Andrzej Dłużniewski Odlot Wydawnictwo Książkowe Projekt okładki Ireneusz Sakowski Zdjęcie na okładce Piotr Cieśla Edytor Hanna Cieśla Opracowanie redakcyjne Agnieszka Trzebska Korekta Barbara Tyburska Skład i łamanie Pracownia Graficzna Dąbrowa Sławomir Ląkocy, Ireneusz Sakowski © Copyright by Wydawnictwo Książkowe Twój STYL, Warszawa 2000 © Copyright by Andrzej Dlużniewski, Warszawa 2000 ISBN 83-7163-174-X CENA 31 A Wydawnictwo Książkowe Twój STYL Wydanie I Warszawa 2000 ZAMIAST WSTĘPU Rok 1998 stał się dla mnie rokiem przemiany. Nagle wiele z tego, co uważałem za mądre, wydało mi się głupie i odwrotnie - w największych głupotach dopatrzyłem się ziarenek mądrości. Trochę siedzę w domu z tą przemianą, trochę spaceruję, nie daleko, trochę też przesiaduję w kawiarnianych ogródkach z poznanymi niedawno panem Zbyniem i profesorem. To dobrze, że znam ich od niedawna. W przeciwnym razie mogliby zbytnio się dziwić mojej przemianie, a tak myślą, że taki jak jestem, byłem zawsze. Pan Zbynio jest opanowany i, jak mi się wydaje, stoik z natury. Uśmiecha się i ze spokojem daje się ponosić myślom we wszystkie strony, nic nie tracąc, niczym filozof zanurzony w wodzie. Trochę gorzej z profesorem. Jest impulsywny, niewyrozumiały i pępkuje jak każdy artysta. Świat został wymodelowany przez niego, Pan Bóg jest tylko stróżem tego porządku, a inni mają słuchać i nie zawracać głowy. Właśnie dlatego profesor patrzy na mnie inaczej niż pan Zbynio. Jestem w porządku, kiedy go słucham, kiedy jednak sam chcę coś powiedzieć, irytuje się i na ogół pospiesznie odchodzi. Mogę więc liczyć na wyrozumiałość pana Zbynia i zawsze dobrą radę, natomiast z profesorem muszę uważać. DLACZEGO PAN ZBYNIO Pytał mnie ktoś niedawno, dlaczego pana Zbynia, o którym często opowiadam, nazywam poufale „pan Zbynio", a nie „pan Zbigniew", czy choćby „pan Zbyszek". Otóż po pierwsze: Tak mi został przedstawiony, a kiedy spytałem, czy mogę się do niego zwracać w ten sposób, powiedział: - Ależ naturalnie. Po drugie: Gdyby tylko chciał, mógłby być pilotem, a ja - nawet gdybym nie wiem, jak chciał - nie mógłbym. Po trzecie: Pan Zbynio nie należy do tych, którzy byli w Chicago, ani nie nosi na sobie niczego w pepitkę. Wreszcie po czwarte: Jest pewien precedens. Ze zdrobnieniem „Zbynio" wiąże się inny pan Zbynio. Był czas stanu wojennego, a ściślej, jego złowroga pora - godzina policyjna. I ten właśnie pan Zbynio musiał zostać u nas i spać na kanapie. Nie wiedział nic o tym nasz mały synek. Zauważył go dopiero rano. Podszedł do kanapy i spytał: - Kto ty jesteś? A on uchylił kołdrę i powiedział: - Zbynio. Wtedy nasz syn puścił się biegiem do mnie i do żony. - Słuchajcie, tam jest jakiś Zbynio. Nie ma już po piąte. Jest pan „Zbynio". Spotykamy się i rozmawiamy o przeróżnych sprawach. PRZYSŁOWIA Wypiliśmy już po kilka kieliszków mocnej starki, ale rozmowa nasza była poważna i dotyczyła polityki. - Jest dla mnie rzeczą niezrozumiałą - mówił pan Zbynio, - że naród po 50 latach zbrodni i upokorzeń wybiera sobie na prezydenta komunistę, komunistę podkreślam, bo w żadnych postkomunistów nie wierzę. - Też tego nie rozumiem - powiedziałem. A po chwili: - Mądrością narodu są przysłowia. - Bujda na resorach - pan Zbynio gwałtownie zaprzeczył. - Napijemy się jeszcze? - spytałem. Odparł, że z przyjemnością. Więc wypiliśmy jeszcze. - Jak cię widzą, tak cię piszą. Czyż nie tak? - spytał nagle. - No tak - odpowiedziałem. - Ostrożnie, bo nie szata zdobi człowieka. - Trudna sprawa - powiedziałem. - Trudna sprawa - pan Zbynio powtórzył za mną. - Trudna będzie teraz, proszę słuchać. - Ma kij dwa końce? - Ma - odpowiedziałem. - To proszę związać koniec z końcem. - To za trudne dla mnie, panie Zbyniu. - Napijmy się jeszcze. Naturalnie, że się napiliśmy, bo tak nam się chciało. W końcu czasami można. Wtedy Pan Zbynio spytał jeszcze, co sądzę o takim to powiedzonku, że Polak mądry po szkodzie. - Czy ja coś sądzę? - spytałem - chyba nie. - Więc panu powiem. Czcza przechwałka. SYRENKA - Nie pamiętam, czy jest więcej Syrenek - mówił pan Zbynio. - Jedna nad Wisłą, o tej wszyscy wiemy. Druga ta, którą przenoszą z murów na Rynek i ta trzecia malutka na Piwnej nad antykwariatem. - No tak, znam je wszystkie i też nie pamiętam, czy są jakieś jeszcze. - Ale, ale, panie Zbyniu, czy mamy jakiś plan, idziemy gdzieś? - Pójdziemy do kawiarni Zamkowej, będziemy sobie rozmawiać, a Yoltaire będzie się nam przyglądał. - Doskonale. Chodźmy. - Bystrze się nam przygląda - powiedziałem, kiedy już siedzieliśmy. -Więc, na tej małej Syrence - pan Zbynio mówił dalej - zawieszono, ktoś zawiesił, biało-żółtą szarfę w czasie pierwszej wizyty papieża i ona wisiała tak kilka miesięcy. Wypadki toczyły się szybko, pamięta pan ten okres. Biało-żółta szarfa nieco zszarzała, ale dalej zdobiła Syrenkę. Pan Zbynio zastanowił się przez chwilę. - Nie, to nie było parę miesięcy, to było przez rok lub nawet dłużej. W tym czasie - mówił dalej - wszystkie bramy i przejścia były otwarte. Z Piwnej na Świętojańską można było przejść na kilkanaście sposobów. Można było podwórkami wyjść na plac Zamkowy. Wszystko było otwarte. Nagle wszystko pozamykano, pojawiły się domofony, zostały dwa przesmyki i szeroka drewniana brama między Zapieckiem a pasmanterią. Wtedy też zniknęła szarfa z małej Syrenki. Teraz pan Zbynio zwrócił się do Voltaire'a. - Tak to było, panie filozofie, w tamtych latach w Warszawie. KOŹLA Z KOZIĄ Idziemy sobie z panem Zbyniem ulicą Freta. Chcemy skręcić we Franciszkańską, kiedy to właśnie z Franciszkańskiej skręca we Freta potwornie gruba baba. Prawie że zderzyliśmy się my dwaj z nią jedną. - Ale gruba! - powiedział po chwili pan Zbynio, kiedy byliśmy już za rogiem. - No to uwaga, teraz skręcamy w lewo, panie Zbyniu. No i niech pan powie, czy panu się nie mylą Koźla z Kozią? - spytałem. - Nie, nigdy jakoś. ENTROPIA Fakt, że wszystko stygnie, jest oczywisty, ale gdyby tak miało stygnąć i stygnąć przez całą wieczność, to by już dawno wystygło. W związku z tym żadnej nieskończoności nie ma, za to jest Bóg i chwała Bogu, że jest. Wszystko to powiedziałem któregoś razu panu Zbyniowi i dodałem jeszcze, że jest to absolutny kres mojego wykształcenia, że nic więcej nie wiem. A pan Zbynio uprzejmie zaznaczył, że to co wiem, to wcale nie jest mało i jeszcze to, że wiedza jest potrzebna inteligencji, bo sama inteligencja może prowadzić na manowce. Wtedy ja powiedziałem, że też tak myślę i jako przykład podałem Rumunię, która - gdyby się nie wiedziało, gdzie leży - powinna znajdować się na Jamajce. I spytałem: - Nieprawdaż? - Tak - odparł. - I też moglibyśmy mówić Rumek zamiast Romek. Nieprawdaż? 10 PAN HULOT - Największym osiągnięciem kultury francuskiej ostatniego półwiecza jest krok pana Hulot - powiedział nagle pan Zbynio. Szliśmy sobie, więc słysząc to aż przystanąłem. - Krok pana Hulota - powiedział pan Zbynio. - Absolutny wdzięk, absolutny szyk, absolutny dystans do wszystkiego, absolutna wyższość bez krzty nonszalancji. Wystarczy? - spytał. Przypomniałem sobie, jak idzie pan Hulot i powiedziałem: - Chyba... - Że chyba mam rację, chce pan powiedzieć? - przerwał pan Zbynio. - Powiedziałem to niedawno w Instytucie Kultury Francuskiej w czasie jakiejś idiotycznej dyskusji na temat sztuki - mówił dalej. - I chyba nikt mnie nie zrozumiał. A powiem panu jeszcze, że film, nawet dwugodzinny, w którym pan Hulot tylko idzie i idzie, byłby arcydziełem. 11 WĄSY - Widzi pan, panie Zbyniu - powiedziałem - miałem kiedyś wąsy. Początkowo wydawało mi się, że jestem podobny do cara Mikołaja II, byłem z siebie zadowolony. Zdarzyło się jednak któregoś razu, że po dłuższym przyjrzeniu się w lustrze, z przodu i z boku, stwierdziłem, że podobny jestem raczej do młodego Dżugaszwili i natychmiast zgoliłem wąsy. I wtedy to spotkałem na schodach sąsiadkę, a ona powiedziała: - Lepiej jak bez brody. - I wie pan, ta jej uwaga przez dłuższy czas nie dawała mi spokoju. A właściwie do dziś jej nie rozumiem. Lepiej jak bez brody? Co to miało znaczyć? Nigdy nie miałem brody, nie mam więc pojęcia. Przypominam sobie to czasem i przychodzi mi do głowy, że takich osobliwych zagadek mam więcej w pamięci. Idę kiedyś długim korytarzem w Gmachu Malarstwa, kogoś tam odwiedzałem, na ławce siedzi dwóch starszych panów, może profesorów, i słyszę: „sztuka to koń". Albo na ulicy, też najpewniej wyrwane z kontekstu: „Niemcy to brudasy". Albo wielkimi i precyzyjnie wykreślonymi literami napis na murze cmentarza żydowskiego: „Madame, jutro, jutro". Nie wszystkie oczywiście pamiętam. Rozproszone cząstki jakichś sensów albo nonsensów. Nie wiadomo. 12 MOTYLE - Motyle, tyle a tyle - powiedział pan Zbynio. - To okropne, co pan mówi - odpowiedziałem. - No widzi pan, a na tym właśnie polega praca urzędników w Ministerstwie Kultury. Ale powiem panu coś innego, też o motylach: nie znają swoich dziadków. Dziad motyla - słyszał pan o czymś takim? - Nie. Czy tym też zajmują się urzędnicy? - spytałem jeszcze. - Nie, nie. Tym nie. 13 KOTKA Na końcu Kościelnej, obok Kościoła Panny Marii, jest kilka ławek. Nie mają oparcia, ale można na nich siedzieć długo, bo widać z tego miejsca Wisłę. Któregoś dnia usiedliśmy tam z panem Zbyniem. Milczeliśmy wpatrując się w płynącą wodę. I wtedy powiedziałem nagle. - Nie rozumiem, dlaczego po niemiecku jest das Wasser? Dlaczego jest der FluJ3? Dlaczego fińskie maa, najpiękniejsze słowo, jakie znam na określenie Ziemi, nie ma w ogóle rodzaju? Dlaczego w rumuńskim, który ma rodzaje, ziemia jest nijaka? - To uczone pytania - przerwał mi pan Zbynio. - Tak w paru słowach pokazałem panu, jak bardzo jestem uczony, nieprawdaż? Pan Zbynio uśmiechnął się. - Chyba musimy wracać. Wstaliśmy i ruszyliśmy wzdłuż muru Kościoła. Z dużego kasztanowca opadały kwiaty. - Proszę spojrzeć, panie Zbyniu - moja kotka, tam na wprost, na dachu. Idzie samym szczytem. - Czarna? - Czarna, czarna jak sadza. Zatrzymaliśmy się przy budynku z podcieniami. Kotka zatrzymała się na końcu dachu. - Myśli pan, że nas widzi? - Doskonale widzi - powiedziałem. - Jak ma na imię - spytał pan Zbynio. - Psiapucha. W tym momencie bardzo szybko zbiegła po dachówkach i przeskakując skrzynkę z pelargoniami wskoczyła do środka. - Wiem, dobrze wiem, co to znaczy. Żona moja kroi na stole mięso. Usłyszała to natychmiast. Liczy na oberchabki i zaraz je dostanie. - Widzi pan, mówię moja kotka, ale akurat mnie ledwo toleruje. - Psiapucha - powtórzył pan Zbynio. 14 zoo Obaj z panem Zbyniem dobiegamy sześćdziesiątki i idziemy sobie do ZOO. Na moście Gdańskim zatrzymujemy się, aby potrząść się trochę od przejeżdżającego tramwaju. - Niezły dreszczyk - mówi pan Zbynio. - W dole pod nami na główkach wędkarze, a jak się ma około sześćdziesiątki, to można sobie bez względu na wszystko powiedzieć: boleń, chwat, rap, rapa, rozpiór albo kawa, wina, dżemy, sery i doskonale się rozumieć. Po chwili szliśmy dalej w pełnym porozumieniu. I chyba od tego porozumienia to aż chciało mi się podrygiwać. Powstrzymałem się jednak i dobrze, bo pan Zbynio bardzo wyraźnie zaakcentował: - Normalne, dwa normalne! - przed gęsto zakratowanym okienkiem kasy. Pilnują tu - powiedział, wkładając resztę do portmonetki. - Hipopotam. - Tam? - spytałem. - Nie, tu - pokazał mi pan Zbynio wynurzającego się z wody potwora. - Z Mezopotamii. Jaskółka śmignęła nam nagle nad głowami. - My też z kółka. Z kółka przyjaciół bolenia. - Nie wiem - zawahałem się - z boleniem do dentysty. - Co za zmora ci dentyści - powiedział pan Zbynio. - Niedźwiedź - przeczytałem na białej tabliczce, przyczepionej do klatki. - Nie - odrzekł pan Zbynio. - To gdzie dźwiedź? - Ona wie - pan Zbynio pokazał mi rudą wiewiórkę. - Ona wszystko wie. Wie, gdzie pochowała orzeszki. - Czy tu się coś je, panie Zbyniu? - Je leń, je miołuszka, ale i my coś zjemy, tylko tam dalej. I ruszyliśmy dalej. Nie byliśmy sami. Na ogrodzonym wybiegu wolno stąpał nieduży konik, a przed tabliczką stało trzech, wyraźnie przyjezdnych, młodzieńców. 15 Jeden z nich czytał głośno: Koń Przewalskiego ... Zbliżyłem się i powiedziałem: - Tak, tak, ale Przewalski ma go zabrać w przyszłym tygodniu. Pan Zbynio spojrzał na mnie karcąco. - To nietoperz. - Pewnie, że nie - odparłem. - A teraz będzie ła. Usiedliśmy na ławce przed sporym stawem. Jakieś okropne ptaszyska dreptały po brzegu, inne, już nie tak okropne, pływały dostojnie. Pan Zbynio zapalił papierosa. - Nie lubię, wie pan, tego określenia inteligencja katolicka. Czyżby istniała też katolicka nieinteligencja. A nawet jeżeli istnieje ... - Oczywiście, bzdura i niezrozumiała wyniosłość. A w ogóle z tą inteligencją to coś u nas nie tak. Pracująca? Jeżeli już inteligencja to niepracująca. - Tu się chyba pan zagalopował - spojrzał na mnie pan Zbynio. I tak rozpierała mnie jakaś wiosenna radość. Zwierzyna budzi się ze snu. Pan Zbynio wstał. - Jeszcze trochę się przejdziemy i wracamy. - Pan mostem Gdańskim do siebie na Nowe Miasto, a ja Śląskim na Stare. Już się rozstawaliśmy, kiedy przypomniałem sobie, co mi rano przyszło do głowy. - Coś jeszcze panu powiem, panie Zbyniu. Sztuka młodych jest tak samo żenująca jak mecz piłkarski oldboyów. - Zgadzam się z panem - odpowiedział pan Zbynio i pomachał mi ręką. - Wiosna! Wiosna! - powtarzałem sobie już sam do siebie opuszczając ZOO. 16 JAKI ZAWÓD Było między mną a panem Zbyniem pewne, jak to się mówi, niepisane porozumienie. W naszych rozmowach nie pojawiały się żadne wskazania czy sugestie jakiejś przynależności zawodowej. To znaczy ani ja, ani pan Zbynio tak naprawdę nie wiedzieliśmy, czym każdy z nas się zajmuje zawodowo. Ponieważ mam poważne wątpliwości, co do swojej w tym względzie sytuacji, łatwo wyobrażam sobie, że podobnie może być z panem Zbyniem. O tym się po prostu nie mówi i już. Stoimy sobie któregoś razu na Szerokim Dunaju, woda ciurka ze studni, a pan Zbynio mówi: - Tam na rogu był Pewex, a nad Pewexem, na pierwszym piętrze, mieszkał ludożerca. Miał pełną gębę metalowych zębów, złotych i srebrnych. Okulary powiększające oczy, dużą głowę i kapelusz z szerokim rondem. Krążył po okolicznych sklepach, coś kupował, długo oglądał, ale przede wszystkim przyglądał się ekspedientkom. Różne są ekspedientki. Niektóre chude, inne starsze już, bywają też rude i pucołowate, ale bywają też rumiane, młodziutkie i pulchne. Na tych głównie skupiał swoją uwagę. Uśmiechał się, zagadywał, przekomarzał się z nimi. Wyglądało to na pozór niewinnie. Starszy pan flirtujący zabawnie z dzierlatkami. Otóż nie. Nie wiem dokładnie, jak to robił, ale zwabiał te panienki do siebie i .... zjadał. Kilka, przeważnie młodych ekspedientek, znikało bez śladu w każdym tygodniu. Drugą jego namiętnością były kwiaty. Trzymał je na parapetach swoich okien. Podlewał, przestawiał. Ciągle pojawiały się nowe. Po prostu ludożerca i amator kwiatów. - Pamiętam go - wtrąciłem. - Myślałem jednak, że to jakiś emerytowany dygnitarz. Pan Zbynio wzruszył ramionami ... Może i dygnitarz, ale jakie to ma znaczenie. 17 DZIADEK Schodziliśmy z panem Zbyniem po schodach obok Zamku. - To dziadek naszego przyjaciela - powiedziałem, zatrzymując się przy płycie osadzonej na kamiennym słupku. - Drugi jego dziadek był adiutantem marszałka Piłsudskiego, ale o tym to pan wie, panie Zbyniu. - Ma niezłych dziadków - powiedział pan Zbynio. Znowu schodki i już jesteśmy przy Pałacu pod Blachą. Teraz wąskim chodnikiem w dół i już na tyłach Zamku. - O! z tej strony to jest coś! - powiedział pan Zbynio. - Powinni byli go odwrócić. I tak budowali go od początku. Nie sądzi pan? - spytał. - Wie pan, chyba ma pan rację. Ale cóż, za późno. - O! robią już nowe ogrodzenie - zauważyłem. Przedtem był tu taki parkan z drewnianych segmentów. - Tak, tak, pamiętam, To było tuż po zniesieniu stanu wojennego. - Urządzono tu konkurs malarski dla dzieci, na tym właśnie drewnianym płocie. Każde dziecko dostało jeden segment dla siebie. Pan Zbynio przerwał na chwilę. - To musiało być gdzieś tu - wskazał fragment pięknego, metalowego ogrodzenia. Mały, może ośmioletni chłopaczek namalował scenę, w której zomowcy okładają pałami uciekających ludzi. Zgromadziło się wokół niego sporo osób. Wkrótce pojawiła się milicja. Chłopca wciągnięto do Nyski. Ludziom kazano się rozejść. Impreza została przerwana. Szybko zamalowano cały segment gęstą białą farbą. Nyska nie odjeżdżała jednak i wtedy zjawił się dziadek chłopca. Wyciągnął go z samochodu, wytargał za uszy i poszturchując popychał go przed sobą. I tak odeszli. - Może ma pan rację, powinni odwrócić ten Zamek - powiedziałem. 18 MIKSZTAT - I pan znika czasami - powitał mnie pan Zbynio, kiedy spotkaliśmy się tuż przed Barbakanem. - Tak, wyjeżdżałem - powiedziałem. Nie spytał mnie dokąd, tylko wyraźnie podniecony odwrócił się i powiedział: - Widzi pan tę wycieczkę? Otóż przed chwilą usłyszałem jak przewodnik, ten gruby, mówił, że jest to fortyfikacja, która raz tylko w ciągu swojej historii użyta była do celów militarnych. I to przez Szwedów. Podobno bronili się tu przed odbijającym Warszawę polskim wojskiem. Nie ciekawe? - Rzeczywiście - powiedziałem. Jedyny raz w historii. Coś podobnego! - No ale, ale, gdzież to pan był? - zwrócił się już w moją stronę pan Zbynio. - W Miksztacie. - Gdzie? - zapytał zdziwiony - W Miksztacie - powtórzyłem. - A gdzie to jest? Pierwsze słyszę. - Proszę sobie wyobrazić, że w Polsce, gdzieś między Kaliszem a Poznaniem, nieduże miasteczko. - Coś podobnego! Tym razem to pan Zbynio wyraził swoje zdziwienie. Ruszyliśmy Mostową w dół, a ja mówiłem dalej: - Przyjeżdżam do tego Miksztatu wieczorem, zatrzymuję się na niedużym placyku, może ryneczku. Jest już ciemno, więc nie bardzo widzę, ale dostrzegam jakieś oświetlone wnętrze i tam idę. Jest to kawiarnia taka ... z blatów, prętów. Trochę młodych ludzi, kilku starszych, dużo dymu i czynny telewizor, w który wszyscy patrzą. Siadam przy wolnym stoliku i też patrzę. Pani Kwaśniewska, prezydentowa, udziela właśnie wywiadu. Powiedziałem panu, że Miksztat leży w Polsce, więc to nic dziwnego. Dziwne jest natomiast to, co pani prezydentowa mówi, i to o swoim mężu, czyli prezydencie. Mówi - ni mniej ni więcej - tylko, że mąż jest praktykujący-niewierzący. 19 Powtarzam to sobie: praktykujący, niewierzący. Patrzę też na tych młodych i tych starszych, nie, nie reagują. Kelnerka podaje mi całą szklanicę kawy. Prezydentowa jeszcze coś mówi, ale i ja już nie reaguję. Pytam, ile płacę? 50 groszy - mówi kelnerka. Pan Zbynio przerywa mi. - Nie, wierzyć mi się nie chce, nie ma żadnego Miksztatu, pan sobie żartuje. - Ależ jest panie Zbyniu, proszę mi wierzyć, byłem tam. 20 ARESZT NA GRANICY - Okazało się, panie Zbyniu, że przekroczyłem granicę i to nielegalnie. W gęstym śniegu zostawiłem tyle śladów i tak bezładnych, że wydało im się to nad wyraz podejrzane. Nie mając nic lepszego do roboty, wielokrotnie przekraczałem wąski pas śniegu między drzewami nie wiedząc, że to granica. Wyskoczyli zza drzew. - Baczność!! - krzyknął jeden z nich. - Służba Ochrony Pogranicza. Dokumenty! No i zaczęło się. - Jaka to granica? - spytał pan Zbynio. - Czeska, niedaleko Kowar. I mówiłem dalej. Najgorsze było dopiero przede mną. Podprowadzili mnie pod drzewo, do którego przytwierdzona była metalowa skrzynka, jak się okazało z telefonem. Chciałem oczywiście coś mówić, wyjaśniać. Kazali jednak milczeć i to tak stanowczo, że zamilkłem. - 16, 16 - słyszycie? -jeden z żołnierzy krzyczał do słuchawki. - Mamy go, wychodzimy na drogę. Wtedy spięli mi ręce kajdankami, pamiętam, że chciałem, aby spięli mi je z tyłu, ale spięli z przodu. Wyszliśmy na drogę. Żołnierze zapalili papierosy. Spytałem, czy też mogę. Nie pozwolili jednak. Po kilku minutach podjechał gazik i pojechaliśmy na posterunek. Odpięli kajdanki, kazali wyjąć wszystko z kieszeni i usiąść. Wszystko, co miałem, wyłożyłem na biurko. Tak kazali. Papierosy, zapałki, futerał od okularów, trochę pieniędzy, długopis, chusteczkę do nosa i parę serwetek z kawiarni, na których coś pisałem rano, kiedy piłem kawę. Dowód osobisty trzymał już w rękach oficer siedzący za biurkiem i uważnie przeglądał. Wszystko to, co wyłożyłem, przełożyli na gazetę i wynieśli do sąsiedniego pokoju. Tam też po chwili udał się oficer. Drzwi się zamknęły. Zostałem z dwoma żołnierzami, ale nie tymi, którzy mnie przyprowadzili. Znowu coś chciałem powiedzieć, ale już sam się powstrzymałem. I to, panie Zbyniu, trwało ze cztery 21 godziny. Siedziałem na ławce pod ścianą, na przeciwko dwaj żołnierze i aż cztery godziny. Kiedy drzwi od sąsiedniego pokoju otworzyły się, obaj żołnierze wstali. Ten sam oficer trzymał w ręku moje serwetki. - Wyjdźcie! - zwrócił się do żołnierzy. Oficer usiadł za biurkiem. - A wy siadajcie - zwrócił się do mnie. Usiadłem naprzeciw niego. Rozłożył przed sobą moje serwetki, po czym odwrócił je w moją stronę i powiedział - czytajcie! Przysunąłem się bliżej biurka i przeczytałem: - Frunze w Tr^mse tropi Trocki. - Następną - rozkazał ostro. Czytałem. - Iz Kamczaty gawarit Sołdat Czomojro... - Dalej - powiedział, jak mi się wydało, już łagodniej i przysunął trzecią serwetkę. - Koluchy - przeczytałem. A na ostatniej było: „Duden Machatka". Oficer wstał - podszedł do okna. Odwrócił się nagle. Patrzył na mnie jednak nieprzyjemnie. - A do fryzjera to nie chodzicie? - spytał. - Nie - odpowiedziałem. Szybko podszedł do biurka, zgarnął serwetki, zmiął je w kulkę i wrzucił do kosza. - Idźcie już - powiedział. No to tyle, panie Zbyniu. - Rozumiem - powiedział, ale po chwili dodał: - To znaczy nic nie rozumiem. 22 BLIŃCZYKI - Czy można powiedzieć piatigrodzkie? - spytałem. Pan Zbynio aż stanął. Szliśmy sobie ulicą Franciszkańską w stronę, powiedzmy ambasady chińskiej. - Piatigrodzkie? - powtórzył. - A co by to miało być? Patrzył na mnie z zaciekawieniem. - Widzi pan, to wszystko z powodu pierestrojki. Mówiliśmy z żoną po prostu blińczyki, ale oficjalnie nazywały się leningradzkie, leningradzkie blińczyki. Wydały nam się smakowite, kiedy znaleźliśmy przepis na nie w gazecie. Są rzeczywiście świetne, robiliśmy je często. - Co to takiego? Pan Zbynio spytał, równocześnie rozglądając się, gdzie by tu usiąść. Odgadłem to i powiedziałem: - Przejdźmy jeszcze kawałek, ławeczki są na skwerku za byłym pomnikiem Nowotki. - Blińczyki leningradzkie - powtórzył pan Zbynio. - Brzmi patetycznie - tu zrobił przerwę, jakby zawahał się i dodał: - Częściowo. - Ma pan rację - zaśmiałem się - podobnie częściowo byłoby z symfonią naleśnikową. Ławeczki były puste, żadnego Nowotki już nie było. Usiedliśmy zatem. - Co to jest? - niech pan mówi - niecierpliwił się pan Zbynio. - No więc, ciasto jak na naleśniki, z tym, że trzeba dodać jeszcze łyżkę cukru i trzeba też pamiętać o dodaniu paru łyżeczek oleju sojowego lub słonecznikowego. Teraz farsz: średnią główkę kapusty kroimy dość drobno, kroimy też dwie lub trzy spore cebule. Wszystko to wrzucamy do dużego rondla na gorący olej i dusimy do miękkości, dodając oczywiście soli i pieprzu. Kiedy kapusta jest już miękka wbijamy dwa całe jaja i mieszamy aż do ich ścięcia. Farsz jest gotowy. Nadziewamy nim usmażone naleśniki. Składamy we czworo i odsmażamy na maśle. Pan Zbynio chłonął moje słowa. Oczy mu się śmiały i chyba w myślach pożerał moje blińczyki jeden po drugim. A ja mówiłem dalej. 23 - Powinno się je składać w trójkąty, mają jednak skłonność do pękania, lepiej więc zwijać je w długie rulony. Pan Zbynio zapalił papierosa. A ja po chwili ciągnąłem swoją kwestię. - Nie ma już Leningradu, a nie sądzę, żeby blińczyki były pomysłem z czasów sowieckich. - To wykluczone! - wykrzyknął pan Zbynio. - Więc dlatego myślę, żeby wrócić do starej nazwy - mówiłem dalej - tylko jakiej? - Piotrogrodzkie, petersburskie, czy piatigrodzkie? - Piatigrodzkie - powtórzył pan Zbynio. - Muszą być pyszne - dodał jeszcze. Kiedy wstawaliśmy, wskazał mi puste miejsce po pomniku. - Ale wymiotło tego Nowotkę. 24 MAGISTERKA Są sprawy najwyższej wagi dotyczące kraju, kontynentu, o ile nie więcej. Polska, to „Boże Igrzysko", nie raz wpływała na losy innych, a już nawet jeśli nie cala, to poszczególni jej synowie lub córki. Trzeba więc być ostrożnym. Tak pomyślałem i postanowiłem zostać w domu. Nie będę niczego na razie opowiadał panu Zbyniowi, niech sobie pospaceruje sam. Niech sprawdzi, jak nazywa się mała, krótka uliczka, która prowadzi z Rynku Nowego Miasta do Redemptorystów i druga mała, od Redemptorystów do Kościelnej. Ja tymczasem wszystko to, co mi chodzi po głowie i co mi się przypomina, uporządkuję jakoś. I ewentualnie dopiero opowiem panu Zbyniowi, jeśli - co oczywiste - okaże się, że warto. Podszedłem więc do okna, spojrzałem na Wisłę. Chwilę tak postałem, po czym usiadłem na kanapie i zacząłem sobie przypominać. Jest początek lat 70. W Galerii Współczesnej odbywają się ciekawe wystawy, odczyty, dyskusje. Jest na miejscu klub prasy, można przejrzeć pisma i gazety. Przychodzi wielu ludzi. Spotyka się znajomych. I właśnie tam, na którymś z wernisaży, pojawiła się pierwszy raz. Miała wilgotne, zawsze śmiejące się oczy i duży biust. Ktoś powiedział, że to „magisterka" pana Janusza, szefa galerii. I tak zostało ... „Magisterka" ... Widywaliśmy ją jeszcze kilka razy, piliśmy wino u Hopfera, ale tak się jakoś składało, że „magisterka" wystarczało i naprawdę nikt nic więcej o niej nie wiedział. Albo nie było to specjalnie ważne. Któregoś dnia rozeszła się wiadomość, że „magisterka" zdała już wszystkie egzaminy, obroniła pracę i zaprasza nas do siebie do Komorowa na bal. Ktoś ze znajomych podał mojej żonie małą karteczkę! Jesionowa 9 - to był adres „magisterki". Mieliśmy tam być w najbliższą sobotę wieczorem. Nadeszła sobota, był pogodny czerwcowy wieczór. Z wielką więc ochotą pojechaliśmy kolejką WKD do Komorowa. Oboje z żoną i paru naszych przyjaciół. Bez trudu odnaleźliśmy ulicę Jesionową. Problemem stało się natomiast odnalezienie numeru. Był siódmy, był jedenasty, a nie było dziewiątego. Przyjechaliśmy dość późno, 25 już się ściemniało, więc tym bardziej utrudniało to szukanie. Przeszliśmy kilka razy koło 11, koło 7, nawet dalej, ale 9 nie było. - Dość głupia sprawa - powiedziała moja żona. Wtedy to właśnie dostrzegłem w krzakach wypełniających przestrzeń między 7 a 11 wąską szczelinę i tam zajrzeliśmy. Trzeba było wejść w tę szczelinę, zejść po paru kamiennych stopniach, gdzie ukryła się mała żelazna furtka z numerem 9. A dalej był niezwykle niski dom, niczym wpuszczony w ziemię. Jeden krok ze ścieżki i można by się znaleźć na jego dachu. Wcale nie mały, duży nawet, tylko niski taki. A za nim ogród, i pełno światła i ludzi. I tego nie było widać z ulicy. „Magisterka" przywitała nas serdecznie. Od razu poprowadziła do jednego ze stołów i powiedziała: - Jedzcie, pijcie, weselcie się - tak ewangelicznie, ale wesoło. Dodała jeszcze, że mocniejsze trunki są w środku, w drugim pokoju i kawa też, i że wszystko, co chcemy, jest dla nas. Pieczony schab na półmiskach, ryby w galarecie, przeróżne sałatki, kiełbaski na gorąco. Czego tam nie było! Pobuszowaliśmy przy stole, wypiliśmy parę kieliszków wina i wtedy zachciało nam się czegoś mocniejszego. Przed wejściem do domu stały dwie tęgie panie i uśmiechały się miło. Były to, jak się później wyjaśniło, matka „magisterki" i jej babcia. - Prosimy do środka, prosimy, tam są ciasta, kawa i koniaki. Weszliśmy do dużego pokoju pełnego znajomych i nieznajomych. Między nimi kręciła się, podając coś lub nalewając, jeszcze jedna starsza pani. Spytała, czego się napijemy i czy wolimy szarlotkę, czy ciasto rabarbarowe, czy może po kawałku pysznego tortu. Zdaje mi się, że chcieliśmy wszystko, ale też zdaje mi się, że to właśnie w tym momencie usłyszeliśmy po raz pierwszy zza uchylonych drzwi sąsiedniego pokoju cichy głos: - Meluniu, Meluniu, ktoś przyszedł. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi. A głos powtarzał co jakiś czas. - Ktoś przyszedł. I znowu: - Meluniu, Meluniu. Wtedy wpadła rozbawiona „magisterka", ktoś z nas spytał wręcz: - Co to? Kto tam jest? 26 - To prababcia, nie wstaje już, źle słyszy i ciągle wydaje jej się, że ktoś przyszedł. - No pewnie, że ktoś przyszedł - powiedziała moja żona, jest ze sto osób. Powiedziała to do mnie, „magisterki" już nie było, zakręciła się i wybiegła do ogrodu. Bal trwał i trwał. Pojawiały się ciągle nowe butelki, przy ognisku jacyś piekli kiełbaski, inni tańczyli, jakieś pary chowały się między porzeczkami. „Magisterka" to była, to znikała. Aż zaczęło świtać. Z pokoju obok nadal jednak dochodził słaby głos prababki. - Przyszedł ktoś, Meluniu, mówię ci, przyszedł ktoś. Melunia to imię cioci „magisterki", ale Meluni już nie było i w ogóle bardzo się przerzedziło. Nawet nie spostrzegliśmy, jak zostało nas z dwanaście osób. Trochę najbliższych znajomych „magisterki", a trochę takich, którym w takiej sytuacji ani się śni wychodzić. Wtedy okazało się, że jest jeszcze jeden pokój z długim stołem. Mówiłem już, że to duży dom, tylko niski. I tam usiedliśmy, a mama „magisterki" wniosła duży gąsior domowego wina i rozstawiła szklanki. Ktoś powiedział: - Istny dom kobiet. Inny ktoś głupio chichotał, jak to nad ranem w takich okazjach. Właściwie to wszyscy chichotali i pletli jakieś głupstwa. „Magisterki" już nie było, padła gdzieś wycieńczona i entuzjazmem, i niewątpliwą gościnnością. Mama, jak tylko rozstawiła szklanki, już się więcej nie pokazała. Babci nie było od dawna. Cioci też, a prababcia ucichła. Byliśmy sami. Ktoś jeszcze raz powtórzył: - Dom kobiet. - Ale, ale - przerwał nasz dobry znajomy, autor „Zwałki papki" i „Osypki woli" - poeta, o szóstym zmyśle - to tu nie ma żadnego wujka, dziadka, tatusia? Ucichły chichoty. - Poważne pytanie - powiedziała moja żona. Wzrok poety skierował się ponad drzwi. Wszyscy za nim spojrzeli w to samo miejsce. W pozłacanej ramie wisiał tam olejny portret 27 buldoga do pasa, po prostu do pasa. Musiał to być wielki wysiłek ze strony poety, bo zaraz potem opuścił głowę na stół i zasnął. Tak to mniej więcej uporządkowały mi się wspomnienia z balu u „magisterki". Właściwie mógłbym to wszystko opowiedzieć panu Zbyniowi. Mógłbym ale... nie jest to koniec, a i dalszy ciąg nie jest od razu. Jest przerwa, długa przerwa, trwająca 20 lat, w której nie wiadomo, co się wydarzyło. Zdecydowałem się jednak wyjść z domu. Pana Zbynia spotkałem przy Redemptorystach. Przeszliśmy się do drewnianych schodów, potem w dół i dopiero na ławce opowiedziałem panu Zbyniowi historię balu. - Teraz - powiedziałem - nastąpi przerwa. Zamilkłem więc na chwilę. - I dwadzieścia lat później... - Jak u Dumasa - wtrącił pan Zbynio. - Jak u Dumasa - powtórzyłem. - Z odległego Peru przyjechał brat „magisterki" z egzotyczną małżonką i postanowił zostać prezydentem kraju, który opuścił w młodości. Nie piękne, panie Zbyniu? Nie romantyczne? Nie niebezpieczne? Wręcz wahałem się, czy to wszystko panu opowiedzieć. 28 PIES - No nie, panie Zbyniu. Czasami bywają interesujące wystawy. Nie można powiedzieć, że nic się nie dzieje. Parę dni temu byłem w Zamku Ujazdowskim i powiem panu, jestem wstrząśnięty. Czy da pan wiarę, że małe parocentymetrowe figurki z brązu mogą robić monumentalne wrażenie? Musi pan to zobaczyć. Powiem z grubsza tylko. Wielkie geometryczne bryły: sześciany, walce, prostopadłościany pomalowane na biało. W trzech salach kilkanaście ich razem. Kiedy się wchodzi, widać przede wszystkim je. Ale na nich, przeważnie na krawędziach, aż się roi od małych figurek z brązu: ludzi, zwierząt, niedużych drzewek, czasem krzaków. Na krawędzi walca - na przykład - siedzą obok siebie ze spuszczonymi nogami, podparci z tyłu rękami lub leżą ze spuszczoną w dół głową, czasem na wznak patrząc w niebo albo tyłem do krawędzi. Jedni bliżej siebie, całkiem blisko obejmują się, inni w pewnej od siebie odległości. Ktoś stoi z krową, patrzy w dół, dalej koń tarza się z nogami do góry. Obok niego siedząca w kucki. Małe brązowe figurki ludzi wypełniają całą krawędź walca. W środku pusto. Na sześcianie, też na jego krawędziach, wszyscy siedzą ze spuszczonymi nogami niczym wędkarze, ale to nie są wędkarze. Siedzące postaci, nic więcej. Na innym sześcianie tylko parę figurek ludzkich, reszta same zwierzęta, konie, krowy, kozy, psy, kury. Dalej tylko kilka figurek w jednym z narożników, stoją i patrzą w dół, jedna z figurek pochylona lekko. Na innej z brył gromada figurek, może trzydzieści, czterdzieści, zbita w środku kwadratowej powierzchni. Kilkanaście, naprawdę dużych brył i tysiące małych, mniej więcej pięciocentymetrowych figurek. W najmniejszej z sal tylko jedna bryła, duży sześcian o półtorametrowym boku. Na nim siedzące figurki, wszystkie tyłem do krawędzi. Ze skrzyżowanymi po turecku nogami. Patrzą do środka. A w środku - pies, mała figurka. - To tylko taki suchy opis - dodałem. - Musi pan tę wystawę zobaczyć sam. 29 Co ciekawe jeszcze, autor nie podaje swojego nazwiska. Wiadomo tylko, że jest Australijczykiem lub Nowozelandczykiem i że mieszka od lat w Chinach. Podobno jest niewidomy. Nie jest też zawodowym rzeźbiarzem. Wszystko to jednak nie jest pewne, ponieważ galeria, która organizuje jego wystawy, bardzo starannie ukrywa wszystkie informacje. Ktoś nawet mówił, że to pisarz, nie rzeźbiarz. - Tak, tak - przerwał mi pan Zbynio. - Muszę koniecznie to zobaczyć. - Ten pies mnie intryguje, szczególnie, jeśli dobrze to sobie wyobrażam. - Czy to nie pan opowiadał mi o takim niedużym obrazku przedstawiającym uproszczony pejzaż: niebo, horyzont, ziemię i sylwetkę stojącego człowieka, a na tym samym obrazku, w rogu, wydzielony prostokąt, z też uproszczonym pejzażem, na którego tle stoi sylwetka psa. - Tak - odpowiedziałem - to ja mówiłem panu o tym obrazie. To jakiś chiński malarz namalował. 30 ENERGIA Spytałem kiedyś pana Zbynia, co ma zrobić człowiek, który nie posiada wiedzy matematycznej, ma 60 lat i już jej nie posiądzie, a nurtują go pewne kwestie natury matematycznej. Pan Zbynio odpowiedział, że nie wie, co ma zrobić taki człowiek. Przyjrzał mi się jednak uważnie i spytał, czy to przypadkiem nie chodzi o mnie. Trochę się zawstydziłem, ale przyznałem, że tak. Pan Zbynio zastanowił się, co widać było po jego minie i po chwili powiedział. - Przyszło mi wprawdzie do głowy, że musiałby pan zwrócić się ze swoim problemem do wykształconego matematyką, ale nie chciałbym, aby naraził się pan na ewentualną przykrość lub zbytecznie fatygował. Istotne problemy matematyczne porusza się i ewentualnie rozwiązuje do dwudziestego roku życia, mniej więcej. Należałoby zatem szukać takiego młokosa, z góry go przepraszać itd., a i tak na pewno nie miałby czasu albo mówiłby językiem tak niezrozumiałym, że wariant ten nie ma najmniejszego sensu. Druga możliwość to zwrócić się do wykształconego matematycznie rówieśnika, ale proszę sobie wyobrazić człowieka, który od czterdziestu lat zajmuje się już nieistotnymi kwestiami. Chciałby pan narażać się na taką niezręczność? - No tak - powiedziałem - rozumiem. - Nie wiem zatem, co począć. - Jest jeszcze jedno rozwiązanie, proszę pana. Pan Zbynio trochę ściszył głos. - Proszę mnie powiedzieć, o co chodzi. Nikomu nie powiem. Nie mam, podobnie jak pan, matematycznego wykształcenia, więc nic nie pokręcę. Jeśli pan chce? - Oczywiście, że chcę. Do wykształconych matematyków zniechęcił mnie pan wystarczająco. Zresztą przyznam, że od początku właśnie panu chciałem to powiedzieć. Otóż panie Zbyniu wiadomo, że dodawanie jest odwrotnością odejmowania, a mnożenie odwrotnością dzielenia. Co znaczy zatem, taka sytuacja: 2 dzielone przez 2 równa się l 2 minus 2 równa się O podczas gdy 2+2 = 4 i 2x2 też cztery? - Dostrzegam nierównowagę - powiedział pan Zbynio poważnie. - A nierównowaga to uśpiona energia - dodał jeszcze. 31 PODROŻĘ Nasze rozmowy z panem Zbyniem bywają chaotyczne. Zatrzymaliśmy się przez chwilę na Długiej przed biurem „Mazurkas Travel". Wycieczki do Tunezji, Tajlandii, na Cypr, nawet do Meksyku. Zawrotne ceny, podejrzane towarzystwo i kompletny brak powodu, żeby tam jechać, stwierdziliśmy to obaj. I zdawało się, że nie będziemy już o tym mówić, a jednak, kiedy usiedliśmy przy kawiarnianym stoliku, pan Zbynio powiedział, że kiedyś we Włoszech odwiedził swojego dawnego znajomego w Montepulciano. Któregoś ranka, kiedy wszyscy spali, wyszedł na spacer. Po godzinie wspinania się na okoliczne pagórki, położył się zmęczony pod rozłożystą pinią. Przysnął, kiedy nagle wielka szyszka spadła mu na brzuch i obudziła. - Myślałem, że to jeż na mnie wskoczył, bo nigdy przedtem nie widziałem tak wielkiej szyszki - mówił, a także, że wino z Montepulciano jest najlepsze w całej Italii. Mówił też, że parę lat później, będąc w małym miasteczku na granicy niemiecko--austriackiej w Fiissen, wybrał się w towarzystwie dwóch Japończyków do włoskiej restauracji. Kiedy Japończycy zdecydowali, co będą jedli, poprosił o butelkę czerwonego wina z Montepulciano. - Nie ma pan pojęcia, jak ożywili się kelnerzy. Montepulciano, Montepulciano, powtarzali i biegali koło naszego stolika nadzwyczaj podnieceni. Japończycy zobaczyli we mnie wytrawnego znawcę i Europejczyka. To opowiedział mi pan Zbynio, a ja powiedziałem, że byłem na polach Grunwaldu, w Pińczowie, w Rebizantach, w Klimontowie i na Pustyni Błędowskiej. I od kiedy zobaczyłem miejsce słynnej bitwy z Krzyżakami, obraz Matejki już zupełnie mi się nie podoba, natomiast podoba mi się bardzo XV-wieczna rycina, którą widziałem niedawno, i która tę bitwę pokazuje o wiele prawdziwiej. Także o tym, że góra św. Anny naprawdę zasłania Pińczów od wschodniej strony i słońce wschodzi w Pińczowie dziesięć minut później. Czytałem o tym kiedyś, a teraz sam widziałem górę św. Anny. Mówiłem też, że Pustynia Błędowska 32 istnieje naprawdę, tylko trudno ją znaleźć, ponieważ można przejechać Chechło w tę i z powrotem i nie zorientować się, że pustynia jest za szkołą. Albo w Klimontowie, gdzie wszystko zniszczyli Szwedzi, a pamięć o nich jest żywa do dziś. Właśnie dlatego miejscowy zajazd nazywa się „Nikisiołka" od nazwiska Nikisioła, który ze zbrojną grupą dzielnie stawiał się Szwedom w samym Klimontowie i w okolicy. Trochę pomilczeliśmy. - A Rebizanty - mówiłem jeszcze - pochodzą od nazwiska żołnierza napoleońskiego, który nie chciał wracać do Francji, tylko pozostał nad Tanwią. A nazwisko Rebizant można zobaczyć na leśnej mogile żołnierzy AK. Znowu pomilczeliśmy trochę. Kelnerka przyniosła nam kolejne dwie kawy, a pan Zbynio, jakby wyrwany z zasłuchania o żołnierzu Rebizancie, czy może z własnych myśli, powiedział nagle: - Można umrzeć i nie zobaczyć Neapolu. Wie pan, właśnie to zdanie wysłałem przed laty na sympozjum poświęcone stereotypowi Neapolu, z nadzieją że odpiszą mi: „proszę natychmiast przyjechać". Ale nie odpisali. A wtedy ja powiedziałem, że w tym Klimontowie byłem w towarzystwie Amerykanina, który nigdy nie słyszał o inwazji Szwedów na Polskę i był tym bardzo zgorszony, a potem w Sandomierzu, gdzie czekaliśmy na pociąg, krzyknął na widok parowozu: - Ja wiem co to jest! I jeszcze dodałem, że w Pińczowie nie nocowałem, bo nie ma tam hotelu, chociaż tak bardzo chciałem zobaczyć spóźniony świt. - A ja - przerwał mi pan Zbynio - chciałem zobaczyć dziecięce rysunki na jednej ze ścian Pompei, przedstawiające walkę gladiatorów. Tak mało jest starych rysunków dzieci. A ja wtedy, że w Puszczy Solskiej zbieraliśmy z żoną grzyby, że byliśmy też w Paarach, i w Ciotuszy, i w Suścu, i w Hamerni. Tak to rozmawialiśmy z panem Zbyniem o podróżach, nieco chaotycznie. 33 Nasze rozmowy z panem Zbyniem dotyczyły nieraz matematyki i antropologii. Siedzimy sobie w ogródku „Gwiazdeczki" na ul. Piwnej. -^-=1 pisze na serwetce pan Zbynio i pokazując mi pyta: - Co pan o tym sądzi? Odpowiadam: - Bardzo ładne, eleganckie nawet i zaskakujące. Pytam jeszcze: - Czy to, panie Zbyniu, nie przydałoby się w ekonomii? - Bez wątpienia - odpowiada - ale to tylko elegancki pozór. Patrzy teraz na mnie i po chwili: - Jesteśmy mniej więcej rówieśnikami, to jednak też pozór, bo proszę pana, abstrahując od naszych przypadków, może się zdarzyć, że jakaś rodzina np. Królaków rozmnaża się szybciej od rodziny np. Dębskich. Przez ostatnie 500 lat w rodzinie Królaków rodził się męski potomek co dwadzieścia lat. W ten sposób w okresie tym przyszło na świat dwadzieścia pięć pokoleń tego szczepu. Niemały to wysiłek genetyczny. A tymczasem Dębscy leniwi, rozmnażali się dużo wolniej. Pierwszy Dębski przyszedł na świat, kiedy jego ojciec miał 50 lat. - I co? W ciągu tych samych pięciuset lat mamy tylko dziesięć pokoleń Dębskich. - No tak - powiedziałem - czyli ja będąc np. z Królaków byłbym wielokrotnie od pana starszy, jeżeli byłby pan z Dębskich. - Otóż to. - Bardzo to interesujące panie Zbyniu, i wie pan, przypominam sobie z dzieciństwa, że gdzieś w sąsiedztwie mieszkała rodzina Makarczyków. Bardzo ich było dużo. Jeden z tych Makarczyków był moim szklonym kolegą. Mówił, że ma prapradziadka co wydawało się niezwykłe. Chodziliśmy całą gromadą popatrzeć na tego prapradziadka. Przeważnie siedział w ogrodzie owinięty kocem i spał, ale mały Makarczyk mówił, że prapradziadek budzi się od czasu do czasu i opowiada, że jak on był mały to też miał prapradziadka. 34 SEN Nasze pogawędki nadal były miłe i czasem zabawne. Zaryzykowałem więc i powiedziałem któregoś razu: - Wie pan, sny to ja sobie przygotowuję, obmyślam przed zaśnięciem i potem śnię. - No, proszę - powiedział pan Zbynio - pomysł znakomity, ale udaje się to panu? - Nie zawsze, ale dość często - powiedziałem. Patrzył na mnie z niedowierzaniem. - Muszę przyznać, że nigdy nie jest to dokładnie tak, jak sobie zamyśliłem, ale z grubsza tak. - Coś podobnego! Bardzo to interesujące, nie śmiem pytać o szczegóły, ale gdyby ... - pan Zbynio zawiesił głos. - Mogę coś opowiedzieć. To na ogół polityczne treści, więc mogą pana zainteresować. - Otóż panie Zbyniu, wie pan, że za dnia, ściślej na jawie, polityką gardzę, uważam ją nawet za rzecz wstrętną. Manipulowanie ludźmi, mamienie ludzi i straszenie ludzi. Jest to tym gorsze, że - chcąc nie chcąc - pełno tego w gazetach, w TV i w radio. Jakieś okropne typy, straszne głosy i głupie opinie atakują nas ze wszystkich stron. Człowiek jest bezsilny. Postanowiłem, choć w małym stopniu, wziąć odwet. No i właśnie ... - A włączyć się do polityki wprost? - No nie, panie Zbyniu, ja? Nigdy, na tyle chyba mnie pan zna. Pan Zbynio pokiwał głową. - Tak sobie śnię na przykład: Idę Krakowskim Przedmieściem, jestem w pobliżu kina „Kultura", a tu zza rogu wychodzi na mnie, kto? Minister sprawiedliwości i prokurator generalny w jednej osobie, domyśla się pan z jakiej ekipy? Idzie tak prosto na mnie, a ja co? - myśli pan, że się cofam? Nie, też idę prosto na niego, nie zbaczam. Stajemy wreszcie nos w nos. - Co jest? - mówi minister. - Co jest? - powtarzam za nim. - A to jest... - i walę go na odlew w ten, wie pan, miśkowaty ryj. Raz i drugi z lewa i z prawa. - Chcesz jeszcze kopa? - pytam - Ty zasrańcu. 35 I tu właśnie, zupełnie niezgodnie z moją intencją sen toczy się inaczej. On cofa się, kłania uprzejmie i mówi: - Bardzo za wszystko przepraszam. Już nigdy ... itp. Opowiadam, a pan Zbynio patrzy na mnie przyjaźnie. Mówię więc dalej. - A teraz śnię, że jestem na premierze „Wesołych kumoszek z Windsoru". Lubię tę sztukę szczególnie, więc siedzę w jednym z najlepszych warszawskich teatrów wśród eleganckiej publiczności. Już gasną światła, chwila napięcia. Powoli rozsuwa się kurtyna. Co to? Z mrocznej sceny wyłania się generał w ciemnych okularach, scena się rozświetla, za generałem przekrzywiony sztandar z białym orłem. Generał rusza ustami, ale nie słychać jego słów. I znowu coś nieprzewidzianego, na widowni poruszenie, okrzyki, gwizdy. Orzeł zrywa się ze sztandaru, krąży nad widownią, gubi kilka piór. Pani siedząca obok mówi do mnie: - Niech i pan gwiżdże. - Obudziłem się. Oczywiście nie odbyło się to wszystko tak, jak chciałem. Nie planowałem, że orzeł sfrunie. - A wie pan, czemu sfrunął? Bo ten generał albo któryś z jego pomocników tak go przekrzywili. Nie przewidziałem też, że ta pani będzie chciała, żebym gwizdał. Spróbowałem, ale wie pan, nie raz we śnie występuje taki stan niemożności. Robiłem tak fiu-fiu, ale nic nie wychodziło. No i właśnie się obudziłem. - Czy pan nie śni dalej? - spytał pan Zbynio, przyglądając mi się uważnie. - Nie, nie - powiedziałem. - Może to była dłuższa noc niż zwykle, bo zasnąłem jeszcze raz i proszę sobie wyobrazić, natychmiast przyśnił mi się marszałek Zych. Stoi on sobie na środku jakiegoś dużego placu. Podchodzę do niego i mówię: - Dzień dobry, pani Jadziu. - Co rybeńko, co rybeńko? - odpowiada - tak wcześnie już na nogach? - To wszystko, panie Zbyniu, co mogę panu opowiedzieć. To wszystko. 36 ZIELONY PROSZEK Pan Zbynio nadchodził właśnie, a ja szedłem z przeciwnej strony i w jednym momencie znaleźliśmy się przy naszym ulubionym stoliku pod parasolem. - Opowiadał mi pan kiedyś - powiedziałem - o cudzoziemcu, któremu pokazał pan ołtarz u Sakramentek. Zaszedłem tam przed chwilą. I ma pan rację, to najbardziej święty ze świętych ołtarzy. Z pustką pełną tajemnicy. Szedłem teraz Starą i Brzozową. Z górki i pod górkę, i przypomniałem sobie małe miasteczko na Dolnym Śląsku, gdzie chodziłem do szkoły w latach pięćdziesiątych. Mieszkali tam krótko moi rodzice. Tam też chodziło się z górki i pod górkę, i był wielki ewangelicki kościół tuż koło szkoły. Zawsze zamknięty i tajemniczy. Któregoś razu jeden z kolegów w czasie lekcji historii podał mi zwiniętą karteczkę. Było tam napisane, że w piwnicy kościoła jest święty proszek i PODAJ DALEJ. Zwinąłem karteczkę i podałem swojemu sąsiadowi. Lekcja nie była już ważna - nic nie było już ważne. Tylko święty proszek. Weszliśmy przez piwniczne okno. W półmroku można było zobaczyć rozrzucone książki, połamane meble, starą fisharmonię i jeszcze jakieś rupiecie. Nie dotykaliśmy niczego. Cicho, na palcach, przechodziliśmy z jednej piwnicy do drugiej. Książki, stare ławki, lichtarze. Wszędzie to samo, tylko w ostatnim pomieszczeniu, nieco jaśniejszym, na podłodze leżał proszek. Nieduża kupka zielonego proszku. Był to święty proszek. I nikt w to nie wątpił, było to oczywiste, nie wiem dlaczego. Staliśmy w koło i patrzyliśmy. Pamiętam, że ogarnął mnie strach, a także niezrozumiałe podniecenie. Myślę, że moi koledzy czuli to samo. Wtedy jeden z nich pochylił się, a my wszyscy za nim. Po chwili mieliśmy pełne kieszenie zielonego proszku. Pamiętam też, że po wyjściu z piwnicy każdy z nas się przeżegnał i poszliśmy do domu. Były z tym później rozmaite kłopoty. Bandaże, maści jakieś. Ale proszek i tak był święty. - I to nie wszystko, panie Zbyniu. - Wiele lat później, już we Wrocławie, znów wszedłem do ewangelickiego kościoła. Był otwarty, 37 a ja byłem dorosły. Przez wybitą szybę w dużym gotyckim oknie wpadał snop słonecznego światła i ginął między pustymi ławkami. Pomyślałem, że tam właśnie usiądę na chwilę, ale miejsce to było zajęte. Z podkurczonymi nogami, z głową na tornistrze, spał tam mały chłopiec. Cicho wyszedłem z kościoła. 38 INTENCJE - Wie pan - powiedział pan Zbynio, kiedy znowu usiedliśmy w wygodnych fotelikach na Gnojnej Górze - pewna pani profesor z ASP wręczyła mi małą karteczkę z trzema pytaniami. Wręcza je artystom i prosi o odpowiedzi, a mnie dała ją, zupełnie nie wiem dlaczego, ale może słusznie, ponieważ zadać je mogą sobie wszyscy, a nie tylko artyści. 1. Intencje. 2. Credo. 3. Technika. Przecież dotyczyć mogą każdego przedsiębiorcy, kupca, nauczyciela, a także rzezimieszka, najmniej artysty. - W stosunku do artysty to nawet nonsens - powiedziałem. - Tym niemniej skłoniło mnie to - ciągnął dalej - do pewnych, chyba istotniejszych, pytań. A właściwie do jednego. Czego artyści chcą od nas, nie artystów, tzw. odbiorców, widzów, słuchaczy? Czegoś chcą od siebie, ale to ich sprawa, z czymś się zmagają, coś sobie udowadniają, stawiają sobie zadania. Pokonują strach i skrępowanie, penetrują swą wyobraźnię i pamięć itd. itd. Ale zaraz potem czegoś chcą od nas. Podziwu? Pieniędzy? Empatii? A może chcą nas sprowokować, pobudzić do czegoś, przekonać do nieznanego, coś przypomnieć. Oburzyć? Zadziwić? - To wszystkie pytania o intencje - wtrąciłem - zawierają się w zestawie pani profesor. - Niby tak - odparł - ale to jednak szczególny związek: artysta i my. Artysta to nie wybrany przez nas funkcjonariusz, to ktoś, kto przychodzi niespodziewanie i mówi coś lub pokazuje. I właśnie o to pytamy, dlaczego to robi i po co? - Też nie znajduję łatwej odpowiedzi - powiedziałem. - Jest ich wiele i chyba nie przekroczymy kręgu, w którym się zawierają. Chociaż, coś sobie przypominam. Obraz Maxa Ernsta. Matka Boska dająca klapsa małemu Jezuskowi w gołą pupę. Ten obraz budzi cichą, trochę wstydliwą radość. Jest jak objawienie, jak dopuszczenie do czegoś, co nas podnosi we własnych oczach. On nas ulepsza. 39 A kiedy indziej jakże często mówimy artyście czy raczej chcielibyśmy powiedzieć: „A odczep się, spływaj ze swoją obsesją, ze swoją tandetną wyobraźnią i zręcznością". Pan Zbynio słuchał teraz mnie i wydawało mi się, że słucha mnie uważnie. - Tylko tyle - powiedział nagle. - Credo i technika do kosza. 40 HORDA Na ulicy Długiej stoi dużo samochodów, ale przechodniów nie ma zbyt wielu. Szliśmy sobie z panem Zbyniem właśnie ulicą Długą, swobodnie rozmawiając, kiedy nagle powiedziałem: - Zatrzymajmy się na chwilę. Tu był kiedyś sklep z pieczywem. - Pamiętam, oczywiście - odparł pan Zbynio. - Przed tym sklepem każdego ranka ustawiała się dawniej długa kolejka. Każdego prawie dnia i ja spędzałem w tej kolejce godzinę, nieraz dwie, a bywało, że dłużej. Pewnego ranka zająłem jakieś odległe miejsce, za mną po kilku minutach było już następnych z dziesięć osób, kiedy podszedł do mnie pisarz, mój znajomy, i poprosił: - Kup jeden bochenek, ja się tu pokręcę. Nie poszedł jednak gdzieś daleko, tylko na drugą stronę ulicy. Zapalił papierosa i najnormalniej w świecie spacerował sobie z tym papierosem. To dobry pisarz, prawdziwy, pewnie coś obmyślał. Nie żaden literat tylko pisarz. Zresztą jaki literat prosiłby, aby kupić mu chleb? To wykluczone! - Wiem teraz, co obmyślał wtedy - obmyślał „Hordę". I powiem panu, panie Zbyniu, że tak bardzo żałuję, że nie wiedziałem tego wtedy. Stałem w kolejce, przesuwałem się wolno, spoglądałem co jakiś czas na niego, jak spaceruje, i nic nie wiedziałem. Gdybym wiedział, byłoby łatwiej stać w kolejce. Stałoby się nie tylko po chleb, ale i po coś jeszcze. Powiedziałbym wtedy wszystkim: Kupujcie chleb, kupujcie do ostatniego bochenka, żeby nie zostało nic. Żeby, gdy horda sforsuje Mostową i wedrze się drewnianymi schodami na Kościelną, nie było już nic. Niepotrzebnie się martwię, właściwie wcale nie żałuję, bo choć ani ja, ani nikt z kolejki nie wiedzieliśmy, co obmyśla spacerujący pisarz i tak po godzinie w sklepie z pieczywem nie było nic, puste półki. - Chodźmy dalej, panie Zbyniu. 41 PAN ZBYNIO PILOTEM Siedziałem w domu i myślałem, że nie muszę mówić panu Zbyniowi, za co go tak lubię. To moja sprawa. A jeżeli czuję, że go lubię, to dobrze. Siedzimy nieraz parę godzin, rozmawiamy o bardzo różnych sprawach. Opowiadam mu coś albo słucham tego, co mówi. Przypuszczam, że nie podejrzewa istnienia jeszcze innego planu, w mojej wyobraźni. Nie dając poznać po sobie, staram się 0 to bardzo. Widzę pana Zbynia, jak wykonuje powietrzną beczkę, jak spiralnym lotem wznosi się wysoko, aby nagle, kładąc się na skrzydło, wejść w korkociąg i spadać w dół, i wychodzić z tego spadania tak blisko ziemi. I pętla, znowu beczka, lot koszący 1 podchodzi do lądowania. I co z tego, że pan Zbynio ma prawie 60 lat, kiedy robi to świetnie. I wcale nie wylądował, podchodził do lądowania, ale wzbił się jeszcze raz i krążył wysoko. I co z tego, że w tym czasie nasza rozmowa dotyczy sztuki czy polityki. Mówimy tak i tak, to i to. Ale naprawdę to on znika między chmurami, spada w dół, wznosi się i nie chce lądować. Gdyby chciał, mógłby. A ja nie. Dlatego wcale nie muszę mu o tym mówić. Mogę natomiast opowiedzieć mu o tym, co usłyszałem w taksówce. Ściślej, w radio- taxi, że kolega pasażera zostawił teczkę z dokumentami. Kolega pasażera. - Słyszał pan coś podobnego, panie Zbyniu? Kolega pasażera. 42 ROSÓŁ - Jedne schodki i drugie schodki i usiądziemy sobie w .Albatrosie" jak piwoszek z piwoszkiem - powiedział pan Zbynio. - Bugaj, Bugaj, nie wiem co to znaczy, ale powiem panu coś. Musiałem któregoś dnia pojechać na Ursynów. Wsiadam do taksówki i mówię: „Na ulicę Rosołu". I proszę sobie wyobrazić. Wcale nie ruszamy. Taksówkarz dostał takich chichotów, że aż trzymał się za brzuch. Nie wiedziałem, co się dzieje. Wreszcie mówi: - Jak moja żona, słowo daję, ona też nie powie inaczej tylko Rosołu. No zupełnie tak samo. - A jak ma być? - spytałem. - Rosoła. Rosoła - śmiał się jeszcze, ale w końcu ruszyliśmy. Po paru minutach stały przed nami dwa kufle beczkowego piwa. - Borsuczymy się? - spytałem. - Borsuczymy - odpowiedział pan Zbynio. 43 HONOR I MAJERANEK Ani pan Zbynio, ani ja nie byliśmy nigdy w Związku Radzieckim, ani we Wspólnocie Niepodległych Państw, ani nawet w Rosji. Dlatego wierzyć nam się nie chciało w to, co powiedział nam któregoś dnia pewien nasz wspólny znajomy. Powiedział nam, ni mniej ni więcej, że w tym olbrzymim kraju nie znane są ani honor, ani majeranek. - Jak to? - obruszył się pan Zbynio. I ja chciałem się obruszyć, ale nie zdążyłem, bo pan Zbynio spytał jeszcze: - Nawet z lektury nie znają? Znajomy roześmiał się. - Z lektury to naturalnie, że znają. Z lektury to oni znają nawet Pireneje, Apallachy i metafizykę. 44 HUMANIZM - Po co jest trzustka, panie Zbyniu? - spytałem. - Pojęcia nie mam - odpowiedział. Niejasna sprawa - pomyślałem i milczałem już. Podobnie, jak pan Zbynio. Dopiero po dłuższej chwili odezwał się: - A dlaczego pan pyta? - Bo myślę, że jako humaniści powinniśmy to wiedzieć. - Chyba tak - odparł z pewną rezygnacją w głosie. - Ale - dodał jeszcze - przecież, o ile się nie mylę, koty i krokodyle też mają trzustki. - Koty niewątpliwie należą przecież do humanizmu, krokodyle nie jestem pewien. - No dobrze, ale po co kot ma trzustkę? - spytał pan Zbynio. - Też nie wiem. I znowu ani pan Zbynio, ani ja nie mówiliśmy nic. Piliśmy kawę, pan Zbynio palił papierosa. Ktoś z sąsiedniego stolika pożyczył zapalniczkę, przeszedł obok nas ktoś znajomy z widzenia, ale nie wiedzieliśmy kto. I wtedy powiedziałem, że mam jeszcze jedno pytanie. - Czy chciałby pan być Czechem? - Chciałbym - odpowiedział, wcale nie zdziwiony pytaniem. 45 GOGOL Muszę przyznać, że nasze rozmowy z panem Zbyniem zawsze są ciekawe. Nie przebieramy w tematach, więc zawsze jest o czym pogadać. A kiedy wyczerpią się tematy aktualne, sięgamy do wspomnień, w których też nie przebieramy. Tak więc zawsze jest coś do omówienia. Właśnie tak zdarzyło się i tym razem. Pan Zbynio zapytał, czy pamiętam, jak w czasach stalinowskich uczono nas rosyjskiego. - O! pamiętam - ożywiłem się. - Nie zawsze to był rosyjski - powiedziałem - nieraz białoruski, nieraz ukraiński, zależało to od nauczyciela. Bywało nawet, że była to mieszanina tych trzech języków. Kierownictwo szkoły nie zawsze się orientowało, a już najmniej uczniowie. - No, ale lektury? - przerwał mi pan Zbynio. - Lektury były rosyjskie. Lektury tak. Otóż czytaliśmy na kilku lekcjach „Płaszcz" Gogola, ciężko to szło, ale przebrnęliśmy jakoś. Przyszedł jednak moment, że trzeba było napisać na ten temat klasówkę i wyjaśnić, o co Gogolowi w tym „Płaszczu" chodziło. Był w mojej klasie - mówiłem dalej - niejaki Mundek, pierwszy, że tak powiem, zetempowiec i nadzwyczaj gorliwy w nauce rosyjskiego, bardziej niż inni. Niech pan sobie wyobrazi, ten Mundek dostał dwóję z klasówki, ściśle mówiąc dwóję z plusem. - No? - zaciekawił się pan Zbynio. - Wie pan, co on napisał? Nawet dość poprawnie, stąd ten plus. Napisał, ni mniej ni więcej, że Gogol przewidział zwycięstwo mas pracujących, powszechną szczęśliwość, sprawiedliwość społeczną. Słowem, zwycięstwo komunizmu - czas, kiedy to każdy obywatel będzie miał własny płaszcz, a nawet czapkę. - I dostał dwóję? - spytał pan Zbynio. - No tak, zrazu dostał, ale po jakimś zamkniętym zebraniu rady pedagogicznej zmieniono mu tę dwóję z plusem na piątkę z minusem. - Za co ten minus? - spytał znowu pan Zbynio. - Za brak przecinków. 46 CARMEN - Więc był pan na „Carrnen"? - spytałem pana Zbynia, kiedy spotkaliśmy się po kilku dniach niewidzenia. - Byłem, ale nic szczególnego - odpowiedział. - W takim razie opowiem panu coś, proszę posłuchać. Usiedliśmy wygodnie i zacząłem. Mój syn miał wtedy pięć lat. Był stan wojenny i poszliśmy na „Carmen". Świnie siedzą w PRONIE, pomyślałem, wziąłem go za rękę i poszliśmy do opery na „Carmen". Długie, miękkie chodniki zrobiły na nim duże wrażenie, biegał, skakał, fikał koziołki, z trudem go powstrzymywałem. Zaczęła się uwertura. Patrzyłem uważnie na jego reakcję, widziałem, że cieszy się rozpoznając fragmenty, które znał z płyty. No, a kiedy odsłoniła się scena, siedział już jak zaczarowany. Coś podobnego! - myślałem sobie. W czasie pierwszej przerwy znowu fikał i biegał, znikał mi wśród publiczności, zbiegał po schodach, ale doskonale wiedział, gdzie mnie znaleźć i pojawiał się, gdy tylko zaczynałem się niepokoić. Najbardziej cieszyła go Habanera. Klaskał jak inni, znał ją najlepiej. Pod koniec trzeciego aktu zauważyłem jednak, że jego entuzjazm lekko osłabł, a oczy zaczynają mu się kleić. I przyznać muszę, że w ogóle bardziej byłem zajęty nim, niż tym, co się działo na scenie. Wreszcie akt się skończył. Powiedziałem: - Jesteś już zmęczony, chodźmy, będzie jeszcze jeden akt, pozabijają się do reszty, ale my już chodźmy. Zgodził się i pobiegliśmy do szatni. - Dzielny chłopaczek, wytrzymał do końca - powiedziała szatniarka. - No, prawie do końca - poprawiłem ją. - Jak to prawie? - spytała zdziwiona. - Został jeszcze przecież jeden akt. - Nie, to już koniec, mówię przecież, że wytrzymał do końca. Trochę się zmieszałem. Mój syn nie bardzo słuchał, o czym mówimy z szatniarką. Wziąłem go za rękę i spokojnie zdążyliśmy przed godziną policyjną do domu. 47 NIKOMUNIZMU Kupiłem gazetę i usiadłem na ławce przed kinem „Wars". Na sąsiedniej siedzieli: Edek, ten od wilczura, Jacuś, a przed nimi pajacował Rycho. Dobrze zaprawieni od samego rana. - Dzień dobry, panie sąsiedzie - zawołał do mnie Rycho. - Wołkowe? - Wołkowe - odpowiedziałem. - Cisza panowie, pan sąsiad będzie zgłębiał prasę. Po chwili poszli, a ja otworzyłem gazetę. Duży artykuł na całą stronę „Nikomunizmu" - nieznane mi nazwisko autora. Korea, szpak ptak wiosenny, brązowe buty, smród brudnej szmaty, lizolu, mydlin, przypalonego mleka, pryszczate gęby, Bełnazares, jak mówił nauczyciel geografii, przestraszone greckie dzieci w Karpaczu, egzekutywa, moszcz pitny, Śnieżka, Gellala, Gomułka, wykałaczka, niech żyje sport, sport, Fundusz Wczasów Pracowniczych, Pociąg Przyjaźni do ZSRR, socjalizm tak -imperializm nie, Naprzód Lipiny, Naprzód Młodzieży Świata, postęp techniczny i czad, Czad, czad dużo czadu. Autor artykułu powtarza to słowo kilkanaście razy. Czad, pomyślałem - słusznie czad. Lata zaczadzenia. Nikomuczadu. Kiedy uniosłem głowę, przede mną stał pan Zbynio, uśmiechnięty i bardziej niż zwykle elegancki. - Przejdźmy się. Złożyłem gazetę i poszliśmy w kierunku Starej. Gdzieś w połowie pan Zbynio zatrzymał mnie. - Co tam jest za tym oknem, wie pan? - Nie wiem, może kaplica może refektarz, może biblioteka. Wielkie okno na tyłach Dominikanów. 48 WIELA CHCIELA - Myślę sobie czasem panie Zbyniu, że polszczyzna nie wystarcza. Są w naszej słowiańskiej wyobraźni takie zakamarki albo wzgórki lub nawet równiny, że aby o tym mówić, czyli zamieniać na słowa, trzeba by posługiwać się czeszcziną, i łużyckim, i rosyjskim i jeszcze kilkoma innymi językami. Nie sądzi pan? - spytałem. - Sądzę, sądzę - odparł pan Zbynio i zrobił ruch niczym żółw, który chce schować głowę. - Czy powiedziałem coś niestosownego? - spytałem speszony nieco tym jego gestem. - Ależ nie! Niech pan mówi dalej. - Mała chciela wiela mielą wiela chciela mała mielą. To pseudołużycki - dodałem. - Co? - zapytał ożywiony pan Zbynio. - Ma pan tego więcej? - O tak, dużo - odpowiedziałem. - Ale niegłupie, prawda? - No wie pan, samo w sobie nie - odparł pan Zbynio. 49 PAŁAC DO KRÓLA - Czy my żyjemy w wielkim świecie? - spytałem któregoś razu pana Zbynia. - Naturalnie - odparł bez wahania - nie dalej niż przed godziną zaczepił mnie u wylotu Piwnej czarnoskóry młodzian i grzecznie spytał: - Psiepraszam pana - i wskazując na Zamek - czi to jest pałac do króla? - Tak - odpowiedziałem i odszedłem. Zaraz potem spotkałem panią Stasię, naszą listonoszkę. Pytam: - Co też pani Stasiu ma pani dzisiaj dla mnie? - Ach, tylko druczki - odpowiedziała. - A co w ogóle? - Dużo dziś listów z Wenezueli. - Coś podobnego! - mówię. Pani Stasia znika w wąskim przesmyku obok papierniczego. - Ale jak już piszą do nas z Wenezueli, to myślę, że nie jesteśmy jakąś zakichaną pipidówką. Wystarczy panu? - spytał pan Zbynio. - Najważniejsze jednak, że możemy sobie porozmawiać o Barcelonie, o Brukseli, o Bariloce, o Bristolu. - Dlaczego na B wszystko? - No, wie pan ... - nieco zakłopotany odpowiedział pan Zbynio - mocarstwem to my nie jesteśmy. 50 BORODIN - Co to jest? - spytał pan Zbynio pokazując mi stalową kulkę wielkości piłki tenisowej, może trochę mniejszą, z płaską, krótką obręczą na środku, jak pierścień jakiejś planety. - No, nie wiem właśnie. Wszystko jak nowe, specjalne, może UFO? Przyłożyłem do ucha. Nic, cicho. - Ciekawe - powiedziałem. Pan Zbynio schował to coś do kieszeni. - Wie pan co, Borodin to albo był leń, albo pijanica. Tylko siudmaja gost', wtoraja połowina to się daje słuchać z tego „Kniazia Igora". Reszta to, jak mi się wydaje, jamszcziki wyją pod stodołą, a Borodin śpi. Jakiś skryba, co zna się na nutach, zapisuje to, słowa Rurykowicza i tyle. Siudmaja gost, wtoraja połowina. Borodin się budzi. I to jest wspaniałe. Pan Zbynio zanucił - istne śpiewające konwalie. A potem Syzyfy łubudu, łubudu. I tyle. Potem znów jamszcziki - pięć płyt, a tylko połowa jednej z nich da się słuchać. - Nieraz odnoszę wrażenie, że pana w ogóle nie rozumiem, panie Zbyniu. Przed chwilą pokazał mi pan jakiś tajemniczy przedmiot, potem nagle mówi pan o Borodinie. Co to ma wspólnego jedno z drugim? Pan Zbynio ujął mnie za łokieć. - Nic nie ma wspólnego. Na szczęście nic. 51 NEMEC Tym razem byliśmy umówieni. Pan Zbynio pewnie już czeka. Przyspieszyłem kroku. Siedział już w ogródku na tyłach Jezuickiej. Podniósł rękę, dając mi znak: „Jestem, jestem". Kiedy usiadłem, wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki złożoną we czworo kartkę z cienkiego kopiowego papieru i powiedział: - Znalazłem to u siebie, ale nie ja to napisałem, doprawdy nie mam pojęcia kto, ani co to takiego. Proszę, niech pan przeczyta i jeżeli mogę prosić, głośno. Wręczył mi kartkę z napisanym na maszynie tekstem. Rozejrzałem się, przy sąsiednich stolikach nie było nikogo. Zacząłem czytać. NE ZMĘKCZAC - przeczytałem ze skupieniem: Ne zmękczac - był to tytuł. - Proszę czytać dalej - powiedział pan Zbynio. Czytałem wolno: „Pewen Nemec dowedzał sę o posedzenu komytetu, a ne komitetu, kupył bylet, a ne biliet na pocąg y pospeszył do Seradza. Już na wstępe powedzał: «dzendobry panom y panom», co wjego mnemanu było poprawnej nyż powedzec gutien morgien, no ne? Docenono to y Nemec mógł posedzec cały dzen w perwszym rzędze. Ne zaberał już głosu, ale słuchał pylne y prawe wszystko sobe zapamentał, a nektóre ważnej sze wypowedzy pospeszne zapysywał w notese". Na chwilę przerwałem. Przed nami stała kelnerka. - Dwie kawy - powiedziałem - czy tak? Zwróciłem się do pana Zbynia. Kiwnął głową. Kelnerka odeszła i czytałem dalej: „Ilustracja I Nemec nese sobe swój notes do pomeszczena, gdze meszka. Po posedzenu Nemec otrzymał zaproszene na besadę do «Seradzanky». Spewano tam y besadowano do bałego rana. Nemec wele pył y hulał, nawet neco bardzej od ynnych. Ponechał wszelkego skrępowana. Ne przekroczył jednak nebezpecznej granycy upyca. Ilustracja II Nemec guby persconek. Mową mu, nech se ne przejmuje, kupoł 52 mu nowutky z ładnejszym oczkem. Nemec se smeje y ydze do sebe. Powynen sę przewetrzyc przed spanem, bo przeceż jutro ma pocąg do Bałegostoku na ynne spotkane. Ilustracja III Nemec chrapę. KONEC" - Znalazł pan to? - spytałem odkładając kartkę. Pan Zbynio przystawił ją popielniczką. - Może z czegoś wypadła, z jakiejś książki lub pisma? Nie mam pojęcia - powiedział. - Co to jest? Zabawa czyjaś? Ćwiczenie? Myślał pan o tym? - spytałem. - Myślałem, oczywiście - odparł - teraz chcę, żeby i pan pomyślał. Wie pan, pożyczam czasem coś od kogoś, książkę, pismo, może ... - No może, ale ..... 53 OMLET - Omlet, mówi pan? Jaki omlet? - spytał pan Zbynio. - No oczywiście z jajek, ale nie tylko i nie byłbym tak pewny, że to omlet, może suflet. - No proszę, słucham, słucham. Pan Zbynio patrzył na mnie z wyraźnym rozbawieniem. - No więc z osiem cienko pokrojonych kromeczek paryskiej bułki, serek wiejski lub chrzanowy Almette, pieprz, sól no i jajka. Mieszamy jaja, serek dodajemy, pieprz i sól. Przysmażone na maśle kromeczki bułki zalewamy tym i wstawiamy do gorącego piekarnika, aż całość się zarumieni. Można to jeszcze posypać drobniutko posiekaną natką lub rzeżuchą, jeśli rzecz dzieje się w okolicach Wielkanocy. Chciałem mówić jeszcze, ale pan Zbynio przerwał mi. - Niech pan spojrzy, kto podąża w naszą stronę. Był to pan A. P., pozytywny nihilista, poddany Jej Królewskiej Mości Małgorzaty II Duńskiej. Jej, powiedzmy, pensjonariusz, a nie nasz, po co więc podawać pełne nazwisko. Skłonił się nisko i spytał, czy może się dosiąść. Kiedy skinęliśmy głowami, usiadł i od razu zaczął. - Wiem, że nie trafię w temat, jaki panowie poruszaliście, ale powiem bez względu na to. Mnie się ten minister kultury podoba. Proszę zważyć, że wszyscy poprzedni nie mieli jakoś ochoty spotkać się z Józefem Czapskim, nawet kiedy żył, a on. No? - Słusznie pan mówi i powiem panu, wstrzelił się pan idealnie w naszą rozmowę, bo proszę pana rzeżucha, którą chciał przed momentem dosypać nasz przyjaciel, nie bardzo mi odpowiada. - No to kamień z serca - powiedział pan A. P. Potem już milczeliśmy we trójkę, bacznie się sobie nawzajem przyglądając. Czułem jednak pewien żal do pana Zbynia. Jak to? - myślałem - celnie się wstrzelił? Wcale nie celnie, bo przecież rzeżucha jest naprawdę dobra, a poza tym chciałem jeszcze powiedzieć o jajach w koszulkach i specjalnym sosie, jaki do nich wymyśliłem. Milczeliśmy nadal. 54 - Czy pana status - zwróciłem się po chwili do pozytywnego nihilisty - pozwala, na przykład, na wymianę pańskiej osoby na inną osobę np. z innego królestwa lub księstwa? - Co pan ma na myśli? - żywo z pewnym zaniepokojeniem zareagował na moje pytanie pan A. P. - To - powiedziałem spokojnie - że na przykład Królowa Małgorzata wymienia pana z Księciem Janem Luksemburskim na kogoś innego. Teraz wtrącił się pan Zbynio. - My wiemy nawet, gdzie mieszka honorowy konsul Luksemburga. - Czy to spisek? - zapytał pan A. P. - Ależ skąd! - zaprzeczyłem - Wróćmy do jaj. 55 KWADRATURA KOŁA Tym razem usiedliśmy z panem Zbyniem na ławce w parku Traugutta i obydwaj zapatrzyliśmy się na Wytwórnię Papierów Wartościowych. Trwało to jakiś czas, zanim powiedziałem: - Są, wie pan, sprawy trochę wariackie i z pozoru banalne. Taka np. kwadratura koła. A jednak kiedyś wziąłem się za to i jednego wieczoru połowicznie to rozwiązałem. Spojrzał na mnie uśmiechając się. - Niech pan się nie śmieje, połowicznie to i tak bardzo dużo. Nie mam papieru, ale spróbuję to panu wyjaśnić, jeżeli naturalnie ma pan ochotę. - Ależ oczywiście - odparł z nieukrywanym zaciekawieniem. - Proszę sobie wyobrazić kwadrat, powiedzmy o bokach 10 cm. W niego wpisujemy koło i na nim opisujemy drugie koło. Promień koła wpisanego to 5/7 koła opisanego na kwadracie. Różnicę między dużym promieniem a mniejszym też dzielimy na siedem części, z czego dwie dodajemy do mniejszego promienia i zataczamy koło. To koło powinno mieć powierzchnię podobną do powierzchni kwadratu. To oczywiście należałoby jeszcze obliczać i to byłaby ta druga połowa problemu. Tego jednak nie umiem. - Brzmi to niezwykle przekonująco - powiedział pan Zbynio. - Skoro tak - powiedziałem - to mam drugi problem, jeszcze trudniejszy, choć z pozoru takim się nie wydaje. Energia przyspieszona. Energia przyszłości. Nie E=mc2 tylko E^mc3. Kolosalne nadwyżki energii, które nie tylko można, ale nawet trzeba, wykorzystać. Inaczej ta energia napędzająca samą siebie prowadziłaby do zagłady. Do wyrzucenia nas z orbity. Do lotu ku czarnym dziurom. - To coś w rodzaju perpetuum mobile - hiper do drugiej potęgi. - Tak, panie Zbyniu, właśnie tak. Resztę czasu przesiedzieliśmy w milczeniu, z Fabryki Pieniędzy zaczęli wychodzić ludzie i nagle ulica Sanguszki ożywiła się. 56 PRZYMĘSEK Jesteśmy z panem Zbyniem tego samego wzrostu, tylko że on pochyla się lekko do przodu, kiedy idzie, bardzo szykownie zresztą, przez co wydaje się nieco niższy. Ale teraz obydwaj siedzieliśmy akurat. - Czy pamięta pan, panie Zbyniu, takie pojęcie adorator? Nasze babki, ciotki miały adoratorów. Teraz adoratorzy przepadli. - Słusznie - powiedział pan Zbynio - nie słyszy się o adoratorach, może zużyli się albo przyjęli inną postać? - Otóż to drugie raczej - powiedziałem - przyjęli inną postać. Zmienili też obiekty swojego uwielbienia. Dzisiejszy adorator to przymęsek. - Co takiego? - pan Zbynio spojrzał na mnie z zaciekawieniem. - Przymęsek - powtórzyłem. Osobnik męski podziwiający i wielbiący drugiego osobnika męskiego. Pan Zbynio cofnął głowę, ruchem podkreślającym jeszcze większe dziwienia. - Nie, nie gej. Nic takiego. Platoniczny podziwiacz prawdziwego mężczyzny, którym przymęsek nie czuje się do końca. Asystuje prawdziwemu mężczyźnie z oddaniem niczym kibic. Dba o prawdziwego mężczyznę i podsuwa mu rady. Przechodząc koło baru mówi: „Czy nie strzeliłbyś sobie jednego", a kiedy prawdziwy mężczyzna burknie, że nie, podsunie mu inną propozycję np. powie: „Powinieneś sobie kupić nowy pasek u Kłody na Krakowskim Przedmieściu". Albo: „Szkoda, że nie nosisz krawatów, tobie byłoby w nich świetnie". Mówi też: „Ależ mu powiedziałeś, temu wiesz, aż się skręcił" i patrzy na prawdziwego mężczyznę i wszystko mu się w nim podoba. Sam jest drobiazgowym pedancikiem, ale swojemu dowoli wybacza niedopięty guzik przy koszuli. Oczywiście ręce aż go świerzbią, żeby dopiąć ten guzik, poprawić przy tym wystający nieco kołnierzyk, obciągnąć sweter swojemu wybrańcowi, ale nie śmie. A nuż prawdziwy mężczyzna odtrąciłby go jak natrętną muchę. Idzie więc z boku i podziwia. 57 - Bez czapki chodzisz - mówi. - Nie znoszę czapek - odpowiada prawdziwy mężczyzna. Przymęsek rozumie to. Po co takiemu prawdziwemu mężczyźnie czapka, żeby się kurzyła czy co? - Notes sobie kupiłem - mówi jeszcze. I tak idą, aż w końcu wejdą do jakiegoś baru, bo tak się zachciało prawdziwemu mężczyźnie i przymęsek patrzy wtedy, jak prawdziwy mężczyzna wypija, jeden kieliszek i drugi. Sam „prowadzi" - nie może niby, ale przede wszystkim nie chce, nie lubi. Lubi patrzeć. Adorować, asystować. Gdyby zdarzyło się, że prawdziwy mężczyzna lubi coś jeszcze oprócz wypicia kilku kieliszków, na przykład przeczytać coś, przymęsek biegałby po mieście, aby zdobyć pierwszorzędną zakładkę. - I nie wiem, panie Zbyniu, dlaczego tak jest. Kryzys jakiś, czy co? Pan Zbynio sięgnął po papierosy i powiedział: - To nie kryzys, to sublimacja. Adorator kiedyś miał określony cel, do którego dążył, współczesny, czy jak go pan nazywa „przymęsek", działa zupełnie bezinteresownie. - Sublimacja - powtórzyłem. 58 CHODZIARZ - Zamyślony pan, panie Zbyniu? - powiedziałem siadając obok niego na ławce. - Ach rzeczywiście, zamyśliłem się i to na temat sportu. Siedzę tu od godziny i jak tylko usiadłem, podszedł do mnie chłopczyk, może czteroletni i spytał, czy mam zegarek. Pokazałem mu, że mam i wtedy poprosił, żebym liczył czas, a on będzie szedł dookoła klombu. Powiedziałem ruszaj. Chłopczyk ruszył natychmiast, szedł, jak mógł najszybciej, a ja patrzyłem na zegarek. Zajęło mu to dwie minuty i sześć sekund. - Słabo - powiedział, kiedy podałem mu wynik. Grzecznie podziękował i już chciał odejść. - Ale, ale - poczekaj chwilkę - zatrzymałem go - powiedz mi, dlaczego chodzisz, a nie biegasz? - Mamusia mi nie pozwala biegać, bo mogę się przewrócić i stłuc kolano. I odszedł. - Co pan sądzi - przerwałem teraz panu Zbyniowi - że małemu Siergiejowi Bubce matka mówiła - Sieriożka, skocz no po ... - Niech pan przestanie - pan Zbynio powstrzymał mnie. Chodziarz to co innego. 59 SZPIEG - Dużo się teraz mówi o szpiegach. Zauważył pan to zapewne. - No, tak - powiedział spokojnie pan Zbynio. - Otóż ten, o którym mówi się najwięcej, żadnym szpiegem nie jest - powiedziałem. Możliwe, że nie jest człowiekiem uczciwym do końca, nie znam go, ale na szpiega nie wygląda. Proszę zauważyć - ciągnąłem - ktoś, kto mówi, że dostał się w „łapki PZPR-u", jest raczej kolejnym wcieleniem Piszczyka, ale nie szpiegiem. Szpieg, moim zdaniem, nie powiedziałby „w łapki". A już, jeżeli mamy tego dochodzić, to moim zdaniem, szpiegami są ... Tu wymieniłem kilkanaście nazwisk znanych z pierwszych stron gazet. - To są szpiedzy? - Pan Zbynio spojrzał na mnie i spytał: - Tak by się maskowali? - Właśnie - odparłem. 60 POTĘGA ABSTRAKCJI Panie Zbyniu - powiedziałem - jeżeli dobrze rozumiem Kartezjusza, to świat składa się z nieskończonej ilości punktów zerowych, w których przecinają się osie x, y i z. Jak to wszystko się trzyma mimo burz, huraganów, wojen i rewolucji? - To potęga abstrakcji - odparł pan Zbynio najspokojniej w świecie. 61 KOLEJKI Minęliśmy sklep rzeźnicki na Piwnej i zaraz usiedliśmy w ogródku przed pubem na placu Zamkowym i wtedy powiedziałem: - W manifeście PKWN-u nie ma ani słowa o kolejkach. - Nie czytałem - przerwał mi pan Zbynio - ale chyba nie ma. - Nie ma na pewno - powtórzyłem dobitnie. - W naszych rozmowach panie Zbyniu, szczególnie gdy coś wspominamy, słowo kolejka pojawia się często. Myślę, że tak samo często występuje we wspomnieniach innych, którzy od owego pamiętnego 22 lipca żyli w tym kraju i próbowali jeść, nosić buty lub co jakiś czas pójść do kina. Manifest Lipcowy milczy na ten temat. I nie było kolejek od razu. Ludzie pchali się bezładnie jeden przez drugiego, rozpychali się łokciami, deptali po sobie, dokładnie według Manifestu, bo w Manifeście o kolejkach nie było. Zresztą co ja mówię - zreflektowałem się - pan musi to pamiętać. - Pamiętam doskonale, ale niech pan mówi dalej. - Więc, jak mówiłem, ludzie pchali się na chama do piekarni, do rybnego, do kina. I wtedy pojawili się pierwsi przedstawiciele, jak byśmy to dziś powiedzieli, kontrkultury, skromni przedwojenni urzędnicy, przedwojenni oficerowie niższego stopnia lub wręcz podoficerowie, starzy nauczyciele. To dzięki ich perswazji, nieraz stanowczym decyzjom ... pamiętam, że byli wojskowi pozwalali sobie nawet na podniesiony głos, zaczęły się formować pierwsze kolejki. Szło to opornie i pomału, najpierw w Warszawie, potem w innych dużych miastach niezadekretowana organizacja zaczęła się przyjmować. Gorzej było na prowincji, tam opór był silniejszy, ale w końcu i tam można było zobaczyć zalążki kolejek czy ogonków, jak to się wtedy mówiło. No i wie pan do jakiej rangi urósł ten rodzaj samoorganizacji, wręcz do rangi symbolu czterdziestu paru lat. Nie było o tym ani słowa w Manifeście Lipcowym. 62 ARCHIMEDES - Jeżeli ktoś nie jest filozofem, to może zważyć własną głowę przez zanurzenie. Zanurza się bez głowy, a jego pomocnik, pomocnik jest tu konieczny, robi kreskę na wannie. Potem zanurza się z głową, a pomocnik robi drugą kreskę. Trochę się przy tym nachlapie, odejmie, doda, zważy (litr wody waży kilogram) i wynik gotowy. Głowa zważona. - Mówiłem to do pana Zbynia. A wtedy on: - A mnie przypomina to humoreskę jakiegoś, już nie pamiętam, chyba chorwackiego pisarza o Archimedesie i kozie. Nie powtórzę tego dokładnie, ale chodziło o to, że Archimedes, zanim wszedł do wanny, zrobił rysikiem kreskę. Właśnie do tego poziomu jego niewolnik miał nalać wody. Archimedes zanurzył się, trochę pochlapał i zasnął. Wtedy to zbliżyła się koza i wypiła tyle wody, że jej poziom ponownie zrównał się z kreską. Zupełnie tak jakby Archimedesa w ogóle nie było. Koza sobie poszła. Archimedes ocknął się, spojrzał na kreskę i właśnie wtedy powiedział: „Kamień filozoficzny zanurzony w wodzie nic nie traci na swoim ciężarze, podobnie jak filozof. 63 KRÓL FILOZOFÓW - Król filozofów! Ładny mi król filozofów! - powtórzył wzburzony pan Zbynio. Przeczytał u Chalupeckiego, że sam Marks zaprzeczał, jakoby był marksistą i wtedy dopiero się zreflektował, że samemu być nie warto. - O kogo chodzi? - spytałem. Pan Zbynio podał mi gazetę. - Order czerwonego orła, tak się powinien nazywać - dodał jeszcze. Nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Pewnie pan Zbynio ma rację, pomyślałem. 64 TAK MAŁE PUDEŁKO Muszę powiedzieć, że pan Zbynio miał dobry dzień. Był w pogodnym nastroju i do razu wyczułem, że chce mi opowiedzieć coś zabawnego, bo choć jeszcze nic nie mówił, już śmiały się jego oczy, a to przecież widać. Rzucił płaszcz na poręcz krzesła, a na krześle położył plastikową torbę. Widać w niej było średniej wielkości pudełko, nic więcej. Usiadł i zaczął: - Artyści albo wyrażają jakąś zbiorową mądrość i cierpliwie czekają, czy ktoś to zauważy, albo ci bardziej niecierpliwi wyrażają zbiorową głupotę i są nagradzani natychmiast. Słuchałem oczywiście, bo jakże ważne to spostrzeżenie, ale też spoglądałem na pudełko w plastikowej torbie. Pudełko wielkości połowy pudełka od butów. - Ci drudzy szczególnie - mówił dalej pan Zbynio - tak szybko zyskują popularność, że pełno ich w galeriach, gazetach i telewizji. Wypowiadają się na różne tematy, zaszczycają dostojne gremia, a nawet dekorują placówki dyplomatyczne. Co może być w tym pudełku, myślałem, ale słuchałem dalej. - Było, by to jednak nazbyt proste, aby zaprzątać sobie tym głowę. Sprawa się komplikuje, kiedy nie chodzi ani o zbiorową mądrość, ani o zbiorową głupotę, tylko o szczególne osobnicze przypadki, które nabierają wagi dzięki niezwykłej pracowitości i zadufania swoich sprawców, oczywiście można by powiedzieć swoich autorów. Słuchałem uważnie, bo naprawdę interesujące było to, co mówił pan Zbynio, ale do głowy przychodziło mi kolejno: w pudełku może być filtr do wody, kołowrotek wędkarski, okulary do nurkowania, prostownik ... A pan Zbynio mówił dalej: - Sztukę ładnego pisania i liczenia do nawet kilkunastu milionów posiadamy mniej więcej w drugiej klasie szkoły podstawowej. Jest to niebagatelna umiejętność i większość z nas z niej korzysta, ale przede wszystkim korzysta z niej jako ważnego 65 instrumentu. Ale jeden, i oczywiście musiało się to zdarzyć artyście, poprzestał na tej zdobyczy i już poza ten poziom drugiej klasy szkoły podstawowej się nie wychyla, starzeje się jedynie i rozbicia. Domyślałem się, o kogo chodzi i przyznałem nawet rację panu Zbyniowi. Ale nie przestawało mnie interesować co jest w pudełku, - może wazonik albo nieduży ekspres do kawy, a może dyktafon ze słuchawkami. A tymczasem pan Zbynio mówił już o Żydzie Wiecznym Tułaczu: - To dostojna postać i smutna. A co robi artysta? Wciela się w tę postać, identyfikuje, podczas gdy sam ma sarmackie wąsiska i rusza nimi zabawnie. Tym razem też się domyśliłem, o kogo chodzi, ale zastanowiło mnie, skąd ta ciągła wesołość w oczach pana Zbynia, skoro mówi w zasadzie rzeczy wcale niewesołe. Powód musi być w pudełku. Coś do jedzenia - pomyślałem, kruche ciasteczka, wiśnie albo śliwki w czekoladzie. Prawie byłem pewny. A pan Zbynio mówił jeszcze. - Wie pan, co w naszej tradycji znaczy koń. To prawie świętość. Wie pan także, że osła nie poważamy zupełnie, podobnie zresztą jak i inne narody Europy Północnej. Osła nie szanujemy, przypisując mu cechy raczej negatywne, jak choćby upór. Może salami - pomyślałem - ale wydało mi się to absurdalne. Salami w pudełku? Poza tym pan Zbynio wcale nie miał zamiaru mi podpowiadać. W ogóle na to nie zwracał uwagi. Mówił: - Morałem bajki braci Grimm jest to, że osioł zawsze pierwszy. Jest w Bremie nawet taka rzeźba przed ratuszem - osioł, na nim pies, kot, a na końcu kogut. Artysta, tym razem kobieta, uważa jednak inaczej. Dla niej koń to osioł zrobiony w konia. Na tym pan Zbynio skończył. Spojrzał na zegarek, chwycił torbę z pudełkiem. - Zagadałem się - powiedział. Najmocniej pana przepraszam, muszę pędzić. I szybko się oddalił. Zupełnie jak profesor. 66 FAŁSZYWE PIEROŻKI - Nie czytałem, nie czytałem, nie czytałem. I tak jeszcze kilka razy odpowiedziałem na zadawane przez pana Zbynia pytania. Czy czytałem tego a tego, czy czytałem to a to itd. Siedzieliśmy sobie na Gnojnej Górze pod pomnikiem jakiegoś strasznego chuligana z uniesionym kamieniem. - To co pan czytał? - niecierpliwym głosem zapytał pan Zbynio. - Leskowa o Nimfozorii - odpowiedziałem cicho. - A o kukonach? - spytał. - O kukonach też. - Dobrze - powiedział pan Zbynio - to niech pan teraz powie, czy wymyślił pan jakąś potrawę tak od początku do końca. - Tak - odparłem z entuzjazmem - właśnie niedawno wymyśliłem coś w rodzaju pierożków z mięsem, ale nie pierożki. Trochę z lenistwa, bo przy prawdziwych pierożkach to okropnie dużo roboty. A więc: surowe mielone, koniecznie wołowe mięso, drobniutko posiekany czosnek, można też dodać trochę drobniutko posiekanej cebulki, jajko, sporo majeranku, pieprz i sól. Wszystko to dokładnie wymieszać i to będzie farsz. W drugiej misce robimy ciasto, podobnie jak na kładzione kluski, może nieco gęściejsze. - Pan Zbynio słuchał z zainteresowaniem - ciągnąłem więc dalej. - Stawiam duży garnek osolonej wody na ogniu do zagotowania. Kiedy woda już wrze, bierzemy łyżką pecynkę farszu, zanurzamy w cieście i wkładamy do wrzącej wody. Gotujemy trochę dłużej niż zwykłe kluski. Cedzimy, polewamy roztopioną słoninką ze skwarkami albo śmietaną, jak pielmienie lub sosem sojowym, jak zrobiliby to Chińczycy. I już. - Zuch z pana - powiedział pan Zbynio. Zrobiło mi się miło i było tak aż do wieczora. 67 ELEKTRONICZNY ZEGAREK Śmignęli przed nami dwaj rycerze trotuarów. Bardzo zgrabnie wymijali przechodniów, omijali nierówności i przeskakiwali krawężniki. - Chciałby pan tak? - zapytałem pana Zbynia, który szedł koło mnie z przerzuconym przez ramię jasnym prochowcem. - Pewnie, że bym chciał. Chciałbym też spróbować na desce surfingowej, nawet na deskorolce, na bojerach, windsurdflngu, nartach wodnych. Wszystko to wyrzucił z siebie, jakby miał dawno przygotowane. Ale się dobraliśmy - pomyślałem - też bym chciał, jeszcze jak. Zatrzymała nas nagle mała dziewczynka. - Przepraszam, która godzina? Pan Zbynio spojrzał na zegarek i powiedział: - Kwadrans po pierwszej. Dziewczynka zrobiła zakłopotana minę. - A mogę popatrzeć? Spojrzała na zegarek pana Zbynia i pobiegła. 68 PST - Panie Zbyniu - powiedziałem pewnego pogodnego popołudnia - Słowacki, Węgierski, Niemcewicz, Czechowicz budzą pewne moje wątpliwości. A pan Zbynio przyłożył palec do ust i usłyszałem ciche - pst. 69 REWIZJONISTA Zbliżał się do nas wielkimi krokami. Był w dużej amerykańskiej kurtce, a między kolanami dyndały mu dwa zielone sznurki. Zanim doszedł, pan Zbynio zdążył mi szepnąć: - Były rewizjonista. Przywitał się z panem Zbyniem, ze mną zdawkowo i nieprzyjemnie. Usiadł i lekko jąkając się powiedział: - Przerywam panom być może interesującą rozmowę. Pan Zbynio chciał zaprzeczyć, ale ja powiedziałem: - Pozwoli pan, dokończę tylko. Więc ten wierszyk brzmiał tak: Wielki w partii powstał zamęt, gdy na plenum komitetu nagle ... ten tego się Putrament. Cisza. Pan Zbynio spuścił głowę. Ja patrzyłem na byłego rewizjonistę, on patrzył na mnie. Wstał po chwili. Powiedział: - Gdzieś tu się umówiłem. 70 MYRKADŁO - Nie jestem pewien, panie Zbyniu, czy to da się tak łatwo wytłumaczyć. - Niech pan przynajmniej spróbuje - odparł. - Nie wiem, przede wszystkim, czy istnieje. Sądząc z brzmienia, przez podobieństwo, wahadło, prawidło, imadło, ale nie tylko, także do pejzażu: mokradło, źródło. A np. widziadło? Też podobne, może więc coś ze zjawisk? Bardzo trudno, bardzo trudno, panie Zbyniu. Patrzył na mnie i powiedział nagle: - Dobrze, nie będę pana męczył. - Nie, nie męczy mnie pan. Gramatycznie - mówiłem dalej - przynależy do rodzaju nijakiego, to jednak trop niepewny. Jeżeli słońce, coś tak określonego i posiadającego takie moce życiodajne, opiekuńcze i taką władzę, będące wielokrotnie bóstwem, posiada znamię nijakości, to ten rodzaj nijaki zagarnia zbyt wiele. Szczególnie w polszczyźnie i innych językach słowiańskich. Zresztą mniejsza o język, chodzi o wyobraźnię. - A czy wszystko musi do czegoś przynależeć? I dopiero być zrozumiałe kiedy przynależy? - spytał pan Zbynio. - Nie wiem właśnie - odpowiedziałem - Co z myrkadłem? 71 PO CO? Rozmawialiśmy o tym i owym. W końcu pan Zbynio pożegnał się i odszedł. Zostałem sam z pytaniem, które uporczywie przewijało się podczas naszej rozmowy: Po co? Po co? Ale nie coś po co, tylko tak ogólnie, że w tylu istotnych kwestiach powinno być postawione. Pomyślałem nawet, że mogłoby być ósmym przypadkiem. Kto co?, Kogo czego?, jeszcze kilka innych i na końcu: Po co? Ale po co? Zbliżał się wieczór, wstałem i poszedłem do domu. 72 W KRAKOWIE - Nie wiem, jak pan - powiedziałem któregoś razu do pana Zbynia - ale ja nieswojo czuję się w Krakowie. Dzień wytrzymam, góra dwa i już chce mi się wracać. - Dlaczego to? - zapytał pan Zbynio, uśmiechając się pogodnie. - Jerzych dużo. Co znamienitszy krakowianin to Jerzy i każdy osobiście. Ale ja przyjeżdżam, Floriańską idę na Rynek. Stanę, zamyślę się i ta prawda, bez żadnego znaczenia, tak się sama wyłania. Teraz pan Zbynio zrobił zmartwioną minę. - Jak to prawda może nie mieć znaczenia? - No właśnie - powiedziałem. 73 OKRĄGŁY STÓŁ Krążyliśmy z panem Zbyniem po wąskich uliczkach to w jedną, to w drugą stronę. Odnajdywaliśmy na murach napisy kredą lub sprayem, czasem pisane dziecinną ręką lub całkiem wyrobioną już. Np.: „Wlodek złapał łabądka", „Legia to k" ... i wiele innych. Pan Zbynio zauważył, że zniknęły już hasła i rysunki polityczne. - Nie ma też kolorowych pajacyków, które sprytnie neutralizowały całe połacie ścian - dodałem. Rozmawialiśmy też o innych sprawach, aż zmęczeni usiedliśmy w końcu przy niedużym, okrągłym stoliku i zamówiliśmy dwie małe kawy i wodę. Wtedy właśnie powiedziałem: - Stół okrągły ma swoje fazy. Pan Zbynio wyraźnie się zainteresował. - No - powiedział, jakby chciał mnie zachęcić. - Pierwsza faza to ta, która była, znamy ją ze zdjęć. Wszyscy siedzą dookoła. Jest ich dużo. Pełno przed nimi papierów i butelek z wodą. I to, jak powiedziałem, już było. Druga faza teraz. Ten sam okrągły stół. Grono uczestników znacznie skromniejsze, nikogo jednak nowego. Siedzą tym razem w środku okrągłej dziury. Tyłem do siebie. Bardziej zwarci. Patrzą przed siebie, żadnych słów, żadnych papierów. Czekają na fazę trzecią, kiedy to wejdą pod stół i przykryje ich pełny blat bez żadnej dziury. Okrągły podstół - faza dojrzała. - Tak - powiedział pan Zbynio. 74 CZESZCZINA Pewnego razu, jakiś czas po tym, kiedy to rozmawialiśmy o kotach i krokodylach, powiedziałem panu Zbyniowi, że czynię pewne kroki, aby też polubić Czechów, a nawet nie mając na razie żadnych podstaw, zacząłem pisać po czesku. - A to mi dopiero! - mina, jaką zrobił pan Zbynio, wydała mi się zachętą, wyjąłem więc z kieszeni karteczkę i przeczytałem: - Pane Bohumile, povedtie mi ano, co wy bystie tak zrobili, gdybystie byli poetom? - Ano coś fantastickego, coś z mesicem. Ta se mysie. -A co? - Ano bym go obtoćil w vejce a strouhanej housce i bym go smażil na masie, a potem go bym podjat. - Ano to dobre je. Kiedy skończyłem, pan Zbynio powiedział: - Albo są to miłe złego początki, albo odwrotnie. 75 NIBY BLUM - Wie pan, panie Zbyniu, że ilekroć ktoś mi opowiada 0 Wrocławiu, czy w ogóle o Dolnym Śląsku, to żeby nie wiem jak było to nieprawdopodobne, mówię sobie to jest możliwe. I wie pan, sam mam też stamtąd wspomnienie, które wydaje się nieprawdopodobne. Proszę sobie wyobrazić, że we Wrocławiu, na placu Solnym, mieszkał sobie i handlował zagraniczną używaną odzieżą Leopold Blum. Miał pełne szafy, przeważnie amerykańskich marynarek w paski, prążki, kratę i zupełnie gładkich. Całe szuflady koszul i spodni. Najlepiej było przyjść przed południem. Przez niedomknięte, rozsuwane drzwi, można było wtedy zobaczyć coś naprawdę nieprawdopodobnego i rozkosznego: na wpół odkrytą Molly, leniwie przeciągającą się w szerokim łóżku. Blum mówił: - Proszę sobie wszystko oglądać. Nie musiał tego mówić. Ja i mój przyjaciel, z którym odwiedzałem mieszkanie państwa Blum, oglądaliśmy różową pupę Molly. Mieliśmy po dziewiętnaście lat i to było wspaniałe, tym bardziej, że wystarczyło kupić jeden krawat, żeby pan Blum i tak serdecznie zapraszał. Prosił, żeby przyjść za parę dni lub zaraz na początku przyszłego tygodnia. Domyśla się pan, panie Zbyniu, że to wszystko działo się zanim poznałem prawdziwą Molly 1 prawdziwego Bluma. 76 CHOMIKI Teraz, kiedy mam już sześćdziesiąt lat i kiedy na wiele rzeczy jest już za późno. Jest za późno rzeczywiście. Gdybym w szkole na lekcjach fizyki, zamiast gapić się na Bigajównę i zastanawiać się, czy jej piersi rosną równomiernie, albo czy Stryszowska nosi już stanik, albo czy lekcja WF-u znowu będzie wspólnie z dziewczynami, kiedy to można popatrzeć sobie na ich nogi, śledził to, co robi i pokazuje rudy nauczyciel, byłoby inaczej. Przekroczyłbym próg niepojętych dla mnie tajemnic fizycznego świata o wiele istotniej. Wstąpiłbym na Wydział Fizyki jakiegoś Uniwersytetu i posiadł wiedzę, której tak mi brakuje. Dowiedziałbym się, jak jest zbudowana materia, z jakich składa się cząstek i czy nie da się tych cząstek tak poukładać, tak do siebie zbliżyć, żeby zajmowały, powiedzmy, milion razy mniej miejsca. Wtedy tak skoncentrowana materia niczym czarna dziura, o której się czyta w gazetach, stanowiłaby nieograniczone źródła energii. Oczywiście tak trzeba te drobinki ze sobą poskładać, tak kondensować, żeby wysiłek w to włożony nie był większy od zysku. Trzeba to robić spokojnie i rozważnie. Przecież małą, ręczną pompką można tak napompować piłkę, że pęknie z wielkim hukiem. A oddział wojska, który by bezwładnie wchodził na most, jednym tupnięciem na komendę mógłby go zwalić. A energia jest potrzebna już nie mówię, że mnie, ale w ogóle. Choćby do lotów. To, że perpetuum mobile jest niemożliwe, słyszałem. Ale wiele rzeczy, które wydawały się niemożliwe, okazało się z czasem możliwe, a wiem to z historii i innych nauk humanistycznych, w których to dziedzinach jestem po prostu lepszy. Zresztą upewnił mniej w tym pewien taksówkarz, twierdząc że perpetum mobile to pestka, a problem w tym, jak je mądrze i z pożytkiem zastosować. Otóż to. Dziedziny mają swój wspólny mianownik, a jest nim zdrowy rozsądek. W pewnym instytucie naukowym zastanawiano się, czemu laboratoryjne chomiki przestały się rozmnażać. Czy brak im takiego a takiego hormonu, czy geny im się pomieszały itp. A dozorca, który sprzątał pomieszczenie z chomikami, oświecił nagle uczonych: 77 - Podłogę w klatkach mają tak śliską, że samczyk nie może wskoczyć na samiczkę i tyle. Sześćdziesiąt lat to nie za późno, żeby zostać dozorcą w Instytucie Fizyki. Wszystko to powiedziałem najpierw mojej żonie przy śniadaniu, co przyjęła dość obojętnie, a potem panu Zbyniowi, który powiedział, że teraz dość trudno dostać tak interesującą pracę. 78 NIESTOSOWNY POMYSŁ - Przepraszam, ale nie dosłyszałem, co pan zrobił. Pan Zbynio patrzył na mnie z najwyższą uwagą. - Dokonałem transseksualizacji wiersza Iłłakowiczówny - powtórzyłem. Nie wiem, czy tak wolno, ale zrobiłem to bez złych intencji i wyłącznie z czystej ciekawości. - A co to znaczy transseksualizacja - spytał pan Zbynio - i dlaczego coś takiego zrobił pan Iłłakowiczównie? Odpowiedziałem, że to chyba nic strasznego, bo ja tylko zmieniłem płeć rzeczownikom i odpowiednio innym składnikom mowy, a Iłłakowiczówna wpadła mi w ręce przypadkowo, a ściśle jej „Słowik litewski". Był zresztą wśród książek, które pan mi łaskawie podarował. - I co z tego wyszło? - przerwał mi pan Zbynio. - A widzi pan, ciekawe, co? - Tak się spodziewałem. Wyjąłem kartkę i podałem panu Zbyniowi, wziął ją ode mnie, włożył okulary i zaczął czytać. Czytał głośno tak, że i ja mogłem, jeszcze raz, śledzić dziwaczność, jakiej się dopuściłem. Groba w Dubinkach Jezioro pluska i pluska, a na mogilkach pustek, kalin dookoła krzyży jagody dojrzałe zniża. „Zniżałeś je wiele raz stojąc tu przy mnie na stróżu, patrzyłeś w wód jak w lustrę za każdym rybakiem co plusł, za każdą nową miesiąca coraz bardziej się rumieniący. A pod chwiejbem twoich koral moja się procha rozsypywała dalej, 79 i owa robaka, co serc mi przeżarta, dziś -jakja - rozsypan leży ... ... I już więcej spróchniałe nie tną gady suknia mojego pośmiertnego ... Całym lotny i całym już chybki, z lekką piaską łączony szybko. A w mym trumnie, co się kruszy i łamie, sama zostanie w końcy tylko kamień. Ani robaka jej stoczyć nie mogła, ani ziąb jej zimem nie przemogła. Głazę tą miałem za żyd u szyju, i pozostała, gdy mnie martym myli, i pozostała i na sercu ciążyła, gady, trumn i prochę moją zwyciężyła. Wyrosła wielka i grobę moją rozkruszy, gdy mną wiatra będzie miotała i prószyła po sosenkach i grykach i żytach, po bezdrożach i drogach bitych. Kiedy skończył, powiedział: - Niesamowity wybór, nienajlepszy pomysł, ale ... A swoją drogą, co to się przez ostatnich kilkadziesiąt lat nawyrabiało. 80 ILE PAN WAZY? Pan Zbynio robił wrażenie poirytowanego. Usiadł i przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Wyczułem, że coś musiało zajść, ale nie pytałem o to. Po chwili powiedział: - Zrobiłem okropne głupstwo, powiedziałem coś, czego nie myślę. Teraz dopiero spytałem: - Co się stało? - Idąc tu spotkałem znajomego i niepotrzebnie wdałem się w rozmowę. Jestem przekonany, że często lepiej spytać kogoś, ile waży, niż poznać jego myśli. Otóż ten znajomy zatrzymał się, mimo że chciałem go wyminąć i natychmiast wyrzucił z siebie: „Ciemnogród szaleje. W.C. staje się obowiązującą doktryną". - Co to znaczy W.C.? - spytałem. - No jak to co? - odparł. - Wartości chrześcijańskie. Proszę sobie wyobrazić, że zaleceniem z tych właśnie kręgów jest, aby dyrektorzy teatrów brali śluby kościelne, w przeciwnym wypadku będą zwalniani. Jeszcze krok i będziemy mieli inkwizycję. No i co pan na to? Mówił tak natarczywie, że instynktownie cofnąłem się. - No i co pan na to? - ponowił pytanie. Aż wreszcie spytałem go: - No dobrze, ale kogo to dotknie? Moje pytanie musiało być niefortunne, bo natarł na mnie już z furią. - Pan pyta kogo? Tych, którzy jakiemuś bałwanowi wydadzą się komunistą, Żydem albo pederastą. Wystarczy? I właśnie wtedy powiedziałem coś głupiego. Powiedziałem: - Oczywiście, że wystarczy, aż nadto. Ci, o których pan mówi, przede wszystkim powinni być dyrektorami teatrów. Nawet się nie pożegnał, zrobił tylko jakiś nieprzyjemny grymas i odszedł. - Widzi pan, teraz żałuję, że to powiedziałem, bo po pierwsze, wcale tak nie myślę, a po drugie, że nie spytałem go, ile waży? 81 KOPAĆ W SUWAŁKACH - Ruda żelaza, panie Zbyniu - powiedziałem - musi być dobrze przemarznięta. Kopać ją należy na terenach północnych, najlepiej w Szwecji, a w naszych warunkach na Suwalszczyźnie. - Nie wiedziałem tego - powiedział pan Zbynio. - I mnie się wydawało, że nie wiem, aż tu nagle, coś mnie olśniło; powiedziałem - kopać! - Gdzie pan to powiedział? - spytał. - Powiedziałem to na sympozjum naukowym poświęconym właśnie tej kwestii - kopać rudę na Suwalszczyźnie czy nie kopać? Pisarz białoruski, który też był gościem tego sympozjum, przyglądał mi się, zanim cokolwiek powiedziałem, jakby przeczuwał, że to właśnie ja wprowadzę zamieszanie. - Dużo pan pali - powiedział nawet. I już miałem odpowiedzieć pisarzowi białoruskiemu dlaczego palę, co myślę o paleniu i co myślę o niepalących, kiedy właśnie poproszono mnie, abym zabrał głos na temat rudy żelaza. - Bezwzględnie kopać - powiedziałem. - A teraz powiem państwu, co myślę o ekologii. Otóż ekologię odrzucam całkowicie. Jest to czyste bałamuctwo. Ekolodzy ratują drzewa, żeby po nich chodzić, wspinać się na nie i siedzieć na nich nieraz aż dwa tygodnie. Wkrótce ekologia podzieli los cybernetyki, podobnej intelektualnej faramuszki. Gdzie się podziali cybernetycy? Czy jest choć jeden? Przepadli. Przepadną i ekolodzy. Teraz rozejrzałem się, aby sprawdzić, czy pisarz białoruski słucha mnie. Tak, siedział w pobliżu i słuchał. Nawet, mogę powiedzieć, dostrzegłem w jego oczach znak aprobaty. Mówiłem więc dalej. - Jadźwingowie, proszę państwa, wyginęli sromotnie, zaczadzeni fałszywą wizją losu, roztoczoną przed nimi przez współczesnych im ekologów. Wizja łyka, tataraku, kory drzewnej i dziegciu. Znowu spojrzałem na białoruskiego pisarza. Oczy mu się śmiały. - Padli Jadźwingowie - mówiłem dalej - pod naporem sąsiednich 82 plemion uzbrojonych w żelazne miecze i topory. Na nic ich dymy kadzidlane, na nic ich śpiewne zawodzenia i na nic łagodne spojrzenia. Padli Jadźwingowie. W tańcach swoich, na leśnych polanach, deptali ziemię z ukrytą rudą, dobrze przemarzniętą rudą. Z tej rudy mogły być mosty, topory, miecze, armaty, łożyska toczne. Skaczą po tych polanach zające, zabłąka się jelonek, dzik przemknie nocą. A dobra wysokoprocentowa ruda śpi. Kopać - powtórzyłem jeszcze raz. Stalowe Suwałki, filia FŁT-u, filia PaFaWagu, kopać! Zasypywać równiutko. Zając skacze, wiewiórka siedzi na drzewie, puszczyk pohukuje, a człowiek pędzi z zawrotną prędkością i nie wysiada w biegu. Nie wierzę, żeby zginęli wszyscy. Kilkunastu Jadźwingów wyprawiło się z miodem na Kurpie i część z nich została żeniąc się z Kurpiankami. Część przeprawiła się przez Niemen i dalej ku Inflantom. Śpiewają tam w chórach, w Tallinie i w Rydze. Nie zginęli wszyscy. Stalowe Suwałki przypomną im ojcowiznę. Wrócą. A wy państwo - tu zwróciłem się głównie do pierwszego rzędu słuchaczy, dygnitarzy z Instytutów Leśnictwa i Akademii Nauk - chcecie puścić tu konia Przewalskiego, to dziwactwo kopytno- palczaste. Kiedy skończyłem, pisarz białoruski podszedł do mnie i powiedział: - U nas na Białorusi spotkałby się pan z większym zrozumieniem. A ja przypomniałem sobie, że miałem jeszcze coś powiedzieć o proszkach spiekanych. Trudno. 83 MALARSTWO POLITYCZNE To było tego dnia, kiedy dosiadł się do nas rewizjonista i odsiadł się szybko oburzony moim wierszykiem. A mnie zmierził. Wtedy zobaczyliśmy naszego znajomego, profesora. On nas też zobaczył i po chwili siedział przy naszym stoliku. - Trzy Soberano, miła pani - powiedział do kelnerki. - A panom powiem coś o malarstwie, ale żeby to panów nie nudziło, będzie to o malarstwie politycznym. A więc proszę panów, były to lata pięćdziesiąte. Ze szkicownikiem i aparatem fotograficznym kręciłem się po Dolnym Śląsku od miasteczka do miasteczka. Wyobraźcie sobie, że w owym czasie była to kraina podniecająca i egzotyczna. Wszystko poniemieckie, nastrój prowizoryczny, ludność wschodnia, a Armia Czerwona, gdy ktoś chciał zobaczyć, na każdym kroku. To tak ogólnie. A to, o czym chcę panom powiedzieć, to przede wszystkim 0 pewnym malowidle na ścianie, jakie zobaczyłem w opuszczonym właśnie przez Armię Czerwoną budynku. W niedużym miasteczku blisko Legnicy Armia Czerwona zajmowała dzielnicę willową i kilka dużych budynków w pobliżu. Trzy dni wcześniej Armia Czerwona zwinęła manatki i nagle wyjechała. Można było oglądać, co się chciało. Płoty zostały przewrócone i wszyscy mieszkańcy mogli wejść do „ruskiej", jak się mówiło, dzielnicy i popatrzeć. I wtedy zobaczyłem malowidło „Sława komunistom": czerwona gwiazda, sierp i młot na środku, ale wokół czarne i niebieskie kwadraty, prostokąty, krzyżujące się linie, żółte półkola, drobne kreski. Abstrakcyjna plątanina. Litery napisu też jedne większe, inne mniejsze, grubsze i cieńsze. Tak to wyglądało. W tym czasie w bibliotece mojej Akademii można było, a nawet trzeba było, oglądać „Waprosy Iskustwa". To, co zobaczyłem na ścianie, nie było więc postępowe i słuszne. Było to malarstwo formalistyczne, a zręczne wkomponowanie gwiazdy, sierpa 1 młota, na zdrowy rozum, pogarszało sprawę. Widocznie jednak komuś zabrakło zdrowego rozsądku i nie rozpoznany wstecznik wykonał swoją robotę. A ja byłem w tym momencie 84 chyba jedynym człowiekiem, który stanął przed politycznym malarstwem. A teraz jeśli panowie pozwolicie - ciągnął dalej profesor - zrobię szast prast czasowy i przeniosę się do roku osiemdziesiątego pierwszego, 14 lub 15 grudnia. W Akademii jest wojskowy komisarz, który nakazuje wszystkim pracownikom pełnienie nocnych dyżurów. I mnie przypada ten „patriotyczny obowiązek". Rad nierad siedzę w dziekanacie i pilnuję. Nie wiem, czego mam pilnować ani przed kim, ale siedzę. Głupio tak siedzieć w nocy w dodatku w pustym gmachu. Jest na małym biureczku maszyna do pisania z szerokim wałkiem i papier. Siadam więc i piszę: niebieski, niebieski, niebieski czarny, czarny, czarny biały, biały, biały Na drugiej zaś kartce: żółty, żółty, żółty zielony, zielony, zielony czerwony, czerwony, czerwony Na następnej: czerwony, czerwony, czerwony biały, biały, biały i czerwony, czerwony, czerwony I jeszcze potem: niebieski, niebieski żółty, żółty I na ostatniej: biały, biały, biały czerwony, czerwony, czerwony biały, biały, biały 85 I już wiem, czego pilnuję i na kogo ewentualnie czekam. Myślę sobie: Niech przyjdą i spytają, co ja tak piszę? Piszę malarstwo - powiem. - Malarstwo - powtórzę. I tylko cicho do siebie dodam - polityczne. Profesor przerwał na chwilę. W pobliżu była kelnerka. - Jeszcze trzy kieliszki, proszę pani. Po czym zwrócił się do nas. - A teraz robimy skok w czasie i przestrzeni. Rok osiemdziesiąty drugi, już dają paszporty. Wchodzę na teren weneckiego Biennale - pawilon sowiecki jest na samym początku. Stoję w drzwiach i widzę na przeciwległej ścianie - Lenin na dużym płótnie. Myślę sobie, a jakże - jak to mówią - „kanieszno" Władzimierzu Iljiczu. Ale to nie był Lenin, proszę panów. Kiedy podszedłem bliżej okazało się, że to autoportret artysty. Tyle o malarstwie politycznym. Rozgadałem się, ale muszę pędzić. Profesor pożegnał się pospiesznie i odszedł. Pan Zbynio patrzył na mnie, ja na pana Zbynia. Dopiliśmy naszą brandy. Wtedy powiedziałem: - Gdyby temu rewizjoniście udało się ulepszyć komunizm, to wszystko to, o czym opowiedział nam profesor, byłoby niemożliwe. 86 U KAJETANKA Kto by przypuszczał, że historyjka o księżycu obtoczonym w jajku i tartej bułce, którą przeczytałem panu Zbyniowi, będzie miała swój dalszy ciąg, a nawet przyszłość. Nie minęło kilka tygodni, jak pan Zbynio przedstawił mi pana Józefa Mouchę, wszechstronnego intelektualistę z Pragi, który - jak się okazało - przyjechał specjalnie, aby mnie poznać i przedstawić, co następuje: otóż pan Józef Moucha doskonale zna restauratora i szefa lokalu „U Kajetanka" na Hradczanach. - Jak tylko - mówił teraz - otrzymałem list od szanownego pana Zbigniewa o tym czarodziejskim daniu, natychmiast udałem się do mojego znajomego „U Kajetanka". Chwycił to natychmiast. Ponieważ jest głęboko wierzącym katolikiem, już następnego ranka, wraz z małżonką, pobiegli do kościoła św. Kajetana, patrona swojej restauracji i bez trudu otrzymali błogosławieństwo. - Z nieba spada mi ten księżyc, panie Moucha i niech pan jedzie do Warszawy i zaprosi tego poetę z jego małżonką jak najprędzej. - Tak więc to wygląda, proszę pana i proszę przyjąć moje szczere gratulacje, a zaproszenie potraktować najpoważniej w świecie. Teraz pan Moucha przerwał na chwilę, głęboko zaciągnął się papierosem i mówił dalej. - Jest pogodny wieczór, niebo gwiaździste, do restauracji „U Kajetanka" wchodzi zakochana para. - Co zjesz, kochanie? - pyta pan panią. - Coś lekkiego - mówi pani. I wtedy pan restaurator, który tylko czeka na taką okazję, dyskretnie proponuje. - A może zjadłaby pani księżyc? - Oj tak, zjadłabym - mówi młoda zakochana. - Jest rumiany, okrąglutki, pachnący, obłożony małymi marchewkami, fasolką szparagową, zielonym groszkiem, ćwiar-teczkami świeżutkich pomidorów i ćwiartką cytryny do skropienia. Wyborne wszystko. 87 Zakochana pani jest zachwycona i szczęśliwa. A kiedy zakochani, najedzeni i szczęśliwi, już wychodzą, sam pan restaurator odprowadza ich do drzwi i pokazuje niebo. - O, widzi pani, księżyc znów na niebie. Zjadła go pani, a on dalej świeci. Lekko strawna planeta. A to wszystko dzięki panu i dzięki panu Zbigniewowi, który nas, Czechów, tak lubi. Kiedy wróciłem do domu, natychmiast powiedziałem mojej żonie: - Słuchaj, pewien czeski restaurator ma mnie za poetę. Jedziemy do Pragi. Zjesz tam księżyc. PANI SOŁZENICYNA Był to znowu taki przypadek, że ja i pan Zbynio - z braku innych tematów - cofnęliśmy się do wspomnień. Cóż to zresztą za sztuka cofnąć się o dwadzieścia kilka lat, kiedy ma się 60. Właściwie to ja pierwszy się cofnąłem, opowiadając pewną historię, a pan Zbynio, żeby jej słuchać, podążył za mną. I tak oto znaleźliśmy się na początku lat siedemdziesiątych. Był piękny, wiosenny poranek, wyszedłem po gazetę i inne sprawunki. W sklepie oczywiście była duża kolejka, trochę porozmawiałem ze znajomym, który właśnie wychodził, trochę z jakąś panią, która stała naraz w dwóch kolejkach, do warzyw i do pieczywa, i biegała zdenerwowana to tu, to tam ... Powiedziała mi, że oszaleć można. Głównie jednak oddałem się lekturze gazety. Na pierwszej stronie były same głupstwa, za to na drugiej w samym rogu taka oto informacja: „Żona Aleksandra Sołżenicyna otrzymała pozwolenie na wyjazd do Szwajcarii i dziś odlatuje z Moskwy". Dobrze, pomyślałem i czytając inne informacje o Pinochecie, 0 wodowaniu nowego dziesięciotysięcznika, o zbiorze truskawek, ciągle myślałem, że to dobrze, że ona odlatuje do Szwajcarii. A nawet, tak pomyślałem, że wszyscy powinni odlecieć do Szwajcarii. Już wracałem do domu, kiedy nagle, nie wiem dlaczego, spojrzałem w niebo. I zobaczyłem, jak pani Sołżenicyna leci do Szwajcarii. Na czystym niebieskim niebie była wyraźna biała kreska, a na jej czubku srebrzysty punkt. Kierunek się zgadzał 1 czas. To na pewno ona. Cieszyłem się, że zaraz powiem to mojej żonie, ale nie powiedziałem. W domu było pełno ludzi. Nasza znajoma, krytyk sztuki, nasz znajomy, też krytyk sztuki, który - jak się okazało - przyszedł niezależnie oraz trzy nieznane mi osoby. Żona moja była w łazience, gdzie jak się domyślałem, pospiesznie się ubierała, a wszyscy oni stali na środku pokoju i wyraźnie zdawali sobie sprawę, że przyszli nie w porę. Znajoma krytyk sztuki ucieszyła się na mój widok i powiedziała: - Słuchaj, to gospodin taki i taki, jego żona Galina i siostra żony. Tak przedstawiła trzy nieznane mi dotąd osoby. Dodała 89 jeszcze, że gospodin taki to a taki to laureat I nagrody Międzynarodowego Biennale Plakatu. - A! - ożywił się znajomy krytyk sztuki. - No wie pan, gratulacje, gratulacje - zwrócił się do laureata. - O niczym innym się nie mówi. Wspaniały, bardzo odważny. Ja miałem głupią minę. Po pierwsze nie wiedziałem, że znowu jest Biennale, po drugie plakaty mnie nie interesują, a plakacistów mam za nic. Na szczęście nie musiałem trwać zbyt długo z tą głupią miną, bo znajoma krytyk pospieszyła mi z pomocą mówiąc: - Wiesz, ta głowa z przyszczypkami do bielizny na oczach, uszach i ustach. - A! - powiedziałem nic sobie nie przypominając, ale wyobraziłem sobie taką głowę wystarczająco. - To i ja gratuluję, a przede wszystkim - siadajcie państwo. Kiedy usiedli, wyszedłem zobaczyć, co robi żona, a ona była już w kuchni, pukała się w czoło, pokazywała na zegarek. Powiedziała tylko: - To Rosjanie. - Domyśliłem się - odpowiedziałem i wróciłem do pokoju. Krytyk pytał właśnie, jak dzieło powstało, czy nie było przeszkód itd. Laureat uśmiechnął się: - Były przeszkody, oczywiście, jakże by nie miało być przeszkód. U nas w Sowieckim Sojuzie zawsze są przeszkody. Nu ja zdiełał etu kartinu parę lat temu, ona była wtedy przeciw Ameryce. Na dole pod głową była amerykańska flaga. No i właśnie była przeszkoda, plakat miał już być wydrukowany, kiedy nagle przyjeżdża Nixon - i ... nie ma mowy. Plakat do szuflady i koniec. Mija parę lat - idę ja któregoś dnia do naszego Związku Artystów Plastyków i widzę na tablicy ogłoszeń informację: Warszawa, czerwiec, Międzynarodowe Biennale Plakatu. Wracam do domu, pogadaliśmy z Galiną, flagę zamieniłem na chilijską, plakat w rulon i na pocztę. I to wsio, żadnych innych przeszkód nie było. Zapadła cisza, żona moja wniosła kawę. I wtedy, panie Zbyniu, ja powiedziałem, że przed chwilą widziałem jak pani Sołżenicyna leci do Zurichu. - I co? - spytał pan Zbynio. - Poszli sobie wszyscy. 90 DZWONY Mówią: „O wilku mowa", a potem już nic i jeszcze odchodzą jeden po drugim, zostawiając mnie z ciążącą niepewnością. Trudno. Do pana Zbynia to naprawdę nie ma się o co przyczepić. Jest nienaganny pod każdym względem. Co innego profesor, gaduła, rozczochrany, na miękkich nogach, słowem plastuchowaty. A przecież plastuchowatość gani u innych. Tyle, że przyzwoity, a to jest najważniejsze. Tak, że i do niego nie można mieć żadnych poważnych zastrzeżeń. Tak sobie myślałem, idąc na spotkanie z profesorem i panem Zbyniem. I co? Spotykam ich jeszcze przed czasem na Kanonii. I co profesor mówi na mój widok? Znowu mówi, że o wilku mowa, jakby zapomniał, że powiedział to przed paroma dniami nie wyjaśniając, o co chodzi, przecież mogło mi się zrobić przykro. Tym razem spytałem już zdecydowanie. - Dlaczego to panowie mówili o mnie? - No, cóż - pan Zbynio bez chwili wahania odpowiedział. - Zastanawialiśmy się, czy i tym razem spóźni się pan o godzinę. Ale dziś jest pan punktualny wprost królewsko. No, więc jakoś się to wyjaśniło, jestem co najwyżej spóźnialski. I oczywiście poczułem się lepiej. A pan Zbynio, wskazując popękany dzwon na środku Kanonii, powiedział: - Dzwony spadają z nieba. A profesor, że jak tylko usiądziemy, opowie nam coś o dzwonach. Usiedliśmy, a on zaczął tak. - Było to w Kozienicach. Małą łódką przeprawialiśmy się w kilka osób na drugą stronę Wisły, trochę po to, żeby obejrzeć mały kościółek, a trochę tak sobie dla przygody. Stary przewoźnik powiedział wtedy, że mieszka obok tego kościółka i może nam opowiedzieć, co się zdarzyło, kiedy na prawym brzegu Wisły znaleźli się Rosjanie. Otóż jak tylko podeszli do Wisły, zaczęli się okopywać. Wyglądało na to, że okopy będą się ciągnąć wzdłuż brzegu przez kilka kilometrów. Wtedy ja - mówił dalej przewoźnik - i inni zgłosiliśmy się do Rosjan, mówiąc, że im pomożemy. Zgodzili się. W kilkunastu chłopa zabraliśmy się od roboty. I tak pokierowaliśmy 91 tą robotą, że dzwony zostały uratowane. - Bo wiecie co, panowie? Te dzwony z naszego kościółka to zakopaliśmy na czas wojny. Bo, co by było, gdyby wpadły w ich ręce? - Ze dwa Staliny i jeden Lenin, takie do pasa. - Ma pan rację - teraz profesor zwrócił się do pana Zbynia. - Dzwony spadają z nieba. 92 PROMIENIE JOTA Musiałem zgodzić się któregoś razu z profesorem, kiedy stwierdził, że inżynier nie może być artystą. Ale zgadzałem się tylko do pewnego stopnia, w czym wspierał mnie pan Zbynio. Profesor opierał swoje przekonania na przykładach i wymieniał nazwiska byłych inżynierów, którzy teraz, nie wiadomo czemu, zajmują się sztuką. - Może to i prawda - odpowiedzieliśmy z panem Zbyniem profesorowi - ale są przecież dziesiątki, o ile nie więcej, nieudanych artystów, którzy żadnymi inżynierami nie byli? Co to za dowód zatem? Pan Zbynio, chyba nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiał, bo nie miał żadnego przekonywującego argumentu. Po prostu milczał. Ja natomiast miałem na ten temat pewną teorię. - Wszystko - mówiłem - zależy od kąta padania promieni jota na powierzchnię klepek mózgowych, a także od rodzaju tej powierzchni i co najważniejsze, od ilości tych klepek. Profesor już chciał wstawać i ostentacyjnie odejść, jak robił to już kilka razy, ale pan Zbynio powstrzymał go. Mogłem więc mówić dalej. - Otóż promieniowanie jota jest niezwykle delikatnym promieniowaniem i pochodzi z najwyższych źródeł promieniowania w ogóle. Odbiornikami tego promieniowania są jedynie niewielkie zgrubienia powierzchni klepkowych naszego mózgu, powstałe na skutek wrodzonych skłonności do kataleptycznych spazmów i z powodu nieliniowego ich układu. U osobników z układem liniowym te ostatnie nie występują, stąd brak u nich reakcji na promienie jota. To właśnie jest powodem, dla którego żaden inżynier o wyraźnie liniowym układzie zgrubień nie może być artystą, a także dlatego, że w większości przypadków inżynierowie mają tzw. klepki scalone pokryte kataplazmem nie przepuszczającym żadnych promieni wyższych źródeł. - Gratuluję - powiedział profesor i tym razem nic go nie zdołało powstrzymać, odszedł. Ja natomiast cieszyłem się, że został pan Zbynio i miło się do mnie uśmiechał. 93 MEMELUKI - Nie, nie, panie Zbyniu, nie Manieluki tylko Menieluki i zaraz to panu wyjaśnię. Miałem jedenaście lat. Do mojej matki przychodziła na pogawędki sąsiadka, starsza pani, mieszkająca w niedużym domu z ogródkiem po drugiej stronie ulicy. I nic by mnie to nie obchodziło, miałem przecież swoje sprawy, gdyby nie to, że drażniła mnie w najwyższym stopniu. Śpiewnym głosem, jakim nikt poza nią nie mówił i tym, że zwracała się do mnie Jędruszka i tym, że jej dorosły syn, pracujący w banku, miał dwa imiona Czesław i Wiesław, i jeszcze tym, że nazywali się Kouba. Jak mogłem, tak uciekałem z domu, kiedy przychodziła albo zamykałem się w innym pokoju i przez ścianę pokazywałem jej język. Choć mi wstyd dzisiaj, bez wahania mogę powiedzieć, że moje uczucie do pani Kouba było czystą nienawiścią. Nie mogłem pojąć, jak moja matka znosi tę kobietę i potrafi słuchać jej całymi godzinami. A jednak dałem się złapać w chytrą pułapkę. Któregoś razu pani Kouba powiedziała: - Jędruszka, podejdźże bliżej, niech ci się przyjrzę. Podszedłem bardzo niechętnie. - Co ty robisz, Jędruszka? - spytała. - Zbieram znaczki - odpowiedziałem. - Marki znaczy się. Słyszałem to już kiedyś i myślałem, że aż mnie skręci ze złości. - To przyjdź - powiedziała. Nie od razu, ale poszedłem. - Jak Jędruszka zje peklowanej łopatki i bliny z wereszczaką, to dostatnie kawałek jeża od strony ogona i marki. Syn pani Koubowej, Czesław-Wiesław, siedział właśnie przy stole i pożerał stertę okrągłych placków polanych szarym sosem z kawałkami kiełbasy. Trzeba mieć jedenaście lat, żeby znieść takie upokorzenie, ale zjadłem i peklowaną łopatkę i dwa bliny z wereszczaką, i pół jeża. - Gdyby Jędruszka był doroślej szy - odezwał się nagle syn pani Koubowej - to jeszcze wypilibyśmy po kieliszeczku Tris di Vinis. 94 Musiałem mieć głupią lub przestraszoną minę, bo spytał: - Jędruszka nie wie, co to Tris di Vinis? A czy Jędruszka, wie co to Kaunas? A czy Jędruszka w ogóle wie, co to Lietuva? Nic z tego nie wiedziałem i to był dalszy ciąg upokorzenia. Właśnie wtedy pani Kouba położyła przede mną niebieską kopertę. - Niech Jędruszka popatrzy... Były to znaczki. Kilkanaście podłużnych francuskich znaczków, jakie już widziałem i nawet miałem kilka, tylko że na każdym z nich był czerwony nadruk: MEMEL Podziękowałem i szybko uciekłem. - To Kłajpeda - przerwał mi pan Zbynio. -Tak, ale o tym dowiedziałem się później. Później też spotykałem ludzi, których natychmiast rozpoznawałem. Może tak powstają nieuzasadnione uprzedzenia. Nic przecież ze strony Memeluków, jak ich nazwałem, nie spotkało mnie złego. 95 STACHURSKI Kręcimy się tu po uliczkach, przesiadujemy w kawiarnianych ogródkach. Prawie wszystkie sprawunki załatwiamy w pobliskich sklepach. Istnieje jednak wielka Warszawa otaczająca nasze miasteczko ze wszystkich stron. Bywamy tam rzadko, ale mamy świadomość jej istnienia i mamy wspomnienia z dawnych i jeszcze dawniejszych lat. Mówiłem to wszystko do pana Zbynia, który -jak widziałem - przygląda mi się z lekkim zdumieniem. - Dość patetyczne - powiedział. - Dalej nie będzie już patetycznie, jeśli w ogóle chce pan słuchać dalej. Uśmiechnął się i uroczyście kiwnął głową. Mówiłem więc dalej. - Na przykład na Żoliborzu też jest ciekawie. Jeździmy tam czasami z żoną, ona ma stamtąd wspomnienia. A więc, któregoś razu jesteśmy właśnie na Żoliborzu, idziemy wtedy jeszcze ulicą Stołeczną. - Teraz Popiełuszki - wtrącił pan Zbynio. - No, tak. Nie chce nam się iść do pasów, żeby przejść na drugą stronę, przechodzimy więc tak sobie, na ukos. Wtem gwizdek. W naszą stronę zmierza milicjant i już chwyta za skórzaną torbę, kiedy moja żona najspokojniej w świecie mówi do niego: - Stachurski, nie wygłupiaj się. Wyobraża pan sobie moje i tego Stachurskiego zdumienie. Moje mniejsze, ale Stachurski stanął jak wryty. Miał zdecydowanie głupią minę, puścił raportówkę i otworzył usta. Moja żona, nic. Ja też nic, bo niby, co. I tak stoimy. - Po pasach trzeba - powiedział po chwili, łagodnie i jakoś prywatnie. Podstawówka z Kolektorskiej. W porządku. Zasalutował, odwrócił się i odszedł. Jeszcze postaliśmy chwilę. Stachurski odchodził wolno, raz odwrócił się, jeszcze popatrzył na nas i odszedł na dobre. Wtedy i my ruszyliśmy w stronę Słowackiego. - Zaraz ci wszystko opowiem - powiedziała moja żona. „Było to w piątej klasie. „Budź gatow!" - a my wszyscy „Wsiegda gatow"! Tak zaczynała się każda lekcja rosyjskiego. Stara nauczycielka nie siadała jednak, tylko nerwowo szukała czegoś w kieszeniach długiego, brązowego swetra. 96 - Stachurski - powiedziała nagle - pójdziesz do pokoju nauczycielskiego i przyniesiesz moją torbę. Stachurski wybiegł w podskokach i po chwili wrócił z dużą, szarą torbą. Kiedy jej podał, wysypała całą zawartość na stół: papierosy, pudełka zapałek, chustki, jakieś papiery, szklaną cygarniczkę i 100 złotych, czerwoną, papierową setkę. Wtedy to Stachurski jednym susem chwycił tę setkę, zdążył jeszcze całej klasie pokazać język i już był za drzwiami. - Złodziej! Złodziej! - nauczycielka wybiegła za nim. - Złodziej! - krzyczała już na korytarzu. Pootwierały się drzwi od innych klas, ale Stachurski stał już w drzwiach wyjściowych. Całe ciało pedagogiczne ruszyło za nim. Po nauczycielach, naturalnie, wybiegli uczniowie. - Złodziej! Złodziej! - słychać było okrzyki. Do Parku Kaskada pierwszy doleciał Stachurski, stał jednak i zdawało się, że nawet czeka. Za nim ciało pedagogiczne w zwartej gromadce, no i uczniowie, nieco wolniej i bez żadnego porządku. Stachurski a to chował się za drzewa, a to wyskakiwał nagle, przebiegał prawie przed nosem nauczycieli. Ci rzucali się wtedy w jego kierunku, a on przyspieszał i znów był 10-15 metrów przed nimi. Wymachiwał czerwoną stuzłotówką, podskakiwał w miejscu. Ciało pedagogicznie rzucało się na wszystkie strony, rozpierzchało się na chwilę, po czym na powrót zwierało się w konwulsyjne grono. A Stachurski biegał między drzewami niczym beztroski jelonek. - Gonić go! Gonić go! - pan od śpiewu krzyczał najgłośniej. Nikt jednak z nauczycieli nie miał już siły, a uczniowie trzymali się w pewnej odległości, trochę jakby zażenowani. W końcu Stachurski zniknął. Lekcji już nie było tego dnia. - No, ale popatrz - powiedziała jeszcze moja żona - poznałam go po tylu latach i jest teraz milicjantem. - Może już policjantem - powiedział pan Zbynio. 97 MULTILOTEK - Nie chciałbym - powiedziałem - zanudzać pana, panie Zbyniu, swoją osobą, ale to muszę panu powiedzieć dla jasności stosunków między nami. Otóż gram w Multilotka. Codziennie z wyjątkiem śród i sobót, kiedy gram w Dużego Lotka. Przeciwni są temu moja żona i syn. Ale gram. 0 Dużym Lotku nie ma co mówić. Żeby wygrać, trzeba mieszkać w Będzinie, Łabędach, Orzyszu albo gdzieś pod Szczecinem. Natomiast co do Multilotka mam pewien obmyślony plan. Skreślam proszę pana: 6, 16, 20, 24, 43, 46, 55, 60. 66, 69 i oczywiście liczby te nie padają. Padają zupełnie inne. Tłumaczę sobie to tak: Wie pan, jakich cudów dokonuje się dziś za pomocą elektroniki. Jest to więc na dużą skalę pomyślane elektroniczne oszustwo. Skreśla pan szóstkę na przykład i podobnie jak pan skreślają szóstki jeszcze 3 miliony innych grających, a oni tam w centrali za pomocą elektronicznych łączy od razu wiedzą. Aha, tyle to a tyle szóstek, to ciach, i popychają do tuby sterowaną elektronicznie kulkę z piątką, bo piątka akurat nie miała powodzenia. Podobnie z innymi numerami. Moja żona mówi, że skoro tak uważam, to tym bardziej nie powinienem grać. Ale ja gram. Mam nawet abonament, żeby nie latać codziennie do kolektury. Co więcej, te panie w kolekturze robią różne miny i uśmiechają się niepewnie. Ale to nic i tak. Zrobiłem nawet coś jeszcze, z czym wiążę konkretne nadzieje. Napisałem do centrali Multilotka list. Podałem wszystkie numery, jakie skreślam i zapowiedziałem, że dopiero uwierzę, że nie są oszustami, jak wygram. Wszystko to powiedziałem i patrzyłem teraz na pana Zbynia, czekając, co powie. Pan Zbynio milczał jednak. To jeszcze dodałem, że ta gra i spekulacja na ten temat to tylko maleńki margines w moim życiu. Czytam przecież Torąuata Tasso, Tartarena z Tarasconu, Łazika z Tormesu i Tackeraya. 1 teraz pan Zbynio się odezwał: - Samych na T pan czyta. 98 KONSTANCIN Wiedziałem, że pana Zbynia łączy coś z Konstancinem, ale nie wiedziałem, co. Wykluczyłem też, aby były to związki aktualne, ponieważ gdyby miał takie, wycofałby się z nich, choćby ze wstydu. Musi to być coś dawniejszego i o tym mam się za chwilę przekonać. Czekam właśnie na niego i wiem, że poruszy tę sprawę, bo mi obiecał. Też bywałem tam kiedyś, więc szczególnie mnie to interesuje. Pan Zbynio przyszedł punktualnie. - Być świadkiem - powiedział - to użyczyć siebie, swojej prawomocności i nic więcej. Zdarza się jednak, że to użyczenie waży o czymś, a bywa, że nie. Pan Zbynio powiedział to wszystko zanim usiadł. Stał nade mną i mówił coś zupełnie niezrozumiałego. Musiał zauważyć moje zakłopotanie, bo usiadł i powiedział: - Zaraz panu wszystko opowiem. Jeździłem często do Konstancina, do mojej starej ciotki. Było to przeszło dwadzieścia lat temu. Robiłem jej drobne zakupy, pomagałem w jakichś absurdalnych porządkach, po których zazwyczaj więcej było bałaganu, wtedy ciotka dawała mi chwilę wytchnienia, mogłem więc szwendać się po Konstancinie. Wówczas to poznałem tego człowieka. Wspominałem panu o nim już wcześniej: Albert Słowik. W sklepie, nie opodal domu mojej ciotki, stał tuż za mną w kolejce i wiercił się nieznośnie. Odwróciłem się i spojrzałem wymownie, jak mi się wydawało, chcąc mu dać do zrozumienia, że potrąca mnie i popycha, i że nie życzę sobie tego. Stało się jednak inaczej. Uśmiechnął się, odgarnął opadającą mu na czoło i oczy czarną grzywę i przedstawił się: - Albert Słowik jestem. Podałem mu rękę, coś mruknąłem pod nosem i już chciałem odwrócić się, kiedy spytał, czy rozglądam się za czymś ciekawym. Nieco stropiony, odpowiedziałem, że tak w ogólności. To wystarczyło panu Słowikowi, aby znajomość nasza stała się faktem. Miał na szyi łańcuszek z relikwiarzem w kształcie nóżki. 99 - Spotkajmy się jutro o jedenastej na początku ulicy Żeromskiego. A ja powiedziałem: - Dobrze. W końcu, naprawdę zawsze się rozglądam za czymś ciekawym, a ta nóżka na szyi ... Następnego dnia z trudem udało mi się wyrwać od ciotki. Żeromskiego zaczynała się tuż za rogiem, więc znalazłem się tam dość szybko, a on już był. Trzymał pod pachą długi, kartonowy tubus i szarą, dużą kopertę. - Zaraz panu pokażę coś ciekawego, a potem poproszę pana o ważną dla mnie przysługę. Brnę w coś - pomyślałem, ale niepodobna było nie poddać się temu człowiekowi. W jego oczach było coś, co spalało każdą wątpliwość, każde zawahanie. Jednym słowem, poddałem się zupełnie. - Proszę spojrzeć - powiedział -jesteśmy na ulicy Żeromskiego. Oto dom Żeromskiego i jego ogródek - a tu, wskazał na strzałkę przybitą do słupa po drugiej stronie ulicy - początek szlaku spacerowego Stefana Żeromskiego. Nie ciekawe? - spytał. - No, bardzo - odpowiedziałem. - Ale my nie skorzystamy, pójdziemy gdzie indziej. Ujął mnie pod rękę i ściszonym głosem powiedział: - Pójdziemy do willi Eloe, do Wydziału Oświaty, gdzie ja złożę depozyt, a pan będzie świadkiem. I o to pana proszę i jeszcze powiem, że jak tylko pana zobaczyłem, od razu wydał mi się pan najodpowiedniejszą osobą. Napis „Eloe" był nieco wypłowiały, ale czerwona tablica „Wydział Oświaty" była nowa i błyszcząca. Po chwili byliśmy w środku. Urzędniczki, trzy czy może cztery, przywitały nas bardzo serdecznie. - O, panowie już są! Proszę siadać. Dokument jest przygotowany. Jedna z nich zwróciła się do mnie: - Pan, rozumiem, złoży podpis jako świadek przekazania depozytu. Pomyślałem, że w tym momencie mógłbym nawet podżyrować coś samemu Żeromskiemu albo zrobić cokolwiek, więc powiedziałem: 100 -Tak. Pan Słowik wręczył urzędniczkom szarą kopertę i tubus. Złożyliśmy podpisy. Pierwszy raz w życiu byłem w Wydziale Oświaty, lecz jak się okazało, nie ostatni. Po wyjściu nie byłem już potrzebny panu Słowikowi. Pożegnał mnie dość szybko, podziękował, a jakże, i zniknął. Wróciłem ulicą Żeromskiego, minąłem jego dom. Koniec szlaku spacerowego. Wróciłem do ciotki i tego samego popołudnia do Warszawy. Nigdy więcej nie widziałem pana Słowika. W Konstancinie byłem już tylko raz, na pogrzebie ciotki. Pan Zbynio przerwał na chwilę, a ja nie mogłem doczekać się dalszego ciągu. - Wczoraj, po latach znalazłem się tam znowu. W Wydziale Oświaty. Powiedziano mi, że pan Słowik, biedny pan Albert Słowik, pomylony nauczyciel, zmarł niedawno. Spadkobiercami wielu, jak się okazało, depozytów uczynił świadków aktów przekazania. Wręczono mi tubus i szarą kopertę. Wszystko zapieczętowane, nie tknięte. Kiedy tylko znalazłem się w domu, otworzyłem tubus. Był tam owinięty w papier patyk z zaschniętą na jednym końcu zieloną farbą, do drugiego końca przymocowany pinezką kawałek sznurka i karteczka z wykaligrafowanym napisem „Fuławka", i tyle. W kopercie natomiast, na jednej kartce, wariacje na temat czasownika miąć, na drugiej zaś: Kret wydobył Ziemię na powierzchnię. Kret jest Stwórcą. Do wiadomości Panów Kuratorów. Ostatnie zdanie podkreślone było na czerwono. 101 KINO Miałem wielką ochotę wypytać pana Zbynia o wszystko, no, prawie o wszystko. Kłębiło mi się w głowie od tych pytań. Ale kiedy spotkaliśmy się, zapomniałem, o co miałem spytać i tylko czasami mi się coś przypominało. Pan Zbynio chętnie odpowiadał, poważnie lub żartobliwie. Zależało to głównie od pytania, ale często też od pogody, nastroju pana Zbynia lub czegoś jeszcze. Nie wiem. Na przykład na pytanie, czy lubi fryzjerów, odpowiadał, że czeskich. A kiedy spytałem, czy lubi kino, nic nie odpowiedział. Zmieniał temat pospiesznie i jakoś to pytanie przepadło. Trudno, myślałem sobie i po jakimś czasie znowu nasuwały mi się nowe pytania albo wracałem do poprzednich. - A dlaczego akurat fryzjerów czeskich? - spytałem. - Bo widzi pan - odpowiedział - w ogóle bardzo lubię Czechów, nie tylko fryzjerów. Czech spytany, jak trafić na jakąś ulicę, kiedy zorientuje się, że ma do czynienia z Polakiem, przez dziesięć minut z wdziękiem opowiada coś. Wie dobrze, że właśnie około dziesięciu minut potrzeba, żeby Polak mógł przyswoić sobie czeszczinę, a kiedy już przyswoi i zrozumie, co Czech mówi, okazuje się, że on nie tylko nie wie, gdzie jest ta ulica, ale nigdy o niej nie słyszał, a także, że czytał kiedyś w jakieś powieści czeskiego autora o ulicy o zbliżonej nazwie, o ile nie jest to fikcyjna nazwa, bo ten czeski autor to dużo zmyślał. Podobnie postępują Niemcy i Szwajcarzy, tylko robią to bez wdzięku i mówią po niemiecku, a wtedy dziesięć minut nie wystarcza, żeby ich zrozumieć. I proszę, skąd bym tyle wiedział o Czechach, gdybym nie pytał. Ponowiłem więc pytanie o kino, ale i tym razem pan Zbynio jakoś wykręcił się od odpowiedzi. Nie chciałem go więcej molestować, więc dałem spokój. Spytałem natomiast, czy lubi Waltera Scotta. - Bardzo - odpowiedział. - Jest w „Guy Manneringu" taki moment, w którym Walter Scott, opisując coś bardzo dokładnie, zamieszcza w nawiasie taką oto uwagę: „Jak ja lubię szczegóły". Prosto do czytelnika, jakby na stronie. To lubię. 102 - A czy któraś z powieści Waltera Scotta była sfilmowana? - spytałem. - Nie wiem - odpowiedział. W takich chwilach milczy się na ogół przez jakiś czas. „Wiem, nie wiem, tak, nie". Cóż innego pozostaje. I my milczeliśmy jakiś czas, ale mnie nie dawało spokoju następne pytanie. - Co się powinno robić, kiedy coś trąci myszką? Profesor po takim pytaniu wstałby i odszedł, ale nie pan Zbynio. Pan Zbynio uśmiechnął się i powiedział: - Ja bym zrobił szuru buru. O! i może to jest najlepszy przykład na to, jak my się z panem Zbyniem rozumiemy. Jednak na pytanie, czy lubi kino, nie odpowiedział. Po prostu nie chciał odpowiedzieć. I też właściwie doskonale to rozumiem. 103 KWESTIA MURZYŃSKA Jest w Warszawie na Rynku Staromiejskim kamienica pod Murzynkiem, ale Murzynów w Warszawie to zbyt wielu nie ma. Toteż nadzwyczaj ciekawe wydało się, zarówno panu Zbyniowi jak i mnie, to co opowiedział profesor. Już z daleka widać było, że ma coś do opowiedzenia, bo pędził na swoich miękkich nogach w naszym kierunku, ile sił. Usiadł i natychmiast zaczął opowiadać. - Proszę panów, jeden z moich kolegów, profesor rzeźby, zafundował sobie jako modela prawdziwego Murzyna. Skąd go wziął, nie mam pojęcia. Czy sam go znalazł, czy studenci go wytrzasnęli, nie wiadomo. Dość, że model - Murzyn, tego w Akademii jeszcze nie było. Rozebrał się do majtek i pozował. Na rzeźbie jest to praca na kilka tygodni. Przychodził przez pierwszy tydzień i drugi. Wszystko było w porządku. Studenci z grubsza już ulepili duże bryły jego siedzącej postaci, ale kiedy przyszło do najważniejszego etapu, prawdziwego już rzeźbienia, Murzyn przepadł. Nie pojawił się przez cały tydzień, w żaden sposób nie można było go znaleźć. Co robić? Praca prawie w połowie, a tu brak modela. Postanowiono więc znaleźć drugiego Murzyna. Trwało to długo, ale dwaj studenci poświęcili się. Zjeździli wszystkie akademiki, ośrodki dla uchodźców, aż znaleźli. Ten palił się do tej roboty jeszcze bardziej od pierwszego i od razu obiecał, że nie zniknie. Tyle, że był zupełnie inny. Czarny i owszem tak samo, ale mniejszy, chudszy i w ogóle z punktu widzenia rzeźbiarskiego, czyli jako bryła, zupełnie inny. Ale Murzyn to Murzyn. Co się dało, poprzerabiano. Drugi Murzyn, jak obiecał, nie znikał. Pozował wesoło, tzn. siedział niby spokojnie, jak przystało na modela, ale gadał bez przerwy łamaną i komiczną polszczyzną. I tak w miłej atmosferze praca dobiegła końca. Kilkanaście glinianych postaci gotowych było do odlewu. Różniły się między sobą, tak jak być powinno, różnym podejściem studentów - twórców, jakby nie było. Po tygodniu w pracowni mojego kolegi - profesora zrobiło się biało. Na niskich kawaletach siedziało kilkanaście gipsowych postaci. Nie tylko wszystkie były białe, ale żadna nie przypominała 104 Murzyna, ani pierwszego, ani drugiego. Mój kolega - profesor - tępi w swojej pracowni zbytni naturalizm i przesadną dosłowność. Całkiem udane rzeźby, a jedna wprost doskonała, szczególnie w uchwyceniu ruchu lekko pochylonej głowy i wygięcia pleców. Profesor przerwał teraz na chwilę, po czym dodał jeszcze: - Sami panowie zobaczycie na rocznej wystawie, jeśli zechcecie. A pan Zbynio, gdy tylko profesor skończył, skwitował wszystko stwierdzeniem, że to doskonały dowód na to, że u nas w Polsce kwestia murzyńska nie istnieje. 105 PANI ULA Szedłem na Gnojną Górę z pewnością, że spotkam pana Zbynia i z myślą, że umówimy się, aby razem pójść na wernisaż wielkiej szachowej wystawy profesora w Zachęcie. Podobno jest to kilkadziesiąt szachownic z przeróżnymi, zaskakującymi kombinacjami. Nie znam się aż tak na szachach, ale profesor twierdzi, że to nie jest konieczne. Przynajmniej nie we wszystkich przypadkach. Tak sobie myśląc, doszedłem do Gnojnej Góry. Tego się nie spodziewałem. Zastałem pana Zbynia z dość podpitą nieznajomą. Stolik, przy którym siedzieli, zastawiony był kieliszkami. Pan Zbynio się zaśmiewał, a nieznajoma kobieta mówiła coś pospiesznie i niezupełnie wyraźnie. Pan Zbynio przedstawił mnie i poprosił, abym usiadł. - Ula jestem, niech pan siada i słucha. Pan Zbigniew dobrze wie, że żadnych mężczyzn do siebie nie dopuszczam. O nie, co to, to nie. Chociaż niejeden by chciał. Prawda, panie Zbigniewie? Pan Zbynio skinął głową. - Najszczersza prawda, pani Ulu. - Niech pan słucha, niech pan słucha - jeszcze raz zwróciła się do mnie. - Mieszkam nad panem Zbigniewem i podobno stukam obcasami. No niech pan popatrzy - wysunęła całkiem zgrabną nogę w niewielkim pantofelku. - Co tu można nastukać takim obcasikiem. A zresztą, zawsze mówię, proszę przyjść i poprosić, żebym zdjęła, to zdejmę. Ale pan Zbynio nic, patrzył na swoją sąsiadkę z wyraźnym rozbawieniem. - Miałam trzech mężów, proszę pana - znów zwróciła się do mnie - niech się pan też napije. Przysunęła mi kieliszek. - I mam tych mężów dość, pan Zbigniew to wszystko wie, bo my się znamy przez zalanie, prawda panie Zbigniewie? - Prawda, pani Ulu, ale nie ma o czym mówić. Stało się i koniec. A właściwie nic się nie stało. - Stało się, panie Zbigniewie, żeśmy się poznali. - A pan, niech nie myśl, że zalaliśmy się z panem Zbigniewem 106 - znowu zwróciła się do mnie - tylko zalałam pana Zbigniewa, aż dwa razy. I wtedy przyszłam i wszystko powiedziałam. Wycieraliśmy razem podłogę w łazience u pana Zbigniewa. Rozumie pan? - No, tak - powiedziałem - wszystko sobie wyobrażam. - O, nie! niech pan sobie za dużo nie wyobraża. Nic z tych rzeczy. Wszystko sobie pan może wyobrazić, co pan chce, tylko nie to, że pan Zbigniew i ja. Wykluczone. Mówiłam już, że miałam trzech mężów? Nie pamiętam. Nigdy więcej. Jeden był prawnikiem i tylko zgarniał forsę, gigantyczną forsę na wielką skalę. Nie było miejsca na te pieniądze. I proszę pana udusił się przy tych rachunkach. Liczył, liczył i się udusił. Pan Zbynio przerwał pani Uli. - Wzrusza się pani, widzę, może więc odprowadzę panią, a kiedyś opowiemy sobie to wszystko spokojniej. - Wcale się nie wzruszam. Te pieniądze pochodziły z łapówek i lewych interesów, a mnie traktował jak poduszkę. No, napijmy się panowie. Pani Ula jednym pociągnięciem wypiła swój kieliszek. - Drugi był specjalistą - lekarzem. - Pani Ulu, proszę tego nie opowiadać, to zbyt bolesne i po co teraz - próbował pan Zbynio. - Była to zwykła świnia. Wracam któregoś dnia do domu, a on całuje się z elektrykiem. Specjalista. Pan Zbynio dał mi znak ręką, abym nie odchodził, wyczuł widocznie, że miałem taki zamiar. - Odszedł bez słowa i wtedy nie wiem, po co wyszłam za artystę - performera. Kompletny idiota. Ciął się żyletkami i rzygał publicznie. Pojechałam z nim do Szkocji i już wróciłam sama, proszę panów, zupełnie sama. I jeszcze się napijmy. I już żadnych mężczyzn w moim życiu nie będzie. A o panu Zbigniewie, to jak mi Bóg miły, nic nie wiem. Nic, ani co robi, ani w ogóle. I pójdę sama. Wstała i chwiejnym krokiem odeszła. Wysoka, zgrabna i ładna. - Kto to panie Zbyniu? - spytałem. - Sąsiadka. Po prostu sąsiadka. 107 SZEWSKA HISTORIA Pan Zbynio zaczął: - Jest wprawdzie ulica Kilińskiego przykrótka, jak na takiego bohatera, ale Szewskiej nie ma. W Krakowie jest, we Wrocławiu jest, a w Warszawie nie ma, chyba że na peryferiach. - Rzeczywiście nie ma - powiedziałem. Nie wiem czemu, ale zamilkliśmy, jakby nas to zasmuciło. Powiedziałem wtedy, że mogę w takim razie opowiedzieć historię. - Może być - odparł na to pan Zbynio. - Wie pan, jak wspaniałym malarzem i miłym człowiekiem był Henryk Stażewski. Należeliśmy z żoną do licznego grona jego znajomych. Spotykaliśmy się często w kawiarni SARPu, a także bywaliśmy u niego w pracowni. Lubił obdarowywać swoich przyjaciół pomalowanymi przez siebie różnymi przedmiotami. Były to drewniane łyżki, deseczki do krojenia, drewniane wałki do ciasta. Któregoś razu, w czasie wakacji, spotkaliśmy się w Sopocie. Zjedliśmy razem obiad, wtedy moja żona pokazała, co kupiła przed godziną w sklepie komisowym. Były to holenderskie saboty, drewniane i zupełnie surowe. Stażewski zapalił się natychmiast. - Po powrocie do Warszawy koniecznie mi je przynieś, to ci je pomaluję. - Jeden, Heniu - powiedziała moja żona. - Nie jeden, tylko dwa. - Jak to jeden? - Jeden wystarczy - próbowała jeszcze. - Wykluczone - powiedział - albo dwa, albo wcale. Pięknie je pomalował, charakterystycznymi dla siebie kolorami, w przemyślnie rozłożone na obłych kształtach figury i nawet podpisał oba od spodu. Minęły lata, saboty piękne i kolorowe wisiały w naszym domu, w widocznym miejscu. Któregoś dnia zjawił się jakiś Szwed, chyba nasłany przez kogoś i od razu powiedział, że interesują go saboty pomalowane przez Stażews-kiego. Żona moja powiedziała: - Proszę je sobie obejrzeć. 108 Szwed powiedział, że on nie przyszedł ich oglądać, tylko kupić. - Kupić? - zdziwiliśmy się oboje. - Tak, kupić - powiedział. Dobrze zapłacę. Popatrzyliśmy na siebie. - Jest to dla nas zbyt cenna pamiątka, proszę pana - powiedziała moja żona. A Szwed, że on to rozumie, ale chce zapłacić bardzo dobrze. A ja pomyślałem w tym momencie, co za głupia sytuacja, bo nie mamy pieniędzy, ani nawet ich się nie spodziewamy, ale sabotów szkoda. Szwed spytał nagle, czy może zadzwonić. Kiedy rozmawiał przez telefon, uzgodniliśmy z żoną, że jeden sabot możemy sprzedać. - Jeden - powiedziała moja żona, kiedy Szwed skończył telefonować. - Jak to jeden! - spytał zdumiony. - No, jeden - powtórzyła. I wtedy Szwed powiedział zupełnie to samo, co przed laty usłyszeliśmy od Stażewskiego. - Wykluczone, albo dwa, albo wcale. - I co? - spytał pan Zbynio. - I nic, wiszą dalej w naszym domu. 109 ĆWIERĆINTELIGENCJA Spytałem kiedyś pana Zbynia, co polska inteligencja zawdzięcza Polsce Ludowej. - Nic - odpowiedział - ponieważ w Polsce Ludowej nie było dla niej miejsca. Bardzo dużo natomiast Polsce Ludowej zawdzięcza polska ćwierćinteligenci a, ponieważ w trybie rewolucyjnych przemian dokonała wielkiego skoku; została inteligencją, dołączając do bratniego „szeregu walczących ludowych mas" z zadaniem nadbudowania czegoś tam do bazy. - A czego? - spytałem. - „Zgaduj-zgaduli" - odpowiedział pan Zbynio; i „Bezludnej wyspy", i „Festiwalu piosenki żołnierskiej", i „Biennale Plakatu", i jeszcze wielu, wielu innych wyczynów. Wtedy ja powiedziałem, że przykłady takich nadbudówek można by mnożyć i mnożyć. - Tak - powiedział pan Zbynio - trzeba jednak pamiętać zawsze o tych osobach i zjawiskach, które dają się policzyć na palcach. 110 SNOBIZM I pan Zbynio, i ja zauważyliśmy, że profesor wyjątkowo nie lubi pewnego krakowskiego koryfeusza. Ilekroć w naszych rozmowach wspominaliśmy coś o snobizmie, zjawisku przybierającym w ostatnich czasach coraz bardziej pokraczne formy, mówił: - Znam jednego snoba z Krakowa, który, proszę panów, pytany 0 godzinę, mówi kwadrans po piątej, ale to starej daty godzina. Otóż chlubi się tym, że w stosunku do zjawisk sztuki XX wieku jest un peu passę. Podkreśla nawet, że nazwiska, które padają w dyskusjach i publikacjach na temat sztuki XX wieku, nic dla niego nie znaczą. Zatacza przy tym taki krąg swojej dystyngowanej ignorancji, że obejmuje on z potężnym nakładem okres własnego niemowlęctwa. A to jest starszy pan. To zupełnie tak, jakby na starej komodzie nie mogła leżeć aktualna gazeta. Podejrzewam nawet, że już jako mały chłopczyk był koryfeuszkiem. Spoglądaliśmy na siebie z panem Zbyniem, dziwiąc się nieco zacietrzewieniu profesora. Powiedziałem nawet: - Niech sobie będzie taki, jaki chce. - Otóż, nie - zaprzeczył profesor. - To skądinąd inteligentny 1 wykształcony człowiek, i mógłby jego głos i autorytet być prawdziwie pożyteczne, a tak sam stawia się w rzędzie mumii mruczących coś zupełnie nieistotnego. Proszę panów, jeden z jego przodków był bardzo wybitnym malarzem, to oczywiście słuszny powód do dumy, ale trzeba pamiętać, że dla tego wybitnego malarza posiadanie takiego potomka, ani nie miało znaczenia, ani nie ma. Profesor, jak zwykle pożegnał nas, jak tylko powiedział, co powiedział, a wtedy pan Zbynio niepewnie zauważył, że musi być coś jeszcze, za co profesor tak nie lubi tego krakowianina. - Inna rzecz - powiedziałem - abstrahując już od tego koryfeusza, to to, że niedobrze jest, kiedy szlachetne i chwalebne wartości pospinane są ze sobą agrafkami. Trzeba wtedy uważać, żeby się nie rozsypały i po prostu nie ma czasu na nic innego. 111 NIELOT Kiedy tylko profesor skończył mówić o sztuce i odszedł, spytałem pana Zbynia, czy nie moglibyśmy porozmawiać o ornitologii. Nie mówiliśmy o tym ani razu. - Bardzo chętnie - powiedział pan Zbynio i zaproponował, żebym to ja zaczął. - Otóż - powiedziałem - zastanawiam się, czy jest znany wśród ptaków przypadek skrzyżowania dwu różnych gatunków. - Mysikrólik - wykrzyknął pan Zbynio. - Świetnie - powiedziałem i dalej, że często myślę, z czym by tu skrzyżować kury, żeby biedaczki mogły fruwać, bo aż żal patrzeć, jak bezradnie podskakują machając skrzydłami i nic. - Nieloty - poważnie powiedział pan Zbynio. - Tak, nieloty. Ale to przez nas są tak ociężałe i zdegenerowane. W dzikiej postaci latają. - W dzikiej postaci? Są dzikie kury? Pierwsze słyszę. Pan Zbynio wyraził swoje zdumienie. - Muszą być, jak dziki bez, dzikie wino i dziki jako takie. Jeszcze chciałem dorzucić dzikie żyto, ale powstrzymałem się, bo nie jestem pewien, czy jest. Pan Zbynio słuchał mnie uważnie, ale czułem, że chce zadać istotne pytanie. I zadał. - Niech mi pan szczerze powie, czy to pan, sam, nie chciałby latać? - Tak - powiedziałem. - Bardzo. Smutno być nielotem. 112 WŁASNY SEKRETARZ No proszę, tak przypuszczałem. Zbliżam się któregoś razu do stolika w ogródku na Gnojnej Górze, przy którym siedzą pan Zbynio z profesorem. A profesor: - O wilku mowa itd. Przysiadam się i pytam: - Czym zaprzątnąłem uwagę panów? Nie odpowiadają mi jednak, wykręcając się czymś zdawkowym, a profesor nawet żegna się i pośpiesznie odchodzi. Pan Zbynio milczy. Prawie jestem pewien, co o mnie mówili: „Miły, ale niezbyt mądry". A wiem o tym od czasu naszego ostatniego spotkania. Powiedziałem wtedy, że Polska powinna być monarchią, a Lech Wałęsa królem. Profesor chrząknął tylko, a pan Zbynio milczał jak teraz. Powiedziałem jeszcze, że rzecznik praw obywatelskich bez temperamentu, to jakby go nie było. I że nawet ten w kanarkowej marynarce jakiś w końcu był. Profesor powiedział wtedy: - Niech pan jeszcze doda, że poruszał się zbyt luzacko, jak na takiego dygnitarza. - A, właśnie - powiedziałem - i wtedy pan Zbynio uśmiechnął się jakoś dziwnie. A teraz siedzi i wcale się nie uśmiecha, co jeszcze bardziej upewnia mnie, że musieli mnie jakoś niekorzystnie podsumować. Co ja jeszcze takiego powiedziałem wtedy? Próbowałem sobie przypomnieć. No tak, jeszcze to, że Urząd Miar i Wag powinien mieć większą rangę i to, że w niektórych urzędowych sprawach dobrze jest występować nie osobiście, tylko jako własny sekretarz. O wiele zręczniej. Pan Zbynio spytał wtedy, czy próbowałem. Na co odpowiedziałem, że jeszcze nie, ale mam zamiar. To chyba wystarczyło, a może jeszcze wzięli pod uwagę coś z wcześniejszych naszych spotkań. Sam nie wiem. Nie będę przecież pytał. Tymczasem pan Zbynio spojrzał na zegarek. Czy to możliwe, że już piąta? Dodał jeszcze, że się chmurzy, że musi już iść i poszedł. 113 PKP - Płyćwia - powiedziałem do pana Zbynia, a on nic, tylko popatrzył na mnie swoimi niebieskimi oczami. - Szczedrzykowice, Wielisław Złotoryjski, Rudna Gwizdanów. Pan Zbynio nadal nic, więc ja jeszcze: - Koluszki, Choszczno, Krzyż, Marciszów. Cisza, nawet się nie uśmiechnął. - Węgliniec, Małkinia, Kutno, Prabuty. Byłem na spacerze, aż na Bielanach, i wspominałem sobie ... - Wszystko jasne, wszystko jasne - powiedział wreszcie. 114 LOT W KOSMOS Nie pamiętam już, jak do tego doszło, ale podczas naszej rozmowy przy stoliku na Gnojnej Górze pojawiło się pytanie, kto z nas poleciałby w kosmos. Pan Zbynio powiedział, że chętnie. Profesor zapalił się do tego pomysłu tak, że gotów był lecieć natychmiast, jak stoi. Ja powiedziałem, że zostaję. Jeszcze trochę posiedzieliśmy, po czym pan Zbynio i profesor pożegnali się ze mną i odeszli. Nie wiem, którym tramwajem jedzie się w Warszawie na kosmodrom, dość, że jak przypuszczam, tam się udali. Ja myślę, że Kosmos jest i na Gnojnej Górze, i na Celnej, i po stronie Barsa, i na Krzywym Kole, i na Freta. Poszedłem więc do domu. Już na swojej kanapie pomyślałem, zamykając oczy, że i tak pędzę z zawrotną prędkością wokół Słońca na tej szalonej kuli - Ziemi, a Słońce razem ze wszystkimi innymi kulami wokół innej Gwiazdy, a ona wokół jeszcze innej, aż do zawrotu głowy. 115 SKOK W POCIĄGU Zwierzyłem się kiedyś panu Zbyniowi, że do dziś nie rozumiem, dlaczego w pędzącym pociągu podskakuje się i spada w to samo miejsce. Już widzę w tym momencie minę mojego rudego nauczyciela fizyki. Pan Zbynio zaś spokojnie powiedzą!: - Po pierwsze, nie można tego robić w przedziale, tylko w korytarzu i nie w pociągu jadącym z zachodu na wschód, tylko odwrotnie. Po drugie, najlepiej to robić w tunelu. Bardzo lubię takie rzetelne podejście do zagadnienia i rzeczową odpowiedź na wątpliwości. 116 Z WIZYTĄ - Konsul honorowy Luksemburga i zapalony motocyklista to wystarczy - powiedział pan Zbynio, kiedy mijaliśmy przedostatnie drzwi. Ostatnie natomiast prowadziły do pana Bąkowskiego, któremu to właśnie składaliśmy wizytę. - Ja też potrafię panu pokazać coś ciekawego, panie Zbyniu. Zobaczy pan rozpłaszczoną kobietę. Pan Bąkowski przywitał nas bardzo serdecznie. Usiedliśmy przy długim stole, a pan Bąkowski usunął z niego jakieś papiery i inne drobiazgi. Postawił trzy kieliszki i butelkę Soplicy. - To swojska wódeczka - powiedziałem. - Oczywiście, wypijmy po łyczku albo i po dwa - wesoło oznajmił nasz gospodarz. A my z panem Zbyniem na to, że chętnie. I wypiliśmy. I wtedy pan Bąkowski położył na stole rozpłaszczoną kobietę. Nic tu dalej nie należy dodawać, bo kto nie widział rozpłaszczonej kobiety i tak nic nie zrozumie. No, powiedzmy w skrócie kobieta - planiglob. I to wystarczy. Siedzimy sobie, popijamy tę Soplicę, przed nami rozpłaszczona kobieta, a po drugiej stronie ulicy za oknem czerwone dachówki, niebo. Można tak siedzieć i siedzieć. Rozpłaszczona kobieta, dachówki, niebo, drewniany stół, Soplica. 117 LUDZIE PTAKI Zdarza się, że jest bardziej lub mniej powietrznie. Było właśnie bardziej powietrznie i lżej przez to. Lekki powiew łagodził ciężar i myśli. Powiedziałem wtedy do pana Zbynia, który siedział koło mnie na parkowej ławce: - Polskie nazwiska w dużej części wywodzą się od ptaków: Wróblowie i Wróblewscy, Gołąbowie i Gołębiowscy, Szpakowscy, Jaskólscy, Bocianowscy, Sikory i Sikorscy, Wrony i Wrońscy, Dudkowie i Dudkowscy i jeszcze wiele innych, i nic z tego nie wynika. Chodzą tylko, liżą lody i ani im w głowie polatać. Inaczej się urządzić, inne sobie pobudować domy, opuścić drogi i ulice, nie wsiadać do wind, nie korzystać z mostów. Krążyć nad dachami, czasem świergotać, zamiast mówić głupstwa. Nie sądzi pan? - Siedzę i sądzę - odpowiedział pan Zbynio. 118 STYCZNA DO ZIEMI - Dobry i nowoczesny kosmodrom musi być duży i płaski. Powiedziałem to wprawdzie głośno, ale do siebie, bo nikogo koło mnie nie było. - Przede wszystkim płaski i to w sensie wykraczającym poza nasze dotychczasowe pojmowanie płaskości. Ze względu na krzywiznę Ziemi żadne, nawet największe połacie równin, słonych jezior i wód nie są płaskie bezwzględnie. Należy więc zbudować taką płaszczyznę, która byłaby styczna do powierzchni naszej kuli, ale nie zakrzywiała się wraz z nią tuż za horyzontem. Wymaga to odpowiednich obliczeń i konstrukcji, ale jeśli mamy zamiar podróżować w przestrzeni międzygwiezdnej, to pionowe starty nic nie dadzą. Palą na panewce. Marzą mi się takie loty, więc dlatego myślę o tym, a czasami tylko wyrwie mi się coś głośno. 119 RYSUNEK Przyglądałem się dłuższą chwilę panu Zbyniowi, jego szczupłej, wyrazistej twarzy z wysokim czołem, ostro zarysowanemu nosowi i oczom osadzonym głęboko, ale sięgającym jakiejś niedostępnej mi dali. Powiedziałem wtedy: - Pan, panie Zbyniu, jako Zbigniew i pilot tym samym, powinien mnie zrozumieć. Proszę spojrzeć na niebo, tę białą kreskę, którą pozostawia samolot. Czy to nie jest rysunek, który powstał z fizyki, woli, fantazji i pary wodnej, z konieczności i kaprysu. Za chwilę zniknie i nie będzie nic kosztował, choć kosztował tak wiele, aby powstać. Nie zawiśnie oprawiony w ramy w żadnej galerii ani muzeum. Zostanie jednak w naszej świadomości i pamięci, jeżeli będziemy chcieli go tam umieścić. Pan Zbynio słuchał, a ja mówiłem dalej. - A teraz spójrzmy w dół na plątaninę dróg prostych, zakrzywionych, węższych i szerszych, zbiegających się w bezładnie rozsypanych punktach. Co to za rysunek? Nieładu i organizacji: unerwienia i nakazu. Dlaczego nie pokrywa się z siecią rzek i kanałów, dlaczego tak plącze się i skręca, gdzie widać góry, a prostuje się i płaszczy między uprawami zbóż. Co to są te bruzdy trawy między jednym polem a drugim? Co to za rysunek? Nie jest tworem jednej ręki, jest tworem wielu rąk, setek lat i przyrody. Albo starość, kiedy zmienia się sylwetka człowieka, kiedy na powierzchni skóry, jak na starym tynku, pojawiają się linie pęknięć, zmarszczki. A zapis pracy serca na długiej taśmie papieru, niczym grzbiety Himalajów. To wszystko są rysunki, których nie można się nauczyć. Można je jedynie dostrzegać i odkrywać, jeżeli ktoś chce. I co dziwne, najmniej tego chcą tzw. zawodowi artyści. Zupełnie jak cyrkowe konie, wyćwiczone w wirtuozerii obcych swej naturze czynności, ruchów i powodów. Biegają w koło, w ozdobnej uprzęży, z pióropuszami na głowach, nie pamiętając już o płaskim stepie lub choćby łące, gdzie mogłyby biec nieskrępowane, przeskakiwać parowy lub tarzać się w ostrej trawie podniecającej skórę. Artyści ci wolą martwą naturę ułożoną ze starych garnków, pustych butelek i kawałka draperii albo akt anonimowej kobiety 120 w różnych pozach, bo wtedy ważny jest jedynie ich popis wkomponowany w pionowy lub poziomy prostokąt papieru lub płótna. Czarna kreska węgla lub ołówka, lub biały blik zrobiony kredą. I tego można się uczyć, a także tego można nauczać. Wszystko to powiedziałem i patrzyłem teraz na pana Zbynia, a on dalej patrzył w nieokreśloną i tajemniczą dal. I wtedy nadszedł profesor. - O czym dziś panowie mówicie tak zajmująco? - O rysunku, panie profesorze - powiedziałem. - O rysunku? To i ja coś dodam. Opowiem panom o mojej porażce, jaką poniosłem ucząc rysunku właśnie. I zaczął ... - Otóż jeden ze studentów w ogóle nie chciał słuchać, tego co mówiłem o rysunku. Miał swoje zdanie, podparte autorytetem historii sztuki, ustalonych kryteriów piękna, ogólnie rzec by można tradycji. Musiałem sprowadzić mu modelkę, sztalugi i ustawić martwą naturę. A ja i reszta studentów szukaliśmy dziur i szpar w rozsychającej się podłodze, na ścianach pracowni, zastanawialiśmy się nad kształtem kawałka cegły, schematem działania elektrycznego dzwonka i jeszcze wieloma innymi sprawami, gdzie tylko rysunek może dotyczyć jakiejś istotności. Któregoś razu poprosiłem, aby wszyscy przynieśli jakieś „byle co", przedmioty, kawałki czegoś, cokolwiek, aby można było w tym doszukiwać się sensów, prawd lub czegoś, co na razie trudno sobie wyobrazić. Ten oporny konserwatysta też przyniósł. Sprężynę od tapczanu, starą szkolną linijkę i jeszcze dwie nieokreślone listewki czy patyki. Myślałem, złamał się, moje na wierzchu. Nic z tego. Majstrował, coś w kącie przez parę godzin, zasłonięty drewnianym parawanem, jakiego używała jego modelka. Wreszcie poprosił mnie. Na kilku skrzynkach ustawionych jedna na drugiej sprężyna, linijka i patyki tworzyły niezrozumiałą konstrukcję, podpierały się wzajemnie, ale pojąć, co to znaczy, było trudno. W tej niejasności trzymał mnie dłuższą chwilę. Nagle włączył światło, jego bezładna, zdawało się, kompozycja rzuciła na ścianę cień. Był to portyk antycznej świątyni o wysmakowanych proporcjach, z tympanonem i czterema kolumnami. A może nie była to porażka, jak powiedziałem, a lekcja. 121 BQBA Któregoś razu, jak tylko profesor sobie poszedł i zostaliśmy z panem Zbyniem sami, powiedziałem: - Wie pan, w szkole to nie cierpiałem nauki. Wszystkie te przydawki, bromki, ilorazy, los pańszczyźnianego chłopa doprowadzały mnie do mdłości. Dopiero teraz, kiedy mam 60 lat, zaczynam co nieco doceniać, a także dostrzegam istotne braki, nie tylko w swoim wykształceniu, a i w samej nauce. Jeśli pan pozwoli, dam panu przykład. - Bardzo proszę - pan Zbynio nie tylko to powiedział, ale przybliżył się przysuwając nawet krzesło. - W polszczyźnie - zacząłem - brak niektórych samogłosek. To znaczy, słyszymy je i naprawdę istnieją, ale w alfabecie, jakim się posługujemy, brak dla nich odpowiednich liter. „U" - „u" z ogonkiem dla słowa kupel, „a" z ogonkiem dla słowa kągur. Dawniej rozumiem, nie było to potrzebne, bo kangurów nie sprowadzono, ale teraz, kiedy sprowadzono je i to w dużych ilościach - przydałoby się. Jest nawet plan puszczenia ich wolno na równinach Wielkopolski, pośród dropi. - Coś podobnego - pan Zbynio wyraził zdumienie - Wreszcie „o" z ogonkiem zamiast „ą" i „y" z ogonkiem dla takich słów jak tyk, dryda, dygus. Teraz pan Zbynio jeszcze bardziej przybliżył się do mnie i powiedział: - To boba. Radzę panu udać się z tym od razu do Urzędu Miar i Wag. A ja odpowiedziałem, że właśnie tak myślę. 122 ETRUSKOWIE Obiecał mi pan Zbynio powiedzieć coś o geonautach. Nawet kilka razy zapowiadał, że powie mi to przy najbliższej okazji, ale jakoś ciągle do tego nie dochodziło. Albo zapomniał, albo mówiliśmy 0 czymś, co było szczególnie aktualne, albo ktoś się przysiadł 1 jemu poświęcaliśmy naszą uwagę. Myślałem, że tym razem, nareszcie, dowiem się, kto to są geonauci, ale pana Zbynia zastałem z profesorem z Akademii. Lubię go nawet, ale tak byłem ciekaw geonautów, że tym razem nie ucieszyła mnie jego obecność. - Dobrze, że pan już jest - zwrócił się do mnie - bo chcę panom opowiedzieć coś o Etruskach. Cóż począć, pomyślałem, skoro nie mogą być geonauci niech będą Etruskowie. Powiedziałem nawet: - To bardzo ciekawe. I usiadłem, a kieliszek Soberano, ulubionej brandy profesora, stał już przede mną. - Byłem - zaczął profesor - czymś pośrednim między asystentem a adiunktem w pracowni rysunku. Było nas aż trzech w tej pracowni: profesor, nasz przełożony, normalny asystent i ja. Nasz profesor powiedział któregoś razu, że studenci powinni porysować sobie w muzeum antyczne rzeźby. Gwałtownie zaprotestowałem. - Po co? To nic nie daje. Trzeba używać gumki. To muszę panom powiedzieć, gumki nie znoszę. Jeżeli kreska jest niepotrzebna, to nie należy jej rysować. Gumka to jakieś świństwo. No, ale to dygresja tylko. Profesor nie dał się jednak przekonać. Asystent mnie nie wspierał, jego pozycja na to nie pozwalała. I stało się. Z całą gromadą studentów poszliśmy do Muzeum Narodowego. Jedno, co wymogłem, jak się okaże na moje nieszczęście, to to, żeby ktoś, zanim studenci zaczną rysować, coś im o tej antycznej rzeźbie powiedział. Niech przynajmniej wiedzą, co rysują. Profesora zachwycił mój pomysł: - Słusznie - powiedział - bardzo słusznie i umówił się z dyrektorem muzeum, że odpowiedni docent powie, co trzeba. 123 - A ty - zwrócił się do mnie - skoro miałeś taki pomysł, powiedz coś, jak docent skończy - rozumiesz, nawiążesz jakoś do zadania, jakie stawiamy. Koniecznie. Tego nie mogłem odmówić. Nic, oczywiście nie pamiętam z tego, co mówił docent, ani jednego słowa. Patrzyłem wprawdzie na niego, ale intensywnie myślałem o tym, co sam mam powiedzieć. Nic nie przychodziło mi do głowy. Zauważyłem tylko, że docent mówiąc, też patrzy na mnie i to bardzo nieprzyjemnie. Nawet, można by powiedzieć, wrogo, więc nie tylko nie wiedziałem, co powiedzieć, ale też nie wiedziałem, czemu on tak patrzy. Mimo woli też zacząłem patrzeć na niego z niechęcią. Musiało to go jeszcze wobec mnie rozsierdzić bardziej, bo w jego oczach pojawiły się złe i piekące błyski kierowane w moją stronę. Skończył wreszcie mówić. Profesor szturchnął mnie przypominając, że teraz ja. - No więc - powiedziałem - zwracając się do studentów, pamiętajcie, że po trzech tygodniach opuścimy tę świątynię skostniałego piękna, zastygłego i spatynowanego wdzięku. Proszę tylko, żeby przez te trzy tygodnie nikt tu nic nie jadł i nie palił papierosów. Docent, gdyby miał w tym momencie nieprzymocowaną włócznię, przebiłby mnie na wylot. Wyleciał jak z procy, nie mówiąc do widzenia. Zobaczyliśmy się jednak po paru dniach. Studenci rysowali i, jak przypuszczałem, używali gumek. My z asystentem kręciliśmy się między antycznymi rzeźbami, zatrzymując się przy niektórych. Inne mijaliśmy bez żadnych emocji. Na dłużej zatrzymaliśmy się przy dość dziwnej rzeźbie nagrobnej, przedstawiającej dwie małżeńskie pary, pod którymi był dość długi i niezrozumiały dla nas łaciński tekst. - Dwa małżeństwa pochowane razem? - zdziwił się asystent. - Rzeczywiście, zastanawiające - powiedziałem. Staliśmy tak i dziwili się, kiedy zza filara wyłoniła się postać docenta. Z niebywałą satysfakcją oznajmił: - Łaciny się nie zna! Jako pracownicy, jak by nie było, wyższej uczelni, mieliśmy być w tym momencie unicestwieni. Ale nie udało się to docentowi. 124 Asystent spokojnie powiedział: - Nie uczą teraz. Docent zamilkł. Widać było, że obmyśla coś innego, inny cios być może. Uprzedziłem go jednak i grzecznie spytałem: - A jakim to okresem starożytność pan docent zajmuje się osobiście? Spojrzał na mnie niedowierzając, że mogę zadać tak inteligentne pytanie i poważnie odpowiedział: - Etruskami. - Etruskami - powtórzyłem. - Cóż za zbieg okoliczności! Parę dni temu było u mnie trzech Etrusków, przyszli z wizytą. Docent skamieniał. Nie wiem, czy jeszcze usłyszał to, co dodał asystent. A asystent powiedział rzecz jeszcze straszniejszą, że przyszli z truskawkami. Profesor zjawił się po kilku dniach niby na korektę, ale żadnej korekty nie było. Zwymyślał nas od ostatnich. Całe muzeum o niczym innym nie mówi, tylko o tym, że takich idiotów, jak w Akademii Sztuk Pięknych, to nie ma nigdzie. Powiedział to i poszedł sobie. Nasz profesor też poszedł, kiedy to wszystko opowiedział i dopił swoje Soberano. - To było zbyt zabawne - powiedział pan Zbynio - żeby teraz mówić o geonautach. Innym razem. 125 ARS POETICA Siedzę i czekam na pana Zbynia. Myślę o poecie, tak w ogóle, i nie spodziewam się, jaka to za chwilę nastąpi koincydencja. Myślę sobie, że poeta mówi niepytany. Żeby pytać poetę, trzeba samemu być poetą, bo jakże inaczej można zadać istotne pytania. Wcale nie trzeba pisać wierszy, żeby być poetą. Tak myślę. I jeszcze to, że czasami wystarczy inny krok, przekrzywienie głowy, przypomnienie sobie czegoś, co z wielu powodów mogłoby być zapomniane. Tylko przypomnienie, nawet bez notatek i jeszcze wyraźne stanowisko wobec ..... wobec wszystkiego. Czy pan Zbynio jest poetą? Przymknąłem oczy, żeby sprawdzić to w myślach, kiedy stanął przede mną. - Jestem. Czy przysnął pan? - zapytał. - Nie, zamyśliłem się tylko - odpowiedziałem. - Wracam prosto z Krakowa. Jechałem w jednym przedziale z poetą. Sam na sam - oznajmił. Musiałem teraz z całym wysiłkiem ukryć swoje poruszenie. Pan Zbynio usiadł naprzeciw mnie, zapalił papierosa i mówił. - Poeta powiedział, że na czterech wyspach był: W Berlinie Zachodnim, gdzie nie znoszą materializmu dialektycznego, bo na powrót dopatrzył się wartości w drucie kolczastym; na Bornholmie, gdzie w samym środku jest jezioro. Nienawidzą tam komunizmu, bo w jeziorze tym utonął pijany sowiecki marynarz w 45 roku. Jakby nie było innych wód. Na Tajwanie, gdzie panna młoda i pan młody fotografują się przed pomnikiem Czang Kaj-szeka, a panna młoda ma welon na 14 metrów długi. Boją się tam czerwonych ze względu na ten welon. I na wyspie Naksos, gdzie od paru tysięcy lat leży obalony Bóg, pęknięty na pół jako groźne memento. - Słuchałem tego, co mówił poeta - dodał jeszcze pan Zbynio - i myślałem o metrum, ale to przecież nie sprawa poety. To pociąg, widoki za oknem, szyny i czas. A ja słuchałem pana Zbynia, słuchałem jeszcze, choć już nie mówił. Słuchałem jego ciszy. 126 PLUS VAT Pan Zbynio przyglądał mi się uważnie. - Czy nie ma pan gorączki? - Nie, skądże - odpowiedziałem. - Wygląda pan nie najlepiej. Czy coś się stało? - jeszcze raz spytał. - Widzi pan, zrobiłem coś, wydaje mi się niemądrego - wyznałem z pewnym wahaniem. - Nie wiem, czy to panu powiedzieć, ale niech tam, powiem. Proszę pana, przede wszystkim cofnąłem zegarek o godzinę, bo usłyszałem w radio, że tak trzeba. Następnie poszperałem w dokumentach, znalazłem P E S E L i numer N I P, dodałem je do siebie, dodałem jeszcze 7 % V A T. Wyszło tak dużo, że natychmiast wysłałem list do Urzędu Finansowego z prośbą o zwrot nadwyżki. No właśnie, niemądrze, co? - Tak sobie - spokojnie odparł pan Zbynio. 127 GOŁĄBKI W SZCZECINKU - Siedzimy sobie, panie Zbyniu, tu w Warszawie, na Starym Mieście, zastanawiamy się, co by tu zjeść interesującego. I nic nam nie przychodzi do głowy. A tymczasem w Szczecinku, nie w Szczecinie tylko w Szczecinku, parę lat temu w pewnym domu ... - Co, co? - ożywił się pan Zbynio, aż oczy zaświeciły mu się jaśniej. - Jadłem - mówiłem wolno - gołąbki, niezwykłe gołąbki staropolskie, nadziewane mięsem i kaszą gryczaną. Ryż nie był kiedyś w poważaniu. Przepyszne. - W Szczecinku, mówi pan. Pan Zbynio westchnął i tak siedzieliśmy dalej. 128 KARYE Karve - po litewsku. Jak to ładnie brzmi. Muszę zastrzec, że pod żadnym pozorem nie można mnie posądzać o niechęć do tego zwierzęcia. Czy odgrywa jakąś rolę w literaturze? Nie wiem. Brak precedensów. Nasi wieszcze, z których ciągle (jeszcze) czerpiemy i wzorujemy się na nich, pomijają jej istnienie lub traktują powierzchownie. Tymczasem zwierzę to pije wodę ostrożnie, rozważnie żuje, nigdy się nie zagalopuje ani nie da nikomu galopować na sobie. Jak tkwi to tkwi, jak się przemieszcza to raczej po płaskim, a jak ryczy to znacząco. Gdyby umiała czytać, wcale zresztą nie jestem pewien, czy nie umie, czytałaby wiele; wybrednie dobierała lektury. Rozumie przecież wszystko, zależność drobiazgu od stosu i odwrotnie, bliskość i dal oraz wszystkie czasy łącznie z przeszłym niedokonanym. Ma bardzo rozsądny stosunek do rzek; są po to, by pić z nich wodę lub stać w nich po kolana. Karve to naprawdę ciekawiej brzmi. Przekracza granicę litewsko - polską, łaciata jednakowo po obu stronach. No więc zdawałoby się, wszystko w porządku. Jest jednak zastanawiające i to bardzo, że ta karve nagle znajduje się w Kalifornii, tak sobie mijając Ocean i jeszcze parę tysięcy kilometrów. Jakim cudem? Mówiłem to wszystko do pana Zbynia, zupełnie bez powodu i tak to chyba rozumiał, bo bez wyraźnego powodu słuchał mnie. Ale słuchał. Spytał jedynie, czy śle stamtąd pocztówki. - Śle, a jakże - odpowiedziałem. 129 KVETA - Czasami, panie Zbyniu, początek ani koniec nie mają żadnego znaczenia. Tak było i w tym wypadku - powiedziałem. Siedzieliśmy obok siebie tyłem do kamiennej figury św. Klemensa. - Kveta była obywatelką czechosłowacką i w jakiś niezrozumiały dla nas sposób przebywała w Polsce nielegalnie. - Tom natomiast był Amerykaninem i jego pobyt był uregulowany odpowiednimi stemplami w paszporcie. Ona już była, kiedy on przyjechał do Warszawy Chopin Expresem z Wiednia. Początek ich znajomości musiał mieć miejsce wcześniej, bo pierwszą rzeczą, jaką zrobił Tom, to narysował i nawet pokolorował jej podobiznę w całej i nagusieńkiej postaci na materacu. Znaczyło to ni mniej ni więcej, że wykonał to malowidło z pamięci i że w tej swojej pamięci miał już tę Kvetę. Muszę tu nadmienić, że mieszkał u nas i trudno, żebyśmy tego nie zauważyli i również nie rozpoznali Kvety, kiedy zjawiła się po paru dniach. - A to historia! - przerwał mi pan Zbynio. - Zamknęli się w pokoju Toma na kilka dni, po czym oświadczyli, że się pobierają. - Proszę pana - mówiłem dalej - nielegalnie przebywająca Czechosłowaczka i legalnie przebywający Amerykanin w kraju, w którym ledwo co skończył się stan wojenny, chcą się pobrać! - Ach, to było tak dawno? - wtrącił pan Zbynio. - Dawno? No, może i dawno. Ku naszemu zdumieniu, po kilku telefonach do jakiś adwokatów, pobrali się. W restauracji Rycerska odbyło się wesele, była nawet jego matka z Miami i przyjaciele z Berlina i Zurychu, i jeszcze dużo innych znajomych Toma i naszych. Nie było tylko nikogo z krewnych ani znajomych Kvety. Jeszcze parę dni pobyli w Warszawie i wyjechali. - Ale dlaczego pan mi to opowiada? - spytał pan Zbynio. - No właśnie, odpowiedziałem dlatego, że czasami nie znamy ani początku, ani końca. 130 CITYBANK - Zauważyłem, że pan i ja ciągle dziwimy się czemuś. Nie jest zatem z nami aż tak źle - powiedział pan Zbynio. - Pójdźmy więc na plac Teatralny i popatrzmy, jak Moniuszko z Bogusławskim gapią się na Citybank. - Gapią? - skrzywiłem się. - No patrzą sobie - poprawił się pan Zbynio. 131 GEONAUCI Nie wiedziałem, że to, czego dowiem się w końcu od pana Zbynia 0 geonautach, będzie tak zbieżne z tym, co często mówi moja żona. Moja żona mówi, że część ludzi pochodzi od małp czy, jak to powiadają oględnie, od wspólnego przodka, a część nie ... Dodaje nawet, że to do tych pierwszych odnosi się słynne zdanie: „Byt określa świadomość". Z przyjemnością więc słuchałem tego, co mówił mi pan Zbynio. A mówił, że część ludzkości jest na Ziemi tylko z krótką wizytą. „Krótką", zaznaczył pan Zbynio, jest oczywiście określeniem względnym, ale krótką naprawdę względem czasu uniwerslanego, tego którym posługują się właśnie geonauci. Wylądowali, niedawno 1 wkrótce odlecą. Cel tej wizyty jest nadzwyczaj prosty. Nie przybyli tu ani dla podboju, ani dla eksploatacji bogactw, ani po naukę. Chcą sprawdzić jedynie, czy ich obecność i sposób bycia nie drażnią tubylców. Ponieważ stwierdzili już, że drażnią w najwyższym stopniu, przygotowują się do odlotu i wkrótce odlecą. I tyle. Pomyślałem, że jest to logiczne rozwinięcie przekonania mojej żony. Czyżby ona i pan Zbynio wiedzieli to od dawna? Boże, pomyślałem jeszcze, a co ze mną? Dlaczego tego nie wiedziałem? Czy ja też odlecę?! Czy może nie jestem geonautą? Pan Zbynio, jakby odgadując moje myśli, dodał: - Jest pewien kłopot z tymi geonautami, którzy zapomnieli kim są, ale są sposoby, aby im to przypomnieć. 132 WIEWIORCZAK Głupio mi, że tylu książek nie przeczytałem. Pan Zbynio pyta i pyta, a ja tylko: nie i nie. Pocieszam się, że nie trafia jakoś, bo czytałem dużo. Pamiętam, że w młodości jednym tchem przeczytałem powieść czeskiego autora o czasach prehistorycznych, której bohaterem był Wiewiórczak - łowca mamutów. Wielu szczegółów już nie pamiętam, ale myślę sobie, że od tamtych czasów człowiek jest jednakowo niepoprawny. Mały, słaby, goły, a tu mamut, Everest, elektrownia jądrowa, drapacz chmur, Łuk Triumfalny, Wiewiórczak. 133 *** Przysiadłem się i powiedziałem: - Stary Kraków z Nową Hucią. Ale profesor i pan Zbynio tak byli zagadani, że nie zwrócili na to uwagi. Puszczam to w niepamięć. 134 PO CO PUŁASKI I KOŚCIUSZKO? - Panie Zbyniu - spytałem któregoś razu - czy pan się orientuje, po co Pułaski i Kościuszko pojechali do Ameryki? - Nie, nie orientuję się - odparł. 135 RADIOPAJĘCZARZE Co tu dużo mówić, po prostu obgadywaliśmy z panem Zbyniem profesora. Że taki to jest a taki, że w gruncie rzeczy jest przyzwoity, że nie słucha, co się do niego mówi, tylko sam mówi. I jeszcze to, że przesadza z tym Soberano itd. Zastanawialiśmy się też, czy istnieje temat, który nie rozwinąłby się w ustach profesora w opowieść lub anegdotę. Pan Zbynio zaproponował, żeby przy najbliższej okazji spytać profesora, co się stało z radiopajęczarzami, czy wyginęli, czy co? I tak też postąpiliśmy po kilku dniach. - Znałem jednego - ożywił się profesor. - Wiecie panowie, co się z nim stało? Zmienił płeć. Ale mniejsza z nim. Opowiem panom, jak sam byłem czymś w rodzaju radiopajęczarza. Był rok 68, marzec, działy się te straszne rzeczy na ulicach Warszawy, a ja pojechałem w jakichś artystycznych sprawach do Wrześni. Jedynym miejscem, gdzie mogłem przenocować, był hotel robotniczy. Rano, chcąc się ogolić, wetknąłem wtyczkę mojej elektrycznej maszynki do kontaktu, jak się okazało do radiowęzła. I co usłyszałem? „Towarzysze i obywatele, żadni syjoniści i rewizjoniści nie będą nam..." Głos był bardzo zniekształcony, ale jako żywo był to Gomuła. 136 FRAKTALE Podobno wszyscy profesorowie, kiedy zostają profesorami zwyczajnymi, żartują sobie: „Wolałem być nadzwyczajnym, aż tu nagle taka degradacja, zwyczajny, też mi coś". I tak też żartował sobie nasz profesor, pokazując dokument z nominacją, podpisany przez Jagiełłę. Pan Zbynio pogratulował profesorowi, a ja, jeszcze w żartobliwym nastroju, powiedziałem, żeby profesor się nie martwił, bo dokument z takim podpisem musi być przedawniony. Niby nic się nie stało, pan Zbynio uśmiechnął się, ale profesor spojrzał na mnie nieprzyjemnie. Nic nie powiedział, ale mnie zdawało się, że myśli coś na mój temat, czego nie mówi się głośno. Kiedy dziś przypominam sobie ten moment, myślę że mógł to być początek niechęci profesora do mnie, 0 ile nie była to niechęć od pierwszego spojrzenia, jak - co tu ukrywać - było w moim przypadku. Profesor schował dokument 1 tym razem zwyczajnie, bez żadnych nadzwyczajnych pretekstów, zaczął: - Byłem właśnie na odczycie o geometrii fraktalnej. Słyszeliście panowie o takiej geometrii? Pan Zbynio kiwnął głową, co znaczyło, że słyszał, a ja wręcz przeciwnie, że nie słyszałem. Nic oczywiście nie rozumiałem z tego, co mówił profesor, i umiem sobie to nawet wytłumaczyć tym, że z lekcji trygonometrii wylatywałem regularnie za wyrażanie się: „sinus - cosinus przez si jak sikawka", co rozśmieszało całą klasę i wściekało naszego nauczyciela. Pamiętając to, siedziałem cicho. Pan Zbynio też się nie wtrącał, a profesor mówił: - System pomiaru za pomocą geometrii fraktalnej jest aż tak dokładny, że nie sposób pohamować się w precyzji. Na przykład pomiar wybrzeża Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej można doskonalić w nieskończoność. Mówił tak i mówił, a mnie nie podobało się samo określenie „fraktale" i przerwałem profesorowi mówiąc, że lepszy jest stary system triangulacyjny, i że w młodości nie było wieży triangula- 137 cyjnej, na którą bym nie wchodził, i że raz w okolicach Piszu wszedłem na tak wysoką wieżę triangulacyjną, że znalazłem tam krucze odchody, fioletowe od czarnych jagód. Wtedy profesor, najzwyczajniej pod słońcem, spojrzał na zegarek, powiedział, że bardzo mu się spieszy i pożegnał nas. 138 EUFEMIA O Eufemii słyszeliśmy, i pan Zbynio, i ja. Opowiadali o niej nasi znajomi malarze. Nie była królową modelek w Akademii, ale cesarzową. Gruba i rumiana, jak sześć dorodnych dyń w słoneczny dzień. Ale więcej od nas wiedział o niej profesor. Mówił - delikatna i wykształcona i to, proszę panów, wbrew pozorom. Bił ją mąż, łajdak i pijak. Na jej plecach, udach, a czasem i na twarzy widać było te razy w postaci rozległych sińców. Wstydziła się tego, wyrzekała na niego, pochlipywała często, aż wszystkim było żal tej pogodnej skądinąd, nagiej kobiety, odsłoniętej tak całkowicie. Umarł jej niedobry mąż. Ktoś powiedział: - Odetchnie pani nareszcie, pani Eufemio. - Bezbożny pan - odpowiedziała - wdową jestem, a tak się nie mówi do wdowy. Nie przerwała pracy ani na jeden dzień. Siedziała goła na niewielkim podeście albo stała, a na jej ręce pojawił się czarny sznureczek niczym bransoletka na znak żałoby. Była też, jak już mówiłem, wykształcona. To ona opowiadała o kukułkach, które w zimie przemieniają się w jastrzębie. - No i proszę, pisze o tym Selma Lagerlóf w „Goście Berlingu". Miała też poczucie humoru. Wyobraźcie sobie panowie, jest l Maja. Akademia wyrusza na pochód. Wielkie litery ASP na drągu, sami partyjni w pierwszym szeregu, aż tu nagle Eufemia, gruba, jak nieboskie stworzenie, w czerwonej sukience, roześmiana od ucha do ucha, przedziera się do pierwszego szeregu i kroczy wśród rektorów i sekretarzy na czele Akademii. Jej imieniem nazwano kawiarnię studencką w piwnicy na Krakowskim. Nie ma już tej kawiarni. A szkoda. 139 WYJĄTKOWY CZECH Ponieważ wiem, że pan Zbynio lubi Czechów, postanowiłem mu zrobić przyjemność, tym bardziej, że nadarzyła się taka sposobność. Szedłem właśnie na spotkanie z panem Zbyniem, a tu nagle zaczepia mnie Czech właśnie i pyta, gdzie jest Gnojna Góra. - Idę tam - mówię - chodźmy więc razem. Wtedy właśnie pomyślałem, że zaproszę Czecha do naszego stolika. A pan Zbynio, skoro tak lubi Czechów, niech sobie polubi, a ja popatrzę. No i nie udało się. Po paru słowach okazało się, że Czech przyjechał do Warszawy jako gość Sojuszu Lewicy Demokratycznej i delegat bratniej partii. Na szczęście przesiadł się po paru minutach do swoich, a my z panem Zbyniem prawie równocześnie powiedzieliśmy, że wyjątek potwierdza regułę. 140 SZACHY Tylko koń na prostej szachownicy. Samotny biały koń. Pół szachownicy białej, pół czarnej, a na niej odpowiednio czarne i białe figury albo pionki w małych grupkach po trzy lub cztery na jednym polu, a królowie leżą sobie na swoich polach, jakby spali. Na innej, całej białej szachownicy, same białe figury, na innej jeszcze wszystkie figury w równym szyku w środku. Te i jeszcze dziesiątki innych kombinacji. Tak wygląda wystawa profesora, na którą poszliśmy we troje: moja żona, pan Zbynio i ja. Nie mogliśmy wysłuchać długich przemówień, ponieważ gęsty tłum gości wypełniał hali i schody. Ma to swoje dobre strony, bo właśnie można nie słuchać tego, co tam mówią, palić papierosy i witać się ze znajomymi. A mówią: - Dawno państwa nie widziałem, podobno podróżowaliście państwo. Można wtedy powiedzieć: - Tak, byliśmy tu i ówdzie, na przykład na Fidżi. - To bardzo ciekawe - można usłyszeć i to, że pytający nie był na Fidżi, tylko w Turkmenii. - O, proszę pana, to jeszcze ciekawsze - można odpowiedzieć. Wtedy może podejść inny znajomy i powiedzieć: - Państwo nic się nie zmieniacie. Albo pani do pana Zbynia: - Wydzwaniam do pana już od tygodnia, ciągle pana nie ma. Fruwa pan, prawda? Pan Zbynio przytakuje: - Fruwam. Niektórzy kłaniają się tylko z daleka. Najgorsi są jednak ci, którzy chwytają w ramiona na tzw. niedźwiedzia, nie wiadomo, co zrobić wtedy z papierosem. Są też tacy, którzy bardzo poważnie mówią: - Dobrze że cię widzę, zadzwonię w przyszłym tygodniu. Nie dzwonią potem, ale to już ich sprawa. Tak to trwa około pół godziny. Wreszcie przemówienia się kończą. Wtedy wolno po 141 schodach można wchodzić do sal wystawowych. A tam jeszcze inni znajomi, których przedtem nie było widać. - Jak miło cię widzieć! - Jak było w Bukowinie? A jak na Pacyfiku? - Czy znasz panią Barbarę? Znajomi przedstawiają swoich znajomych i jeśli zapamięta się wszystkich, a powinno się, krąg znajomych poszerza się i poszerza. Prawie nie widać szachownic profesora. Moja żona mówi, że to nic nie szkodzi, bo zwiedzający sami są jak figury szachowe. - Spójrz - mówi - na tę w sukni bordo, sunie jak wieża; albo tamten, znany skądinąd kierownik Galerii, niczym laufer przecina sale, zawsze na ukos. - A to - wtrąca pan Zbynio - sama królowa. Pokazuje panią górującą nad innymi o dwie głowy. A ja mówię, że na podłodze nie ma żadnej szachownicy, pełny luz, można by robić nawet obroty. Hop, hop, przemknął konik w podskokach, krytyk z Krakowa. Ale oto i sam profesor, odświętny i zagadany z bardzo wysokim posłem - mecenasem. Stoją przy szklanym pojemniku wypełnionym wodą, na którego dnie wymalował profesor 64 czarno-białe pola, a figury puścił wolno i pływają sobie po powierzchni bez ładu i składu. Pan Zbynio proponuje: - Zbliżmy się nieco do profesora. Usłyszymy, o czym tak rozprawiają. Zbliżamy się i słyszymy: - Było to, proszę pana, na Dolnym Śląsku, pewien doktor podwoził mnie motocyklem z Wojcieszowa do Świerzawy i w Podgórkach spadłem. Spadłem, leżałem w rowie, a on nawet nie zauważył i pojechał dalej. - To już lepiej przyjrzyjmy się wystawie - mówi moja żona. Na szachownicach wciąż nowe, zaskakujące sytuacje. Wszystkie figury rozstawione wzdłuż krawędzi, król i pięć królowych, pełna szachownica koni, żaden więc nie może wykonać skoku. Pusta szachownica, zupełnie pusta, i wiele jeszcze innych. - To wszystko coś znaczy - mówi pan Zbynio. 142 - No tak - mówi moja żona. - O! nie ma już wina - zauważam. - Tak szybko, same puste kieliszki. - A więc wpadnę do państwa w przyszłym tygodniu. - Pa, na razie - to jeszcze jedna znajoma. - A mówiłaś, że w ogóle nie znasz się na szachach - mówię do mojej żony. 143 GEONAUCIII Na Gnojną Górę pędziłem tym razem, ile sił. To, co mi się wydawało, wydawało się tak nieprawdopodobne, że musiałem powiedzieć o tym panu Zbyniowi. Był na szczęście. Prawie cały zasłonięty gazetą, ale poznałem go i tak. - Panie Zbyniu - powiedziałem zdyszany - dozorca z mojego podwórka wie o geonautach. - Tak? - odłożył gazetę i popatrzył na mnie spokojnie, wcale nie zdziwiony. - Tak - powtórzyłem - powiedział, że w swojej naturalnej postaci są niewidoczni, pachną ozonem, są naładowani elektrycznością i lepiej ich nie dotykać, i jest ich kilkudziesięciu w samej Warszawie. Mogą przyjmować dowolną postać, organiczną i nieorganiczną, wnikać gdzie im się podoba, poruszać się z prędkością światła i mówić dowolnym językiem. Teraz pan Zbynio uśmiechnął się. - I pan w to wszystko uwierzył? Trochę się zmieszałem. - No, niezupełnie. Ale do mojego dozorcy na ogół mam zaufanie. Opowiadał mi kiedyś, że w szkole miał piątkę z fizyki, matematyki, chemii, astronomii i rosyjskiego. Dla mnie, jako że z tych przedmiotów miałem same dwóje, to coś znaczy. - Jedno jest prawdziwe - tym razem pan Zbynio powiedział poważnie - w swojej naturalnej postaci geonauci są rzeczywiście niewidoczni. A tak nawiasem mówiąc, po co pan tak pędził, jeszcze pod górę, mógłby pan ... Tu pan Zbynio zawahał się i nie dokończył. A ja aż taki głupi nie jestem i sam sobie dopowiedziałem. Mógłbym poruszać się z prędkością światła, gdybym pamiętał, że sam jestem geonautą i wiedział, co nacisnąć. 144 SAMOSPALENIE Pan Zbynio trzymał w ręku nieduży rulonik papieru i nic nie mówił. Też nic nie mówiłem, ale czułem, że za chwilę coś z tego wyniknie. I tak się stało. Jakże blade są moje nieprawdopodobne opowieści z Dolnego Śląska w porównaniu z tym, co tym razem usłyszałem od pana Zbynia. - Czy pamięta pan - zaczął - tego nieszczęsnego nauczyciela z Konstancina, opowiadałem panu o nim niedawno? - Tak, naturalnie, że pamiętam, Wydział Oświaty, willa Eloe - odpowiedziałem. - Proszę sobie wyobrazić, że część tzw. „depozytów", jakie składał on w Wydziale Oświaty, dzięki niezwykłej sumienności i rzetelności urzędników, trafiła do Holandii, do rodziny tego biednego nauczyciela. Wśród tych papierów znalazło się moje nazwisko i niebywale pochlebna opinia na mój temat. To bardzo dziwne, ponieważ znajomość moja z autorem opinii była, jak panu opisywałam, krótka. Był tam też projekt - w tym momencie pan Zbynio rozwinął rulonik - cztery kartki pełne drobniutkich rysunków i jakiś plan o prostokątnym kształcie. To projekt nauczyciela z Konstancina, tablica z VOSS. Płyta calowej grubości ze szczerego złota, składająca się z siedemdziesięciu czterech precyzyjnie zarzeźbionych kostek. To zarzeźbienie sytuuje każdą z kostek w jednym i określonym położeniu. Oprócz zewnętrznych, każda z nich sąsiaduje z czterema i poprzez nacięcia, wypustki, wgłębienia i wybrzuszenia, pasuje jedynie tu i nigdzie więcej. Zewnętrzne kostki mają jedną ściankę gładką, narożne dwie, a cztery przylegające do każdego boku prostokąta płyty aż trzy gładkie ścianki. Spód i góra każdej kostki też są gładkie. Słuchałem tego, co mówił pan Zbynio i wpatrywałem się z przejęciem w rysunki na kartkach. - I co? I co? - spytałem z niecierpliwością. - Otóż projekt zakłada rozdanie tych siedemdziesięciu czterech kostek bardzo różnym ludziom w bardzo różnych miejscach na świecie. W miejscach znaczących i przypadkowych. Podarowanie 145 lub podrzucenie od Europy, poprzez Amerykę, Azję, Oceanię aż do Afryki. Rozproszone w ten sposób rozpoczną pełną niespodzianek, trudną do przewidzenia, wędrówkę poprzez przestrzeń i czas, aby kiedyś spotkać się ponownie, złożyć w ów regularny prostokąt z czterema wypustkami na bokach. Wtedy to możliwe będzie odczytanie zawartego w nim sekretu. Złożone ułożą się w rysunek, który jest kluczem do tajemnicy. Jest bardzo wyraźne zastrzeżenie, że nie wolno odczytywać klucza przed rozpoczęciem całej akcji. Jeszcze oczywiście wiele innych technicznych i prawnych uwag. I ja w to wszystko jestem wplątany. Mnie nauczyciel z Konstancina polecił swojej rodzinie, jako głównego - jak to nazwał - „lidera". Teraz, proszę słuchać - pan Zbynio zwinął kartki - rodzina z Holandii to jedna z najbogatszych rodzin w Europie. Oszaleli na punkcie tego projektu. Od dwóch tygodni dzwonią do mnie z nowymi pomysłami, jak go realizować. Przeznaczają kilka milionów dolarów, aby stało się tak, jak chciał tego mój biedny znajomy z Konstancina. Biedny zapomniany kuzyn holenderskich miliarderów. Kostki są już wykonywane w kilkunastu miejscach w Europie przy zachowaniu pełnej tajemnicy. Każda ma numer 1/74, 8/74, ale numery te nie wskazują ich właściwego położenia, znaczą jedynie, że każda z kostek przynależy do rodziny siedemdziesięciu czterech. Ja mam jeździć po świecie, podrzucać je, ofiarowywać, gubić, co mi wpadnie do głowy. Złoto i czas dokonają reszty. Tablica z VOSS przestanie istnieć, aby zaistnieć w wyobraźni chciwców, kolekcjonerów, maniaków i spekulantów lub ludzi majętnych, a pozbawionych celu. Każda z kostek osiągnie z czasem wartość większą niż złoto. Ja mam w tym pomóc, tak zażyczył sobie mój tajemniczy nauczyciel. Powiedziałem teraz: - Bardzo panu zazdroszczę tej przygody. Myślę, że zobaczy pan Trynidad i Tobago, Madagaskar, Mombassę, Fidżi i Tokio, i jeszcze wiele innych miejsc. To naprawdę fascynujące. Żal mi tylko, że 146 rozstaniemy się na dłuższy czas, ale teraz muszę już iść. I pożegnałem się z panem Zbyniem. Oczywiście spodziewałem się, że żona moja odniesie się dość sceptycznie do moich rewelacji, nie przewidziałem jednak, że powie: - W tym czasie, kiedy słuchałeś pana Zbynia, ja i pan Zbynio siedzieliśmy nie tak daleko od ciebie, w tym samym ogródku. Byłeś tak pochłonięty pisaniem czegoś, że nie zauważyłeś ani jak wchodzimy, ani jak wychodzimy, ani tego, że patrzymy na Ciebie. Zastanawialiśmy się, co ty tak piszesz. Mówiła to wszystko spokojnie. Dodała jeszcze: - Cieszę się, że spędzisz więcej czasu w domu, pan Zbynio wyjeżdża za kilka dni... do Holandii. 147 O EGOTYZMIE Pan Zbynio nie zawsze przyznawał mi rację. Kiedy powiedziałem, że jest dużo nieprzyzwoitych ludzi, powiedział, że dużo więcej. Kiedy chcąc to uściślić powiedziałem, że około połowy, zmarszczył brwi i powiedział: - Około trzech czwartych. Byliśmy natomiast zupełnie zgodni, co do kryteriów przyzwoitości. Omówiliśmy wszystkie cechy oznaczające nieprzyzwoitość, nie opuszczając żadnej. Przy jednej tylko, przy egotyzmie, dość powszechnym ostatnio, pan Zbynio zrobił uwagę: - Myliłby się ktoś uważając, że egotyzm ma swoje źródło jedynie w samouwielbieniu. Często wynika on z wrogości do samego siebie. 148 POZYCJA Profesor znika na całe tygodnie. Pracuje wtedy? Obmyśla coś? Zgłębia? Niestety nie tylko. Bywa w instytucjach artystycznych, jego pozycja tego wymaga, w galeriach, wydawnictwach, redakcjach. Spotyka tam osoby tak pewne siebie i despotyczne, że kruszeje i oddaje się w ich władanie. Biedny profesor - myślę sobie. Przybijemy pana - mówią - powiesimy pana, wydamy pana, sprzedamy pana, położymy, postawimy, przedstawimy, wylansu-jemy. Tupią przy tym obcasami, koturnami i mówią jeszcze: we wtę, nie we wtę, tąd i stąd. Płci obojga, a jakby jedno. Tchu mu brak nieraz, a oni lansują. Nie spytają, czy siusiu by nie zrobił, lansują tylko. Biedny myślę - ale jak sam tego chce ... Sztukują bez opamiętania. Niech wraca - myślę - do mnie, do pana Zbynia. Posiedzimy sobie, pogadamy normalnie. Nawet moje głupstwa są lepsze od tych memorandów, jakich tam musi wysłuchiwać. Niech wraca. Gdybym to mógł powiedzieć mu: - Profesorze kochany, pan jesteś wino najczystsze, koniak najprzedniejszy, whisky najszlachetniejsza, brandy ulubione, oni tylko naczynia, puste czerepy. Bez pana oni próżni. Ale jak mu to powiedzieć skoro pozycja jego ... itd. 149 ANTYSEMITYZM Pan Zbynio powiedział mi któregoś razu, że z logicznego punktu widzenia zjawisko antysemityzmu sprowadza się do zera. I wytłumaczył to w ten sposób, że skoro Arabowie nie lubią Żydów, a Żydzi Arabów, a sanitarni są jedni i drudzy, to nie ma o czym mówić. Ale mnie pozostały wątpliwości, szczególnie po niedawnym wydarzeniu, jakie miało miejsce w naszym domu. Nie mówiłem 0 tym panu Zbyniowi, bo logika logiką, ale są jeszcze inne miary odgrywające nieraz niepoślednią rolę. Otóż był u nas z wizytą pewien znajomy z harcapikiem niewielkim. Ten harcapik nie ma żadnego znaczenia tyle, że trudno go nie zauważyć. Siedzieliśmy sobie i miło gawędzili. Moja żona, ten znajomy i ja. Więc siedzieliśmy tak, a tu nagle dzwonek i tupanie na schodach, 1 zjawia się inny znajomy, tyle że z Nowego Jorku. Witamy się i naturalnie przedstawiamy sobie nawzajem obu naszych znajomych. I wtedy ten nowojorczyk, zdawałoby się, że obcesowo i ni stąd ni zowąd, pyta naszego znajomego z harcapikiem: - Czy pan jest Żydem? Nasz znajomy miesza się lekko. Zresztą w takich sytuacjach mieszają się chyba wszyscy. I ci, co są Żydami i ci, co nie są. Nie wiem dlaczego, ale tak jest. Być może nie wszędzie. Ale nowojorczyk, wcale nie zmieszany, nawet z miłym uśmiechem, patrzy na naszego znajomego i czeka. - No może w szesnastu procentach - odpowiada wreszcie. Nowojorczyk wybucha śmiechem. - Pan nie jest żadnym Żydem, pan jest aperitif. Moja żona, która jest stuprocentową Żydówką, mówi, że nie ma Żydów niskoprocentowych. Powiedział to wszystko i śmieje się, jakby nigdy nic. Tymczasem ten znajomy pierwszy, czyli z harcapikiem, wcale się nie śmieje. Zrobił nawet kwaśną minę i nie patrzy na nowojorczyka, tylko spuścił głowę. Nowojorczyk w końcu to zauważył, bo spytał: - Czy powiedziałem coś nie tak, jak trzeba? Może tutaj u was tak się nie mówi i nie pyta o takie sprawy. U nas się pyta i jest to normalne. Ale jeżeli nie, to najmocniej przepraszam. 150 Znajomy z harcapikiem uśmiechnął się. Powiedział: - Nieważne - i lekko klepnął nowojorczyka w ramię. Teraz nowojorczyk sięgnął do torby i postawił przed nami butelkę whisky. - Napijmy się, wszystko będzie dobrze, a ja, żeby było weselej, opowiem prawdziwie żydowski dowcip. Moja żona spojrzała na mnie, a ja na nią. Ale co robić. - „Otóż pewien Żyd stanął przed dużym lustrem i tak zwraca się do swojego odbicia: - Moses, ty jesteś ohydnym antysemitą. Moses z odbicia robi zdziwioną minę. - Ja? - pyta. - Ty Moses - mówi Żyd sprzed lustra. - I zaraz ci to udowodnię. Podaj mi rękę, spróbujmy się przywitać. No widzisz, ja tobie podaję prawą a ty lewą. Widzisz Moses, lekceważysz mnie, Żyda, a to jest antysemityzm". 151 ODLOT PANA ZBYNIA Elegancja to dyskretna nienaganność w słowach, w ruchach i w stroju. Taki był pan Zbynio. Nie ma go na razie. Któregoś dnia, z płaszczem przerzuconym przez ramię i niewielką podróżną torbą, skręcił z ulicy Piwnej w Piekarską, minął pomnik Kilińskiego, Kapitulną doszedł do Miodowej i z przystanku przy Kapucynach odjechał autobusem 175 na lotnisko. I odleciał. 152 TO LUBIĘ Nie zawsze trzeba wyjaśniać, dlaczego coś. I ja nie będę wyjaśniał. Powiem jedynie, że z ptaszków to najbardziej podobają mi się gile i trznadle, z kwiatów margeiytki, lwie paszcze i nagietki, z polityków marszałek Płażyński, premier Buzek i poseł Niesio-łowski, z muzyki ludowej muzyka bretońska, z czegoś do jedzenia to bliny z wereszczaką, z krawatów jak dotąd żaden, z papierosów niemieckie Rot Handle, z nauk antropologia, z kotów moja kotka Psiapucha, z wehikułów samolot, z pejzaży płaski, z trunków whisky, z części mowy partykuła, ze świętych obrazów obraz Orazio Gentileschiego, na którym Jezusek jest ładnym dzieckiem, z Trójcy Przenajświętszej Bóg Ojciec, z płotów żaden, podobnie jak krawaty, z humoru to ani czarny, ani pikantny tylko szary, z pór roku jesień, z rzek Wisła, z zup zupa cebulowa, którą potrafię robić nie gorzej od króla Leszczyńskiego, z matron celtyckie Epony, z innych obrazów niż święte, obraz Maxa Ernsta, na którym Matka Boska daje klapsa małemu Jezuskowi w gołą pupę, z warzyw pasternak, z literatury wszystko, co udało mi się przeczytać do końca z zapałem i z ciekawością, z grzybów poza prawdziwkami, czerwone kozaki, z niedużych miasteczek to i Pińczów, i Złotoryja, z pór dzień, ze stanów rzeczy organiczny nieporządek, z innych zwierząt niż kot krowa, z greckich bogów Hefajstos, z gier żadna, podobnie jak krawaty i płoty, z wysp Bornholm, z podmuchów lekka bryza, z kontynentów Europa, a ze staromiejskich uliczek w Warszawie Stara, z czeskich kompozytorów Smetana, z okoliczności łagodzące, z braków brak słów, kiedy to trzeba coś narysować, z niepotrzebnych przedmiotów drewniane szpulki, z butów czarne, z drzew dęby, z wyższych sfer niebo, z języków obcych fińskie słowo maa, z naczyń filiżanka, z kultury francuskiej pan Hulot, z kierunków góra, z tzw. warstw społecznych chłopi, z początków początek „Święta wiosny", z rebusów, łamigłówek i zagadek nic, z mebli kanapa, z pięter, pierwsze, drugie i najwyżej trzecie, o ile jest poddaszem, z liczb szóstka, z flag ukraińska, z wynalazków zapałki, z matematyki arytmetyka bez reszty. A ze wszystkiego najbardziej spacer. 153 PRÓBNY DZIEŃ Pomyślałem któregoś dnia, że Bóg musi mieć wielu pomocników i że chciałbym w przyszłości zostać jednym z nich. Szczególnie od planowania. Takim niebieskim planistą. Przecież to bardzo dużo roboty i sam Bóg na pewno tego nie robi. Ułożyć program kolejnego dnia, tygodnia, roku. Niemożliwe, żeby robił to sam. Są dni podobne do innych, a nawet tygodnie, to jeszcze można sobie jako tako wyobrazić. Ale są przecież wydarzenia niespodziewane, zaskakujące, jedne po drugich. Dni i noce. Noce też są bogate w wydarzenia i wypadki. Poza tym noc i dzień są równocześnie, tylko po różnych stronach. Tu w Warszawie jest noc, a po przeciwnej stronie naszej kuli dzień akurat, połapać się w tym wszystkim nie sposób. Dlatego myślę sobie, że oprócz pomocy ośmieliłbym się także podsunąć pomysł, żeby przed szczególnie skomplikowanymi wydarzeniami dokonywać próby. Można by gdzieś w przestrzeni stwarzać na chwilę kopię naszego świata, taką kompletną. Cóż to za problem dla Pana Boga próbować. Próbny dzień. 154 WENUS KOZIENICKA Pana Zbynia jak nie ma, tak nie ma. Z profesorem widujemy się częściej. Powiedział mi nawet, że interesująco słucham. Nic mi innego nie pozostaje, ponieważ sam nie słucha w ogóle. Opowiada natomiast ciekawie. Parę dni temu przesiedzieliśmy dobre dwie godziny w kawiarni Zamkowej, a ściśle w przyległym do niej zacisznym ogródku na tyłach. Opowiedział mi wtedy historię niebezpieczną. - Ta historia trwa już czterdzieści parę lat. Byłem studentem pierwszego roku - zaczął profesor. - Nie było jeszcze elektrowni w Kozienicach, a właśnie tam zorganizowano nam wakacyjny plener. Zwyczajny plener bez żadnych zobowiązań wobec przemysłu, jak to bywało później. I właśnie tam podniosłem z ziemi dwa ludzkie kręgi. Pożółkłe i wyschnięte. Spychacze wyrównywały teren pod budowę nowej ulicy i przepychały z miejsca na miejsce zwały żółtego piasku. Nie wiem, dlaczego włożyłem te kręgi do kieszeni marynarki. I tak zostały. Marynarki tej nie wkładałem więcej ani w Kozienicach, ani potem w Warszawie. Zajrzałem do niej po kilku latach. Kręgi były, jeden trochę większy, drugi mniejszy. Przełożyłem je do pudełka po cygarach i zapomniałem. Przeleżały tak ze 20 lat, zanim odkryłem je ponownie. Wtedy pierwszy raz pomyślałem, że zrobiłem coś okropnego i że koniecznie muszę to jakoś rozwiązać. Czytałem właśnie jakiś artykuł o pracy archeologów i antropologów, o tym jak rozpoznają po drobnych szczątkach zarówno wiek, płeć i wiele innych cech. Nie od razu, ale po pewnym czasie zaniosłem oba kręgi do znajomego antropologa z prośbą, aby wyczytał z nich, co tylko potrafi. I zrobił to. Były to kręgi jednej 22-letniej kobiety. Określił też jej wzrost na 165 cm i położenie obu kręgów. Oczywiście powiedziałem mu wcześniej, że znalazłem je w Kozienicach i dokładnie opisałem okoliczności. Antropolog powiedział mi jeszcze, że kobieta ta pochowana została przed wojną pod koniec lat trzydziestych, a także, że zna dobrze Kozienice i to, że ta nowa ulica została zbudowana na miejscu żydowskiego cmentarza. 155 Od wybuchu wojny już tam nikogo nie chowano. Żydzi z Kozienic zostali wywiezieni. Dwa ludzkie kręgi w pudełku po cygarach. Cmentarz, którego już nie ma. Młoda dwudziestodwu-letnia dziewczyna, młoda Żydówka, która umiera przed śmiercią. Profesor przerwał. Milczeliśmy jakiś czas. - A może była piękna - powiedział. - Może była piękna, może najpiękniejsza? Musiałem coś z tym zrobić. Narysowałem szereg szkiców, zrobiłem model. Wyobrażałem sobie graniastosłup z czarnego granitu o przekroju kwadratowym, przerwany w dwóch miejscach i tam wstawione kręgi. „Wenus Kozienicka". I nie zrobiłem tego. Dowiedziałem się, że tego nie wolno mi zrobić. Mam pochować szczątki tam, skąd je wziąłem. Muszę to zrobić. Chciałem przecież dobrze, nie jestem wyznania mojżeszowego i nie wiedziałem. Zrobię to na pewno, pochowam szczątki. Zrobię brązowe odlewy tych kręgów, oprawię je w czarny granit i „Wenus Kozienicka" powstanie. Ona już istnieje, a czterdzieści parę lat wobec wieczności to niedużo. 156 NA KANAPIE Ani się spostrzegłem, jak zrobiła się jesień. Kotka je trzy razy tyle, ptaki odleciały, w lesie już tylko gąski, mgła za oknem, a po kawiarnianych ogródkach ani śladu. Pozostaje kanapa, mój wehikuł zawsze gotowy do odlotu i wspomnienia. Wystarczy usiąść lub się położyć. Jeszcze lato, pogodne popołudnie, pan Zbynio niebieski, czy to z powodu koszuli, czy bardziej świecących oczu i wesoły. Profesor też w świetnym nastroju, sączy swoje Soberano, a mnie ciepło i beztrosko. Proponuję więc, że będę wymieniał nazwę jakiegoś miasta lub mniejszej miejscowości, a panowie będą mówili, czy byli tam, czy nie. Przystali na to chętnie. Mówię więc: - Nowy Kościół. Pan Zbynio milczy, a profesor: - Byłem wiele razy, góra, a w niej jezioro z lodowatą wodą i podobno czołg na dnie, ale nie widać go. - Rebizanty - mówię. - Byłem, byłem - profesor aż się ożywił. - Szumy, Paary, Huta Różanecka, Susiec. - A pan, panie Zbyniu - pytam - nie był tam? - No, nie - mówi. - To może Inowrocław? Obaj byli. - A Miksztat? Milczą. - To ja tam byłem - mówię. - A Września? - Byłem, mówiłem to kiedyś panom. Gomułka gadał tam przez maszynkę elektryczną do golenia - przypomniał profesor. - A, tak - powiedział pan Zbynio. To ja: - Krajenka? A profesor, że a jakże! Technikum młynarskie i muzeum. - Pińczów? - spytałem. Teraz pan Zbynio: 157 - Byłem i nawet chciałem być tam dłużej, ale nie mają hotelu w Pińczowie. Na to profesor, że był właśnie parę dni u jednych państwa Wiśniewskich i jadł czerninę, a czerninę pamięta z dziecieństwa w Domaradzynie, gdzie nie było tygodnia bez czerniny. - Domaradzyn? A gdzie to jest? - spytał pan Zbynio. - To majątek za Zabrzeżnią koło Główna. - W Głownie byłem - teraz pan Zbynio się ożywił - Na sklepieniu kościoła Bóg Ojciec. Byłem małym chłopcem i Bóg Ojciec zrobił na mnie wielkie wrażenie, większe niż Jezus Chrystus i Matka Boska. To wszystko na mojej kanapie w pochmurny jesienny dzień, aż do telefonu. - Zakład utylizacji? - Nie, pomyłka. Muszę chyba zacząć urzędować tak, jak kiedyś na Żoliborzu. - Utylizacja? - Tak jest - powiem. - A co szanowny pan chciałby utylizować, jakiś śmieć, paproch może? Jesienna utylizacja zasobów na poczekaniu i w domu klienta. Telefon jest w stanie rozproszyć myśli. Szczególnie pomyłka, a jeszcze szczególniej, kiedy dotyczy utylizacji. Ale szczęśliwie kanapa nadal się unosi i lecę. - Świerzawa? - mówię. - Nie tylko byłem, ale mieszkałem tam przez prawie trzy lata - ożywia się profesor. Trafia pan bez pudła - dodaje. - Romański kościół, tama, za którą zbiera się woda po wiosennych roztopach, rzeka Kaczawa pełna lipieni, basen przed Starą Kraśnicą, a po drugiej stronie wieś Sędziszowa ze stacją Wielisław Złotoryjski, nie wiadomo dlaczego, i góra Willemberg z różą odkrytą jak rana lub dekolt. Ale pan Zbynio nie był tam. Profesor był wszędzie, a pan Zbynio nie. Myślę sobie, że pan Zbynio pewnie przelatywał nad Świerzawa, a z góry nie widzi się szczegółów. Im wyżej tym mniej. Im wyżej, tym bardziej szczegółem staje się cała Ziemia. A jeszcze wyżej to i ona gubi się, być może, w koleinach Mlecznej Drogi. Przysypiam na mojej kanapie i śni mi się lot. 158 KAROL MAY Do książek, które podarował mi pan Zbynio, długo nie zaglądałem. Owszem, wziąłem dwie pierwsze z brzegu, w jednej z nich znalazłem notatki pana Zbynia, co odwróciło moją uwagę na długo, i jeszcze „Słowik litewski" Kazimiery Iłłakowiczówny, żeby na jednym z wierszy dokonać aktu transseksualizacji. I to wszystko. Dopiero teraz, po miesiącach, zabrałem się do przeglądania ich w nadziei, że znajdę Karola Maya. Jeżeli książki leżą w zamkniętej szafie przez 70 lat, to dlaczego wśród nich nie miałoby być „Tajemnicy Rodu Rodriganda", książki, na którą nie mogę trafić, a której jeden tom przeczytałem w dzieciństwie. Były: Kornela Makuszyńskiego „Listy zebrane. Listy z Capri, Lido, Paryża, Sopotu, Karlsbadu, Zakopanego i Lwowa". „Miłość w życiu Zygmunta Krasińskiego" Ferdynanda Hoesicka. Dr. Jana Sas-Zubrzyckiego „Zwięzła historia sztuki od naj-pierwszych jej zaczątków, aż po czasy napoleońskie". Samuela Smilesa „O charakterze". Teodora Jeske-Choińskiego „Henryk Heine - portret literacki". Witolda Szyszłły „W Krainie Hesperyd, Wyspy Kanaryjskie i Madera". Józefa Maskoffa „Pan Policmajster Tagiejew". „Jadwiga i Jagiełło 1374 - 1413" - opowiadania historyczne Karola Szajnochy. „Listy z podróży" Antoniego Edwarda Odyńca. „Trapezologion Historyjka" J. I. Kraszewskiego. „Błędy nasze w mowie i piśmie ku szkodzie języka polskiego popełniane oraz prowincjonalizmy". Zebrane przez Aleksandra Walickiego. Klemensa Junoszy Czarnebłoto „Pająki wiejskie". Kazimierza Glińskiego „Zaloty króla jegomości. - Powieść obyczajowa z czasów Jana Olbrachta". Adama Grzymały-Siedleckiego „Samosęki". Maurycego Maeterlincka „Wielka tajemnica". Ale „Tajemnicy Rodu Rodriganda" nie było, a mogłaby być. 159 Konstancin, Albert I Słowik Król Argentyny, willa Eloe, stara ciotka pana Zbynia i sam pan Zbynio. Wszystko to podsuwało mi myśl, że „Tajemnica Rodu Rodriganda" znaczy swój trop, właśnie tam. Niestety, nie. 160 DRUGA KWESTIA MURZYŃSKA Kwestia murzyńska, której nie było, a o której opowiadał niedawno profesor, przypomniała mi inną kwestię murzyńską, która była. Za oknami były czasy stalinowskie. Tymczasem w dużym pokoju przy jasno oświetlonym stole siedziała moja matka, mój ojciec i dwóch dystyngowanych panów. Grali w brydża. Nie opodal na otomanie pół leżała, pół siedziała pani majorowa z Murzynem. 0 pani majorowej nie mówiło się, że jest dystyngowana, tylko że nie bardzo wiadomo, po co przychodzi, skoro tak bardzo się nudzi, podczas gdy jej dystyngowany mąż - major wcale się nie nudzi, tylko licytuje szlemika za szlemikiem i zbiera lewy. Ponieważ zbierałem w tym czasie znaczki i nauczyłem się klasyfikować 1 kwalifikować po pozorach, bez trudu pojąłem, co znaczy dystyngowany. Otóż zawsze był to mężczyzna w innych spodniach niż marynarka. Majorowa nie mogła być dystyngowana, ponieważ nie nosiła spodni ani marynarki i była kobietą. Ojciec bywał dystyngowany od czasu do czasu, ja wcale, ponieważ nosiłem w tym czasie krótkie spodnie, a te się nie liczą. Dystyngowani byli major przedwojenny, więc bez munduru, i ten drugi pan o nazwisku Dowbecki. On był najbardziej dystyngowany, miał nie tylko inną marynarkę niż spodnie, ale z małej kieszonki marynarki wystawał mu rożek ciemnowiśniowej chusteczki, a to, o ile się nie przesłyszałem, też się zaliczało do dystyngowania. Więc tak to było w naszym dużym pokoju. Brydż mnie nie interesował, a nawet mogę powiedzieć, miałem go po dziurki w nosie. Najbardziej nie lubiłem słowa szlem. Szlem, szlem! - powtarzałem idąc do łazienki. Interesował mnie natomiast Murzyn. Leżał koło pani majorowej na otomanie i był najczarniejszej rasy, jaka może być. Mama moja grała z moim ojcem i rozkładała się, kiedy rozgrywał ojciec, a pan Dowbecki rozkładał się, kiedy rozgrywał major. Major rozgrywał najczęściej, bo najwyżej licytował. Pan Dowbecki przeważnie śledził, jak major rozgrywa, ale czasami odwracał się w kierunku otomany i posyłał pani majorowej 161 znaczące spojrzenia. Major tymczasem zbierał lewę za lewą, a nawet nadróbki. I tak toczyła się gra. Zdarzyło się jednak, że pan Dowbecki po rozłożeniu kart przykucnął przy otomanie i nieopatrznie wypuścił dym z papierosa prosto na Murzyna. I był to ostatni raz, kiedy widziałem tak dystyngowanego mężczyznę. Murzyn warknął i jednym skokiem rzucił się na pana Dowbeckiego i odgryzł mu kawał nosa. Major tymczasem leżał bez jednej. Było dużo krwi, pogotowie. Wszyscy się rozeszli. Pan Dowbecki wyjechał do jakiegoś miasta na Górnym Śląsku, gdzie najlepiej reperują nosy. Może to było straszne, tak sobie myślę teraz, ale za oknami było jeszcze straszniej. 162 URZĄD MIAR I WAG Dyrektora Urzędu Miar i Wag nie znam osobiście, wyobrażani go sobie jednak jako osobę godną najwyższego podziwu i szacunku. Przekonany o tym, napisałem do niego list z pewną propozycją. Otóż na frontonie budynku, w którym znajduje się tak ważny urząd, powinna być, jak to bywało dawniej, sentencja po łacinie lub po polsku, ale powinna być. I ośmieliłem się zaproponować, aby brzmiało to tak: „Coś, co tylko wygląda, znika w mroku. Coś co waży, waży w dzień i w nocy". Jeszcze tego listu nie wysłałem. Po pierwsze rozważam, czy aby najlepiej sformułowałem swoją myśl, a po drugie krępuje mnie obawa, że w tak poważnym Urzędzie mogą nie przyjmować uwag ot tak z ulicy. Gdyby jednak dyrektor Urzędu Miar i Wag okazał się człowiekiem nie tylko godnym podziwu i poważania, ale także przychylnym, do listu dołączyłbym także swój młodzieńczy wiersz o Gulu zwanym Wagą. Przypinam go więc do listu na wszelki wypadek spinaczem na dowód, że o miarach i wagach myślę od czterdziestu lat. Hej, o hej! Z drogi śledzie Ja Gul zwany Wagą zjeżdżam pstrokatym wózkiem drogą asfaltową. Dyszel między nogi ująłem mocno i twardo biją koła moje kute drogę co w dół wiedzie. Z góry w dół Z góry w dół jedzie Gul. Pierwszorzędny wiezie przyrząd. Gul zwany Wagą na pstrokatym wózku 163 Wagę Wag instrument czuły 0 szalach dwóch. A na was zwykle pada strach gdy turkot twardych moich kół „jak werbel tłumi wasze drżenie" Więc pędzę dalej Hej, o hej! 1 z góry w dół i z góry i w dół. 164 PYJOR Było to jeszcze przed wyjazdem pana Zbynia. Profesora spotkałem na Piekarskiej, a kiedy postanowiliśmy, że usiądziemy gdzieś i pogadamy, spotkaliśmy pana Zbynia. Tak więc siedzieliśmy we trójkę. Gnojna Góra jest dawnym wysypiskiem śmieci, ale z rozkazu króla, Boże jak to dawno, zasypanym. Widać z niej rzekę lekko obrażoną na Warszawę. Można pić piwo, ile się komu podoba albo kawę jeśli wola, albo Soberano - jak profesor. Nie było tak zawsze. Piwo gdzieś pokątnie w okropnych spelunkach, przy budkach, a czasami w sklepie. A być spod budki z piwem znaczyło być osobnikiem podejrzanym pod każdym względem, nie wiem dlaczego. Tak sobie myślałem, ponieważ milczeliśmy. Profesor musiał jednak odgadnąć moje myśli, bo powiedział: - Znałem człowieka, który zawsze wiedział, gdzie można wypić piwko - Pyjor. - Znałem go - ożywił się pan Zbynio. - A i ja go znałem - powtórzyłem za panem Zbyniem. - Któżby go nie znał, wszyscy go znali - profesor mówił dalej. - Był jednocześnie w Albatrosie, w rybnej restauracji na placu Zbawiciela, u Rzemieślników na Miodowej, w nocnej i dziennej Kameralnej, u Hopfera, w Harendzie i jeszcze w kilkunastu innych miejscach. Pił na swoje nieszczęście nie tylko piwo, ale wszystko, co piwo przypomina. Jego zdaniem najbardziej przypominała piwo wóda, mniej szampan i wino, ale pił to wszystko w dużych ilościach i naraz. Wcale nie dziwię się, że znaliście go, panowie. Na jego pogrzebie było około tysiąca osób: Penitencjarny z Mirkiem Wójcikowskim, niejaki Strzelewicz, Szczepański, który przyjechał motocyklem. Znani artyści, adwokaci, prostytutki ze wszystkich dzielnic Warszawy, dwie setki piwoszków spod budek, Izabelka zbierająca na wieniec, na który założyła z własnych pieniędzy. Starsze panie, przyjaciółki pani Aleksandry, macochy Pyjora i sama pani Aleksandra oraz brat Pyjora, Janek, który już wyszedł z pudła. Profesor wyliczał wszystkich i mówił, nie zwracając uwagi na to, że ja i pan Zbynio chcieliśmy mu przerwać i powiedzieć, że i my, 165 każdy wprawdzie z osobna, byliśmy tam też. Bezskutecznie. Profesor mówił jak w transie. - Opowiem panom, co się tam jeszcze wydarzyło. Nastąpiła przerwa, przerwa w pogrzebie. Czy ktoś słyszał coś podobnego? Trzeba powiedzieć, że dla pani Aleksandry Pyjor był pierwszym dzieckiem. Janek, brat, się nie liczył, bo siedział w więzieniu za podpalenie przyczepy teatralnego autokaru z kostiumami, dekoracjami i rekwizytami, oczywiście po pijanemu. To nic, że Pyjor miał od razu trzydzieści jeden lat, kiedy został jej pierwszym dzieckiem. Pokochała go jak oseska prawdziwą, drzemiącą w niej przez pół wieku miłością macierzyńską. W tej chwili pan Zbynio przerwał profesorowi. - Ładny osesek z wąsami. Ja się uśmiechnąłem, a profesor zwrócił mi uwagę, że nie ma się z czego śmiać. - Przerwa w pogrzebie to coś niezwykłego. Otóż pani Aleksandra zauważyła, że na dnie dołu, do którego miała być już wpuszczona trumna, coś połyskuje. Kazała to sprawdzić. Był to fragment marmurowej tablicy nagrobnej z nazwiskiem Kamiński, a pod nazwiskiem - filozof. Pani Aleksandra powiedziała, że Staś nie będzie leżał z żadnym Kamińskim, tym bardziej filozofem. Stąd przerwa. Dopiero jak Kamińskiego wyrzucono, wszystko odbyło się, jak należy. Zresztą skoro byliście tam panowie - teraz dopiero zauważył to - to sami wiecie, jak było. Piwo, piwo - powtórzył jeszcze. Spojrzał na zegarek i odszedł. Być może profesorowi wydawało się, że opowieść o pogrzebie zamyka niejako sprawę Pyjora. - Zresztą - jak zauważył pan Zbynio - profesor powie coś i odchodzi. Tymczasem, jak się okazało, i pan Zbynio, i ja też, mamy wspomnienia związane z Pyjorem, chociaż sami nie znaliśmy się w tym czasie. Pan Zbynio opowiedział mi, jak to Pyjor pożyczył sobie bez jego wiedzy bandolet skałkowy. Zdjął ze ściany i schował do kieszeni. Wyniknęło z tego wiele kłopotów. Był to okres, 166 w którym porywano samoloty. A Pyjor nieźle, jak to się mówi, nabuzowany, leci sobie do Wrocławia, zbliża się stewardesa, a on wyjmuje bandolet, kieruje w jej stronę i woła: „Giń paskudo!" To jego koronne zawołanie. - Wyobraża pan sobie, co się działo potem, ledwo się z tego wykaraskał. - Giń paskudo - powtórzyłem. Znam to, słyszałem z jego ust wiele razy. Tak się odzywał do profesorowej Nehaj, u której wynajmował pokój na Żoliborzu, kiedy tylko miała do niego jakieś pretensje. A rzecz zrozumiała, miała je często. Wyciągał w jej stronę palec niczym bandolet właśnie i krzyczał: - „Giń paskudo!" Biedna profesorowa nie mogła pojąć aż takiej impertynencji i wyjechała do Ameryki. Pyjor został sam w całej willi. Któregoś razu odwiedziłem go tam. Miała być transmisja z lądowania na Księżycu, a w salonie pani profesorowej był wielki telewizor. Przyszedłem i co widzę? Otwarty duży kredens, obok pełno butelek z czymś czerwonym, a ze środka wystają dwie pupy. Jedna nieduża biała, a druga olbrzymia czarna. Byli to Pyjor w białym szlafroku i niezwykle gruby kominiarz. Odkryli w kredensie pani profesorowej nalewki na wiśniach różnej mocy i słodkości, co było zaznaczone na ręcznie wypisanych nalepkach: b. słodka, b. mocna itd. Nieźle ubzdryngoleni serdecznie zaprosili mnie do współudziału. Nie było już mowy o transmisji z Księżyca. Pamiętam tylko, że kominiarz rozparł się wygodnie w wielkim fotelu i zaśmiewał się nie wiadomo z czego. Spytałem go, jak taki gruby chodzi po dachach. A on na to: - A chodzę? Tak że, panie Zbyniu, nasz profesor nie ma racji kwitując sprawę Pyjora: piwo, piwo. Nie samym piwem ... 167 POSEŁ REZERWOWY Któregoś ranka wstałem i postanowiłem się zmienić. Kiedy powiedziałem o tym mojej żonie, aż przyklasneła. - To najlepszy z twoich pomysłów - powiedziała nawet. A więc postanowione. Zostanę posłem rezerwowym. Prześlę do Marszałka Sejmu, ostatnio bardzo przyzwoitego, projekt powołania posłów rezerwowych z zastrzeżeniem, że jednym z takich posłów mam zostać ja sam w nagrodę za tak dobry pomysł. - A że pomysł jest dobry, zapewniam Cię - mówiłem to wszystko do żony. Słuchała mnie cierpliwie. - Mów dalej - zachęciła mnie dolewając kawy. - Posłowie rezerwowi są konieczni ze wzglądu na permanentną nieobecność posłów rzeczywistych. Nie powinno się zdarzać, że w momencie głosowania nad ważną dla państwa ustawą nie ma kompletu posłów. Albo taki Sejm jest instytucją poważną, albo to farsa. A to jakiś poseł wyjechał sobie do Indonezji, a to zaspał w hotelu poselskim po libacji, a to nie dojechał z powodu korków na drodze albo jeszcze z wielu innych powodów. W takich momentach pan marszałek w obecności wicemarszałków i Konwentu Seniorów dobiera drogą losowania odpowiednią liczbą posłów rezerwowych. Bardzo bym chciał być takim posłem. Wyobraź sobie - mówiłem dalej - siedzę w domu, nic nie robię, a tu telefon z kancelarii Sejmu: - Panie pośle, bardzo prosimy, dziś o 14 odbędzie się głosowanie w ważnej sprawie. Wyślemy po pana posła samochód. - A ja bym była posłowa rezerwowa, czy tak? - spytała moja żona. - No tak - odpowiedziałem. - Wszystko bym ci opowiadał, co kto powiedział, z kim rozmawiałem w kuluarach itd. - No dobrze - przerwała mi nagle. - A co z opcją polityczną posłów rezerwowych. - Przypadkowa, oczywiście, że przypadkowa - odpowiedziałem. Patrzyła na mnie, uśmiechając się: - Jednym słowem, zmienisz się jak zostaniesz posłem. 168 RONDO 0 tym, że Alberta Słowika, biednego nauczyciela z Konstancina, dzieci ogłosiły Królem Argentyny, nie dowiedziałem się od pana Zbynia. Sam o tym nie wiedział. Ponieważ autem jeżdżę, przeważnie dla samej przyjemności jechania, jeżdżę, kiedy mi się podoba i gdzie mi się podoba. Blisko albo daleko. W taki to właśnie nie przymuszony sposób znalazłem się któregoś razu w Piasecznie. Zatrzymałem się na jednej z małych uliczek, wysiadłem i chodząc sobie, oglądałem to i owo. Stare kamieniczki, witryny sklepów, zakład fryzjerski, szyldy, latarnie. Wszystko, co można oglądać i co jest. I właśnie. Mały warzywny sklepik, a na wystawie wśród jabłek, gruszek, warkoczy czosnku i pomidorów szyld z nazwiskiem właściciela - Poncyliusz. Poncyliusz, no proszę, pomyślałem. Nie opodal była ławeczka, usiadłem więc i patrzę sobie na ten mały sklepik z owocami i warzywami. Niedawno, też bez specjalnego powodu, byłem w Trenćinie na Słowacji, tam dowiedziałem się od kelnera w restauracji, że dalej niż do Trenćina Rzymianie nie doszli. A teraz widzę, że doszli, bo skąd by się wziął Poncyliusz w Piasecznie. Wszedłem z zamiarem kupienia kilku gruszek, a przede wszystkim, żeby zobaczyć piaseczyńskiego Rzymianina. Nos prosty, włosy ciemne, cera śniada, oczy czarne jak węgle - Rzymianin. - Słucham pana. - Gruszek pięć lub sześć może. Bardzo ładne, czy to z pobliskich sadów? - spytałem. - Z Konstancina, proszę pana. Mam tam dostawcę, owoce, warzywa, wszystko od niego. Duże ogrodownictwo. - Znam go - powiedziałem. - Zna go pan? - Tak, tak, kupowałem u niego morele. 1 tak to rozgadaliśmy się z panem Poncyliuszem. - A pan z Konstancina? - spytał - Nie, ale bywam tam dość często. - A pan? - teraz ja spytałem. 169 - Mieszkam na Argentynie, a tu mam sklepik tylko. Argentynie? - przypomniał mi się duży napis kredą na ścianie bloku „Król Argentyny" i coś przed nim, już zamazane. Pan Poncyliusz mówił teraz, że znajomemu z Konstancina wybierze najładniejsze gruszki. A ja, że nie bardzo wiem, co znaczy Argentyna i że jest taki napis obok sklepu spożywczego. - No, to widzę, że mieszkańcem Konstancina pan nie jest. I pan Poncyliusz uśmiecha się teraz. Ma białe, rzymskie zęby. - Argentyna to to, co najgorsze w Konstancinie, a Król to nauczyciel, który dostał kręćka. Nie żyje już biedak, ale ten napis się trzyma. I tak to poskładało mi się co nieco w pewną całość. Czas jednak lubi zatoczyć rondo. Nawet kilka lub kilkanaście lat zawija nagle do swojego początku. Na jednej z list wyborczych do samorządu Warszawy i okolic, na samym końcu, jest nazwisko Poncyliusz. I ja, i żona, stawiamy krzyżyk przy tym nazwisku. Nic nie jest proste. 170 DOLFI Teraz, kiedy nie ma pana Zbynia, rzadziej wychodzę z domu. Nie bywam na Gnojnej Górze i w ogóle rzadziej przesiaduję w ogródkach i kawiarniach. Czasami jedynie, przechodząc, przysiadam na chwilkę, wypiję kawę lub małe piwo. Spotkania i rozmowy z panem Zbyniem nadawały tym posiedzeniom jakiś sens. Któregoś ranka, przeglądając książki, które mi podarował, a które przewieźliśmy dorożką, znalazłem całkiem świeżą kartkę z zapiskami. Musiał pan Zbynio włożyć ją do tej książki niedawno i zapomniał. A może zostawił ją celowo. Przyszło mi to do głowy. Był to jego ręką zrobiony spis, morze tytułów, haseł, spraw - nie mam pojęcia. Wystawa krzyża, a w nawiasie okoliczne dewotki. „Wenus Kozienicka", a pod tym: niech profesor opowie, i mikrowartości podkreślone i jeszcze, że ich suma niekoniecznie jest jakąś większą wartością. Potem gąszcz aksjologiczny. Dolfi i znowu wzmianka o profesorze, próbny dzień i nic więcej. Może był to konspekt, a może wskazówka dla mnie, o co spytać profesora, kiedy go spotkam. Tak sobie myślałem, nie wychodząc z domu. Profesora można nie spotkać przez kilka dni. Widocznie były to te dni, które przesiedziałam w domu, bo jak tylko wyszedłem, spotkałem go natychmiast. Właściwie jest on bardziej znajomym pana Zbynia niż moim, ale ucieszyliśmy się na swój widok. - Opuścił nas pan Zbynio - powiedział profesor. - No niezupełnie - odpowiedziałem - znalazłem, proszę pana, małą karteczkę z dziwnymi zapiskami, a także adnotacją, aby o pewne sprawy spytać właśnie pana. - A jakież to sprawy? - spytał z zaciekawieniem. - Dolfi na przykład i obok, spytać profesora. Myślę, że to o pana chodzi. - Dolfi - powtórzył profesor - no cóż, o mnie, o mnie, oczywiście, że o mnie. Wejdźmy gdzieś, powiem panu. Weszliśmy do Samsona. No, pomyślałem, ciekawe, co opowie profesor. 171 - Dolfi, proszę pana, to tytuł powieści nienapisanej. Zanim zabrałem się za malowanie i te inne sprawy pochodne, chciałem napisać powieść. Właśnie o Dolfim, czyli o Hitlerze. - Co?! Aż wyrwało mi się! - Tak, tak o Hitlerze. Proszę posłuchać, opowiem panu w dużym skrócie. To dość zwariowany pomysł i może dobrze, że nie udało mi się tego napisać, ale obmyśliłem wszystko. Tylko siąść i napisać, ale nie napisałem. Hitler, jak pan wie, miał szalone ambicje artystyczne, a także rozmaite urazy na tym tle. Jest już u władzy, już rozwija swoje złowieszcze knowania, już sieje strach i pyszni się swą potęgą, ale jest zadra, która się nie goi. „Mein Kampf' wydana jest w milionach egzemplarzy. A co z „Meine Kunst"? Co z „Meine Kunst"? - o tym myśli po nocach. Wtedy to właśnie zjawiają się dwaj Anglicy, starszy i młodszy. Hitler ma słabość do Anglików. Od kilku dni zabiegają o audiencję. Są to lord Spencer i jego sekretarz Anthony. - Ale, ale, zjedzmy coś przede wszystkim - zaraz będę mówił dalej. - Proponuję zrazy zawijane, wkładają tu do nich listki pora. Są znakomite. - Doszło wreszcie do audiencji. Hitler był już powiadomiony 0 intencjach lorda Spencera i tym bardziej podekscytowany. W takich momentach wracało mu nerwowe drżenie w okolicach lędźwi. - Jest pan geniuszem, który tylko częściowo wykorzystuje swą moc i talent - zaczął lord. Jestem w posiadaniu prawie wszystkich pańskich akwarel, szkiców i kilku niewielkich obrazów olejnych. To arcydzieła! Hitler słuchał bez słowa. - Proponuję, panie Kanclerzu, wielką wystawę w Londynie 1 Nowym Jorku. Proponuję też, jeśli mogę się ośmielić, dopełnienie zbiorów, które posiadam, cyklem nowych prac, które, jeśli nie istnieją, mogą przecież powstać, powinny powstać, muszą powstać. Naród niemiecki przede wszystkim, a i cały świat kulturalny, potrzebuje pańskiej pełni. Profesor przerwał, bo kelnerka przyniosła właśnie nakrycia. Po chwili mówił dalej. 172 - Nie mogę opowiedzieć panu w tych warunkach wszystkich szczegółów, detali ani zacytować dokładnie słów. Muszę się skracać, proszę pana. Profesor wychylił się w moją stronę. - Nie doszło do nocy długich noży, Prora została skreślona jednym pociągnięciem z mapy Rugii, Entartete Kunst przygotowano, ale nigdy nie otwarto. Oglądał ją sam Hitler przez kilka tygodni, z przerwami oczywiście. Obok kancelarii powstała olbrzymia pracownia, druga w Berchtesgaden. Wystawy w Londynie i Nowym Jorku zrobiły furorę. Planowano kolejne w Paryżu i Rzymie. Wielkie obrazy nie przypominały już małych nieśmiałych widoczków. Równocześnie strona po stronie, dzień po dniu powstawała „Meine Kunst". Tymczasem pierwsze dzieło „Mein Kampf przerobiono na scenariusz filmowy. Powstało ich kilkadziesiąt. Wielkie sceny batalistyczne, Westerplatte, Kursk, Stalingrad, Narvik, El Alemain, Tobruk. Amerykańskie wytwórnie filmowe, wspólnie z rozbudowaną Defą i Mosfilmem, załatwili to Ribbentrop z Mołotowem, przystępowały do wielkich realizacji. Żadnej Kryształowej Nocy nie było. Nieufni Rosenberg i Goebels zostali całkowicie odsunięci, czy może raczej zapomniani. Himmler się rozpił, a Goering, towarzyszący Hitlerowi w podróżach artystycznych, miał ponoć romans z May West. Nie uwierzy pan, Hitler je kolację z Jessie Owensem, bywają u niego Max Ernst, Arp, Schwiters. Wyjeżdża na wernisaże. Jest witany przez świat artystyczny, niczym Goethe. Otaczają go piękne kobiety. Jest zachwycony i szczęśliwy. Z Chaplinem zaśmiewają się do łez nad scenariuszem „Dyktatora". Połowa dialogów jest autorstwa Hitlera. Podobnie z Arturo Ui. Brechta gości w Berchtesgaden przez kilka tygodni. Omawiają wspólnie scenę po scenie. Hitler szkicuje kostiumy i dekoracje. Przechodzą na ty: Berti i Dofli. Dolfi - wtedy to właśnie po raz pierwszy pojawia się to imię Dolfi, które przyćmi wszystkie inne. Wpisze się do wszystkich podręczników sztuki, encyklopedii i słowników. Dolfi - „Meine Kunst". No ale nie napisałem tego. 173 LUTERAŃSKA FANTAZJA Po kilku dniach, jakie minęły od tego poranka, kiedy powiedziałem mojej żonie, że chciałbym zostać rezerwowym posłem, moja żona powiedziała, że poważnie się o mnie martwi. Powiedziała też, że jeszcze niedawno gardziłem politykami, a teraz sam chcę zostać jednym z nich. Przyznałem, że nie wiem, jak to się stało i obiecałem, że porzucę ten pomysł i najlepiej zrobię, jak się przejdę i wyszedłem na spacer. Od dawna przekonany jestem, że spacer jest najdoskonalszą formą bycia. Nic na spacerze nie jest wymuszone, ani krok, ani kierunek, ani myśli. Idę sobie np. uliczką Fondamińskiego i wcale mi to nie przeszkadza. Nagle Fondamiński kończy się kilkoma stopniami i jestem już na Konwiktorskiej. Może to jakiś luteranin - myślę sobie. No właśnie, jak się nie wie, to można i tak pomyśleć. Na spacerze można wszystko. Można Koniwktorską pójść w lewo lub w prawo, albo przejść na drugą stronę i wejść do parku Traugutta. Może Traugutt był luteraninem? Nie wiem, ale nie idę tam. Idę w prawo w stronę Wisły. Nie lubię przechodzić podziemnymi przejściami, to zbyt techniczny zabieg, więc do samej Wisły nie dochodzę. Patrzę na nią z daleka. Płynie sobie spacerkiem, zupełnie jak ja, tylko w drugę stronę. Ona w kierunku Torunia i Gdańska, a ja w stronę Zawichostu i Baraniej Góry. Idę sobie z rękami założonymi do tyłu w kierunku Baraniej Góry. Na razie jest płasko. Jak zrobi się stromo, zastanowię się. Mam dużo czasu. Widzę, że inni też spacerują, tylko z psami. Nie bardzo mi się to podoba, bo pies potrafi niemiłosiernie ciągnąć albo biegać jak opętany za innymi psami. Trzeba wtedy wołać: Puffi, Jackie albo jak jedna z moich sąsiadek - Wacław, Wacław do nogi. Nie, to zawracanie głowy. Mijam teraz ławkę, na której parę miesięcy temu siedziałem z panem Zbyniem. Gdzie on teraz jest? Może poniżej poziomu morza, w depresji, może rozmawia z luteranami. - Co ci luteranie tak się do mnie przyczepili? Palą się po śmierci. To akurat bardzo mi się podoba. Grzebanie w ziemi jest zbyt ryzykowne, można znaleźć się w niechcianym 174 towarzystwie. Pisał o tym Dostojewski. Idę więc dalej i myślę, że luteranie postępują słusznie paląc się. Z prochu człowiek powstał i w proch się obraca. O! jeszcze jedna ławka. Przysiądę sobie, zapalę papierosa i pomyślę, co zrobić z tymi prochami po spaleniu. Urna i cmentarz. Nie, nie. Można prochy wrzucić do rzeki, ale osiądą gdzieś na brzegach w trzcinach wśród żabiego skrzeku. Nie, można też wrzucić do morza. 0 - myślę - to już lepiej. I wtedy, nagle, przychodzi mi do głowy pomysł najlepszy: wrzucić do uśpionego wulkanu. Tylko, że tam, gdzie są luteranie, nie ma wulkanów i odwrotnie. Ale, ale, a czy w Gwatemali nie znajdzie się miejsce, gdzie kiedyś dawno osiadł niemiecki plantator z liczną rodziną, zachowując luterańską wiarę i mieszając się z miejscową ludnością tak, że dziś trudno już rozróżnić, czy Niemcy to czy Gwatemalczycy, chyba że po nazwiskach; Jose Manuel Neuhardt Kruger albo Maria Paloma Elfriede Kruger. Palą się po śmierci. Prochy wrzucają do wulkanu i czekają. Wulkan po jakimś czasie wybucha. Wtedy klękają, żegnają się i mówią: - Dusza Jose Manuela Neuhardta Krugera i dusza Marii Palomy Elfriedy Kruger poleciały do nieba. 1 niech mi nikt nie mówi, że luteranie nie mają fantazji. 175 LILIANA W OTCHŁANI Liliany z piekarni „Grunwald" nie spotkałem nigdy więcej. Tylko raz. Ta szeroka kobieta, kołysząca się na boki, o niewyraźnej, płaskiej twarzy, zjawiła się tylko raz. Stanęła przede mną, powiedziała: - Jestem Liliana z piekarni „Grunwald". I odeszła. Zapadła się w jakąś tajemniczą otchłań nieistnienia. A jednak niezupełnie. Myślę o niej, ile razy siadam na ławce w tym samym parku, w którym ją spotkałem. Co to jest otchłań. Znowu braki w wykształceniu. Z religii też byłem słaby. Zresztą z tą religią to różnie bywało. Była, potem nie było, potem była krótko, a potem długo nie. Teraz jest i może już będzie zawsze. Powinna być. Nie wiem tylko, czy współczesne katechetki i księża wyjaśniają istotę otchłani. Moja katechetka miała taki zamiar. Na niebo, piekło i czyściec przeznaczała tylko skrawek tablicy, natomiast otchłań wypełniała resztę. No i wtedy właśnie zakazano nauki religii. Więc, co to jest otchłań, nie wiem. Jest duża, tajemnicza i można w niej krążyć wyobraźnią. Być może w otchłani są ci wszyscy, których widzieliśmy jedynie raz, o których wiemy zbyt mało, ci, którym za życia zawieruszyła się dusza, albo ci, którym podoba się brak wszelkiego ciążenia. Wieczni wędrowcy o szarych oczach. Z metafizycznych sfer wybrali tę jedną bez góry i dołu, bez ładu i składu, bez pamięci i winy, bez czci i wiary. Wybrali? Czy może zepchnięci tam. Tego nie wiem. Kiedy religia pojawiła się ponownie, o otchłani nie było już mowy. Dla Liliany z piekarni „Grunwald" bezimienny z parkowej ławki, widziany tylko raz. Otchłań jest przeogromna. 176 MIĄŁEM Kiedy już się zrobiło pojutrze, wyszedłem na umówione spotkanie z profesorem. Nie mogłem się doczekać tego dnia, bo powziąłem plan zagadania profesora. Tym razem to ja będę mówił, a on niech słucha. Wymyśliłem w tym celu limeiyk kończący się na muz i jeszcze czasownik miąć, który daje się ciekawie odmieniać. Tak sobie wymyśliłem. No cóż, moje pomysły nie zawsze są najszczęśliwsze. Tak było i tym razem. Początek nawet mi się udał. Od razu zacząłem tak: - Mnę, mniesz, mnie, mniemy, mniecie, mną. Jak mnę, to zemnę, nieprawdaż? Mówię to i patrzę na profesora, a on milczy, więc mówię dalej: - Miąłem, mnę i będę miął, aż zemnę i zmiąłem i ty zmiąłeś. On jeszcze mnie. Nie zmiął, ale pomnie, jak ja zemnę. I znów patrzę na profesora, a on nic nie mówi, tylko patrzy na mnie i myślę, że się udało, więc dalej: - Mnę już zmięte, a ty mniesz jeszcze nie zmięte i nietknięte, bo nikt nie miął jeszcze, ale pomnie jeszcze albo inni pomną, a nie zapomną. I znów wtrąciłem: - Nieprawdaż? A profesorowi tylko oczy robiły się coraz większe i większe, i wyraźnie widać było, że nie wie, co powiedzieć. To ja dalej: - Pomiąłbym jeszcze, jakbym miał co pomiąć i ty byś pomiął. Co, nie pomiąbyś? Każdy by pomiął, jak nie sobie, to komuś. Komu pomiąć, komu? Będę więc miął, ty będziesz miął, wszyscy po równo będą mięli. I stało się. Profesor nagle mi przerwał i stanowczo zapowiedział, że jeżeli natychmiast nie przestanę, wstanie i odejdzie. Spodziewałem się tego oczywiście, więc zamilkłem. Po chwili jednak przypomniał mi się przygotowany limeiyk, więc spytałem: - A limeiyk może być? Profesor spojrzał na zegarek, ale powiedział: - Niech będzie. Wyrecytowałem. 177 - Był pewien pan z Orzysza, który o Piszu nie słyszał. Mówili mu: Pisz tuż, tuż, lecz to nie trafiało do usz muz. - Usz muz - powtórzył profesor. - Miły panie - powiedział też - jeżeli liczy pan na moje poczucie humoru, to się pan srodze zawiedzie. Nie posiadam takiego, nie mam też czasu, a w Piszu byłem kilka razy. Do widzenia. I co, nie był to głupi pomysł? Czyż nie należało poczekać z tym na pana Zbynia? Muz by się spodobało. Szczęśliwie jednak, następnego dnia pojutrze było wczoraj. 178 WĄTPLIWE Gdyby był pan Zbynio, gdyby było cieplej i gdyby były jeszcze otwarte kawiarniane ogródki, usiedlibyśniy sobie i wtedy bym spytał: - Morskie zające - panie Zbyniu - są? - Są - odpowiedziałby. - A niałżyki głębinowe, a rosochatki kudliki, głąbki modre? - Też są - powiedziałby na pewno. A ja pytałbym dalej: - Szumliki, dragonki, muszki błotne, pękowce, żłobiki, pławooki? - Są, są - pan Zbynio kiwałby głową potakująco. A tak, skoro pana Zbynia nie ma, wszystko to wątpliwe. 179 PERM Nie podoba mi się takie słowo - permisywizm. O, nie. Bardzo mi się nie podoba. Ani brzmienie, ani sens. Zresztą, jak dobrze pomyślę, to nic, co zaczyna się na PERM, nigdy mi się nie podobało. Ani sam Perm. To tam odkryto rzekome permskie bogi jako cud wyjątkowy - rzeźbę prawosławną. Blaga. To mazowieckie świątki zesłańców. Nie można sobie na wszystko pozwalać. 180 DIONIZY Kiedy myślę o różnych głupstwach, czasami przychodzi mi do głowy, że wypadałoby pomyśleć o czymś ważniejszym np. 0 ludzkości. Przecież trzeba mieć do niej jakiś stosunek, a także do poszczególnych jej przedstawicieli i do takich którzy tego przedstawicielstwa się nie podejmują. Muszę o to spytać pana Zbynia. Niech powie, czy mam rację. Nawet wiem, co powie. Powie, że stosunek do ludzkości wydaje mu się nieco podejrzany, ponieważ zakłada jakąś hipotetyczną perspektywę, która nie uwzględnia pofałdowania terenu, globalnej okrągłości i głębokich wąwozów. W tym miejscu zapewne pan Zbynio przerwałby na chwilę, spojrzałby w sobie tylko właściwy sposób w nieokreśloną dal jako potencjalny pilot-lotnik i powiedziałby w końcu: - Co innego stosunek do grup i grupek. Nie jest konieczny, ale często wymuszony właśnie przez te grupy i grupki. Bo albo sami należymy do jakieś i to niekoniecznie z własnej woli, albo taka grupka hałasuje pod naszym oknem, albo - co jeszcze gorsze - robi szwindle polityczne naszym kosztem. Rodzaje grup i grupek są oczywiście rozmaite: etniczne, narodowościowe, czysto polityczne 1 polityczno - ekonomiczne, wyznaniowe, sportowe, jawne i skryte, przestępcze i wokalne. Na ogół więc stosunek do takich zbiorowości jest negatywny, a jeżeli nawet pozytywny to niechętnie. Jak gimnastyka - zdrowa, ale nudna. Ogólnie powiedziałbym - stosunek średni. I wreszcie stosunek pełny to stosunek do poszczególnych, jak można powiedzieć, świadomych lub nieświadomych, przedstawicieli ludzkiego gatunku. Do pana na przykład. Mój stosunek do pana, albo stosunek profesora do pana, albo pana do profesora itd. Teraz pomyślałem, jakie to by było ciekawe, gdyby było naprawdę. Co sobie o mnie myślą pan Zbynio i profesor. Tymczasem to tylko moje przypuszczenia, co by pan Zbynio powiedział, gdyby powiedział. Tak czy inaczej, pan Zbynio często ma rację nawet, gdy nie mówi, a tylko sobie to wyobrażam. Holendrzy np. mówią chrapliwie i dla kogoś, kto nie zna języka holenderskiego, niezrozumiale, chyba że jest to Flamand, bo 181 Flamand akurat zna język holenderski i też mówi chrapliwie, ale już na przykład Szwajcar, który też mówi chrapliwie, nie zrozumie ani Holendra, ani Flamanda. Jednym słowem zawracanie głowy z tym stosunkiem do grup. Naprawdę co innego to stosunek do Innego, ale pojedynczego, którego pojedynczość jest niezaprzeczalna. Kiedyś dawno miałem kolegę o imieniu Henryk, czyli Henio. Kiedy tylko robiło się ciepło, wszyscy oprócz Henia zdejmowali koszule i kąpali się w rzece. Kiedy nieważne było, czy jest ciepło czy zimno, tylko wszyscy grali w piłkę to i Henio grał, ale zawsze pod warunkiem, że nie będzie stał na bramce. Kiedy zmęczeni grą w piłkę siedzieliśmy nad rzeką, a nikomu nie chciało się kąpać, gadaliśmy sobie o jakichś głupstwach, albo pokazywali sztuki ze znikającym jabłkiem, albo jakimś przedmiotem wielkości jabłka, brał ten przedmiot do ręki i na oczach wszystkich wpuszczał go za koszulę przez odpięty kołnierzyk. I to coś znikało. Można było sprawdzać kieszenie Henia, nogawki, rękawy koszuli i tego czegoś nie było. Henio stał wyprostowany, koszula była opięta, spodnie ściśnięte paskiem i nikt nie rozumiał, jak Henio to robi. I ja bym tego nigdy nie zrozumiał, gdybym któregoś razu nie spotkał Henia na miejscowym cmentarzyku za kościołem. Stał przy malutkim nagrobku i patrzył. Kiedy podszedłem, powiedział, że to jego braciszek - bliźniak, który umarł tuż po urodzeniu, Dionizy. Przeczytałem nazwisko Henia i imię Dionizy i datę urodzenia i śmierci. Tak było. I wtedy Henio powiedział mi, gdzie przepadają jabłka. A raczej pokazał. Wziął moją rękę, zacisnął w pięść i wprowadził ją lekko przez sweter i koszulę w zagłębienie na swoich piersiach. Cała moja pięść skryła się w jakimś przepastnym otworze. Powiedział wtedy: - Ja jestem takim odwrotnym garbusem, mam garb do środka. On mi to zrobił. - Wskazał na nagrobek braciszka. - Jeszcze w brzuchu matki tak się we mnie wcisnął, że aż umarł. Rozumiesz? 182 GĄSZCZ AKSJOLOGICZNY Są dni spokojne i deszczowe, kiedy o wiele lepiej leżeć na kanapie niż chodzić po ulicach. Tego lata w 1998 roku dużo jest takich dni. Chłodno, spokojnie i deszczowo. Parę incydentów, jakie się wydarzyły i nieporozumienia z profesorem nie zmieniają w zasadzie sytuacji. Leżę więc na kanapie. Co to jest gąszcz aksjologiczny? Przypomniała mi się karteczka z zapiskami pana Zbynia. Najlepiej byłoby spytać o to jego samego, ale go nie ma. Gąszcz aksjologiczny? Wartości dodane, pomnożone, ujemne, dodatnie, odżywcze jak kozie mleko i kukurydza, a może domniemane lub zawyżone. Niezła plątanina. Może właśnie gąszcz? Bardziej niż elektryfikacja, wodociągi, sieć gazowa i telekomunikacyjna, nie licząc fal. To tyle a tyle, tamtego więcej, to względne, tanie, drogie, cenne, bezcenne. Unikat, oryginał, ostatnie, poszukiwane. Z błędem np. znaczek, z błędem więcej wart od bezbłędnego. Ważne i nieważne. Rzeczy i osoby. Ważna osoba. Nie idzie, tylko kroczy. Co krok, to uncja ważności razy wartość, co daje sześć uncji na cal kwadratowy lub jeszcze lepiej, cal sześcienny ciała. Pierwszy raz słyszę wprawdzie o calach sześciennych, ale mogą być. Ubezpieczenie takiej ważnej osoby od jakiegoś, nie daj Boże, wypadku jest wysokie - proporcjonalnie wysokie do wagi tej osoby i wyporności w wodzie. Wszystko się przelicza. Arcydzieła na marki niemieckie, marki niemieckie na marki fińskie, a fińskie na japońskie jeny. Arcydzieło może się okazać falsyfikatem, zjeżdża wtedy z drabiny wartości, ale nie na dno. To niezły falsyfikat. Obraz Jacksona Pollocka nie do podrobienia. Myślę, że pan Zbynio widział oryginały w którymś z muzeów, w byłym Wolnym Świecie. Trzy obrazy profesora (wartość lokalna). Obraz, Replika, Kopia w Muzeum w Bydgoszczy, w obecnie Wolnym Świecie. To już nie pada, to leje. 183 WIADOMOŚCI LOKALNE O pokrewieństwie wielbłąda z wielorybem dowiedziałem się z telewizji i od razu informacja ta wydała mi się nieco podejrzana. Wyraźnie widać, czy raczej słychać, że wniosek taki wyprowadzono z rzeczywiście uderzającego podobieństwa przedrostków w obu wyrazach - wieloryb i wielbłąd. Aż się prosi, żeby dorzucić wiewiórkę. I to ma być wiedza? Chyba, że lokalna. Natomiast, jeżeli już koniecznie trzeba szukać źródeł takiego pokrewieństwa, to nasuwa się prosta myśl: Noe uratował jedynie parę wielbłądów, a co z resztą? Potonęły? Nie. Stworzenia te, spragnione jak żadne inne, poczuły się w głębinach oceanu jak rybki w wodzie, pijąc bez umiaru i rozrastając się głównie wzdłuż. Tak więc. Jeżeli już. 184 NIEMIŁE MYŚLI Są rzeczy miłe i niemiłe. Do miłych należy spacer w pogodne przedpołudnie w jesienny dzień. Można wtedy rozgarniać nogami suche liście, patrzeć na kołujące na niebie ptaki lub przysiadać od czasu do czasu na pustych ławkach. A niemiłe to myśli, które potrafią najść człowieka nawet podczas, zdawałoby się, miłego spaceru. Powszechne zcyfrowanie. Taka wizja niedalekiej przyszłości. Specjalna komora, do której wprowadzają człowieka i zcyfrowują. Po kilku minutach na małej dyskietce zcyfrowany jest cały człowiek. Wszystkie jego naturalne członki i wszystkie narządy, i arterie, i żyłki, i chrząstki, i kostki, i gruczoły, krwinki i hormony, geny i łańcuszki DNA, a także charakter i wspomnienia. Wszystko. Nic się nie ukryje. Niczego nie da się wycofać. Teraz cyferka jest ogniwem niepowtarzalnej struktury. Ma rację profesor, że trudno liczyć motyle. Łatwiej liczyć bez sensu, po prostu liczyć nic. Ale zcyfrują. Zcyfrują wszystko. Siebie zcyfrują i motyle, i nas, i nic. Nic zcyfrowane dalej będzie NICZYM, ale przystawalnym do wszystkiego. Dwa raz dwa, raz dwa dwa, dwa dwa raz. Budyń cyfrowy, Kurp cyfrowy, chomik cyfrowy i kot. Przy liściach to się narobią. Pora wracać, póki co. Miły spacer i niemiłe myśli. 185 PŁASKO Ludzi, którzy kochają góry, rozumiem. Mają takie upodobanie. To ich wolna wola i co mi do tego. Jednak sam wolę płaskie. Turnie, żleby, piargi, granie, smreki, zawilce, kosodrzewina, regle, połoniny - to wszystko przeraża mnie. Podczas gdy płaskie ściele się pod stopami, roztacza umiarkowanie, nie igra z wyobraźnią, wręcz daje jej pole. Oddech równy, oczy niosą. Płaskie jest piękne. 186 PISZ, PISZ Ciekaw byłem spotkania z profesorem po tym, jak go wymiąłem tak znienacka. I doczekałem się. Minął mnie, nawet nie pozdrawiając. Usłyszałem jedynie krótkie: Pisz, Pisz. No i po co to było? Mówiłem, że pomysły mam niefortunne. 187 TRWAM PRZY SWOIM I TYLE W końcu dowiedziałem się od osób trzecich, a takich jest dużo i można je spotkać bez większego trudu, że profesor nie może mnie już słuchać, unika mnie, żałuje, że opowiedział mi tyle rzeczy i że w ogóle nieopatrznie zawarł ze mną znajomość. Podobno, to też wiem od osób trzecich, powodem takiej opinii profesora nie jest żadne mięcie ani Pisz, tylko moje publiczne wystąpienie przeciw socjologii i chemii. To mnie ubodło. Owszem, powiedziałem to, co wiem. Powiedziałem więc, że obie te dziedziny są prowizoryczne i naciągane i na przykładzie pudełka zapałek zilustrowałem bezzasadność definicji grup formalnych. Oczywiście dla przykładu jedynie. Zapałki można przecież trzymać luzem w jednej kieszeni, a pudełko w drugiej. I co? Są zapałki jako takie, czy ich nie ma? Można je włożyć z powrotem do pudełka łebkami jak popadnie. I co? Są, czy ich nie ma? Dodałem jeszcze coś o zapałkach wypalonych i włożonych między zapałki niewypalone i na końcu coś o zapalniczkach. I takie to głupie? O chemii zaś, że to część fizyki, tylko wyodrębniona. Po co? - nie wiadomo. Albo dla celów dydaktycznych, albo przemysłowych. A jeszcze i to, że podejrzenia do chemii nabrałem już w szkole średniej, kiedy to okazało się, że nie dość tego paskudztwa, jakim jest kwas siarkowy, to jeszcze rzekomo może być siarkawy. Chamia nie chemia. Niech więc osoby trzecie będą łaskawe powtórzyć profesorowi, że trwam przy swoim i tyle. 188 ZARAZ WRACAM Myślę sobie, że jestem nieźle przygotowany na spotkanie z profesorem. Niech go tylko spotkam. Skłonię go jakoś, aby zaniechał urazy, a kiedy usiądziemy powiem: - Steinerystą nie jestem. I profesor już w tym momencie będzie połknięty, a ja będę mówił dalej. - Tym niemniej filozofię uważam za twórczość, a nie wiedzę par excellance. Wiedza to jedynie zdobycze nauk przyrodniczych i ten szczególny sposób ich gromadzenia i organizacji. Słowem, wiedza 0 człowieku i o wiedzy człowieka - antropologia. Słucha mnie profesor, aż miło patrzeć. Mówię więc dalej: - Światów bowiem jest tyle, ile gatunków i każdy z nich musi być rozpoznany i przyswojony. Chomiki mają swój chomiczy świat 1 chomiczy pogląd na niego, i wiewiórki, i pasikoniki, i koty przede wszystkim. Z człowiekiem jest gorzej. Niezdefiniowany, niepotrzebny w łańcuchu naturalnym, no bo po co niby jest, nie wiadomo. Sam musi tworzyć sensy swojego istnienia. Tworzy więc kolejne filozoficzne fantazje, mniej lub bardziej efektowne. Wiedzę o sobie i swojej wiedzy traktuje powierzchownie, a co najgorsze, tendencyjnie lub koniunkturalnie. Chomik wie, jak być chomikiem, wiewiórka wie, a człowiek ciągle nie wie. Widziałem teraz, oczyma swojej wyobraźni, zdumionego profesora, który nie poznaje mnie. Tak bym właśnie chciał. Idę go poszukać. Panie Boże, wybacz. Zwątpiłem na chwilę. Zaraz wracam. 189 JAMAJA Nie chcę być natrętny z tym pisaniem listów do różnych instytucji, ale teraz, przed wyborami samorządowymi, to aż korci. A to jakaś gmina nie chce być gminą tylko powiatem, powiat województwem, a województwo chce być nadal województwem, choć na to nie zasługuje. Istny mętlik. Szczególnie obrusza mnie to, kiedy miejscowość wyrażająca swoje niezadowolenie ma niepoważną zdziecinniałą nazwę: Koluszki zamiast Koluchy, Suwałki zamiast Suwały lub Lądek zamiast Ląd. Argumenty, że na świecie jest podobnie, bo nie mówi się Alasa, Jamaja i Czukota, dla mnie są zbyt egzotyczne. To przecież o samorząd chodzi, a nie o Radę Bezpieczeństwa przy ONZ. 190 SONATA FREISLEROWSKA Drogi panie Zbyniu - „I co? i co?" - to pana pytania, które sobie wyobrażani w odpowiednich miejscach. Ponieważ nie zdążyłem opowiedzieć panu o artyście Freislerze, podaje jedynie punkty i małą fugę na kurz: Pełne kieszenie cukru, Emaliowane rury u baronowej von S., Szafy walające się po polach, Anita Szweda, Weź sobie moje nazwisko, Stalowe jajo, Telefon do pana, panie inżynierze, Wyrzućcie te raj szyny, Sigma, Poznaj pana Skrzyposzka. Utwór na materiał trwały i wreszcie niedokończona partia Szachów. - I co? Figury zostały przyklejone do szachownicy, wszystko przybite do sufitu do góry nogami, tak żeby kurz zbierał się od spodu, i aby między figurami zawiązały się zwisające łukowato pajęczyny, i żeby trwało to kilka lat. - I co? I wtedy można zrobić zdjęcie, a negatyw odwrócić tak, żeby zwisające łuki stały się żebrami sklepienia, a figury omszałymi kolumnami katedry. - I co? No cóż, sonata freislerowska jest niedokończona. 191 GDYBYM Chociaż nie ma pana Zbynia, bez trudu mogę sobie wyobrazić, co by odpowiedział, gdybym tak go zagadnął: - Wie pan, z nikim nie chciałbym kraść koni. Odpowiedziałby: - Jestem tego pewny. - To bardzo dobrze. A gdybym go spytał na przykład, czy jest życie poza Ziemią, to nie powiedziałby, że nie wie, tylko, że na pewno. Na pewno też nie upierałby się, że ostatni wiersz limeryku koniecznie musi się rymować z pierwszym, i że koniecznie musi być pięć tych wierszy, że np. „Ten pan z miasta Orzysza" musi być, albo, że „usz muz" się nie mówi. W ogóle myślę, że pedanteria i zbytnia skrupulatność są nieeleganckie. Tu pan Zbynio dodałby z pewnością: - Nudne, przede wszystkim nudne. 192 BALET SZACHOWY Mimo wszystko byłem jakoś dziwnie spokojny, że profesor da się udobruchać. Postaram się o to, a w ostateczności, postanowiłem, przeproszę go nawet za moje wygłupy z mięciem. Pech chciał, że długo nie mogłem go spotkać. Wyjechał gdzieś? Unika mnie? Zaszył się w swojej pracowni i maluje lub pisze, czy co? Pokornie czekałem więc, aż go spotkam, spacerując tam i sam po uliczkach Starego Miasta. Czasami przysiadłem gdzieś, aby wypić kawę lub poczytać gazetę. I oto właśnie w gazecie czytam wywiad z profesorem. Rozmowa dotyczy niedawnej wystawy szachowej. Profesor odpowiada na pytania mądrze i wyczerpująco. Wyraźnie to on kieruje rozmową, prostując niemądre czasem pytania krytyka czy dziennikarza. Dość, że wywiad jest interesujący. Najciekawsze jest jednak to, co profesor mówi o swoich najbliższych planach. A mówi mianowicie, że pragnie stworzyć widowisko baletowe związane z szachami. Chce namówić jednego z polskich kompozytorów do napisania muzyki, a resztę już on sam obmyśli w najdrobniejszych szczegółach. I tyle w wywiadzie. No właśnie, myślę sobie, gdybym go tak spotkał, przeprosił za mięcie i limeryk, i poprosił o więcej szczegółów na temat szachowego baletu, na pewno by mi nie odmówił. Siedzę jednak sam, a profesora ani dudu. Wracam więc do domu z nadzieją, że może jutro lub pojutrze spotkam go. 193 FROTER Już naprawdę lepiej sądzić drugiego człowieka po pozorach niż opierać swoje mniemanie o nim na podstawie tego, co robi. Ludzie robią różne rzeczy. Wysoki, przystojny, dobrze zbudowany. Szalik ma kolorowy, zawiązany z fantazją. Uśmiecha się, kiedy mówi, a mówi interesująco o energii ukrytej w kątach przestrzeni, z którą musi się zmagać. O macie też. Mat i mat, i żadna siła go nie zmoże. O lśnieniu, o błysku oślepiającym, o ruchu jodełkowym, o idealnych powierzchniach. Przyjemnie tego wszystkiego słuchać, powtarzać by się chciało: jodełkowy, jodełkowy, jodełkowy ruch. Aż tu nagle jakiś gbur, mędrek, wtrąca się nieproszony do rozmowy. - Czym się pan zajmuje? - pyta. - Froter jestem w Hotelu Grand. I po co to? Zmienia coś? 194 ANTYWIADOMOŚCI Leżę sobie nieraz na mojej kanapie i myślę. Przewrotu w nauce to ja nie dokonam, ale popróbować można. Nie potrzebuję na to żadnych środków ani innego wsparcia. Świeżym okiem rzucę sobie tu i tam, i tyle. Pudło Przewalskiego Butelka Toricellego Koń Faradaya Lejdejska rurka. Czyż nie tak? Tyle na razie, a już inaczej. Nie są więc moje ambicje szczególnie wygórowane i nie prowadzą, jak sądzę, do zguby. Leżę więc i myślę dalej. Jak jest i jak nie jest. Oto jest pytanie! A nie: „Co proszę"? Najważniejsze to mieć otwartą głowę nawet na antywiadomości „10 w skali Beauforta", Bałtyk wpada do Odry. 195 WIEDZĄWIORKI Nie chodzę do Łazienek, ale gdybym poszedł dajmy na to i spotkał tam profesora, to powiedziałbym: - Dużo tu wiedząwiórek. A on zapewne złapałby się za głowę. - Co pan znowu, na litość boską! Czego dużo? - Wiedząwiórek - powtórzyłbym spokojnie. - Co to znowu, co to znaczy? - spytałby poirytowany. - Na przykład: jedna wie wiórka, dwie wiedzą wiórki, dużo wiedzą wiórek. Ale nie chodzę do Łazienek ani nie słyszałem, żeby profesor tam chodził. Więc tylko tak. 196 JESZCZE O BORODINIE Jest jasne, że cala ta opowieść o Borodinie posłużyła panu Zbyniowi do odwrócenia gwałtownie mojej uwagi od metalowej kuli, którą pokazał mi być może zbyt pochopnie. To jedyny wypadek, jaki znam z całego okresu naszej znajomości, kiedy zobaczyłem pana Zbynia strapionego nieco i ratującego się dość naiwnie. Teraz, kiedy już wiem o geonautach, rozumiem go. Grawitoid. 197 AMERYKA Nigdy nie byłem w Ameryce. Nie narzekam z tego powodu. Nie czuję takiej potrzeby - to po pierwsze, a po drugie absolutnie nie potrzebują tam mnie. Słyszę natomiast często lub czytam tak sprzeczne ze sobą opinie o Ameryce i relacje z podróży, że zdarza mi się nawet powątpiewać w jej istnienie. W końcu pięćset lat to niedługo, aby mieć całkowitą pewność, czy to nie ułuda, jedynie miraż, fatamorgana, wirtualny omam. Europejczyków stać na takie fantazje w mowie i w piśmie, i to od tysięcy lat. Upewnił mnie w moim zwątpieniu pewien znajomy, który rzekomo wrócił z Ameryki. Mówi: Colorado Springs widziałem, Cincinati, Wall Street i Kansas City. Tak mówi, a wygląda, jakby wrócił z Ciechocinka po przewlekłej kuracji i kąpielach borowinowych, utyty, krótko ostrzyżony. Brak mu jakichkolwiek wątpliwości, a i cień wprawdzie rzuca, ale niewyraźny. Ciekawe, co by na to wszystko powiedział pan Zbynio. 198 PLUS, PLUS Pan Zbynio musi holendrować w najlepsze, rzeka Amstel zamarzła. U nas też już zima. Przykryte śniegiem uliczki i place, tylko na niebie czarno od gawronów rano i wieczorem. Lecą całymi chmarami na miejskie żerowiska, a potem wracają. Wcześniejsza ta zima niż zwykle. Kotka zjada za dwie kotki, chce się bardziej napuszyć i puszy się rzeczywiście. Na kanapie tylko bez zmian, jak zwykle gotowa do odlotu. Energii tylko brak, ale gdyby wszystko dodać do siebie, co się tylko da, to kto wie, czy nie można by okrążyć księżyca nawet dwa razy. Żeby tylko plusów nie zabrakło. 199 DZIEJE GRZECHU Szlak spacerowy Stefana Żeromskiego w Konstancinie zaczyna się tuż przed domem Stefana Żeromskiego na ulicy Stefana Żeromskiego i tam też się kończy. Wiem to od pana Zbynia. Ale jakimi uliczkami i ścieżkami spacerował Stefan Żeromski, kiedy wyszedł z domu i zanim wrócił, tego nie wie ani pan Zbynio, ani ja. Ale moja wiedza o Stefanie Żeromskim na tym się nie kończy. Sam też mieszkałem na ulicy Stefana Żeromskiego pod numerem 63 w Łodzi. Na tej samej ulicy było też kino „Przedwiośnie" i ciotka Ada, która z córką mieszkała przez jakiś czas z nami, mówiła żebym na „Przedwiośnie" nie chodził, bo zostanę wywrotowcem. Mówiłem wtedy, że nie idę na „Przedwiośnie" tylko do „Przedwiośnia", ale ciotka Ada twierdziła, że to wszystko jedno. Nie byłem posłusznym chłopcem, a już na pewno nie na tyle, żeby słuchać ciotki Ady i chodziłem do kina „Przedwiośnie". - I cóżeś tam widział? - pytała ciotka Ada przy kolacji. - Film radziecki „Zwariowane lotnisko". - A nie mówiłam - mówiła wtedy. A w ogóle nie była moją ciotką, tylko ciotką mojej matki, w związku z czym dopiero jej córka mogła być moją ciotką, ale miała dopiero 17 lat i okropnie złościło ją, gdy zamiast Jolu mówiłem do niej ciociu. Kiedy się wyprowadziły, zrobiło się na krótko mniej skomplikowanie. Na krótko, bo zaraz po nich wprowadził się mój prawdziwy już wujek z angielską żoną i ich mały syn. Dorożką przewoziliśmy walizki i kufry z hotelu „Grand", gdzie zatrzymali się tuż po przyjeździe z Londynu. Teraz dopiero komplikacje osiągnęły szczyt. Moja matka i babka rozmawiały z angielską ciotką po francusku, a pani Levitoux, przyjaciółka mojej matki, mówiła: „Moje panie ten wasz francuski to pożal się Boże". Pani Levitoux bywała często i zawsze przychodziła z córką, która - podobnie jak ciotka Jola - miała siedemnaście lat. Była jeszcze jedna siedemnastolatka Urszula, córka pani Hoenemann - Niemki, która sprzątała u nas i myła okna. Najbardziej lubiłem tę Urszulę, bo nie wyglądała na siedemnaście lat i mówiła tylko po niemiecku. 200 Na punkcie komplikacji byłem czuły ze względu na moich kolegów z kamienicy nr 63 przy ulicy Żeromskiego, czyli moich sąsiadów. Braci Szumskich, braci Pyziaków, Izy Marciniak, Śląskiej i Seweryna z ostatniego piętra. Wszyscy oni nie mogli pojąć, co się dzieje w moim domu, a już kiedy pokazałem im, co dostałem od wuja z Londynu, straciłem w ich oczach wszystko. Plastikowy helikopter, piłkę do rugby i małą piłkę golfową - w tych czasach rzeczy te nie mieściły się w głowie. Braci Szumskich i Seweryna dobiłem jeszcze, dając im powąchać i spróbować whisky, której kilka otwartych butelek stało na komodzie w dużym pokoju. - Szczyny - powiedział Seweryn, a Szumscy pluli aż do wieczora. Mój prawdziwy wuj miał na imię Zbyszek i był pilotem myśliwskim, latał nad Anglią i to jedynie przemawiało do mnie i moich kolegów. Na tym więc opierałem odbudowę swojej reputacji. Najlepszym sposobem na to było podwędzić wujowi jedną z rozlicznych fajek, jakie miał i metalowe pudełko tytoniu, i palić tę fajkę z Szumskimi, starszym Pyziakiem i Sewerynem w budzie na podwórku tuż za trzepakiem. Udało się. Do mnie wprawdzie nie przychodzili, ale ja mogłem chodzić do nich, kiedy chciałem, i chodziłem. Też z tego powodu były pewne komplikacje. Na imieninach u Izy Marciniak oderwałem uszko od filiżanki. U Szumskich spowodowałem pożar. Matka Szumskich była tkaczką artystyczną i w ich mieszkaniu stało olbrzymie krosno, po którym można było chodzić jak po pirackim żaglowcu. Także z pochodniami, i stało się. Od tego momentu już wszystko, co tylko wydarzyło się złego, było na mnie. Kiedy młodszy Szumski rozkwasił sobie nos, było oczywiste, że to ja mu to zrobiłem. Kiedy Śląski, śpiewak operetkowy, ćwiczył, to oczywiście ja mu przeszkadzałem stukając w ścianę. Dozorczyni Stasi, która dostarczała rurki z kremem do cukierni „Paryżanka" na ulicy Andrzeja, ginął krem z parapetu. To ja go zjadałem. U Pyziaków popisywałem się, że umiem szybko czytać, tymczasem „Czarodziejski flet" recytowałem z pamięci i to, co mówiłem, nie pokrywało się z przerzucanymi kartkami książki. 201 Nawet w domu to ja podobno podglądałem Urszulę, córkę pani Hoenemann, kiedy kąpała się w wannie. I wreszcie nie kto inny, tylko ja zrobiłem to najgorsze, co - jak mi uświadamiano - przekraczało już wszystkie granice przyzwoitości, było wręcz grzechem ciężkim. To ja na budzie stojącej na podwórku wielkimi wołami napisałem - PIERDOLARNIA. Wszyscy ojcowie moich kolegów poszli to osobiście zobaczyć. Inżynier Szumski, śpiewak Śląski, pan Marciniak, pan Polkowski, pan Pyziak i ojciec Seweryna stali przed budą i kolejno zaglądali do środka. Dopiero wieczorem dozorczyni Stasia zmyła napis mokrą ścierką. Ale mnie aż do pierwszej spowiedzi piętno grzechu ciążyło niemiłosiernie. Myślę, że gdybym to wszystko teraz opowiedział panu Zbyniowi, mógłbym usłyszeć od niego: - A więc są to dzieje pańskiego grzechu. 202 INTRYGI Od czasu, kiedy widziałem profesora z panią Ula, niepokoi mnie pewna myśl. Pani Ula jest sąsiadką pana Zbynia, a jego nie ma, wyjechał. A zresztą, nawet gdyby był, to absolutnie jego sprawa, jaką ma sąsiadkę. Poza tym pan Zbynio jest nienaganny i żeby pani Ula nie wiem ile razy robiła do niego oko, nic nie wskóra. Jeśli chodzi o mnie, to oczywiście dostrzegam to, co można dostrzec i pomyślę to, co można pomyśleć, ale to jeszcze daleko do czynów. A to, że pani Ula wabi, nie ulega wątpliwości. Miała trzech nieudanych, jak sama mówi, mężów, to wabi czwartego. Oczywiście są to jedynie moje domysły, ale są, jakie są, innych na ten temat nie mam. A teraz, kiedy moje stosunki z profesorem uległy zawieszeniu z powodu głupiego mięcia, i kiedy w związku z tym patrzę na profesora z większego dystansu, obawiam się. Obawiam się, że na tych swoich miękkich nogach ugnie się. Na razie widziałem ich oboje jedynie raz, ale jeżeli zobaczę ich razem drugi raz i trzeci, to co mam sobie myśleć? Co to za sztuka uwieść mężczyznę? Żadna. Doskonale wyobrażam sobie, jak może to zrobić pani Ula. Świetnie to sobie wyobrażam i myślę, że pora już, żeby pan Zbynio wracał i uregulował swoje sąsiedzkie stosunki. Nie sądzę, aby życzył sobie jakichś komplikacji. 203 CHMURA Zauważyłem go, jak tylko wyszedłem z domu. Spojrzałem w niebo. Leciał wysoko i bezgłośnie. Znikał za małymi obłoczkami i pojawiał się znowu. W końcu przysłoniły mi go dachy domów. Ale w parku, kiedy tylko usiadłem, dostrzegłem go ponownie. Zbliżał się do niewielkiej chmurki. Zaraz ją minie - pomyślałem - ale nie minął. Jak to tak? Zatrzymał się, czy co? Patrzyłem dłuższą chwilę. Wyraźnie się zatrzymał. I wtedy pomyślałem, że to musi być on. Zatrzymał się i wysiadł, żeby pospacerować. Chodzi tam sobie, wszystko ogląda i dotyka, a jego samolot odpoczywa w tym czasie. Przewrócił się na grzbiet i beztrosko kręci swoimi małymi kółkami. Długo to trwa. Widocznie jak chmura jest wystarczająco gęsta, to można tak. Spytam o to pana Zbynia, jak tylko wróci. Na pewno będzie wiedział, a przy okazji wyda się, czy to aby nie on sam dokonuje takich sztuczek. Ach, jak to wspaniale być pilotem. A tu jesień już prawie. Spadają kasztany. Chodziarz mały już się więcej nie pojawił. Poszedł gdzieś. Gdzie chodzi taki mały chodziarz, kiedy nie chodzi na czas? Mały chodziarz i stary książę. 204 LISTY DO PANA Z. Listów do pana Zbynia napisałem kilka. I miało to sens jedynie w połowie. Miało, ponieważ pisałem je z prawdziwej potrzeby podzielenia się z panem Zbyniem swoimi myślami i nie miało, ponieważ nie znałem adresu. Można więc powiedzieć za małym Hrabalkiem Bohumilkiem, że były to listy nadobowiązkowe. I to nawet lepiej, bo żadna obowiązkowa korespondencja między mną, a panem Zbyniem nie miałaby sensu. Co innego na przykład ewentualny list do profesora, w którym informuję go, że już może się na mnie nie obrażać, bo odwołuję mięcie, a pisanie limeryków uważam za idiotyczne zajęcie, chyba że są to przeróbki, jak np. taka: Była taka krowa z Krakowa, potem coś o Akademii Smorgońskiej i na końcu, że właściwie to był jeden pan z Kalifornii. No, ale nie napisałem tego listu. A do pana Zbynia aż kilka. O artyście Freislerze z listą przypadków tak prawdziwych, że aż wydają się nieprawdopodobne. Weźmy dla przykładu pierwszy z brzegu. Artysta Freisler powiada któregoś razu, że pracuje teraz u Wedla i podaje swój telefon. Dzwonię więc przekonany, że to bujda, bo po co u Wedla artysta i co słyszę? - Panie inżynierze, telefon do pana. No proszę, a nie mówiłem, że inżynier nie może zostać artystą, a odwrotnie tak. Albo drugi przypadek. Artysta Freisler wchodzi do pracowni projektowania architektonicznego na Politechnice Warszawskiej, patrzy, co się dzieje i woła na całą pracownię: - Rzućcie panie i panowie te cholerne raj szyny, a mnie proszę podać nitkę, arkusz papieru i kałamarz z tuszem. Zanurza nitkę w kałamarzu i rzuca ją na papier. - Takie sobie liniały sprawcie i dopiero projektujcie. I pada propozycja ze strony samego kierownika Katedry Projektowania: - Z nieba mi pan spada, oddaję panu swoje stanowisko. I co? Wiarygodne? Wydaje się, że nie, a prawdziwe. Takie to 205 rzeczy piszę do pana Zbynia i jeszcze, że marzeniem węży są szpulki, że wyższość antropologii nad innymi naukami polega między innymi na tym, że taka np. filozofia zajmuje się tym, co sobie myślał Immanuel Kant, antropologia nie tylko tym, co myślał, ale też tym, co jadł i pod czym spał. Dodaję też na końcu każdego z tych kilku listów, że nie spędzam czasu bezczynnie, że przemiana moja (o której jeszcze napiszę) przebiega pomyślnie, że profesora nie widuję z powodu pomięcia w Piszu i jeszcze, że pogoda jest w kratkę i kreślę się na końcu listu, bo to mi się zawsze niezwykle podobało. 206 WIDULIŃSKA Żeby wszystko było jasne, muszę powiedzieć, że to nie ja nie lubię profesora, tylko on mnie. Tak się stało i nie bardzo daje się odkręcić. No, a teraz jeszcze mnie wzruszył. Któregoś razu otwieram radio i słyszę jego głos. - Pani Widulińska zbierała znajome dzieci dla wspólnej zabawy, a także nauki. Nie było to przedszkole takie, jakie są teraz, ale prywatny pomysł pani Widulińskiej i pełna konspiracja. Można by nawet powiedzieć konspiracyjne przedszkole w czasach hitlerowskiej okupacji. - Pyta pani, jak zostałem artystą - profesor zwraca się do prowadzącej z nim wywiad dziennikarki. - Otóż artystą zostałem któregoś dnia po powrocie od pani Widulińskiej. Robiliśmy od rana okulary z kartonu i kolorowego celofanu. Pani Widulińska pomagała dzieciom wycinać, sklejać i dopasowywać te okulary do nosa i uszu. Mieliśmy przecież po cztery lata. Ta praca zajęła nam prawie cały dzień i w okularach na nosie, dumny wracałem do domu. Nie było daleko, więc szedłem sam. I wtedy zatrzymał mnie granatowy policjant, kazał mi je zdjąć, spojrzał przez nie pod światło, złożył i schował do swojej raportówki. Do domu wpadłem zapłakany. Niczego nie chciałem jeść, leżałem na łóżku i płakałem. Dopiero po południu moja babka posadziła mnie przy stole. Leżały tam nożyczki, biały karton, klej i dwa choinkowe cukierki, owinięte w celofan. Po godzinie miałem nowe okulary. Lewe oko widziało świat na niebiesko, a prawe na czerwono. Tak zostałem artystą. A w moich okularach, które zrobiłem u pani Widulińskiej, paradował starszy ode mnie o dwa lata syn granatowego policjanta. 207 BRAK ODPOWIEDZI Nie bez pewnego wysiłku, ale mogę sobie wyobrazić, co by było, gdyby moje listy dotarły do pana Zbynia. Prawie jestem pewien, że zwróciłby uwagę na stosunek węża do szpulki, a nawet też napisałby, jaką ma pogodę w Holandii i jeszcze, że artystę Freislera doskonale zna profesor i właśnie od profesora niejedno o nim słyszał. Na przykład o emaliowanych rurach i o Anicie Szwedzie. Otóż profesor znał Anitę Szwedę i twierdził, że przypomina ona bardziej Indianina znad Orinoko niż Szwedę, a jednak wyjechała do Szwecji i została Szweda. Prawda jest nieprawdą, a nieprawda prawdą. A to, że artysta Freisler w kieszeniach marynarki nosił luzem cukier, profesor też wiedział, a nawet miał tym cukrem posłodzoną kawę któregoś razu. To wszystko mogłoby się znaleźć w listach pana Zbynia, gdyby je pisał. Natomiast nic by nie było na temat mojego zatargu z profesorem, bo to nasza sprawa i tym bardziej nic o pani Uli, bo to jeszcze bardziej jej sprawa. I słusznie. Tylko, że tam się tyle dzieje u tej pani Uli. I nie można o tym mówić. Skąd wiem? Nie, nie wiem, ale sobie wyobrażam. Przecież pod panią Ula mieszka nie tylko pan Zbynio. Obok pana Zbynia mieszka młody Niemiec Tim. Przystojny młody człowiek studiujący historię i mówiący płynnie po polsku. I co, pani Ula nie wie o tym? Kupiła właśnie dwa nowe karnisze i zastanawia się, jak je przymocować. Ma wprawdzie, niedużą drabinkę, ale bardzo chybotliwą. Aż tu nagle widzi przez okno, jak jej młody sąsiad Tim wychodzi ze sklepu warzywnego i kieruje się do domu. Naturalnie, że młody kulturalny Niemiec pomoże sąsiadce. - Zaraz u pani będę - mówi. I jest. Pani Ula stoi na drabinie i mocuje karnisz, a Tim trzyma drabinę. I jasne, że nie tylko trzyma, ale też patrzy. I już pani Ula schodzi z drabiny prosto w otwarte ramiona Tima. I kto wie, czy nie będzie jej czwartym mężem. Ja tego nie mówię, bo nie wiem. Nie wiedzą tego też ani pan Zbynio, ani profesor. To wiedzą jedynie pani Ula i Tim. I to jest ich sprawa. 208 CUG Urząd Miar i Wag to jedno. Urząd Patentowy to drugie, a Urząd Grawitacyjny to trzecie. Te dwa pierwsze urzędy budzą mój najwyższy podziw i ani przez moment nie wątpię w ich rangę i celowość. Trzeci natomiast trzeba dopiero powołać. Właśnie tym się zajmuję, a nie niczym, jakby ktoś myślał. Ciążą wszyscy, w dzień i w nocy, miarowo i chaotycznie, bardziej lub mniej, świadomie i bezwiednie. Zjawisko to jest powszechne i dotyczy także wszelkiego dobytku, łącznie z żywym inwentarzem tzw. żywcem, nie wyłączając ptactwa. Można powiedzieć, że wszechrzecz ciąży, kierując w dół swój grawitacyjny wektor. Prawdę mówiąc nie jest to żadna rewelacja. Od czasów Newtona wiadomo, że tak jest, a można nawet przypuszczać, że przed Newtonem też tak było. Ale trzeba było dopiero mnie, a ściślej mówiąc mojej żony, żeby odkryć, że to wszystko nie jest proste. Jedziemy sobie kiedyś do Konstancina, mijamy Wilanów, już wjeżdżamy na szeroką i wygodną dwupasmówkę i co to? Ciężej, jakby coraz ciężej. Silnik pracuje normalnie, ale coś pcha do dołu. Płasko jest, a coś ciągnie w dół. Jedziemy do przodu ale i w dół. Tak jest. Zapadlina grawitacyjna? Natężenie grawitacyjne? Minusoida grawitacyjna? Przed Powsinem to mija. Podobnie w okolicach Bełchatowa, Solca Kujawskiego, Piły, przed Lidzbarkiem Warmińskim, w samym Reszlu, przed Piszem i po Piszu. Słowem, grawitacja grawitacji nierówna. W Warszawie waży człowiek czy rzecz wszelaka tyle a tyle, a w różnych innych miejscach poza Warszawą różnie. Należy o tym mówić, zbadać, policzyć, ponumerować, sklasyfikować, poczynić odpowiednie uwagi. To ogrom pracy ważnej i odpowiedzialnej. Nie mówię już o wadze tego dla rzeczy, ale dla istot żywych, w tym człowieka, to sprawa istotna w najwyższym stopniu. Kraj mamy wolny dzięki Bogu i każdy może sobie ważyć, ile mu się żywnie podoba, ale na litość boską nie wszędzie. I to właśnie jest zadaniem Centralnego Urzędu Grawitacyjnego. Ostrzegać, wydawać karty grawitacyjne, czynić adnotacje, słowem wprowadzić 209 z urzędu dozór i koordynację wszelkich ruchów i przedsięwzięć w zróżnicowanych polach grawitacyjnych terytorium R. P. Dyrektor ww. Urzędu Ja Napisałem to i natychmiast przyszło mi do głowy: Niech no tylko wróci pan Zbynio, niech no spotkam profesora - nie poznają mnie. 210 RTĘĆ Na ogół to ja mówię różne głupstwa, ale pan Zbynio też jest w tym niezły. Śni mi się i mówi: - Widziałem tak wielkiego konia, jakiego nigdy przedtem. Tarzał się na lesie. Albo innym razem śni mi się pan Zbynio ze szpadlem. Zbliżam się, żeby spytać po co mu ten szpadel, a on pyta: - Chce pan trochę rtęci? Kopie niewielki dołek w trawniku, a na dnie co? Rtęć. - Chce pan trochę? - pyta. 211 ACH TA PANI ULA Ach, ta pani Ula. Dawno jej nie widziałem. 212 TANIO Za osiemnaście tysięcy lat będzie rok dwudziestotysięczny i w mieście Assurbanipal na Alasce kilogram gruszek będzie kosztował l i 1/2 lema. Tanio. 213 POCZUCIE HUMORU Bardzo się ucieszyłem słysząc, że profesor ma jednak poczucie humoru. Jak można żyć bez tego? Nie widujemy się, to prawda, ale już któryś raz osoby trzecie donoszą mi, co profesor zrobił, albo powiedział, albo czytam o nim w gazetach, a nawet słyszałem go w radiu. Otóż ostatnio, jak mi powiedziano, namalował duży obraz. Na szarym płótnie, przeklejonym jedynie, cieniutka ramka wokół, a w środku jedno zdanie. Kolor ramki i napisu ledwie tylko ciemniejszy od płótna. Ledwie, ledwie. A zdanie: „Jak trudno liczyć motyle". I co profesor powiedział? - Powieszę go na jakiejś wystawie, przyjdzie malarz kolorysta, popatrzy i powie: - A jeszcze trudniej namalować. Sam to powiedział, więc ma poczucie humoru. Jak bez tego można żyć? 214 CIUT CIUT Takich słówek, jak krztynka, ciut ciut, tyci tyci i ociupinka Niemiec sam się nie nauczy. Ani chybił, jakaś Wandzia uległa w końcu, a chłopak jest zdolny. A może niekoniecznie Wandzia. Tak sobie pomyślałem, kiedy z Timem, sąsiadem pana Zbynia, opuszczaliśmy „Pasiekę" na Freta po wypiciu kilku, jak powiedział, łyczków. O tym też powinienem napisać do Urzędu Miar i Wag. Niech mają to w swoim archiwum. 215 * Są dni, kiedy nic się 216 PRZED ODLOTEM Jestem prawie pewien, że pan Zbynio wróci przed zimą. Nie będzie przecież, mając sześćdziesiąt lat, uczył się holendrowania. Profesorowi wyda się w końcu, że wystarczająco dał mi do myślenia. Spotkamy się wtedy we trójkę w „Kamiennych Schodkach" na kaczce. Napijemy się wina, bezpiecznie pomilczymy sobie. Godzina i data odlotu nie są jeszcze ustalone. 217 KU LATU Jest paskudnie, kiedy pada deszcz ze śniegiem i robi się mokra paciaraja. Dobrze jest wtedy cofnąć się myślami do lata albo wybiec ku przyszłemu latu. Położyć się na trawie, przykryć twarz chrzanowym liściem i niech po nim chodzi biedronka. 218 WIELKI WYBUCH Już nawet suchych liści nie ma. Wszystko przykryte śniegiem. Czysto i mroźno. Staw zamarznięty, można na niego wejść i stać sobie. Więc stoję. Nie mówią ani gdzie to było, ani kiedy. Może nigdy i nigdzie. Biało, zimno i pusto. 219 Spis treści ZAMIAST WSTĘPU.......................................................................... ..5 DLACZEGO PAN ZBYNIO ..................................................................6 PRZYSŁOWIA ................................................................................ ....7 SYRENKA......................................................................... .................8 KOŹLA Z KOZIĄ........................................................................... .....9 ENTROPIA........................................................................ ............... 10 PAN HULOT........................................................................... ......... 11 WĄSY............................................................................ .................. 12 MOTYLE.......................................................................... ................ 13 KOTKA........................................................................... ................. 14 ZOO ................................................................................ ................ 15 JAKI ZAWÓD........................................................................... ........ 17 DZIADEK......................................................................... ................ 18 MIKSZTAT........................................................................ ............... 19 ARESZT NA GRANICY......................................................................21 BLINCZYKI ................................................................................ ......23 MAGISTERKA...................................................................... ............25 PIES............................................................................ ....................29 ENERGIA......................................................................... ................31 PODRÓŻE......................................................................... ...............32 S* ................................................................................ .................34 SEN............................................................................. ....................35 ZIELONY PROSZEK......................................................................... 37 INTENCJE........................................................................ ...............39 HORDA........................................................................... .................41 PAN ZBYNIO PILOTEM....................................................................42 ROSÓŁ........................................................................... .................43 HONOR I MAJERANEK....................................................................44 HUMANIZM ................................................................................ .....45 GOGOL........................................................................... .................46 CARMEN ................................................................................ .........47 NIKOMUNIZMU..................................................................... ...........48 WIELACHCIELA.................................................................... ..........49 PAŁAC DO KRÓLA........................................................................... 50 BORODIN......................................................................... ...............51 NEMEC ................................................................................ ...........52 OMLET........................................................................... .................54 KWADRATURA KOŁA.......................................................................56 PRZYMĘSEK....................................................................... .............57 CHODZIARZ....................................................................... .............59 SZPIEG.......................................................................... ..................60 221 POTĘGA ABSTRAKCJI...................................................................... 61 KOLEJKI ................................................................................ ..........62 ARCHIMEDES ................................................................................ ..63 KRÓL FILOZOFÓW....................................................................... ....64 TAK MAŁE PUDEŁKO.......................................................................65 FAŁSZYWE PIEROŻKI.......................................................................6 7 ELEKTRONICZNY ZEGAREK.............................................................68 PST............................................................................. .....................69 REWIZJONISTA.................................................................... ............70 MYRKADŁO........................................................................ ..............71 PO CO?............................................................................. ...............72 W KRAKOWIE........................................................................ ...........73 OKRĄGŁY STÓŁ............................................................................ ...74 CZESZCZINA...................................................................... ..............75 NIBY BLUM............................................................................ ..........76 CHOMIKI......................................................................... .................77 NIESTOSOWNY POMYSŁ ..................................................................79 ILE PAN WAŻY?........................................................................... .....81 KOPAĆ W SUWAŁKACH ...................................................................82 MALARSTWO POLITYCZNE...............................................................84 U KAJETANKA....................................................................... ...........87 PANI SOŁŻENICYNA..................................................................... ....89 DZWONY.......................................................................... ................91 PROMIENIE JOTA ............................................................................93 MEMELUKI........................................................................ ...............94 STACHURSKI...................................................................... ..............96 MULTILOTEK...................................................................... ..............98 KONSTANCIN ................................................................................ ...99 KINO............................................................................ .................. 102 KWESTIA MURZYŃSKA................................................................... 104 PANI ULA............................................................................. .......... 106 SZEWSKA HISTORIA...................................................................... 108 ĆWIERĆINTELIGENCJA.............................................................. .... 110 SNOBIZM ................................................................................ ....... 111 NIELOT.......................................................................... ................ 112 WŁASNY SEKRETARZ..................................................................... 113 PKP............................................................................. ................... 114 LOT W KOSMOS ............................................................................ 115 SKOK W POCIĄGU......................................................................... 116 Z WIZYTĄ.......................................................................... ............. 117 LUDZIE PTAKI........................................................................... ..... 118 STYCZNA DO ZIEMI....................................................................... 119 RYSUNEK......................................................................... .............. 120 BOBA............................................................................ ................. 122 222 ETRUSKOWIE...................................................................... ........... 123 ARS POETICA......................................................................... ........ 126 PLUS VAT............................................................................. .......... 127 G9ŁĄBKI W SZCZECINKU ............................................................ 128 KARYE ................................................................................ ........... 129 KYETA........................................................................... ................. 130 CITYBANK........................................................................ .............. 131 GEONAUCI........................................................................ ............. 132 WIEWIÓRCZAK..................................................................... .......... 133 * * * ................................................................................ ............... 134 PO CO PUŁASKI I KOŚCIUSZKO?................................................... 135 RADIOPAJĘCZARZE ....................................................................... 136 FRAKTALE........................................................................ .............. 137 EUFEMIA ................................................................................ ....... 139 WYJĄTKOWY CZECH ..................................................................... 140 SZACHY ................................................................................ ......... 141 GEONAUCI II.............................................................................. .... 144 SAMOSPALENIE ............................................................................. 145 O EGOTYZMIE ............................................................................... 148 POZYCJA......................................................................... ............... 149 ANTYSEMITYZM ............................................................................. 150 ODLOT PANA ZBYNIA..................................................................... 152 TO LUBIĘ........................................................................... ............ 153 PRÓBNY DZIEŃ........................................................................... ... 154 WENUS KOZIENICKA..................................................................... 155 NA KANAPIE......................................................................... .......... 157 KAROL MAY............................................................................. ...... 159 DRUGA KWESTIA MURZYŃSKA...................................................... 161 URZĄD MIAR I WAG ...................................................................... 163 PYJOR........................................................................... ................. 165 POSEŁ REZERWOWY..................................................................... 168 RONDO ................................................................................ .......... 169 DOLFI ................................................................................ ............ 171 LUTERAŃSKA FANTAZJA................................................................ 174 LILIANA W OTCHŁANI.................................................................... 176 MIĄŁEM ................................................................................ ......... 177 WĄTPLIWE ................................................................................ ..... 179 PERM............................................................................ ................. 180 DIONIZY......................................................................... ................ 181 GĄSZCZ AKSJOLOGICZNY ............................................................. 183 WIADOMOŚCI LOKALNE................................................................. 184 NIEMIŁE MYŚLI........................................................................... ... 185 PŁASKO.......................................................................... ................ 186 PISZ, PISZ............................................................................ .......... 187 223 TRWAM PRZY SWOIM I TYLE......................................................... 188 ZARAZ WRACAM.......................................................................... .. 189 JAMAJA.......................................................................... ............... 190 SONATA FREISLEROWSKA............................................................. 191 GDYBYM.......................................................................... .............. 192 BALET SZACHOWY ........................................................................ 193 FROTER.......................................................................... ............... 194 ANTYWIADOMOŚCI.................................................................. ....... 195 WIEDZĄWIÓRKI.................................................................... .......... 196 JESZCZE O BORODINIE ................................................................ 197 AMERYKA......................................................................... .............. 198 PLUS, PLUS............................................................................ ........ 199 DZIEJE GRZECHU......................................................................... 200 INTRYGI ................................................................................ .........203 CHMURA.......................................................................... ..............204 LISTY DO PANA Z..........................................................................205 WIDULIŃSKA...................................................................... ............207 BRAK ODPOWIEDZI...................................................................... .208 CUG............................................................................. ..................209 RTĘĆ............................................................................ ..................211 ACH TA PANI ULA..........................................................................212 TANIO ................................................................................ ............213 POCZUCIE HUMORU......................................................................214 CIUT CIUT............................................................................ ..........215 * ................................................................................ ....................216 PRZED ODLOTEM......................................................................... .217 KU LATU............................................................................ ............218 WIELKI WYBUCH ...........................................................................219 KONIEC