Dickson Gordon - Młody Bleys

Szczegóły
Tytuł Dickson Gordon - Młody Bleys
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Dickson Gordon - Młody Bleys PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Dickson Gordon - Młody Bleys PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Dickson Gordon - Młody Bleys - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Gordon R. Dickson Młody Bleys (Young Bleys) Przełożył Mirosław P. Jabłoński Data wydania oryginalnego 1991 Data wydania polskiego 2003 Rozdział l Kobieta siedziała na różowej tkaninie miękko wyściełanego dryfowego siedziska i - mrucząc do siebie - czesała włosy przed owalnym lustrem. Te pomruki były powtórkami komplementów prawionych jej przez ostatniego kochanka, który dopiero co ją opuścił. Niełamliwy, przejrzysty brązowy grzebień przesuwał się gładko przez lśniące pasma jej kasztanowatych włosów. Włosy nie wymagały czesania, ale będąc sama, lubiła oddawać się temu drobnemu, prywatnemu rytuałowi - po tym, gdy mężczyźni, którzy trzymali ją w podobnych miejscach, wychodzili. Ramiona miała nagie i delikatne, o gładkiej, bladej skórze; równie bladą kolumnę jej karku zasłaniały pasma włosów, które opadały aż do poziomu dryfu. Od kobiety biła słaba woń - jakby perfum zmieszanych z piżmem - tak delikatna, że nie wiadomo było czy rzeczywiście musnęła skórę perfumami, czy też był to jej naturalny zapach - jeden z tych, które inna osoba tylko z trudem mogła poczuć. Za kobietą stał chłopiec i obserwował ją; nie było go widać w lustrze, gdyż zasłaniała go czesząca się, której obraz odbijał się w migoczącej elektronicznej powierzchni. Słuchał słów, które powtarzała kobieta i czekał, aż z jej ust padnie konkretna fraza. Wiedział, że w końcu tak się stanie, gdyż stanowiło to część litanii, której - choć byli nieświadomi, że są poddawani indoktrynacji - uczyła wszystkich swoich mężczyzn, by recytowali ją podczas i po uprawianiu seksu. Chłopiec był wysoki i szczupły, w wieku wyznaczającym zaledwie połowę drogi do dorosłości, a jego wąska twarz miała niemal nienaturalnie regularne rysy, które - stężawszy - obdarzą go, jako dojrzałego człowieka, nadzwyczajną uroda i będą wystarczająco męskie, by nie kojarzyć się z delikatnością. Jednocześnie, chłopiec był podobny do kobiety spoglądającej w lustro. Wiedział, że tak jest, chociaż w tej chwili nie widział jej twarzy. Wiedział, gdyż mówiło mu to wielu ludzi, a on w końcu zrozumiał, co mieli na myśli. Teraz nie miało to dla niego znaczenia w innych sytuacjach, niż podczas tych rzadkich spotkań z chłopcami w jego wieku, którzy patrząc na niego uważali, iż można go łatwo zdominować - i przekonywali się, że tak nie jest. Chłopiec - zarówno sam, jak i dzięki obserwowaniu kobiety podczas tych niewielu lat swego życia - nauczył się różnych sposobów obrony. Teraz dochodziła do kwestii, na którą czekał. Na chwilę wstrzymał oddech. Nie mógł się temu oprzeć pomimo determinacji, żeby tego nie robić. - „...Jesteś taka piękna” - mówiła kobieta do swego obrazu na ekranie. - „Żadna inna nie była nigdy taka piękna...” Pora była odezwać się. - Ale wiemy, że jest inaczej, prawda mamo? - powiedział chłopiec tak opanowanym tonem, że tylko dorosły mógłby się nań zdobyć; nawet on, inteligentny ponad swój wiek, osiągnął owo brzmienie głosu dopiero po całych godzinach ćwiczeń. Kobieta umilkła. Obróciła się na wiszącym w powietrzu dryfie, który zakołysał się na skutek ruchu ciała, a jej twarz znalazła się przed twarzą chłopca w odległości nie większej niż szerokość dłoni. W tej chwili jej oczy płonęły zielonym blaskiem. Kostki zaciśniętej na grzebieniu dłoni były bezkrwiste; trzymała grzebień jak broń - jakby chciała przeciągnąć jego zębami po gardle chłopca i otworzyć mu tętnicę szyjną. Nie wiedziała, nie myślała - a on to zaplanował - że mógł stać za nią w takim momencie. Przez dłuższą chwilę chłopiec patrzył śmierci w oczy, a jeśli wyraz jego twarzy nie zmienił się, to nie dlatego, by chłopak nie odczuwał ogromnego strachu z powodu wiszącej nad nim groźby zagłady, tylko dlatego, że zastygł jak zahipnotyzowany, z martwym obliczem. W końcu zdecydował się podjąć ryzyko, chociaż wiedział, że jego słowa mogły rzeczywiście skłonić kobietę do zabicia go. Zrobił to, gdyż osiągnął w końcu ten punkt, w którym przekonał się, że mógł przeżyć tylko z dala od niej. A młody człowiek ma silny instynkt samozachowawczy; chce przetrwać nawet kosztem narażenia się na śmierć. Jeszcze kilka lat i byłby wiedział, co zrobi, gdyby powiedział to, co właśnie powiedział; ale nie mógł czekać, żeby się o tym przekonać. Za kilka lat byłoby za późno. Miał jedenaście lat. Więc czekał... żeby podążyła za impulsem zabicia, który płonął w jej oczach. Gdyż okrucieństwo jego słów - nawet dla niej - było największym, do jakiego mógł się posunąć. Ponieważ powiedział prawdę. Prawdę nigdy nie wspominaną. Oboje wiedzieli. Oboje - matka i syn. Kobieta wyglądała nieźle, jeśli pominąć grubokościstą, prostokątną twarz. Dzięki niemal magicznej sztuce makijażu, jaką opanowała, mogła uchodzić za atrakcyjną - możliwe nawet, że za bardzo atrakcyjną. Ale nie była piękna. Nigdy nie była piękna i nigdy nie będzie; używała potężnej broni swego umysłu w celu skłonienia wybranych przez siebie mężczyzn, by w odpowiednich momentach powtarzali jej to słowo, którego łaknęła jej dusza. Pomimo tego, co posiadała, nie potrafiła pogodzić się z brakiem urody. Z faktem, że cała siła jej inteligencji i woli, która mogła dać jej wszystko inne, nie była w stanie uczynić jej piękną. A jedenastoletni Bleys zmusił ją do skonfrontowania się z tą rzeczywistością. Grzebień, zębami na zewnątrz, wzniósł się w drżącej ręce kobiety. Bleys obserwował zbliżanie się ostrzy. Czuł strach. Przewidział go; mimo to - by przeżyć - nie miał innego wyboru, jak powiedzieć, co powiedział. Grzebień, drżąc, wznosił się jak nieświadomie kierowana broń. Obserwował jak się zbliżała, i zbliżała... aż zatrzymała się tuż przed jego gardłem. Strach nie minął. Został tylko powstrzymany, jak bestia na łańcuchu, chociaż teraz Bleys przynajmniej wiedział, że przeżyje. Cóż w końcu ryzykował? Dziedzictwo pokoleń i wychowanie jako Exotika, człowieka niezdolnego do użycia przemocy, sprawiały, że kobieta nie była w stanie zrobić tego, do czego nakłaniało ją jej rozdarte ego. Porzuciła bliźniacze światy Exotików i zostawiła za sobą wszystkie ich nauki i przekonania tak daleko, jak to tylko możliwe, ale nie mogła, nawet teraz, zerwać oków wyszkolenia i uwarunkowań, jakie wpojono jej, zanim jeszcze nauczyła się chodzić. Krew ponownie napłynęła do jej kłykci. Grzebień wolno opadł. Położyła go ostrożnie za sobą, pod lustrem, na stoliku z drewna w kolorze miodu; zrobiła to tak delikatnie, jakby grzebień nie był twardy jak stal, ale kruchy i mógł pęknąć na skutek najlżejszego dotknięcia. Ponownie była opanowana i pewna siebie. - No cóż, Bleys - powiedziała absolutnie spokojnym głosem. - Myślę, że nadeszła pora, żeby nasze drogi się rozeszły. Rozdział 2 Bleys wisiał w przestrzeni, samotny i całkowicie odizolowany, oddalony o lata świetlne od najbliższych gwiazd, nie mówiąc już o jakimkolwiek świecie zamieszkałym przez choćby jedną ludzką rasę. Samotny, ale na zawsze wolny... Tylko jego wyobraźnia nie poddawała się. Nagle stracił i to. W sali klubowej statku wpatrywał się w indywidualny ekran, pełen gwiazd rozmaitej jasności. Był sam, ale towarzyszyło mu zimne, przerażające uczucie, które nie opuściło go od chwili, gdy wszedł na pokład i usadowił się w jednym z tych wielkich, zielonych, nadmiernie wyścielonych obrotowych foteli statku rejsowego, który zabierał go z Nowej Ziemi, gdzie dwa dni wcześniej zostawił swoją matkę, na planetę Zjednoczenie, mającą od tej pory być jego domem. Jeszcze dzień i znajdzie się tam. Jakoś nie wybiegł wcześniej myślą w przyszłość poza ten moment, kiedy doprowadzi do konfrontacji z matką. W jakiś sposób spodziewał się, że kiedy już uwolni się od niej i legionu wciąż zmieniających się opiekunów, którzy zamykali go w okowach żelaznej rutyny nauki i ćwiczeń, sprawy automatycznie obiorą lepszy kurs. Ale teraz, gdy w końcu znalazł się w tej przyszłości, trochę się zagubił. Jego miejscem dokowania na Zjednoczeniu miał być wielki port kosmiczny w Ekumenii. Na całej planecie znajdowało się zaledwie dwanaście takich kosmodromów, gdyż był to biedny świat, ubogi w zasoby naturalne - podobnie jak siostrzana planeta, Harmonia. Większość religijnych kolonistów, którzy zasiedlili oba światy, utrzymywała się z pracy na roli, korzystając z narzędzi i maszyn zbudowanych na zamieszkiwanej przez nich planecie, gdyż brakowało na niej międzygwiezdnych kredytów, by zapłacić za importowane urządzenia - z wyjątkiem tych sytuacji, gdy oddziały młodych mężczyzn z poboru sprzedawano jako najemników na terminowy kontrakt na inną planetę, na której nadal toczyły się walki między koloniami. Bleys udawał zaabsorbowanego widokiem celu podróży na swoim ekranie. Szczególnie gwiazdą przeznaczenia, Epsilon Eridiani, wokół której krążyła zarówno Zjednoczenie jak i Harmonia. Podobnie jak obiegające Alfę Procjona Kultis i Mara - bliźniacze światy Exotików, gdzie urodziła się i wychowała matka Bleysa i skąd odleciała na zawsze w furii, czując obrzydzenie do Exotików, którzy nie chcieli przyznać jej przywilejów i swobód, do jakich - była pewna - uprawniała ją jej wyjątkowość. Zjednoczenie dzieliło od Nowej Ziemi tylko osiem skoków fazowych - jak zwyczajowo, choć niepoprawnie nazywano ponowne ustalenie pozycji statku w kosmosie. Gdyby rzecz sprowadzała się do wykonania każdego przesunięcia fazowego po kolei, znaleźliby się na Zjednoczenia po upływie kilku godzin od opuszczenia Nowej Ziemi. Ale ze skokami fazowymi wiązał się pewien problem. Polegał on na tym, że im większa była - w euklidesowej przestrzeni kosmicznej - odległość, którą „pożerała” pojedyncza zmiana fazowa, tym mniej pewny stawał się punkt, w którym statek miał się wyłonić w normalnej czasoprzestrzeni po dokonaniu przejścia. A to oznaczało konieczność przeliczenia pozycji statku po każdym wykonanym skoku. W związku z tym, w celu zapewnienia pasażerom maksymalnego bezpieczeństwa, tę podróż odbywano na zasadzie małych przesunięć fazowych, co sprawiało, że kosmiczna żegluga trwała pełne trzy dni. Na Zjednoczeniu Bleys miał się spotkać z mężczyzną, który od tej pory będzie się nim opiekować - ze starszym bratem Ezechiela MacLeana, jednego z byłych kochanków matki. Jak daleko Bleys sięgał pamięcią, Ezechiel był jedynym człowiekiem, który na trwale zaistniał w jego życiu. Ezechiel stanowił jedyny jaśniejszy punkt w egzystencji Bleysa. To Ezechiel zgodził się przyjąć na siebie odpowiedzialność i zastąpił ojca nie tylko Bleysowi, ale także Dahno, jego starszemu przyrodniemu bratu. Dahno, podobnie jak Bleys, został kilka lat temu odesłany na farmę Henry’ego MacLeana na Zjednoczeniu. Sprawił to Ezechiel. Dziwne było to, w jaki sposób Ezechiel jednocześnie był i nie był podobny do matki Bleysa. Ona opuściła planety Exotików. On, urodzony jako Zaprzyjaźniony na Zjednoczeniu, odleciał z tej planety raczej tak, jakby z niej uciekał, a nie z pogardą i wściekłością, z jaką matka Bleysa strząsnęła ze swoich stóp pył jej rodzinnej Kultis. Ezechiel MacLean był absolutnym przeciwieństwem tego, w jaki sposób mieszkańcy innych światów wyobrażali sobie Zaprzyjaźnionych. Był łagodny, ciepły, wyrozumiały - w jakiś sposób wszystkie te cechy miał rozwinięte w takim stopniu, że cierpiał, pozostając w pobliżu Bleysa i jego matki, widząc korowód jej kochanków. Normalnie, matka Bleysa odprawiała od siebie byłego partnera, kiedy wybierała następnego, ale zdawało się, że Ezechiel jest skłonny przystać na pozycję pół przyjaciela, pół służącego. Swoją okrągłą, piegowatą i zawsze radosną twarzą, na której malował się wyraz usłużności, podnosił na duchu matkę Bleysa - a zwykle nie były to dobre duchy. Ezechiel przydawał się jej, chociaż odkąd zamknęły się przed nim drzwi jej sypialni, minęło sporo czasu. Jednym z przykładów tej przydatności - gdyż matka Bleysa nie miała pojęcia, kto był jego prawdziwym ojcem - było to, że dwa tygodnie temu Ezechiel skontaktował się z Henrym na Zjednoczeniu, żeby zapytać, czy ten przyjąłby jeszcze jednego domniemanego bękarta swego błąkającego się po świecie, niereligijnego brata. Bleys podejrzewał zawsze, że Henry lubił Ezechiela, chociaż ten przedstawiał swego brata jako człowieka twardego jak głaz. Jednak Henry nie odmówił wcześniej przyjęcia Dahno, o dziesięć lat starszego od Bleysa; i nie postąpił też tak teraz w stosunku do samego Bleysa. To Ezechiel, którego nigdy nie opuszczał dobry humor i uprzejmość, dawał Bleysowi nieco wytchnienia od wprowadzających żelazną dyscyplinę opiekunów i od nieprzewidywalnej matki. A teraz Ezechiela nie było przy nim. W swoim czasie matka trzymała Dahno przy sobie, twierdząc, że tylko ona może nad nim zapanować. Ale to też się nie sprawdziło i Dahno, tylko parę lat starszy niż Bleys obecnie, usiłował uciec od niej. W rezultacie, wysłała go statkiem do Henry’ego i postanowiła, że nie popełni więcej tego samego błędu. I nie popełniła. Ona sama robiła wszystko, co chciała i była niezależna, ale Bleys został oddany pod kuratelę opiekunów, zmieniających się za każdym razem, gdy nowy kochanek przenosił ich do innego miejsca i wynajmował inną grupę nauczycieli. Strzegli go i rozkazywali mu cały czas, pozwalając wyjść tylko po to, by pokazał się gościom matki, która pławiła się wówczas w chwale posiadania genialnego dziecka. I był geniuszem - usankcjonowanym. Ale to, co w tych narodzinach było dziełem przypadku, uzupełniały długie godziny nauki pod surowym nadzorem opiekunów. W istocie nauka była ostatnią rzeczą, która go obchodziła. Wszystko go fascynowało. Matka, niezdolna uciec od wychowania wpojonego jej przez Exotików, nie ukarałaby go fizycznie, ale zasady, jakie ustanowiła dla niego - sprawiając, że znajdował się cały czas pod nadzorem opiekunów - były tak surowe jak w więzieniu. Stanowiło to tylko niewielką pociechę, że kara nie była fizyczna, a był nią pokój, do którego wysyłano go, by „przemyślał to, co zrobił”. Pokój nie był nieprzyjemny sam w sobie, ale jego umeblowanie ograniczało się do łóżka z pola siłowego, które nie wymagało pościeli. Było to zwyczajnie pole, w którym ciało tonęło bez reszty, utrzymywane w pożądanej temperaturze i wilgotności, zależnych od życzenia zajmującej je osoby. Był to pokój z narzuconą bezczynnością; nie było w nim nawet książek - nie tylko tych w archaicznym sensie tego słowa, w postaci połączonych kartonów i papieru, ale nowoczesnych wrzecion lub dysków, wsuwanych do czytacza. Robił więc to, co robiłoby każde samotne dziecko i pozwalał, by wyobraźnia przenosiła go w inne miejsca. Marzył o krainie bez opiekunów i bez matki; o krainie, w której dysponowałby czarodziejską różdżką o mocy, dającej mu nieograniczoną władzę i wolność. Był to kraj, gdzie otaczający go ludzie nie zmieniali się. Była tylko jedna rzecz, przy której obstawał jako absolutny władca. To była kraina, w której żył w ostrej opozycji w stosunku do swojego realnego życia. Siedział teraz, wspominając to wszystko na statku kosmicznym lecącym na Zjednoczenie. Z początku pomysł ucieczki zachwycił go, ale stopniowo, w trakcie lotu, zaczynało mu świtać, że być może zmierza ku czemuś w rodzaju ekwiwalentu kolejnej grupy opiekunów. Tak jak korzystał ze swojej szybkiej, dziecięcej pamięci (szkolonej i ćwiczonej do tego stopnia, aż była niemal eidetyczna), w celu zapamiętywania tabeli akcji i bieżących wiadomości, tak teraz studiował materiały religijne, które zabrał ze sobą, by przygotować się i stworzyć sobie ochronną tarczę przed tym nowym spotkaniem - z „wujem” i jego dwoma synami, których imion Bleys jeszcze nie znał. Między tymi okresami, kiedy siedział i patrzył w gwiazdy, nie czuł się otoczony przez ciepło statku kosmicznego, ale jak ktoś stojący na uboczu i odizolowany od ludzkiej rasy, oddalony o całe lata świetlne od innego człowieka czy od zamieszkałego przez ludzi świata. Studiował w samotności przyniesiony ze sobą materiał, magazynując w pamięci obszerne fragmenty, aż wszystko miał opanowane do tego stopnia, że mógł to powtórzyć jak papuga. Tak jak powtarzał dane z tabel kursów akcji, cen nieruchomości i wiadomości polityczne z planety swojej matki, by sprawić na jej gościach wrażenie uczonego, choć w istocie, w większości wypadków, nie miał pojęcia co znaczy wiele spośród słów, które wypowiadał. Było to drugiego dnia lotu statku kosmicznego, gdy zupełnie nieprzygotowany poczuł nagle obecność kogoś obcego u swego boku. Chociaż Bleys nie wiedział o tym, od jakiegoś czasu był przedmiotem toczonej w sali klubowej rozmowy. - Myślę, że jest samotny - mówiła jedna z umundurowanych stewardes do drugiej. - Większość dzieci ciągle biega. Domagają się napoi z barku. Nudzą się i nie dają ci spokoju. A on po prostu siedzi, nie sprawiając w ogóle kłopotu. - Ciesz się zatem z tego i zostaw go w spokoju - powiedziała druga stewardesa. - Nie, sądzę, że jest samotny - upierała się pierwsza. - Tam, skąd przybył, musiało wydarzyć się coś poważnego; jest samotny i niespokojny. Dlatego trzyma się na uboczu. Druga stewardesa była nastawiona sceptycznie. Z nich dwóch, miała większe doświadczenie zawodowe i odbyła więcej lotów niż ta zaniepokojona, która była młodym rudzielcem o zuchwałej twarzy i szczupłym ciele wypełniającym srebrnoniebieski uniform. W końcu, pomimo silnych sugestii koleżanki, żeby zostawiła chłopaka w spokoju, ruda zbliżyła się do Bleysa, usiadła w sąsiednim fotelu i obróciła go tak, by móc patrzeć z boku na chłopca. - Poznajesz gwiazdy? - spytała. Bleys natychmiast stał się czujny. Życie nauczyło go ostrożności w stosunku do wszelkich pozornie przyjacielskich prób zawarcia znajomości. Pomimo jej wyglądu i sposobu mówienia, kobieta była najprawdopodobniej kolejnym udającym przyjaźń opiekunem, traktującym to jako wstęp do zapanowania nad nim. Bleys odruchowo odrzucał każdą nachalną próbę nawiązania przyjaźni przez ludzi dotychczas mu nie znanych; życie zbyt często pokazywało, że z ich strony był to fałsz. - Tak - odparł, mając nadzieję, iż udając pochłoniętego studiowaniem gwiazd, utnie momentalnie awanse kobiety. Możliwe, iż zamierzała tylko zaproponować mu, że zapozna go z obsługą niektórych przyrządów, chociaż sam już do tego doszedł. Potem stewardesa odeszłaby i zostawiłaby go w spokoju. - Lecisz na Zjednoczenie, co? - nalegała. - Oczywiście, ktoś tam na ciebie czeka w porcie kosmicznym? - Tak - odparł Bleys. - Mój wujek. - Jest młody, twój wujek? Bleys nie miał pojęcia, ile jego wuj miałby mieć lat. Potem uznał, że to naprawdę nie ma znaczenia, co odpowie. - Ma dwadzieścia osiem lat - powiedział Bleys. - Jest rolnikiem w małym miasteczku, leżącym w pewnej odległości od kosmoportu i ma na imię Henry. - Henry? Ładne imię - pochwaliła stewardesa. - Znasz także jego nazwisko i adres? - Nazywa się „McClain”. W istocie pisze się to M-a-c-L-e-a-n. Nie znam jego adresu. To było kłamstwo. Bleys przeczytał adres, a jego pamięć, której teraz niemal nic nie umykało, zmagazynowała informację. Ale chłopiec ukrywał ten fakt, tak jak nauczył się ukrywać swoją inteligencję i talenty - z wyjątkiem tych chwil, kiedy matka wzywała go, by je ujawnił albo, gdy z jakiejś sytuacji wynikało, że mógłby coś zyskać na takim przedstawieniu. - Ale mam adres w torbie - powiedział i sięgnął w dół do małej torby, leżącej u podstawy fotela, w której miał dowód tożsamości i akredytywy. - Och, nie musisz mi pokazywać - odparła kobieta. - Wierzę, że jesteś odpowiednio przygotowany. Nie chciałbyś dla odmiany zrobić czegoś innego, niż tylko siedzieć tutaj i obserwować gwiaździsty ekran? Nie masz ochoty na jakiś napój z baru? - Nie, dziękuję - odparł Bleys. - Przyglądanie się gwiazdom to część mojej nauki. Z powodu tych wakacji u wuja Henry’ego zarywam trochę szkoły, więc w takim stopniu, w jakim to możliwe, muszę kontynuować naukę. Pomyślałem, że dokonam większości obserwacji przestrzeni podczas drogi w tę stronę, abym nie musiał spędzać na tym czasu w trakcie drogi powrotnej. - Och, rozumiem - powiedziała stewardesa. Tym, co przekonało dziewczynę były nie tyle słowa Bleysa, ile pewność, jaką potrafił nadać swemu głosowi - raźnemu i żywemu. Stewardesa zaczynała rewidować swój pierwotny domysł, że podróż chłopca była wynikiem czyjejś śmierci lub innego kryzysu w rodzinie, i że w związku z tym potrzebował ucieczki od własnych myśli. W rzeczywistości ona także znała nazwisko i adres człowieka ze Zjednoczenia, który miał odebrać Bleysa. Od całej obsługi pokładowej kosmicznych liniowców wymagano przyjęcia pewnej dozy odpowiedzialności za każdego podróżującego samotnie pasażera w wieku do lat dwunastu. - Jeśli ci to nie przeszkadza - odezwał się Bleys - to powinienem natychmiast zabrać się do nauki. Wziąłem ze sobą czytacz i książkę, podług której mam sprawdzać gwiazdy. - Och, naturalnie. Absolutnie nie chcemy ci przeszkadzać. Ale gdybyś czegoś chciał, naciśnij guzik, a zaraz się zjawię. Zgoda? - Zgoda. Dziękuję - odparł Bleys, sięgając do torby podróżnej. - Tak zrobię. Wstała i odeszła. Nie zadała sobie trudu, by spojrzeć na nieco większy od wąskiego pudełka czytacz, który Bleys mógł trzymać wygodnie obu rękami na kolanach. Dlatego nie zauważyła, że na pierwszej stronie książki wyświetlonej na elektronicznym ekranie urządzenia, widniał złożony z wielkich liter tytuł: BIBLIA. Nie domyślała się także, że poza tą książką, w czytaczu były zgromadzone inne teksty - pisarzy islamskich i innych wyznań. Bleys siedział, trzymając czytacz na kolanach. Chłopiec potrafił sprawiać takie wrażenie, jakby coś robił, pozwalając jednocześnie umysłowi zajmować się czymś innym. Rzeczywiście chciał coś przeczytać z Biblii, którą Ezechiel, z dziwnym smutkiem, dał mu, gdy Bleys odlatywał. Już dawno temu nauczył się na pamięć imion proroków, ale czytywał także to, co uważał za opowieści, za małe fragmenty dziejów i przygód - jak, na przykład, relacja ze spotkania Dawida z Goliatem - które były bardziej interesujące i, po jednokrotnej lekturze, zmagazynowane w jego pamięci lepiej niż cokolwiek innego. Ale stewardesa odeszła i w tym szczególnym momencie Bleys czuł się bardziej zagubiony i porzucony niż kiedykolwiek wcześniej. To było dziwne. Chciałby zaufać tej kobiecie i zaakceptować oferowane mu emocjonalne ciepło, ale nie mógł tego zrobić. Nikomu nie mógł ufać. Nie uważał swoich uczuć wobec stewardesy za oznakę tego, że jest samotny. W pewnym sensie nie wiedział, czym naprawdę jest „samotność”. Czuł ją, mocno; ale nigdy dotąd nie miał okazji, by poznać jej rozmiary. Wiedział tylko, że gdy był bardzo mały, miał wrażenie, że matka go kocha. Potem, dosyć wcześnie, przekonał się, że tak nie było. Albo ignorowała go, albo okresowo była zadowolona z niego, kiedy był w stanie zrobić coś, co rzucało na nią dobre światło. Teraz powinien zrobić to, co powiedział, że zrobi - czytać. Ale wola uczynienia tego zawiodła go, zapadając się jeszcze głębiej w obawy o przyszłość, które zostały wyzwolone na skutek odrzucenia podjętych przez stewardesę prób dotarcia do niego. Czytacz z Biblią, Koranem i innymi religijnymi księgami, jakie biblioteka na Nowej Ziemi wybrała dla niego jako te, które są najprawdopodobniej używane do uprawiania kultu na planetach Zaprzyjaźnionych, leżał zapomniany na jego kolanach. Ponownie doznawał uczucia straszliwego oddzielenia; miał wrażenie, że tkwi w przestrzeni z dala od planet i zamieszkujących je ludzi, i by zwalczyć ten stan przywołał swój stary sen o czarodziejskiej różdżce, za pomocą której mógłby się otoczyć dokładnie takimi ludźmi i prowadzić takie życie, za jakim tęsknił. Ale teraz nawet to nie zadziałało. Zapamiętane fragmenty książek w czytaczu, który trzymał na kolanach, wydawały się czymś zbyt błahym i niemal bezużytecznym, by zjednać mu przyjaciół wśród ludzi, jakich mógł spotkać na Zjednoczeniu. Sposoby, jakimi zabawiał i robił wrażenie na dorosłych gościach matki nie sprawdzą się na farmie, na ultrareligijnym świecie, jakim było Zjednoczenie. Henry i jego dwaj synowie mogli od niego wymagać i oczekiwać wszystkiego, prócz mądrości czy uczoności. Nigdy dotąd nie czuł się tak bezradny. Naprawdę nie miał im nic do zaoferowania, Henry’emu MacLeanowi i jego rodzinie, poza zapamiętanymi słowami z Biblii i innych książek, które zabrał ze sobą. Kim był, poza wszystkim, jak nie małpą z workiem sztuczek? Wróciło nieubłagane wspomnienie związane z tym, gdzie usłyszał to zdanie. Na krótko przed opuszczeniem matki przez Bleysa, zjawił się przyjaciel Ezechiela - najwyraźniej za obojętnym przyzwoleniem rodzicielki, ale na zaproszenie tego ostatniego - i rozmawiał z Bleysem. Był to siwowłosy mężczyzna o lekkiej nadwadze, który wysławiał się z pewnym śladowym akcentem. W sposobie jego mówienia było coś odmiennego, czego Bleys nie był w stanie nazwać. Jak obecnie stewardesa, tamten człowiek też próbował być przyjacielski. Bleysa kusiło, żeby go polubić, ale ci, których pozwolił sobie obdarzyć afektem, byli zawsze zabierani z jego otoczenia, więc automatycznie skrywał swoje uczucia. Mężczyzna zadawał mnóstwo pytań, a Bleys odpowiadał szczerze na te, co do których uważał, że może na nie bezpiecznie i otwarcie odpowiedzieć; co do innych udawał, że nie rozumie ich prawdziwego znaczenia. Po paru spotkaniach nie widział siwowłosego mężczyzny przez kilka dni. Potem, tuż przed odlotem, Bleys wchodził właśnie do bocznego pomieszczenia odchodzącego od głównego salonu w olbrzymim hotelowym apartamencie, który zajmowała jego matka, kiedy usłyszał dobiegający z sąsiedniego pokoju głos Ezechiela. Odpowiedział mu głos siwowłosego mężczyzny. Ale siwowłosy mówił teraz zupełnie inaczej; używał innych słów i stosował inne kadencje w swojej mowie. Bleys zrozumiał nagle, że to był rodzaj basicu używanego przez niektórych ultrareligijnych Zaprzyjaźnionych - języka zwanego „pobożnym”. Bleys zatrzymał się, ukryty w bocznym pokoju, i słuchał. Siwowłosy mężczyzna mówił o nim. - Małpa z torbą sztuczek - powiedział siwowłosy - tobie wiadomo tak dobrze, jak mnie, Ezechielu. To wszystko, czego jego matka kiedykolwiek wymagała od niego i wszelki użytek, jaki kiedykolwiek czyniła z niego. To mądre z twojej strony było, żeś wezwał mnie, bym chłopcu się przyjrzał. Nie brak dobrych psychomedyków w tym mieście, ale nie ma w nim ani jednego takiego, który, tak jak ja, w tym samym okręgu Zjednoczenia wychował się, co Henry i ty. Gdyż, rzeczywiście, coś ci powiedzieć o chłopcu mogę. Po pierwsze, drugi Dahno to nie jest. - Wiem o tym - odparł Ezechiel. - Dahno także był bardzo inteligentny, ale w wieku dwunastu lat miał wzrost dorosłego mężczyzny i z łatwością dorównywał mu siłą. Bóg raczy wiedzieć, jak duży jest teraz. - Tego nie wiem - rzekł siwowłosy - ale słyszałem, że obecnie gigantem jest, i prawdopodobnie wolą Pana było, że siłę olbrzyma ma. - Ale powiedziałeś, że Bleys jest inny - rozległ się głos Ezechiela. - Jak to możliwe? Matka trzymała go pod kontrolą bardziej, niż pilnowała Dahno. Jesteś psychomedykiem. Widziałeś i poznałeś Dahno, kiedy trzymała go na smyczy. - Mówię tobie, że różnica olbrzymia jest - odparł siwowłosy mężczyzna. - Dahno przy ich matce wyrósł, gdyż ta nie ufała nikomu na tyle, by pod czyjąś opiekę go oddać; Dahno jak ona jest, pod każdym względem. Potrafi nawet, tak jak ona, węża zaczarować, żeby zadławił się na śmierć, własny ogon połykając. Ale ten chłopak, Bleys, chociaż pod tym samym dachem mieszkał, wychowywany zupełnie inaczej był. - Och, wiem - powiedział Ezechiel. - Masz na myśli opiekunów. To prawda, że był mocniej spętany niż Dahno, ale... - Nie, różnica dużo większa jest - przerwał siwowłosy mężczyzna. - Zapewniono mu zupełnie inne wychowanie. Dahno część życia matki stanowił. Ten mały do niego nie należał. Jak mówię, dla niej tylko małpą z torbą sztuczek był. Czymś, co mogła innym pokazać i z jego powodu pysznić się. Ale teraz o życiu Bleysa pomyśl, jakie być musi i jakie było. Jakby żołnierzem był, cały czas ścisłej dyscyplinie poddany. Mniej inteligentne dziecko do tej pory zniszczone by zostało. Zniszczony nie został, dzięki niech za to będą Bogu, ale na zupełnie innej drodze jest. Zakonotowałeś stan izolacji chłopca? Że nie ufa nikomu - z wyjątkiem ciebie - zauważyłeś? Bleys usłyszał westchnienie Ezechiela. - Tak - powiedział - w większości to prawda. Kiedy tylko miałem okazję, starałem się wydobyć go z jego skorupy. Ale wszystko to, co musiał robić przez resztę czasu, wciskało go do niej z powrotem. W każdym razie, nie w tym rzecz. Chcę, żebyś mi powiedział, czy mu będzie dobrze u Henry’ego na Zjednoczeniu? - Twój brat Henry - rozległ się głos siwowłosego mężczyzny - kimś jest, z kim wychowałem się. Może tak dobrze jak ciebie nie znam go, ale rzeczywiście bardzo dobrze go znam. Tak, na dobre czy na złe, Bleys przeżyje i kiedy na Zjednoczenie dotrze, wzdłuż ścieżki posuwał się będzie, którą wyruszył już. To, co w nim wykształcone jest, dużo bliższe temu jest, co w naszych ludziach tkwi - od których ty sam, Ezechielu, uciekłeś - niż temu światu, na którym mieszkamy, czy nawet światom Exotików. Jednak, także Exotikiem jest i pojęcia nie mam, co z tej mieszanki wyjdzie. Ale u Henry’ego radę sobie da. Uważasz, że na chwilę zobaczyć się z nim mógłbym? - Pewnie, pewnie - rzekł Ezechiel. - Zaraz pójdę i zamienię słówko z szefem opiekunów, a potem wrócę i zaprowadzę cię do niego. Chcesz tutaj zaczekać? - Tyleż tutaj, co w każdym innym miejscu tego przeładowanego poduszkami apartamentu - powiedział siwowłosy mężczyzna. - Zaraz wracam - rzekł Ezechiel, a jego głos oddalił się. Bleys odwrócił się i pognał do swoich pokoi. Był pogrążony w lekturze książki o starożytnych językach Starej Ziemi, kiedy wszedł Ezechiel. - Medyk Jemes Selfort chciałby znowu z tobą porozmawiać - rzekł Ezechiel. - Masz na to ochotę? - Tak - odparł Bleys, odkładając czytacz z książką tkwiącą nadal w środku urządzenia. - Lubię go. Tych ostatnich kilka słów, jak wiele innych, które Bleys wypowiedział, nie było całkiem szczerych. Ale prawdą było, że bardziej lubił tego człowieka, niż nie lubił; a teraz, podsłuchawszy część rozmowy, nabrał cieplejszych uczuć do Jamesa Selforta, który - wraz z Ezechielem - zdawał się stać po jego stronie, pomimo wygłoszonego przez psychomedyka stwierdzenia: „Małpa z workiem sztuczek”. Zatem Bleys poczuł, że chce ponownie rozmawiać z Selfortem, gdyż miał nadzieję, że usłyszy o sobie więcej podnoszących na duchu opinii. Jak się okazało, nie usłyszał. Ale przez całą podróż pocieszał się tym, że w podsłuchanej rozmowie Selfort powiedział do Ezechiela, iż on, Bleys, przeżyje na Zjednoczeniu. Wspominając to teraz, poczuł się ośmielony tym zdaniem i jego przygnębienie rozwiało się. Jedyna rzecz przemawiająca na korzyść ludzi i miejsca, do którego zmierzał. Ani oni, ani to miejsce nie zmienią się w ciągu tygodni czy kilku miesięcy, tak jak zmieniali się opiekunowie i całe jego otoczenie w trakcie mieszkania z matką. Kiedyś nauczy się panujących tam zasad i będzie ich pewny. Teraz był tylko małpą, jak nazwał go Selfort. Z pewnością nie był Exotikiem, dwukrotnie wyzuty z tej tożsamości - raz przez zaprzeczenie temu pochodzeniu przez matkę, a dwa przez fakt, że wszystko, co miało związek z Exotikami - prócz siebie - trzymała z dala od niego. W związku z tym mógł być kimkolwiek, ścigając sen, jaki śnił tyle razy, kiedy znajdował się w „pokoju rozmyślań” opiekunów, zamknięty w solidnym, niewzruszonym wszechświecie, w którym trzymał magiczną różdżkę, by dzięki niej zachować wszystko w takim stanie, w jakim chciał. Nie było powodu, by nie mógł spełnić tego marzenia, stając się na początek Zaprzyjaźnionym. To oznaczało konieczność nauczenia się wszystkiego od podstaw - wszystkiego, co było odmienne od rzeczy, jakie już wiedział. Ale dostosuje się do innego ludu i zachowa wolność. Było nawet możliwe, że wuj Henry może okazać się skałą, na której Bleys mógłby się wesprzeć - Henry oraz prawdopodobnie stanowczy, niezawodni ludzie, którzy byli jego sąsiadami, uczęszczający do tego samego kościoła. Istniała znikoma szansa, że Bleys mógłby znaleźć u nich zrozumienie, akceptację i miejsce, do którego by należał. Wszystko to zależało od jego umiejętności stania się Zaprzyjaźnionym. Może potem, w swoim czasie, potrafi rzeczywiście stać się tym, kogo udawał; i nikt nie miałby żadnych wątpliwości, on sam by ich nie miał... Siedział w wielkim fotelu, patrząc niewidzącym wzrokiem na ekran, ale zamiast niego dostrzegał przyszłość, która mogła być taką, jakiej zawsze pragnął. Otucha płynąca z tej możliwości skierowała jego myśl z powrotem ku marzeniu, w którym wisiał w przestrzeni, samotny, kompletnie odizolowany od reszty swojej rasy - ale wreszcie pan siebie i swojego wszechświata. Spojrzał na te wszystkie gwiazdy, wokół których wirowały światy zasiedlone przez ludzi. Ale patrzył na planety, nie na ich słońca. Nadejdzie czas, powiedział sobie, nadejdzie nieuchronnie taki czas, gdy na żadnej z nich nie będzie nikogo, kto mógłby kierować jego życiem. To on będzie kierował życiem wszystkich ludzi. Ta ostatnia myśl była tak ekscytująca, że aż sięgała skraju przerażenia. Pohamował się. Ale ociągał się jeszcze chwilę... - Widzisz to? - zapytała młoda, rudowłosa stewardesa swoją starszą koleżankę. - Nie, co takiego? - zapytała tamta. - Chłopca. Wyraz jego twarzy. Spójrz! Starsza zajęta była remanentem alkoholi. Nie od razu podniosła wzrok. - Jaki wyraz? - zapytała, kiedy w końcu podniosła głowę. - Już zniknął - rzekła młodsza. - Ale przez chwilę chłopak wyglądał bardzo dziwnie. Bardzo dziwnie... Rozdział 3 Zanim statek wszedł w atmosferę planety, która stanowiła cel podróży, przeszedł z napędu fazowego na napęd normalnych silników. Przed upływem godziny wylądował w Ekumenii, a pasażerów przeprowadzono z sali klubowej do złudnie małego dworca, który był w istocie jednym z wielu terminali rozrzuconych na wielkiej równinie otaczającej miasto. Bleys, mając wszystkie zmysły w stanie pogotowia, niczym jakieś małe, ostrożne zwierzę, niósł walizkę i szedł ukryty przed otoczeniem przez wysokie ciała dorosłych, którzy dołączyli do niego w ciasnocie wyjścia. Był napięty jak cięciwa łuku. Teraz, ponieważ przyleciał na miejsce, jego plany, Biblia i pozostałe książki, które studiował w drodze, wydawały się czymś niezwykle kruchym, by mógł polegać na nich z nadzieją na nawiązanie nowych przyjaźni. Rzeczywistość, jaką stało się przybycie wreszcie na miejsce, była jak wkroczenie w nowy wszechświat. Poczekalnia terminalu okazała się wielkim, okrągłym pomieszczeniem z jasnosrebrną wykładziną stanowiącą przeciwwagę dla znajomej, ciemnozielonej tapicerki nadmiernie wypchanych foteli świetlicy; wielu ludzi czekało tu na przybywających podróżnych. Rudowłosa stewardesa, która z własnej woli zaopatrzyła się w zdjęcie Henry’ego, poszła z Bleysem; powiedziała, że pokaże mu wuja, kiedy dotrą na miejsce. Stał na uboczu czekających i na jego widok nadzieje Bleysa nieco zwiędły. Nie miał ani szczerej twarzy Ezechiela, ani jego zachęcającego uśmiechu. Był to mężczyzna, którego wiek zaskakująco trudno poddawał się ocenie; włosy nie tyle mu posiwiały, co spłowiały, będąc sygnałem zbliżającego się wieku średniego. Z całą pewnością miał więcej niż dwadzieścia osiem lat. Był wysoki i niemal tak chudy, że sprawiało to wrażenie wycieńczenia; miał wąską, zapowiadającą nieustępliwość twarz, spowitą aurą niecierpliwości. Jego odzienie stanowił uniwersalny strój roboczy - składały się nań zgrzebne ciemne spodnie i gruba ciemna koszula widoczna pod skóropodobną kurtką uszytą z jakiegoś czarnego tworzywa. Czaszkę miał tak wąską, że rysy twarzy zdawały się być ściągnięte na podobieństwo ostrza topora. Kiedy stewardesa i Bleys podeszli do niego, ciemne oczy Henry’ego były skupione na nich niczym otwory bliźniaczych luf strzelby. - Bleys - odezwała się stewardesa, pochyliwszy się nieco, by powiedzieć mu to do ucha - to jest twój wuj, Henry MacLean. Pan MacLean? - We własnej osobie - odparł mężczyzna; timbre jego głosu plasował się gdzieś między zardzewiałym a ochrypłym brzmieniem łagodnego skądinąd barytonu. - Dziękuję Panu za twoją uprzejmość, stewardeso. Teraz ja się nim zaopiekuję. - To zaszczyt wreszcie pana poznać, sir - odezwał się Bleys. - Bez fanfaronady, chłopcze - rzekł Henry MacLean. - Chodź ze mną. Odwrócił się i wyszedł z poczekalni terminalu tak dziarsko, że chociaż wzrostu był zaledwie kilka cali powyżej przeciętnego, szedł krokiem, który zmusił Bleysa do kłusowania u jego boku. Przed budynkiem dworca ruszyli w dół pochylni do długiego podziemnego tunelu, po czym weszli na ruchomy chodnik, który wiózł ich przed siebie - z początku wolno, potem z coraz większą i większą prędkością, a powietrze najwyraźniej towarzyszyło temu ruchowi, gdyż nie czuć było żadnego powiewu. Jednak tak szybko przestali się przemieszczać, że Bleys domyślił się, iż w ciągu kilku minut pokonali wiele kilometrów, po czym chodnik zwolnił ponownie i zeszli z niego na przeciwległym końcu przed szerokimi, szklanymi drzwiami, które otworzyły się automatycznie. Wyszli, a na zewnątrz był szary, chłodny dzień; uporczywy wiatr niósł wilgotne powietrze pod wiszącymi nisko chmurami, zapowiadającymi deszcz. - Sir! Wuju! - odezwał się Bleys, kłusując obok mężczyzny. - Mam bagaż... - Będzie już na miejscu - odpowiedział Henry, nie patrząc na niego. - I nie chcę słyszeć od ciebie żadnych więcej „sir”, chłopcze... Bleys. „Sir” sugeruje rangę, a w naszym kościele nie ma rang. - Tak, wuju - powiedział Bleys. Szli jeszcze jakiś czas, aż ilość zaparkowanych pojazdów zmalała. Wreszcie dotarli do innych środków transportu, zmotoryzowanych, ale na kołach, a nie z osłonami wokół dolnych krawędzi - fartuchy takie wskazywały, że chodzi o poduszkowce lub pojazdy magnetyczne, które stanowiły większość wehikułów stojących w mijanych dotąd rzędach. Wreszcie podeszli do niezmotoryzowanych środków transportu. Wśród tych były wozy i fury, a w końcu dotarli do czegoś, co nie było ani wozem, ani furą, ale czymś w rodzaju skrzyżowania ich obu, i co - jak reszta pojazdów - miało być ciągnięte przez kilka spętanych teraz kóz. Obok stał mały bagaż Bleysa. - W jaki sposób dostarczyli go tutaj tak szybko, wuju? - spytał Bleys, zafascynowany widokiem drogiego kuferka, błyszczącego obok niepomalowanego, koziego zaprzęgu. - Zrzucili pojemnik z bagażem przed podejściem do lądowania - odpowiedział krótko wuj. - To dzieje się automatycznie. Połóż bagaż z tyłu; przykryjemy go brezentem. Zanim dojedziemy do domu, zacznie pewnie padać. My siądziemy z przodu, w kabinie. Bleys ruszył, by pomóc, ale wuj był za szybki dla niego. Torba została załadowana i przykryta, zanim zrobił cokolwiek więcej, niż postanowienie pomocy. - Wsiądź z drugiej strony, chłopcze - powiedział Henry, otwierając dla siebie drewniane drzwi po lewej stronie kabiny. Bleys obiegł pojazd i usadowił się na prawym siedzeniu, po czym zamknął za sobą drzwi i zabezpieczył je pętlą z liny, która spełniała rolę zamka. Widziana od wewnątrz, kabina okazała się bardziej domowej roboty, niż wyglądała na to z zewnątrz. Była jak zamknięty wagonik z otworami na wodze, wyciętymi w desce poniżej przedniej szyby wykonanej z jakiegoś przezroczystego tworzywa - nie szkła, gdyż miejscami było pogięte i sfalowane. Lejce kóz wychodziły na zewnątrz przez otwory. Bleys i jego wuj siedzieli na czymś, co wyglądało jak stara ławka wyścielona cienką warstwą słomy lub wyschniętej trawy, której źdźbła sterczały spod brezentu podobnego do tego, jakiego użyli do przykrycia bagażu na otwartej platformie pojazdu. Oparcie było tapicerowane w ten sam sposób. Bleys ochoczo wsiadł do kabiny. Miał na sobie strój odpowiedni do podróży na pokładzie statku kosmicznego. W rzeczywistości nie nosił nigdy nic innego prócz lekkich ubrań, gdyż całe życie spędzał albo wewnątrz budynków albo w miejscach, gdzie panowało lato. Ale w kabinie, pomijając to, że nie hulał w niej wiatr, było równie wilgotno i chłodno, jak na zewnątrz. Bleys drżał. - Masz - powiedział burkliwie Henry MacLean. Podniósł coś, co okazało się kurtką trochę mniejszą od jego własnej, ale nadal o zbyt długich rękawach dla Bleysa i zbyt szeroką w ramionach. Jedną ręką Henry pomógł ubrać ją chłopcu. Bleys z wdzięcznością otulił się kurtką, zapinając ją dokładnie na nieporęczne, prymitywne guziki. - Pomyślałem, że nie będziesz miał co na siebie włożyć - stwierdził Henry; szorstkie brzmienie zniknęło na chwilę z jego głosu. - Nie będzie ci teraz zimno? - Nie, wuju - odparł Bleys, a ciepło sprawiło, że jego umysł zaczął znowu pracować. Praktykowana przez całe życie sztuka przetrwania, polegająca na udzielaniu dorosłym odpowiedzi, które tamci uważali za celowe i poprawne, automatycznie włożyła Bleysowi w usta właściwy respons. - Dziękuję Bogu za twoją dobroć, wuju. Henry, który podjął wodze i patrzył przed siebie, zamarł nagle. Jego głowa obróciła się żywo i mężczyzna spojrzał na Bleysa. - Kto ci kazał tak powiedzieć? - jego głos brzmiał ponownie szorstko i groźnie. Bleys spojrzał na wuja z wyrazem krańcowej niewinności na twarzy. W istocie to sam Henry poddał mu te słowa, zwracając się nimi do stewardesy. Ale pytanie wprawiło chłopca w panikę. Jak miał wyjaśnić temu niemal obcemu człowiekowi, że nauczył się podchwytywać zdania dorosłych, a potem używać w stosunku do nich tych samych sformułowań? - Kobieta - skłamał. - Kobieta, która opiekowała się mną powiedziała, że tak należy tutaj mówić. - Jaka kobieta? - Zapytał Henry. - Kobieta, która opiekowała się mną - odparł Bleys. - Opiekowała się mną, przygotowywała dla mnie posiłki i ubrania, i wszystko. Pochodziła z Harmonii. Poślubiła kogoś na Nowej Ziemi, jak sądzę. Na imię miała Laura. Henry patrzył na niego twardo takim wzrokiem, jakby jego oczy były szperaczami, które mogły oświetlić i ujawnić każde kłamstwo. Ale Bleys miał bogate doświadczenie w udawaniu i potrafił sprawiać wrażenie kogoś kompletnie obojętnego, źle ocenionego i niewinnego. Oddał wujowi spojrzenie. - Dobra - rzekł Henry, obracając ponownie głowę w stronę przodu pojazdu. Potrząsnął lejcami, co zmusiło kozy do ruszenia z miejsca. Było ich osiem, zaprzężonych parami; zdawało się, że stosunkowo łatwo pociągnęły wóz. Wstrząsy kół pojazdu na powierzchni, po której przejeżdżali, robiły na Bleysie dziwne wrażenie; przyzwyczajony był do poruszania się poduszkowcami lub pojazdami unoszonymi przez pole magnetyczne. - Później porozmawiamy szerzej o tej kobiecie - powiedział Henry. Pomimo tych ostatnich słów, MacLean milczał przez dłuższy czas, koncentrując się na powożeniu swoim kozim zaprzęgiem po rozmaitych drogach wiodących od kosmoportu. Z początku szosa była jak potężna wstęga o pół tuzinie barwnych pasów, ułożonych na powierzchni gruntu. Pola wokół leżały nagie, nie widać było żadnych drzew, tylko w oddali migał od czasu do czasu jeden z terminali ładowniczych. Wszystkie zmysły Bleysa znajdowały się w stanie pogotowia; jego oczy, uszy i nos rejestrowały widoki, dźwięki i zapachy - koziego zaprzęgu, powierzchni drogi pod kołami i dnia za szybą kabiny pojazdu. Jechali skrajnym lewym pasem autostrady, najciemniejszym ze wszystkich pasów, które tworzyły wiele równoległych dróg prowadzących od portu kosmicznego i były najwyraźniej zaprojektowane na użytek różnych środków lokomocji. W prawo droga rozciągała się tak szeroko, że Bleys nie widział wyraźnie poruszających się po niej pojazdów. Jej odległy brzeg musiał mieć niemal białą nawierzchnię, pozbawioną spoin i niemal elektronicznie gładką, i Bleysowi wydawało się, że widzi poruszające się, zawieszone nad nią na magnetycznej poduszce pojazdy. Miały kształt dysków, więc i tak trudno byłoby się im dobrze przyjrzeć. Nie chodziło o to, że Bleys chciał wiedzieć, jak wyglądały, gdyż wiele razy w życiu przemieszczał się takimi środkami transportu, przenosząc się z matką z hotelu do hotelu, albo z hotelu do jakiegoś przypominającego pałac prywatnego domu. Tuż obok pasa dla pojazdów magnetycznych ciągnął się kolejny - dla poduszkowców. Następnym był pas dla małych, kołowych pojazdów pasażerskich, także zmotoryzowanych, a potem, jeszcze bliżej, pas dla wielkich, zmotoryzowanych, kołowych pojazdów ciężarowych. Ostatni ze wszystkich, na samej krawędzi drogi, biegł ich pas, przeznaczony dla najwolniejszych środków lokomocji, takich jak wóz z kozim zaprzęgiem. Pomiędzy pasem dla kozich zaprzęgów, a tymi dla pojazdów kołowych, leżały pasy dla innych niezmotoryzowanych wehikułów najrozmaitszych typów. Począwszy od innych modeli kozich wozów, jak ten Henry’ego MacLeana, po dziwaczne pojazdy o kołach napędzanych siłą mięśni dwóch mężczyzn naciskających poziomą dźwignię, co sprawiało takie wrażenie, jakby ludzie ci coś piłowali. Wśród całej reszty środków transportu przemykały rowery; niektóre z nich ciągnęły wózki. Wraz z tym, jak ich wóz zmierzał naprzód, pasy ruchu - jeden po drugim - odchodziły od drogi. Pierwszym był ten niemal biały, nad którym unosiły się pojazdy magnetyczne. Zmierzał za horyzont po ich prawej stronie. Niedługo potem od szosy odbił pas dla poduszkowców. Po dłuższym czasie - chociaż Bleys nie potrafił ocenić, czy po pokonaniu przez nich większego dystansu, czy nie - od drogi oddaliły się także pasy zmotoryzowanych środków transportu. W końcu podróżowali pojedynczym pasem dla niezmotoryzowanych środków lokomocji, chociaż droga miała nadal szerokość co najmniej pięciu pojazdów. W końcu jednak nawet ten pas zaczął się zwężać wraz z tym, jak wozy i fury skręcały w boczne drogi. Na horyzoncie zamajaczyło teraz kilka drzew i Bleys poznał, gdyż w swoim nienasyconym głodzie wiedzy dobrał się także do książek o dendrologii, że są to w większości gatunki ziemskiej flory - głównie drzewa o miękkim drewnie i iglaste. Tylko od czasu do czasu pojawiała się między nimi odmiana klonu, wiązu, dębu czy drzewa żelaznego. Teraz, gdy inne pojazdy niemal zupełnie zniknęły, drzewa zbliżyły się do drogi i wkrótce przemierzali coś, co wydawało się niemal gęstym lasem, który okresowo ustępował miejsca trawiastym łąkom lub dolinom przeciętym małymi rzeczkami. Jechali pod górę, chociaż po kozach ciągnących wóz Henry’ego nie było widać, że wymagało to od nich dodatkowego wysiłku. Dopiero wtedy, gdy mieli drogę niemal wyłącznie dla siebie, Henry MacLean odezwał się ponownie. - Ta kobieta