna sprawa!)
miała na celu utrzymywanie liny oraz mnie samego poza obszarem
działania silnika. Struga odrzutu silnika jonowego z boku nie wygląda na
zbytnio gorącą. Ale jeśli ktoś się w niej znajdzie, to stwierdzi, że jest
znacznie jaśniejsza niż światło – jest niemalże tak mocna jak promień
lasera – i wolałem nie myśleć co mogłaby ze mną zrobić, nawet gdybym
wpadł w nią w takiej odległości w jakiej byłem, czyli sto jardów za rufą.
Chociaż, oczywiście, na długo przedtem, zanim zniszczyłaby mnie,
zdezintegrowałaby mi linę.
Ciężar mojego ciała w kosmosie z boku, musiał wytrącić statek z
równowagi pracy silników i prawdopodobnie zmienił jego kurs w kierunku
bazy i Shaula-near, stopniowo wprowadzając do niego coraz większy błąd.
Ale to było najmniejsze z moich zmartwień, możecie mi uwierzyć.
Zacząłem trochę myśleć i przypomniałem sobie, że mogę porozmawiać
z Jeffem przez radio swojego skafandra. Zdecydowałem się spróbować
tego, nie bez pewnych obaw.
Włączyłem je językiem i powiedziałem:
— Jeff. Posłuchaj mnie, Jeff. Jestem na zewnątrz. Zapomniałeś o mnie.
Miałem zamiar powiedzieć jeszcze coś więcej, ale wtedy on wszedł mi
w zdanie z gniewem i tak głośno, że mój hełm aż zaczął dzwonić echem:
— Joseph? Czy słyszałeś coś przed chwilą?
Nastąpiła chwila przerwy i znów:
— No to, wyczyść sobie uszy, ty głupcze, bo ja tak! Chyba tam na
zewnątrz mamy jakiegoś wroga!
Kolejna i to dłuższa przerwa, w czasie której moja krew ścięła się i
zrobiła nieco gęstsza, a potem:
6
Strona 7
— No dobrze, niech ci będzie, Joseph. Tym razem postąpię zgodnie z
twoją radą. Ale jeśli usłyszę wroga jeszcze raz, założę skafander, wezmę
karabin i będę siedział we włazie śluzy, dopóki go nie zastrzelę!
Wyłączyłem szybko językiem radio, ze strachu, że jeszcze mógłbym
kichnąć, czy coś podobnego. Na pocieszenie miałem jedną kiepską rzecz:
Joseph zdawał się być odrobinkę po mojej stronie, chociaż może mu się
tylko nie chciało.
Pomyślałem jeszcze trochę, teraz już odrobinę gorączkowo, i po chwili
powiedziałem sobie: Do tej pory minęło już pięć minut, a więc robię jakieś
ćwierć mili na sekundę – to dwadzieścia pięć mil na minutę, jasna cholera!
– ale tu w kosmosie prędkości mają wyłącznie charakter względny. Mój
skafander na pełnym gazie może dać nieco ponad jedną czwartą g. No
dobrze. Lecę na statek.
Ruszyłem, zanim jeszcze skończyłem myśleć – zaczynałem trochę za
bardzo polegać na odruchach. Skafander natychmiast zniwelował moją
fałszywą wagę i wyruszyłem, niesamowicie uważnie celując swym ciałem
wzdłuż liny i trochę na zewnątrz od niej, tak aby nie wlecieć przypadkiem
w odrzut silników.
Wkrótce ogon statku i „Zdeptana miłość”, zaczęły robić się zauważalnie
większe.
Później znacznie większe.
I wtedy w moim skafandrze skończyło się paliwo.
Rozpędziłem się do dosyć dużej prędkości, tak że przez parę
następnych sekund ciągle jeszcze zyskiwałem nad statkiem. Prawdę
mówiąc, niemalże mi się udało. Moja rękawica była już bardzo blisko
„Zdeptanej miłości”, kiedy statek powoli zaczął się oddalać. Och, to było
naprawdę frustrujące!
Pamiętałem wtedy o tym, o czym powinienem pomyśleć dużo
wcześniej, żeby złapać za swoją linę bliżej statku, tak by nie stracić
dystansu, który zyskałem – i w pośpiechu odtrąciłem ją od siebie. Na
szczęście nie wypadła z karbu na którym się trzymała.
Teraz jednak traciłem odległość do statku, coraz szybciej i szybciej.
Chwilowo wszystko co mogłem zrobić, to zwijać linę ze swojego końca,
śpiesząc się ze wszystkich sił. Nagle lina cała się naprężyła i szarpnęła
mną mocniej, niż zamierzałem. Widać było, że „Zdeptana miłość” trochę
się zgniotła. W dodatku zacząłem się nieco kołysać, jak wahadło.
Użyłem tarcia rękawicy, by wytłumić pozostałe szarpnięcia, ale
ponownie znalazłem się na końcu liny, a „Zdeptana miłość” powyginała się
jeszcze bardziej, zanim znowu zacząłem lecieć równo ze statkiem.
Z mojej strony „Zdeptana miłość” ugięła się o jakieś dwadzieścia
stopni. Oko wiązki silnika jonowego świeciło na mnie z ogona statku, jak
blado-niebieski księżyc. Przez chwilę, rozjaśniało się ono i przyciemniało w
rytm niemalże zegarowych wahań.
Ja tymczasem plułem sobie w brodę, za to że nie pomyślałem
wcześniej o oczywistym, powolnym ale bezpiecznym sposobie dotarcia do
7
Strona 8
statku, zamiast tego obłąkanego latania skafandrem. Kiedyś słyszałem jak
jakiś psycholog mówił, że jesteśmy mentalnymi niewolnikami potęgi
maszyn, i pewnie coś w tym musiało być.
Przecież, był jeden oczywisty sposób – mogłem ręka za ręką
podciągnąć się po linie do statku. Przy ciążeniu odpowiadającemu
księżycowemu, powinno to być proste. Gdybym się zmęczył, zawsze
mogłem zapiąć linę i odpocząć.
Poczekałem więc, aż moje emocje nieco opadną, a potem złapałem za
linę i łagodnie, ze średnią siłą, pociągnąłem za nią.
Być może w tym ESP coś jest – a przynajmniej w jakimś diabelskim
sensie – ponieważ wybrałem sobie dokładnie tę samą chwilę, kiedy Jeff
zdecydował się zwiększyć moc działania silników.
Nastąpiło silne szarpnięcie i zobaczyłem, że „Zdeptana miłość” bardzo
się zgniotła; tak mocno, że wygięła się o ponad czterdzieści pięć stopni w
stronę rufy.
W chwili obecnej czułem stały naciąg ze strony liny, z taką siłą, jakbym
wisiał ze skały na Marsie. A oko wiązki zmieniło się w niebieski księżyc, już
nie taki blady – prawdę mówiąc bardziej stało się podobne do palącego
niebieskiego słońca, widzianego przez delikatną mgiełkę.
Po tych wydarzeniach, nie miałem już odwagi, aby próbować
ponownego podciągania się. Raz, bardzo ostrożnie, próbowałem delikatnie
przesunąć się po linie, ale przy pierwszym jej uchwycie wydawało mi się,
że „Zdeptana miłość” pod liną ugięła się jeszcze odrobinę mocniej, dałem
sobie na dobre spokój.
Wyliczyłem, że przy takim przyśpieszeniu, Jeff powinien nabrać
prędkości odpowiedniej do lotu na Shaula-near, w ciągu niecałych dwóch
godzin. No cóż, tlen i chłodzenie w skafandrze miałem zapewnione na
znacznie dłuższy czas.
Oczywiście, gdyby Jeff zdecydował się nie zmniejszać zgodnie z
rozkładem siły ciągu silników, bo powiedzmy wpadnie razem z Josephem
na pomysł lotu do sąsiedniego układu – no cóż, zobaczymy wtedy, czy
ubytek tlenu w skafandrze nie zmobilizuje mnie na tyle, abym ponownie
spróbował podciągnąć się do statku.
(Albo mogę poczekać, aż nabierzemy szybkości bliskiej prędkości
światła, a kiedy dzięki Szczególnej Teorii Względności długość liny skróci
się na tyle mocno, abym mógł przeskoczyć na pokład, jeżeli będę miał już
tego wszystkiego dosyć… Nie, Joe, przestań — powiedziałem sobie w
duchu, — nie chcesz umierać z klepkami w głowie, w kompletnym
pomieszaniu.)
Te rozmyślania o wiązce silnika jonowego, sprawiły że zacząłem
zastanawiać się, jak daleko od niej jestem. Odłączyłem antenę swojego
skafandra, rozłożyłem ją na pełną długość – mniej więcej osiem stóp – i
zacząłem nią wymachiwać w kierunku wiązki silnika. Nie zaczęła się
świecić, ani nic takiego; ale przeżyłem naprawdę potężny wstrząs, gdy
ściągnąłem ją z powrotem. Zobaczyłem, że dobre trzy cale na końcu
zniknęły, a kilka następnych było podziurawione. Tyle, jeśli chodzi o
ciekawość.
8
Strona 9
Potem ponownie przymocowałem antenę do skafandra – co okazało się
być znacznie bardziej kłopotliwe, niż jej odłączenie – i włączyłem językiem
radio, żeby trochę posłuchać Jeffa.
Niemal natychmiast usłyszałem jego głos, mówiący:
— Obudź się, Joseph! Mam zamiar jeszcze raz wymienić twoje błędy.
Znalazłem nowy sposób na ich uporządkowanie – chronologicznie.
Zacznijmy od dzieciństwa. Doczepiałeś się sankami do samolotów. To było
niedobre, Joseph, niezgodne z prawem. Gdyby pilot złapał cię jak to
robisz, gdyby cię zobaczył jak śmigasz, uczepiony do tyłu jego samolotu,
miałby wszelkie prawa, żeby cię zastrzelić, bez zmrużenia oka. Życie jest
ciężkie, Joseph, życie jest bezlitosne…
W tej samej chwili, poczułem łechtanie w gardle.
Próbowałem szybko wyłączyć radio, ale strasznie trudno jest zrobić
cokolwiek językiem, kiedy czujesz nadchodzący atak kaszlu. Skończyło się
to serią piskliwych stłumionych czknięć.
— Obudź się, Joseph i posłuchaj — usłyszałem jak mówi Jeff. — Znowu
się zaczęło. Tym razem, to jakieś zwierzęce odgłosy. Joseph, wiesz może,
czy udało im się stworzyć skafandry kosmiczne dla czarnych panter?
Szybko wyłączyłem językiem radio, zanim nadeszły kolejne ataki
kaszlu.
Nie zostało mi nic innego do roboty, jak tylko myśleć. A więc, zacząłem
rozmyślać o Jeffie – o tym, że wydaje się jakby istniała cała gromada
Jeffów: pierwszy, który nienawidził mnie do szpiku kości, drugi
ubóstwiający mnie, kolejny skradający się przez dżunglę pełną
szablozębych tygrysów i… do diabła, pewnie było co najmniej ze
dwudziestu Jeffów, siedzących mu w głowie, niektórzy w pełnym świetle,
inni w ciemności, ale wszyscy oni przez cały czas obserwowali się
wzajemnie i kłócili się ze sobą. To był dziwny sposób patrzenia na
osobowość – coś w rodzaju nieustannego spotkania przy kawce – ale
miało to swoje podstawy. Być może niektórzy z tych małych ludzików nie
byli w ogóle Jeffami, tylko jego matką, ojcem czy też jaskiniowym
przodkiem, a może do dyskusji wtrącał się też od czasu do czasu jakiś
jego pra-pra-prawnuk z przyszłości…
No cóż, zobaczyłem, że te spekulacje zaczynają wymykać mi się z rąk,
tak więc, biorąc sobie do serca wskazówkę Jeffa, zacząłem wyliczać w
myślach swoje własne grzechy.
Zajęło to trochę czasu. Niektóre z nich były całkiem interesującymi
tematami do rozmyślań, niemalże wystarczającymi, aby oderwać moją
uwagę od obecnych kłopotów, ale w końcu nawet i one mnie zmęczyły.
Wtedy zacząłem liczyć gwiazdy.
To były naprawdę najdłuższe dwie godziny z haczykiem, jakie
kiedykolwiek przeżyłem, poza może okresem kiedy z mojego życia
zniknęła pierwsza poważna dziewczyna. Nie jestem tego pewien. Te
doświadczenia są trudne do porównania.
9
Strona 10
Byłem już mniej więcej w połowie rachuby gwiazd, gdy poczułem
nieważkość. Przez jedną okropną chwilę pomyślałem sobie, że to w końcu
urwała się lina, ale potem popatrzyłem w stronę statku i zobaczyłem, że
jasny mały księżyc zniknął.
Natychmiast kilka razy pociągnąłem za linę i zacząłem powoli zbliżać
się do ogona statku. Żadnych kłopotów – prawdę mówiąc, moim jedynym
problemem było oparcie się pokusie nabrania większego pędu, co mogłoby
się skończyć twardym lądowaniem.
Bez kłopotów wyhamowałem miękko na „Zdeptanej miłości”, poza tym,
że wywołało to wielką iskrę. Wiązka silnika musiała mnie nieźle
naładować. Potem pokonałem drogę do prawdziwego kadłuba. Tam
złapałem się uchwytów.
Przy ich pomocy przedostałem się do portu widokowego w
pomieszczeniach załogowych. Zajrzałem przez niego do środka.
Zobaczyłem jak Jeff mówi coś w stronę mojego pustego fotela.
Przyłożyłem hełm do kadłuba i bardzo cichutko usłyszałem jak mówi:
— Joseph, ciągle martwię się tym wrogiem. Przez cały czas mi się
wydaje, że go słyszę. Muszę zrobić nam trochę kawy, tak żebyśmy mogli
zachować pełną czujność. Ty przygotuj broń.
Nie przypuszczam, by ktokolwiek i kiedykolwiek poruszał się w
skafandrze tak cicho i szybko, jak ja. Dostałem się do śluzy, wyrównałem
w niej ciśnienie powietrza, zdjąłem z siebie skafander – i wszystko to w
mniej niż pięć minut. Jestem tego pewien. Może nawet było to mniej niż
cztery.
Wpłynąłem do kabiny. Była pusta. Wślizgnąłem się w swój fotel
dokładnie w chwili, kiedy w kabinie pojawił się Joe z kawą.
Kiedy mnie zobaczył zrobił się naprawdę blady. Zorientowałem się, że
tym razem może być problem z przestawieniem się Joseph-Joe. Ale
wiedziałem, że jedyny sposób na rozegranie tego, to zachować naprawdę
kompletny spokój. Rozsiadłem się w swoim fotelu, jakbym nie miał
kompletnie żadnego zmartwienia, ani troski – chociaż moje nerwy i gardło
aż wyły o łyk tej kawy.
— Joe! — pisnął w końcu. — Mój Boże, ale mnie wystraszyłeś.
Myślałem, że dałeś drapaka, że ruszyłeś przez kosmos sam. Nieustannie
wydawało mi się, że nie ma cię na statku.
— Ależ skąd, Jeff — odpowiedziałem spokojnie. — W ten, czy w inny
sposób, siedziałem w tym fotelu przez cały czas, od chwili startu.
Brwi mu się zmarszczyły, kiedy zaczął nad tym myśleć.
Popatrzyłem na pulpit i zauważyłem, że nasza końcowa prędkość
podróżna wynosiła piętnaście mil na sekundę. No, no.
W końcu Joe oświadczył:
— To prawda, byłeś tutaj. — A potem dodał, z lekkim odcieniem
żałości w głosie: — Powinienem wiedzieć. Ty zawsze mówisz prawdę, Joe
– jesteś przecież doskonały.
10
Strona 11
KONIEC
11