Gordon R. Dickson Młody Bleys (Young Bleys) Przełożył Mirosław P. Jabłoński Data wydania oryginalnego 1991 Data wydania polskiego 2003 Rozdział l Kobieta siedziała na różowej tkaninie miękko wyściełanego dryfowego siedziska i - mrucząc do siebie - czesała włosy przed owalnym lustrem. Te pomruki były powtórkami komplementów prawionych jej przez ostatniego kochanka, który dopiero co ją opuścił. Niełamliwy, przejrzysty brązowy grzebień przesuwał się gładko przez lśniące pasma jej kasztanowatych włosów. Włosy nie wymagały czesania, ale będąc sama, lubiła oddawać się temu drobnemu, prywatnemu rytuałowi - po tym, gdy mężczyźni, którzy trzymali ją w podobnych miejscach, wychodzili. Ramiona miała nagie i delikatne, o gładkiej, bladej skórze; równie bladą kolumnę jej karku zasłaniały pasma włosów, które opadały aż do poziomu dryfu. Od kobiety biła słaba woń - jakby perfum zmieszanych z piżmem - tak delikatna, że nie wiadomo było czy rzeczywiście musnęła skórę perfumami, czy też był to jej naturalny zapach - jeden z tych, które inna osoba tylko z trudem mogła poczuć. Za kobietą stał chłopiec i obserwował ją; nie było go widać w lustrze, gdyż zasłaniała go czesząca się, której obraz odbijał się w migoczącej elektronicznej powierzchni. Słuchał słów, które powtarzała kobieta i czekał, aż z jej ust padnie konkretna fraza. Wiedział, że w końcu tak się stanie, gdyż stanowiło to część litanii, której - choć byli nieświadomi, że są poddawani indoktrynacji - uczyła wszystkich swoich mężczyzn, by recytowali ją podczas i po uprawianiu seksu. Chłopiec był wysoki i szczupły, w wieku wyznaczającym zaledwie połowę drogi do dorosłości, a jego wąska twarz miała niemal nienaturalnie regularne rysy, które - stężawszy - obdarzą go, jako dojrzałego człowieka, nadzwyczajną uroda i będą wystarczająco męskie, by nie kojarzyć się z delikatnością. Jednocześnie, chłopiec był podobny do kobiety spoglądającej w lustro. Wiedział, że tak jest, chociaż w tej chwili nie widział jej twarzy. Wiedział, gdyż mówiło mu to wielu ludzi, a on w końcu zrozumiał, co mieli na myśli. Teraz nie miało to dla niego znaczenia w innych sytuacjach, niż podczas tych rzadkich spotkań z chłopcami w jego wieku, którzy patrząc na niego uważali, iż można go łatwo zdominować - i przekonywali się, że tak nie jest. Chłopiec - zarówno sam, jak i dzięki obserwowaniu kobiety podczas tych niewielu lat swego życia - nauczył się różnych sposobów obrony. Teraz dochodziła do kwestii, na którą czekał. Na chwilę wstrzymał oddech. Nie mógł się temu oprzeć pomimo determinacji, żeby tego nie robić. - „...Jesteś taka piękna” - mówiła kobieta do swego obrazu na ekranie. - „Żadna inna nie była nigdy taka piękna...” Pora była odezwać się. - Ale wiemy, że jest inaczej, prawda mamo? - powiedział chłopiec tak opanowanym tonem, że tylko dorosły mógłby się nań zdobyć; nawet on, inteligentny ponad swój wiek, osiągnął owo brzmienie głosu dopiero po całych godzinach ćwiczeń. Kobieta umilkła. Obróciła się na wiszącym w powietrzu dryfie, który zakołysał się na skutek ruchu ciała, a jej twarz znalazła się przed twarzą chłopca w odległości nie większej niż szerokość dłoni. W tej chwili jej oczy płonęły zielonym blaskiem. Kostki zaciśniętej na grzebieniu dłoni były bezkrwiste; trzymała grzebień jak broń - jakby chciała przeciągnąć jego zębami po gardle chłopca i otworzyć mu tętnicę szyjną. Nie wiedziała, nie myślała - a on to zaplanował - że mógł stać za nią w takim momencie. Przez dłuższą chwilę chłopiec patrzył śmierci w oczy, a jeśli wyraz jego twarzy nie zmienił się, to nie dlatego, by chłopak nie odczuwał ogromnego strachu z powodu wiszącej nad nim groźby zagłady, tylko dlatego, że zastygł jak zahipnotyzowany, z martwym obliczem. W końcu zdecydował się podjąć ryzyko, chociaż wiedział, że jego słowa mogły rzeczywiście skłonić kobietę do zabicia go. Zrobił to, gdyż osiągnął w końcu ten punkt, w którym przekonał się, że mógł przeżyć tylko z dala od niej. A młody człowiek ma silny instynkt samozachowawczy; chce przetrwać nawet kosztem narażenia się na śmierć. Jeszcze kilka lat i byłby wiedział, co zrobi, gdyby powiedział to, co właśnie powiedział; ale nie mógł czekać, żeby się o tym przekonać. Za kilka lat byłoby za późno. Miał jedenaście lat. Więc czekał... żeby podążyła za impulsem zabicia, który płonął w jej oczach. Gdyż okrucieństwo jego słów - nawet dla niej - było największym, do jakiego mógł się posunąć. Ponieważ powiedział prawdę. Prawdę nigdy nie wspominaną. Oboje wiedzieli. Oboje - matka i syn. Kobieta wyglądała nieźle, jeśli pominąć grubokościstą, prostokątną twarz. Dzięki niemal magicznej sztuce makijażu, jaką opanowała, mogła uchodzić za atrakcyjną - możliwe nawet, że za bardzo atrakcyjną. Ale nie była piękna. Nigdy nie była piękna i nigdy nie będzie; używała potężnej broni swego umysłu w celu skłonienia wybranych przez siebie mężczyzn, by w odpowiednich momentach powtarzali jej to słowo, którego łaknęła jej dusza. Pomimo tego, co posiadała, nie potrafiła pogodzić się z brakiem urody. Z faktem, że cała siła jej inteligencji i woli, która mogła dać jej wszystko inne, nie była w stanie uczynić jej piękną. A jedenastoletni Bleys zmusił ją do skonfrontowania się z tą rzeczywistością. Grzebień, zębami na zewnątrz, wzniósł się w drżącej ręce kobiety. Bleys obserwował zbliżanie się ostrzy. Czuł strach. Przewidział go; mimo to - by przeżyć - nie miał innego wyboru, jak powiedzieć, co powiedział. Grzebień, drżąc, wznosił się jak nieświadomie kierowana broń. Obserwował jak się zbliżała, i zbliżała... aż zatrzymała się tuż przed jego gardłem. Strach nie minął. Został tylko powstrzymany, jak bestia na łańcuchu, chociaż teraz Bleys przynajmniej wiedział, że przeżyje. Cóż w końcu ryzykował? Dziedzictwo pokoleń i wychowanie jako Exotika, człowieka niezdolnego do użycia przemocy, sprawiały, że kobieta nie była w stanie zrobić tego, do czego nakłaniało ją jej rozdarte ego. Porzuciła bliźniacze światy Exotików i zostawiła za sobą wszystkie ich nauki i przekonania tak daleko, jak to tylko możliwe, ale nie mogła, nawet teraz, zerwać oków wyszkolenia i uwarunkowań, jakie wpojono jej, zanim jeszcze nauczyła się chodzić. Krew ponownie napłynęła do jej kłykci. Grzebień wolno opadł. Położyła go ostrożnie za sobą, pod lustrem, na stoliku z drewna w kolorze miodu; zrobiła to tak delikatnie, jakby grzebień nie był twardy jak stal, ale kruchy i mógł pęknąć na skutek najlżejszego dotknięcia. Ponownie była opanowana i pewna siebie. - No cóż, Bleys - powiedziała absolutnie spokojnym głosem. - Myślę, że nadeszła pora, żeby nasze drogi się rozeszły. Rozdział 2 Bleys wisiał w przestrzeni, samotny i całkowicie odizolowany, oddalony o lata świetlne od najbliższych gwiazd, nie mówiąc już o jakimkolwiek świecie zamieszkałym przez choćby jedną ludzką rasę. Samotny, ale na zawsze wolny... Tylko jego wyobraźnia nie poddawała się. Nagle stracił i to. W sali klubowej statku wpatrywał się w indywidualny ekran, pełen gwiazd rozmaitej jasności. Był sam, ale towarzyszyło mu zimne, przerażające uczucie, które nie opuściło go od chwili, gdy wszedł na pokład i usadowił się w jednym z tych wielkich, zielonych, nadmiernie wyścielonych obrotowych foteli statku rejsowego, który zabierał go z Nowej Ziemi, gdzie dwa dni wcześniej zostawił swoją matkę, na planetę Zjednoczenie, mającą od tej pory być jego domem. Jeszcze dzień i znajdzie się tam. Jakoś nie wybiegł wcześniej myślą w przyszłość poza ten moment, kiedy doprowadzi do konfrontacji z matką. W jakiś sposób spodziewał się, że kiedy już uwolni się od niej i legionu wciąż zmieniających się opiekunów, którzy zamykali go w okowach żelaznej rutyny nauki i ćwiczeń, sprawy automatycznie obiorą lepszy kurs. Ale teraz, gdy w końcu znalazł się w tej przyszłości, trochę się zagubił. Jego miejscem dokowania na Zjednoczeniu miał być wielki port kosmiczny w Ekumenii. Na całej planecie znajdowało się zaledwie dwanaście takich kosmodromów, gdyż był to biedny świat, ubogi w zasoby naturalne - podobnie jak siostrzana planeta, Harmonia. Większość religijnych kolonistów, którzy zasiedlili oba światy, utrzymywała się z pracy na roli, korzystając z narzędzi i maszyn zbudowanych na zamieszkiwanej przez nich planecie, gdyż brakowało na niej międzygwiezdnych kredytów, by zapłacić za importowane urządzenia - z wyjątkiem tych sytuacji, gdy oddziały młodych mężczyzn z poboru sprzedawano jako najemników na terminowy kontrakt na inną planetę, na której nadal toczyły się walki między koloniami. Bleys udawał zaabsorbowanego widokiem celu podróży na swoim ekranie. Szczególnie gwiazdą przeznaczenia, Epsilon Eridiani, wokół której krążyła zarówno Zjednoczenie jak i Harmonia. Podobnie jak obiegające Alfę Procjona Kultis i Mara - bliźniacze światy Exotików, gdzie urodziła się i wychowała matka Bleysa i skąd odleciała na zawsze w furii, czując obrzydzenie do Exotików, którzy nie chcieli przyznać jej przywilejów i swobód, do jakich - była pewna - uprawniała ją jej wyjątkowość. Zjednoczenie dzieliło od Nowej Ziemi tylko osiem skoków fazowych - jak zwyczajowo, choć niepoprawnie nazywano ponowne ustalenie pozycji statku w kosmosie. Gdyby rzecz sprowadzała się do wykonania każdego przesunięcia fazowego po kolei, znaleźliby się na Zjednoczenia po upływie kilku godzin od opuszczenia Nowej Ziemi. Ale ze skokami fazowymi wiązał się pewien problem. Polegał on na tym, że im większa była - w euklidesowej przestrzeni kosmicznej - odległość, którą „pożerała” pojedyncza zmiana fazowa, tym mniej pewny stawał się punkt, w którym statek miał się wyłonić w normalnej czasoprzestrzeni po dokonaniu przejścia. A to oznaczało konieczność przeliczenia pozycji statku po każdym wykonanym skoku. W związku z tym, w celu zapewnienia pasażerom maksymalnego bezpieczeństwa, tę podróż odbywano na zasadzie małych przesunięć fazowych, co sprawiało, że kosmiczna żegluga trwała pełne trzy dni. Na Zjednoczeniu Bleys miał się spotkać z mężczyzną, który od tej pory będzie się nim opiekować - ze starszym bratem Ezechiela MacLeana, jednego z byłych kochanków matki. Jak daleko Bleys sięgał pamięcią, Ezechiel był jedynym człowiekiem, który na trwale zaistniał w jego życiu. Ezechiel stanowił jedyny jaśniejszy punkt w egzystencji Bleysa. To Ezechiel zgodził się przyjąć na siebie odpowiedzialność i zastąpił ojca nie tylko Bleysowi, ale także Dahno, jego starszemu przyrodniemu bratu. Dahno, podobnie jak Bleys, został kilka lat temu odesłany na farmę Henry’ego MacLeana na Zjednoczeniu. Sprawił to Ezechiel. Dziwne było to, w jaki sposób Ezechiel jednocześnie był i nie był podobny do matki Bleysa. Ona opuściła planety Exotików. On, urodzony jako Zaprzyjaźniony na Zjednoczeniu, odleciał z tej planety raczej tak, jakby z niej uciekał, a nie z pogardą i wściekłością, z jaką matka Bleysa strząsnęła ze swoich stóp pył jej rodzinnej Kultis. Ezechiel MacLean był absolutnym przeciwieństwem tego, w jaki sposób mieszkańcy innych światów wyobrażali sobie Zaprzyjaźnionych. Był łagodny, ciepły, wyrozumiały - w jakiś sposób wszystkie te cechy miał rozwinięte w takim stopniu, że cierpiał, pozostając w pobliżu Bleysa i jego matki, widząc korowód jej kochanków. Normalnie, matka Bleysa odprawiała od siebie byłego partnera, kiedy wybierała następnego, ale zdawało się, że Ezechiel jest skłonny przystać na pozycję pół przyjaciela, pół służącego. Swoją okrągłą, piegowatą i zawsze radosną twarzą, na której malował się wyraz usłużności, podnosił na duchu matkę Bleysa - a zwykle nie były to dobre duchy. Ezechiel przydawał się jej, chociaż odkąd zamknęły się przed nim drzwi jej sypialni, minęło sporo czasu. Jednym z przykładów tej przydatności - gdyż matka Bleysa nie miała pojęcia, kto był jego prawdziwym ojcem - było to, że dwa tygodnie temu Ezechiel skontaktował się z Henrym na Zjednoczeniu, żeby zapytać, czy ten przyjąłby jeszcze jednego domniemanego bękarta swego błąkającego się po świecie, niereligijnego brata. Bleys podejrzewał zawsze, że Henry lubił Ezechiela, chociaż ten przedstawiał swego brata jako człowieka twardego jak głaz. Jednak Henry nie odmówił wcześniej przyjęcia Dahno, o dziesięć lat starszego od Bleysa; i nie postąpił też tak teraz w stosunku do samego Bleysa. To Ezechiel, którego nigdy nie opuszczał dobry humor i uprzejmość, dawał Bleysowi nieco wytchnienia od wprowadzających żelazną dyscyplinę opiekunów i od nieprzewidywalnej matki. A teraz Ezechiela nie było przy nim. W swoim czasie matka trzymała Dahno przy sobie, twierdząc, że tylko ona może nad nim zapanować. Ale to też się nie sprawdziło i Dahno, tylko parę lat starszy niż Bleys obecnie, usiłował uciec od niej. W rezultacie, wysłała go statkiem do Henry’ego i postanowiła, że nie popełni więcej tego samego błędu. I nie popełniła. Ona sama robiła wszystko, co chciała i była niezależna, ale Bleys został oddany pod kuratelę opiekunów, zmieniających się za każdym razem, gdy nowy kochanek przenosił ich do innego miejsca i wynajmował inną grupę nauczycieli. Strzegli go i rozkazywali mu cały czas, pozwalając wyjść tylko po to, by pokazał się gościom matki, która pławiła się wówczas w chwale posiadania genialnego dziecka. I był geniuszem - usankcjonowanym. Ale to, co w tych narodzinach było dziełem przypadku, uzupełniały długie godziny nauki pod surowym nadzorem opiekunów. W istocie nauka była ostatnią rzeczą, która go obchodziła. Wszystko go fascynowało. Matka, niezdolna uciec od wychowania wpojonego jej przez Exotików, nie ukarałaby go fizycznie, ale zasady, jakie ustanowiła dla niego - sprawiając, że znajdował się cały czas pod nadzorem opiekunów - były tak surowe jak w więzieniu. Stanowiło to tylko niewielką pociechę, że kara nie była fizyczna, a był nią pokój, do którego wysyłano go, by „przemyślał to, co zrobił”. Pokój nie był nieprzyjemny sam w sobie, ale jego umeblowanie ograniczało się do łóżka z pola siłowego, które nie wymagało pościeli. Było to zwyczajnie pole, w którym ciało tonęło bez reszty, utrzymywane w pożądanej temperaturze i wilgotności, zależnych od życzenia zajmującej je osoby. Był to pokój z narzuconą bezczynnością; nie było w nim nawet książek - nie tylko tych w archaicznym sensie tego słowa, w postaci połączonych kartonów i papieru, ale nowoczesnych wrzecion lub dysków, wsuwanych do czytacza. Robił więc to, co robiłoby każde samotne dziecko i pozwalał, by wyobraźnia przenosiła go w inne miejsca. Marzył o krainie bez opiekunów i bez matki; o krainie, w której dysponowałby czarodziejską różdżką o mocy, dającej mu nieograniczoną władzę i wolność. Był to kraj, gdzie otaczający go ludzie nie zmieniali się. Była tylko jedna rzecz, przy której obstawał jako absolutny władca. To była kraina, w której żył w ostrej opozycji w stosunku do swojego realnego życia. Siedział teraz, wspominając to wszystko na statku kosmicznym lecącym na Zjednoczenie. Z początku pomysł ucieczki zachwycił go, ale stopniowo, w trakcie lotu, zaczynało mu świtać, że być może zmierza ku czemuś w rodzaju ekwiwalentu kolejnej grupy opiekunów. Tak jak korzystał ze swojej szybkiej, dziecięcej pamięci (szkolonej i ćwiczonej do tego stopnia, aż była niemal eidetyczna), w celu zapamiętywania tabeli akcji i bieżących wiadomości, tak teraz studiował materiały religijne, które zabrał ze sobą, by przygotować się i stworzyć sobie ochronną tarczę przed tym nowym spotkaniem - z „wujem” i jego dwoma synami, których imion Bleys jeszcze nie znał. Między tymi okresami, kiedy siedział i patrzył w gwiazdy, nie czuł się otoczony przez ciepło statku kosmicznego, ale jak ktoś stojący na uboczu i odizolowany od ludzkiej rasy, oddalony o całe lata świetlne od innego człowieka czy od zamieszkałego przez ludzi świata. Studiował w samotności przyniesiony ze sobą materiał, magazynując w pamięci obszerne fragmenty, aż wszystko miał opanowane do tego stopnia, że mógł to powtórzyć jak papuga. Tak jak powtarzał dane z tabel kursów akcji, cen nieruchomości i wiadomości polityczne z planety swojej matki, by sprawić na jej gościach wrażenie uczonego, choć w istocie, w większości wypadków, nie miał pojęcia co znaczy wiele spośród słów, które wypowiadał. Było to drugiego dnia lotu statku kosmicznego, gdy zupełnie nieprzygotowany poczuł nagle obecność kogoś obcego u swego boku. Chociaż Bleys nie wiedział o tym, od jakiegoś czasu był przedmiotem toczonej w sali klubowej rozmowy. - Myślę, że jest samotny - mówiła jedna z umundurowanych stewardes do drugiej. - Większość dzieci ciągle biega. Domagają się napoi z barku. Nudzą się i nie dają ci spokoju. A on po prostu siedzi, nie sprawiając w ogóle kłopotu. - Ciesz się zatem z tego i zostaw go w spokoju - powiedziała druga stewardesa. - Nie, sądzę, że jest samotny - upierała się pierwsza. - Tam, skąd przybył, musiało wydarzyć się coś poważnego; jest samotny i niespokojny. Dlatego trzyma się na uboczu. Druga stewardesa była nastawiona sceptycznie. Z nich dwóch, miała większe doświadczenie zawodowe i odbyła więcej lotów niż ta zaniepokojona, która była młodym rudzielcem o zuchwałej twarzy i szczupłym ciele wypełniającym srebrnoniebieski uniform. W końcu, pomimo silnych sugestii koleżanki, żeby zostawiła chłopaka w spokoju, ruda zbliżyła się do Bleysa, usiadła w sąsiednim fotelu i obróciła go tak, by móc patrzeć z boku na chłopca. - Poznajesz gwiazdy? - spytała. Bleys natychmiast stał się czujny. Życie nauczyło go ostrożności w stosunku do wszelkich pozornie przyjacielskich prób zawarcia znajomości. Pomimo jej wyglądu i sposobu mówienia, kobieta była najprawdopodobniej kolejnym udającym przyjaźń opiekunem, traktującym to jako wstęp do zapanowania nad nim. Bleys odruchowo odrzucał każdą nachalną próbę nawiązania przyjaźni przez ludzi dotychczas mu nie znanych; życie zbyt często pokazywało, że z ich strony był to fałsz. - Tak - odparł, mając nadzieję, iż udając pochłoniętego studiowaniem gwiazd, utnie momentalnie awanse kobiety. Możliwe, iż zamierzała tylko zaproponować mu, że zapozna go z obsługą niektórych przyrządów, chociaż sam już do tego doszedł. Potem stewardesa odeszłaby i zostawiłaby go w spokoju. - Lecisz na Zjednoczenie, co? - nalegała. - Oczywiście, ktoś tam na ciebie czeka w porcie kosmicznym? - Tak - odparł Bleys. - Mój wujek. - Jest młody, twój wujek? Bleys nie miał pojęcia, ile jego wuj miałby mieć lat. Potem uznał, że to naprawdę nie ma znaczenia, co odpowie. - Ma dwadzieścia osiem lat - powiedział Bleys. - Jest rolnikiem w małym miasteczku, leżącym w pewnej odległości od kosmoportu i ma na imię Henry. - Henry? Ładne imię - pochwaliła stewardesa. - Znasz także jego nazwisko i adres? - Nazywa się „McClain”. W istocie pisze się to M-a-c-L-e-a-n. Nie znam jego adresu. To było kłamstwo. Bleys przeczytał adres, a jego pamięć, której teraz niemal nic nie umykało, zmagazynowała informację. Ale chłopiec ukrywał ten fakt, tak jak nauczył się ukrywać swoją inteligencję i talenty - z wyjątkiem tych chwil, kiedy matka wzywała go, by je ujawnił albo, gdy z jakiejś sytuacji wynikało, że mógłby coś zyskać na takim przedstawieniu. - Ale mam adres w torbie - powiedział i sięgnął w dół do małej torby, leżącej u podstawy fotela, w której miał dowód tożsamości i akredytywy. - Och, nie musisz mi pokazywać - odparła kobieta. - Wierzę, że jesteś odpowiednio przygotowany. Nie chciałbyś dla odmiany zrobić czegoś innego, niż tylko siedzieć tutaj i obserwować gwiaździsty ekran? Nie masz ochoty na jakiś napój z baru? - Nie, dziękuję - odparł Bleys. - Przyglądanie się gwiazdom to część mojej nauki. Z powodu tych wakacji u wuja Henry’ego zarywam trochę szkoły, więc w takim stopniu, w jakim to możliwe, muszę kontynuować naukę. Pomyślałem, że dokonam większości obserwacji przestrzeni podczas drogi w tę stronę, abym nie musiał spędzać na tym czasu w trakcie drogi powrotnej. - Och, rozumiem - powiedziała stewardesa. Tym, co przekonało dziewczynę były nie tyle słowa Bleysa, ile pewność, jaką potrafił nadać swemu głosowi - raźnemu i żywemu. Stewardesa zaczynała rewidować swój pierwotny domysł, że podróż chłopca była wynikiem czyjejś śmierci lub innego kryzysu w rodzinie, i że w związku z tym potrzebował ucieczki od własnych myśli. W rzeczywistości ona także znała nazwisko i adres człowieka ze Zjednoczenia, który miał odebrać Bleysa. Od całej obsługi pokładowej kosmicznych liniowców wymagano przyjęcia pewnej dozy odpowiedzialności za każdego podróżującego samotnie pasażera w wieku do lat dwunastu. - Jeśli ci to nie przeszkadza - odezwał się Bleys - to powinienem natychmiast zabrać się do nauki. Wziąłem ze sobą czytacz i książkę, podług której mam sprawdzać gwiazdy. - Och, naturalnie. Absolutnie nie chcemy ci przeszkadzać. Ale gdybyś czegoś chciał, naciśnij guzik, a zaraz się zjawię. Zgoda? - Zgoda. Dziękuję - odparł Bleys, sięgając do torby podróżnej. - Tak zrobię. Wstała i odeszła. Nie zadała sobie trudu, by spojrzeć na nieco większy od wąskiego pudełka czytacz, który Bleys mógł trzymać wygodnie obu rękami na kolanach. Dlatego nie zauważyła, że na pierwszej stronie książki wyświetlonej na elektronicznym ekranie urządzenia, widniał złożony z wielkich liter tytuł: BIBLIA. Nie domyślała się także, że poza tą książką, w czytaczu były zgromadzone inne teksty - pisarzy islamskich i innych wyznań. Bleys siedział, trzymając czytacz na kolanach. Chłopiec potrafił sprawiać takie wrażenie, jakby coś robił, pozwalając jednocześnie umysłowi zajmować się czymś innym. Rzeczywiście chciał coś przeczytać z Biblii, którą Ezechiel, z dziwnym smutkiem, dał mu, gdy Bleys odlatywał. Już dawno temu nauczył się na pamięć imion proroków, ale czytywał także to, co uważał za opowieści, za małe fragmenty dziejów i przygód - jak, na przykład, relacja ze spotkania Dawida z Goliatem - które były bardziej interesujące i, po jednokrotnej lekturze, zmagazynowane w jego pamięci lepiej niż cokolwiek innego. Ale stewardesa odeszła i w tym szczególnym momencie Bleys czuł się bardziej zagubiony i porzucony niż kiedykolwiek wcześniej. To było dziwne. Chciałby zaufać tej kobiecie i zaakceptować oferowane mu emocjonalne ciepło, ale nie mógł tego zrobić. Nikomu nie mógł ufać. Nie uważał swoich uczuć wobec stewardesy za oznakę tego, że jest samotny. W pewnym sensie nie wiedział, czym naprawdę jest „samotność”. Czuł ją, mocno; ale nigdy dotąd nie miał okazji, by poznać jej rozmiary. Wiedział tylko, że gdy był bardzo mały, miał wrażenie, że matka go kocha. Potem, dosyć wcześnie, przekonał się, że tak nie było. Albo ignorowała go, albo okresowo była zadowolona z niego, kiedy był w stanie zrobić coś, co rzucało na nią dobre światło. Teraz powinien zrobić to, co powiedział, że zrobi - czytać. Ale wola uczynienia tego zawiodła go, zapadając się jeszcze głębiej w obawy o przyszłość, które zostały wyzwolone na skutek odrzucenia podjętych przez stewardesę prób dotarcia do niego. Czytacz z Biblią, Koranem i innymi religijnymi księgami, jakie biblioteka na Nowej Ziemi wybrała dla niego jako te, które są najprawdopodobniej używane do uprawiania kultu na planetach Zaprzyjaźnionych, leżał zapomniany na jego kolanach. Ponownie doznawał uczucia straszliwego oddzielenia; miał wrażenie, że tkwi w przestrzeni z dala od planet i zamieszkujących je ludzi, i by zwalczyć ten stan przywołał swój stary sen o czarodziejskiej różdżce, za pomocą której mógłby się otoczyć dokładnie takimi ludźmi i prowadzić takie życie, za jakim tęsknił. Ale teraz nawet to nie zadziałało. Zapamiętane fragmenty książek w czytaczu, który trzymał na kolanach, wydawały się czymś zbyt błahym i niemal bezużytecznym, by zjednać mu przyjaciół wśród ludzi, jakich mógł spotkać na Zjednoczeniu. Sposoby, jakimi zabawiał i robił wrażenie na dorosłych gościach matki nie sprawdzą się na farmie, na ultrareligijnym świecie, jakim było Zjednoczenie. Henry i jego dwaj synowie mogli od niego wymagać i oczekiwać wszystkiego, prócz mądrości czy uczoności. Nigdy dotąd nie czuł się tak bezradny. Naprawdę nie miał im nic do zaoferowania, Henry’emu MacLeanowi i jego rodzinie, poza zapamiętanymi słowami z Biblii i innych książek, które zabrał ze sobą. Kim był, poza wszystkim, jak nie małpą z workiem sztuczek? Wróciło nieubłagane wspomnienie związane z tym, gdzie usłyszał to zdanie. Na krótko przed opuszczeniem matki przez Bleysa, zjawił się przyjaciel Ezechiela - najwyraźniej za obojętnym przyzwoleniem rodzicielki, ale na zaproszenie tego ostatniego - i rozmawiał z Bleysem. Był to siwowłosy mężczyzna o lekkiej nadwadze, który wysławiał się z pewnym śladowym akcentem. W sposobie jego mówienia było coś odmiennego, czego Bleys nie był w stanie nazwać. Jak obecnie stewardesa, tamten człowiek też próbował być przyjacielski. Bleysa kusiło, żeby go polubić, ale ci, których pozwolił sobie obdarzyć afektem, byli zawsze zabierani z jego otoczenia, więc automatycznie skrywał swoje uczucia. Mężczyzna zadawał mnóstwo pytań, a Bleys odpowiadał szczerze na te, co do których uważał, że może na nie bezpiecznie i otwarcie odpowiedzieć; co do innych udawał, że nie rozumie ich prawdziwego znaczenia. Po paru spotkaniach nie widział siwowłosego mężczyzny przez kilka dni. Potem, tuż przed odlotem, Bleys wchodził właśnie do bocznego pomieszczenia odchodzącego od głównego salonu w olbrzymim hotelowym apartamencie, który zajmowała jego matka, kiedy usłyszał dobiegający z sąsiedniego pokoju głos Ezechiela. Odpowiedział mu głos siwowłosego mężczyzny. Ale siwowłosy mówił teraz zupełnie inaczej; używał innych słów i stosował inne kadencje w swojej mowie. Bleys zrozumiał nagle, że to był rodzaj basicu używanego przez niektórych ultrareligijnych Zaprzyjaźnionych - języka zwanego „pobożnym”. Bleys zatrzymał się, ukryty w bocznym pokoju, i słuchał. Siwowłosy mężczyzna mówił o nim. - Małpa z torbą sztuczek - powiedział siwowłosy - tobie wiadomo tak dobrze, jak mnie, Ezechielu. To wszystko, czego jego matka kiedykolwiek wymagała od niego i wszelki użytek, jaki kiedykolwiek czyniła z niego. To mądre z twojej strony było, żeś wezwał mnie, bym chłopcu się przyjrzał. Nie brak dobrych psychomedyków w tym mieście, ale nie ma w nim ani jednego takiego, który, tak jak ja, w tym samym okręgu Zjednoczenia wychował się, co Henry i ty. Gdyż, rzeczywiście, coś ci powiedzieć o chłopcu mogę. Po pierwsze, drugi Dahno to nie jest. - Wiem o tym - odparł Ezechiel. - Dahno także był bardzo inteligentny, ale w wieku dwunastu lat miał wzrost dorosłego mężczyzny i z łatwością dorównywał mu siłą. Bóg raczy wiedzieć, jak duży jest teraz. - Tego nie wiem - rzekł siwowłosy - ale słyszałem, że obecnie gigantem jest, i prawdopodobnie wolą Pana było, że siłę olbrzyma ma. - Ale powiedziałeś, że Bleys jest inny - rozległ się głos Ezechiela. - Jak to możliwe? Matka trzymała go pod kontrolą bardziej, niż pilnowała Dahno. Jesteś psychomedykiem. Widziałeś i poznałeś Dahno, kiedy trzymała go na smyczy. - Mówię tobie, że różnica olbrzymia jest - odparł siwowłosy mężczyzna. - Dahno przy ich matce wyrósł, gdyż ta nie ufała nikomu na tyle, by pod czyjąś opiekę go oddać; Dahno jak ona jest, pod każdym względem. Potrafi nawet, tak jak ona, węża zaczarować, żeby zadławił się na śmierć, własny ogon połykając. Ale ten chłopak, Bleys, chociaż pod tym samym dachem mieszkał, wychowywany zupełnie inaczej był. - Och, wiem - powiedział Ezechiel. - Masz na myśli opiekunów. To prawda, że był mocniej spętany niż Dahno, ale... - Nie, różnica dużo większa jest - przerwał siwowłosy mężczyzna. - Zapewniono mu zupełnie inne wychowanie. Dahno część życia matki stanowił. Ten mały do niego nie należał. Jak mówię, dla niej tylko małpą z torbą sztuczek był. Czymś, co mogła innym pokazać i z jego powodu pysznić się. Ale teraz o życiu Bleysa pomyśl, jakie być musi i jakie było. Jakby żołnierzem był, cały czas ścisłej dyscyplinie poddany. Mniej inteligentne dziecko do tej pory zniszczone by zostało. Zniszczony nie został, dzięki niech za to będą Bogu, ale na zupełnie innej drodze jest. Zakonotowałeś stan izolacji chłopca? Że nie ufa nikomu - z wyjątkiem ciebie - zauważyłeś? Bleys usłyszał westchnienie Ezechiela. - Tak - powiedział - w większości to prawda. Kiedy tylko miałem okazję, starałem się wydobyć go z jego skorupy. Ale wszystko to, co musiał robić przez resztę czasu, wciskało go do niej z powrotem. W każdym razie, nie w tym rzecz. Chcę, żebyś mi powiedział, czy mu będzie dobrze u Henry’ego na Zjednoczeniu? - Twój brat Henry - rozległ się głos siwowłosego mężczyzny - kimś jest, z kim wychowałem się. Może tak dobrze jak ciebie nie znam go, ale rzeczywiście bardzo dobrze go znam. Tak, na dobre czy na złe, Bleys przeżyje i kiedy na Zjednoczenie dotrze, wzdłuż ścieżki posuwał się będzie, którą wyruszył już. To, co w nim wykształcone jest, dużo bliższe temu jest, co w naszych ludziach tkwi - od których ty sam, Ezechielu, uciekłeś - niż temu światu, na którym mieszkamy, czy nawet światom Exotików. Jednak, także Exotikiem jest i pojęcia nie mam, co z tej mieszanki wyjdzie. Ale u Henry’ego radę sobie da. Uważasz, że na chwilę zobaczyć się z nim mógłbym? - Pewnie, pewnie - rzekł Ezechiel. - Zaraz pójdę i zamienię słówko z szefem opiekunów, a potem wrócę i zaprowadzę cię do niego. Chcesz tutaj zaczekać? - Tyleż tutaj, co w każdym innym miejscu tego przeładowanego poduszkami apartamentu - powiedział siwowłosy mężczyzna. - Zaraz wracam - rzekł Ezechiel, a jego głos oddalił się. Bleys odwrócił się i pognał do swoich pokoi. Był pogrążony w lekturze książki o starożytnych językach Starej Ziemi, kiedy wszedł Ezechiel. - Medyk Jemes Selfort chciałby znowu z tobą porozmawiać - rzekł Ezechiel. - Masz na to ochotę? - Tak - odparł Bleys, odkładając czytacz z książką tkwiącą nadal w środku urządzenia. - Lubię go. Tych ostatnich kilka słów, jak wiele innych, które Bleys wypowiedział, nie było całkiem szczerych. Ale prawdą było, że bardziej lubił tego człowieka, niż nie lubił; a teraz, podsłuchawszy część rozmowy, nabrał cieplejszych uczuć do Jamesa Selforta, który - wraz z Ezechielem - zdawał się stać po jego stronie, pomimo wygłoszonego przez psychomedyka stwierdzenia: „Małpa z workiem sztuczek”. Zatem Bleys poczuł, że chce ponownie rozmawiać z Selfortem, gdyż miał nadzieję, że usłyszy o sobie więcej podnoszących na duchu opinii. Jak się okazało, nie usłyszał. Ale przez całą podróż pocieszał się tym, że w podsłuchanej rozmowie Selfort powiedział do Ezechiela, iż on, Bleys, przeżyje na Zjednoczeniu. Wspominając to teraz, poczuł się ośmielony tym zdaniem i jego przygnębienie rozwiało się. Jedyna rzecz przemawiająca na korzyść ludzi i miejsca, do którego zmierzał. Ani oni, ani to miejsce nie zmienią się w ciągu tygodni czy kilku miesięcy, tak jak zmieniali się opiekunowie i całe jego otoczenie w trakcie mieszkania z matką. Kiedyś nauczy się panujących tam zasad i będzie ich pewny. Teraz był tylko małpą, jak nazwał go Selfort. Z pewnością nie był Exotikiem, dwukrotnie wyzuty z tej tożsamości - raz przez zaprzeczenie temu pochodzeniu przez matkę, a dwa przez fakt, że wszystko, co miało związek z Exotikami - prócz siebie - trzymała z dala od niego. W związku z tym mógł być kimkolwiek, ścigając sen, jaki śnił tyle razy, kiedy znajdował się w „pokoju rozmyślań” opiekunów, zamknięty w solidnym, niewzruszonym wszechświecie, w którym trzymał magiczną różdżkę, by dzięki niej zachować wszystko w takim stanie, w jakim chciał. Nie było powodu, by nie mógł spełnić tego marzenia, stając się na początek Zaprzyjaźnionym. To oznaczało konieczność nauczenia się wszystkiego od podstaw - wszystkiego, co było odmienne od rzeczy, jakie już wiedział. Ale dostosuje się do innego ludu i zachowa wolność. Było nawet możliwe, że wuj Henry może okazać się skałą, na której Bleys mógłby się wesprzeć - Henry oraz prawdopodobnie stanowczy, niezawodni ludzie, którzy byli jego sąsiadami, uczęszczający do tego samego kościoła. Istniała znikoma szansa, że Bleys mógłby znaleźć u nich zrozumienie, akceptację i miejsce, do którego by należał. Wszystko to zależało od jego umiejętności stania się Zaprzyjaźnionym. Może potem, w swoim czasie, potrafi rzeczywiście stać się tym, kogo udawał; i nikt nie miałby żadnych wątpliwości, on sam by ich nie miał... Siedział w wielkim fotelu, patrząc niewidzącym wzrokiem na ekran, ale zamiast niego dostrzegał przyszłość, która mogła być taką, jakiej zawsze pragnął. Otucha płynąca z tej możliwości skierowała jego myśl z powrotem ku marzeniu, w którym wisiał w przestrzeni, samotny, kompletnie odizolowany od reszty swojej rasy - ale wreszcie pan siebie i swojego wszechświata. Spojrzał na te wszystkie gwiazdy, wokół których wirowały światy zasiedlone przez ludzi. Ale patrzył na planety, nie na ich słońca. Nadejdzie czas, powiedział sobie, nadejdzie nieuchronnie taki czas, gdy na żadnej z nich nie będzie nikogo, kto mógłby kierować jego życiem. To on będzie kierował życiem wszystkich ludzi. Ta ostatnia myśl była tak ekscytująca, że aż sięgała skraju przerażenia. Pohamował się. Ale ociągał się jeszcze chwilę... - Widzisz to? - zapytała młoda, rudowłosa stewardesa swoją starszą koleżankę. - Nie, co takiego? - zapytała tamta. - Chłopca. Wyraz jego twarzy. Spójrz! Starsza zajęta była remanentem alkoholi. Nie od razu podniosła wzrok. - Jaki wyraz? - zapytała, kiedy w końcu podniosła głowę. - Już zniknął - rzekła młodsza. - Ale przez chwilę chłopak wyglądał bardzo dziwnie. Bardzo dziwnie... Rozdział 3 Zanim statek wszedł w atmosferę planety, która stanowiła cel podróży, przeszedł z napędu fazowego na napęd normalnych silników. Przed upływem godziny wylądował w Ekumenii, a pasażerów przeprowadzono z sali klubowej do złudnie małego dworca, który był w istocie jednym z wielu terminali rozrzuconych na wielkiej równinie otaczającej miasto. Bleys, mając wszystkie zmysły w stanie pogotowia, niczym jakieś małe, ostrożne zwierzę, niósł walizkę i szedł ukryty przed otoczeniem przez wysokie ciała dorosłych, którzy dołączyli do niego w ciasnocie wyjścia. Był napięty jak cięciwa łuku. Teraz, ponieważ przyleciał na miejsce, jego plany, Biblia i pozostałe książki, które studiował w drodze, wydawały się czymś niezwykle kruchym, by mógł polegać na nich z nadzieją na nawiązanie nowych przyjaźni. Rzeczywistość, jaką stało się przybycie wreszcie na miejsce, była jak wkroczenie w nowy wszechświat. Poczekalnia terminalu okazała się wielkim, okrągłym pomieszczeniem z jasnosrebrną wykładziną stanowiącą przeciwwagę dla znajomej, ciemnozielonej tapicerki nadmiernie wypchanych foteli świetlicy; wielu ludzi czekało tu na przybywających podróżnych. Rudowłosa stewardesa, która z własnej woli zaopatrzyła się w zdjęcie Henry’ego, poszła z Bleysem; powiedziała, że pokaże mu wuja, kiedy dotrą na miejsce. Stał na uboczu czekających i na jego widok nadzieje Bleysa nieco zwiędły. Nie miał ani szczerej twarzy Ezechiela, ani jego zachęcającego uśmiechu. Był to mężczyzna, którego wiek zaskakująco trudno poddawał się ocenie; włosy nie tyle mu posiwiały, co spłowiały, będąc sygnałem zbliżającego się wieku średniego. Z całą pewnością miał więcej niż dwadzieścia osiem lat. Był wysoki i niemal tak chudy, że sprawiało to wrażenie wycieńczenia; miał wąską, zapowiadającą nieustępliwość twarz, spowitą aurą niecierpliwości. Jego odzienie stanowił uniwersalny strój roboczy - składały się nań zgrzebne ciemne spodnie i gruba ciemna koszula widoczna pod skóropodobną kurtką uszytą z jakiegoś czarnego tworzywa. Czaszkę miał tak wąską, że rysy twarzy zdawały się być ściągnięte na podobieństwo ostrza topora. Kiedy stewardesa i Bleys podeszli do niego, ciemne oczy Henry’ego były skupione na nich niczym otwory bliźniaczych luf strzelby. - Bleys - odezwała się stewardesa, pochyliwszy się nieco, by powiedzieć mu to do ucha - to jest twój wuj, Henry MacLean. Pan MacLean? - We własnej osobie - odparł mężczyzna; timbre jego głosu plasował się gdzieś między zardzewiałym a ochrypłym brzmieniem łagodnego skądinąd barytonu. - Dziękuję Panu za twoją uprzejmość, stewardeso. Teraz ja się nim zaopiekuję. - To zaszczyt wreszcie pana poznać, sir - odezwał się Bleys. - Bez fanfaronady, chłopcze - rzekł Henry MacLean. - Chodź ze mną. Odwrócił się i wyszedł z poczekalni terminalu tak dziarsko, że chociaż wzrostu był zaledwie kilka cali powyżej przeciętnego, szedł krokiem, który zmusił Bleysa do kłusowania u jego boku. Przed budynkiem dworca ruszyli w dół pochylni do długiego podziemnego tunelu, po czym weszli na ruchomy chodnik, który wiózł ich przed siebie - z początku wolno, potem z coraz większą i większą prędkością, a powietrze najwyraźniej towarzyszyło temu ruchowi, gdyż nie czuć było żadnego powiewu. Jednak tak szybko przestali się przemieszczać, że Bleys domyślił się, iż w ciągu kilku minut pokonali wiele kilometrów, po czym chodnik zwolnił ponownie i zeszli z niego na przeciwległym końcu przed szerokimi, szklanymi drzwiami, które otworzyły się automatycznie. Wyszli, a na zewnątrz był szary, chłodny dzień; uporczywy wiatr niósł wilgotne powietrze pod wiszącymi nisko chmurami, zapowiadającymi deszcz. - Sir! Wuju! - odezwał się Bleys, kłusując obok mężczyzny. - Mam bagaż... - Będzie już na miejscu - odpowiedział Henry, nie patrząc na niego. - I nie chcę słyszeć od ciebie żadnych więcej „sir”, chłopcze... Bleys. „Sir” sugeruje rangę, a w naszym kościele nie ma rang. - Tak, wuju - powiedział Bleys. Szli jeszcze jakiś czas, aż ilość zaparkowanych pojazdów zmalała. Wreszcie dotarli do innych środków transportu, zmotoryzowanych, ale na kołach, a nie z osłonami wokół dolnych krawędzi - fartuchy takie wskazywały, że chodzi o poduszkowce lub pojazdy magnetyczne, które stanowiły większość wehikułów stojących w mijanych dotąd rzędach. Wreszcie podeszli do niezmotoryzowanych środków transportu. Wśród tych były wozy i fury, a w końcu dotarli do czegoś, co nie było ani wozem, ani furą, ale czymś w rodzaju skrzyżowania ich obu, i co - jak reszta pojazdów - miało być ciągnięte przez kilka spętanych teraz kóz. Obok stał mały bagaż Bleysa. - W jaki sposób dostarczyli go tutaj tak szybko, wuju? - spytał Bleys, zafascynowany widokiem drogiego kuferka, błyszczącego obok niepomalowanego, koziego zaprzęgu. - Zrzucili pojemnik z bagażem przed podejściem do lądowania - odpowiedział krótko wuj. - To dzieje się automatycznie. Połóż bagaż z tyłu; przykryjemy go brezentem. Zanim dojedziemy do domu, zacznie pewnie padać. My siądziemy z przodu, w kabinie. Bleys ruszył, by pomóc, ale wuj był za szybki dla niego. Torba została załadowana i przykryta, zanim zrobił cokolwiek więcej, niż postanowienie pomocy. - Wsiądź z drugiej strony, chłopcze - powiedział Henry, otwierając dla siebie drewniane drzwi po lewej stronie kabiny. Bleys obiegł pojazd i usadowił się na prawym siedzeniu, po czym zamknął za sobą drzwi i zabezpieczył je pętlą z liny, która spełniała rolę zamka. Widziana od wewnątrz, kabina okazała się bardziej domowej roboty, niż wyglądała na to z zewnątrz. Była jak zamknięty wagonik z otworami na wodze, wyciętymi w desce poniżej przedniej szyby wykonanej z jakiegoś przezroczystego tworzywa - nie szkła, gdyż miejscami było pogięte i sfalowane. Lejce kóz wychodziły na zewnątrz przez otwory. Bleys i jego wuj siedzieli na czymś, co wyglądało jak stara ławka wyścielona cienką warstwą słomy lub wyschniętej trawy, której źdźbła sterczały spod brezentu podobnego do tego, jakiego użyli do przykrycia bagażu na otwartej platformie pojazdu. Oparcie było tapicerowane w ten sam sposób. Bleys ochoczo wsiadł do kabiny. Miał na sobie strój odpowiedni do podróży na pokładzie statku kosmicznego. W rzeczywistości nie nosił nigdy nic innego prócz lekkich ubrań, gdyż całe życie spędzał albo wewnątrz budynków albo w miejscach, gdzie panowało lato. Ale w kabinie, pomijając to, że nie hulał w niej wiatr, było równie wilgotno i chłodno, jak na zewnątrz. Bleys drżał. - Masz - powiedział burkliwie Henry MacLean. Podniósł coś, co okazało się kurtką trochę mniejszą od jego własnej, ale nadal o zbyt długich rękawach dla Bleysa i zbyt szeroką w ramionach. Jedną ręką Henry pomógł ubrać ją chłopcu. Bleys z wdzięcznością otulił się kurtką, zapinając ją dokładnie na nieporęczne, prymitywne guziki. - Pomyślałem, że nie będziesz miał co na siebie włożyć - stwierdził Henry; szorstkie brzmienie zniknęło na chwilę z jego głosu. - Nie będzie ci teraz zimno? - Nie, wuju - odparł Bleys, a ciepło sprawiło, że jego umysł zaczął znowu pracować. Praktykowana przez całe życie sztuka przetrwania, polegająca na udzielaniu dorosłym odpowiedzi, które tamci uważali za celowe i poprawne, automatycznie włożyła Bleysowi w usta właściwy respons. - Dziękuję Bogu za twoją dobroć, wuju. Henry, który podjął wodze i patrzył przed siebie, zamarł nagle. Jego głowa obróciła się żywo i mężczyzna spojrzał na Bleysa. - Kto ci kazał tak powiedzieć? - jego głos brzmiał ponownie szorstko i groźnie. Bleys spojrzał na wuja z wyrazem krańcowej niewinności na twarzy. W istocie to sam Henry poddał mu te słowa, zwracając się nimi do stewardesy. Ale pytanie wprawiło chłopca w panikę. Jak miał wyjaśnić temu niemal obcemu człowiekowi, że nauczył się podchwytywać zdania dorosłych, a potem używać w stosunku do nich tych samych sformułowań? - Kobieta - skłamał. - Kobieta, która opiekowała się mną powiedziała, że tak należy tutaj mówić. - Jaka kobieta? - Zapytał Henry. - Kobieta, która opiekowała się mną - odparł Bleys. - Opiekowała się mną, przygotowywała dla mnie posiłki i ubrania, i wszystko. Pochodziła z Harmonii. Poślubiła kogoś na Nowej Ziemi, jak sądzę. Na imię miała Laura. Henry patrzył na niego twardo takim wzrokiem, jakby jego oczy były szperaczami, które mogły oświetlić i ujawnić każde kłamstwo. Ale Bleys miał bogate doświadczenie w udawaniu i potrafił sprawiać wrażenie kogoś kompletnie obojętnego, źle ocenionego i niewinnego. Oddał wujowi spojrzenie. - Dobra - rzekł Henry, obracając ponownie głowę w stronę przodu pojazdu. Potrząsnął lejcami, co zmusiło kozy do ruszenia z miejsca. Było ich osiem, zaprzężonych parami; zdawało się, że stosunkowo łatwo pociągnęły wóz. Wstrząsy kół pojazdu na powierzchni, po której przejeżdżali, robiły na Bleysie dziwne wrażenie; przyzwyczajony był do poruszania się poduszkowcami lub pojazdami unoszonymi przez pole magnetyczne. - Później porozmawiamy szerzej o tej kobiecie - powiedział Henry. Pomimo tych ostatnich słów, MacLean milczał przez dłuższy czas, koncentrując się na powożeniu swoim kozim zaprzęgiem po rozmaitych drogach wiodących od kosmoportu. Z początku szosa była jak potężna wstęga o pół tuzinie barwnych pasów, ułożonych na powierzchni gruntu. Pola wokół leżały nagie, nie widać było żadnych drzew, tylko w oddali migał od czasu do czasu jeden z terminali ładowniczych. Wszystkie zmysły Bleysa znajdowały się w stanie pogotowia; jego oczy, uszy i nos rejestrowały widoki, dźwięki i zapachy - koziego zaprzęgu, powierzchni drogi pod kołami i dnia za szybą kabiny pojazdu. Jechali skrajnym lewym pasem autostrady, najciemniejszym ze wszystkich pasów, które tworzyły wiele równoległych dróg prowadzących od portu kosmicznego i były najwyraźniej zaprojektowane na użytek różnych środków lokomocji. W prawo droga rozciągała się tak szeroko, że Bleys nie widział wyraźnie poruszających się po niej pojazdów. Jej odległy brzeg musiał mieć niemal białą nawierzchnię, pozbawioną spoin i niemal elektronicznie gładką, i Bleysowi wydawało się, że widzi poruszające się, zawieszone nad nią na magnetycznej poduszce pojazdy. Miały kształt dysków, więc i tak trudno byłoby się im dobrze przyjrzeć. Nie chodziło o to, że Bleys chciał wiedzieć, jak wyglądały, gdyż wiele razy w życiu przemieszczał się takimi środkami transportu, przenosząc się z matką z hotelu do hotelu, albo z hotelu do jakiegoś przypominającego pałac prywatnego domu. Tuż obok pasa dla pojazdów magnetycznych ciągnął się kolejny - dla poduszkowców. Następnym był pas dla małych, kołowych pojazdów pasażerskich, także zmotoryzowanych, a potem, jeszcze bliżej, pas dla wielkich, zmotoryzowanych, kołowych pojazdów ciężarowych. Ostatni ze wszystkich, na samej krawędzi drogi, biegł ich pas, przeznaczony dla najwolniejszych środków lokomocji, takich jak wóz z kozim zaprzęgiem. Pomiędzy pasem dla kozich zaprzęgów, a tymi dla pojazdów kołowych, leżały pasy dla innych niezmotoryzowanych wehikułów najrozmaitszych typów. Począwszy od innych modeli kozich wozów, jak ten Henry’ego MacLeana, po dziwaczne pojazdy o kołach napędzanych siłą mięśni dwóch mężczyzn naciskających poziomą dźwignię, co sprawiało takie wrażenie, jakby ludzie ci coś piłowali. Wśród całej reszty środków transportu przemykały rowery; niektóre z nich ciągnęły wózki. Wraz z tym, jak ich wóz zmierzał naprzód, pasy ruchu - jeden po drugim - odchodziły od drogi. Pierwszym był ten niemal biały, nad którym unosiły się pojazdy magnetyczne. Zmierzał za horyzont po ich prawej stronie. Niedługo potem od szosy odbił pas dla poduszkowców. Po dłuższym czasie - chociaż Bleys nie potrafił ocenić, czy po pokonaniu przez nich większego dystansu, czy nie - od drogi oddaliły się także pasy zmotoryzowanych środków transportu. W końcu podróżowali pojedynczym pasem dla niezmotoryzowanych środków lokomocji, chociaż droga miała nadal szerokość co najmniej pięciu pojazdów. W końcu jednak nawet ten pas zaczął się zwężać wraz z tym, jak wozy i fury skręcały w boczne drogi. Na horyzoncie zamajaczyło teraz kilka drzew i Bleys poznał, gdyż w swoim nienasyconym głodzie wiedzy dobrał się także do książek o dendrologii, że są to w większości gatunki ziemskiej flory - głównie drzewa o miękkim drewnie i iglaste. Tylko od czasu do czasu pojawiała się między nimi odmiana klonu, wiązu, dębu czy drzewa żelaznego. Teraz, gdy inne pojazdy niemal zupełnie zniknęły, drzewa zbliżyły się do drogi i wkrótce przemierzali coś, co wydawało się niemal gęstym lasem, który okresowo ustępował miejsca trawiastym łąkom lub dolinom przeciętym małymi rzeczkami. Jechali pod górę, chociaż po kozach ciągnących wóz Henry’ego nie było widać, że wymagało to od nich dodatkowego wysiłku. Dopiero wtedy, gdy mieli drogę niemal wyłącznie dla siebie, Henry MacLean odezwał się ponownie. - Ta kobieta - powiedział, zerkając w dół na Bleysa, a potem przenosząc wzrok z powrotem na drogę. - Co ci jeszcze mówiła? - Głównie opowieści, wuju - odparł Bleys. - O Dawidzie i Goliacie. O Mojżeszu i Dziesięcgu Przykazaniach. Opowieści o królach i prorokach. - Pamiętasz którąś z nich? - zapytał Henry. - Co pamiętasz z opowieści o Dawidzie i Goliacie? Bleys wziął głęboki oddech i zaczął mówić takim tonem, jakim zabawiał gości matki. Okazja zaprezentowania się tak wcześnie nowemu wujowi sprawiła, że nadzieje w nim wzrosły. Mówił uroczystym, pewnym głosem, który czynił każdy wyraz zrozumiałym. Słowa płynęły swobodnie z jego pamięci: - „Wtem wystąpił z szeregów filistyńskich” - powiedział Bleys - „pewien harcownik imieniem Goliat, z Gat, o wzroście sześć łokci i piędź...” [Wszystkie cytaty z Biblii Brytyjskiego i Zagranicznego Towarzystwa Biblijnego, Wwa, 1975.] Czuł spoczywający na sobie wzrok Henry’ego, ale to spojrzenie nie dawało mu żadnej wskazówki. Bleys mówił dalej. - „Na głowie miał hełm spiżowy, a odziany był w pancerz łuskowy, a waga jego pancerza wynosiła pięć tysięcy sykli kruszcu. Miał również nagolennice spiżowe na nogach i dzidę spiżową na plecach. Drzewce jego włóczni było jak drąg tkacki, grot jego dzidy ważył sześćset sykli srebra, a giermek z jego tarczą kroczył przed nim...” Kątem oka Bleys widział ciągle twarz Henry’ego, niezmienioną. Chłopiec czuł, że zamiera w nim serce. Ale jego głos pozostał pewny; mówił dalej. - „Ten stanął i zawołał w stronę hufców izraelskich te słowa: Po co wychodzicie, aby się sposobić do bitwy? Czyja nie jestem Filistyńczykiem, a wy sługami Saula? Wybierzcie sobie wojownika i niech wystąpi przeciwko mnie! Jeżeli potrafi walczyć ze mną i położy mnie trupem, będziemy waszymi niewolnikami; ale jeżeli ja go przemogę i położę go trupem, wy będziecie naszymi niewolnikami i będziecie nam służyć. Rzekł jeszcze Filistyńczyk: Ja zelżyłem dzisiaj szeregi Izraela, powiadając: Stawcie mi wojownika, a będziemy walczyć z sobą. Gdy zaś Saul i cały Izrael usłyszeli te słowa Filistyńczyka, upadli na duchu i bali się bardzo...” Henry MacLean patrzył nieruchomym wzrokiem na Bleysa, który obserwował nadal mężczyznę kątem oka, udając jednocześnie, że spogląda przed siebie przez przednią szybę. Wodze zwisały luźno w dłoniach Henry’ego, ale kozy szły nadal, trzymając się drogi. Bleys mówił dalej: - „A Dawid był synem wspomnianego Efratejczyka, z Betlejemu judzkiego, imieniem Isaj...” Recytował dalej. Henry słuchał, nie zmieniając wyrazu twarzy, a wóz, którym nikt nie kierował, posuwał się drogą pod obniżającym się szarym niebem; chmury pociemniały, zapowiadając deszcz. Doświadczenie nauczyło Bleysa, w jaki sposób intonacją głosu przykuć uwagę publiczności i jak budować napięcie w opowieści. Teraz dochodził do punktu kulminacyjnego relacji z walki Dawida z Goliatem Filistyńczykiem. Jeśli Henry miał w ogóle okazać jakąś reakcję, to powinien zrobić to teraz, ale wuj nie dał nic po sobie poznać. Bleys podniósł odpowiednio ton głosu i przyśpieszył bieg słów: - „Wtedy Dawid odpowiedział Filistyńczykowi: Ty wyszedłeś do mnie z mieczem, z oszczepem i z włócznią, a ja wyszedłem do ciebie w imieniu Pana Zastępów, Boga szeregów izraelskich, które zelżyłeś. Dzisiaj wyda cię Pan w moją rękę i zabiję cię, i odetnę ci głowę, i dam dziś jeszcze trupy wojska filistyńskiego ptactwu niebieskiemu i zwierzynie polnej i dowie się cała ziemia, że Izrael ma Boga. I dowie się całe to zgromadzenie, że nie mieczem i włócznią wspomaga Pan, gdyż wojna należy do Pana i on wyda was w nasze ręce...” Wyraz twarzy Henry’ego nie zmienił się. - „Gdy tedy Filistyńczyk ruszył i zaczął się zbliżać do Dawida, Dawid spiesznie wybiegł z szyku bojowego, aby podejść blisko Filistyńczyka. I sięgnął Dawid swoją ręką do torby, wyjął stamtąd kamień, wypuścił go z procy i ugodził nim Filistyńczyka w czoło; kamień utkwił w jego czole i Filistyńczyk upadł twarzą na ziemię. Tak zwyciężył Dawid Filistyńczyka kamieniem wyrzuconym z procy i powalił Filistyńczyka, i zabił go, choć nie miał Dawid miecza w ręku. Potem pobiegł Dawid, stanął przy Filistyńczyku, chwycił za jego miecz, wyciągnął go z pochwy, dobił go i uciął mu głowę; Filistyńczycy zaś, ujrzawszy, że zginął ich rycerz, pierzchnęli.” Bleys obserwował teraz otwarcie Henry’ego, którego twarz była równie martwa, co wnętrze wozu. - „...Wtedy powstali wojownicy izraelscy i judzcy, wydali radosny okrzyk i puścili się w pogoń za Filistyńczykami aż do doliny Gat i do bram Ekronu, tak iż trupy Filistyńczyków leżały na drodze od Szaaraim aż do Gat i Ekronu. Potem powrócili synowie izraelscy z pościgu za Filistyńczykami i splądrowali ich obóz...” Bleys przerwał recytację. Odwrócił się i spojrzał bezpośrednio na Henry’ego. Dłuższą chwilę mężczyzna patrzył zwyczajnie na chłopca. Potem, jakby gwałtownie obudzony, szarpnął głową, zebrał wodze i skierował swoją uwagę na drogę; potrząsnął lejcami, zmuszając na chwilę kozy do biegu kłusem, który zamierał stopniowo wraz z tym, jak jechali dalej, aż w końcu zwierzęta szły znowu w swoim normalnym tempie. Henry patrzył prosto przed siebie i nic nie mówił. - Czy to naprawdę tak było, wuju? - spytał w końcu Bleys, czując rozpaczliwą potrzebę przerwania milczenia. Przez chwilę zdawało się, że Henry nie usłyszał pytania. Potem mężczyzna wziął głęboki oddech. - Dzisiaj cuda nie zdarzają się! - powiedział gwałtownie w stronę szyby, jakby Bleysa w ogóle tutaj nie było. - Nie! Żadnych cudów! A potem odwrócił się i spojrzał na chłopca. - Tak, chłopcze - powiedział. - Tak było. Jak zapisano w Pierwszej Księdze Samuela, w siedemnastym rozdziale. - Tak myślałem - rzekł Bleys cicho, gdyż czas udawania minął. W każdym razie odniósł pewien sukces. Wszystko to, i wszystko czego jeszcze miał dokonać, było tylko podstawą, na której zbuduje, być może, lepszy związek. - Wiedziałem, że będziesz mógł zapewnić mnie o tym. Henry, prowadząc kozi zaprzęg, nie odpowiedział. Bleys pozwolił, by milczenie trwało znowu jakiś czas. W końcu odważył się podjąć kolejną nieśmiałą próbę. - Chciałbyś, żebym opowiedział ci co wiem o Mojżeszu i o Dziesięciu Przykazaniach? - zapytał. - Nie! - Henry, z nieruchomą twarzą, patrzył przez przednią szybę. - Na razie ani słowa więcej na ten temat! Jechali w milczeniu. Niebo obniżyło się i pociemniało, i Bleys zaczął odczuwać zmęczenie. Robił co mógł, żeby wykorzystać swoją umiejętność siedzenia nienaturalnie nieruchomo, ale rozpierająca go naturalna energia jedenastolatka groziła, że rozsadzi go od środka. Zastanawiał się, ile jeszcze muszą przejechać, zanim dotrą do celu. Czekał, zdesperowany. Czasami jedyny sposób polegał na tym, by pozwolić innej osobie prowadzić rozmowę. Potem można odpowiedzieć ze stosowną pewnością i słowami skrojonymi na miarę tego, co zostało powiedziane. - Do jakiego kościoła należała? - zapytał nagle Henry. - Kościoła? - powtórzył Bleys. - Och, masz na myśli Laurę? Nie pamiętam. - Imion których proroków cię nauczyła? - zapytał Henry. - Możesza i Izajasza, Daniela, Obadiaha, Malachiusza, Jana i Jezusa... - powodowany nagłym impulsem, i na wypadek gdyby kościół Henry’ego miał innych proroków, Bleys dorzucił dwa kolejne imiona - Alego i Mahometa... - Wiedziałem! - przerwał mu Henry z wściekłością i uderzył się pięścią w kolano. - Była z Kościoła Pomostowców! - Nie wiem, co to jest Kościół Pomostowców - rzekł Bleys. - Nigdy o niczym takim nie wspomniała. - Dobra - natężenie głosu Henry’ego opadło do satysfakcjonującego poziomu szmeru. - To będzie coś podobnego, jeden z tych kościołów. Błędnie cię uczyła, chłopcze! Ali i Mahomet nie są prorokami. To fałszywi prorocy i fałszywi są ci, którzy ich nimi mienią! Usiadł prosto i oparł się; w tej chwili był bardziej rozluźniony niż przez cały czas, jaki upłynął od momentu, gdy Bleys użył wyrażenia, którym podziękował Bogu za dobroć Henry’ego. - Cieszę się, że mi to powiedziałeś, wuju - rzekł. - Nie wiedziałbym, gdybyś tego nie zrobił. Henry obrzucił go aprobującym spojrzeniem. - Tak - powiedział - jesteś młody. Ale nauczysz się. Chociaż to zaskakujące, jak wiele zapamiętałeś z Biblii. Bleys... co jeszcze możesz mi zacytować z Księgi? - Jest Mojżesz i Dziesięć Przykazań... - zaczął Bleys. - Tak - przerwał Henry - wyrecytuj mi to. Chłopiec wziął głęboki oddech. - „Mojżesz zwołał wszystkich Izraelitów i rzekł do nich: Słuchaj, Izraelu, ustaw i praw, które wam dzisiaj ogłaszam, abyście się ich nauczyli i przestrzegali ich wykonywania. Pan, nasz Bóg, zawarł z nami przymierze na Horebie...” Bleys recytował piąty rozdział Piątej Księgi Mojżeszowej. Henry słuchał. Zdawało się, że jego twarz jest niezdolna do uśmiechu, ale widniał na niej wyraz zadowolenia, jakby wuj słuchał dobrze znanej i lubianej muzyki. Podczas gdy Bleys mówił, o przednią szybę zaczęły uderzać pierwsze krople deszczu; spływały w dół jak krople oleju. Henry ignorował to, więc Bleys recytował dalej nawet wtedy, gdy deszcz nasilił się, w górze rozległ się grzmot, a w oddali, nad horyzontem po prawej stronie dało się widzieć od czasu do czasu lśnienie błyskawic. Henry nie patrzył już na Bleysa. Jego uwaga była całkowicie skupiona na tym, co chłopiec mówił. Bleys pozwolił sobie na to, by skurczyć się i poruszyć na siedzeniu, które - z cienkim pokryciem ze słomy i brezentu - stało się bardzo twarde. Za namową Henry’ego, Bleys wyrecytował Dziesięć Przykazań, a potem przeszedł do trzydziestego ósmego rozdziału Księgi Hioba - w której Pan odpowiada Hiobowi z trąby powietrznej - a stąd przeskoczył do Psalmów. Wciąż recytował Psalmy - dokładnie Psalm Sto Dwudziesty - kiedy poczuł, że wóz przechyla się i zrozumiał, że skręcili z drogi na polny trakt, który wiódł między drzewami. Gruntowa droga była krótka; dotarli na nieogrodzone podwórze gospodarcze przed parterowym budynkiem z drewnianych bali; kilka przybudówek wzniesiono podobnie. - Jesteśmy na miejscu - odezwał się Henry, przerywając recytację. Deszcz padał teraz mocno. Przez jego zasłonę i przez przednią szybę Bleys widział chłopca nieco młodszego od siebie, który wybiegł na spotkanie przybyłych i chwycił wodze kóz. Tymczasem drzwi po stronie Henry’ego otworzył szarpnięciem chłopak o rok lub dwa starszy od Bleysa, mocniej zbudowany i wyglądający na dużo silniejszego. - Ojcze... - zaczął, a potem urwał, widząc Bleysa. - Joshua, to jest twój kuzyn Bleys - powiedział Henry, wychodząc na deszcz z taką dezynwolturą, jakby w ogóle nie padało; obejrzał się i zajrzał w głąb kabiny. - Bleys, musisz przebiec do drzwi wejściowych. Przez chwilę Bleys patrzył bystro na Joshuę. Taki starszy i silniejszy chłopiec mógł posunąć się do użycia przemocy fizycznej. Potem Bleys otworzył drzwi po swojej stronie i wyszedł pod prysznic ulewnego, zimnego deszczu. Kurtka, którą dał mu Henry, wyglądała na wodoodporną, ale reszta jego ubrania przemokła momentalnie. Widział niejasno, że na prawo od niego, w samym środku ściany wielkiego budynku z bali, najwyraźniej domu mieszkalnego, znajdowały się drzwi, a do nich - z błotnistego podwórza, na którym Bleys teraz stał - wiodły trzy stopnie. Pobiegł tam, pokonał schodki, chwycił za drewniany klocek, który służył za klamkę i pchnął. Drzwi nie otworzyły się. - Musisz go obrócić - rozległ się za nim czyjś głos; obejrzał się i ujrzał starszego chłopca, Joshuę, który stał tuż za nim. Bleys obrócił gałkę i wszedł do środka, wdzięczny, że znalazł się w ciepłym wnętrzu budynku. - Stój w miejscu - rozległ się ponownie głos Joshui; Bleys usłyszał, że drzwi za nim zamykają się. - Zostań na dywaniku. Jeśli zamoczysz podłogę, ojcu wcale się to nie spodoba. Miał głos nawykły do wydawania poleceń. Bleys stał tam, gdzie się zatrzymał; woda ściekała z niego na grubo tkany kobierzec, który zdawał się absorbować ją bez większego problemu. Pokój, do którego Bleys wszedł, stanowił wyraźnie większą część całego domostwa. Prosty sufit składał się z ułożonych jedna obok drugiej dłużyc z młodych drzew, a przepierzenia po dwóch stronach pomieszczenia były wzniesione ze średniej wielkości kłód, ustawionych pionowo między podłogą a sufitem. Przy przeciwległej ścianie domu, drugiej zewnętrznej ścianie zwróconej ku tyłowi obejścia, rozpierał się wielki kamienny kominek - jak wszystko inne tutaj, najwyraźniej także samodzielnie zbudowany - na którym płonął duży ogień stanowiący źródło ciepłą; nad płomieniami rozkraczał się trójnóg, a pod nim wisiał wielki metalowy gar. Umeblowanie pomieszczenia składało się z paru foteli o wypchanych słomą, brezentowych siedziskach, a prostokątny stół otaczały krzesła pozbawione jakiejkolwiek tapicerki. Wyjątek stanowiło stojące w rogu olbrzymie, mocno zbudowane krzesło. Niespodzianką było to, że podłoga, którą ułożono z rozłupanych kłód, okazała się niemal idealnie równa; najwyraźniej szorowano ją dokładnie, gdyż była równie czysta, jak cała reszta domu i same meble. Drzwi za Bleysem otworzyły się i zamknęły. Odwrócił się i ujrzał Henry’ego oraz młodszego chłopca. Henry stanął z boku, wchodząc na gruby dywanik, co uczynił też chłopiec, tak że wszyscy tłoczyli się razem. - Will, poznaj swego kuzyna, Bleysa. Bleys, to jest Will, mój młodszy syn. - Cześć - powiedział Will, obdarzając gościa uśmiechem. Wyglądał jak bardziej kruchy Joshua, zbudowany w mniejszej skali. - Czuję się zaszczycony tą znajomością - odparł Bleys. - Nie zawracaj sobie głowy formalizmami! - rzekł Henry. - Bleys, ta rodzina nie mówi językiem pobożnych, ani nie aspiruje do wyszukanych manier. Powiedz „cześć” swojemu kuzynowi. - Cześć, Will - powiedział Bleys. Will zaczerwienił się, najwyraźniej dlatego, że zwrócono się do niego bezpośrednio i po imieniu. Nie odezwał się. - No dobra - mówił Henry nad głową Bleysa. - Joshua, zaprowadź kuzyna do swojego pokoju i znajdź dla niego jakieś inne ubrania poza twą starą kurtką, którą już ma na sobie. To będą musiały być twoje ubrania i nie ma powodu, żeby nie mógł dostać tych starszych, skoro zjawił się w tym domu później. Będą za duże dla niego, ale to nie szkodzi - dorośnie do nich. Idź z Joshuą, Bleys. Nie przejmuj się podłogą. Do tej pory już nieźle obciekłeś. Bleys ruszył za Joshuą i przez drzwi po lewej stronie wszedł bezpośrednio do stosunkowo małego pokoju, w którym były dwa krzesła i trzy łóżka przymocowane do ściany. Ostatnie z nich najwyraźniej świeżo wyciosano, ale jak dotąd nie było na nim nic, prócz materaca. To mogło być posłanie przeznaczone dla niego. - Masz - powiedział Joshua, podając Bleysowi spodnie i koszulę. Klęczał, grzebiąc w skrzyni, którą wyciągnął spod jednej z dwóch pozostałych pryczy przymocowanych do przeciwległej ściany pokoju. Mówił nadal rozkazującym, ale nie wyzywającym tonem. - Jak mówi ojciec, będą za duże, ale możesz podwinąć rękawy i nogawki, wtedy będą pasować. Za moment znajdę dla ciebie skarpety, a być może powinniśmy dać ci inne buty. Będą znoszone, bo po mnie, ale możesz wypchać je szmatą. Twoje buty nie wytrzymają tutaj pięciu dni. Pospiesz się teraz, czas na kolację. Rozdział 4 Bleys czuł się dziwnie w ubraniu, które okazało się ciężkie i sztywne, mimo że materiał koszuli na łokciach, a spodni na kolanach, był mocno zużyty. Na szczęście spodnie miały szlufki na pasek. - Będzie ci potrzebny pasek... Och, już masz - powiedział Joshua, grzebiąc dalej w skrzyni. Bleys istotnie miał pasek. To było rozmyślne działanie, gdyż obecnie takie dodatki do garderoby były jedynie ozdobami noszonymi do tego rodzaju ubrań, w jakich zwykle chodził. Ale pomimo młodego wieku, przeczytał mnóstwo opowieści, których bohater wybierający się do obcych krajów martwił się, czy będzie miał przy sobie dosyć funduszy, żeby kupić wszystko, co mogłoby się okazać niezbędne. Zatem od chwili podjęcia decyzji o przeciwstawieniu się matce, Bleys zaczął zbierać wszystkie pieniądze, jakie wpadły mu w ręce; i w swoim rozrzutnym gospodarstwie domowym zebrał zaskakująco dużą kwotę. Użył jej całej, by kupić przyjmowane wszędzie międzygwiezdne kredyty. Noszony teraz przez niego pasek miał po wewnętrznej stronie magnetyczny zamek i był w rzeczywistości długą, wąską skrytką, w której Bleys upchnął poskładane świadectwa na okaziciela wartości około półtora tysiąca kredytów międzygwiezdnych - dosyć, by starczyło na pokrycie kosztów przelotu na statku z tego świata. Gdyby do tego przyszło. Poza tym, w trakcie dwóch tygodni, jakie jego matce zabrało załatwienie wysłania go tutaj, zdołał skłonić bank do zaopatrzenia go w trochę drobnej, zdenominowej waluty Zjednoczenia, której większość trzymał w obligacjach. Teraz przeciągnął pasek przez szlufki za dużych spodni, ściągnął je ciasno w talii i zapiął klamrę. - Pod swoim łóżkiem także znajdziesz skrzynię - odezwał się Joshua, wskazując skinieniem głowy samotną pryczę naprzeciwko tych dwóch, przed którymi klęczał. - Możesz tam trzymać zapasowe skarpety i bieliznę. Pokażę ci, jak je składać. Ojciec lubi porządek. Miał właśnie zamknąć skrzynię i wsunąć ją z powrotem pod łóżko, kiedy zobaczył, że Bleys stoi nadal - w nowym ubraniu i butach, ale obejmując się ramionami. - Zimno ci? - spytał Joshua; sięgnął do skrzyni i rzucił Bleysowi coś ciemnego i miękkiego. - Masz, możesz wziąć ten sweter. Jest nieco wytarty na łokciach, ale pomogę ci go załatać. Umiesz robić na drutach? Nie? Wszyscy tutaj robimy na drutach - w zimie, kiedy nie ma żadnych innych zajęć lub gdy z powodu deszczu siedzimy w domu. Nauczę cię. Zamknął skrzynię i wepchnął ją z powrotem pod posłanie. Bleys ubrał sweter i przekonał się, tak jak się tego spodziewał, że jest za duży dla niego, więc podwinął oba rękawy powyżej nadgarstków. To był pulower, który przylgnął do niego dosyć ściśle pomimo tego, że był za duży; dzianina dopasowała się do szczupłego ciała chłopca. Sweter był ciemnoniebieski. - Lepiej chodźmy do stołu - powiedział Joshua. - Will nakryje go i będzie gotów podawać, a ojciec skończy modlitwy. Po powrocie poszedł do swojego pokoju, by się modlić, gdyż opuścił dwie pory modłów, kiedy pojechał po ciebie. - Pory modlitw? - zapytał Bleys. - Tak - Joshua patrzył na niego, czując się niemal tak samo zagubiony, jak Bleys. - Nie nazywano tak tego tam, skąd przybyłeś? Modlimy się cztery razy dziennie. Rano, po wstaniu z łóżka, podczas porannej przerwy, tuż przed lunchem i w porze udawania się na spoczynek. W niektórych kościołach ludzie modlą się sześć, a nawet siedem razy dziennie, ale nasz kościół nie jest taki. Ojciec mówi, że to straszne, jak wiele jest tutaj kacerskich zborów. Ale nie można na to nic poradzić. My trzymamy się prawdziwej ewangelii i prawdziwego obrządku. Przez chwilę słowa Joshuy rozbrzmiewały echem w umyśle Bleysa. Prawdziwa ewangelia... prawdziwy obrządek. Serce waliło mu na myśl o możliwości znalezienia czegoś, czego pragnął. Wierzyć w jedyną prawdę w każdej bez wyjątku sytuacji - i ta stałość, którą to obiecywało... Rozmyślając o tym, szedł za Joshuą; wyszli z sypialni. Jak Joshua to przewidział, stół był już nakryty. Jego wyszorowana powierzchnia była teraz przykryta obrusem, który kiedyś miał wzór w postaci biało-czerwonej kraty, ale od tamtej pory prano go tyle razy, że teraz był niemal cały biały. Na obrusie leżały drewniane łyżki i widelce oraz domowej roboty noże, które były wystarczająco ostre, jak odkrył Bleys przez przypadek podczas posiłku, by móc się nimi ogolić. - Co was zatrzymało? - zapytał Henry, kiedy chłopcy wyłonili się z sypialni. - Dobra, nieważne. Siadajcie, Will, możesz nas teraz obsłużyć. Przed Bleysem stała miska zawierająca gulasz; był ciemnej barwy i pochodził z żelaznego kotła, który wisiał w kominku nad ogniem. Potrawa miała dziwny zapach, głównie warzyw, ale był apetyczny, a Bleys stwierdził nagle, że jest mu słabo z głodu. Zrozumiał, że to był długi dzień; od kiedy zszedł z pokładu statku i jadł ostatni raz, minęło wiele czasu. Miał właśnie podnieść drewnianą łyżkę i zanurzyć ją w gulaszu, kiedy spostrzegł, że nikt inny z siedzących przy stole tego nie uczynił. Czekali, mając ręce złożone na podołkach i patrząc wyczekująco na Henry’ego. W końcu, kiedy wszyscy zostali obsłużeni, a Will wspiął się na stołek przed swoją miską gulaszu, Henry przemówił. - Modlitwa, Will. - Dzięki ci, Panie, za Twe hojne dary, które dziś spożywać mamy, i daj, byśmy w każdej chwili chlebem słowa Twego żyli... - zaczął natychmiast Will młodym, czystym głosem; chłopiec recytował przez jakiś czas modlitwę, a nadzwyczajne przekonanie nadawało szczególną intensywność temu, co mówił. Patrząc na niego, Bleys uznał, że Will nie może być młodszy od niego więcej jak o rok, ale w jakiś sposób wydawał się dużo bardziej dziecinny. Było teraz oczywiste, że w tej chwili Will dziękował nie tylko bóstwu, w jakie wierzył. Zwracał się bezpośrednio do niewidzialnej, wszechmocnej obecności, która stała tuż za jego ojcem u szczytu stołu, i która ważyła wszystkie wypowiedziane przez chłopca słowa pod kątem ich poprawności i szczerości. Wpływ, jaki to miało na Bleysa, był potężny. Po raz pierwszy zrozumiał, jak głęboka jest płynąca w trojgu siedzących z nim ludziach ciemna rzeka wyznawanej prawdy ich religii i wszystkich jej praktyk. Wreszcie Will dotarł do końca modlitwy. Nadal żaden z członków rodziny nie poruszył się, póki Henry nie podniósł swojej łyżki. - Teraz będziemy jeść - powiedział. - Joshua, podaj swemu kuzynowi chleb i ser. Bleys nie zauważył, że na stole stały jeszcze dwa drewniane talerze - jeden z grubo pokrojonymi plastrami ciemnego, gruboziarnistego chleba, a drugi z białawym serem pociętym w calowe kostki. Przyjął talerze od Joshui. - Dziękuję, Joshua - powiedział. - Tutaj mówimy: dziękuję Panu - rzekł Henry. - Pamiętaj o tym, Bleys. - Tak, wuju - odparł chłopiec. - Dziękuję Panu za to pożywienie. Skończył mówić i dopiero wtedy nałożył sobie chleb i kilka kostek sera, a potem przekazał z powrotem talerz Joshui, który chyżo, nie biorąc niczego, podał go Henry’emu. Po raz pierwszy rysy Henry’ego okrasił chłodny uśmiech skierowany do starszego syna. - Bleys dopiero co znalazł się w naszym gronie, Joshua - rzekł Henry - i to dlatego, że jesteś starszy, poprosiłem cię, byś obsłużył go jako pierwszego. To było uprzejmie z twojej strony, iż pamiętałeś, żeby nie brać jedzenia przed podaniem talerzy ojcu. Wziąwszy co chciał, Henry, za pośrednictwem Joshui, przekazał z powrotem talerze do Willa; obaj chłopcy mogli w końcu wziąć chleb i ser. Bleys starał się zrozumieć siedzących obok niego ludzi - ale szczególnie poszukiwał klucza do Henry’ego. To jego chciał rozgryźć i doprowadzić do tego, by wuj go polubił; a dzięki któremu mógł w końcu zyskać najwięcej wolności i względów. Rzeczywiście, na dłuższą metę miał pewne nadzieje - ale były one wątłe - że uda mu się w końcu, przynajmniej w małym stopniu, wpłynąć na tego człowieka, tak jak w dosłowny sposób panował nad kilkoma dorosłymi z otoczenia matki. Niemal od wszystkich potrafił uzyskać to, czego chciał - najpierw wkradając się w ich łaski, a potem grając na ich chęciach i niechęciach - ale tylko kilkoro z nich stało się tak uległych, że był w stanie dostać od nich absolutnie wszystko. Henry nie wyglądał na ustępliwego człowieka, od którego mógłby cokolwiek otrzymać. Na szczęście w tej chwili Bleys miał czas, żeby to sobie przemyśleć. Nikt nic nie mówił, gdyż usta mieli pełne, a szczęki zajęte żuciem gulaszu, sera i chleba. Przy każdym talerzu stały wielkie kubki pełne ciemnego płynu. Bleys posmakował napoju i przekonał się, że był to napar z jakiegoś lokalnego zioła, uważanego prawdopodobnie za ekwiwalent kawy. Jemu smak wydał się cierpki i nieprzyjemny, ale tak czy inaczej wypił trochę - nie tylko dlatego, że chciał sprawić wrażenie, że wszystko mu smakuje i wydać się tak bardzo jednym z nich, jak to tylko możliwe, ale dlatego, że musiał spłukać czymś jedzenie, które pracowicie pochłaniał. Osobliwe, że wszystko inne mu smakowało. Gulasz był istotnie głównie warzywny, ale został wzbogacony o małe włókna i grudki tłustawego mięsa. Prawdopodobnie koziego, domyślił się Bleys, gdyż na planecie nie było miejscowych zwierząt; a gdyby takie żyły, byłyby nieprzyswajalne dla układu trawiennego człowieka. Poza tym, nie widział tutaj żadnego innego inwentarza. Później odkrył, że się mylił. Planeta cierpiała na skutek plagi dzikich królików, a mięso w gulaszu pochodziło z jednego z nich. Kozy, powiedział sobie teraz, muszą być wszystkim dla tej farmy. Nie tylko jako zwierzęta pociągowe zaprzęgnięte do wozu czy pługa, ale jako dostarczycielki skór, mięsa, a nawet mleka, z którego zrobiony był ser. Gdyż ser był jedynym pokarmem, który miał choć trochę znajomy mu smak. Nie był dokładnie taki sam, jak kozi ser, który Bleys jadał czasami u matki, ale okazał się wystarczająco podobny, by jako taki go zidentyfikować. A jeśli chodzi o próbę zintegrowania się z Henrym... to wyraźnie najważniejsza dla Henry’ego i jego rodziny była religia. Ezechiel poinformował Bleysa, że dotyczyło to wszystkich mieszkańców Harmonii i Zjednoczenia, którzy należeli do niezliczonych kościołów rzucających się sobie do gardeł z powodu dzielących ich różnic rytuału religijnego i doktryny. Bleys czuł instynktownie, że cytując podczas jazdy Biblię, zdobył u Henry’ego duży punkt. Ale dokąd iść z tego punktu - oto było pytanie. Tutaj, we własnym domu, na swojej ziemi, Henry zdawał się być kompletny i nie podatny na perswazję w innej postaci niż religijnych wersów, będących jedyną drogą do takiej wolności, jakiej Bleys chciał i jaką musiał sobie wywalczyć. W zasadzie pragnął uciec od wszystkich ludzi i od wszelkich restrykcji, tak jak chciał uciec od swojej matki; chciał żyć w otoczeniu przypominającym to, do jakiego przywykł w trakcie minionych jedenastu lat. Myśl o tym, że spędzi życie w tej prymitywnej chałupie z jej grubo ociosanym stołem, na którym będzie jadł przygotowywane w domu jedzenie, budziła w nim wstręt. Ale był gotów zaryzykować życie, by uciec od matki, więc nie cofnie się przed niczym, co okaże się konieczne. Odczuwał głęboki głód czegoś, czego nie umiał nawet ubrać w słowa, ale o czym wiedział, że to rozpozna, kiedy w końcu znajdzie - jeśli tylko nie będzie ustawał w poszukiwaniach i próbach zrozumienia. Wiedział tyle: było to coś większego od wszystkiego, o czym ktokolwiek, kogo znał - nie wyłączając matki - marzył kiedykolwiek, że posiądzie. Teraz pierwszy raz poczuł mocną nadzieję, że mógłby to znaleźć tutaj, na Zjednoczeniu. Ale pierwsze i najważniejsze - to coś musi oznaczać wolność dla niego, wolność pod każdym względem... Z zadumy wyrwał go głos Henry’ego. - Bleys - mówił jego wuj - jaką odebrałeś edukację? Umysł chłopca ożywiło pragnienie znalezienia właściwej odpowiedzi na to pytanie. W rzeczywistości nie miał prawdziwego wykształcenia. Od czasu do czasu, kiedy jego matka o tym pomyślała, w jego życiu pojawiali się nauczyciele takich czy innych przedmiotów. Ponieważ jednak znajdowali się cały czas w ruchu, trudno było znaleźć kogoś na stałe. Cokolwiek innego, z punktu widzenia matki, było nie do pomyślenia. W rezultacie, Bleys nie tyle był kształcony, co kształcił się sam, a jego edukacja była zorientowana na te przedmioty, które interesowały go lub mogły zrobić wrażenie na ludziach, przed którymi popisywał się, by na matkę mogły spaść pochwały. Teraz starał się myśleć o dziedzinach, w których jego lektury mogły wyszkolić go w takim stopniu, aby mógł sprawić wrażenie, że posiadł na ten temat gruntowną wiedzę - tak jak udawał, że zna Biblię. Poszukiwał w głowie tematów, które mogłyby uczynić go wartościowym w oczach Henry’ego. - Umiem czytać i pisać - powiedział, sięgając na początek po najbardziej oczywiste kwestie. - Znam także arytmetykę do poziomu algebry i geometrii. Znam podstawy matematyki praktycznej, takie jak zasady pomiarów i obliczeń wysokości drzewa na podstawie jego cienia, i tak dalej. Jest taki wzór - gdyby twój dom był zbudowany z desek zamiast z bali, wuju, mógłbym prawdopodobnie oszacować, ile metrów bieżących dłużyc na to wykorzystano. Dalej, wiem także co nieco o chemii, mechanice... - Co rozumiesz przez mechanikę? - spytał Henry. - Och, jak są zbudowane silniki i różne maszyny - skorzystał z okazji i posunął się do kłamstwa. - Mam także za sobą trochę praktyki warsztatowej. - Warsztat? - zapytał Henry. - To jest miejsce, gdzie pokazują ci, jak rozłożyć na części i złożyć silniki oraz inne urządzenia. To uczy, jak się je buduje - wyjaśnił Bleys. - Naprawdę? - rzekł Henry i po raz pierwszy chłopcu wydało się, że w głosie wuja usłyszał zainteresowanie. - Czego jeszcze się uczyłeś? Bleys stwierdził, że kończy mu się zapas pomysłów i tematów edukacyjnych; szczególnie takich, które mogłyby zaciekawić Henry’ego. Nie zainteresowałaby go muzyka, literatura, starożytna historia Ziemi i temu podobne kwestie. - Nauczono mnie zasad udzielania pierwszej pomocy i zapoznano z podstawami medycyny - powiedział Bleys - ale w niewielkim zakresie. Ale naprawdę dobry jestem w rachunkach, wuju. Potrafię dodawać liczby, nie myląc się i umiem prowadzić rejestry. - Możesz to zrobić teraz? - spytał Henry. Siedział przez chwilę, zastanawiając się. Potem przemówił. - Nie jesteśmy magazynierami - rzekł w końcu - ale są pewne spisy, którymi mógłbyś się zająć. Sam je prowadziłem, ale gdybyś potrafił mi w tym pomóc, Bleys, byłaby z tego korzyść - tak jak i z innych twoich obowiązków - nadzieje Bleysa zwiędły gwałtownie na myśl, czym mogą się okazać owe „inne obowiązki”. - Zastanowię się nad tym i możemy wrócić do tego później. Jest jeszcze coś, co masz mi do powiedzenia o dziedzinach, w jakich byłeś kształcony? Do Bleysa dotarło, że lepiej nie przyznawać się do zbytniej erudycji. - Być może, wuju - odparł - ale teraz nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Powiem ci, gdy sobie przypomnę. - Jedna rzecz, Bleys, dotycząca ciebie i twoich kuzynów - Henry przeniósł wzrok z Joshui na Willa - którą powinniście zapamiętać. Chcesz być pomocnym. To jest właściwa postawa. - Dziękuję, wuju - powiedział Bleys z ulgą. Nie był pewny, czy kładzenie nacisku na poczucie obowiązku przedstawia go w dobrym świetle w oczach Henry’ego, ale wnioskując z tego, czego dowiedział się wcześniej o Zaprzyjaźnionych, i sądząc po tym, co dostrzegał w samym Henrym, zdawało się to prawdopodobne. Nagle dotarło do niego, że Henry mógł chcieć posłać go do jakiejś miejscowej szkoły, a to była ostatnia rzecz, jakiej pragnął sam Bleys. Każda chwila spędzona na nauce w miejscowym wydaniu byłaby dla niego stratą czasu; a ponadto okrutną męką, gdyż niemal na pewno wiedział na temat wielu rzeczy więcej, niż tutejsi ludzie. A nawet gdyby tak nie było, to w kilka tygodni nauczyłby się wszystkiego tego, czego uczono tutaj dzieci w jego wieku. Bleys skurczył się ze strachu na myśl o próbie dostosowania się do pozostałych uczniów. - Bardzo dobrze, zatem - powiedział Henry, odsuwając krzesło i wstając. - Will, Joshua, zabierzcie się do swoich wieczornych obowiązków. Chodź ze mną, Bleys. Wyszli przez frontowe drzwi. Podążając za wujem, Bleys porwał z kołka kurtkę, którą Hemy dał mu wcześniej. Na twarzy MacLeana pojawił się ponownie chłodny uśmiech, gdy obserwował jak Bleys, schodząc po stopniach wiodących na podwórze, zmaga się z okryciem. Henry zaprowadził go do jednej z przybudówek, odczepił pętlę z liny, która przytrzymywała drzwi, a potem obaj weszli do środka; wuj dokładnie zamknął za nimi drzwi, jakby chronił coś cennego. Pomieszczenie, w którym panował mrok, było niemal tej wielkości, że mogło pomieścić dwa takie wozy, jakim tutaj przyjechali. Henry sięgnął na półkę i zdjął z niej lampę z wysokim szklanym kominkiem; jej przezroczystą podstawę wypełniał w trzech czwartych blady, oleisty płyn. Na zewnątrz wystawał knot. Henry zdjął szkiełko i zapalił lampę. Blask, jaki rzucała, był żółty, ale jasny. Bleys zobaczył, że weszli do czegoś w rodzaju warsztatu. Na środku leżał blok jakiegoś silnika wewnętrznego spalania. Na podstawie tego, co pamiętał z książki historycznej, Bleys rozpoznał w nim jeden z uproszczonych modeli, jakie zostały zaprojektowane specjalnie dla Młodszych Światów, gdy rozpoczęła się kolonizacja. Silnik miał trzy cylindry i zgodnie z tym, co Bleys czytał na ten temat, został skonstruowany tak, by można go było napędzać każdym paliwem doprowadzonym do płynnej postaci. Mogło być do tego wykorzystane nawet drewno, czy zwyczajne chwasty zmielone w drobny pył. Ten konkretny blok miał poniżej miskę olejową, ale brakowało mu głowicy. Trzy cylindry ziały pustką. Z boku, na półce leżały trzy tłoki, które pasowały do otworów; były tam także różne inne części. Bleys patrzył na to wszystko zadziwiony, a potem nagle zrozumiał. Henry, jak wielu innych ubogich kolonistów, o jakich czytał, budował silnik, który mógł być użyty do napędzania domowej roboty traktora lub innego pojazdu; konstruował go część po części, w miarę napływu funduszy. - Poznajesz go dzięki swoim zajęciom? Jak je nazwałeś - warsztatowym? - zapytał Henry. - Tak... sądzę. Tak wuju, poznaję - odparł Bleys. - Istnieją, oczywiście, rozmaite modele. Żeby wiedzieć, który to z nich, musiałbym obejrzeć plany. - Mam jej tutaj. Sięgnął w głąb półki, poza stojące na jej końcu tłoki, po czym podszedł z rulonem roboczych planów, wydrukowanych na plastikowych arkuszach o wymiarach sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt centymetrów. Rozpostarł je na pustej części ławki, a obok siebie postawił lampę. - Są tutaj. Przyjrzyj się im i powiedz mi, czy wiesz, jaki to konkretnie model silnika. Bleys spojrzał. Jego najbliży kontakt z podobnymi planami sprowadzał się do oglądania ich reprodukcji w podręczniku mechaniki. Pociągało go wtedy to, co widział, tak jak pociągało go wszystko inne, ale szczególnie historia i matematyka. Nadal fascynowały go wszelkie nowości. Wszystko, co było nowe, zapoznawało go z rzeczami, dowodziło ich istnienia. Historia relacjonowała i informowała. Tak jak plany. I matematyka. Ale matematyka miała dodatkówy walor w postaci mocy udowadniania czegoś. Szczególnie zachwycił go tom stereometrii. Dostrzegał piękno łączące solidne, trójwymiarowe bryły przedstawiane na ekranie jego czytacza z formułami dowodzącymi tych kształtów. Teraz patrzył z zainteresowaniem na plany silnika. Nie były to rysunki, które widział w podręczniku mechaniki, ale wyglądały na tyle podobnie, że potrafił je szybko porównać. Zasadniczo, silnik został zaprojektowany w ten sposób, aby mógł go złożyć każdy człowiek dysponujący minimum inteligencji i cierpliwości do pracy. Instrukcje, w miarę jak przebiegał montaż silnika, były proste i jasne. - Tak; sądzę, że go poznaję, wuju - powtórzył. Spojrzał ponownie na części, które leżały uszeregowane na ławce. - Nie brakuje ci wiele elementów, które są potrzebne do złożenia wszystkiego w całość i puszczenia w ruch. Największą brakującą częścią jest głowica i szpilki do osadzenia jej na uszczelce. Albo masz już może uszczelkę - zaczął szukać wśród rupieci na blacie stołu stolarskiego. - Nie - odparł Henry. - Głowice, szpilki i uszczelki są deficytowe. Są drogie, szczególnie uszczelki. Tak czy inaczej, zdobędę uszczelkę przed końcem roku. - Dzięki niej i jeszcze tylko kilku drobniejszym częściom - rzekł Bleys na wpół do siebie - silnik może zostać złożony i będzie działać. Podniósł wzrok na Henry’ego. - Mogę pomóc ci go złożyć, wuju? - Tak - powiedział Henry. - Myślę, że tak, Bleys. Sądzę, że wiesz dosyć, aby twoja pomoc była użyteczna. Ale to sprawa przyszłości. Odwrócił się od bloku silnika, dmuchnął w głąb szkiełka lampy, by zgasić płomień, po czym odstawił ją na półkę. Stali w szopie, rozjaśnianej tylko przez resztki światła zmierzchu, które migotało słabo za oknami. Henry zaprowadził Bleysa z powrotem do domu. Kiedy weszli do środka, stół był sprzątnięty, a Will pracowicie zmywał naczynia. - Bleys, pomóż swemu kuzynowi powycierać talerze - polecił Henry - a potem obaj do łóżek. Odwrócił się i opuścił ich, znikając za drzwiami znajdującymi się naprzeciwko wejścia prowadzącego do sypialni chłopców. Musiała tam być, pomyślał Bleys, jego sypialnia. Bleys podszedł do ławy z miednicą, gdzie pracował Will, a ten wręczył mu talerz pokryty mydlinami i ścierkę. - Joshua zaraz tu będzie - powiedział. - Jest zajęty oporządzaniem inwentarza. - Inwentarz... to te kozy, które ciągną wóz? - upewnił się Bleys, biorąc talerz i zaczynając go wycierać. - Tak - potwierdził Will. - Ale te, których ojciec używa do ciągnięcia wozu i innych rzeczy, muszą być specjalnie tresowane. Reszta daje po prostu mleko, ser i mięso, kiedy jesteśmy w stanie przeznaczyć jedną na rzeź. Bleys skinął głową. Skończył wraz z Willem mycie i wycieranie talerzy; wyszorowali miednicę, w której myli naczynia, wytarli ją i powiesili na kołku na ścianie. Razem wynieśli brudną wodę pozostałą po myciu naczyń, zlaną do kubła wraz z wodą użytą do przygotowania posiłku oraz do umycia stołu zarówno przed kolacją, jak i po niej. - Lepiej się tego naucz - powiedział Will - gdyż, jak sądzę, będziesz teraz to robił. Skoro jesteś tutaj, ojciec będzie chciał, żebym pomagał mu na zewnątrz, w obejściu. Pokazał Bleysowi, gdzie można wylać brudną wodę, pokazał wygódkę i zaprowadził go z powrotem do ich sypialni. Pojedyncze łóżko przy ścianie, która musiała być tą dzielącą ich pokój od pokoju Henry’ego, nadal było przykryte tylko gołym materacem. Ale na środku, ułożone porządnie w stos, znajdowały się koce, pościel i poduszka. - Joshua będzie za chwilę, za momencik i pokaże ci, jak pościelić łóżko - wyjaśnił Will; wspiął się na własną pryczę i zaczął się rozbierać. Zrzucił buty z wysokości posłania, wyraźnie ciesząc się, pomyślał Bleys, głośnym tąpnięciem, jakie każdy z nich spowodował, uderzając o podłogę. Resztę swojego ubrania Will włożył do siatki, która była zawieszona na dwóch kołkach, na wewnętrznej ścianie koi. Kiedy to zrobił, zszedł ponownie na dół, ukląkł obok pryczy Joshui i zaczął się modlić. Bleys stał obok swego łóżka, niepewny, czy powinien spróbować posłać je samodzielnie. Wszystko, z czym zetknął się w życiu, fascynowało go; a czynności wykonywane przez pokojówki sprzątające pokoje hotelowe, które zajmowali z matką, były równie interesujące. Nakłonił jedną z nich, by nauczyła go słać łóżko i uważał, że mógłby powtórzyć to działanie bez pomocy Joshui. Ale w tym właśnie momencie wszedł starszy kuzyn; zdjął swoją ciężką wierzchnią kurtkę i powiesił ją na kołku w ścianie sypialni, a nie na żadnym z tych przy drzwiach wejściowych do domu. - Czy kiedykolwiek wcześniej ścieliłeś łóżko? - zapytał Bleysa, podchodząc do niego. - Tak - odparł zagadnięty. - Dobra, tak czy inaczej chciałbym, żebyś przyjrzał się temu uważnie - stwierdził Joshua; głos miał łagodny i generalnie, od chwili ich spotkania, wydawał się Bleysowi sympatyczny. - Ojciec chce, by wszystko było robione jak należy. Pierzemy pościel w soboty i jeśli - tak jak dzisiaj - pada na dworze, wieszamy ją wewnątrz domu, żeby wyschła. Zwykle będziesz musiał zajmować się swoją własną pościelą, ale czasami będziesz prał pościel nas wszystkich. A teraz, jeśli chodzi o ścielenie, obserwuj mnie. Bleys obserwował. Najwyraźniej łóżko nie miało sprężyn, tylko materac, który był z grubej tkaniny wypchanej czymś, co do czego chłopiec żywił nadzieję, że jest miękkie. Joshua zaczął najpierw od włożenia materaca do swoistego rodzaju worka, który nazywał poszewką, a potem położył na nim prześcieradło. - To jest róg Boga - powiedział, składając porządnie koniec tego, co zbywało z prześcieradła i wtykając materiał pod materac, aby utworzyć trójkąt prostokątny w miejscu, gdzie bok posłania przechodził w stopy łóżka. - Zrobisz boskie rogi na czterech rogach wszystkich zbywających fragmentów pościeli. Położył kolejne płótno, odwinął je, umieścił na wierzchu poduszkę, a potem przykrył to kilkoma pledami, które wyglądały tak, jakby były utkane w domu. Wszystkie były ciemnoszare. Na nich także zrobił boskie rogi. Bleys patrzył na to z przyjemnością. Ich schludność i regularność przemawiały do niego, a aluzja kryjąca się w tym, że przez materialny przedmiot można było dotknąć Boga, poruszyła w nim jakąś rezonującą strunę. - Na pewno przez pierwsze dwa, trzy dni - odezwał się Joshua - ojciec będzie sprawdzał, czy właściwie ścielisz łóżko. Po tym okresie może zajrzeć w dowolnej chwili. Będziesz więc chciał być pewny, że łóżko jest zawsze właściwie posłane. Rozdział 5 W dzień po swoim przyjeździe Bleys obudził się i ujrzał, że wszyscy pozostali wkładają coś, co było wyraźnie lepszymi ubraniami. Zanim rozbudził się na tyle, by zrozumieć sytuację, Will ubrał się, posłał pryczę i wyszedł już z sypialni. Joshua, wyglądający nadzwyczaj dorosło w czarnej marynarce i spodniach uszytych z dosyć sztywnego, choć najwyraźniej niezbyt drogiego materiału, kończył słanie swojego łóżka. Bleys wygramolił się z koi, nadal w piżamie (pozostali dwaj chłopcy używali nocnych koszul) i podszedł do kuzyna. - Co jest? - zapytał. - Co się dzieje? - Dzień kościoła - rzekł Joshua krótko. - Nie mam nic czarnego - odparł Bleys. - Co powinienem włożyć? Mam jechać z wami, jak sądzę, co? Joshua zaprzestał swoich działań, wyprostował się nad łóżkiem i spojrzał na kuzyna obcym wzrokiem, który współgrał z jego ubraniem. - Nie mnie to mówić - odpowiedział krótko; odwróciwszy się, naciągnął mocno wierzchni pled, a potem wyszedł. Nie Joshui to mówić? Bleys mógł tylko zgadywać, iż musiało to oznaczać, że decyzja należała wyłącznie do Henry’ego. Naciągnął pośpiesznie najciemniejsze spodnie, koszulę i marynarkę, jakie miał i z równym pośpiechem wyszedł na zewnątrz. Henry i pozostali wsiadali już do wozu, do którego zaprzęgnięto pociągowe zwierzęta. Bleys podszedł do wozu i stał, czekając, by Henry zwrócił na niego uwagę, ale wuj tylko spojrzał na chłopca przelotnie, obszedł wóz i wsiadł do niego. Klasnęły wodze i kozi zaprzęg zakręcił, wyjeżdżając z podwórza; zmierzał ku drodze, zostawiając Bleysa za sobą. Chłopiec stał, obserwując odjazd. Uważał, że skoro to był wyjazd do kościoła, to powinien zostać automatycznie zabrany - że nakazaliby mu jechać ze sobą. Zamiast tego zostawili go bez słowa wyjaśnienia. Czuł się osobliwie zignorowany. Ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę, było siedzenie podczas nabożeństwa w kościele Zaprzyjaźnionych, ale jednocześnie odniósł takie wrażenie, jakby został odrzucony przez rodzinę MacLeanów. To nie miało sensu. Jasne, jedynie Henry mógł mu to wytłumaczyć. Jednak wuj nie zadał sobie najmniejszego trudu, by to zrobić, a Bleys nie miał pojęcia, czy powinien był zapytać o to Henry’ego, czy nie. Wrócił wolno do domu i przekonał się, że zostawiono dla niego nieco owsianki w kotle, odsuniętym na bok od ognia, by utrzymać potrawę w cieple. Przy jednym krześle na stole leżało nadal nakrycie. Usiadł tam i, czując niedowierzanie, zjadł owsiankę. Co powinien zrobić? Mógł po prostu zapytać Henry’ego, lub zaczekać na jakąś wskazówkę od innych, zanim zapyta; albo mógł czekać, aż Henry zdecyduje się powiedzieć mu o tym w czasie, który sam uzna za stosowny. Im więcej Bleys na ten temat rozmyślał, tym mocniejszego nabierał przekonania, że w jego sytuacji najlepiej było nic nie robić, tylko czekać i przekonać się, co się stanie. Najwyraźniej nawet chłopcy nie chcieli, żeby ich pytano. Posprzątał po swoim śniadaniu, umył talerze i miednicę, i wykonał wszelkie inne czynności porządkowe, których zdawało się wymagać główne pomieszczenie domostwa. Podczas tych zajęć udało mu się w końcu wyrzucić z głowy całą kwestię. Po ponad trzech godzinach wrócił Henry i jego chłopcy, a życie potoczyło się tak, jakby ten dzień nie różnił się niczym od innych. Podczas kilku następnych dni Bleys polubił Joshuę i zaprzyjaźnił się z nim do takiego stopnia, do jakiego udawało mu się to ze wszystkimi innymi ludźmi do tej pory. Starszy chłopiec okazywał zawsze sympatię i zdecydowanie, ale był wyrozumiały. Najwyraźniej znał swoje rozliczne zadania i obowiązki na farmie tak samo dobrze, jak Henry znał swoje; i wydawało się, że nigdy nie niecierpliwi się ani nie jest zmęczony wyjaśnianiem ich Bleysowi. Jak o to chodzi, to zdawało się, iż Joshua nie jest nigdy wytrącony z równowagi. Bleys prawie nie znał dzieci w swoim wieku. Te, które poznawał od czasu do czasu, tak bardzo ustępowały mu pod względem wiedzy i inteligencji, że nie miał z nimi nic wspólnego; a one szybko spostrzegały tę różnicę i czuły się dotknięte z jej powodu. Z drugiej strony, tych kilku starszych chłopców, z jakimi Bleys miał kontakt, było - z jego punktu widzenia - wyraźnie zredukowanymi dorosłymi. Nie okazywali się ani tak bystrzy, ani tak wykształceni jak dorośli, z którymi Bleys, siłą rzeczy, musiał mieć do czynienia. Zdawało się, że nawet nie mógł zacząć mówić o rzeczach, którymi tamci się interesowali, nie czyniąc w jakiś sposób dla nich jasnym, że chociaż jest młodszy, to jednocześnie dużo od nich zdolniejszy. Ci starsi chłopcy także pojmowali szybko różnicę i czuli się dotknięci. W rezultacie, Bleys nie miał nigdy przyjaciela w normalnym znaczeniu tego słowa. Wiedział o tym, tak jak świadom był faktu, że różnił się od dorosłych - chociaż zabawiał ich, a oni zgadzali się poświęcić mu trochę swojego czasu. Było wyrażenie, na które natknął się przypadkiem w trakcie swoich lektur, a które pasowało do niego tak dobrze, że często o nim myślał. Czuł się, jak „ni pies, ni wydra”. Był przeklęty przez to, że był wyjątkowy; i że odsunął się na taką odległość, iż zdawało się, że nikt nie ma żadnego powodu, by się nim interesować. Jedyna osoba, którą mogło to obchodzić, była tą samą, która w oczywisty sposób była niezainteresowana - jego matka. W związku z tym brak oznak zazdrości i urazy ze strony Joshui, a zamiast tego okazywanie przez niego akceptacji, zawładnęło podświadomością Bleysa. Było to nieco przed tym, gdy pojął, że z punktu widzenia kuzyna nie istniało między nimi współzawodnictwo, ponieważ pozycja Joshui w rodzinie była ustalona - był najstarszy i pewne przywileje należały mu się z prawa. Pozycja Bleysa, z punktu widzenia Joshui, także była ustalona. Był kuzynem, który został przyjęty do rodziny i postawiony na próbę między nim, a Willem. Krótko mówiąc, nie istniała obawa, że Bleys mógłby wyrugować Joshuę lub naruszyć jego terytorium, gdyż Bóg zadecydował, że ich indywidualne sfery powinny być rozdzielne; a ojciec Joshui, jako najbliższy przedstawiciel Boga, wymusi tę rozłączność. Ku swemu zaskoczeniu, Bleys przekonał się, że znajduje pewne zadowolenie płynące z tego ustalonego porządku rzeczy, który wiązał się z jego uznaniem dla powszechnie panującego wokół ładu. Wcześniej był zdecydowany zostać Zaprzyjaźnionym tylko po to, by osiągnąć swój cel, teraz przekonał się, że zapragnął być jednym z nich z powodu tego, że w jakiś sposób pasowało to do jego marzeń, i był nawet pewien typ Zaprzyjaźnionego, którym chciał zostać. Zdawało się, że najbardziej podziwianymi przez innych Zaprzyjaźnionych byli ludzie, zwani przez nich „Nosicielami Prawdziwej Wiary”. Po Nosicielu Prawdziwej Wiary spodziewano się, że powinien poświęcić się całkowicie swoim religijnym przekonaniom. Wynieść je ponad wszystko inne, nawet ponad własne życie. Jak przewidział Will, Bleysowi przypadł obowiązek zajmowania się domem. Łączyło się to z przygotowywaniem posiłków - niemal nieodmiennie składających się z tego samego prostego gulaszu i ze sprzątaniem domu, za utrzymanie którego w porządku nie był odpowiedzialny nikt inny. To oznaczało, że stół, ławy, krzesła, podłoga, ściany i podłogi w sypialni chłopców oraz w pokoju Henry’ego miały być szorowane codziennie. Czyste miały być także okna, zastawa stołowa i narzędzia gospodarstwa domowego. Pomimo tych obowiązków, Bleys miał dużo swobody i w tym wolnym czasie zarówno Will jak i Joshua wprowadzali go w tajniki prac, które wykonywali poza domem. Willa, uwolnionego teraz od zajęć domowych, uczyniono odpowiedzialnym za obejście. To oznaczało sprzątanie obory kóz, codzienne doglądanie zwierząt w poszukiwaniu oznak chorób skórnych, dolegliwości wewnętrznych lub ran oraz wykonywanie drobnych napraw, których mogło wymagać którekolwiek z zabudowań. Joshua odpowiadał za wszystko, co wykraczało poza zakres obowiązków Willa. Należało do tego codzienne wyprowadzanie kóz na łąkę, dojenie zwierząt, produkcja sera oraz naprawa i utrzymanie w dobrym stanie ogrodzeń z rozłupanych szczap, które otaczały zewnętrzne tereny farmy, takie jak pastwisko. W jego gestii znajdowało się wykonywanie cięższych remontów i konserwacja wszystkich budynków. - Prócz tego wszystkiego Joshua był odpowiedzialny za pilnowanie, pomoc lub zastąpienie któregokolwiek z młodszych chłopców, jeśli potrzebowali wsparcia lub natknęli się na jakieś trudności podczas wykonywania obowiązków. W sumie, każdy dzień był długą, ciężką harówką. Henry spędzał czas sprawdzając, czy na farmie było wszystko w porządku, i robiąc rzeczy, które mogły być wykonane tylko przez mężczyznę. Uprawiali kilka akrów ziemi; Henry orał, siał i pilnował, żeby praca została wykonana. Poza tym, niemal codziennie jeździł do małego pobliskiego sklepu, w którym można było nabyć niezbędne towary; a także, czasami, odbywał całodniowe wyprawy do Ekumenii po ważniejsze i trudniejsze do zdobycia przedmioty, takie jak dodatkowe części do silnika. Przez cały wzór codziennego życia biegła nić nadzwyczajnej regularności. Wstawali o świcie, modlili się i jedli śniadanie; jak tylko ich łóżka zostały pościelone, a pokoje posprzątane, wychodzili do swoich codziennych obowiązków, które trwały do pory modłów o dziesiątej. Potem pracowali ponownie do około wpół do dwunastej przed południem, co było porą kolejnej modlitwy i lunchu - najobfitszego posiłku dnia. Po lunchu wracali do obowiązków i pracowali prawie do zachodu słońca, kiedy to Henry obchodził teren farmy i nawoływał wszystkich do przerwania zajęć. Bleys przywykł szybko do klękania tam, gdzie aktualnie przebywał i do modlenia się. Ale chociaż starał się ze wszystkich sił, to zdawało się, że nie jest zdolny sprawić, by jego umysł lub serce zaakceptowały jakąkolwiek formę religii. Czwartego dnia jedli lunch, kiedy ich rozmowę zaczął zagłuszać potężny ryk, coraz bardziej zbliżający się do farmy. - To będzie twój brat - odezwał się Henry, patrząc na Bleysa. Chłopiec poczuł nagle chłód, który graniczył z paniką. Zupełnie zapomniał o swoim starszym bracie, lata temu wysłanym przez matkę do Henry’ego - w istocie krótko po narodzeniu się Bleysa. Nie widząc go, ani nie słysząc nic o nim na farmie, Bleys przypuszczał, że tamten albo nie żył, albo odszedł stąd. Powstrzymywał się od myślenia o przyrodnim starszym bracie, jakby taka osoba w ogóle nie istniała. Teraz możliwość ta stała się nagle rzeczywistością, szybko zbliżającą się poduszkowcem, sądząc z ryku wentylatorów, utrzymujących pojazd nad prowadzącą do farmy niebrukowaną drogą, która musiała być ledwo dosyć szeroka, żeby pojazd tamtędy się prześlizgnął. Zdawało się, że przez dwóch pozostałych chłopców przepłynął prąd podniecenia. Henry spojrzał na nich z dezaprobatą. - Wasz starszy kuzyn zjawia się w porze posiłku - powiedział ostro. - Może się do nas przyłączyć albo zaczekać, aż skończymy jeść i wszystko zostanie posprzątane. Nie będzie zmian z tego tylko powodu, że mamy gościa. Ryk wzmógł się ogromnie, hałas dotarł na podwórze i ucichł. Lunch dobiegł niemal końca, ale Joshua i Will jedli nieco szybciej niż zwykle - nie na tyle, by narazić się na naganę ze strony ojca, ale tak prędko, jak to było możliwe bez ściągnięcia jej na siebie. Bleys, jak zwykle, nałożył sobie mniej od pozostałych i jego miska była niemal pusta. Dotarło do niego jednak, że to on był tym, który musi posprzątać i pozmywać po posiłku. Przez jakiś czas na zewnątrz panowała cisza. Potem dały się słyszeć ciężkie kroki, drzwi otworzyły się i do środka wszedł Dahno, starszy przyrodni brat Bleysa. Bleys słyszał o Dahno jako o chłopcu, którego opisywali mu różni przyjaciele matki, ale głównie słyszał o nim od Ezechiela, starszego brata Henry’ego. Od Ezechiela, który był odpowiedzialny za ojcowanie obu chłopcom i załatwił, że Dahno - a potem Bleys - zostali wysłani do Henry’ego. W związku z tym Bleys spodziewał się ujrzeć kogoś mocno przerośniętego, o grubych kościach i wielkich muskułach. Ale nie spodziewał się ujrzeć człowieka, który wszedł przez drzwi. Dahno musiał się pochylić, żeby przez nie przejść; a kiedy stał już wewnątrz, to zdawało się, że jego głowa znajduje się zaledwie kilka cali poniżej sufitu. Starszy Ahrens ubrany był w ciemny garnitur z miękkiego materiału, a na nogach miał wysokie do kostki, czarne i wypolerowane do połysku buty, ubrudzone teraz błotem z podwórza. Dahno osiągnął tak wielkie rozmiary, że zdawał się przyćmiewać ich wszystkich, dominując w pokoju. Był jak grubo ciosany mężczyzna normalnego wzrostu i tuszy, którego rozdęto następnie półtora raza. Mięśnie ramion i ud rozpychały rękawy i nogawki noszonego przez niego ubrania. Pod kręconymi, błyszczącymi, czarnymi włosami widniała okrągła i wesoła twarz; miał dla nich wszystkich radosny, sympatyczny uśmiech. - Nie przeszkadzajcie sobie z mojego powodu podczas lunchu - powiedział ciepłym jak jego uśmiech głosem; miękki baryton nie pasował do reszty ciała. - W żadnym razie nie nam przeszkodzisz - rzekł Henry. Ale wuj, zauważył Belys, oddał uśmiech Dahno; obdarzył go tym chłodnym grymasem, który stanowił największy mimiczny wyczyn, na jaki Henry potrafił się zdobyć. - Znasz nasze zwyczaje. Zaczekasz, póki nie będziemy gotowi. - W porządku - odparł Dahno, machając wielką ręką. - Przy okazji, przywiozłem ci trochę części do twojego wymarzonego silnika. - Dziękuję Bogu za twoją dobroć - stwierdził Henry formalnie. - Może usiądziesz, twoje krzesło stoi w rogu. Bleys zastanawiał się wcześniej nad przeznaczeniem tego olbrzymiego mebla, ale przypuszczał, że służył Henry’emu podczas specjalnych okazji. - Dzięki, ale chętnie postoję - powiedział Dahno. Czy było to zamierzone, czy nie, ale ponieważ przybyły wznosił się nad nimi, lunch trwał krócej. Nawet Henry, obojętny - zdawało się - na gabaryty Dahno i jego obecność, szybciej kończył gulasz. - W istocie przyjechałem po to, żeby zobaczyć się z moim małym bratem - rzekł Dahno, patrząc na Bleysa. - Tak? - odezwał się Henry, kładąc w końcu łyżkę obok pustej miski. - W takim razie, Bleys, jesteś zwolniony z normalnego sprzątania po lunchu. Will, zrobisz to za kuzyna. Bleys siedział, patrząc na wielkiego mężczyznę. - Bleys - w głosie Henry’ego zabrzmiały ostre tony - możesz iść. Wstań zatem i idź ze swoim bratem. Bleys odsunął krzesło, wstał, a potem z powrotem przysunął je do stołu. Obszedł mebel i zaczął zbliżać się do Dahno, czując się - przez kontrast z olbrzymim cielskiem - mniejszy z każdym krokiem. - Chodź, Mały Bracie - powiedział Dahno. Odwrócił się i otworzył drzwi prowadzące na zewnątrz. Bleys podążył za nim, dokładnie zamykając je za sobą, tak jak nauczyło go tego tych zaledwie kilka dni, które tutaj spędził. - Przejdziemy się kawałek - rzekł Dahno. Kroczył wolno na swoich długich nogach, żeby Bleys nie musiał biec, chcąc dotrzymać mu kroku. Obeszli białe, zachlapane teraz błotem cielsko poduszkowca, który przysiadł na błotnistym gruncie; pojazd wyglądał na nowy. Dahno skierował się za zagrody kóz, gdzie znaleźli się poza zasięgiem wzroku mieszkańców domu. Już za oborą odwrócił się do Bleysa. Przez dłuższą chwilę spoglądał w dół, a uśmiech na jego twarzy poszerzał się stopniowo, aż w końcu Dahno wybuchnął śmiechem na całe gardło. - Wiedziałem, że w końcu cię tu przyślą! - powiedział. Nadal się śmiał, gdy jedną ze swoich potężnych dłoni, niedbałym trzepnięciem z backhandu, gładko zwalił Bleysa z nóg, posyłając go na ścianę obory. Chłopiec, oszołomiony, osunął się na ziemię. Leżał tam, gdzie upadł, na pasie trawy obok zagrody kóz. Był ledwo przytomny, na wpół znokautowany tym w końcu lekkim ciosem wielkiej ręki; i potrwało trochę, zanim wróciły mu zmysły. - Wstawaj - odezwał się Dahno. Bleys poczuł, że jego nadgarstek i prawa dłoń zostały zamknięte w potężnej pięści, a on sarn poderwany na równe nogi. Nadal nie był całkiem świadomy i nie w pełni odzyskał siły po ciosie, by trzymać język za zębami, jak to miał w zwyczaju. - Dlaczego to zrobiłeś? - spytał. Dahno roześmiał się ponownie. - Ponieważ musisz się nauczyć, Mały Bracie - odparł - że masz wielkie szczęście, mając we mnie przyrodniego brata. Wiesz o tym? Ale jeśli naprawdę chcesz mieć szczęście, a ja naprawdę znajdę ci zajęcie, to musisz zacząć rozumieć, jaki naprawdę jestem. Pierwszy wściekły wybuch bólu szybko wywietrzał z głowy Bleysa i jego umysł zaczynał normalnie funkcjonować. - Tak czy inaczej, szybko bym to odkrył - powiedział. - Ach, braciszek ma zęby - rzekł Dahno - ale to są mleczaki, młody Bleysie. Nie próbuj używać ich na mnie. Tak, odkryłbyś to, ale uznałem, że wolę, żebyś dowiedział się o tym od razu. Teraz już wiesz. Nie jestem tym roześmianym chłopakiem, za jakiego wszyscy mnie biorą. - Jesteś zatem taki, jak matka - stwierdził Bleys. - Ach, bystrzak. Nawet bystrzejszy, niż myślałem! - powiedział Dahno. - Tak, dokładnie tak. Pod tym względem jestem taki sam jak ona; pod tym i pod jeszcze tylko jednym. Tym drugim jest to, że dostaję zawsze wszystko, czego chcę. Co oznacza, że zamierzam postępować z tobą na swój sposób. Chcę, żebyś od samego początku dobrze to rozumiał. Jasne? - Tak - od parł Bleys; na krótko przyłożył dłoń do skroni. - Zrozumiałem to bardzo dokładnie. - Dobrze - pochwalił Dahno - ponieważ to, co ci przed chwilą zrobiłem, jest niczym w porównaniu z tym, co uczynię, jeśli będę musiał. Ale nie spodziewam się, że do tego dojdzie. Myślę, że będziemy bardzo ściśle współpracowali. Naprawdę jak rodzeństwo, Mały Bracie. Ale nie nastąpi to szybko. Jest kilka rzeczy, które muszę wcześniej zrobić, a tobie nie zaszkodzi, jeśli pokiblujesz trochę na farmie „wujka” Henry’ego. Umysł Bleysa osiągnął ponownie pełnię swoich władz. Chłopiec stwierdził, że to, co powiedział Dahno, było prawdą. Ten mężczyzna był jedynym człowiekiem, nad którym jeszcze przez jakiś czas nie będzie mógł sprawować kontroli. Bleys zrejterował za parawan dziecinności. - Co zamierzasz ze mną zrobić? - zapytał. Dahno nie odpowiedział wprost. Przez długi czas przyglądał się Bleysowi z zadumą. Nawet jego uśmiech zniknął. - Wiesz - odezwał się w końcu - kiedy tu przybyłem, byłem dokładnie taki, jak ty. Och, istniała pewna różnica, gdyż nawet wówczas miałem wzrost Henry’ego - i byłem dwa razy silniejszy od niego, jeśli o to chodzi - chociaż nie byłem wiele starszy od ciebie w tej chwili. Ale tym, z czego korzystałem, by ochronić się przed wujem i całym tym modelem jego życia, była inteligencja. Ty zacząłeś już to robić. Zacząłeś? - Tak - potwierdził Bleys. Nie było sensu usiłować tłumaczyć się komuś takiemu. - Tak trzeba - rzekł Dahno z namysłem. - W końcu zrobimy dobry użytek z twojego umysłu oraz zdolności, Mały Bracie. Ale jeszcze nie teraz. Musisz się jeszcze nauczyć mnóstwa rzeczy. Jak dotąd, ogólnie mówiąc, miałeś do czynienia tylko z ludźmi, którzy po części byli skłonni zgadzać się z tobą. Prawdziwy test następuje wtedy, gdy wpływasz na kogoś, kto od samego początku jest ci przeciwny. To prawdziwa próba. Więc, jak mówię, zostajesz u wuja Henry’ego. - A w końcu? Kiedyś? - zapytał Bleys. - Co się wtedy stanie? - Przeniesiesz się tam, gdzie mieszkam. Do Ekumenii, do miasta - wyjaśnił Dahno. - Do tego czasu znajdę dla ciebie odpowiednią rolę w tym, czym się zajmuję. - A co robisz? - chciał wiedzieć Bleys. - Będziesz musiał poczekać, żeby się tego dowiedzieć - odparł Dahno. Odwrócił się. - Powinniśmy chyba wracać do naszych krewnych - rzekł. - Zaczekaj - powstrzymał go Bleys. - Jak długo tu zostanę? - Kilka tygodni? Miesięcy? Może nawet kilka lat - powiedział Dahno, oglądając się na niego przez ramię. - To zależy. - Ode mnie? Bleys musiał ruszyć za bratem, żeby zadać to pytanie, ponieważ Dahno szedł już w stronę węgła obory. - Och, w pewnym stopniu od ciebie - potwierdził Dahno - ale również od innych czynników. Nie martw się. Będę wpadał do ciebie od czasu do czasu. Ty zaś będziesz odkrywał, w jaki sposób możesz wpłynąć na postępowanie krewniaków. Dahno obszedł oborę. Henry i Joshua stali na podwórzu. Will znajdował się przypuszczalnie w domu, nadal sprzątając po lunchu. Z powodu emocji, które splątały się w duszy Bleysa w ciasny węzeł, ledwo widział wuja i kuzyna. W głowie miał tylko jedną prostą myśl. Nigdy więcej. Nigdy więcej Dahno go nie uderzy! Potem węzeł rozplatał się, a umysł Bleysa był ponownie wolny - i chłopiec zrozumiał. Stwierdził, że oczywiście Dahno nie uderzy go nigdy więcej. Starszy brat nie miał takiego zamiaru, wiedząc, że to nie będzie konieczne. Uderzenie nie było ciosem w normalnym rozumieniu tego słowa, a raczej sygnałem. Bleysowi dano do zrozumienia, że Dahno przejmował rolę, jaką w życiu chłopca pełniła jego matka. Wiadomości przekazanej przez ten policzek wymierzony ciężką ręką Dahno, nie można było opacznie zrozumieć. Teraz Dahno posiadał Bleysa. I w tej chwili nie było nic, co chłopak mógłby z tym zrobić. Jak to szczerze, aż do bólu, powiedział jego starszy brat, Bleys mógł przeciwstawić broni Dahno tylko swoje mleczne zęby. Ale czas zmieni relacje między nimi. Bleys zepchnął cały epizod w głąb swego umysłu, by przemyśleć wydarzenie w przyszłości. Dahno pomachał ręką do Henry’ego. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, Henry - powiedział - to zabiorę swojego braciszka do miasteczka i kupię mu jakieś ubrania. A jeśli podejdziesz do bagażnika wozu, to dam ci te części silnika, które przywiozłem. - To będzie absolutnie w porządku, Dahno - odparł Henry. - Bleys i ja dziękujemy Bogu za twoją hojność. Mówiąc to, szedł w ich stronę, by spotkać się z nimi za poduszkowcem. Dahno otworzył pokrywę bagażnika i wyjął dwie owinięte w papier paczki, które całkowicie zajęły jego wielkie dłonie. Wręczył pakunki Henry’emu, a ten objął je ramionami. - Dzięki Panu za twoją szczodrość - rzekł Henry. Rozdział 6 Henry stał z tyłu, a Dahno obszedł bok poduszkowca, podczas gdy Bleys zaszedł maszynę z drugiej strony i otworzył drzwiczki. W środku były dwa osobne, obrotowe fotele. Przed każdym z nich znajdował się drążek sterowniczy, i gdy drzwi po obu stronach zamknęły się, Dahno chwycił swoją sterownicę. - Wiesz, żeby nie dotykać dodatkowego drążka, kiedy prowadzę pojazd, co? - odezwał się do Bleysa. - Oczywiście - odparł chłopiec. Dahno roześmiał się. Pod nimi z rykiem obudziły się do życia dolne wirniki. Poduszkowiec uniósł się, obrócił i ruszył w stronę szosy wzdłuż gruntowej drogi wiodącej z farmy. Dahno prowadził szybko i znakomicie. Gdy dotarł do głównej szosy i znalazł się na pasie dla poduszkowców, gdzie mógł rozhulać maszynę do pełnej szybkości, prędkościomierz w desce rozdzielczej pokazał, że gnali ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Bleys przypuszczał, że jechali tylko do miejscowego sklepiku, ale Dahno zabrał go w pobliże Ekumenii. Tam, w jednym z większych sklepów, kupili dla Bleysa rozmaite ubrania robocze, kurtki i buty - oraz elegancki garnitur z takiego samego miękkiego, czarnego materiału, jaki nosił Dahno. - To będzie na niedziele - powiedział straszy brat, mając na myśli ubranie. - Nie zaszkodzi, jeśli olśnisz nieco wuja Henry’ego i jego dwóch chłopaków. Niezbyt mocno, ale trochę. I to ubranie powinno spełnić ten cel, jak również przyćmić wszystko to, co będzie miała na sobie w kościele reszta ludzi. Zatrzymali się na przekąskę w restauracji i Bleys stwierdził, że ten dzień jest przyjemny. Dahno był teraz innym człowiekiem, serdecznym i dostarczającym Bleysowi informacji na temat Ekumenii, kościoła Henry’ego i setek innych spraw, które będą chłopcu przydatne. Było jasne, że wiedział, iż były to wiadomości, których Bleys potrzebował; i w związku z tym mu je przekazywał. Gdy już zjedli, zrobiło się późne popołudnie. Opuścili restaurację, odnaleźli poduszkowiec i ruszyli z powrotem w stronę farmy. Kiedy jechali, duch w Bleysie - wbrew jego woli - podupadł. Spędził dziś taki dzień, jakie zawsze chciałby spędzać. Dodające otuchy, przyjemne towarzystwo oraz nieskończony natłok interesujących informacji, które można zebrać i zmagazynować w głębi umysłu do wykorzystania w przyszłości. Teraz zmierzał z powrotem ku miejscu, gdzie w nocy w pokojach panował ziąb, łóżko pod materacem było twarde, a następny brzask przyniesie domowe obowiązki - za to nie będzie żadnych wartościowych rozmów. W końcu Dahno przestał mówić, a i Bleys nie miał na to ochoty. Patrzył przed siebie przez przednią szybę, i milczenie panowało w kabinie poduszkowca do chwili, póki nie wjechali w końcu na gruntową drogą prowadzącą na teren obejścia. - Nie miej takiej kwaśnej miny, Mały Bracie - odezwał się Dahno. Na wpół kpiąca nuta, jaka brzmiała w jego głosie, kiedy pierwszy raz odezwał się do Bleysa, pojawiła się w nim ponownie. - Będą jeszcze takie dni, gdy cię odwiedzę; i znowu pojedziemy do miasta. Po prostu rób tutaj to, co musisz i ucz się jak najwięcej. Wyciągnął rękę i otworzył drzwiczki po stronie młodszego brata. Bleys wysiadł wolno, sięgnął w głąb poduszkowca po swoje manatki i przez chwilę patrzył na Dahno, stojąc w otwartych drzwiach. - Dobrze się bawiłem - powiedział. - Cieszę się - odparł Dahno i zdawało się, że w jego głosie brzmi nuta prawdziwej aprobaty. Potem zamknął drzwi Bleysowi przed nosem, a wirniki uniosły ponownie poduszkowiec, który obrócił się i zniknął w perspektywie drogi prowadzącej z farmy ku autostradzie. Bleys stwierdził, że stoi samotnie na podwórzu, z rękami pełnymi pudełek i zawiniątek. Drętwo obrócił się ku domostwu, by zanieść te rzeczy do środka, ale zanim dotarł do domu, wyszedł stamtąd Will, raczej pospiesznie. Zatrzymał się na moment, by cicho zamknąć za sobą drzwi, a potem szybko zszedł po schodkach. Will przebiegłby pędem obok przybyłego, nie patrząc nawet na niego, gdyby Bleys go nie zatrzymał. Twarz młodszego chłopca była tak biała, że na tej bladości odznaczały się tu i ówdzie piegi, których Bleys wcześniej nie zauważył. - Co się dzieje? - spytał, chwytając kuzyna za ramię. - Głowa jednej z kóz uwięzia między sztachetami przewróconego ogrodzenia i zwierzę udusiło się - wyjaśnił Will. Wyzwolił się z uchwytu Bleysa i podjął bieg, znikając za rogiem obory. Zamyślony Bleys pokonał schodki i wszedł do domu. Henry siedział na krześle na wpół odwróconym od stołu, a przed nim stał Joshua. Jego nieruchoma twarz nie była blada, ale malował się na niej wyraz powagi. - Zatem nie widziałeś, że zdycha? - pytał Henry Joshuę. - Nie, ojcze. - To znaczy, że nie widziałeś, iż część ogrodzenia poluzowała się i przewróciła, sprawiając, że zwierzę znalazło się w pułapce? - Nie, ojcze. - Jedna z naszych najmleczniejszych kóz - w głosie Henry’ego pojawiła się nuta żalu; zdawało się, że mówi bardziej do siebie, niż do Joshui. Spojrzał na syna. - No cóż - rzekł. - Nie pozwolisz już, żeby coś takiego zdarzyło się ponownie, co? - Nie, ojcze. - Dobrze. Zatem przyjdź do mnie po kolacji - Henry wstał. - Możesz wracać do pracy, synu. Joshua odwrócił się i wyszedł, nie patrząc na Bleysa. Henry spostrzegł chłopca i przywołał go skinieniem dłoni do stołu, gdzie leżało wiele skrawków papieru. - Bleys - zaczął Henry, a potem urwał. - Zanieś do swojego pokoju rzeczy, które niewątpliwie kupił ci brat i zostaw je na pryczy. Potem wróć tutaj. Chciałbym ci zadać kilka pytań. Bleys zrobił, co mu polecono. Kiedy wrócił, Henry siedział znowu na krześle, najwyraźniej porządkując kartki, które rozłożył w równych rzędach, ciągnących się niczym karty podczas układania pasjansa. - Bleys - odezwał się Henry. - To są dzienne zapisy dotyczące tego, ile mleka dała każda koza. Różna jest nie tylko ilość mleka, ale i jego jakość. Czy jest cokolwiek w matematyce, której - jak mówisz - uczyłeś się w szkole, co pomogłoby mi obliczyć, które z moich kóz są najbardziej dochodowe? Bleys spojrzał na karteczki. Każda z nich była po prostu skrawkiem papieru z datą i imieniem kozy oraz z liczbą, która musiała odpowiadać ilości mleka, które dało zwierzę. - Czy te liczby przedstawiają objętość czy ciężar, wuju? - zapytał. - Objętość... Ach, rozumiem - powiedział Henry. - Tak, to jest ilość litrów mleka, które dała każda koza. Dlaczego pytasz? - Pomyślałem po prostu... - Bleys zawahał się. Zastanawiał się usilnie, składając do kupy kilka informacji zasłyszanych od ludzi w różnych miejscach i w innym czasie. - Gdybyś ważył mleko każdego dnia, zamiast po prostu mierzyć jego objętość, mógłbyś wyrobić sobie pojęcie, jak jest pożywne. Myślę, że im jest pożywniejsze, tym więcej w nim tłuszczu. Więc koza dająca tłustsze mleko, powinna być więcej warta. Zawahał się ponownie. - Sądzę, że tak jest, wuju - powiedział. - Nie mogę być pewny. Może istnieją inne sposoby, inne czynniki, które mają wpływ na to czy daje więcej sera, czy nie - mam na myśli mleko. - Hmmm... - zadumał się Henry. - To możliwe. Mogę pojechać do biblioteki okręgu i zapytać ich czy ciężar mleka jest miarą tego, czy jest z niego lepszy ser, czy nie. Ale nadal pozostaje problem, jak porównać ze sobą kozy. - Mógłbyś zrobić w tym celu arkusz kalkulacyjny, wuju - powiedział Bleys nieco śmielej. Jeden z mężczyzn, który mieszkał z jego matką, pokazał mu, jak się robi podobny arkusz, ale zostało to wykonane na ekranie monitora i za pomocą klawiatury. Można to jednak było zrobić za pomocą ołówka na kartce papieru. - Wypisujesz imiona kóz wzdłuż górnej krawędzi arkusza - powiedział Bleys - a daty w lewej kolumnie, po czym codziennie wpisujesz ilość mleka pod imieniem każdej kozy, która je dała; dzięki temu pod koniec roku możesz poznać całkowitą masę. Może nawet te sumy mogłyby ci coś powiedzieć. - Tak - stwierdził Henry, patrząc nadal na skrawki papieru. - O to także mogę zapytać. Możesz okazać się bardzo pomocny, Bleys. Dziękuję Panu za twoje starania. - Dziękuję Panu, że uważasz mnie za pożytecznego, wuju - odparł Bleys. Henry spojrzał na niego i obdarzył go jednym ze swoich chłodnych uśmiechów, który trwał tylko kilka sekund. - Dobra, wystarczy tego - powiedział nagle MacLean. - Will posprzątał po lunchu, ale musi być sporo innej roboty w domu, która nie została wykonana, ponieważ wyjechałeś wcześnie, a wróciłeś dopiero teraz. Powinieneś zabrać się do tego natychmiast. - Tak, wuju - rzekł Bleys i ruszył w stronę szafki, gdzie trzymano przybory do sprzątania. - Och, jeśli chcesz, możesz najpierw rozpakować te zakupy, które przywiozłeś - odezwał się Henry. Bleys rozwinął paczki, schował ubrania do kufra pod pryczą i stał, niepewny, co ma począć z pudełkami. W końcu wyniósł je na zewnątrz i położył w jednej z szop, w której trzymano dodatkowe sprzęty, ich części oraz zużyte przedmioty. Kilka rzeczy, zauważył, było rozrzuconych po farmie. Nie wiedział, czy pudełka okażą się potrzebne, ale nie miał odwagi ich wyrzucić. Henry zniknął, gdyż inaczej zapytałby wuja, co ma z nimi zrobić. Wrócił i posprzątał dom. Ponieważ szorował wszystko codziennie, dom nie wymagał wiele uwagi. Jednocześnie Bleys zaczął przygotowywać w kotle nad paleniskiem gulasz na kolację, a o właściwej porze wszyscy przyszli i zjedli. Jak zwykle, Henry ogłosił koniec posiłku przez to, że odłożył sztućce i wstał od stołu. - Will - powiedział - ponieważ sprzątałeś po lunchu, masz teraz wolne. Możesz iść wcześniej spać, albo robić co chcesz do normalnej pory pójścia do łóżka, ale wtedy bądź lepiej na swojej pryczy. Bleys, posprzątasz wszystko, a potem będzie pora na sen także dla ciebie. Joshua, w moim pokoju, gdy skończysz modlitwy. Bleys zauważył, że wchodząc w drzwi swojego pokoju, Henry zdjął z gwoździa długi pasek, który zabrał ze sobą. Chopiec uznał to działanie za intrygujące. Nie widział żadnego powodu, żeby wuj brał takie rzeczy do sypialni. O ile wiedział, nikt nie wybierał się w drogę, a był to pasek, którym mógłby przymocować walizkę do wozu. Na razie wyrzucił ten fakt z głowy, zabierając się do pracy, związanej ze sprzątaniem po kolacji i myciem naczyń. Mycie i sprzątanie nie trwało długo, gdyż teraz był już w tym zaprawiony. Skończył i poszedł do sypialni, którą dzielił z dwoma pozostałymi chłopcami. Gdy Bleys wszedł do pokoju, Will nadal klęczał, co oznaczało, że modlił się nadzwyczajnie długo. Ale na widok Bleysa kuzyn wstał, wspiął na swoje górne posłanie, rozebrał się pospiesznie i owinął kocem, odwracając twarz do ściany. Od chwili wejścia Bleysa ani razu nie spojrzał na niego. Zaintrygowany tym dodatkowo, choć w niewielkim stopniu, Bleys rozebrał się i wdrapał się na swoją koję. Po kilku pierwszych pobudkach o świcie przyzwyczaił się do wczesnego chodzenia spać, żeby wykorzystać w pełni całonocny odpoczynek. Dopiero naciągając na siebie przykrycie spojrzał na górną pryczę, która przywierała do zewnętrznej ściany z bali, i ujrzał, że Will ma głowę całkowicie schowaną pod poduszką. Kiedy Bleys był dużo młodszy, nauczył się, że nie ma sensu zastanawiać się na próżno nad tajemnicami, ale należy zasadzić się na nie, gromadząc kolejne wskazówki, aż w końcu sekret sam się ujawni. Powiedział sobie, że to dziwne zachowanie Willa wyjaśni się w końcu samo, obrócił się na koi twarzą do ściany dzielącej go od sypialni Henry’ego i ułożył wygodnie głowę na poduszce. Po kilku minutach zapadł w drzemkę. Był niejasno świadomy głosów dochodzących z pokoju wuja, ale dźwięki były zbyt stłumione, by Bleys mógł cokolwiek zrozumieć. Zaczął właśnie odpływać w sen, gdy głosy umilkły. Nastąpił długi okres ciszy, w której trwał na samej krawędzi snu, a potem usłyszał dziwny dźwięk, którego nie potrafił zidentyfikować. Potem była przerwa, a później dźwięk powtórzył się. Potem znowu przerwa i powtórzenie... A później zaczął słyszeć głos Joshui... Ogarnęło go przerażenie, które sprawiło, że stał się zimny jak sopel lodu. Nagle, jasno i bezbłędnie, zidentyfikował dźwięki wydawane przez Joshuę jako wyraz bólu; a w rytmicznie powtarzającym się pierwszym odgłosie rozpoznał dźwięk, z jakim skórzany pas uderza o ludzkie ciało. Dla kogoś takiego jak on, urodzonego przez matkę z Exotików, która - cokolwiek by o niej nie powiedzieć - była niezdolna do przemocy, i wychowanego z dala od jakiejkolwiek fizycznej presji (z wyjątkiem przypadkowych starć z rówieśnikami), obraz mężczyzny bijącego chłopca był przerażający ponad wszelkie pojęcie. Rzucił przez ramię szybkie spojrzenie na Willa. Młodszy chłopiec nie tylko miał na głowie poduszkę, ale przyciskał ją mocno oboma rękami. Na ten widok Bleys poczuł, że reakcja Willa staje się jego reakcją. Zwinął się na posłaniu, naciągnął poduszkę na głowę, żeby zasłonić uszy i leżał drżąc. Ale dźwięk nadal do niego docierał. Choć bardzo się starał, nie mógł wyrzucić z wyobraźni obrazu Joshui bitego przez ojca. Zawładnął nim przerażający strach; tak wielki, że poczuł się wydrążony od wewnątrz. Nie zniósłby czegoś takiego. Nigdy! Dźwięk ucichł w końcu; albo przynajmniej ucichł odgłos pasa, a płacz Joshui ścichł wkrótce na tyle, że nie było go słychać przez ścianę. Bleys leżał, trzęsąc się z przerażenia, ale jednocześnie przepełniony był jakąś straszliwą ciekawością - taką samą, jaką mógł czuć skazaniec, patrząc na miejsce swej kaźni. Pomyślał o Joshui; umysł miał rozdarty jak otwarta rana. Za wszelką cenę, pomyślał, musi iść do starszego chłopca. Teraz. Trzęsąc się, wstał z pryczy. Powietrze było zimne, więc odruchowo na piżamę włożył kurtkę. Will leżał nadal nieruchomo, zwinięty przy ścianie, z poduszką na głowie. Bleys wszedł do głównego pomieszczenia i niemal wpadł na Henry’ego. Wuj nie miał pasa i nie wyglądał inaczej niż kiedykolwiek przedtem. Bleys nie myślał. Po prostu szedł w stronę wejścia do sypialni Henry’ego. Mężczyzna przeciął mu drogę. - Bleys! - rzekł wuj ostro, trzymając go za ramię. - Co robisz? Dokąd idziesz? - Joshua - odparł chłopiec ze wzrokiem wbitym nadal w drzwi. - Muszę iść do Joshui. Próbował się wyrwać, ale Henry przytrzymał go za drugie ramię i powstrzymał go. - Nie! - powiedział. - Nie pójdziesz! Jego głos zmiękł po raz pierwszy, odkąd Bleys go słyszał. - Joshua nie będzie chciał cię teraz widzieć - rzekł. - Wracaj do łóżka. Bleys podniósł wzrok na mężczyznę. To była ta sama surowa twarz. Nie było w niej żadnej zmiany. Zwyczajna twarz człowieka, a nie jakiegoś potwora. - Ty... - Bleys nie znalazł słów, którymi chciał powiedzieć to, co czuł. - Jestem tylko narzędziem w ręku Boga, niczym więcej - rzekł Henry, ale w jego głosie brzmiała nadal niezwykła łagodność. Wykorzystując swoją przewagę fizyczną odwrócił Bleysa - wbrew jego woli - w przeciwnym kierunku. - Idź teraz do łóżka. Nauczysz się, chłopcze. Nauczysz się. Odrętwiały, Bleys pokuśtykał z powrotem do drzwi swojego pokoju, wszedł do środka i położył się do łóżka. Przykrył się wraz z głową, jakby mógł odciąć się od wszystkiego i czekał. Po chwili, w ciemności, nadszedł w końcu sen. Rozdział 7 Następny ranek nie różnił się niczym od innych poranków, jakie Bleys widział w tym domu, pominąwszy fakt, że on sam był nieprzytomny ze snu. Will musiał dosłownie ściągnąć go z pryczy. Kiedy był wreszcie w stanie podnieść się i zacząć ubierać, zobaczył, że Joshua jest już gotowy i właśnie wychodzi, a Will podąża tuż za nim. Pospieszył się i wszedł do głównego pomieszczenia, żeby rozdmuchać żar w kominku i uzyskać płomień, na którym dałoby się podgrzać kawę - jak w istocie nazywano ten ciemny płyn podany mu podczas pierwszego posiłku w tym domu. Drżał w otrzymanym od Joshui swetrze, gdy małe płomyki pojawiły się między kawałkami hubki, które położył delikatnie na wciąż żarzących się węglach. Kiedy dodał więcej opału, ogień wzmógł się, aż w końcu wysokie płomienie oblizały poczerniały spód czajnika z kawą. Był w domu zupełnie sam. Henry, Joshua i Will wyszli na zewnątrz do swych porannych obowiązków. Bleys zajął się przygotowaniem śniadania - gotował wodę na płatki, które robiono ze zmielonych ziaren miejscowej odmiany zboża podobnego do owsa. Jak kawa, owsianka nie smakowała mu, ale głód i przyzwyczajenie zrobiły swoje. Przekonał się, że tego ranka miał na śniadanie taki sam apetyt, jak jego obaj kuzyni i wuj. Po około dwudziestu minutach tamci znaleźli się z powrotem w jadalni, a do tego czasu zarówno kawa jak i owsianka były już gotowe. Bleys podał do stołu i wszyscy jedli w ciszy wczesnego poranka, kiedy nie ma wiele do powiedzenia, ani też specjalnego powodu, żeby mówić cokolwiek. Było to zupełnie zwyczajowe milczenie. Bleys zerkał ukradkowo na Joshuę, ale chłopiec nie sprawiał wrażenia innego niż poprzedniego dnia. Zdawało się, że to, co mu się przytrafiło, nie dotknęło go ani nie zmieniło w żaden sposób. - Joshua - odezwał się w końcu Henry, odsuwając od siebie pustą miskę. - Jako pierwsze sprawdzisz, czy ogrodzenie jest zamocowane. - Już to zrobiłem, ojcze - odparł chłopak, kończąc ostatnią łyżkę owsianki. - Sprawdziłem to wczoraj późnym popołudniem. - Dobrze - rzekł Henry; spojrzał na Bleysa. - Bleys, jadę dziś rano do sklepu i chcę, jak tylko tutaj posprzątasz, żebyś mi towarzyszył. Trzeba, żeby sklepikarz poznał cię, a ty powinieneś poznać jego na wypadek, gdybym musiał posłać cię po zakupy samego. Wstał, a na ten znak, że śniadanie jest skończone, wstali wszyscy pozostali i przysunęli krzesła do stołu. Henry wyszedł z obu synami. Bleys pozbierał kubki i miski po owsiance, potem zabrał się za mycie. Praktyka sprawiła, że uporał się z tym szybko. Nie minęło wiele czasu, gdy znalazł się na zewnątrz, rozglądając się za Henrym. Wuj był na podwórzu i stojąc obok zaprzęgu kóz, oglądał uważnie kopyta zwierząt. Gdy Bleys się zbliżył, Henry spojrzał na niego. - Wędrówka po bitych drogach nie przysłużyła się im - powiedział. - Pamiętaj o tym, chłopcze. Tych stworzeń nie podkuwa się metalowymi podkowami, tak jak robi się to z końmi na Starej Ziemi. A teraz, wsiadaj do wozu. Będziemy jechać. Jazda kozim zaprzęgiem po gruntowych drogach do małego miejscowego sklepu trwała mniej więcej pół godziny. Dla Bleysa, sklep był dziwnym, małym lokalem zawalonym rozmaitymi towarami. Od Joshui dowiedział się, że prowadzono tu jednocześnie kupno i sprzedaż - był to rynek zbytu na takie produkty, jak kozi ser, który wytwarzano na farmie Henry’ego; część sera wysyłano do Ekumenii, zatrzymując większość na użytek miejscowych. Na składzie był także sprzęt rolniczy i różne zapasy - w tym mielone ziarno, z którego robili płatki owsiane - i inne suche produkty. - Jamesie Breeder - Henry przedstawił Bleysa sklepikarzowi - to jest mój bratanek, który teraz u nas mieszka. Nazywa się Bleys Ahrens. Bleys, to jest pan Breeder. - Jestem zaszczycony poznaniem pana - rzekł chłopiec. Breeder - niski, ciemnowłosy mężczyzna zmarszczył brwi. - Także miło mi cię poznać, Bleys - odparł. - A jeśli chodzi o ten „zaszczytny” sposób mówienia, to nie nadużywaj go. - Zdaje mi się, że ci to mówiłem, Bleys - odezwał się ostro Henry. - Nie używamy oficjalnej mowy w naszym kościele, a pan Breeder jest jego członkiem. - Niech mi Bóg wybaczy - powiedział Bleys szybko. - Już nie zapomnę, wuju. Breeder powstrzymał się od uśmiechu, a Bleys, wrażliwy jak liść na najlżejszym powiewie, czuł, że właściciel sklepu nie zaakceptował go jako członka społeczności, do której należał on i rodzina Henry’ego. Bleys odwrócił się bez wahania do Henry’ego i pochylił ku niemu; zniżył przy tym głos, jakby chciał przemówić do niego na osobności. - Wuju - niemal zaszeptał - w jaki sposób pan Broeder kontroluje kupno i sprzedaż wszystkich towarów? A także, jak panuje nad tym, co my i inni ludzie kupujemy na kredyt? Henry zwrócił wolno na Bleysa groźne spojrzenie swoich ciemnych oczu i chłopiec poczuł się tak, jakby ochronna kurtyna między nimi uległa zerwaniu. - Bleys - powiedział lodowato wuj - zawsze masz mówić prawdę! W jakiś sposób odczytał intencję Bleysa z tonu jego głosu. Ale Broeder uśmiechał się teraz, a uczucia, jakie płynęły od niego, Bleys odebrał jako zabarwione serdecznością. - Jest w tym wiele prawdy, Henry - rzekł sklepikarz. - Masz bystry rozum, chłopcze. Nie każdy może dopilnować obrotu wszystkim, co jest na składzie w podobnym sklepie. Bleys poczuł, że odniósł sukces swoim pochlebstwem, ale jednocześnie chłopca przeszył nagle strach, niczym lodowaty skurcz. Henry okazał się nieobliczalny. Bleys nie miał pojęcia, co mogłoby pchnąć tego człowieka do zbicia go tak, jak wuj zbił Joshuę. Z pewnością, jeżeli zginie koza, to jest to przynajmniej częściowo wina zwierzęcia, ale Henry postępował tak, jakby winny był wyłącznie Joshua. Nie dało się zatem przewidzieć, co może skłonić go do wymierzenia kary. Bleys powiedział sobie, że musi odkryć, co można bezpiecznie powiedzieć i zrobić przy Henrym, a czego nie. Nie wystarczyło po prostu mówić cały czas tego, o czym sądził, że Henry chce to usłyszeć. Musiał wiedzieć na pewno, do czego mógł się posunąć, a jakich granic nie powinien przekraczać; jakie tematy są tabu, o których nie powinien wspominać. Istniała możliwość, że używanie przez niego uprzejmych form towarzyskich, których uczono go od dziecka, było czymś wystarczającym, by Henry podniósł na niego pas. Nagle MacLean stał się niebezpieczny. Ale, powiedział sobie Bleys, musi istnieć jakiś wzór, reguły. Musiał pogadać z Joshua. Joshua mu to powie. Jednocześnie coś kurczyło się w nim na myśl o zbliżeniu się do Joshui. Z pewnością przejście tego rodzaju tortury, jaką starszy chłopiec przecierpiał poprzedniej nocy, musiało coś w nim zmienić. Bleys nie potrafił sobie wyobrazić, by wynik podobnego doświadczenia mógł okazać się czymś innym, jak gwałtowną zmianą. Sprawa, którą Henry miał do załatwienia ze sklepikarzem, okazała się całkiem błaha. Dotyczyła zwyczajnego rozdysponowania kilku kręgów przywiezionego sera; wuj kupił trochę płatków śniadaniowych i potargował się o funt gwoździ, których cena, okazało się, wzrosła nieznacznie od ostatniej bytności Henry’ego. MacLean dostał w końcu swoje gwoździe po starej cenie, ale transakcja została opatrzona kategorycznym oświadczeniem Broedera, że od teraz Henry będzie musiał kupować po nowej, wyższej cenie. Bleys i wuj ruszyli z powrotem na farmę. W czasie drogi Henry milczał, najwyraźniej zajęty własnymi myślami. Bleys cenił sobie milczenie wuja z dwóch powodów. Jeśli Henry nie odzywał się do niego, to istniała mniejsza szansa na to, że chłopak popełni jakiś błąd i w rezultacie wpędzi się w kłopoty. Po drugie, sam Bleys chciał trochę pomyśleć. Nie wyobrażał sobie, że miałby mieszkać z kimś, kto biłby go jak zwierzę. Nie wiedział co - dokładnie - zrobiłby lub mógł zrobić, by tego uniknąć. I to go przerażało. Poranek spędził, martwiąc się tym. Lunch przebiegał jak zwykle. Bleys obserwował Joshuę - teraz bardziej otwarcie - poszukując w chłopcu jakiejś zmiany, ale niczego takiego nie dostrzegł. Joshua był nadal zwykłym kuzynem, mówiącym cichym głosem. Wyglądało na to, że doznane przeżycie nie poruszyło go wewnętrznie - i Bleys uznał to za niepojęte. Nie potrafił sobie wyobrazić, by tortura nie zniszczyła wrodzonego wzorca osobowego. Bleys musiał dowiedzieć się, jak to jest, a tylko Joshua mógł mu to wyjaśnić. Zebrał wszystkie siły i zwrócił się do Henry’ego. - Wuju - odezwał się Bleys podczas posiłku - nie znam się na kozach, a może się tak zdarzyć, że będę musiał mieć z nimi do czynienia. Czy po tym, jak skończę tutaj sprzątać po południu, mógłbym pójść i pomóc Joshui przy oporządzaniu zwierząt i dojeniu? Henry spojrzał na niego. - To rozsądna prośba, Bleys - odparł. - Tak, sądzę, że możesz iść. Joshua... - Tak, ojcze? - odezwał się chłopiec, spoglądając znad swojej miski. - Niech Bleys ci towarzyszy, tak jak mówi - rzekł Henry. - Potem powiesz mi, jak szybko chwyta różne rzeczy i do jakiego stopnia mógłby być użyteczny, gdyby z jakiegoś powodu musiał sam zająć się kozami. - Tak, ojcze - odparł zgodnie Joshua. W rezultacie, w późnopopołudniowym słońcu - gdyż pogoda tego dnia była ładna - Bleys znalazł się z Joshuą na terenie ogrodzonego pastwiska. Joshua wziął poważnie nakaz swego ojca, by nauczyć Bleysa obchodzenia się z kozami. Robił to sumiennie, nazywając każdą po imieniu i pokazując chłopcu drobne różnice w ubarwieniu ich sierści, w zachowaniu się lub wielkości, dzięki czemu każde zwierzę mogło zostać zidentyfikowane. - Na mniej więcej dziesięć samic przypada jeden kozioł - wyjaśniał Joshua. - Dzieje się tak dlatego, że to kozy - mlekiem, serem i małymi - pokrywają koszt swego utrzymania. Wszystkie zwierzęta, które tu widzisz, są odmianami wyhodowanymi na potrzeby tego świata. Są potomkami tuzina przysłanych ze Starej Ziemi zamrożonych embrionów, które wyhodowano potem do stadium porodowego w zakładzie rozrodczym w Ekumenii. Spojrzał na Bleysa. - Rozumiesz? - Tak - odparł Bleys. Joshua kontynuował. - Ponieważ większość rodzących się kóz przychodzi na świat zdeformowana lub nieżywa, musimy bardzo często kupować nowe embriony, żeby uniknąć chowu wsobnego. To strasznie drogie, ale nie ma innego wyjścia. W każdym razie mamy teraz ponad czterdzieści zwierząt, a większość z nich to wysoko mleczne samice. Kozły są dobre na skóry. Otrzymujemy z nich nieco mocniejszą skórę, lepsze są także do ciągnięcia wozu, orki i tym podobnych prac. Używamy do tuzina kozłów do ciągnięcia pługa, ale kierowanie zwierzętami jest trudne. Wszyscy będziemy zadowoleni, kiedy ojciec złoży silnik; możemy zbudować rodzaj traktora, który pociągnie pług, bronę i inne sprzęty rolnicze. Przerwał i spojrzał na Bleysa. Ten skinął głową. Wiedział, że kozy - tak jak i wiele innych gatunków zwierząt - nie reprodukowały się na większości Nowych Światów - fakt, który nie przestawał zdumiewać biologów. Reszta wiadomości była mu wcześniej nieznana. - Masz jakieś konkretne pytanie? - chciał wiedzieć Joshua. - Patrzysz na mnie tak, jakbyś pragnął o coś zapytać. Śmiało. To cała rzecz. Mogę ci powiedzieć wszystko co wiem, ale nie dowiem, co chcesz wiedzieć, póki nie zapytasz. Bleys czuł się tak, jakby stał na krawędzi urwiska. Tym niemniej wszystko co wiedział o ludziach mówiło mu, że teraz nadszedł odpowiedni moment, by przemówić, więc odezwał się. - To tylko... - zawahał się. - Dobrze się czujesz? Joshua wyglądał na zaintrygowanego. - Dobrze? - powtórzył. - Oczywiście. Nie chorowałem od ponad sześciu miesięcy, od zeszłej zimy, a nawet wtedy było to drobne niedomaganie żołądka wywołane czymś, co zjadłem. Byliśmy tym jednak zdumieni, bo ani Will, ani ojciec nie zachorowali. Co ci przyszło do głowy? Joshua był tak szczery i zdecydowany, udzielając odpowiedzi, że Bleysowi brakowało przez chwilę słów, których powinien użyć. Zawahał się ponownie. - To... zeszłej nocy... - powiedział i ponownie zapomniał języka w gębie. - Och! - rzekł Joshua. - Chodzi ci o lanie, jakie spuścił mi ojciec, ponieważ zdechła koza? To masz na myśli? Musiałeś wychować się wśród bardzo dziwnych ludzi, Bleys, skoro się nad tym zastanawiasz. To nie było nic takiego - zwykłe baty. - Ale nie rozumiem - Bleys czuł się nadal zagubiony - dlaczego ojciec sprawił je tobie? Chodzi mi o to, że to był wypadek, że koza zginęła, prawda? - Tak - odparł Joshua - ale moją winą było to, iż nie sprawdziłem, czy ogrodzenie dobrze się trzyma; a w związku z tym zbyt luźny drąg, który spadł lub został zrzucony, uwięził kark zwierzęcia. Koza udusiła się, a my straciliśmy cenne zwierzę. A ja byłem odpowiedzialny za to, żeby ogrodzenie było bezpieczne. Kto inny miałby za to odpowiadać, jak nie ja? - Ale to był wypadek - upierał się Bleys. - Nie - powiedział Joshua poważnie. - Nic nigdy nie dzieje się przypadkiem. Sprawił to Bóg, gdyż byłem niedbały i pokazał mi wynik mojej beztroski. To dlatego ojciec mnie zbił. Zapamiętam to i nigdy więcej nie skrewię w podobny sposób. - Ale to jest dla ciebie takie... trudne - rzekł Bleys. - Trudne? - Joshua potrząsnął głową. - Ścieżki Pana zawsze są trudne. Było to tak samo trudne dla mnie, co i dla ojca. Ale to był dany mu od Boga obowiązek, by dopilnować, żebym został należycie ukarany za niedbalstwo. Bleys milczał. Zgodnie z tokiem rozumowania Joshui i jego ojca - a prawdopodobnie Willa oraz wszystkich innych członków ich kościoła - istniał jakiś wzorzec i sens, który usprawiedliwiał wszystko, co przydarzyło się Joshui. Przypomniał sobie ton łagodności, którą - zdawało mu się - usłyszał w głosie wuja, kiedy próbował iść do Joshui, a Henry zatrzymał go w głównym pomieszczeniu domu i odesłał z powrotem do łóżka. A teraz nawet Joshua zgadzał się z tym, że to, co go spotkało, było właściwe; jednocześnie było to coś najbardziej przerażającego, co Bleys mógł sobie wyobrazić. - Kiedy będę miał własną rodzinę - odezwał się Joshua - będę musiał bić swojego syna, kiedy zasłuży na karę. Czyniąc inaczej, nie wychowałbym go na sposób Pana. Bleys skinął głową, mając nadzieję, iż Joshua potraktuje to jako znak, że zrozumiał. Nie zrozumiał. Nadal płonął w nim jego własny, świeżo wzbudzony strach przed Henrym; Bleys w dalszym ciągu musiał odkryć, co powinien robić, żeby czuć się w tym domu bezpiecznie. Wciąż był niepewny, pozbawiony ochrony. Ale został z Joshuą, ucząc się tego, co tamten miał mu do powiedzenia o kozach podczas zaganiania ich pod wieczór do obory. Część jego umysłu poszukiwała bez przerwy odpowiedzi. Musiał być ktoś, od kogo mógłby uzyskać informację. Musiał istnieć jakiś wzór postępowania, ale pytanie o to samego Henry’ego było nie do pomyślenia, a Joshua wyraźnie nasiąkł już tak głęboko wyznawanymi przez siebie zasadami wiary, iż nie potrafił opisać tego, co przyjmował za równie naturalne, jak grawitacja i tlen. Bleys rozważał także, czy nie zapytać o to Willa, ale dotarło do niego, że przerażenie okazywane przez młodszego chłopca podczas chłosty Joshui, jego młodość i religijne wychowanie świadczyły, iż Will także nie będzie pomocny. Jednak wzór musiał istnieć. Podczas powrotnej drogi na farmę, Bleysowi przyszedł do głowy pomysł. - Kto jest... - była to jedna z niewielu chwil w jego życiu, kiedy szukał właściwego słowa. Nie miał pojęcia, jak ci ludzie nazywają swoich przywódców religijnych praktyk. - Kto jest pastorem w waszym kościele? - Pastorem? - Joshua spojrzał na niego, odwracając uwagę od kozy, którą zagonił właśnie do stada tłoczącego się podczas wchodzenia do obory. - Ktoś, kto odprawia posługi religijne - rzekł Bleys. Zastanowił się w duchu, czy nie powinien użyć słowa „ksiądz”, ale silne przeczucie kazało mu je odrzucić. - Religijny przywódca w waszym kościele. - Och, chodzi ci o Nauczyciela - powiedział Joshua. - Tak, mieszka jakieś dwie mile stąd, tuż obok kościoła. Nazywa się Gregg; naprawdę ma dłuższe nazwisko, ale nikt z nas nie potrafił go poprawnie wymówić, więc skrócił je. - Rozumiem - rzekł Bleys, kiwając głową. Zapędzili kozy do obory i dopilnowali, by każda z nich znalazła się w przegrodzie, każda na właściwym miejscu. Tego wieczoru, gdy tylko skończyli kolację, Bleys odezwał się do Henry’ego. - Wuju - powiedział. - Czy uważasz, że to byłby dobry pomysł, żebym porozmawiał z Nauczycielem z waszego kościoła? Chcę się uczyć od niego. MacLean odłożył łyżkę i popatrzył na chłopca. Wzrok wuja był ponownie tym samym srogim spojrzeniem, które spoczęło na Bleysie na samym początku, gdy chłopiec ujrzał Henry’ego w terminalu portu kosmicznego. - Jestem członkiem kościoła i sam należę do Boga. Jakich potrzebujesz odpowiedzi, których nie mógłbym ci udzielić? Bleys myślał szybko. - Chcę zrozumieć... wszystko, co dotyczy waszego kościoła - odparł. Spojrzenie Henry’ego straciło swą przerażającą intensywność. - Rozumiem - powiedział. - Jeśli chodzi o całą wiedzę na temat kościoła, to istotnie powinieneś porozmawiać z Nauczycielem. Zrozum mnie, Bleys - moi synowie słyszeli to wcześniej, ale nie zaszkodzi, jeśli usłyszą ponownie... Łyżki Joshui i Willa opadły płasko na stół. - Jak właśnie powiedziałem, należę do Boga, a on jest wszystkim, czego potrzebuję. Nie brakuje takich, nawet w naszym Kościele, którzy oddaliby się prozelityzmowi lub zostali misjonarzami i dążyli do nawracania ludzi innych wyznań. Ale ja nigdy tego nie robiłem i nie będę robił. Gdyż pragnę tylko Boga. Nie są mi potrzebni inni wyznawcy obok mnie, którzy by podsycali moją wiarę. Gdyby miało stać się tak, że zostałbym sam z tym, w co wierzę, to ten fakt nie zmieniłby mnie - tak jak nie powinno to zmienić żadnego należącego do Boga mężczyzny lub kobiety. Urwał, by spojrzeć wprost na Joshuę i Willa. - Dzieci, kiedy dorastają, mogą potrzebować rady albo przewodnictwa w swoim poszukiwaniu Pana - ciągnął po chwili Henry - ale kiedy moi dwaj synowie staną się mężczyznami, będę oczekiwał od nich, że sami dokonają wyboru; a jeśli ich wybór padnie na inny kościół niż mój, to będzie mi smutno patrzeć jak odchodzą, ale uszanuję to. Ci, którzy wierzą, znajdą Boga tam, gdzie Go szukają. Ci bez wiary muszą żyć bez Pana. Skończył na chwilę mówić, a Bleys przekonał się, że wraz z dwoma pozostałymi chłopcami wstrzymuje oddech. - W związku z tym - Henry spojrzał na Bleysa, a jego głos złagodniał - powinieneś istotnie porozmawiać z Nauczycielem. Odkąd jesteś z nami, Bleys, minęły trzy kościelne dni, a ty ani raz nie poprosiłeś, żebyśmy wzięli cię na nabożeństwo. Porozmawiaj z Greggiem i postanów wedle swojej woli. Żadna decyzja, jaką potem podejmiesz w związku z Bogiem, nie zmieni ani o włos tego, co każdy z nas czuje, czy jak postępuje w stosunku do ciebie. Urwał. - Nazywa się Albert Gregg, a jego dom stoi trochę dalej przy tej samej drodze, co nasza farma - mówił dalej wuj. - Dziś jest już za późno, ale jutro po lunchu Will posprząta za ciebie po posiłku, a ty możesz pójść i spotkać się z Nauczycielem. Jest zawsze w domu, a jeśli nie, to do drzwi będzie przyczepiona kartka z wiadomością, gdzie można go znaleźć. Tak, Bleys, musisz podziękować Bogu, że o tym pomyślałeś. Rozdział 8 Następnego dnia po lunchu Bleys poszedł drogą w kierunku, który - jak na ironię - wiódł w stronę Ekumenii. Deszcz nie padał od kilku dni i było już gorąco, a droga wysychała i stała się nawet nieco pylista. Zbliżało się lato. - Nie możesz nie trafić - powiedział mu Will. - To mały brązowy dom obok kościoła. Nauczyciel stwierdził, że nie byłoby właściwe, by pomalować dom na ten sam kolor, co kościół. Po drodze nie ma drzew, a nawet gdybyś zabłądził, to nie możesz nie znaleźć kościoła, gdyż jego wieża jest wyższa od wszystkich drzew rosnących w okolicy. Wędrówka upłynęła Bleysowi na zastanawianiu się, jak ma się zabrać do wypytywania Nauczyciela. Nigdy dotąd nie był bardziej świadomy, że nie pływał po głębszej wodzie. Nie dotarło to do niego wcześniej, ale wszystkie kobiety i mężczyźni, jakich poznał do tej pory, kierowali się pewnym wzorcem postępowania i zachowywali postawy, które były skutkiem zupełnie odmiennego stylu życia, niż tutejszy - ale takiego, z jakim Bleys był zaznajomiony od urodzenia. Tutaj wszystkie imperatywy były inne. Ludzie nie będą reagować w ten sam sposób na bodźce, jakich mógłby użyć, żeby coś od nich uzyskać. Pokazała się wieża kościelna, a krótko potem w polu widzenia znalazł się sam kościół oraz mały, brązowy dom. Bleys podszedł i przyjrzał się zabudowaniom z bliska, gdyż ani kościół, ani dom nie stały daleko od drogi, od której oddzielało je coś w rodzaju parkingu. Mały brązowy dom miał malutki ganek, a w jego głębi widać było drzwi. Bleys podszedł do nich i zapukał. Odpowiedziała mu cisza. Spojrzał na drzwi, ale nie było na nich żadnej wiadomości. Zastukał nieco mocniej. Tym razem usłyszał szurające kroki i drzwi otworzyły się. Wyjrzał zza nich niski człowiek, niższy nawet od Bleysa; gospodarz spojrzał na chłopca i uśmiechnął się. - Ach - odezwał się - ty musisz być bratankiem Henry’ego. Wejdź do środka. Odsunął się na bok, otwierając szerzej drzwi przed Bleysem, żeby chłopiec mógł wejść do małego, ciemnego korytarza. Drzwi za przybyłym zamknęły się, a jego gospodarz, powłócząc nogami, poszedł przodem, po czym skręcił z korytarza w lewo do pomieszczenia, które zdawało się pełnić rolę saloniku lub pokoju dziennego, chociaż wnętrze także było bardzo małe. Bleys zauważył, że mężczyzna był niemal zgięty we dwoje, więc musiał odchylać głowę do tyłu, żeby widzieć z kim rozmawia. W pokoju zajął krzesło zbudowane najwyraźniej na jego potrzeby, gdyż kiedy się już w nim usadowił, mógł patrzeć wprost na Bleysa, któremu machnięciem ręki wskazał inny mebel. Oba krzesła były małe, ale miękko wymoszczone i wygodne, choć przydałoby się je odkurzyć. Ostatnich kilka dni spędzonych w domu Henry’ego sprawiło, że Bleys zwracał baczną uwagę na kwestie czystości, i był świadom, że nie tylko temu domowi daleko jest do tego, by być tak czystym, jak czysto utrzymywany był dom wuja, ale i sam gospodarz zalatywał stęchlizną, jakby ostatnio się nie kąpał. Gregg uśmiechnął się do Bleysa. - A więc przyszedłeś zobaczyć się ze mną - powiedział. - Jestem Albert Gregg, ale wiesz o tym, nauczyciel w tym kościele. Poza nim, członkowie zboru mówią do mnie po prostu Gregg. Gdyby był tutaj ktoś dorosły - niemal mrugnął - musiałbyś przypuszczalnie nazywać mnie Nauczycielem, ale ponieważ jesteśmy sami, to wystarczy Gregg. Niech cię nie przeraża to, w jaki sposób patrzę. Mam artretyzm. Tak, wiem, to uleczalne, ale koszt kuracji jest wyższy, niż możemy sobie tutaj na to pozwolić. A teraz - ty jesteś Bleys Ahrens, prawda? - Zgadza się, Nauczycielu... to znaczy Gregg - odparł Bleys. Czuł się bardziej zagubiony i zmieszany, niż się tego spodziewał. Zakładał, że spotka kogoś skrojonego na modłę Henry’ego. Kogoś prostego, stanowczego i mocno nietolerancyjnego. Ten człowiek nie wyglądał na takiego, a na dodatek był zwierzchnikiem miejscowego kościoła. Bleys czuł się zaintrygowany. - Chciałbyś trochę kawy? - spytał Gregg. - W kuchni jest gorący czajnik i wszystko, co potrzeba. Poproszę cię, żebyś przygotował dla nas obu, jeśli sam chcesz, gdyż trochę trudno jest mi się tutaj krzątać. - Nie, dziękuję Gregg - nazwisko w ustach Bleysa zabrzmiało nieco niezręcznie. - Jestem tuż po lunchu. - Nie chodzi tylko to - powiedział Nauczyciel, wydając z siebie coś bardzo przypominającego chichot - ale, jak sądzę, nie przywykłeś jeszcze do tego, co nazywamy tutaj kawą. Co cię do mnie sprowadza? - Potrzeba mi - tym razem Bleys miał przygotowane odpowiednie słowa - nauki religii obowiązującej w waszym kościele, gdyż zamierzam zostać jego członkiem. - Nauki? Jesteś pewien, że nie chodzi ci po prostu o informację? - Gregg spojrzał na niego bystro. - Przede wszystkim, w naszym kościele nie ma żadnej formalnej nauki, a po drugie, nie sprawiasz na mnie wrażenia kogoś bardzo potrzebującego instruktażu - zwłaszcza, jeśli znalazłeś się tutaj z własnej woli. Czy też przysłał cię Henry? - Nie - odparł Bleys. - To był mój pomysł, żeby przyjść i spotkać się z tobą. Masz rację, chciałem zadać ci kilka pytań. - Dobrze - rzekł Gregg, wiercąc się i rozsiadając nieco głębiej i wygodniej w fotelu. - To trafniejsze i bardziej pożądane. Wolę kogoś, kto zadaje mi pytania we własnym imieniu i kieruje się własnymi powodami niż setkę ludzi wysłanych do mnie po nauki. - Aż do tej pory całe swoje życie spędziłem z matką - powiedział Bleys. - Została urodzona i wychowana jako Exotik, więc, jak sądzę, ze mną też się tak stało. Aż dotąd nie znałem żadnych ludzi z Harmonii czy z Zjednoczenia, z wyjątkiem jednego, a on... Bleys stwierdził, że się waha. - ...nie był taki, jakimi przedstawia się ludzi z waszych dwóch planet. - Innymi słowy - powiedział Gregg - był prawdopodobnie kimś takim, jak brat Henry’ego, Ezechiel - jeśli nie Ezechielem we własnej osobie. A Ezechiel był kimś, kto uciekł po prostu od wszystkich spraw Wiary - zostawił te dwa światy, na których kwitnie Słowo i całkowicie zmienił swoje życie. Czy to był Ezechiel? - Tak, Gregg - potwierdził Bleys. - Lubiliśmy go wszyscy. - Tak, o tak - w głosie Nauczyciela brzmiał namysł. - Ezechiel to jeden z najsympatyczniejszych ludzi, jakich znałem. Bez wątpienia nadal jest taki. Ale mów dalej. Powiedziałeś mi, że twoja matka jest Exotikiem, więc i ty wyrosłeś jako Exotik. Z faktu, że jesteś teraz tutaj, wnoszę, iż nie mogłeś już zostać z matką. Jest zdrowa, co? - Och, ma się świetnie - rzekł Bleys. - Po prostu nie było... praktyczne dla mnie, bym mieszkał z nią i podróżował, jak to wcześniej robiłem. Uznała, że lepiej mi będzie u Henry’ego. - Tak - stwierdził Gregg. - Wyobrażam sobie. Tak jak twemu starszemu bratu. - Znasz Dahno? - zapytał Bleys. Z jakiegoś powodu nie przyszło mu do głowy, że mogło tak być. - O, tak. Byłem tutaj Nauczycielem, kiedy zjawił się twój brat - odparł Gregg. - Sądzę, że zmierzasz do tego, iż nie wiesz, jak powinieneś postępować jako członek naszego kościoła. Gdyż do tej pory nie miałeś z czymś takim do czynienia. Czy tak? - Zgadza się - potwierdził z ulgą Bleys. - Coś jeszcze? - zapytał Gregg. Bleys zawahał się. - Czy nie chodzi o to - rzekł Gregg - o czym częściowo wspomniałeś: o problem z dopasowaniem rzeczywistości do tego, co mówiono ci zawsze o ludziach, którzy nazywają siebie Zaprzyjaźnionymi? Czy o to także chodzi? Bleys skinął głową. - Ja... - nagły przypływ szczerości przyniósł słowa, których nie zamierzał powiedzieć. - Zawsze słyszałem o Zaprzyjaźnionych, jako o swego rodzaju fanatykach. Och, słyszałem także, że nazywano ich Nosicielami Prawdziwej Wiary lub Prawdziwie Wierzącymi Czy któraś z tych nazw jest słuszna, czy może obie? Jeśli obie, to jaka jest różnica? Gregg uśmiechnął się. Miał małą, okrągłą twarz, z powodu mocno zaawansowanego wieku poznaczoną teraz zmarszczkami, spod których wyzierały jednak nadal ślady młodości. - Oczywiście - odpowiedział - wszyscy lubimy myśleć o sobie jako o Prawdziwie Wierzących. Zwykle nazywamy się Nosicielami Prawdziwej Wiary. Musimy myśleć w ten sposób; inaczej nie moglibyśmy żyć ze sobą i z Bogiem. Ale tak, niektórzy z nas są fanatykami, i tak, istnieje różnica pomiędzy Fanatykami, a Nosicielami Prawdziwej Wiary. - Zatem to jest to, co chcę zrozumieć - powiedział Bleys. - Kto jest kim i jak mogę poznać tę różnicę? - W istocie - rzekł Gregg - rozróżnienie jest bardzo proste. „Po owocach ich poznacie je”, co jest cytatem z Nowego Testamentu... - Wiem - powiedział Bleys z ożywieniem; czuł się zupełnie swobodnie w obecności tego małego, zgiętego człowieczka. - Mateusz, rozdział siódmy, werset dwudziesty, jak sądzę. - Znasz Biblię? - spytał Gregg, patrząc na niego przenikliwie. Bleys poczuł się nagle zakłopotany. - Bardzo wcześnie nauczyłem się czytać - wyjaśnił. - Mnóstwo czytałem i zwykle wszystkie lektury zostawały mi w pamięci. Ale masz na myśli to, że Fanatyka od Nosiciela Prawdziwej Wiary odróżnia to, co robi? - Właśnie - mruknął Gregg. - Jesteś bardzo podobny do Dahno, wiesz? A jednocześnie różny. Ale masz rację w tym, co właśnie powiedziałeś. Rozróżnienie jest proste. Nosiciel Prawdziwej Wiaiy żyje po to, by służyć Bogu. Fanatyk - czy jest tego świadomy, czy nie - czyni z wyznawania Boga i z samego Boga narzędzie, służące jego własnym celom. - Rozumiem - rzekł Bleys z namysłem. Nastąpiło krótkie milczenie. - Czy w związku z tym ostatnio coś zaniepokoiło cię w szczególny sposób? - zapytał Gregg. Bleys miał pokręcić głową, ale potem powstrzymał się. - Tak - powiedział, a słowa rodziły się w jego ustach niemal boleśnie; czuł straszliwą potrzebę zaufania temu małemu, zgiętemu Nauczycielowi. - Jak mówiłem, dzięki mojej matce wychowano mnie jako Exotika. Sama idea przemocy jest czymś, czego po prostu w ogóle nie bierzemy pod uwagę, jeśli myślimy jak Exoticy. - Zatem byłeś ostatnio świadkiem aktu przemocy? - spytał Gregg. - Tak - odparł Bleys wolno. - Ja... Nagle wszystko zeń wypłynęło gwałtownie - opowiedział o Henrym, który zbił Joshuę z powodu martwej kozy, o tym, jak zareagował na to Will i co czuł on sam, zarówno w trakcie chłosty, jak i później. - Rozumiem - rzekł wreszcie Gregg, kiedy chłopiec skończył. Przez moment nie padło ani jedno słowo, a potem Nauczyciel mówił dalej. - Widzę, jakie to może być dla ciebie trudne - powiedział w końcu wolno. - To, czego byłeś świadkiem, jest związane z samą istotą wiary Henry’ego, a także wiary większości z nas. Czy zrozumiałeś, wtedy lub potem, że Henry nie czerpał z faktu karania syna żadnej przyjemności? Bleys skinął głową. - Przekonałem się o tym - rzekł - gdy powstrzymał mnie, kiedy po chłoście chciałem iść do Joshui, a wuj zachowywał się niemal... łaskawie. I na podstawie tego, co powiedział sam Joshua, kiedy rozmawiałem z nim o tym następnego dnia. Stwierdził, że kiedy będzie dorosły, będzie bił swego syna z tego samego powodu. - I tak się stanie - powiedział Gregg - kiedy nadejdzie pora. W dodatku, będzie dobrym i kochającym ojcem. Urwał niemal gwałtownie. - Niebawem cię opuszczę - rzekł; podciągnął się nieznacznie w rym zbudowanym specjalnie dla niego krześle. - Jeden z członków mojego kościoła przyjeżdża po mnie zmotoryzowanym wozem, by zawieźć mnie do swojego domu. Jego babcia jest bardzo stara i bliska śmierci. Powiedziała, że byłaby wdzięczna, gdybym ją odwiedził; w tej chwili jestem bardziej potrzebny jej, niż tobie. - Rozumiem - powiedział Bleys. Czuł się zlekceważony, odepchnięty na bok i nieważny. - Nie patrz tak - rzekł Gregg. - Nie sądzę, żebyś rozumiał. Po prostu tak jest; przepraszam, że to mówię, ale prawda jest taka, że nie mogę ci wiele pomóc. Myślę, że wiem, czego chcesz; a tym czymś jest potrzeba zrozumienia, dlaczego jesteśmy tacy, jacy tutaj jesteśmy - w tym kościele, na tej planecie, na Zjednoczeniu. Nie sądzę, żebym mógł ci w tym pomóc, gdyż w celu zrozumienia tego musiałbyś wyznawać naszą wiarę w Boga. A jestem pewny, że - jak twój starszy brat - nie masz jej w sobie. Uśmiechnął się. - Trzydzieści lat temu, gdy byłem młodszym Nauczycielem - ciągnął - czułbym obowiązek wbicia ci do głowy pojęcia Boga. Teraz wiem, że takie postępowanie nigdy się nie sprawdza. Bóg, pod żadną postacią, nie przyjdzie do ciebie, jeśli sam Go nie znajdziesz; a na podstawie tego, co wiem o Exotikach za sprawą spotkań z twoim bratem, a nawet widząc ciebie, uważam, że to będzie bardzo trudne, jeśli nie wręcz niemożliwe. Urwał i spojrzał współczująco na Bleysa. - Jednakże mogę wzbogacić twoje życie, jeśli wejdziesz na ścieżkę, którą musi kroczyć Zaprzyjaźniony - mówił dalej Gregg. - Nawet radziłbym ci spróbować tego, zamiast aspirować do wiary, która jest poza twoim zasięgiem. - Rozumiem - powiedział znowu Bleys. - Ale co, jeśli tym czego chcę, jest właśnie wiara? - Nadal sam musisz Go znaleźć - odparł Gregg, patrząc współczująco na chłopca. - Jesteś rozczarowany i nie winie cię o to. W pewien sposób ja także jestem rozczarowany. Ponieważ dla mnie znaczyłoby to bardzo wiele, gdybyś potrafił odnaleźć Boga lub zrozumiał, co czyni Henry’ego takim, jakim jest; i jakimi jest reszta nas. Być może, gdybyś został tutaj bardzo długo... ale będzie, jak chce Bóg. W każdym razie, jak mówię, jeśli sam Go nie znajdziesz, to nie znajdziesz Go nigdy. - Ale jak mam chociaż spróbować to zrobić? - zapytał Bleys. - Przyjmij, że za wszystkim co tutaj robimy, kryje się budowla w postaci przyczyny - rzekł Gregg. - Zdajesz się być niewiarygodnie inteligentny na swój wiek i być może znajdziesz ulgę w tym, że dostrzeżesz przynajmniej szkielet tej budowli. Nawet nie wierząc. Nie wiem. Mam nadzieję. Zawahał się i westchnął. - Jeśli ma to dla ciebie jakieś znaczenie - kontynuował - mogę ci powiedzieć, że Henry nie jest Fanatykiem. Jest człowiekiem Prawdziwej Wiary. Być może, jeśli wyjdziesz od tego, to zaczniesz rozumieć. Umilkł i uśmiechnął smutno się do Bleysa. - A teraz - powiedział - jeśli pomożesz mi wstać z tego fotela - z pewnym trudem mógłbym zrobić to sam, ale jest dużo łatwiej, jeśli ktoś mi w tym pomoże - to będę ci wdzięczny. Chcę włożyć płaszcz, zanim wybiorę się z wizytą. Kiedyś nie potrzebowałbym płaszcza, ale teraz, gdy się starzeję, czuję, że chłód mnie dopada; nawet niewielki chłód, a ponieważ wielu z nas uważa, że błędem jest rozpieszczać się nadmiernym gorącem, pomijając inne wygody, marznę często. Bleys wstał z krzesła i podszedł do starego człowieka, żeby mu pomóc. Kiedy podnosił Gregga z fotela, stęchła woń starca wypełniła nozdrza chłopca. Nauczyciel uśmiechnął się do niego. - Za to także powinienem cię przeprosić - odezwał się. - Czujesz, że cuchnę, co? Obawiam się, że to wynik głupiego ślubu, który złożyłem wiele lat temu, gdy byłem młody i silny. Przyrzekłem solennie nie kąpać się nigdy w sztucznie ogrzanej wodzie, ale upływ lat sprawił, że kąpiel w wodzie o temperaturze panującej na zewnątrz domu stała się dla mnie nie tylko niewygodna, ale wręcz niebezpieczna. Uśmiechnął się ponownie do Bleysa. - To znaczy, że chociaż kąpię się w lecie, to zimowe miesiące czynią ablucje trudnymi - a jak wiesz, właśnie kończy się u nas zima. Kiedy nadejdzie lato, słońce podgrzeje zewnętrzny zbiornik wody do takiej temperatury, że będę się mógł bezpiecznie umyć. Zanim to jednak nastąpi, staram się trzymać od ludzi co najmniej na odległość wyciągniętego ramienia. - Nie przeszkadza mi to - powiedział Bleys - a szczególnie nie przeszkadzają mi rzeczy, które ktoś mi wytłumaczy. Gregg uśmiechnął się ponownie. - Wiesz - rzekł - sądzę, że mimo wszystko mogę mieć co do ciebie pewną nadzieję. Szurając nogami, ruszył do wyjścia z pokoju. Potem zatrzymał się i odwrócił. - Proponuję, żebyś został w domu, póki Walser Doyle nie wpadnie tutaj i nie zabierze mnie. Będzie lepiej dla ciebie, jeśli reszta zboru nie dowie się jeszcze przez jakiś czas o tym, iż czułeś potrzebę porozmawiania ze mną. Och, i tak przy okazji - kiedy będziesz mówił Henry’emu o naszej rozmowie, nie zaszkodzi jeśli to, co ci powiedziałem, określisz mianem nauki. To słowo, które uspokoi Henry’ego. - Zapamiętam - obiecał Bleys - i zaczekam tutaj, aż odjedziesz... Och, przepraszam, jest jeszcze jedna rzecz. Mam chodzić do kościoła wraz z innymi? - Oczywiście, jeśli chcesz. Wyjdź, kiedy mnie nie będzie - rzekł Gregg, znikając wolno za drzwiami. - Ten dom nie jest nigdy zamknięty ani za dnia, ani w nocy. Nie jest zamykany od ponad czterdziestu lat. Bleys usiadł ponownie na krześle i czekał. Nie minęło więcej jak dwadzieścia minut według jego zegarka, kiedy usłyszał, że na parking, w pobliże małego, brązowego domu podjechał zmotoryzowany pojazd. Otworzyły się drzwi wejściowe i ktoś zawołał: - Gregg! - Idę, Walser! - Bleys usłyszał głos Gregga. Gdzieś dalej rozległ się odgłos cichych, szurających kroków Nauczyciela; padło jedno lub dwa słowa wypowiedziane zbyt cicho, by Bleys je zrozumiał. Potem drzwi wejściowe otworzyły się i zamknęły, całkowicie odcinając dźwięki. Chwilę później Bleys usłyszał, że ktoś uruchamia ponownie pojazd, który odjechał niebawem sprzed domu. Chłopiec odczekał jeszcze trochę, żeby wehikuł znalazł się poza zasięgiem wzroku, a potem wyszedł na zewnątrz. Nie poszedł jednak od razu w stronę farmy Henry’ego. Zamiast tego okrążył dom i zobaczył pomalowany na czarno zbiornik, przymocowany wysoko na ścianie pod okapem. O tej porze dnia znajdował się w cieniu, gdyż dom był tak usytuowany, że ta ściana była zwrócona na wschód. Bleys wszedł z powrotem do domu. Poszukiwania zabrały trochę czasu, ale w końcu znalazł młotek, śrubokręt i różne inne narzędzia. W piwnicy znalazł rozkładaną drabinkę, którą wyniósł na zewnątrz. Wspiąwszy się na drabinę, przekonał się, że zbiornik - mniej więcej tak jak Bleys się tego spodziewał - przymocowany był do ściany domu dwoma pasami przykręconymi na obu końcach śrubami, a biegnąca od zbiornika po zewnętrznej ścianie rura była zwykłym, giętkim, plastikowym przewodem używanym do połączeń hydraulicznych. Zaczął odkręcać pierwszą z ośmiu śrub, które mocowały pasy, kiedy stwierdził, że skoro zbiornik jest pełen wody, to prawdopodobnie nie podniesie go. Znalazł zawór dolotowy i spustowy na dnie zbiornika. Zanim odkręcił śruby, zamknął dopływ i wypuścił wodę. Trzymając w ramionach pusty rezerwuar, Bleys rozciągnął elastyczną rurę i zagiął ją za róg domu, żeby zobaczyć, czy przewód sięgnie tam. Sięgał. Jedną śrubą przymocował zbiornik na dawnym miejscu. Potem zszedł z drabiny, przestawił ją za róg domu i wszedł na nią ponownie. Sięgnął za róg budynku, wykręcił śrubę i przeniósł zbiornik na południową ścianę domu. Słońce nie tylko ogrzeje go teraz mocniej, ale będzie na niego padało przez większą część dnia - zarówno w zimie jak i w lecie. Solidnie przymocował rezerwuar, zamknął zawór spustowy i odkręcił dolotowy, by ponownie napełnić zbiornik. Kiedy usłyszał, że woda wypełniła go, a jej dopływ został automatycznie zatrzymany - wewnątrz musiał być, uznał Bleys, jakiś pływak odcinający strumień wody - zszedł ponownie z drabiny. Złożył ją; niosąc drabinę i narzędzia wrócił tam, skąd zdjął zbiornik. Otwory po śrubach, które służyły zarówno do zamocowania zbiornika jak i rury, były widoczne - ale tylko wtedy, jeśli patrzyło się z bliska i wiedziało się, gdzie należy ich szukać. Zadowolony, Bleys zaniósł narzędzia i drabinę z powrotem do domu, odłożył wszystko na miejsce, a potem wyszedł na drogę prowadzącą do farmy Henry’ego. Rozdział 9 Z małego domku Gregga przy kościele Bleys powędrował z powrotem na farmę Henry’ego. Jeden z ostatnich dni zimy był bezchmurny, naznaczony oddechem pierwszego, intensywnego gorąca mającego nadejść lata. Zdawało się, że Bleys miał w sobie taki sam żar. Gregg był na tyle szczery, że powiedział mu, iż nigdy nie stanie się Zaprzyjaźnionym, gdyż nie wierzył w Boga; a z tego wynikało, że nie ma sensu, żeby starał się zostać jednym z nich. Było coś więcej w jego potrzebie stania się Zaprzyjaźnionym, niż tylko chęć udowodnienia Nauczycielowi, że ten się myli. Bleys poczuł już mocno, że istniało coś takiego, co chciał zrozumieć - pojmie to, choćby wszyscy ludzie na wszystkich zamieszkałych planetach mówili mu, że to jest niemożliwe. Jego przyszłość musiała być po prostu czymś daleko większym od tego, co ktoś taki jak Gregg, czy nawet Henry lub Dahno, potrafili sobie wyobrazić. W celu osiągnięcia tego konieczne było, by stał się Zaprzyjaźnionym - zatem nim będzie. Znajdzie także drogę ku Bogu - lub Boga - jeśli to będzie konieczne. Tyle postanowił. Rozmyślnie odsunął to na bok, jako rzecz już załatwioną. Zmusił się natomiast do przemyślenia swojej rozmowy z Greggiem, by zbadać, co takiego mógłby wykorzystać z niej jako pomoc w osiągnięciu swego celu. Teraz, kiedy o tym myślał, dotarło do niego, że zgięty i kaleki mężczyzna dał mu do zrozumienia więcej swoją osobowością i postawą niż tym, co powiedział. Zważywszy na to, że Gregg i wuj należeli do tego samego kościoła, wcześniej doprowadziło to Bleysa do przekonania, że będą myśleć dokładnie tak samo. Teraz ważnym punktem okazało się to, co różniło Nauczyciela od Henry’ego. Owo odkrycie pozwoliło Bleysowi spojrzeć całkiem nowym wzrokiem na tutejszych ludzi. Pozwoliło zrozumieć, że wszyscy byli niewolnikami tego, w co wierzyli. To nie była kwestia tego, jak uznał z początku na podstawie postępowania Henry’ego, że wiara pozwala im robić rzeczy, które w innym wypadku byłyby nie do przyjęcia. Ewidentnie złe było to, co robili Fanatycy. To wszystko zmieniało. Czyniło ludzi, takich jak Henry i Gregg, tylko innym gatunkiem dorosłych, z jakimi Bleys miał do czynienia przez całe życie. W każdym wypadku człowiek był więźniem życiowej postawy, jaką zdecydował się przybrać. Gdy zrozumie się, jaki to wybór, pozostawała tylko kwestia odkrycia tego, co pozwalało człowiekowi postępować tak, jak postępował, a co powstrzymywało go od robienia innych rzeczy. Kiedy się to wiedziało, można było użyć tej wiedzy do zrozumienia każdego na dużo głębszym poziomie. Nawet matka Bleysa, mimo całego jej zapierania się exotikowych korzeni, była do szpiku kości Exotikiem w tym, jak żyła i postępowała. W wypadku Henry’ego, Bleys będzie musiał się dowiedzieć wszystkiego o jego życiu, a w przypadku społeczności kościelnej - czym było to, co do czego wszyscy się zgadzali. Niewątpliwie było to prawdziwe, gdy chodziło o Joshuę i Willa, chociaż w tym momencie nie sprawiali Bleysowi żadnych szczególnych kłopotów. Wręcz przeciwnie - obaj spieszyli z pociechą i służyli pomocą. Pozostawało wciąż niejasne, czy Dahno uczynił to, co Bleys zamierzał zrobić w celu stania się Zaprzyjaźnionym. Ale to także uda mu się w końcu odkryć. Sam Dahno, oczywiście, wiedział to; i starszy Ahrens będzie przeciwny temu, by Bleys to odkrył. Ale na dłuższą metę, jeśli Dahno pozwoli młodszemu przyrodniemu bratu na bliski kontakt ze sobą, nie będzie mógł ukryć ani tego, co go porusza, ani tego, co go ogranicza. Ponieważ Dahno znajdował się kiedyś w sytuacji Bleysa, to prawdopodobnie sam będzie próbował odkryć model postępowania młodszego brata. Cokolwiek się stanie, Bleys nie może dać mu poznać, że postanowił zostać Zaprzyjaźnionym, by osiągnąć dzięki temu jakiś wyższy cel. To będzie szachowy mecz między nimi, przy czym wiek i doświadczenie Dahno będą mu dawały przewagę. Bleys wrócił na farmę w samą porę, by przejąć od Willa obowiązki posprzątania domu i przygotowania południowego posiłku, a potem skoncentrował się na dwóch rzeczach, które - jak już wiedział - miały wielki wpływ na Henry’ego. Jedną była sprawa silnika, który wuj usiłował zbudować. Drugą był wyraźnie objawiany przez niego zamiar, by nie tylko synów, ale i Bleysa wychować zgodnie z tym samym systemem wartości, jaki on aprobował. Podczas reszty zajęć domowych Bleys rozważał pomysł za pomysłem. - Czy dużo dowiedziałeś się od Nauczyciela Gregga? - spytał tego wieczoru Henry przy kolacji. - Tak, wuju - odparł Bleys. - Dziękuję Bogu, że wysłałeś mnie do niego po naukę. W tym momencie Bleys zdecydował się zaryzykować. Było wątpliwe, żeby Henry sprawdził u Gregga, co dokładnie Nauczyciel mu powiedział, a Bleys jemu. - Od następnego dnia kościelnego muszę zacząć chodzić z wami do kościoła. - rzekł - I kiedy to będzie dogodne, chciałbym znowu porozmawiać z Nauczycielem. Powiedział, że to będzie w porządku. - W takim razie zrobisz to - rzekł Henry. - Na to zawsze możemy znaleźć czas. Do tej pory Bleys poznał już swego wuja w wystarczającym stopniu, by wiedzieć, że takie oświadczenie, jakie Henry właśnie wygłosił, nie zostanie zapomniane, a obietnica złamana. Zatem chłopiec poddał się codziennej rutynie życia na farmie, gotów zaczekać na odpowiedni moment, w którym zasugeruje Henry’emu, że czas na jego kolejną wizytę u Gregga. Zanim jednakże nadszedł kolejny dzień kościelny, dzień czy dwa później Dahno złożył kolejną ze swoich wizyt, przywożąc znowu drobne prezenty w postaci części do silnika Henry’ego. I ponownie zabrał Bleysa na wycieczkę do Ekumenii, gdzie mieli dla siebie całe popołudnie, żeby pogadać. Bleys ucieszył się na widok brata. Czuł, że jest pewna rzecz, o której szybko musi porozmawiać z Dahno. Niebawem zacznie się szkoła, a nie chciał tłoczyć się w niej wraz z miejscowymi dziećmi. Zaczekał, póki nie usadowili się w jednym z lokali gastronomicznych. Ekumenii, i dopiero wtedy poruszył interesujący go temat. - Do pełni lata pozostało tylko kilka tygodni - powiedział bratu - a wiesz, że jedyną rzeczą, która sprawia, że Joshua, Will i ja nie chodzimy do szkoły, jest to, że teraz dogląda się zimowych upraw, a na farmie jest wiele innych zajęć. Sądzę, że byłoby dużo lepiej, gdyby nie wysłano mnie do tej szkoły. Po pierwsze, prawdopodobnie jest to mała szkoła o niskim poziomie nauczania. Po drugie, nawet przy największym wysiłku z mojej strony, żeby to ukryć, reszta dzieci bardzo szybko się połapie, że nie jestem taki, jak oni. - Dobrze kombinujesz - powiedział Dahno z namysłem. - Sądzę - ciągnął Bleys, dobierając słowa tak ostrożnie, jakby nie mówił, ale szedł przez pokój, którego podłogę wyłożono jajkami - iż to, że jestem inny, wyjdzie na jaw wcześniej czy później, ale byłoby lepiej, gdyby po prostu myśleli, że powodował mną jakiś kaprys. Nie uważasz? - Tak - rzekł Dahno wolno. - Tak sądzę. Nie, żebym myślał, że zrodzi to natychmiast jakieś problemy, ale zawsze lepiej jest nie ryzykować, jeśli nie ma takiej potrzeby. Szczególnie, jeżeli będziesz musiał zostać tutaj trzy czy cztery lata. Na myśl o tym, Bleys poczuł zimny dreszcz. Nadal był tak młody, że trzy czy cztery lata brzmiało jak dożywocie. - W niedziele będę uczęszczał do kościoła z Henrym, Joshuą i Willem - ciągnął Bleys. - Ale gdybym, poza tymi wyjściami, mógł jak najrzadziej opuszczać farmę, to i sprawy gmatwałyby się wtedy w tak niewielkim stopniu, jak to tylko możliwe, czyż nie? - Nie przyzwyczajaj się do myśli, że będę się z tobą zgadzał - powiedział Dahno. - Wiesz, mogę się po prostu nie zgodzić. Jednak w tym wypadku uważam, że masz rację, im mniej nowy bratanek postrzegany jest jako inny, tym lepiej. Oznacza to także, że harmonogram twoich zajęć będzie różnił się od planów pozostałych chłopców, a to pozwoli mi częściej zabierać cię do miasta i poddać cię szkoleniu, gdy nadejdzie właściwa pora. - Też o tym myślałem - powiedział Bleys. - Pozostaje jeszcze fakt, że prawdopodobnie wiem więcej, niż wszyscy inni uczniowie wiejskiej szkółki - a przypuszczalnie nawet więcej od nauczyciela. - Na tyle, na ile chodzi o uczenie się z książek - powiedział Dahno - to wielce prawdopodobne. Przez chwilę bębnił w zamyśleniu palcami po stole. - Tak - stwierdził - masz rację, będziesz się wyróżniał jak brzydkie kaczątko. I nic się na tym nie zyska, a prawdopodobnie raczej straci. Ale jeśli nie pójdziesz do ich szkoły, trzeba będzie załatwić dwie sprawy. Pierwsza - będziesz musiał kontynuować edukację w jakiś inny sposób. A druga, ważniejsza, że trzeba im dać jakieś wytłumaczenie, dlaczego zostaniesz w domu. - Mógłbym być kimś w rodzaju idiot savant - poddał Bleys ochoczo. - Wiesz, co mam na myśli. Kimś obdarzonym pewnym talentem, ale z drugiej strony niezbyt rozgarniętym... - Wiem, o co ci chodzi - rzekł Dahno. - Zapomniałeś, z kim masz do czynienia? W porządku, załatwimy na dłuższą metę pierwszy problem związany z twoją edukacją. Skontaktuję się w Ekumenii z prywatnym nauczycielem i polecę mu, by opracował dla ciebie kurs nauki. Mogę ci przywozić materiały edukacyjne, książki do twojego czytacza i wszystko inne, co jest niezbędne. To załatwia sprawę... - Jeszcze tylko jedna rzecz - przerwał Bleys szybko. - Czy poza czytaczem z książkami i innymi materiałami do nauki, mógłbym mieć także książki, o które sam poproszę? Henry wspominał coś o miejscu zwanym Biblioteką Okręgową... - Och, tak - przerwał z kolei Dahno - kiedy zasiedlono te dwa pierwsze światy, korporacja opłacająca transport, terraformowanie i wszystko inne ustanowiła darmowe Biblioteki Okręgowe. Mieszkańcy mieli otrzymywać w nich informacje na temat tego, w jaki sposób uzyskać plony, jak hodować zwierzęta i wznosić duże budowle; a nawet o miejskich i krajowych finansach. Chciałbyś mieć do tego dostęp? - Jeśli nie masz nic przeciwko temu - powiedział Bleys z przelotnym uczuciem onieśmielenia. - Dlaczego miałbym mieć? - spytał Dahno. - Im lepiej się przygotujesz, tym bardziej mi się przydasz, gdy przyjdzie odpowiednia pora. Proszę bardzo; ucz się wszystkiego, co jest pod gwiazdami, Mały Bracie. Tylko to pochwalę. - Dziękuję, Dahno - powiedział Bleys. - Nigdy mi nie dziękuj - odparł jego brat. - Cokolwiek robię dla ciebie, w takim samym stopniu czynię to dla siebie samego; w istocie robię to, bardziej mając na uwadze swoje korzyści niż twoje. A teraz, co się tyczy przedstawienia Henry’emu dobrego powodu, żeby zatrzymał cię w domu i pozwolił ci się uczyć, zamiast żebyś pomagał na farmie... To może wymagać nieco namysłu. Siedział przez chwilę w milczeniu, tak jak i Bleys, który chciał, by brat zastanowił się w spokoju. Potem na twarzy Dahno rozlał się uśmiech. Olbrzym spojrzał na chłopca. - Co byś powiedział na to, żeby się rozchorować na dzień czy dwa? - zapytał. - Chodzi ci o udawanie choroby? - upewnił się Bleys. Poczuł dreszcz bardzo podobny do tego, który czuł wcześniej. Był pewny, że jeżeli Henry odkryłby, że jego choroba nie jest prawdziwa, kłamstwo mogłoby okazać się czymś, co usprawiedliwiałoby ponowne użycie pasa - tym razem na nim. - Absolutnie nie - odparł Dahno, uśmiechając się nadal. - Zastosujemy coś, po czym naprawdę będziesz chory; przez dwa dni będziesz miał wysoką gorączkę i rozstrój żołądka. Zaczekaj do czasu, aż któregoś dnia na farmie będziesz bardzo ciężko pracował albo spędzisz dużo czasu na zewnątrz, na słońcu, a potem weź środek. Henry będzie miał niezbity dowód, że jesteś chory. Powiedz mu, że to jest coś, co przydarza ci się często i że ja mu to wytłumaczę. Powiedziałem ci, że jeśli cię to dopadnie, to musi wezwać mnie z Ekumenii, a ja powiem mu, co ma robić. Bleysa skręciło nieco w środku na tę myśl - nie o wywoływaniu temperatury, ale z powodu tego, że będzie miał mdłości. Bardzo nie lubił sytuacji, kiedy jego ciało nie było mu w pełni posłusznym i nieświadomym sługą. A przede wszystkim, nie lubił wymiotów. - Czy to musi być tego rodzaju choroba? - zapytał. - Nie mógłbym mieć tylko gorączki? - Nie - rzekł Dahno zdecydowanie. - Musisz mieć inne objawy niż tylko podwyższoną temperaturę. Musisz być na tyle chory, by Henry wezwał mnie, a nie miejscowego medyka. Powiesz wujowi, że żadne tamtejsze lekarstwa nie pomogą ci. Powiesz mu, że nie możesz ich przyjmować; byłoby to dla ciebie niebezpieczne. Powiesz mu, że tylko ja mogę ci zaaplikować odpowiedni medykament. - Zgoda - rzekł Bleys. Tak jak stanął w obliczu problemu skonfrontowania się z matką, tak Bleys pogodził się z faktem, że zażycie środka jest nieuniknione. Miał sposób na uporanie się z tym. Umieścił po prostu konieczność przyjęcia leku w kategoriach rzeczy nieuniknionych, które wyrzucał z umysłu. - Tak naprawdę - ciągnął Dahno - to nawet dzisiaj możemy wziąć ten środek, który masz zażyć, żebyś mógł zabrać go ze sobą, kiedy wrócisz na farmę. Jeszcze kiedy mówił, zwrócił wzrok na swój naręczny monitor, by użyć go jako telefonu. Miał włączone wyciszenie, więc Bleys nie słyszał, co Dahno powiedział do urządzenia, ale po chwili brat opuścił nadgarstek i odwrócił się do Bleysa. - Idziemy - oświadczył, podnosząc się zza stołu. - Musimy pojechać po lek na drugi koniec miasta. Potem będzie pora, żeby odwieźć cię z powrotem na farmę. Trzy brązowawe pigułki były tak małe, że Bleysowi trudno było uwierzyć, że mogą wywołać pożądany efekt. Miał wziąć tylko jedną na raz. Wreszcie nadszedł ten dzień, nieco przed upływem tygodnia, kiedy polecono mu przekazać domowe obowiązki Willowi i wczesnym popołudniem wyjść z Joshuą; mieli przeprowadzić kozy z zimowego pastwiska na letnie, które leżało jakieś trzysta metrów w górę zbocza pobliskiego, niewysokiego wzniesienia. Kiedy Bleys wracał po pracy na farmę, skorzystał z okazji i połknął ukradkiem jedną pigułkę. Przełknął ją bez trudu; przez jakieś pół godziny nie czuł się wcale inaczej i zaczynał się zastanawiać, czy czasem nie powinien zażyć drugiej. Potem poczuł pierwszy atak gorączki, a piętnaście minut później pojawił się pierwszy, słaby napad mdłości. W ciągu godziny wymiotował kilka razy. Henry’ego nie było na farmie, gdyż pojechał kozim zaprzęgiem w jakichś swoich sprawach, ale Joshua, przejąwszy dowodzenie, kazał Bleysowi iść do łóżka; polecił też Willowi, by ten zmieniał kuzynowi zimne okłady na głowie, póki ich ojciec nie wróci do domu i nie podejmie bardziej stanowczych kroków odnośnie tego, co należy zrobić z Bleysem. Bleys przeżył bardzo ciężką noc. Henry zjawił się w domu tuż przed kolacją i był zdziwiony tym, że chłopiec leży w łóżku. Joshua pracował na zewnątrz, poza zasięgiem wzroku, więc pierwszą osobą, która powiedziała Henry’emu o Bleysie, był Will. Henry poczuł się zakłopotany. Choroba była niecodziennym zjawiskiem w jego rodzinie. Przyjrzał się Bleysowi, wyjął z magazynka lekarski termometr i zmierzył chłopcu temperaturę. Była o dwa i pół stopnia wyższa od normalnej i zdawało się, że wzrasta. - Będziemy musieli sprowadzić medyka Krisa Rodericka - powiedział Henry, spoglądając na termometr. - Może to nic nie jest, ale z drugiej strony będę czuł się spokojniejszy, jeśli Roderick go obejrzy. Bleys zaprotestował słabo, wyjąkując historyjkę, którą Dahno polecił mu wmówić wujowi. - Dobrze, w porządku - rzekł Henry. - Mogę zadzwonić do miasta ze sklepu. Wrócę najszybciej, jak to możliwe. Kiedy wrócił po rozmowie z Dahno, był wyraźnie pogodzony z myślą, że ma czekać na jego przyjazd - który mógł nastąpić późno w nocy albo dopiero następnego dnia. Wypytywał Bleysa o jego przypadłość i jej historię, ale chłopiec powtarzał tylko, że to coś, co przytrafia mu się od czasu do czasu, kiedy się przemęczy. Henry poddał się w końcu i zostawił chorego samemu sobie, choć pod doraźną opieką Joshui i Willa, którzy na przemian zmieniali mu okłady na głowie. W końcu chłopcy poszli do łóżek, a Henry przejął obowiązek zmiany kompresów, a także podawania Bleysowi nocnika, do którego chłopiec mógł wymiotować, kiedy mdłości stawały się zbyt silne. Wuj czuwał przy Bleysie całą noc, opiekując się nim z zaskakującą delikatnością. Bleys zwymiotował wszystko wczesnym wieczorem i przez resztę ciemnych godzin męczyły go mdłości. W sumie, przeżył przykrą noc. Ale z rana, całkiem wcześnie - w istocie niewiele później, jak dwie godziny po wschodzie słońca - z drogi dojazdowej do farmy dobiegł go ryk poduszkowca, a już chwilę później Dahno znalazł się przy bracie. - No no, znowu cię złapało, co? - powiedział łagodnie starszy Ahrens, podchodząc do jego pryczy. - No cóż, to nie uzdrowi cię natychmiast, ale sprawi, że poczujesz się lepiej i pozwoli ci złapać trochę snu. Wyjął kolejne trzy pigułki, tym razem białe i niewiele większe od tych, które dał wcześniej Bleysowi, by wywołać atak choroby; jedną wielką dłonią podtrzymał brata na posłaniu w pozycji siedzącej, żeby chłopiec mógł połknąć proszki i popić je kubkiem wody. Delikatnie ułożył Bleysa z powrotem w pościeli. Chłopiec leżał, ledwo dbając o to, co się z nim działo lub co się mogło zdarzyć za chwilę... ale czymkolwiek był środek, który dał mu Dahno, to zaczął działać z zaskakującą szybkością. Mdłości zaczęły w końcu mijać, a gorączka opuszczała ciało. Zrobił się senny - był tak wyczerpany, że nie brał zupełnie pod uwagę tego, jak w istocie musiał być zmęczony Henry po spędzeniu przy nim całej nocy. Nie podziękowawszy nawet Dahno czy wujowi, Bleys zamknął oczy i zapadł w głęboki sen. Następnego dnia czuł się dużo lepiej, ale nadal miał zawroty głowy, kiedy próbował usiąść, i potrzebował pomocy, by przejść choćby tylko do nocnika. Na trzeci dzień nie czuł się już w ogóle chory, ale nadal był bardzo słaby, więc większą część dnia spędził w łóżku. Zanotował sobie w pamięci, że następnym razem, kiedy będzie musiał zażyć leki, powinien postarać się poznać źródło ich pochodzenia i upewnić się, że wie, co zażywa; lub powinien uprzeć się przy tym, by Dahno zabrał go do dostawcy, którego będzie mógł poddać krzyżowemu ogniowi pytań. Dzięki temu chciał sprawić, że lek nie znokautuje go tak mocno, jak tym razem - które to działanie wydawało mu się silniejsze od niezbędnego. Czwartego dnia czuł się na tyle dobrze, by wstać i zacząć coś robić, chociaż nie był na tyle silny, by móc sprzątać, więc zajęli się tym dwaj pozostali chłopcy. Dzień później Bleys był już w pełni sił. Wrócił Dahno, który wyjechał po dostarczeniu białych pigułek i odbyciu bardzo krótkiej rozmowy z Henrym. Brat przywiózł czytacz, książki i harmonogram nauki, którą Bleys miał zacząć. - Podejmiesz ponownie obowiązki domowe - poinstruował go Henry - a także lekkie prace na zewnątrz, które sam ci wyznaczę, ale cztery ostatnie godziny każdego popołudnia poświęcisz na naukę według dostarczonego przez Dahno planu. To zastąpi twoją regularną edukację, kiedy zacznie się rok szkolny. Patrząc na Henry’ego, Joshuę i Willa, Bleys nie widział na twarzach chłopców wyrazu, który można by uznać za zawiść czy odbicie myśli, że kuzyn jest faworyzowany; także Henry nie okazywał innych uczuć, niż normalnie. Rozdział 10 - Wuju - powiedział Bleys - dziękuję Bogu za uprzejmość i opiekę nade mną przez całą noc, kiedy byłem chory. Miało to miejsce dwa dni po tym, gdy Dahno zjawił się z pomocami naukowymi i odbył krótką rozmowę z Henrym. Była to pierwsza okazja, kiedy Bleys znalazł się w domu sam na sam z wujem i mógł z nim porozmawiać. To, co musiał powiedzieć, mogło odnieść dużo większy skutek, gdy byli sami. Nie wiedział, co dokładnie Dahno powiedział Henry’emu, ale nie musiał znać szczegółowo treści rozmowy. Brat trzymałby się bardzo blisko wersji, którą uzgodnili wspólnie podczas ostatniej bytności Bleysa w Ekumenii. W tej chwili Henry siedział przy końcu stołu w jadalni, zajęty rachunkami związanymi z hodowlą kóz, a na drugim końcu Bleys czytał książkę dotyczącą rachunku różniczkowego i całkowego. Słysząc słowa Bleysa, Henry podniósł wzrok. Twarz mu nieco stężała. Był to, choć nie całkiem, dosyć posępny wyraz. - Za to nie musisz nigdy dziękować Bogu, chłopcze - powiedział. - Wykonałem tylko swój obowiązek. Tam, gdzie są chorzy, posłużysz im - nie więcej, jak trzy miesiące temu Nauczyciel Gregg wygłosił kazanie na ten temat. Ale niepotrzebne mi kazanie, bym pamiętał o swoich powinnościach. - Tym niemniej - odparł Bleys - dziękuję Bogu za twoją uprzejmość, wuju. Podziękowałem także Bogu nie jeden raz, ale wiele razy, za to, że sprowadził mnie tutaj, gdzie mieszkam z Joshuą i Willem. Szczególnie jestem wdzięczny za poznanie Joshui i Willa. Uczą mnie wszystkiego, co muszę wiedzieć. Rzeczy, których nauczyli się prawdopodobnie od ciebie, a których wcześniej nie miałem nigdy okazji poznać. Przez zesztywniałą twarz Henry’ego przebiegł drobny grymas. Po chwili zniknął, a wuj wyglądał jak zwykle. - To ładnie z twojej strony, że myślisz dobrze o kuzynach - powiedział Henry sucho. - Być może to chełpliwość z mojej strony, ale uważam, że są dobrymi synami; a w nadchodzących latach mają stać się dobrymi mężczyznami. Będę szczęśliwy, jeśli tak się stanie; i będę także szczęśliwy, jeśli wyrośniesz na im podobnego. Przeniósł gwałtownie wzrok na swoje skrawki papieru, jak zwykle ułożone przed nim w idealnym porządku. - Wracaj teraz do swojego zajęcia, Bleys! - powiedział. - A ja muszę wracać do swojego. Żaden z nas nie ma czasu na pogwarki. Bleys wrócił z radością do swojej książki o teorii fal. Jak to miał w zwyczaju, przeczytał najpierw wszystkie podręczniki, jakby to były książki służące rozrywce; pozwolił po prostu, by napełniły go pięknem przedstawianych i udowadnianych teorii. Potem czytał je drugi raz, powoli, gotów przerwać lekturę i spróbować przećwiczyć zagadnienia, które wyjaśniały. Tym razem jednak czuł zadowolenie z zupełnie innego powodu. Właśnie dowiódł czegoś, co podejrzewał, że Henry kochał głęboko swoich synów i zaczynał lubić również Bleysa - chociaż nigdy by tego nie przyznał, ani nie okazał. Bleys nie widział nigdy, by wuj objął czy choćby dotknął Joshuę i Willa. Najdalej, do czego się posuwał, to do wypowiedzenia rzadkich słów pochwały lub do obdarzenia ich tym śladem chłodnego uśmiechu, który - zdawało się - był wszystkim, na co Henry potrafił się zdobyć, chcąc okazać swoje zadowolenie. Bleys obserwował chłopców w tych momentach i widział, że nie dawali się zwieść. Czytali w swoim ojcu z taką łatwością, do jakiej Bleys dopiero dochodził. Wiedzieli, że obdarzał ich uczuciem i że przelotny uśmiech był ekwiwalentem gorącej pochwały kogoś o odmiennej naturze. Teraz Bleys czuł, że przebił się w końcu przez zewnętrzną zbroję Henry’ego i dotarł do jego głębiej skrytych emocji. To był początek. Na czwarty dzień po tej rozmowie wypadała niedziela i wszyscy pojechali do kościoła kozim zaprzęgiem - Henry, Joshua, Will i Bleys. Byli jedną z pierwszych rodzin, które dotarły na miejsce. Bleys zauważył, że Gregg stał w wejściu do świątyni i witał tych, którzy przyszli na nabożeństwo. Chłopiec przekonał się jednak, że członkowie innych rodzin, które dotarły już na miejsce i tych, które przybyły później - gdyż on, Henry i chłopcy stali na zewnątrz aż do samego rozpoczęcia nabożeństwa - pozdrawiali ciepło wuja i jego synów, ale okazywali wyraźny chłód w stosunku do niego samego nawet wtedy, gdy Henry przedstawiał go jako swojego bratanka. W końcu weszli do środka. Tuż za drzwiami, w małym przedsionku z haczykami na ubrania - najwyraźniej było to coś w rodzaju szatni - Henry zatrzymał Bleysa, podczas gdy chłopcy szli środkowym przejściem kościelnej nawy. - Dzielimy ławkę z rodziną Howardsonów - wyjaśnił Bleysowi wuj - i nie ma już w niej miejsca dla nikogo więcej. Obawiam się, że będziesz musiał siedzieć z tyłu sam. Bleysowi to nie przeszkadzało. Wolał siedzieć z tyłu, skąd mógł obserwować, sam nie będąc obserwowanym przez resztę zboru. - Nic nie szkodzi, wuju - odparł. - W domu bożym każde miejsce jest tak samo dobre, prawda? - Tak - rzekł Henry, patrząc na niego przenikliwie. - Masz absolutną rację. Kilka tylnych ławek było zupełnie pustych. Bleys usiadł w ostatniej z nich, po lewej stronie przejścia i obserwował inne rodziny, które wchodziły do kościoła i szły na swoje miejsca, które znajdowały się z przodu. Wreszcie, gdy zdawało się, że weszli ostatni wierni, we wnętrzu pojawił się mężczyzna w średnim wieku. Na biodrze miał pustą kaburę miotacza, która wisiała na pasie otaczającym jego spory brzuch; grubas usiadł obok Bleysa i obdarzył go przyjaznym uśmiechem. - Nazywam się Adrian Wiseman - wyszeptał i wyciągnął dłoń. - Jestem kościelnym policjantem. - Ty musisz być Bleysem Ahrensem, bratankiem Henry’ego MacLeana, który dopiero co do niego zjechał, by z nim zamieszkać. - Tak - odparł również szeptem Bleys, ujmując z wdzięcznością oferowaną dłoń. - Dlaczego nosi pan kaburę na broń? I gdzie pistolet, który do niej należy? - Szzz - powiedział Adrian. - Zaczyna się nabożeństwo. Później ci wszystko wyjaśnię. Po nabożeństwie, które trwało nieco ponad dwie godziny, Bleys wstał i wyszedł za Adrianem do szatni na czas, by zobaczyć, jak mężczyzna zdejmuje z półki miotacz i wkłada do kabury u swego boku. Konstabl odwrócił się, ujrzał Bleysa, złapał go za rękaw i wciągnął chłopca z powrotem do kościoła, by usunąć go z drogi wychodzących na zewnątrz członków zboru. Usiadł w ławce, którą obaj dopiero co opuścili i pociągnął za sobą Bleysa. - Policjant kościelny - powiedział Adrian cicho, nadal prawie szeptem - ma obowiązek nie dopuścić do zakłócenia nabożeństwa z zewnątrz. - Kto miałby przeszkadzać? - zapytał zafascynowany Bleys. - Członkowie innych kościołów, którzy nie lubią naszego - wyjaśnił Adrian. - Może dojść do prawdziwego ataku ze strony członków innego kościoła. Ale zwykle są to nastolatki, które chcą wykazać się odwagą w ten sposób, że przeszkodzą nam w modlitwie. Chociaż nawet to nie zdarza się często. Ale kiedy do tego dochodzi, muszę szybko chwycić broń; raczej nie po to, by jej użyć, ale jako straszak, żeby ich przegnać. - Dlaczego zatem nie nosi pan jej cały czas? - spytał zafascynowany Bleys. - Och, wiem, to dlatego, że nie powinien pan wnosić miotacza do kościoła. Adrian uśmiechnął się do niego z aprobatą. - Masz rację - powiedział. - Gdy chodzi o moje cele, to szatnia jest uważana za zewnętrzną część kościoła; a jednocześnie chcę mieć broń pod ręką na wypadek, gdybym jej potrzebował. - I dlatego nie zdejmuje pan samego pasa? - chciał wiedzieć Bleys. - Tak - potwierdził Adrian. W tym momencie podszedł Henry z chłopcami i po wymienieniu kilku przyjaznych słów z Adrianem zabrał Bleysa. Dopiero kiedy MacLeanowie znaleźli się w wozie koziego zaprzęgu, Bleys miał możliwość zadać Henry’emu kolejne pytania. - Wuju? - odezwał się. - Jak często jeden kościół napada na inny? To znaczy, gdy członkowie zboru dokonują ataku. - Rzadko, w dzisiejszych czasach - odparł Henry; jego usta stały się nagle prostą kreską. - Widziałem to i mam nadzieję, że żaden z was tego nie zobaczy. To straszna rzecz, kiedy widzi się, jak bracia i siostry w Panu zabijają się z powodu różnej interpretacji jednej linijki Pisma. Bleys nie był równie zmrożony zachowaniem się czy tonem głosu Henry’ego od czasu ich pierwszego spotkania w kosmoporcie. Następnego dnia po południu, najszybciej jak to było możliwe, zapytał Joshuę, dlaczego sprawa wojen między kościołami wprawiła jego ojca w tak ponury nastrój. Joshua zawahał się. - Jeśli będzie chciał, żebyś wiedział, to sam ci powie - odparł. Nigdy wcześniej kuzyn nie uchylił się od odpowiedzi na pytanie Bleysa. - Wiesz, że nie powie - rzekł. - Nigdy mi nic nie mówi. Joshua wahał się nadal. W końcu odezwał się, mówiąc z pewnym oporem. - Polecił mi, żebym opowiedział o tym Willowi, kiedy będzie starszy. Sądzę, że zgodziłby się, żebym ci to zdradził. Ty także należysz do rodziny - znowu się zawahał. - Bleys, on był Żołnierzem Boga! - Żołnierzem Boga? Masz na myśli to, że został zwerbowany podczas jednego z tych poborów rekrutów, które macie tutaj tak często, żeby młodzi mężczyźni walczyli poza planetą w celu powiększenia dochodów Zjednoczenia, liczonych w międzygwiezdnych kredytach? - Nie, nie - odparł Joshua - chociaż w tym także uczestniczył. Może ci o tym opowiedzieć, jak będzie chciał. Tak naprawdę, nigdy mi tego nie mówił. Nie, Żołnierz Boga jest, no cóż... czasami, Bleys, kiedy jeden kościół jest atakowany przez inny, ten napadnięty otrzymuje pomoc ze strony członków bliskich mu zborów, z którymi jest na przyjacielskiej stopie. Ojciec walczył raczej za inne kościoły niż za swój własny. - Och, rozumiem - powiedział Bleys. - Zarabiał w ten sposób pieniądze... - Pieniądze?! Oczywiście, że nie! - Joshua był przerażony. - Nawet Fanatyk nie walczyłby tylko dla pieniędzy! Nie, przede wszystkim walczył za ludzi kościoła, który został napadnięty. - Nie rozumiem - rzekł Bleys. - Powiedziałeś „przede wszystkim”. A o co walczył poza tym? - Nie, nie rozumiesz, Bleys - przyznał Joshua cierpliwie. - Walka za Ludzi Boga jest w porządku. Większość z tych, którzy oferują w ten sposób swoją pomoc, robi to dla wiernych zboru, któremu pomagają. Ale... niekiedy, po jakimś czasie, zaczyna im się to podobać. Sama walka. Walka, i - Boże, pomóż nam - zabijanie. W końcu przenoszą się, biorąc udział w jednej wojnie o kościół po drugiej. Ojciec przekonał się pewnego dnia... no cóż, nie ufał już sobie, że walczy z czystym sercem. Milicja została w końcu wycofana z wojny, w której uczestniczył i... ale on sam będzie ci musiał to opowiedzieć, Bleys. Ja nie mogę. Joshua był zaniepokojony, a Bleys nigdy wcześniej nie widział go w takim stanie. - Nawet jeśli trzeba zastrzelić króliki na wieczorny gulasz - ciągnął Joshua pełnym napięcia głosem - to każe mi to robić. Widziałeś, że biorę broń, wychodzę i przynoszę króliki, ale nigdy nie widziałeś, żeby on to robił, prawda? To dlatego, że teraz nawet nie lubi dotykać broni. Nie sądzę, żeby za mojej pamięci wziął do ręki pistolet igłowy więcej, niż dwa czy trzy razy, a i tak zrobił to tylko wtedy, gdy trzeba było wyczyścić go w specjalny sposób lub przygotować dla mnie. - W porządku, Josh - rzekł Bleys pospiesznie. - Nieważne. Masz rację. Sam mi powie, kiedy nadejdzie właściwa pora. W dniach, tygodniach i miesiącach, które nadeszły, starał się dopasować do wzorca życia Henry’ego i pozostałych członków kościoła. Od czasu do czasu pewne rozwiązania same przychodziły mu do głowy, nawet bez świadomych rozmyślań z jego strony. Nagle rozumiał, że jakieś działanie, postawa lub słowo użyte przez kogoś z pozostałej trójki miało znaczenie, którego wcześniej nie podejrzewał. Zachowywał te fragmenty informacji i dopasowywał do siebie. Krok po kroku, poznawał lepiej każdego z MacLeanów. Ale najlepiej poznał Henry’ego. Nadeszła krótka jesień, a po niej nastąpiła długa zima - w tych szerokościach geograficznych pora ulewnych deszczy i porywistych wiatrów. Bleys kontynuował samodzielną naukę, ale nie chodził do małej szkoły, do której codziennie uczęszczał teraz nie tylko Joshua, ale i Will. Poza tym, był częścią ich życia i zaczynał znajdować w jego regularności spokój i wygodę. Chodził z MacLeanami do małego kościoła i słuchał kazań Gregga. Przyłączał się do ich hymnów, które śpiewano - zgodnie z zasadami ich odłamu - bez żadnego muzycznego akompaniamentu, a także klękał i modlił się wraz z innymi. Mimo że wysilał się jak mógł, nic z tego nie przywiodło go ani trochę bliżej do ich wiary w Boga. Ale zaczął solidaryzować się z nimi; solidarność była niczym jeden wielki, ciepły, opatulający ich wszystkich pled. Przywracała zaufanie, że Bleys stanowi część ich małej społeczności; dawała wrażenie stabilności, jakiej nie czuł nigdy wcześniej, będąc z matką i jej przyjaciółmi. Wszystko to znaczyło bardzo wiele dla Bleysa, który tęsknił za taką stałością. Kiedy przebywał w towarzystwie kogoś z miejscowych, zdawało mu się, że jest lubiany i akceptowany. Ale niewielka zmiana w postawie tego człowieka, gdy tamten odwrócił się, by poświęcić uwagę innemu członkowi zboru, wydawała się Bleysowi sygnałem, że ta wyraźna sympatia w stosunku do niego zmniejsza się. Obawiał się, że to, co od dawna postrzegał jako problem - że jest odbierany jako inny - wpływał, nawet jeśli tylko nieświadomie, na ich stosunek do niego. Tak, jakby czuli jego niemożność uwierzenia w Boga i stania się podobnym do nich. To przekonanie zostało poparte pewnego dnia, kiedy Bleys był w sypialni i usłyszał głos Willa, który wszedł właśnie do domu i zwrócił się do Henry’ego: - Ojcze? - spytał Will. - Tak, Will? - powiedział Henry. - Dlaczego inni członkowie kościoła nie lubią Bleysa? Modli się więcej od nich i zawsze jest niezwykle grzeczny dla każdego. Joshua i ja bardzo go lubimy! - Will - odparł Henry - każdy człowiek ma prawo do tego, by coś lubić lub nie. Nie zwracaj uwagi na to, co inni czują w stosunku do twojego kuzyna. Z czasem mogą zacząć postrzegać Bleysa tak, jak widzisz go ty i Joshua. Na farmie te same rzeczy zdarzały się przez sześć dni w tygodniu, z wyjątkiem dnia kościelnego i wszyscy wspólnie w tym uczestniczyli. Ten sam rytm pracy i życia dotyczył ogółu mieszkańców, a Bleys był jednym z nich. Chociaż ten styl życia nie mógł w żadnym wypadku zająć miejsca miłości, jakiej nigdy nie doznał od matki, to w dziwny sposób tłumił ból wywołany przez brak tego uczucia - ból, który nigdy nie opuścił go całkowicie. Ale źródło, skąd płynęła ta pociecha, umykało mu. Zrozumiał jednak, w jaki sposób efekty wynikające z wiary Henry’ego tworzyły solidną strukturę ludzkiej rasy i otaczającego ją wszechświata. To wszystko było zaplanowane, sprowadzone do jedności i trwałości, których pragnęło duchowe ja” Bleysa. Jeśli krył się w tym sposób na uwierzenie w Boga, to z pewnością na drodze docenienia i zrozumienia tego pojedynczego, uporządkowanego wszechświata, który wirował wokół niego. Bleys postanowił podwoić liczbę modlitw i wzmóc wysiłki prowadzące do poznania istoty Boga. Jeśli nie mógł mieć miłości, to mógł przynajmniej mieć ten pojedynczy, uporządkowany wszechświat. Wszystko, co musiał zrobić, to zaakceptować ideę wszechmocnego, panującego nad wszystkim Boga. Jednocześnie wizyty u brata Bleysa dostarczały coraz większej liczby informacji i stawały się coraz ciekawsze. Dahno wprowadzał stopniowo Bleysa w życie Ekumenii i zapoznawał go z miastem. Ahrens zaczął zabierać młodszego brata do miasta, pokazywał mu różne jego fragmenty i wyjaśniał, jak one funkcjonują na tym religijnie zorientowanym Nowym Świecie. Unikał jednak jakichkolwiek uwag dotyczących celów, do których dążył i ucinał wszelkie pytania na ten temat. Bleys nie potrafił wydobyć z Dahno odpowiedzi na pytanie, jaką rolę odgrywał jego brat w tym mieście i na tej planecie. I tak to trwało, aż w pewien weekend Dahno poprosił Henry’ego o pozwolenie zabrania Bleysa do Ekumenii na cztery dni; w tym na niedzielę. - Oczywiście - MacLean zmarszczył czoło - ale chłopiec opuści nabożeństwo. - Nie, wuju - powiedział Bleys. - Nie opuszczę, prawda Dahno? Brat uśmiechnął się. - Nie wiem, czy w Ekumenii jest wasz kościół - zwrócił się do Henry’ego. - Jest - odparł MacLean. - Zapiszę ci adres. Uczynił to na jednym ze swoich świstków papieru i - dosyć zastanawiające - wręczył go nie Dahno, ale Bleysowi. Chłopiec złożył kartkę i wsunął ją do kieszonki koszuli. - No dobrze - odezwał się Dahno - zatem to załatwione. Czy jest jeszcze jakiś powód, dla którego Bleys miałby nie jechać? - Nie - odparł Henry; spojrzał bezpośrednio na starszego z braci. - Oczywiście, dobrze się nim zaopiekujesz. - Oczywiście - odparł Dahno. - Rozumiesz, o co mi chodzi - powiedział MacLean, zwracając się nadal wprost do Dahno. - Chłopiec mieszka z nami już od pewnego czasu i na sposób Pana. Nie weźmiesz go w jakieś miejsce, w którym nie powinien się znaleźć? - Nie, wuju - rzekł Dahno ciepło. - Przyrzekam. A więc zostało postanowione. Ale w poduszkowcu, kiedy wjechali na autostradę, starszy brat wybuchnął nagle głośnym śmiechem. Odwrócił głowę i spojrzał przelotnie na Bleysa, mając na twarzy szeroki uśmiech. - Dobry stary wujaszek Henry! - powiedział. - Pilnuje, żebym nie sprowadził cię na manowce! - I tak nie zostałbym sprowadzony z właściwej drogi - odparł spokojnie Bleys, patrząc bratu w oczy. Kiedy Dahno zerknął ponownie na Bleysa, uśmiech nie opuścił ust olbrzyma, ale był stonowany; wyraz twarzy starszego Ahrensa zmienił się. - Nie zapominaj o swoich mleczakach, Mały Bracie - powiedział Dahno. - Zaczekaj, aż urosną ci prawdziwe kły. Bleys zamilkł; póki nie znaleźli się niemal w mieście, nie padło między nimi ani jedno słowo. Potem Bleys odezwał się ponownie. - Dlaczego chcesz, żebym został cztery dni? - zapytał. - Ponieważ nadeszła pora, żebyś zaczął naukę - odparł Dahno, nie patrząc na niego. - Innego rodzaju naukę, Mały Bracie. W mojej szkole. To miejsce, gdzie człowiek sam się uczy; i w tym wypadku to jest właśnie najważniejsze: że uczysz sam siebie, zamiast żeby uczył cię ktoś inny - w tym i ja. Bleys zadał to pytanie, gdyż Dahno kierował poduszkowiec w stronę innej dzielnicy Ekumenii niż ta, do której wcześniej jeździli. Młodszy brat zepchnął odpowiedź starszego w głąb umysłu, by pozwolić jej tam fermentować; miała czekać na kolejne drobne fragmenty informacji, które mogły zacząć składać się w coś, co Bleys potrafiłby lepiej zrozumieć. Dahno zwolnił teraz, gdyż byli już na ulicach miasta, gdzie obowiązywało ograniczenie prędkości. Dzielnica, do której wjechali, była obskurniejsza od wszystkich innych, jakie Bleys do tej pory widział w tym mieście - czy w ogóle gdziekolwiek indziej, jeśli o to chodzi. Był to obszar biurowców, magazynów i nielicznych budynków mieszkalnych o wysokości pięciu, sześciu pięter - co w mieście na tej planecie stanowiło coś niezwykłego. Właśnie przed jednym z takich domów Dahno podjechał w końcu poduszkowcem do krawężnika. - Wysiadamy - powiedział, zerkając na Bleysa. Rozdział 11 Dahno opuścił poduszkowiec, Bleys wysiadł i wszedł za swoim starszym przyrodnim bratem do budynku. Na parterze mieścił się mały, stęchły hol, dłuższy niż szerszy, na obu ścianach widniały skrzynki na listy. Za biurkiem siedział stary mężczyzna, dozorca domu, jakich spotykało się na tej planecie, ale z reguły nie w miejscach wyglądających tak tandetnie jak to. Jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Dahno. Dozorca nie odezwał się słowem; nie zrobił tego też Ahrens. Poznali się, to wszystko. Dahno ruszył w stronę szybów trzech wind i wcisnął do szczeliny zamka najdalszej z nich krótki, gruby walec klucza. Drzwi rozsunęły się. Weszli na platformę; drzwi zamknęły się za nimi. Płyta uniosła ich w górę szybu. Bleys obserwował uważnie Dahno. Zastanawiał się, dlaczego przyjechali w podobne miejsce. Na podstawie tego, czego dowiedział się do tej pory o tym człowieku, podobny budynek oraz mieszkanie, jakie przypuszczalnie się w nim znajdowało, w ogóle nie były w stylu brata. Czekał, aż Dahno pośpieszy z jakimiś wyjaśnieniami, ale brat milczał. Winda zatrzymała się na najwyższym piętrze budynku, a drzwi otworzyły się w krótkim korytarzu ze spłowiałym dywanem i tandetnymi dekoracjami ściennymi. Przed nimi widniały samotne drzwi. Dahno posłużył się ponownie kluczem. Wyjął go z kieszeni, ale Bleys nie potrafił powiedzieć, czy to był ten sam klucz, którym brat otwierał windę, czy nie. Przypuszczalnie tak. W każdym razie wsunięcie klucza w gniazdo zamka sprawiło, że drzwi przed nimi odsunęły się do tyłu, a oni przeszli przez wielki pokój przypominający salę klubową, w którym siedziało z tuzin mężczyzn na miękko tapicerowanych, dryfowych siedziskach - niektórzy z nich czytali, inni mieli przed sobą na wpół wypełnione szklanki. Kiedy drzwi zamknęły się, wszyscy obecni gramolili się, żeby podnieść się na równe nogi. - Dzień dobry, panowie zastępcy - powitał ich jowialnie Dahno. - Zastępcy w trakcie szkolenia, powinienem był raczej powiedzieć. Siadajcie, panowie, siadajcie. Wszyscy zajęli ponownie swoje miejsca. Tym razem Bleys przyjrzał się obecnym dłużej i dokładniej. Wszyscy byli słusznej postawy, dziarsko wyglądającymi ludźmi; żaden z nich nie miał mniej jak dwadzieścia kilka lat i żaden nie był prawdopodobnie po trzydziestce. Wszyscy byli nadzwyczaj dobrze ubrani, ale w niedbałym stylu. Ich ubrania były drogie, ale nie krzykliwe. Jednocześnie nie były to ubrania, jakie Bleys widział, by nosili je mieszkańcy tej planety. Pomimo postury, w porównaniu z Dahno wszyscy wyglądali jak młodzieńcy. Stojąc, starszy Ahrens górował nad wszystkimi. - To jest mój brat Bleys - powiedział Dahno, machając ręką w jego kierunku. - Chciałbym, żebyście wszyscy dobrze mu się przyjrzeli. Urwał, a ta przerwa podkreśliła znaczenie jego następnych słów. - Chcę, żebyście wszyscy go zapamiętali - ciągnął wolno - i mogli wszędzie go rozpoznać. Urośnie w nadchodzących latach, ale zawsze poznacie go od jednego rzutu okiem. Będziecie się nim opiekować. Jeśli nie powiem wam inaczej, będziecie strzec go z narażeniem życia - w każdym czasie, miejscu i w każdej sytuacji, w jakiej go ujrzycie. Przerwał, by ponownie się uśmiechnąć. Głos mu złagodniał, jego brzmienie stało się żartobliwe. - To dlatego, że jest więcej wart od każdego z was z osobna lub wszystkich razem - powiedział. - Pamiętajcie o tym, jak powinni to mieć na uwadze lojalni adepci. Zatem będziecie go ochraniać cały czas, kiedy tylko będzie to niezbędne, a jeśli powiem, żebyście go przyprowadzili do mnie, to go sprowadzicie. Czy to jasne? - Tak, panie przewodniczący - rozległ się chór głosów. - Dobrze - rzekł Dahno; odwrócił się do Bleysa. - Przynajmniej jeden z nich powinien zawsze być tutaj. Są jeszcze inni, teraz nieobecni, z którymi będziesz musiał poznać się w przyszłości. Tymczasem zostawmy ich, by zasłużenie odpoczęli, a ja cię oprowadzę. Ruszył przed siebie, a Bleys posłusznie poszedł z nim, czując na sobie spojrzenia wszystkich mężczyzn zgromadzonych w pokoju. To nie było przyjemne uczucie. Miał wrażenie, że jest raczej wrogiem wskazywanym jako ewentualny cel, a nie wartościowym przyjacielem, którym należy się opiekować - jak to sugerował Dahno. Przeszli przez kolejne drzwi, które odsunęły się, gdy się do nich zbliżyli. Znaleźli się w pomieszczeniu kuchennym; wejście po lewej stronie stronie prowadziło do następnej sali, która była albo wielkim pokojem konferencyjnym, albo jadalnią. Dahno zatrzymał się i wskazał machnięciem pomieszczenie z długim stołem. - Pokój, w którym moi przyszli zastępcy szkolą się w swoich obowiązkach - wyjaśnił Bleysowi. - Nie musimy zostawać tu ani chwili. Chodź dalej, pokażę ci najpierw ich kwatery prywatne. Każdy z nich ma osobny pokój z łazienką. W istocie, ten kompleks zajmuje całe górne piętro budynku... Kiedy Dahno mówił, szli środkiem korytarz; otwarte drzwi po obu jego stronach ukazywały pokoje z posłanymi łóżkami. Rzeczy znajdujące się w każdym pomieszczeniu były mniej czy bardziej porządnie poukładane, ale to było wszystko, co Bleys mógł o tym powiedzieć. Bleys, wyszkolony teraz za sprawą prac porządkowych i szorowania domu Henry’ego uznał, że pokoje są bardzo kiepsko utrzymane. Nie brakowało kurzu w rogach i na parapetach, co wskazywało, że sprzątano je albo niedbale, albo nieczęsto; a przede wszystkim miały one niechlujny wygląd, pomimo eleganckich mebli. Ale Dahno prowadził już Bleysa do bardzo dużego pokoju, którego sufit wnosił się nad ich głowami na wysokości co najmniej dwóch kondygnacji. Taka przestrzeń była najwyraźniej niezbędna, gdyż pomieszczenie było wyposażone jak sala gimnastyczna. Na podłodze leżały maty, a z sufitu zwisały liny służące do wspinania się. Jeden z rogów sali zajmował basen pływacki, który nie był wcale taki mały, jak się Bleysowi z początku wydawało, gdy porównywał go z powierzchnią pomieszczenia. - Tutaj ćwiczą moi rekruci - powiedział Dahno; szedł nadal przed siebie. - Mam ludzi, którzy przychodzą tu, by ćwiczyć ich w różnych dziedzinach sportu. Szkoleniowców ze wszystkich planet, którzy chcą trenować innych. Przeszedł przez całą salę gimnastyczną i przez kolejne rozsuwane drzwi wszedł do pomieszczenia, które najwyraźniej pełniło rolę sali wykładowej lub klasy. Tutaj zatrzymał się wreszcie. Nad ich głowami i na ścianach zapaliły się automatycznie światła, chociaż w pomieszczeniu nikogo więcej nie było. - Tutaj - powiedział - prowadzona jest część ich edukacji. Przede wszystkim przez nauczycieli ze świata naszej matki, przez Exotików. To jest absolutnie niezbędne, gdyż kiedy zostaną w końcu pełnymi wiceprzewodniczącymi, udadzą się na inne planety i założą własne grupy, a każdy z tych, których dopiero co widziałeś, stanie się lokalnym przewodniczącym i będzie rekrutował własnych zastępców. Co o tym wszystkim sądzisz, Bleys? - Ci mężczyźni z pierwszego pokoju - zapytał chłopiec - wszyscy pochodzą z tego świata? - Tak, z wyjątkiem jednego czy dwóch - odparł Dahno. - Ale nie powiedziałbyś tego o tych, którzy są teraz nieobecni. Poza tym, wszyscy zostali przeze mnie bardzo uważnie dobrani. Dowiesz się o tym z upływem lat. Ważną rzeczą, jaką chciałbym, żebyś wyniósł z tej krótkiej wizyty, jest to, że oni uczą się jak zostać przywódcami. Żeby mogli rozpowszechniać słowo - moje słowo. Rozumiesz już, Bleys? - Tylko częściowo - odrzekł jego brat. Dahno roześmiał się. - Dobrze! - powiedział, a potem jego głos bardzo spoważniał. - Chcę, żebyś wyrobił sobie własne zdanie na ten temat. Miej oczy szeroko otwarte i wyciągaj własne wnioski. I pamiętaj, że musisz jeszcze dorosnąć. To daje ci kilka lat na przemyślenie spraw. Zawrócił nagle. - Pokazałem ci to miejsce, zajmijmy się zatem innymi rzeczami. Ruszył z powrotem przez pomieszczenia, które minęli - mężczyźni we frontowym pokoju znowu wstali, gdy Dahno przechodził, ale machnięciem ręki polecił im usiąść. Wyszli, zjechali windą i wsiedli do poduszkowca. - A teraz - głos Dahno brzmiał znowu wesoło i bardzo przyjaźnie - pojedziemy do mojego mieszkania. Sądzę, że przynajmniej jedna związana z nim rzecz spodoba ci się bardziej od tego, co widziałeś tutaj. Zostawili za sobą poprzednia dzielnicę i wjechali do innej, która znacznie się od tamtej różniła. Stały tutaj wielopiętrowe apartamentowce i wyglądało na to, że zamieszkują je bogaci samotni ludzie i rodziny. Poduszkowiec zanurkował w dół po pochylni i zjechał do podziemi jednego z budynków; pokonali windą kilka pięter i wjechali na korytarz bogato wyłożony granatowymi chodnikami. Na ścianach - z wyjątkiem jednej, w której było wysokie, podobne kościelnemu okno - znajdowało się mnóstwo ozdobnych roślin. Okno pozwalało dostrzec zadrzewiony teren, co sprawiało takie wrażenie, jakby całkowicie zostawili za sobą miasto i mieli przed sobą las. Dahno użył ponownie jakiegoś klucza, po czym weszli do zupełnie odmiennego wnętrza, niż oglądane poprzednio. Było to jasne mieszkanie, którego korytarz oświetlał umieszczony w dachu świetlik. Okno, widoczne na wprost nich po drugiej stronie wielkiego salonu, rozciągało się na całą ścianę. Zdawało się, że po prawej stronie znajduje się coś w rodzaju oranżerii pełnej roślin, dochodziło stamtąd ćwierkanie ptaków. Po lewej stronie znajdował się mały hol, który prowadził do sporej - ale nie ogromnej - jadalni, która mogła prawdopodobnie pomieścić dwanaścioro ludzi; w korytarzu za nią widać było kolejne pokoje. Dywany były nadzwyczaj grube i miękkie, w odcieniu starego złota, a biały sufit przebijały tu i ówdzie świetliki, wpuszczające słoneczny blask. Ściany były żółte, obwieszone obrazami scen rodzajowych. Słuchając uważnie Bleys, doszedł do wniosku, że z cieplarni dobiega odgłos szemrania wody, strumyka albo małego wodospadu. W sumie, apartament mógł ujść za kopię widzianych przez Bleysa pomieszczeń mieszkalnych, jakie można było spotkać na obu planetach Exotików. - No i? - spytał Dahno. - Wiesz już, co miałem na myśli mówiąc, że będzie tu coś, co ci się spodoba? Bleys wiedział od razu, co brat miał na myśli. Nie chodziło tylko o gust Exotików, stanowiący dodatek do luksusu i dobrego smaku, z jakim urządzono mieszkanie, lecz o to, że apartament był nieskazitelnie czysty. Ściany, podłogi, sufity; każda powierzchnia w zasięgu wzroku. Wszystko błyszczało, jakby zostało odkurzone lub wypucowane zaledwie kilka minut wcześniej. Dom Henry’ego nie mógłby być czyściejszy. - Tak, rozumiem - powiedział Bleys. Przyszedł tutaj zbuntowany, gotów oburzyć się na wszystko, co brat mu pokaże. Teraz ta chęć walki opuściła go. To było przyjemne i atrakcyjne mieszkanie; i nie było sensu temu zaprzeczać. Jeśli odzwierciedlało postawę jego lokatora, to Bleys był bardziej nieufny w stosunku do Dahno, niż powinien być. - Podoba mi się twoje mieszkanie - powiedział swemu potężnemu bratu. Poczuł na swoim ramieniu lekkie dotknięcie jednej z wielkich dłoni. - Miło mi to słyszeć - odparł Dahno. Głos miał znowu poważny. - Chodź zatem dalej; zjemy w innym miejscu, niż restauracja. W jadalni, za fałszywą ścianą, która wślizgnęła się w podłogę za dotknięciem czujnika, znajdowała się mała, czysta, automatyczna kuchnia, mogąca najwyraźniej zaspokoić wszelkie gusta. W tym wypadku były to kanapki i napoje - bardzo dobra imitacja soku pomarańczowego z Nowej Ziemi, do jakiego Bleys przyzwyczaił się podczas spędzonych tam lat i ciemne piwo dla Dahno, a do tego talerz małych zakąsek - wszystko przygotowane w kilka minut. - To dla uczczenia zjazdu rodzinnego - powiedział Dahno, podnosząc swoją szklankę. - Gdybyś był nieco starszy, Bleys, wypilibyśmy za to obaj. Nie w tym rzecz, żeby mnie obchodziło czy będziesz pił teraz, później, czy w ogóle, ale w tym tygodniu, kiedy jesteś ze mną, chcę, żebyś dysponował pełnią zmysłów, a nie, żeby twój mózg był zamulony alkoholem - choćby w najmniejszym stopniu. Bleys uśmiechnął się w duchu, ale na zewnątrz zachował powagę. Kilka lat temu, jeszcze u matki odkrył, że z jakiegoś powodu jest szczególnie odporny na działanie alkoholu. Nie, żeby nie mógł się upić - przeprowadził eksperyment i stało się tak, ale - jak na ledwo sześcioletniego chłopca - musiał pochłonąć sporą ilość trunku. To był odprysk wiedzy, którą lepiej było zachować wyłącznie dla siebie. - Przyrządziłem tylko przekąski - wyjaśnił Dahno - ponieważ później zjemy kolację. Dzięki temu dotrwamy do niej. Zjedli, Dahno wrzucił naczynia z resztkami posiłku do szczeliny na odpadki, a potem opuścili mieszkanie. - Wezmę dla ciebie klucz z biura - powiedział starszy brat, zamykając za nimi drzwi - gdyż zostaniesz tutaj kilka dni. To po drodze. Poszli z powrotem do poduszkowca. Bleys zastanawiał się nad źródłem dochodów Dahno, ale czuł zbytni respekt przed zdolnościami umysłowymi brata, by pokusić się o próbę jakichkolwiek dociekań. Wyobrażał sobie wiele rzeczy, ale żaden z domysłów nie był bliski rzeczywistości, to znaczy apartamentowi w biurowcu. Brązowa plakietka na ciężkich drzwiach z ciemnego drewna ogłaszała po prostu: DAHNO AHRENS, DORADCA INWESTYCYJNY. Weszli do gabinetu, w którym dwie kobiety pracowały przy zautomatyzowanych biurkach, zajmując się całkiem sporym stosem dokumentów. - Coś ważnego? - zapytał Dahno. Obie potrząsnęły głowami. Brat poprowadził Bleysa przez pokój wyłożony dywanem w kolorze trawy; najwyraźniej pomieszczenie znajdowało się w środku budynku, gdyż w ogóle nie miało okien, a potem weszli do kolejnego wnętrza. To było dużo większe. Stało w nim wielkie, czarne biurko, wokół którego unosiło się kilka wygodnych dryfów. Jeden, dostosowany do rozmiarów Dahno i odpowiednio wyścielony, znajdował się za biurkiem. Ten pokój, prawem kontrastu, miał okna w dwóch ścianach. - Co o tym myślisz, Bleys? - spytał Dahno, kiedy weszli do środka. - Musi ci się powodzić - odparł Bleys. - Co to jest „doradca inwestycyjny”? To znaczy, co robisz jako doradca? Dahno roześmiał się. - Daję dobre rady - wyjaśnił. - I zwykle powód jest taki, że wiem, jaka rada jest właściwa. Och, nie zawsze. Może w dwudziestu pięciu procentach przypadków zgaduję lub szacuję. Ale resztę wiem. Co byś zrobił z takim biurem, jak to, Bleys? Chłopiec rozejrzał się po olbrzymim gabinecie, którego powierzchnia była większa od powierzchni całego domu Henry’ego. - Przekształciłbym je w centrum przetwarzania danych - odparł szczerze. Dahno uśmiechnął się. Skinął na Bleysa, poprowadził go ku jednej z bezokiennych ścian pokoju, w której były drzwi; kiedy podeszli do nich, odsunęły się w bok. Przekroczyli próg i Bleysa, postępującego za bratem, zatchnęło z niedowierzania. W pomieszczeniu znajdował się dział czytaczy książek i urządzeń skanujących, a reszta przestrzeni była zajęta przez półki i przegródki na książki w postaci cylindrów i dysków. - Widzisz teraz, co miałem na myśli, mówiąc, że w większości przypadków wiem, jaka rada jest właściwa - powiedział Dahno. - To przede wszystkim tutaj znajduję odpowiedzi. Może teraz zrozumiesz, dlaczego jestem tobą tak zainteresowany, Mały Bracie. Bleys zawahał się. Był zaintrygowany; ciekawość go zżerała. Był także świadom, że Dahno wie o tym. I że jego starszy przyrodni brat rozmyślnie wstrzymywał się z udzielaniem mu informacji, by go zachęcić do zadawania pytań. Przez ciało Bleysa przebiegło ukryte drżenie. Dahno podsuwał atrakcyjny trop, licząc, że Bleys nim podaży, ale - bardziej niż pewne, chociaż Dahno za nic by tego nie przyznał - taki, który prowadził do sytuacji, z której młodszy brat nie mógłby uciec. Jednak ciekawość nadal walczyła w Bleysie - i zwyciężyła. - Jakim ludziom doradzasz? - zapytał. Twarz Dahno rozdzielił szeroki uśmiech. - Przedstawicielom wszystkich zawodów - powiedział. Spojrzał na zegar na ścianie pokoju, w którym byli. - I prawie nadeszła pora, żebyśmy ruszyli tam, gdzie możemy ich spotkać Rozdział 12 Pojechali do restauracji. Ta jednak różniła się od wszystkich innych lokali, do których Dahno zabierał wcześniej Bleysa. Tamte były wręcz luksusowe, ale małe, dyskretne i leżały z dala od centrum miasta. Ta restauracja była bardzo duża i droga do takiego stopnia, w jakim wystawność staje się ostentacją; czteropiętrowej wysokości okna po jednej stronie ujęte były w ramy ciężkich, udrapowanych zasłon. W zbiorniku wielkości połowy basenu olimpijskiego, ale podzielonym na groty i sekcje przez ozdobne rzeźby i elementy architektoniczne, pływały rożnokształtne ryby, których zarodki musiały zostać sprowadzone naprawdę wielkim kosztem Ryby miały stopę lub więcej długości, rozmaite kolory i pływały leniwie w tym bogatym środowisku. To była restauracja w stylu, jakiego Bleys nie spodziewałby się znaleźć na żadnym z Zaprzyjaźnionych Światów, jeśli wziąć pod uwagę jego wyobrażenia o tym, jacy byli Zaprzyjaźnieni przed przybyciem tutaj oraz na podstawie poglądu, jaki powziął w trakcie spędzonych na farmie Henry’ego miesięcy. Był to raczej lokal, jaki pasowałby do Nowej Ziemi, Freilandu lub do jednej z niewyspecjalizowanych planet, na jakich prowadzono handel i produkcję na wielką skalę i gdzie dużo ludzi szastało kredytami. Ludzi, których cieszyło wydawanie pieniędzy w takich miejscach, gdzie mogli pokazać, na co ich stać. Gdy tylko zbliżyli się do wejścia do sali jadalnej, Dahno został rozpoznany i bez słowa poprowadzony do stolika - okrągłego, o czystym, przezroczystym blacie, przy którym mogło siedzieć co najmniej sześcioro ludzi. - Siedź spokojnie - powiedział Dahno Bleysowi. - Zamów co chcesz u kelnera, ale przygotuj się na długie posiedzenie. Picie i jedzenie to tutaj marginalne zajęcie. Kelner stał już przy nich i Dahno zamówił kolejne ciemne piwo, a Bleys, na wszelki wypadek, następny sok owocowy. Zainteresowało go to, że w menu były wymienione nie tylko miejscowe soki, ale i inne, określone jako importowane. Nie były sprowadzane, tylko zręcznie podrobione, jak ten pomarańczowy z Nowej Ziemi, który pił w mieszkaniu Dahno. Na razie Bleys postanowił zachować ostrożność, kierować się przykładem brata, siedzieć spokojnie i patrzeć, co się dzieje. Nie byli sami dłużej niż pięć minut, gdy przy ich stoliku, nie pytając o pozwolenie, usiadł wysoki, szczupły, raczej elegancko ubrany mężczyzna przed siedemdziesiątką. W szklance w jego dłoni musował niebieski drink. - No cóż, stoimy pod ścianą - odezwał się do Dahno, sącząc swój napój. Urwał i spojrzał z powątpiewaniem na Bleysa. - Znasz moją zasadę - powiedział Dahno. - Przy każdym, kto siedzi przy tym stole, można mówić otwarcie. Gdyby tak nie było, odesłałbym taką osobę, kiedy usiadłeś. - Skoro tak twierdzisz - powiedział starszy mężczyzna, nadal z powątpiewaniem w głosie. - No cóż, zdarłem buty, ale rozmawiałem ze wszystkimi delegatami w Izbie i nie sądzę, żebyśmy przepchnęli 417B. - Kto się wstrzymuje? - zapytał Dahno. - Tylko pięcioro. Pięć Sióstr - znasz ich. W tej sprawie są głusi na argumenty. Chcą pozaświatowego handlu dla Zjednoczenia i zamierzają mieć pozaświatowy handel; nieważne, kto dostanie przez to po kieszeni. Wszyscy pragną profitów, każde z nich, a w zdjęciu restrykcji dostrzegają boski zamysł... Wzruszył bezradnie ramionami. - Przyszło mi do głowy, że może będziesz mógł coś wymyślić - dodał. - Na przykład? - zapytał Dahno. - Nie wiem - starszy człowiek wzruszył ponownie ramionami. - Ty jesteś Złotym Uchem... - W porządku - rzekł Dahno. - Zastanowię się nad tym. Możliwe, że uda mi się wymyślić sposób na wykołowanie ich. Jeśli dojdę do czegoś, dam ci znać. - Dziękuję - powiedział starszy mężczyzna. Wstał i odszedł od stolika. Jego miejsce niemal natychmiast zajął niski, mocno zbudowany człowiek po trzydziestce, o czarnych włosach i zawadiackiej twarzy, w której były osadzone błyszczące, brązowe oczy. Nie miał ze sobą nic do picia i patrzył twardo na Bleysa, nie mówiąc słowa. - Znasz moje zasady - rzekł Dahno. Brązowooki mężczyzna gwałtownie odwrócił ku niemu twarz. - Tak, pewnie - powiedział, jąkając się, a do Bleysa dotarło, że prawdopodobnie był nie tyle zawadiacki, co raczej niepewny siebie. Mówił dalej na swój urywany sposób. - Myślę, że chcą mnie dorwać - powiedział do Dahno. - Kto? - Bombaj - odparł tamten. Bleys spojrzał na mężczyznę z zainteresowaniem. Jedyny Bombaj, o jakim słyszał, był miastem na Starej Ziemi. I nie wiedział o nim nic więcej, z wyjątkiem tego, że był to port na wschodnim wybrzeżu Półwyspu Indyjskiego. Przypuszczał, że w tym wypadku musi chodzić o miejscową nazwę jakiejś grupy interesów lub firmy. - Co ci każe tak myśleć? - zapytał Dahno. - Dzieją się różne rzeczy - powiedział brązowooki. - W tym tygodniu ktoś ostro wyprzedaje udziały Core Tap. - Nie mogę tego powstrzymać - wyszczerzył się Dahno. - Nikt nie może. - Nie; ale możesz się dowiedzieć, kto się za tym kryje, prawda? - spytał mężczyzna. - Być może - odparł Dahno. - Jeśli ktoś się kryje. - Masz na to moje słowo, że tak! - zapewnił go tamten, wstając. Brązowooki odszedł. Nastąpiła kilkuminutowa przerwa, podczas której Bleys i Dahno siedzieli przy stole sami. - Co to jest Pięć Sióstr? - zapytał Bleys swego brata. Kiedy Dahno odwrócił się, żeby spojrzeć na niego, na jego twarzy widniał szeroki uśmiech. - Czterej starzy mężczyźni i jedna kobieta - wyjaśnił. - Przedstawiciele jednego z większych kościołów na Zjednoczeniu. - A więc teraz to kwestia polityki, co? - chciał wiedzieć Bleys. - Tak sądzisz? - spytał Dahno, ale dokładnie w tej samej chwili przy ich stole usiadła kolejna osoba. Tym razem była to kobieta po czterdziestce i o uderzającym wyglądzie - jeśli ktoś, w przeciwieństwie do Bleysa (który wiedział to dzięki mieszkaniu z matką), nie miał pojęcia, co może sprawić używanie kosztownych kosmetyków i odpowiedni makijaż. Przybyła, kompletnie ignorowała chłopca. - Dahno - powiedziała - musisz wpaść w najbliższą sobotę po południu. Będzie u mnie kilkoro ludzi, ale chciałabym, żeby cię poznali. I myślę, że spodobają ci się. - Jestem zachwycony - rzekł Ahrens. Kobieta wstała i odeszła bez słowa. Dahno odwrócił się i stwierdził, że młodszy brat przygląda mu się nadal. - Zanim zapytasz - wyjaśnił - to przypuszczalnie druga pod względem bogactwa kobieta na tej planecie. Uwierzysz, że jest Nosicielką Prawdziwej Wiary? Bleys był zszokowany. - Nie wygląda na jedną z nich - odparł. - Ale jest - rzekł Dahno. - Jest także jedną z Pięciu Sióstr. Kilka minut później przy ich stole usiedli dwaj mężczyźni wyglądający jak bracia; powiedzieli do Dahno kilka enigmatycznych słów i usłyszeli od niego w odpowiedzi kilka nawet bardziej tajemniczo brzmiących monosylab, a potem odeszli. I tak ta parada trwała przez kilka godzin. Bleys zaczął w końcu odczuwać zmęczenie, więc żeby je przezwyciężyć, zamówił coś do jedzenia; na chwilę to pomogło, ale nie minęło pół godziny, gdy pełny żołądek sprawił, iż Bleys zaczął czuć się jeszcze bardziej śpiący i znużony niż wcześniej. Za wysokimi oknami na miasto opadła noc. O tej porze na farmie sprzątałby po kolacji i szykował się do snu. - Dosyć na dzisiaj - stwierdził Dahno, który obserwował brata. Dahno wstał; Bleys ruszył za nim na chwiejnych nogach. Odprawiwszy machnięciem ręki mocno zbudowanego ochroniarza, który zbliżał się właśnie do ich stolika, Dahno poprowadził młodszego brata przez zatłoczoną salę restauracyjną, teraz wypełnioną gwarem rozmów i przez frontowe drzwi. Nie zatrzymał się, żeby zapłacić za to, co zjedli i wypili. Bleys był zbyt zmęczony, by zadawać pytania; wyszedł po prostu za Dahno z restauracji, wsiadł do windy i zjechał nią do podziemnego garażu, gdzie czekał ich poduszkowiec. Wsiadł do pojazdu i pozwolił, żeby brat zawiózł go z powrotem do mieszkania, gdzie Dahno przydzielił mu sypialnię. Na wpół śpiąc, Bleys rozebrał się i wgramolił na łóżko z polem siłowym, w jakim nie spał od czasu, gdy opuścił matkę. Zasnął natychmiast. Następnego dnia obudził się i stwierdził, że Dahno już wyszedł i że minęło już kilka godzin dnia. Przez lata spędzone z matką nauczył się obsługiwać automatyczną kuchnię, więc teraz przygotował sobie śniadanie. Potem, jako że Dahno nie zostawił najwyraźniej żadnej wiadomości na temat tego, kiedy wróci, Bleys skorzystał z okazji i wybrał na ekranie monitora w salonie wiadomości telegazety. Wydrukował je, siedział i czytał dokładnie. Starał się powiązać ich treść z czymkolwiek z tego, co zobaczył lub usłyszał poprzedniego dnia, ale nie ujawnił się żaden związek. Było jednak faktem, że wydruki wiadomości zawierały więcej informacji finansowych i biznesowych, niż Bleys spodziewał się tego na podstawie swego wcześniejszego przekonania, że Zjednoczenie jest tylko planetą biednych farm i prostych rolników - takich jak Henry. Najwyraźniej Ekumenia i kilka innych wielkich miast, w bardzo niewielkim stopniu różniło się od podobnych metropolii na reszcie Młodszych Światów. Szczególnie prawdziwe wydało się to stwierdzenie w stosunku do Ekumenii. Była siedzibą rządu planetarnego i mnóstwa zarządów wielkich miejscowych firm. Przypuszczał, zwłaszcza na podstawie tego, co usłyszał poprzedniego wieczoru, że rządy Zaprzyjaźnionych nie lubiły lobbystów - albo ludzi, którzy uchodzili tutaj za lobbystów. Ale ich wczorajszy pierwszy gość przy restauracyjnym stoliku zachowywał się z całą pewnością jak lobbysta. Lub, w ostateczności, jak ktoś, kogo zajęcie polega na wywieraniu wpływu na przedstawicieli planetarnego rządu. Najwyraźniej Dahno był w to jakoś zaangażowany. Ale w jaki sposób wiązało się to z jego rolą konsultanta finansowego, a szczególnie jak łączyło się z tą grupą w oczywisty sposób inteligentnych, dobrze zbudowanych mężczyzn, których Bleys zobaczył wczoraj pierwszy raz, tego chłopiec nie mógł sobie wyobrazić. Ale nauczył się nie przejmować podobnymi rzeczami. Zepchnął informacje w głąb umysłu, żeby czekały tam na następne, które zaczną budować mosty nad dzielącymi je szczelinami i łatać dziury w tej tkaninie, aż w końcu ujawni się cały obraz. Ale następne trzy dni były mniej więcej takie same. Codziennie udawali się w porze kolacji do tej samej restauracji i siadali przy tym samym stoliku, do którego podchodzili różni ludzie. Jednak informacje, jakie Bleys podsłuchał, były zbyt fragmentaryczne, by mógł pojąć większość z nich bez jakiejś interpretacji. Poza tym, nawet jeśli potrafił zrozumieć pojedyncze rozmowy, to daleko mu było do stworzenia sobie ogólnego obrazu tego, w co zaangażowany był Dahno. Jadąc poduszkowcem do domu, z powrotem do wuja Henry’ego, Bleys zepchnął po prostu wspomnienie o całych czterech dniach, wypełnionych samymi znakami zapytania i złożonych z niewyjaśnionych danych, w głąb swojego umysłu i zostawił je tam. Przekonał się dawno temu, że podobne tajemnice, nazywane przez niego „zmasowanymi pytaniami”, dużo lepiej rozwiązywała jego podświadomość niż świadomość. Jeśli zaprzęgniesz świadomy umysł do tego, żeby uporał się z wyjaśnieniem sytuacji, na temat której dysponujesz tylko częściowymi informacjami, to skończysz, kręcąc się w kółko za własnym ogonem, a jedne domysły będą goniły drugie, aż znajdziesz się dużo dalej w polu, niż byłeś wtedy, kiedy zacząłeś swoje dociekania. Pomimo tego, że przez trzy noce Bleys spał u Dahno na łóżku dryfowym, czuł się skonany, gdy poduszkowiec zbliżał się do farmy. Wyczerpanie było nie tyle fizyczne, co miało raczej swoje źródło w napięciu, towarzyszącym mu w trakcie trzech ostatnich dni. Była to szczególna idiosynkrazja Bleysa, że kiedy zmagał się z jakimś problemem, to wydało się, że jest w to zaangażowane całe jego ciało, mimo że mógł sobie z tym poradzić sam umysł. Jedyny sposób uwolnienia się od tego polegał na zepchnięciu problemu w głąb umysłu, tak jak to zrobił ze wspomnieniami z pobytu w Ekumenii. W końcu odpowiedzi zaczną pojawiać się i burzyć na powierzchni świadomości, a wtedy Bleys będzie mógł zaatakować problem. Spierał się sam ze sobą, czy ma wprost zapytać Dahno, jaką tamten przewidywał dla niego przyszłość. Nie chciał zapytać zbyt wcześnie albo zanim będzie dysponował jakąś wiedzą na temat swojego starszego brata. Ale teraz, podczas powrotnej jazdy - nie mając właściwie pojęcia dlaczego to robi, ufając jedynie instynktowi - Bleys postanowił zapytać. W ciągu ostatnich kilku dni między nim a Dahno powstało pewnego rodzaju koleżeństwo, a jeśli nie zapytałby teraz, to nie było wiadomo, kiedy miałby następną okazję. Możliwe, że zanim pojawiłaby się, uczucie koleżeństwa wyparowałoby. - Dahno - odezwał się pospiesznie, gdyż zbliżali się szybko do farmy - dlaczego się mną interesujesz? Brat spojrzał na niego, namyślał się chwilę, a potem zjechał poduszkowcem na pobocze drogi i wyłączył silnik. Spojrzał ponownie na Bleysa. Twarz miał śmiertelnie poważną. - Znam cię - powiedział. - Jestem jedynym człowiekiem spośród żyjących na szesnastu planetach ludzi, który cię zna. Sądzę, że wiem, do czego jesteś zdolny. Twoje możliwości izolują cię od innych. Tak jak i mnie izolowały. Tak jak izolują nadal, tylko nauczyłem się z tym żyć. Teraz jest już za późno. Zawsze będziemy odizolowani, ty i ja, nawet jeden od drugiego. Ale mogę cię wykorzystać w tym, co robię, Bleys. - A co to takiego? - spytał młodszy brat. Dahno zignorował pytanie. - Mieszkałeś z matką dopóty, dopóki nie dorosłeś na tyle, by wiedzieć, jak dostać od kogoś innego to, czego chcesz - ciągnął Dahno. - To kwestia patrzenia przed siebie, planowania przyszłości i tworzenia jednokierunkowej ścieżki, która prowadzi tylko tam, dokąd chce się dojść. Wiesz, że to może zostać zrobione i wiesz, jak można to osiągnąć. Urwał. Bleys po prostu patrzył na niego. - Nadążasz? - spytał Dahno. - Tak - odparł Bleys. - Ale nadal nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Odpowiadam - rzekł starszy brat. - Mówię ci, że potrzebuję twojej pomocy, ale chcę jej tylko wtedy, jeśli udzielisz mi jej z własnej woli. Nie ma innego wyjścia i choć jesteś taki młody, to wiesz równie dobrze jak ja, Mały Bracie, że każdy z nas potrafi narzucić swoją wolę innym. Chcę więc, żebyś wybrał pracę ze mną. Pozwalam ci zatem przyglądać się wszystkiemu, co robię; i będziesz się temu przyglądać tak długo, aż nie będzie już nic więcej do oglądania, a to wszystko w nadziei, iż uznasz, że chciałbyś w tym współuczestniczyć. To wszystko. - Jesteś pewny? - spytał Bleys nieco cierpko. - Wspominasz naszą matkę - powiedział Dahno. - Nie rób tego. Nie jestem nią. Jeśli nie ma między nami innej różnicy, to pragnę czegoś dużo większego niż to, o czym ona kiedykolwiek marzyła. Ale sam musisz odkryć, co to takiego. Odkryć na własny użytek, a potem zdecydować czy chcesz brać w tym udział, czy nie. W ten sposób będę wiedział, że przychodzisz do mnie całkowicie z własnej woli. Zgoda? - Jak na razie - odparł Bleys - zgoda. W jego stronę wyciągnęła się jedna z ogromnych dłoni. Bleys ujął ją swoimi wąskimi, teraz już dwunastoletnimi palcami. Potem Dahno uwolnił dłoń; bez słowa uruchomił poduszkowiec, wyjechał na drogę, po czym przejechali resztę dystansu dzielącego ich od farmy, w milczeniu. Rozdział 13 Bleys, niosąc swoją walizkę i kilka paczek, przeszedł ostrożnie przez podwórze i wspiął się po stopniach do domu, spodziewając się, że zastanie go pustym. Jego trzej mieszkańcy byli na miejscu. Wuj Henry, Joshua i Will zajmowali się produkcją sera, co mogła robić jedna czy dwie osoby, ale szło szybciej, gdy było więcej rąk do pracy. Najwyraźniej obecność Henry’ego powstrzymała chłopców przed wybiegnięciem na podwórze, gdy usłyszeli zbliżający się do farmy poduszkowiec. Teraz patrzyli na Bleysa błyszczącymi oczami, ale Henry obdarzył go na powitanie swoim normalnym, chłodnym uśmiechem. - Połóż swoje rzeczy w sypialni - rzekł - a potem przebierz się w czyste ubranie robocze i przyjdź nam pomóc. Bleys posłuchał wuja. Dziwnie małe i nierzeczywiste wydały mu się spartańskie pokoiki farmy po obszernych, luksusowych pomieszczeniach, do których przywykł przez weekend; a jeszcze ten zapach towarzyszący produkcji sera! Położył walizkę i pakunki na dolnej pryczy, przebrał się w ubranie robocze, a potem wrócił do kuchni i przyłączył się do pracujących. - Dobrze wyglądasz, Bleys - powiedział nieoczekiwanie Henry, stojąc przy drugim końcu stołu, przy którym pracowali. - Weekend dobrze ci zrobił. - Tak, Bleys, promieniejesz cały i... - Will - przerwał mu Henry - moja uwaga nie była sygnałem do ogólnej pogawędki. Praca łączona z rozmowami idzie wolno. Jego dwaj synowie milczeli, ale zerkali na Bleysa za każdym razem, kiedy tylko mieli okazję. Bleys wiedział, do czego nawiązywał Henry i co wywołało jego uwagę. Na skutek słów wuja opadło go nagle poczucie winy, które teraz pogłębiło się jeszcze bardziej. Przez cztery dni nawet nie pomyślał o swoich dążeniach do stania się Zaprzyjaźnionym. Rzecz w tym, że jego umysł porywała każda nowa zagadka, z jaką się spotykał. Ale to nie stanowiło wymówki. Styl życia Dahno nie był stylem Bleysa. W każdym razie - jeszcze nie, a prawdopodobnie nigdy. Jego dom był teraz tutaj. Jego zmaganie się z życiem było zmaganiem religijnym. Produkowanie sera było ważniejsze niż wszyscy tajemniczy rekruci Dahno i przepytywani przez niego w restauracji ludzie. Teraz, skoro o tym pomyślał, to stwierdził, iż podczas pobytu w Ekumenii pozwolił sobie na stopniowe zapominanie o modlitwach, a przez ostatnie dwa dni zupełnie o nich nie pamiętał. Powiedział sobie, że pomodli się nad wyraz żarliwie i długo przed pójściem wieczorem do łóżka. Tym niemniej wrażenie nierzeczywistości, którego doznał po wkroczeniu do domu i małej, prymitywnej sypialni dzielonej z Willem i Joshuą, utrzymywało się. Chłopcy wyraźnie mieli mnóstwo pytań. Zadadzą je w ciągu następnych kilku dni, gdy tylko nadarzy się po temu okazja. Ale na razie, pod okiem ojca, koncentrowali się na swojej pracy. Bleys przyłączył się do nich i proste, zwyczajne czynności, które wykonywali, wzmogły wrażenie nierealności; przezroczysta, niewidzialna ściana zdawała się otaczać go i oddzielać od pozostałych nawet wtedy, gdy pracował z nimi ramię w ramię i od czasu do czasu dotykał w trakcie produkcji sera. Później tego samego wieczoru, przy stole w jadalni, chłopcy zarzucili Bleysa pytaniami, a Henry pozwolił na to. Pytania przyczyniły się do rozrzedzenia tej atmosfery nierzeczywistości, ale trwało jeszcze kilka dni, zanim ta aura rozproszyła się całkowicie. Co ciekawe, kiedy tak się stało, nierealna z kolei zaczęła się wydawać Ekumenia i spędzony w niej czterodniowy pobyt. Wyglądało to tak, jakby farma Henry’ego i miasto Dahno należały do dwóch różnych wszechświatów i jakby nie było możliwości, by mogły realnie współistnieć w tym samym czasie. Jednak od tej pory codzienne działania szły swoim normalnym trybem. Dahno wpadał co najmniej parę razy w miesiącu, a wyprawy, na które zabierał Bleysa, trwały wciąż dłużej i dłużej, aż niemal każdy wyjazd oznaczał cztero-, jeśli nie sześciodniową nieobecność na farmie, gdzie Bleys jednocześnie rozwijał się i porządkował w głowie nurtujące go zagadnienia. Dopiero gdy Will wspomniał o tym pewnego dnia, Bleys stwierdził, że jest teraz dobre pięć centymetrów wyższy od Joshui. Sam Joshua nie uczynił żadnej uwagi na ten temat; po prostu nie był w ogóle zainteresowany czy Bleys był od niego wyższy, czy nie. Joshua pozostał niewzruszony, gdyż w jego postrzeganiu świata wzrost krewnych nie miał żadnego znaczenia. Tym niemniej Bleys wystrzelał w górę jak chwast. Wkrótce będzie tak wysoki jak Henry, chociaż był chudy i wyglądał niemal niezgrabnie. Teraz był w domu na farmie. Na temat tego, co trzeba na niej zrobić, wiedział obecnie więcej, niż ktokolwiek inny - prawdopodobnie łącznie z samym Henrym. Wuj, zapytany w końcu bezpośrednio przez Bleysa, czy mógłby mu pomóc przy budowie motoru, pozwolił na to. Prawda na ten temat była taka, że Henry nie miał zdolności technicznych. Bleys także nie był mechanikiem, ale miał wrodzone poczucie logiki jak i tego, w jaki sposób pasowały do siebie elementy realnego świata - łącznie z częściami silnika. Do chwili, gdy skończył trzynaście lat, mieli silnik na chodzie, a cztery miesiące później, na nalegania Bleysa, który wywierał presję na Dahno, by ten wyasygnował na to fundusze, kupili używany traktor, do którego można było zamontować motor. Henry był szczęśliwy, ale nie okazał tego. Posunął się do niesłychanej rzeczy, gdyż nie tylko podziękował Bogu za pomoc Bleysa, ale osobiście podziękował i chłopcu. W tym samym czasie Bleys zaczął rozumieć, że ponownie został odizolowany. Henry i obaj chłopcy zaakceptowali go, ale społeczność - szczególnie ta jej część, która gromadziła się najbliżej kościoła - postrzegała go nadal jako kogoś obcego. Przyjęli wyjaśnienie Henry’ego, podsunięte przez Dahno, że Bleys jest nadzwyczaj inteligentny i musi zdobywać wiedzę na poziomie wyższym od tego, jaki mogła zaoferować lokalna szkoła. To było wygodne zmyślenie, które pozostali mogli łatwo zaakceptować - i tak też się stało. Tym niemniej nie było to coś, co - samo w sobie - zjednywałoby Bleysowi serca miejscowych. Poza tym, sam Bleys przekonał się, że bez względu na to co robił, miał skłonność do trzymania się na dystans od pozostałych ludzi. W końcu uznał, że prawda w tej kwestii była taka, iż po nie prostu chciał być blisko związany emocjonalnie z innymi ludźmi. Zaakceptował Henry’ego i swoich dwóch młodych kuzynów tylko dlatego, że tu byli i nie dało się mieszkać z nimi bez uczuciowego zbliżenia. Na swój sposób lubił kuzynów. Z wrażliwością daną młodym ludziom czuli to i odpłacali mu prawdziwym przywiązaniem, które wprawiało początkowo Bleysa w zakłopotanie, gdyż nie wiedział, jak na nie odpowiedzieć. To było dziwne, ponieważ przez całe życie, od swych najwcześniejszych lat spędzonych z matką, Bleys pragnął uczucia, ale w końcu to właśnie od niej nauczył się go nie okazywać i teraz nie potrafił czuć się swobodnie. Wraz z upływem tygodni, miesięcy i lat bardziej pociągająca dla niego stała się solidna jak skała religijna struktura, której Henry stanowił tak pewną część. W idei doskonale uporządkowanego i kontrolowanego wszechświata, Bleys znalazł swego rodzaju zimne, acz głęboko pocieszające uczucie. Ale w obliczu całej znanej mu nauki i logiki nie umiał sobie wyobrazić, że taki wszechświat mógłby istnieć bez jakiejś opoki, bez jakiegoś kontrolującego i regulującego go czynnika. Dla Henry’ego i innych Zaprzyjaźnionych, tym regulatorem, wiedział Bleys, był Bóg. Ale Bleys nie potrafił zmusić się do tego, by uwierzyć w dominujące bóstwo. Z jakiegoś powodu jego umysł, jego wyobraźnia, jego wiara - czegokolwiek używał, żeby dojść do tego - nie działało na niego. W minionych latach próbował wszystkiego, nawet sekretnie zrobił sobie włosienicę z kawałka koziej skóry - był to raczej pas, a nie koszula - i nosił ją pod ubraniem, włochatą stroną do ciała, ale jedynym skutkiem poddania się tej niewygodzie było to, że trudno mu było zasnąć w nocy. Podejmując ostatni wysiłek, wpadł na desperacki pomysł, by poddać się postowi. Prorocy i pustelnicy głodowali, a w nagrodę doświadczali bóstwa. Być może mógłby to powtórzyć, na coś takiego musiałby jednak dostać zgodę Henry’ego. - Wuju - powiedział, przypierając starszego mężczyznę do ściany w szopie kóz pewnego popołudnia, gdy zajmowali się kozłem, który skaleczył się w przednią prawą nogę, a Henry usiłował oczyścić zwierzęciu ranę. - Wiem, że chociaż nigdy nic nie powiedziałem, to zauważyłeś, wuju, jak bez powodzenia staram się zbliżyć do Pana. Pomyślałem, że powinienem może spróbować sposobu, w jaki przez wieki robili to Święci Mężowie. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chciałbym poddać się postowi. Henry kucał na podłodze koziej szopy przed przyniesioną z domu miednicą z odrobiną wody i ich domowej roboty mydłem. Opłukał dłonie i wytarł je w czystą tkaninę, którą wyciągnął z kieszeni spodni, a potem podniósł wzrok na Bleysa. Nie zmarszczył twarzy, ale po jego oczach, którymi nie mrugał, widać było, że zastanawia się poważnie. - Bóg jeden wie, że nie sprzeciwiłbym się czyjemukolwiek poszukiwaniu ścieżki do Niego - powiedział, podnosząc miednicę i wstając. Włożył ręcznik do kieszeni i mówił dalej. - Ale nadal rośniesz, Bleys. Musisz się regularnie odżywiać. Dla zdrowia. Urwał. Bleys stał, obserwując go. Niezwykłym było widzieć Henry’ego niezdecydowanego w jakiejś kwestii. - Myślę - odezwał się wuj po chwili - że powinieneś zobaczyć się z medykiem Roderickiem. Jeśli on powie, że możesz pościć, zgodzę się na to. - Mogę pracować jak zwykle - powiedział Bleys. - Nie będę tylko jadł. - O szczegółach powinien zadecydować Roderick - rzekł Henry. - Mieszka o dobrą godzinę drogi stąd; powrót to kolejna godzina. Może uwinąłbyś się ze sprzątaniem i ruszył od razu? Po powrocie do domu powiesz mi przy kolacji - jeśli nie spotkamy się wcześniej - jaka była jego decyzja. Stosownie do tego Bleys opuścił farmę i udał się na długą, mozolną wędrówkę po gruntowych drogach, prowadzących do połączonego z gabinetem domu medyka. Na Zjednoczeniu panowało krótkie, bardzo gorące lato, czego przyczyną było nadzwyczaj duże nachylenie osi planety wobec Epsilon Eridiani. Bleys miał na głowie upleciony ze słomy kapelusz z szerokim rondem i ubrany był w najcieńsze spodnie i koszulę; obie te części garderoby miały przedłużone rękawy i nogawki, łączące się z rękawiczkami i cholewkami wysokich butów. Spodnie i koszula należały wcześniej do Joshui i były, pomijając inne niedostatki, zbyt obszerne w talii, ale pasek niwelował tę niedogodność. Tylko Bleys miał odkrytą twarz. Jeśli można było tego uniknąć, nie należało wystawiać gołego ciała na promienie Epsilon Eridiani podczas jej letniego położenia na niebie. Był to jeden z powodów, dla którego na czas lata kończono wszystkie prace na zewnątrz farmy, a wszelka działalność przenosiła się do pomieszczeń - łącznie z nauką w miejscowej szkole. Bleys miał szczęście, że dotarłszy na miejsce, zastał medyka Rodericka w domu. Mimo że wędrówka na zewnątrz nie należała do przyjemności, to Roderick wzywany był do nagłych wypadków bez względu na okoliczności. Był mocno zbudowanym, ciemnoskórym mężczyzną po sześćdziesiątce, zniszczonym przez lata pracy o najprzeróżniejszych porach dnia i nocy, kiedy ratował życie i udzielał pomocy farmerom. Mógł obchodzić się, wiedział Bleys, nadzwyczaj łagodnie ze swoimi pacjentami, ale lata praktyki medycznej obdarzyły go także wybuchowym temperamentem, który dochodził do głosu, jeśli ktoś sprzeciwiał się jego opiniom. W związku z tym podczas wędrówki do domu Rodericka Bleys zastanawiał się cały czas, w jaki sposób najlepiej przedstawić mu pomysł dotyczący postu. Gospodarz posadził go na drewnianym krześle z ukośnym oparciem; mebel stał na werandzie, która w lecie była przychodnią medyka. Cień wznoszącej się wysoko nad głowa strzechy sprawiał, że miejsce - po wędrówce w słońcu - zdawało się Bleysowi niemal lodowate. - Tak, Bleys? - zagaił Roderick, kiedy chłopiec siedział już, trzymając w dłoni szklankę chłodnej, odpowiedniej na lato odmiany miejscowej kawy. - Powiedziałeś, że to nie jest nagły przypadek. Rozumiem zatem, że wszyscy na farmie mają się dobrze. O co zatem chodzi? Bleys zaczął od opowiedzenia o swoich długich zmaganiach, prowadzonych w celu ujrzenia bóstwa. Przedstawił to tak, jakby trwało latami, aby Roderick zrozumiał, że nie chodzi o nagły kaprys, ale o desperacką próbę rozwiązania najwyraźniej nierozwiązywalnego problemu. W końcu, w prostych słowach wyjaśnił, co chciał zrobić. - Pomyślałem więc - zakończył Bleys - że spróbowałbym postu. Istnieją zapisy na temat wielu ludzi, którzy ujrzeli Pana, gdy na jakiś czas powstrzymali się od jedzenia. Powiedziałem Henry’emu, że mógłbym pracować... - Niemożliwe! - przerwał mu Roderick. - Jeślibyś pościł, nie mógłbyś jednocześnie pracować. Och, być może przez pierwsze dwa, trzy dni, ale później będziesz chciał dać sobie z tym spokój. Ponadto, młodzieńcze, jeśli pragniesz stanąć twarzą w twarz z Panem, to będzie najlepiej, żebyś znajdował się z dala od znajomego otoczenia i był pozostawiony samemu sobie. - To można by urządzić - powiedział Bleys. - Niedaleko od farmy, na jej tyłach, mamy zagajnik, przez który płynie strumień z wodą, która jest doskonała nawet w czasie upałów. Mógłbym tam zbudować coś w rodzaju pochyłego daszku i po prostu siedzieć tam, modlić się i... pościć. - Nie tak prędko - warknął Roderick. - Jeszcze nie zgodziłem się na twoją głodówkę. Wszystko zależy od tego, w jakiej jesteś kondycji. Jak pamiętam, masz skłonność do pewnej niezwykłej choroby, na którą lekarstwo przywozi ci twój brat. - Och, ta przypadłość nie występuje nigdy o tej porze roku - odparł Bleys niewinnie. - No cóż - rzekł Roderick - rozbierz się i pozwól, że cię dokładnie zbadam. Ile masz teraz lat? - Za trzy miesiące skończę siedemnaście - odparł Bleys, zdejmując ubranie. - Jesteś już jak drapacz chmur - mruknął medyk, osłuchując go urządzeniem, które przypiął sobie do prawego ucha. - Zanim staniesz się dorosły, możesz się wznieść poza pole widzenia. Mówiąc, kontynuował badanie Bleysa; opukiwał go, kazał mu się położyć, obmacywał mu brzuch i zadawał pytania na temat sposobu odżywiania się oraz tego, ile Bleys je. Na koniec pobrał pełną strzykawkę krwi z żyły na przegubie ręki chłopca, po czym włożył próbkę do małego urządzenia na podręcznym stoliku, które po kilku sekundach wydrukowało na pasku papieru szereg liczb. Aparat zamarł wreszcie, a Roderick oderwał taśmę i zaczął studiować dane. - Obrzydliwie zdrowy - medyk niemal zagderał. - Typowy chłopak Henry’ego; ciężka praca i prosta, ale odpowiednia dieta. Ogólnie rzecz biorąc - odpowiednie warunki. Usiadł na krześle, machnął dłonią, by Bleys zajął swoje miejsce, i położył wydruk na małym stoliku obok siebie. - Powiedz mi, jak sypiasz? - spytał. - Och, całkiem dobrze - odparł Bleys. - Co to znaczy „całkiem dobrze”? - Czasami budzę się w nocy - powiedział chłopak - a potem, po chwili, zasypiam ponownie. Zawsze tak było - od tak dawna, jak tylko pamiętam. - Ale ostatnio może nieco częściej, odkąd starasz się zobaczyć Boga? - Możliwe... że nieco częściej - stwierdził Bleys ostrożnie. - Ale widzi pan, zawsze w ten sposób postępowałem z problemami - nocami trochę się nad nimi zastanawiam. - Rozumiem - rzekł Roderick. - Więc myślisz o tych swoich próbach ujrzenia Boga, kiedy jesteś rozbudzony w nocy? I ostatnio budzisz się częściej? - Coraz trudniej jest znaleźć sposoby, by zbliżyć się do Niego - powiedział Bleys. - A zatem, budzę się naturalnie częściej i myślę na ten temat. - Rozumiem - stwierdził medyk. - Jesteś na coś uczulony? Masz ciemne kręgi pod oczami. - Och, nie! Na polecenie matki poddano mnie testom genetycznym na wydziale autoimmunologii i okazało się, że wypadłem doskonale. - Rozumiem - powtórzył Roderick. - No cóż, jak powiedziałem, jesteś obrzydliwie zdrowy - z wyjątkiem jednej rzeczy. Skoro nie jesteś na nic uczulony, to muszę uznać, że śpisz dużo krócej, niż to powiedziałeś. - Nie, absolutnie nie! - zaprzeczył Bleys. - Nie jestem inny, niż byłem wcześniej. Medyk spojrzał na niego ponurym wzrokiem. - Sądzę, że masz depresję - stwierdził. - Na pewno nie mam depresji! - rzekł Bleys pospiesznie. - To wynik tej wielkiej przygody, jaką przeżywam, próbując ujrzeć Boga. Wolałbym robić to niż cokolwiek innego. - Jesteś pewny? - Tak, całkowicie! Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której lekarz i pacjent patrzyli sobie w oczy. - No cóż, sam jestem członkiem kościoła - odezwał się w końcu Roderick. - I to dobrym. Nie ma sposobu, żebym z ręką na sercu mógł zaprzeczyć, iż masz prawo poszukiwać Boga. Ale faktem jest także i to, że nadal rośniesz, potrzebujesz dużo jedzenia i odpowiedniej ilości snu. Przygnębiony człowiek nie powinien pościć w taki sposób, w jaki ty chcesz to zrobić. - Myślę o tym od bardzo dawna - odparł Bleys. - Przez wszystkie te lata, które tutaj spędziłem, bardzo mocno starałem się znaleźć Boga, i - jak dotąd - nie powiodło mi się. Prawie na pewno jest to ostania próba. Muszę to zrobić! - Dobrze zatem - Roderick wstał. - Ubierz się, zaraz wracam. Zanim Bleys się ubrał, medyk wszedł do swojego domu połączonego z kliniką i wrócił z butelką zawierającą około ćwierć litra ciemnego płynu. - Nie smakuje najlepiej - powiedział - ale jeśli zamierzasz odstawić jedzenie, mikstura jest absolutnie niezbędna dla twojego zdrowia fizycznego. Zawiera witaminy oraz istotne minerały i mikroelementy, których potrzebujesz, plus kilka innych składników, które są szczególnie wskazane dla każdego żyjącego na tej planecie - zwłaszcza dla kogoś, kto nadal rośnie. Pij dwie łyżeczki dziennie. Poza tym, będziesz musiał coś jeść. Wielką miskę bulionu, dwa razy dziennie. Chcę także, żebyś pozwolił Henry’emu, by odwiedzał cię przynajmniej raz dziennie. Mogę na tobie polegać, że tak postąpisz? - Tak - odparł Bleys. Roderick podał butelkę Bleysowi, który otworzył ją i powąchał na próbę. Płyn nie pachniał wiele lepiej od tego, jak medyk obiecał, że będzie smakować. - Powiedz Henry’emu, że może mi za to zapłacić, gdy zarżnie następnym razem kozę i będzie miał trochę zbędnego mięsa - ciągnął Roderick. - Przy okazji, jak sobie radzicie, przy waszych dochodach, wobec konieczności kupowania cały czas nowych embrionów? - Wiedzie nam się tak, że wychodzimy ciut lepiej, niż na zero - odparł Bleys. - Ale tylko tyle. - Dobra - Roderick odprawił go machnięciem ręki. - Powiedz wujowi, że może mi zapłacić, kiedy naprawdę będzie miał nadmiar mięsa. Nie policzyłbym nic, gdyby nie fakt, że butelka, którą trzymasz, kosztowała mnie trochę grosza. A sklepy w Ekumenii sprzedają tylko za gotówkę. - Dziękuję - powiedział Bleys. - Dziękuję Bogu, że był pan dla mnie taki uprzejmy. - Może weźmie pod uwagę, że jestem taki „uprzejmy”, może to zrobi... - odparł Roderick, odwracając się od Bleysa. - A teraz ruszaj lepiej w drogę, jeśli chcesz, żeby zostało ci jeszcze trochę dnia, kiedy dotrzesz do domu. Rozdział 14 Bleys, ze skrzyżowanymi nogami, siedział przed swoim pochyłym daszkiem na stosie sprężynującej jedliny przykrytej starym kocem. Letni upał był niewyobrażalny. Chłopak mówił sobie, że przynajmniej ma wodę, nawet jeśli była tak ciepła, a rosnące wokół jodły rzucały na niego głęboki cień, osłaniając przed bezpośrednim działaniem słońca. Przez chwilę myślał leniwie, że to musiał być trudny problem dla genetyków zaangażowanych w terraformowanie Zjednoczenia - wyhodowanie rozmaitych gatunków sosen, które mogły znieść upał pór letnich, nawet jeśli tylko krótkotrwały, a także przetrzymać okres bujnego wzrostu w bardziej sprzyjającym klimacie, panującym podczas zim. Był to dwunasty dzień próżnowania i poszczenia Bleysa, który przekonał się, że jego myśli mają skłonność do ulatywania w dal bez względu na to, jak usilnie starał się skupić na konkretnym problemie. W końcu postanowił po prostu, że pozwoli im wędrować. Miał wrażenie, że jego podświadomość była mocno zaangażowana w potencjalnie użyteczny proces rozważania wielu kwestii. Był to stan niemal taki, jak tuż przed zaśnięciem, kiedy było najbardziej prawdopodobne, że najdzie go natchnienie - pomijając tylko to, że Bleys nie był gotów iść spać. Nie, żeby sen nie nachodził go od czasu do czasu. Była to wyraźnie ta część stanu jawy, która miała swoje źródło w poście. W końcu Bleys osiągnął punkt, w którym naprawdę nie czuł głodu. Dni od drugiego do piątego były torturą łaknienia. Kusiło go bardzo, by się poddać i wrócić do domu. Chociaż to pragnienie było mocne, jego ciało pozostawało tam, gdzie było. Coś większego niż fizyczne doznania sprawiało, że trwał przy poście. Nie dostrzegł Boga, ale jego umysł - szczególnie podczas tych późniejszych dni - złożył dużą część struktury, która musiała wynikać z Boga, znajdującego się w centrum wszelkich rzeczy. Wcześniejsze przekonanie Bleysa, że wszechświat nie mógłby istnieć jako jedna i skończona całość pozbawiona jakiegoś potężnego, sterującego koła zębatego, którym było bóstwo, z opinii zmieniła się w wiarę. Nie było co do tego wątpliwości; Bóg, nawet jeśli Bleys nie mógł go dostrzec, istniał. W pewnym sensie stanowiło to odpowiedź na jego długie poszukiwania. Nawet jeśli był ślepy na wszelkie bezpośrednie przejawy boskiej egzystencji, to żywił jednak przekonanie, iż bóstwo musiało istnieć. Że, na swój sposób, znajdował To lub Go. A zatem, mógł właściwie przerwać teraz swój post, twierdząc, że osiągnął to, co chciał. Nikt nie zaprzeczyłby temu. W istocie inni byliby nawet zadowoleni, gdyby przestał głodować. Nie tylko Henry, ale i chłopcy najwyraźniej bardzo niepokoili się o niego. Dziwne, że chociaż na wadze stracił niewiele, to nie czuł w sobie żadnej poważnej zmiany z wyjątkiem tego, że opanował go pewien spokój oraz wrażenie, iż wszystko inne jest nieistotne. Gdyby nie zewnętrzne powody i polecenia medyka Rodericka, to Bleys chciałby właściwie spędzić w ten sposób resztę swoich dni - po prostu śpiąc, siedząc i pozwalając swemu umysłowi, by wędrował bez celu. Chłopiec rozumiał teraz, że życie pustelnika mogło być pociągające. Wszechświat, którego doznawał, znajdował się zarówno wewnątrz niego, jak i poza nim. Nie musiał nawet patrzeć w gwiezdny ekran - gdyby miał go pod ręką - by być świadomym rozległej przepaścistości przestrzeni, która ciągnęła się od niego, siedzącego tutaj po turecku na kocu, po czym wpadała w nieograniczone granice wieczności i nieskończoności. Nie mógł ich widzieć, ale wiedział teraz o ich istnieniu i zdumiewał się, iż fakt, że je kiedyś odkryje, czekał od czasów sprzed narodzin ludzkości - tylko po to, by mu się teraz objawić. Planeta, na której przebywał, przestała być dla niego ważna, czy choćby mieć jakiekolwiek znaczenie. Był świadom, że jej wściekle palące słońce zachodziło i wkrótce będzie wisiało tak nisko nad horyzontem, że zasłonią je pobliskie wzgórza. Potem cały teren farmy spowije upragniony cień. Pora była ruszać do domu, gdzie będą już Henry i chłopcy. Bleys spotka się z nimi i dostanie swoją wieczorną miskę zupy. Nie miał teraz wielkiej ochoty na zupę i nie był specjalnie przekonany do obowiązku polegającego na tym, że musi się z nimi zobaczyć. Ale przez całe życie słuchał poleceń. Zmusił się więc do tego, by wstać i zacząć iść w stronę domu. Od zagajnika, przez pastwisko dla kóz, teren wznosił się stopniowo ku zabudowaniom farmy. Nie była to wielka odległość, a nachylenie zbocza było łagodne, ale pokonanie tego dystansu Bleys okupił pewnym wysiłkiem. W końcu dotarł do domu, wszedł z wysiłkiem po stopniach i otworzył drzwi. Wkroczył do środka i zobaczył, że stół został już nakryty, a Henry, Joshua i Will siedzą przy nim. Czwarte miejsce czekało na Bleysa i gdy chłopiec usiadł, Will zerwał się, by przynieść mu miskę zupy. Bleys był świadom ich bardzo przenikliwych spojrzeń, ale ponownie odebrał to jako coś pozbawionego większego znaczenia. Czuł się tak, jakby wszystko w tej chwili było relatywnie nieważne. Zjawiła się zupa; Bleys podniósł łyżkę i zaczął wolno jeść. Przyjemnie było czuć w ustach gorący płyn, ale poza tym nie był zbytnio zainteresowany jedzeniem. Zjadł połowę i stwierdził, że ma pełny żołądek. Odłożył łyżkę. - O co chodzi, Bleys? - zapytał Henry. - Nie zjadłeś więcej jak pół miski. Bleys spojrzał w dół i przekonał się, że wuj miał rację. Podniósł ponownie łyżkę, ale nadal nie miał ochoty na dokończenie posiłku. - Bleys? - odezwał się znowu Henry. Chłopak odłożył łyżkę i spojrzał ponad stołem na mężczyznę. - Tak, wuju? - spytał. - Jak się czujesz, chłopcze? - chciał wiedzieć Henry. - Dobrze - odparł Bleys. - Czy wiesz, że upłynął już niemal zaplanowany przez ciebie okres dwutygodniowego postu? - powiedział wuj. - Doprawdy? - spytał Bleys. - Czy dostrzegłeś Boga, tak jak tego chciałeś? - zapytał Henry. - Nie - odparł Bleys. Zdawało mu się, że powinien być w stanie powiedzieć coś więcej, ale nie mógł nic wymyślić. W pewien sposób dotarł do Boga, ale nie w taki sposób, w jaki zamierzał, a próba wytłumaczenia tego Henry’emu byłaby okupiona zbytnim wysiłkiem. Siedział, patrząc na swego wuja. - Uważam, że to zaszło za daleko, Bleys - powiedział Henry zdecydowanie. - Jeśli nie możesz zjeść więcej zupy, to chcę, żebyś pojechał ze mną. - Dokąd? - zapytał Bleys, średnio tym zainteresowany. - Chcę, żebyś porozmawiał z Greggiem. Nie jesteś w stanie dotrzeć pieszo do jego domu. Pojedziemy kozim zaprzęgiem. Joshua, Will - zaprzęgnijcie zwierzęta i przygotujcie wszystko. Lekka obojętność, która opatulała Bleysa jak mgiełka, zaczynała rzednąć i rozpraszać się. Zastanawiał się, dlaczego ma zostać zabrany na spotkanie z Greggiem. Kiedy chłopcy wrócili i oświadczyli, że zaprzęg jest gotowy, Bleys odepchnął się od stołu i wstał, ostrożnie ustawił swoje krzesło na miejscu i poszedł za Henrym w stronę wozu. Wsiadł do środka. Joshua zamknął za nim drzwi. Henry podniósł wodze i ruszyli w drogę. - Wuju? - spytał Bleys. - Dlaczego jadę na spotkanie z Greggiem? - Ponieważ uważam, że powinieneś z nim porozmawiać - odparł Henry. - Myślę, że nadeszła pora, kiedy musisz z nim pomówić. Bleys zatopił się w rozmyślaniach, o jakiż to powód może chodzić, a zajęty tym nie zwracał na nic uwagi, póki kozi zaprzęg nie podjechał przed dom Gregga. Chłopak gmerał obok siebie, szukając klamki u drzwi, otworzył je i wysiadł. Henry obszedł już pojazd, wziął chłopca pod ramię i prowadząc go w stronę domu, pomagał mu utrzymać równowagę kiedy dotarli do drzwi, Henry otworzył je, wsunął głowę do środka i zawołał: - Gregg? - Jestem w saloniku, Henry - odpowiedział mu głos Nauczyciela. - Przywiozłem Bleysa - powiedział Henry. Mówiąc to, wziął bratanka ponownie za łokieć i poprowadził chłopca korytarzykiem do pokoju, w którym Bleys siedział kiedyś i rozmawiał długo z Greggiem. - Zostawię go u ciebie - zwrócił się Henry do Nauczyciela. - Będę na zewnątrz przy wozie. - Dziękuję Bogu za twoją pomoc - rzekł Gregg. Siedział w tym samym specjalnie dla niego zbudowanym krześle, które pozwalało ułożyć w nim wygodnie zgięte przez artretyzm ciało. Machnął dłonią, wskazując miejsce naprzeciwko siebie. Bleys usiadł, a Henry wyszedł na zewnątrz. Również fotel był tym samym wyścielanym meblem z podłokietnikami, w którym Bleys siedział podczas swojej pierwszej wizyty u Nauczyciela. - Dlaczego chciałeś mnie widzieć, Gregg? - spytał Bleys. - Jestem tylko jednym z ludzi, którzy tego chcieli - odparł gospodarz. - Zarówno Henry jak i Roderick także sobie tego życzyli. Nie sądzę, żebym rozmawiając z tobą poprzednim razem wspominał ci, iż zanim zostałem Nauczycielem, studiowałem psychomedycynę. Uzyskałem dyplom i nawet rozpocząłem praktykę internisty. Ale usłyszałem głos Pana i w rezultacie zostałem Nauczycielem. Nie mówiłem ci tego, prawda? - Nie - potwierdził Bleys. - Czy kiedykolwiek wcześniej badał cię psychomedyk, Bleys? - spytał Gregg. - Tak - powiedział chłopiec. - Tuż przed przybyciem na Zjednoczenie, Ezechiel przyprowadził człowieka... - mimo pamięci, która nigdy go nie zawiodła, musiał zastanowić się chwilę, zanim dotarł do właściwego nazwiska. - ...Jamesa Selforta. Powiedział, że Selfort pochodzi stąd. Powiedział, że znał Henry’ego i był przyjacielem Ezechiela, który przyprowadził go celem sprawdzenia, jak sobie poradzę na Zjednoczenia. - James Selfort? - powtórzył Gregg. - Zatem to tam trafił ten młody człowiek. No cóż, to prawda, że chcąc prowadzić jakąkolwiek zaawansowaną praktykę jako psychomedyk, musisz opuścić nasze Zaprzyjaźnione planety. Nie mamy po prostu odpowiednich zasobów, by wyposażyć szkoły i kliniki, w których nauczanie może osiągnąć najwyższy poziom. Czy wiesz, jaka była jego opinia o tobie? - Uważał - odparł Bleys, szperając w pamięci - że zważywszy na sposób, w jaki byłem wychowywany, całkiem dobrze sobie tutaj poradzę. - Rozumiem - rzekł Gregg. Milczał chwilę, a potem mówił dalej. - W każdym razie, wiesz kto to jest psychomedyk i co robi. I muszę ci coś powiedzieć - właśnie bardziej jako psychomedyk niż jako Nauczyciel. Nie mówiłbym ci tego, ale zarówno Henry jak i Roderick stwierdzili - a w tej chwili sam to widzę - że w swoich próbach zrozumienia i poznania Boga posunąłeś się do granic bezpieczeństwa. Bleys... Urwał i pokręcił głową. - ...musisz stawić czoła pewnej prawdzie. A brzmi ona tak, że nie zobaczysz nigdy Boga, ani Go nie zrozumiesz. Głos Nauczyciela był łagodny, niemal smutny. - Nie rozumiem - rzekł Bleys. - Dlaczego mi to mówisz? A jeśli było to prawdą cały czas, to dlaczego nie powiedziałeś mi tego wcześniej? - Obawiam się - rzekł Gregg - że byłem w błędzie. Sądziłem, że tego nie zrozumiesz. Teraz uważam inaczej. Po pierwsze, jesteś wystarczająco dorosły, a po drugie, te nieustępliwe poszukiwania, jakich dokonujesz w celu zrozumienia Boga, każą mi wierzyć, że nie poddasz się, póki nie osiągniesz celu. Na twój temat wiadomo dużo więcej, niż ci się zdaje. Urwał ponownie, patrząc przenikliwie na Bleysa. - Ezechiel pisał długie listy do Henry’ego - ciągnął - a Henry mi je pokazywał; a potem pokazał także Roderickowi. Listy mówią o tym, co James Selfort wyjawił Ezechielowi; i to jest to, co muszę ci teraz powiedzieć na podstawie własnego doświadczenia psychomedycznego. Twoje poszukiwania Boga nie powiodą się nigdy, gdyż znalezienie Go przez ciebie jest niemożliwe. - Dlaczego miałoby być dla mnie niemożliwe? - zapytał Bleys. Nagle cała jego obojętność wobec tego, co się wokół niego działo, wyparowała; umysł miał jasny i słuchał Gregga z taką uwagą, jakby nie zaczął nigdy swojego postu. - Jak pamiętam, nieczęsto widywałeś matkę, kiedy dorastałeś, zgadza się? - powiedział Nauczyciel. - Tak. - Ale to jest najdalej, jak sięgasz pamięcią. Jest okres wcześniejszy, którego nie pamiętasz, bo byłeś zbyt mały. Wtedy, gdy byłeś niemowlakiem, a do pewnego stopnia i później, znajdowałeś pod bardzo silnym wpływem matki - tak jak dzieci znajdują się pod wpływem rodziców. Wbrew sobie nasiąkłeś w wielkim stopniu tym, co uczyniło ją taką, jaką była. A tym, co ją taką uczyniło, było to, że urodziła się i wychowała jak Exotik. - Mówisz, że nadal mam w sobie coś z Exotika i że to mi przeszkadza? - spytał Bleys. - Tak, obawiam się, że nie pozbędziesz się tych nawyków - potwierdził Gregg. - Cech nabytych w takim wieku nie da się wykorzenić. Jedną z postaw, jaką odziedziczyłeś po matce, jest wrodzony sceptycyzm Exotika, a podłapałeś to w wieku, gdy ją uwielbiałeś. Pod powierzchnią wszystkich uraz i antagonizmów, jakie was później podzieliły, skutek tego wczesnego wpływu, ten sceptycyzm, trwa nadal i zawsze będziesz się o niego potykał - jak o blokadę na swojej drodze. Zawsze tam będzie, by przeszkodzić ci w staniu się Nosicielem Prawdziwej Wiary. - Co sprawia, że jesteś tego taki pewny? - zapytał Bleys. - Jak powiadam - całe moje studia i praktyka, jaką odbyłem, zanim zostałem Nauczycielem - odparł Gregg. - Wiem, chłopcze, że fakt, przed którym stoisz, jest dla ciebie nieprzyjemny, ale musisz się z nim skonfrontować; w przeciwnym wypadku zniszczysz samego siebie, starając się osiągnąć niemożliwość. Nie możesz dłużej odrzucać tego wcześnie zaszczepionego sceptycyzmu, tak jak nie możesz się rozdwoić. Spójrz prawdzie w oczy, uwierz w to i daj sobie spokój z desperackimi próbami. - A jeśli nie? - zapytał wyzywająco Bleys. - Skończysz prawdopodobnie jako samobójca - powiedział Gregg matowym, rzeczowym tonem. - Rozumiem - rzekł Bleys; wstał. - No cóż, dziękuję Bogu za twoją uprzejmość, Nauczycielu, że powiedziałeś mi to. Zastanowię się nad tym poważnie. A teraz, pójdę chyba do Henry’ego, żeby zawiózł mnie do domu. - Idź z Bogiem, Bleys - powiedział Gregg, nie ruszając się z fotela - ponieważ On istnieje dla ciebie, nawet jeśli Go nie znasz, ani nie dotarłeś do Niego. Bleys skinął sztywno głową i wyszedł z pokoju, przeszedł przez krótki korytarzyk i opuścił dom. Na zewnątrz stał Henry, czekając obok swego koziego zaprzęgu; trzymał luźno w dłoniach wodze, by powstrzymać zwierzęta przed ruszeniem z miejsca. - Rozmawiałeś z Greggiem? - zapytał Henry. - Tak, wuju - odparł Bleys. Nie powiedział nic więcej, tylko otworzył drzwi po swojej stronie wozu. Henry pomógł mu wsiąść, a potem obszedł pojazd i wsiadł z drugiej strony, przeciągając najpierw wodze przez szczelinę w desce. Kiedy znalazł się w środku, zebrał ponownie lejce i w milczeniu pojechali z powrotem na farmę. Bleys wiedział, że Henry czeka, by to on odezwał się pierwszy, ale siedział, mając mętlik w głowie; miotał się pomiędzy uczuciem wściekłości wywołanej przez to, że nie powiedziano mu wcześniej tego, co Gregg przed chwilą mu wyznał, a autodyscypliną, która nauczyła go rozważać wszystko, co usłyszał. - Zakończę teraz post, wuju - powiedział nagle, kiedy skręcili w stronę farmy. - Chłopcze, jestem bardzo szczęśliwy, że to słyszę - stwierdził Henry z niezwykłym uczuciem. - Niczego nie tracisz, a możliwe, że bardzo wiele zyskujesz! Poza tym, nadal masz przy sobie nas, twoją rodzinę i zawsze będziesz ją miał. Nuta głębokiego uczucia brzmiącego w głosie Henry’ego przebiła się do umysłu Bleysa. - Dziękuję, wuju - powiedział, patrząc na Henry’ego. - Dziękuję Bogu, za twoje słowa. Byli w domu. Bleys wysiadł z wozu, a Joshua i Will stoczyli się ze schodów i przejęli od Henry’ego pieczę nad zaprzęgiem i kozami. MacLean podtrzymywał go, gdy szli po schodach do domu. - Myślę, że jeśli nie masz nic przeciwko temu, wuju, to położę się teraz - powiedział Bleys. - Oczywiście - odparł Henry. - Musisz odpocząć i odzyskać siły. Bleys usnął w tej samej chwili, w której pierwszy raz od niemal dwóch tygodni położył się na pryczy. Ale obudził się w nocy; i leżał, patrząc w ciemność nad głową. Spoglądając w nią stwierdził, że nigdy wcześniej nie poddał się w żadnym działaniu, jakie wcześniej przedsięwziął - i to nie będzie wyjątek. Zostanie Nosicielem Prawdziwej Wiary - bez względu na to, co to znaczyło - było nadal jego celem. Od tej pory będzie lepszym Zaprzyjaźnionym niż którykolwiek z nich. Będzie żył tak, jakby szedł ręka w rękę z Bogiem; a jeśli inni będą robić na ten temat uwagi, to nie będzie miało znaczenia. Nie będzie o tym dyskutował; będzie po prostu tym, kim zamierzał być. I na tym zbuduje w końcu takie społeczeństwo, taki rodzaj ludzki i taki zarządzany przez Boga wszechświat, który wyobrażał sobie od samego początku. Rozdziai 15 Rano Bleys obudził się późno w pustym domu. Pierwszą myślą chłopca było, że przespał śniadanie i czas sprzątania po nim, a Henry i kuzyni są już na zewnątrz pracując. Potem przypomniał sobie, że dzisiaj jest dzień kościelny. Pozostała trójka pozwoliła mu spać tak długo, że minęła już pora, kiedy musiałby wstać, żeby jechać razem z nimi. Zaczął wstawać z łóżka i zdumiał się, jakiego wysiłku to od niego wymagało. Nie poddał się jednak i ubrał się w swoje zwyczajne ubranie, po czym wszedł do głównego pokoju. Na stole leżało jedno nakrycie, a miska owsianki stała w cieple, obok ognia, w żelaznym naczyniu do gotowania. Na stole znalazł notatkę od Henry’ego. Co charakterystyczne dla wuja, była krótka i treściwa. Uznałem, że najlepiej będzie, żebyś dzisiaj wypoczął i nie szedł do kościoła. Możesz pojechać w przyszłym tygodniu. Henry. Bleys położył papier na stole obok siebie. Było prawdą, że nie miał siły, by iść do kościoła. Fizycznie czuł się teraz słabszy niż kiedykolwiek w trakcie całego postu. Podszedł do paleniska i nałożył owsiankę do ceramicznej miski z glazurowanej, szaroniebieskiej gliny, a potem zaniósł naczynie z powrotem do stołu i opadł na stojące przed, nim krzesło. Siedział jakiś czas, łapiąc po prostu oddech. Potem wziął łyżkę i zadał sobie trud zjedzenia owsianki. Smakowała mu, ale podobnie jak to się miało z wczorajszą zupą, nasyciło go mniej niż połowa zawartości miski. Powiedział sobie, że powinien wyskrobać resztę z powrotem do garnka, by podgrzać potrawę i zmusił się do zrobienia tego; potem wrócił na swoją pryczę, zrzucił buty i - nadal w ubraniu - wczołgał się ponownie pod przykrycie. Natychmiast zasnął. Kiedy obudził się ponownie, Henry i chłopcy jeszcze nie wrócili z kościoła. Poszedł z powrotem do jadalni, nałożył do miski resztkę owsianki i tym razem zdobył się na zjedzenie jej do końca. Smakowała mu; pomimo pewnego oporu ze strony jego ciała, wmusił w siebie posiłek łyżka po łyżce. Henry miał całkowitą słuszność co do fizycznego stanu Bleysa. Prawie tydzień trwało, zanim chłopak przyszedł do siebie, chociaż kiedy już zaczęły wracać mu siły, szybko odzyskał dawną kondycję. Kiedy w połowie tygodnia Joshua wrócił z wyprawy do sklepu, widać było po nim, że najwyraźniej uczestniczył w bójce, ale nie chciał powiedzieć, z kim się bił ani dlaczego. - Ojcze - powiedział do Henry’ego - czy nie mówiłeś nam zawsze, że sami musimy stawiać czoła wyzwaniom i staczać własne walki? To była po prostu jedna z moich walk i to jest tylko moja sprawa. Henry pokręcił głową. - Synu - rzekł z ciężkim westchnieniem - skoro cytujesz moje słowa, to nie mogę nalegać, żebyś mi powiedział, co się stało. I to było ostatnie zdanie, jakie padło na ten temat. Zanim nadeszła kolejna niedziela, Bleys czuł się tak dobrze jak zawsze, chociaż Henry zlecał mu nadal tylko lekkie domowe zajęcia. Ale kiedy następnym razem MacLeanowie wybrali się do kościoła, Bleys włożył swój najlepszy czarny garnitur, który dał mu Dahno i pojechał z nimi. Byli wśród kilku rodzin, które jako pierwsze dotarły na miejsce. Gregg, jak zawsze, stał w wejściu do kościoła, pozdrawiając przybywających na nabożeństwo. Bleysa powitał tak, jak wszystkich innych. Chłopak zauważył jednakże - gdyż on, Henry i chłopcy stali na zewnątrz, czekając na rozpoczęcie się liturgii - że członkowie innych rodzin, które były już na miejscu i tych, które przybywały później, pozdrawiali tylko Henry’ego i chłopców, a jego ignorowali. Zarówno Joshua jak i Will byli nieco bledsi niż zwykle, ale twarz Henry’ego nie ujawniała żadnych uczuć. Bleys, ze swej strony, przywykł już dawno temu do tego, że reszta zborowników nie była mu przychylna. Zostawił Henry’ego i chłopców na zewnątrz i wszedł do kościoła, kierując się w stronę stojącego tyłem jedynego człowieka, który - zdawało się - w ogóle się nie zmienił, ale powitał go równie miło i przyjaźnie, jak zawsze. Był to Adrian Wiseman. Adrian porozmawiał przez chwilę z Bleysem, a potem wyszedł przez szatnię pod portyk, gdzie stał Gregg, witając przybywających ludzi. Bleys został na swoim miejscu, aż w końcu zgromadzeni na dziedzińcu ludzie zaczęli wypełniać kościół. Wkrótce wszedł i Gregg, wspiął się na ambonę; nabożeństwo rozpoczęło się. Ale ta liturgia miała zostać przerwana przez incydent tego rodzaju, jaki Adrian opisał Bleysowi dawno temu i jaki sam Bleys widział w minionych kilku latach co najmniej tuzin razy. Na zewnątrz rozległy się krzyki i wrzawa, a o ścianę kościoła uderzyły z głuchym łoskotem kamienie lub inne pociski. Adrian zerwał się momentalnie na równe nogi, ruszył do garderoby po swój pistolet i wyszedł na zewnątrz. Bleys wstał natychmiast i podążył za nim, ale kiedy zbliżał się do drzwi, policjant odepchnął go. - Jeden z nich jest uzbrojony - powiedział. Stojący na ambonie Nauczyciel przerwał kazanie. - Pozwól konstablowi wykonywać jego obowiązki - rozległy się słowa Gregga - i wróć na swoje miejsce, Bleys. Na zewnątrz nie dzieje się nic takiego, w czym mógłbyś pomóc. Bleys wrócił na miejsce i usiadł w ostatniej ławce. - Proszę Boga i ciebie, Nauczycielu, o wybaczenie - powiedział. Były to standardowe przeprosiny w podobnych okolicznościach, ale Bleysa zaalarmowały nagłe pomruki, jakie przebiegły przez zbór, którego członkowie zaczęli rzucać na niego wrogie spojrzenia. Zdawało się, że z obiektu powszechnego lekceważenia stał się nagle jedyną osobą, która była żywym celem ogólnego krytycyzmu - a tę postawę wyzwoliła jego próba przyłączenia się do Adriana. Kierowane od czasu do czasu do tyłu spojrzenia zawierały czystą wrogość. Łamał sobie nad tym głowę, bardziej zaniepokojony teraz faktem, co to będzie oznaczało dla Henry’ego i chłopców, niż jaki to wywrze wpływ na niego samego. Wszystko zależało od tego, co doprowadziło do tej nagłej zmiany uczuć członków kongregacji. Postanowił w końcu, że po nabożeństwie postara się porozmawiać z Greggiem. Jeśli w ogóle ktokolwiek ma to zrobić, to Nauczyciel powie mu wprost co było nie tak lub co spowodowało, że zbór zaczął żywić do niego takie uczucia. Nie mogło chodzić o jego pokrewieństwo z Dahno, gdyż był to fakt znany od lat. Ponadto, Dahno był ogólnie podziwiany. Bleys nie miał pojęcia, jaki procent tego podziwu miał swoje źródło w tym, że jego starszy brat był kimś, kto wyjechał do miasta i stał się bogaty. Ale był to fakt. A jeśli lubili Dahno, to dlaczego mieliby mieć coś przeciwko niemu? Pod koniec nabożeństwa Bleys wyślizgnął się szybko ze swojej ławki i starał się dotrzeć do Gregga, jednak tłum wychodzących z kościoła zborowników był czymś na kształt ludzkiego przypływu skierowanego przeciwko niemu i Bleys porzucił pomysł przedzierania się przez tę falę, wyraźnie żywiącą do niego wrogość. Wzruszył ramionami, zawrócił i wyszedł na zewnątrz, by zaczekać na Henry’ego i chłopców, którzy siedzieli, jak zwykle, w pierwszych ławkach. Rzesza członków zboru wylała się na zewnątrz i ludzie zaczęli rozchodzić się do swoich pojazdów. Pomijając kilka nieprzyjaznych spojrzeń, nikt nie patrzył w jego stronę. Bleys stał sam, kiedy coś uderzyło go od tyłu w ramię. Sięgnął tam odruchowo; palce miał brudne od błota. Spojrzał w dół i ujrzał zwykłą grudę ziemi ze źdźbłami trawy; najwyraźniej ktoś rzucił w niego tym kawałkiem darni. Doświadczenie nauczyło Bleysa, jeszcze wtedy, gdy przed laty mieszkał z matką, że jest odpowiedni czas na to, by skonfrontować się z sytuacją i czas, by tego nie robić. Teraz była najwyraźniej pora, by stawić czoła wypadkom. Odwrócił się i ruszył w stronę grupki chłopców, stojących za jego plecami. Wszyscy byli mniej więcej w wieku Joshui, dwa lub trzy lata starsi od Bleysa, ale żaden z nich nie miał jego wzrostu. Każdy z nich mógł rzucić grudą ziemi, ale jako młody chłopak Bleys przekonał się, że w podobnej sytuacji należy wybrać najgodniejszego przeciwnika z grupy i zmierzyć się z nim. Delikwent albo będzie musiał przyjąć wyzwanie, albo wskaże osobę, która rzuciła darnią. W tym wypadku liderem i osobnikiem, który rzucił grudą, był najprawdopodobniej Izajasz Lerner, wysoki, smagły chłopak, mający niemal siedemnaście lat. Raz czy dwa razy bił się w przeszłości z Joshuą i jego kuzyn przegrał. Co, zauważył Bleys, nie uchroniło Joshui przed koniecznością stoczenia z nim następnej bójki. Nauki Henry’ego zapadły jego starszemu synowi głęboko w serce. Jeśli czujesz, że masz rację, to jedyna droga prowadzi naprzód. Zdawało się, że grupa chłopców czeka na Bleysa. Podszedł do nich, stanął twarzą z twarz z Izajaszem i spojrzał mu w oczy, patrząc nieco z góry. To, wiedział, zirytuje dodatkowo przeciwnika. Izajasz przewyższał Bleysa wagą o dobre dziesięć kilogramów lub nawet więcej, a jego muskulatura zaczynała nabierać już męskich kształtów, ale to, że spoglądano na niego z góry, stanowiło niemal afront. Jednak miejscowi nie mieli najmniejszych wątpliwości, kto okazałby się zwycięzcą ewentualnego starcia. Izajasz odpowiadał śmiałym wzrokiem na spojrzenie Bleysa i nie ruszał się. - To ty rzuciłeś, Izajasz? - spytał Bleys. - Zgadza się - odparł tamten. Stał naprzeciwko Ahrensa, mając ramiona opuszczone luźno po bokach ciała. - Coś ci się nie podoba? - Tylko kiedy to robisz - odparł Bleys. Izajasz roześmiał się i na wpół odwrócił; i jakby to był sygnał dla reszty otaczających go chłopców, tamci także się roześmiali. - Nie zrozumiałeś odpowiedzi? - zapytał Bleys. - Tak myślałem. Odwrócił się do nich plecami i zaczął odchodzić, gdy ktoś za nim zawołał. - Kurwi syn! - głos należał do Izajasza i zabrzmiał Bleysowi niemal przy uchu. - Nie należysz do naszego kościoła, kurwi synu! Ahrens odwrócił się gwałtownie do niego. Izajasz przygotowywał się właśnie do zadania ciosu - jego prawa pięść unosiła się z położenia przy udzie i cofała. Kiedy Bleys mieszkał z matką, odbywał sporadyczne treningi, zarówno z wynajętymi instruktorami sztuk walki jak i, nieoficjalnie, z przyjaciółmi matki. Zaczekał, aż ręka przeciwnika zaczęła swój ruch do przodu, a potem uchylił się lekko. Pięść Izajasza wystrzeliła obok szczęki Bleysa, przecinając tylko powietrze. Własna, koścista, prawa pięść Bleysa uderzyła Izajasza w gardło. Chłopiec padł na ziemię; dławił się i - piejąc - chwytał wielkimi haustami powietrze, by dopuścić je do płuc. Patrząc na niego, Bleys miał nadzieję, że tamten jest bardziej przerażony niż poszkodowany. Stojący z tyłu chłopcy gapili się na to, a wśród dorosłych, którzy zwrócili uwagę na incydent, panowało głuche milczenie. Cisza trwała tylko przez chwilę. Potem rozległ się ryk gniewu i dorośli ruszyli naprzód jak jedno ciało, a chłopcy z nimi. - Stać! Tam gdzie jesteście! Głos Henry’ego dobiegł od wejścia do kościoła. Poruszający się tłum zatrzymał się nagle. Henry wyszedł właśnie z przedsionka na mały frontowy ganek, gdzie stał Adrian z pistoletem w kaburze. Henry wyłonił się u tego boku konstabla, przy którym wisiała broń. Sięgnął w dół i zacisnął dłoń na kolbie, ale nie wyciągnął miotacza z pochwy. W głosie Henry’ego brzmiał chłód i nieodwołalność, której Bleys nigdy wcześniej nie słyszał. To był głos, który mógł powstrzymać tłum. W połączeniu z ręką na miotaczu, mogącym - szerokim strumieniem - spopielić ich wszystkich w ciągu kilku sekund, wystarczył aż nadto, by zmusić obecnych do milczenia i bezruchu. Wzrok Henry’ego omiótł całe zbiegowisko; Mac Lean nie pominął przy tym nikogo z obecnych. - Znacie mnie wszyscy! - wypowiadane wolno ciężkie słowa padały na nich jak kamienie - Jedno po drugim. Przerwał na chwilę. - Nikt nie dotknie żadnego członka mojej rodziny, nie mając najpierw do czynienia ze mną. Ponownie powiódł wzrokiem po zgromadzonych; jego spojrzenie zatrzymało się na grubym, okrągłolicym mężczyźnie. - Carter Lerner, twój chłopak zaczął tę bójkę. Podnieś go. Nic mu nie jest. Rzeczywiście, Izajasz, leżąc na ziemi, przestał się dławić, ale nadal wciągał powietrze do płuc wielkimi, piejącymi haustami i trzymał się jedną ręką za gardło. - Joshua, Will - ciągnął Henry w trwającej wciąż ciszy, gdy Carter Lerner schylił się, by pomóc wstać synowi - wsiadajcie do wozu. Ty też, Bleys. Adrian... Odwrócił się do konstabla. - Możesz odebrać swój pistolet u sklepikarza. Mówiąc to, wyciągnął broń z kabury; trzymając miotacz skierowany lufą w dół, zszedł po stopniach i dołączył do Bleysa, Joshui oraz Willa, którzy szli w stronę koziego zaprzęgu. Odprowadzani ciszą przez tłum, wszyscy czterej wsiedli do wozu i odjechali. Henry operował w milczeniu wodzami, trzymając pistolet na kolanach. Jego synowie także nic nie mówili, chociaż obaj zerkali na siedzącego z tyłu Bleysa, rzucając spojrzenia, które wyraźnie miały na celu pocieszenie go. Henry jechał, póki nie dotarli do sklepu. Tutaj zatrzymał w końcu wóz, wysiadł i odezwał się do chłopców: - Skorzystam z telefonu sklepikarza - powiedział. - Wy trzej zostańcie tutaj. Zaraz wracam. Wszedł do otwartego sklepu. Sam sklepikarz był w kościele i został z tyłu, ale jak to się miało ze wszystkim innym w obrębie tej społeczności, żadne drzwi nie były zamknięte. Henry zniknął w środku. Trzej chłopcy w wozie spoglądali na siebie. - To nieprawda, co, Bleys? - spytał nieśmiało Will. - Zamknij się, Will - powiedział Joshua. - Nie zwracamy uwagi na to, co mówią tacy ludzie jak Izajasz Lerner. - Oni myślą, że się wywyższasz, ucząc się sam i w ogóle - powiedział cicho Will do Bleysa. - Myśleli, że się popisujesz, poszcząc. A potem... - Will - odezwał się Joshua ostro. - Słyszałeś, co mówiłem? Niech tak będzie. Siedzieli potem w milczeniu, póki nie wrócił Henry. Wsiadł do wozu, jakby to był roboczy dzień i zwykła wyprawa do sklepu. - Jedziemy do domu - oświadczył. - Bleys, telefonowałem do Dahno. Zjawi się tutaj przed upływem godziny i zabierze cię do siebie. Spakuj swoje rzeczy - wszystko, co chcesz ze sobą zabrać. Henry nie powiedział, że to pakowanie oznacza trwałe rozstanie, ale Bleys poznał to łatwo po tonie jego głosu. Po tej jednej, krótkiej wypowiedzi wuj nie odezwał się już ani jednym słowem; nie odezwał się także żaden z chłopców. Wrócili na farmę, milcząc tak samo jak wtedy, gdy opuścili kościół. Bleys pakował się; także w milczeniu. Will i Joshua siedzieli na pryczy tego ostatniego, obserwowali w milczeniu kuzyna i śpieszyli z pomocą wtedy, gdy była ona potrzebna. Joshua wyjął jeszcze jedną walizkę, gdyż przez te lata przybyło Bleysowi ruchomości. To z tymi dwoma spakowanymi walizkami wyszedł w końcu na podwórze, gdy poduszkowiec Dahno zjechał z rykiem silnika z drogi na podwórze farmy. Henry i obaj chłopcy poszli za Bleysem. Odwrócił się do nich, niepewny, jak powinien pożegnać się z MacLeanami. Wuj stał kilka kroków przed nim, jak zawsze opanowany i zachowujący się z rezerwą. - No cóż, Bleys - odezwał się. - Jestem pewny, że brat dobrze się tobą zaopiekuje. Pomimo zachowania naszych współwyznawców z kościoła jesteś tutaj zawsze mile widziany. Dobrze się sprawowałeś i okazałeś się bardzo pomocny; doceniam to. - Podobało mi się tutaj, wuju Henry - odparł Bleys. Joshua zawahał się, potem wystąpił naprzód i wyciągnął rękę. Bleys ujął ją; przez chwilę ściskali sobie dłonie. Czuli się nieco zażenowani, ale uścisk ich rąk był mocny. - Do widzenia, Bleys - powiedział Joshua. - Wpadaj od czasu do czasu. - Obiecuję - odparł Bleys i rzeczywiście tak myślał. Odwrócił się do Willa, a ten rzucił się przed siebie, objął go i uściskał. Bleys także objął chłopca. Jak pamiętał, był to pierwszy wypadek w jego życiu, że obejmował kogoś z prawdziwym uczuciem. W końcu uwolnił się z objęć kuzyna; musiał dosłownie odepchnął Willa od siebie. - Do widzenia, Will - powiedział. - Niech cię Bóg wspiera we wszystkim - rzekł Henry, a obaj chłopcy powtórzyli to za nim. - Niech wam Bóg także błogosławi - odparł Bleys. Była to zwyczajowa odpowiedź na życzenia Henry’ego, ale - z Bogiem czy bez - Bleys przekonał się, że pierwszy raz mówi to z takim samym zapałem, z jakim wypowiadali te słowa inni. Odwrócił się i wsiadł do poduszkowca, którego drzwi Dahno trzymał już otwarte. - Przywiozę go tutaj od czasu do czasu albo dopilnuję, żeby przyjechał - zwrócił się starszy brat do pozostałej trójki. Dahno obszedł poduszkowiec i wsiadł do niego po swojej stronie. Silniki obudziły się z rykiem do życia, pojazd uniósł się z ziemi na wysokość swoich fartuchów, zawrócił, po czym obaj Ahrensowie odjechali z farmy drogą prowadzącą do autostrady. Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Zanim Bleys się odezwał, pokonali wiejską szosę i znaleźli się na wielopasmowej autostradzie. - Ciekawe, że ktoś właśnie teraz odkrył coś na temat naszej matki - powiedział. - Istotnie - rzekł Dahno, mając wzrok skierowany na drogę. Znowu zapadło milczenie. - Mogła im to powiedzieć tylko jedna osoba - odezwał się ponownie Bleys. - Dlaczego to zrobiłeś, Dahno? Brat przełączył powoli poduszkowiec na sterowanie automatyczne, a potem odwrócił się i przyglądał się Bleysowi dłuższą chwilę. - Musiałem być pewny - powiedział - że kiedy na dobre stamtąd odejdziesz, to już tam nie wrócisz. Czego innego się spodziewałeś? Ich wzrok spotkał się. - Masz całkowitą rację - stwierdził Bleys. - Powinienem był się tego spodziewać. Patrzyli sobie szczerze w oczy. Rozdział 16 Żaden z nich nie odezwał się ponownie podczas całej drogi do Ekumenii, ani nawet w windzie jadącej w górę do apartamentu Dahno. Zachowywali się, przeszła Bleysowi przez głowę ciekawa myśl, jak dwaj ludzie, którzy nie mieli zupełnie żadnego związku z tym, co ich właśnie teraz tutaj przywiodło. Dahno zostawił Bleysa w sypialni, którą ten zajmował zawsze w mieszkaniu brata, i wyszedł; w luksusowym otoczeniu liche walizki wyglądały dziwnie nie na miejscu. Żaden z nich nadal nic nie mówił. Bleys zaczął się rozpakowywać. Kiedy uporał się z tym, położył się na łóżku z rękami pod głową i zapatrzył się w biały, łukowaty sufit. Znajdował się w przełomowym momencie swojego życia. To nie był dokładnie taki sam kryzys, jakiemu stawił czoła, kiedy doprowadził do konfrontacji z matką i został odesłany na farmę Henry’ego. Teraz był starszy, bardziej doświadczony i zdolny do tego, by kontrolować każdą sytuację, w jakiej się znalazł. Pora była pomyśleć. Puścił swój umysł w ruch. Zawsze najlepiej było, gdy pozwalał noszonemu w głowie silnikowi, by ten znajdował własne drogi dotarcia do odpowiedzi, zamiast żeby Bleys próbował zmusić go do poszukiwań w takim czy innym kierunku. Nie spodziewał się tego, co zaszło. Chociaż powinien był to przewidzieć, zganił się ponownie. Znając Dahno, powinien był wiedzieć, że jego starszy brat będzie chciał sprawić, iż przeprowadzka Bleysa z farmy do Ekumenii będzie zmianą na stałe i że kiedy ta zmiana się dokona, Bleys znajdzie się całkowicie pod kontrolą brata. Ale Bleys tego nie wiedział. Z pewną bezmyślnością spodziewał się, że jego wizyty w Ekumenii będą wciąż dłuższe i dłuższe, aby - wraz z upływem czasu - odrywał się coraz bardziej od Henry’ego, chłopców i farmy. Ale to nie poszło tą drogą, a teraz było już za późno, by zrobić cokolwiek w tej sprawie. Był - przynajmniej w tej chwili - całkowicie zależny od Dahno. Po dziś dzień nie udało mu się poznać prawdziwego życiowego celu Dahno, ani nie dowiedział się, ku czemu brat zmierzał. Nie wiedząc tych rzeczy, Bleys nie potrafił odgadnąć, jaką rolę przeznaczył mu Dahno do odegrania. Jego umysł gonił w piętkę. Nigdy dotąd Bleys nie był tak bliski absolutnie szczerego okazania uczuć jak w tej chwili, gdy podbiegł do niego Will i objął go ramionami - jakby chciał zatrzymać kuzyna na farmie. Już od bardzo dawna Bleys zapytywał sam siebie, czy nie jest po prostu zimny z natury, ale obserwował siebie, śledził własne emocje, i teraz wiedział, że tak nie jest. To tylko to, że był tym, kim był, oddzielało go od reszty ludzkości - potrafił postrzegać pozostałych jej członków jako coś na zewnątrz niego i daleko poza nim. Ale nadal nie miał pojęcia, ku jakiemu celowi w życiu zmierzał Dahno. Wiedział natomiast, że jego starszy brat prowadził doradztwo na wielką skalę i że większa część jego działalności dotyczyła w istocie finansów. Ale porady miały także charakter polityczny i personalny, a poza tym obejmowały również pół tuzina odmiennych dziedzin handlu. W zasadzie wyglądało na to, iż Dahno działa - ni mniej, ni więcej - jako doradca ogólny. - Złote Ucho - powiedział Bleysowi pewnego wieczoru jeden z klientów jego brata, będąc nieco pijanym, kiedy obaj siedzieli przy stole w restauracji, gdzie Dahno przyjmował zawsze swój dwór. Było to w chwili, gdy starszy Ahrens odszedł od stołu, by porozmawiać z kimś na osobności. - Tak nazywany jest twój brat, wiedziałeś o tym? Złote Ucho! - Dlaczego Złote? - zapytał Bleys. Jego rozmówca mrugnął. Był to gruby mężczyzna o twarzy kogoś dużo szczuplejszego, niż wskazywała na to reszta ciała, więc siedząc, nie wydawał się taki ociężały, jakim okazywał się, kiedy stał i kiedy uwidaczniał się jego sterczący brzuch. Na łysiejącej głowie miał troskliwie zaczesane resztki włosów. - Złote, ponieważ to, co ci mówi, przynosi zysk - powiedział mężczyzna. - Och, nie mówię, że od czasu do czasu nie myli się. Ale w większości wypadków ma rację; i ważniejsze, a właściwie najważniejsze jest to, że zwykle wymyśla taki sposób na zrobienie czegoś, o jakim sam byś nie pomyślał. Sposób wejścia lub sposób wyjścia... Mrugnął ponownie. - Wiesz, o co mi chodzi? Powrót Dahno do stołu położył kres tej rozmowie. Ale ponad rok temu Bleys zmagazynował jej treść w swojej głowie, by móc w przyszłości wrócić do tego tematu. Wypowiedź otyłego mężczyzny potwierdzała to, co Bleys podejrzewał od chwili, w której zobaczył pokój z książkami i urządzeniami skanującymi. Dahno robił w informacji. Jednak zaskakujące było to, że zdawało się, iż nie sprzedaje informacji, ale zwyczajnie je rozdaje. Niewątpliwie, powiedział sobie teraz Bleys, leżąc na łóżku, zapłata za każdą informację musiała być w jakiś sposób uiszczana. Także sam Dahno musiał płacić za różne rzeczy, ale jak dotąd żadnej z tych transakcji nie udało się zauważyć - przynajmniej Bleysowi. Pieniądze dla Dahno musiały przychodzić w jakiś nieortodoksyjny sposób, ale niewidzialne były także opłaty, jakie wnosił sam wielki człowiek. Dahno mógł całkiem zwyczajnie otrzymywać wynagrodzenie i regulować swoje rachunki w normalny sposób w biurze. Z drugiej strony zdawało się, że w restauracji nikt nawet nie stara się rejestrować tego, co ktoś zamawiał przy ich stoliku, by nie wspomnieć już o przedstawieniu za to rachunku. Bleysowi przyszło teraz na myśl, że zapłatą może być coś innego niż pieniądze... coś, co było w stanie pokryć tego rodzaju rachunki, jakie regulowano zwykle gotówką. Bleys nie widział nigdy, by jego straszy brat wręczał komuś pieniądze. Być może w ogóle nie obracał gotówką. To tłumaczyłoby fakt, że jego prezenty dla Henry’ego były zawsze przedmiotami, które MacLean mógł wykorzystać na farmie, a nie była to waluta, miejscowa czy międzygwiezdna, o której Bleys wiedział, że jego wuj uznałby za dużo bardziej użyteczną - jeśli, oczywiście, byłby skłonny ją przyjąć. Henry był prawdopodobnie wystarczająco uparty, by odmówić przyjęcia pieniędzy. Leżąc na łóżku, Bleys doszedł do wniosku, że nie rozwiąże tego problemu tu i teraz. W najbliższym czasie będzie musiał mieć szeroko otwarte oczy i zbierać informacje, aż uda mu się dojść do bardziej solidnych konkluzji. A przede wszystkim, nie może nie doceniać Dahno. Tylko jedno pozwalało mu mieć nadzieję, że mógłby pobić Dahno w każdej grze, w jaką wciągnąłby go starszy brat. Tym czymś było jego wrodzone przekonanie o własnej wyższości i dziwna pewność, że patrzył szerzej i głębiej, a marzenia miał większe od Dahno. Ten wniosek nie wynikał z żadnego dowodu, a tylko z jego ogólnego doświadczenia wyniesionego z obcowania ze starszym bratem. W jakiś sposób Dahno wydawał się dużo bliższy całej masie zwyczajnych ludzi, od których Bleys - czy to mu się podobało, czy nie - był bardzo oddalony; i był sam. Ten dodatkowy dystans mógł dać Bleysowi przewagę, kiedy nadejdzie odpowiednia pora. Zmusił mózg do porzucenia tego tematu. Jeszcze trochę, a zacznie gonić w piętkę. Właśnie w tej chwili Bleys rozpoznawał u siebie objawy takiej pląsawicy myśli. Było tak, jak to sobie wcześniej powiedział. Niczego nie można było postanowić, póki nie będzie miał więcej dowodów. Rozmyślnie skierował swój umysł ku rozważaniom na inny temat. Dopiero w ostatnich kilku latach Bleys zaczął zauważać upływ czasu. Wcześniej wydawało mu się, że ma przed sobą nieskończoną ilość czasu do pracy, a także, że kiedy dorośnie, większość jego poważniejszych pytań znajdzie automatycznie swoje odpowiedzi. Ale tak się nie stało. Po pierwsze, czego on, Bleys, chciał od życia? Zmusił się, by rzetelnie spojrzeć na ograniczoną liczbę lat, miesięcy i dni swojej prawdopodobnej egzystencji. Niechby żył najdłużej jak to możliwe - powiedzmy sto dwadzieścia lat, podczas których mógł być czynny i pożyteczny. Toż to kropla w oceanie czasu, jaki obejmowała historia ludzkiej rasy. Nie chciał być tylko kroplą w morzu minionej historii, w morzu, którego fale rozprzestrzeniają się i wpływają przez moment na otoczenie, a potem nikną... Całe jego ja” burzyło się przeciwko temu, że mógłby żyć i umrzeć, nie wywarłszy żadnego istotnego wpływu na resztę populacji. Nigdy wcześniej o tym nie myślał. Wysunął dłonie spod głowy i zacisnął je w pięści. Musi znaleźć sobie jakiś wyższy cel od tego, jaki miały pozostałe miliardy tworzące rojącą się masę, zwącą siebie ludzkością. Musiał zrobić coś, czego reszta nie potrafiła. Może tylko jedną rzecz, ale taką, która zmieni ludzi na zawsze - albo przynajmniej na tak długo, jak potrafił to sobie wyobrazić. Żeby tego dokonać, musiał wpłynąć na nich wszystkich, a do tej pory miał kontakt tylko z kilkoma tuzinami. Najwyżej z setką ludzi. I były to przelotne kontakty. W żaden sposób nie zmienił ani tego jacy byli, ani dokąd zmierzali. Pierwszy raz w życiu poczuł, że chwile jego egzystencji prześlizgują się obok niego niczym piasek przesypujący się w klepsydrze - ziarenko po ziarenku, ale nieustępliwie. Musi być coś, co Bleys mógłby zrobić ze swoim życiem. Ale zanim zabierze się do pracy, musi to coś zidentyfikować, a w tej chwili nie miał zielonego pojęcia, co by to mogło być. Ponownie myślał o sobie jako o człowieku znajdującym się o całe lata świetlne od szesnastu światów, na których rodzili się, żyli i umierali przedstawiciele ludzkiej rasy. Wyobraził sobie, że spogląda na nich z wielkiej oddali. Byli niezorganizowaną masą, zmieniającą się nawet wtedy, gdy ich obserwował. Co z tego, że wpłynie na jednego z nich czy na wielu, jeśli ci umrą i skutki jego oddziaływania zabiorą ze sobą do grobu? Musi być coś większego, coś stałego, co mógłby zrobić. Starał się wyobrazić sobie ludzkość jako całość. Miała też wiele wad. Miała wiele złych cech. Ludzie rozprzestrzenili się ze swojej rodzimej planety na piętnaście innych światów, ale mieszkańcy wszystkich tych planet przeważnie nie różnili się zbytnio od stworzeń, które na Starej Ziemi zaczęły myśleć i przyjmować wyprostowaną postawę. Nadal byli tymi samymi ludźmi. Być może istniał jakiś sposób, dzięki któremu mógłby im pomóc sięgnąć gwiazd, mógłby posunąć ich choćby o jeden krok w kierunku stania się lepszymi. Zdolniejszymi - tak, jak uzdolniony był on. W chwili, gdy ta myśl przyszła mu do głowy, wiedział już, że znalazł ten sposób. To było to, co chciał robić. Chciał pomóc ludzkości wznieść się - o jeden krok wyżej. Tylko jeden. Miał nadzieję, że potem, dzięki nadanemu im rozpędowi, ludzie będą wspinać się dalej. Ale trzeba było zrobić ten jeden, pierwszy ruch, a on powinien dostarczyć impulsu do jego wykonania. W jaki sposób? To pytanie stało przed nim, w miłym mroku sztucznie oświetlonej sypialni, jak żywa istota. Ale to nie była kwestia, która musiała znaleźć swoją odpowiedź w tym momencie, ani nawet w nadchodzących kilku tygodniach, miesiącach czy choćby latach. Jednak niebawem musi do tego dojść, aby Bleys mógł zabrać się za wykonanie zadania. Drzwi do jego sypialni otworzyły się nagle i ich otwór wypełniła wielka sylwetka Dahno. Brat uśmiechał się i mówił tak samo, jak setki razy wcześniej, kiedy Bleys bywał tutaj z wizytą. Jakby to, co zdarzyło się u Henry’ego, nigdy nie zaszło. - Dobra! Zabierzmy się do planowania tego, co będziesz od tej pory robił. Bleys zdecydował się. Wyjął ręce spod głowy, zerwał się na równe nogi i wyszedł z sypialni, gdy Dahno odsunął się w bok, żeby go przepuścić. Wszedł do salonu, usiadł w jednym z ogromnych foteli i oparł długie przedramiona na masywnych podłokietnikach miękko wyścielonego mebla. - Nie - powiedział. Dahno podszedł, odsuwając się od drzwi, przy których stał i usiadł naprzeciwko brata w kolejnym wielkim fotelu. Na twarzy miał wyraz zaintrygowania i niepokoju. - O co chodzi? - zapytał. - Nie rozumiem, Bleys. - Przykro mi - powiedział Bleys - ale tak to wygląda. Nie zamierzam z tobą współpracować ani chwili dłużej, póki nie powiesz mi dokładnie, co dla mnie planujesz. Dahno pochylił się i oparł łokcie na kolanach. Widać było, że jest zaniepokojony bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. - Już ci to powiedziałem - rzekł; w ciepłym głosie brzmiało zmartwienie. - Pamiętasz, za pierwszym razem, kiedy zabrałem cię do mojej restauracji. Powiedziałem ci to w drodze do domu, gdy zatrzymaliśmy się tuż przed wjazdem na farmę. Mówiłem, że „wspominasz naszą matkę. Nie rób tego. Nie jestem nią. Jeśli nie ma między nami innej różnicy, to pragnę czegoś dużo większego niż to, o czym ona kiedykolwiek marzyła. Ale sam musisz odkryć, co to takiego. Odkryć na własny użytek, a potem zdecydować, czy chcesz brać w tym udział, czy nie. W ten sposób będę wiedział, że przychodzisz do mnie całkowicie z własnej woli. Zgoda?” A ty powiedziałeś, że tak. Dahno wyrecytował swoją ówczesną wypowiedź, cytując ją niemal słowo w słowo. Bleys nie był pod szczególnym wrażeniem, gdyż sam potrafił zrobić coś podobnego. I zrobił to teraz. - „Jak na razie”, oto, co ci powiedziałem - odparł Bleys. - Ale od tamtej pory minęło niemal pięć lat. Teraz chcę czegoś więcej. Spójrz na mnie, Dahno. Niebawem będę miał dwadzieścia lat. Jestem innym człowiekiem i dla nas obu to jest inny świat, niż był nim wtedy, gdy mi to powiedziałeś, i kiedy ja - wówczas - przystałem na to. - Pamiętasz - rzekł Dahno - jak pytałeś mnie niedawno, dlaczego się tobą interesuję? - Pamiętam dokładnie. Tak jak i ty - odparł Bleys. - Pamiętasz zatem - ciągnął starszy brat - co ci odpowiedziałem. Mówiłem, ujmując rzecz w dwóch słowach, że jestem jedynym człowiekiem na szesnastu planetach, łącznie ze Starą Ziemią, który cię zna i rozumie, i który wie, do czego jesteś zdolny. Wiedziałem także, że czujesz się odizolowany - gdyż ze mną jest tak samo. Wskazałem jednak, że nawet jeśli żaden z nas nie może nic zrobić w kwestii izolacji, to moglibyśmy przynajmniej utworzyć pewien związek, zawrzeć przyjaźń i połączyć nasze wysiłki. - Powiedziałeś również, że mogę ci się przydać - odparł Bleys. - Ale kiedy zapytałem, w jaki sposób, nie odpowiedziałeś mi. No cóż, nadeszła pora, kiedy muszę się tego dowiedzieć. Tylko tyle. - Mały Bracie - rzekł Dahno niemal smutno. - Czy wiesz, co by to znaczyło dla ciebie, gdybyś odciął się ode mnie? Jak wiesz, nie jestem powszechnie kochany. Możesz nie być tego świadomy, ale jest kilkoro ludzi, którzy mnie nie lubią i przed którymi muszę się mieć na baczności. Byłbyś dla nich łatwym celem, gdyż nic o nich nie wiesz; nie wiesz, po co im jesteś potrzebny. Ale oni będą myśleli, że jeśli cię dorwą, to będą mieli kartę przetargową wobec mnie. - A będą mieli? - spytał Bleys. - Niestety - rysy twarzy Dahno stwardniały na chwilę - nie. Jedyna rzecz, której w żadnym wypadku nie mogę się poddać, to szantaż. A to oznaczałoby twój koniec, Mały Bracie. Potrzebujesz mnie, żeby pozostać przy życiu. - Być może - rzekł Bleys. - Widzisz, nie wiem czy wrogowie, o jakich mówisz, istnieją naprawdę. Ludzie, którzy mogą przyjść po mnie, którzy mogliby mnie porwać czy zrobić cokolwiek innego, mogą być twoimi pachołkami, wywierającymi na mnie nacisk, żebym wrócił do szeregu. Być może, jeśli nie będę z tobą, ty byłbyś bezpieczniejszy, gdybym nie żył. Może tak być, Wielki Bracie? - Ach - rzekł Dahno łagodnie, a w jego głosie ponownie zabrzmiał smutek - mleczaki zaczynają wypadać. Jego twarz przybrała bardzo poważny wyraz. - Bleys - powiedział wolno i z naciskiem - nie wiem, czy byłbym bezpieczny, gdybyś żył i nie pracował dla mnie. - Wyjaśnij - polecił młodszy brat. - Ponieważ to zależy od ciebie - powiedział Dahno. - Przyszłoby ci do głowy, żeby mi zagrozić? Czy wszedłbym ci w końcu w paradę w tym, cokolwiek robiłbyś na własną rękę? Oba wypadki są możliwe. Dlatego nie wiem. Ale wiem, że bezpiecznym wyjściem z sytuacji jest to, żebyśmy trzymali się razem i razem pracowali. Myślę, że mnie potrzebujesz. - Istotnie, potrzebuję cię - powiedział Bleys; jednak w głębi duszy przywiązywał do tych słów zupełnie inne znaczenie niż to, które - jak wiedział - przekazywał bratu. - Problem w tym, że to niczego nie zmienia. Nawet jeśli wszystko co mi powiedziałeś jest prawdą, to niczego to nie zmienia. Wyrastam ponad pozycję bycia twoim pionkiem. Jeśli mam być wspólnikiem, to nadeszła pora, żebym zaczął być dopuszczany do istoty tego, co się dzieje. W przeciwnym wypadku będę sądził, że nie ma mowy o prawdziwym partnerstwie. Zacząłem uważać, że przez całe życie zamierzasz wykorzystywać mnie jako pionka. Nie mogę tak żyć, Dahno. Ich wzrok spotkał się. - Wierz mi - powiedział Bleys. - Nie mogę żyć w ten sposób. Wiesz, że nie, skoro jestem taki jak ty. Dahno westchnął. - Wspominasz czasem naszą matkę - rzekł. - Nie rób tego. Powiedziałem ci, że nie jestem nią. Już ci mówiłem, jeśli nie ma między nami innej różnicy, to pragnę czegoś dużo większego niż to, o czym ona kiedykolwiek marzyła; ale chociaż mogę ujawnić przed tobą nieco więcej z moich spraw, ale dla własnego bezpieczeństwa nie mogę, nie śmiem pozwolić, byś wiedział o wszystkim, co teraz robię. Powiem ci, co zrobię. Powiem ci, że chcę, żebyś stał się moją prawą ręką. Zawahał się, czekając, by Bleys coś powiedział. Ale młodszy brat milczał. - Oczywiście - ciągnął - nie będziesz miał tak wielkiego udziału jak ja. Nikt nie będzie miał, ale ty będziesz miał największy udział po moim. To wszystko, co mogę ci teraz wyjawić. Co do reszty, to co powiedziałem na początku, jest nadal prawdziwe. To, co robię i w jaki sposób, będziesz musiał odkryć samodzielnie. Potem przyjdź i powiedz mi, czy i w jakimkolwiek stopniu, chcesz uczestniczyć w tym jako moja prawa ręka. Zrobisz tak? Bleys siedział przez chwilę w milczeniu, przeżuwając słowa brata. - Póki co - odparł w końcu - zgoda. W jego kierunku wyciągnęła się jedna z wielkich dłoni. Bleys ujął ją swoimi wąskimi, długimi palcami. Przez chwilę trwał mocny uścisk, a między braćmi przepływał prąd prawdy i szczerego uczucia, które Bleys czuł. Potem dłonie rozłączyły się, wrażenie znikło i ręce opadły. - A teraz - Dahno wstał, głos miał rześki, a na jego twarz powrócił uśmiech - zajmijmy się wprowadzaniem cię w to, co od tej pory będziesz robił. Rozdział 17 Galeria dla publiczności w Sali Mówców, tego nagromadzenia koncentrycznych łuków pulpitów, wspinających się w amfiteatralny sposób od środka pomieszczenia, który był także centrum rządu Zjednoczenia, nie była otwarta dla normalnych odwiedzających. Kiedy szli korytarzem w kierunku wejścia na galerię, Bleys zobaczył, że Dahno przypiął do marynarki zielonobiałą plakietkę, a zrobiwszy to, wręczył podobną bratu. - Przyczep ją do marynarki - powiedział Dahno. Bleys zastosował się do polecenia. Zanim przypiął plakietkę, znaleźli się już w wejściu strzeżonym przez wartownika w czarnym mundurze; strażnik wyglądał na wojskowego i miał u boku miotacz w otwartej kaburze. Człowiek ten uśmiechnął się wesoło do Dahno, gdy obaj bracia podeszli, ale zmarszczył się na widok Bleysa, powstrzymał go wyciągniętą przed siebie otwartą dłonią i podszedł do niego, by przyjrzeć się z bliska plakietce. Dahno i Bleys zatrzymali się. - Mój partner w interesach - powiedział Dahno - a także młodszy brat. Tom, chciałbym ci przedstawić Bleysa Ahrensa. Strażnik opuścił dłoń. - Zapraszam na galerię gości, Bleysie Ahrens - powiedział. Była to odpowiedź, zauważył Bleys, która pomijała zarówno zwrot „szanowny...”, co było pozdrowieniem stosowanym powszechne na wszystkich planetach przy wszelkich formalnych okazjach, jak i wszystkie specjalne formy powitań, używane przez rozmaite kościoły. - Dziękuję - odparł Dahno, zanim Bleys zdołał odpowiedzieć i uśmiechnął się wesoło do strażnika. Obaj bracia weszli na galerię. - Nigdy nie zapominaj zwykłych ludzi - zwrócił się Dahno łagodnie do Bleysa, gdy zostawili strażnika za sobą. - Mogą być użyteczni, kiedy będziesz potrzebował z ich strony odstępstwa od reguł. W tej chwili wydawało się, że na galerii nie ma innych gości. Był tam tuzin rzędów foteli mogących pomieścić może pięćdziesięciu obserwatorów; fotele były rozdzielone przez przejście i uszeregowane na trzech kondygnacjach schodzących w dół do samej krawędzi balkonu. Dahno ruszył przejściem, idąc przed Bleysem, po czym podszedł do miejsca w pierwszym rzędzie, po lewej stronie. Usiadł i pokazał bratu, by ten zajął fotel obok niego; co też Bleys uczynił. Bariera balkonu była na tyle niska, że mogli widzieć pod sobą większą część pomieszczenia wypełnionego półkolistymi pulpitami członków Izby. Ściany sali były z ciemnego kamienia i wznosiły się do wysoko sklepionej kopuły wykonanej z tego samego kamienia; źródła światła rozmieszczono wokół sali poniżej poziomu galerii i skierowano głównie w dół, na użytek reprezentantów. Ciemna barwa kamienia wypijała światło, co, przy mrocznych czerniach i szarościach ubrań posłów, nadawało całemu miejscu wygląd jaskini, jakby Izba była wydrążoną w skale komnatą. Na jej płaskim końcu, gdzie kończyły się półkola siedzeń, znajdowało się podium z mównicą, a z tyłu widać było dwa proste rzędy foteli. Za przemawiającym mogło siedzieć dwudziestu czterech ludzi. Teraz tylko jedno z tamtych miejsc było zajęte przez człowieka, który siedział w raczej swobodnej pozie w fotelu na lewo od mówcy, z nogą założoną na nogę. Wyglądał bardziej na zwykłego widza niż na członka samego zgromadzenia. To zaintrygowało Bleysa, gdyż sala była prawie pełna ludzi, którzy słuchali przemawiającego. - W przyszłości - odezwał się Dahno - będę cię prawdopodobnie wysyłał tutaj, byś przysłuchiwał się debatom i głosowaniom nad rozmaitymi propozycjami. Ten, który tak nonszalancko siedzi za przemawiającym, to Główny Mówca. Nazywa się Shin Lee. Zdobył tyle głosów w naszych ostatnich wyborach, że odebrał tytuł Najstarszego głównemu przedstawicielowi na Harmonii; ale do kolejnych wyborów na Harmonii jest po prostu Głównym Mówcą. Należy do Kościoła Skruchy. - Jaką ma władzę w porównaniu z resztą? - zapytał Bleys zafascynowany całą sytuacją: pieczarowatą izbą, pustymi miejscami za mównicą, a pełnymi przed nią, i dziwnymi nazwami. - Oficjalnie, w pewien sposób mniejszą od innych - odparł Dahno. - Może zarządzić dodatkowe głosowanie, ale z drugiej strony nie ma w ogóle prawa głosu. Jednak poza tą salą ma ogromną władzę. Kontroluje milicję i aparat rządowy całego świata, a w dodatku ma prawo wkroczyć w każdą przeżywającą impas dysputę we wszystkich pozostałych kościołach lub w spór pomiędzy nimi, i oddać decydujący głos. Ale jego główną przewagą jest prestiż. Odpowiada, w najwyższym stopniu, za obronę tej planety, a jeśli kiedykolwiek osiągnie tytuł Najstarszego, będzie odpowiedzialny za obronę obu planet. Bleys przeniósł na moment wzrok z rozgrywającej się poniżej sceny, by spojrzeć na Dahno. - Nikt nie atakuje całego świata - powiedział - nie mówiąc już o dwóch planetach, odkąd Donal Graeme napadł na Newton, a było to - musiało być - ze sto lat temu. - Wiem - odparł Dahno, nie odrywając wzroku od parkietu Izby - ale kimkolwiek jest Najstarszy, ma nadal dokładnie taką samą władzę. Może także wprowadzać ustawy, czy nawet inicjować wprowadzenie ustaw w izbach obu planet. Obserwuj, co się dzieje. Bleys spojrzał ponownie w stronę miejsc mówców. - Ten, który teraz przemawia - rzekł Dahno - to Svarnam Helt. Nie mówi nic szczególnie ważnego. Wygłasza tę mowę bardzo często. Pstryknął przełącznikiem konsoli - jednej z wielu, jakie znajdowały się na balustradzie balkonu przed każdym z miejsc - i do ich uszu dobiegł wyraźnie głos mówcy. - I te świątynie muszą być oczyszczone. Muszą zostać oczyszczone teraz... - Nie ma sensu słuchać tego wszystkiego - rzekł Dahno. - To fragment ogólnej ustawy, przygotowanej w celu zaatakowania paru kościołów, których jego kościół nie lubi; bardzo nie lubi. Środek, który proponuje, prowadzi donikąd. Politycznie jednakże, Helt dużo znaczy. Od czasu do czasu radzi się mnie. Tak jak robi to okresowo większość szeregowych Mówców. Nie widziałeś ich przy moim stoliku w restauracji, ponieważ nie chcą, żeby widywano nas publicznie... Bleys zapamiętał tę ostatnią informację. - Ale wielu z nich konsultowało się ze mną - ciągnął Dahno - i wielu z nich jest ważnymi ludźmi. A teraz, jeśli spojrzysz na koniec ósmego rzędu, to zobaczysz tam mężczyznę o rudosiwych włosach, gęstej rudej brodzie i w turbanie. To Harold Harold z Kościoła Zrozumienia. Jest wpływowy. Tak jak i kobieta, którą widziałeś kiedyś w restauracji, a która siedzi na miejscu obok wolnego fotela po prawej ręce Harolda... Dahno wskazywał Bleysowi kolejnych członków Izby, mówiąc jednocześnie, jakie kościoły reprezentują. Bleys siedział, słuchał i magazynował w głowie informacje. To był pierwszy raz, kiedy jego brat posunął się do czegoś, co można było uznać za bezpośrednią pomoc w umożliwieniu Bleysowi zrozumieniu tego, co Dahno robił. Chłopak czuł instynktownie, że wszystko to jest ważne. Nawet, jeśli do tej pory nie miał do czynienia ze wskazywaną mu osobą, to wiedza ta pomoże mu wypełnić matrycę zrozumienia, którą budował stopniowo w związku ze swoim starszym przyrodnim bratem. - Co to jest Pięć Sióstr? - zapytał, kiedy Dahno zamilkł w końcu. Brat spojrzał na niego. - Utkwiło ci to w pamięci, co? - stwierdził. - No cóż, oprócz kobiety, którą ci przed chwilą pokazałem, nie przebywają tutaj razem cały czas jak komplet łyżek. Ale jeden z nich jest tam na dole; jeśli spojrzysz na ostatni rząd, na prawo, to zobaczysz mężczyznę w trzyczęściowym garniturze, o łysej głowie i z wielką, krzaczastą brodą, która stąd wygląda na zupełnie białą, ale w istocie jest przetykana szarymi pasmami. To Brat Williams z Wiernego Kościoła. Wszystkich razem można ujrzeć tylko wtedy, gdy odbywa się stanowienie szczególnie ważnego prawa, a wtedy cała ich piątka jest zjednoczona, starając się usilnie przekabacić salę na stronę, która im odpowiada. Mrużąc oczy z powodu tego, w jaki sposób było ustawione oświetlenie, Bleys przeszukał wzrokiem pomieszczenie poniżej i w końcu zidentyfikował mężczyznę, o którym mówił Dahno. Miał właśnie zadać kolejne pytanie, gdy ktoś zszedł w dół galerii, spojrzał na nich i ruszył ku fotelom po drugiej stronie przejścia, na samym końcu innego poziomu. - Lepiej stąd chodźmy - powiedział cicho Dahno. Wstali i wyszli. Korytarz, który prowadził na galerię widzów, miał ściany z tego samego ciemnego kamienia, ale był mniej dziwacznie oświetlony niż sama galeria i Izba, więc wyglądał jak zwyczajny korytarz. Teraz był prawie pusty; przechodził nim tylko jeden niski, grubawy człowiek. Bracia przeszli zaledwie kilka kroków, kiedy ktoś zawołał za nimi. - Ahrens! Tutaj jesteś! Tylko chwilę! Chcę z tobą zamienić słowo! Dahno westchnął cicho pod nosem i odwrócił się. Bleys odwrócił się wraz z nim. Podchodził do nich ów pulchny jegomość, który przed momentem minął ich w korytarzu. Miał na sobie coś, co było ni to kiltem, ni normalną spódnicą; widoczne poniżej pulchne kolana wyglądały śmiesznie. Stroju dopełniała zwykła koszula i marynarka. Na głowie miał czarny beret, spod którego wyzierały nieporządne pukle rudych włosów. Dahno i Bleys zatrzymali się, a mężczyzna podszedł do nich. Ignorował Bleysa; zwracał się bezpośrednio i z wściekłością do starszego z braci. - Nawet nie powinieneś przebywać w tym budynku! - warknął. Z bliska Bleys widział, że to nadwaga obcego powodowała, iż mężczyzna wydawał się być w średnim wieku. W istocie musiał mieć dobrze po pięćdziesiątce lub nawet więcej. - To jest tylko kwestia czasu! Wykluczymy cię stąd! - Przykro mi, ale spieszę się - powiedział Dahno. - W ogóle nie jest ci przykro. Jesteś jednym z boskich wyrzutków, niezdolnych do odczuwania przykrości! - odparował grubas. Jego wzrok przeniósł się nagle na Bleysa. - Kto to taki? - Mój brat, Bleys Ahrens. I wspólnik - odparł Dahno. - On także nie będzie miał tutaj wstępu! Nie powinien znajdować się tutaj nikt, kto jest z tobą związany lub choćby cię zna! Odwrócił się i odszedł, tupiąc, w kierunku, w którym zmierzał, gdy bracia wynurzyli się z galerii. Dahno spojrzał w dół na Bleysa i uśmiechnął się lekko. - Mieć kilku wrogów to coś nieuchronnego - powiedział cicho. - Spadamy do biura, zobaczymy, co tam się dzieje. Pojechali do biura Dahno. Bleys znalazł się tam pierwszy raz od weekendu spędzonego przed wielu laty u brata. Zdawało się jednak, że wyszedł stamtąd zaledwie pięć minut temu. Te same dwie kobiety siedziały przy tych samych biurkach i zajmowały się stertami papierów, czytając je, robiąc notatki i wrzucając przeczytane dokumenty, które - Bleys widział to teraz - były rozszyfrowanymi wiadomościami, do spalarki obok biurek, gdzie natychmiast zamieniały się w popiół. Dahno kierował się w stronę prowadzących do jego gabinetu drzwi w głębi pomieszczenia, ale Bleys odwrócił się nagle, podszedł do najbliższego biurka i zaczął przeglądać stos nie czytanych jeszcze wiadomości. - Dahno Ahrens! - krzyknęła kobieta za biurkiem; wyciągnęła ręce i położyła je na dwóch stertach dokumentów. Bleys spojrzał na Dahno, który uśmiechnął się dosyć złośliwie. - W porządku, Arah - powiedział. - To jest mój przyrodni brat i wspólnik, pamiętasz? Pozwól mu przejrzeć papiery. Niechętnie, i nadal wyglądając na wstrząśniętą, kobieta cofnęła dłonie. Zaintrygowany Bleys przerzucił kilka kartek. Wszystkie wiadomości były zaszyfrowane. Przyglądał się im przez moment, a potem skinął głową, uśmiechnął się do Arah i podszedł do Dahno, który wprowadził go do leżącego w głębi gabinetu. Brat usiadł za wielkim biurkiem, na którym znajdowały się schludne stosy papierów - ani tak wysokie, ani tak nieporządne, jak te na biurkach w sekretariacie. Bleys zajął jeden z miękko wyścielanych foteli. - Zaraz będę do twojej dyspozycji - rzekł Dahno. Bleys obserwował brata, który czytał szybko dokumenty. Nie czytał, zauważył Bleys, tak szybko jak on sam, ale być może treść wymagała większej uwagi. W końcu Dahno wyprostował się i uderzył w przycisk interkomu na panelu kontrolnym biurka. - W porządku - powiedział. - Możesz wejść i zabrać wszystko, Arah. Weszła kobieta, która siedziała za biurkiem, gdy Bleys przeglądał wiadomości, i zabrała dokumenty z biurka Dahno. Obdarzyła młodszego z braci niezobowiązującym uśmiechem i wyniosła się. Dahno wstał. - A teraz - zwrócił się do Bleysa - chcę, żebyś się zapoznał z resztą moich szkolących się wiceprezesów. Wyprowadził brata tą samą drogą, którą weszli. Ponownie pojechali białym poduszkowcem; ulice zaczynały stawać się coraz tłoczniejsze wraz z tym, jak popołudnie nachylało się ku wieczorowi. Dotarli w miejsce, które Bleys pamiętał - przed blok mieszkalny stojący w raczej podupadłej dzielnicy. Tym razem we frontowym pokoju nie odpoczywał żaden z ćwiczących. Dahno przeszedł przez pomieszczenie i w końcu natknęli się na mieszkańców tego lokalu w sali gimnastycznej. Najwyraźniej trwał trening sztuk walki, odbywający się pod okiem brązowoskórego, spokojnego mężczyzny o wzroście pięciu stóp i dziewięciu czy dziesięciu cali, który pomimo swojej niepozornej postury roztaczał wokół siebie szczególna aurę fachowości. - Usiądź - polecił Dahno bratu, a sam zajął miejsce w pierwszym rzędzie ławek pod ścianą. Bleys usiadł obok niego. Siedzieli jakiś czas, obserwując. Bleys miał za sobą krótkie okresy szkolenia w sportach walki, których uczyli go różni instruktorzy tradycyjnych, ziemskich stylów walk oraz systemów powstałych na rozmaitych planetach. Jeśli toczący się trening był typowy, tutejszy instruktaż skłaniał się ku klasycznym, ziemskim metodom. W tej chwili ćwiczono jeden z bardziej podstawowych rzutów judo przez biodro, a sensei chodził między trenującymi, chwaląc ich, krytykując lub demonstrując jakiś subtelny szczegół, który trudno było wyjaśnić słowami. Bleys nie przypominał sobie nazwy rzutu, nawet jeśli ją znał. Po kilku minutach instruktor klasnął w dłonie, a uczniowie rozdzielili się i stanęli w szeregu na krawędzi maty. - Randori. Piętnaście minut. Hajime! Tak, pomyślał Bleys, przypominając sobie treningi judo, które odbywał, kiedy mieszkał z matką. Ten sensei był tradycjonalistą. Japończykiem ze Starej Ziemi. Uczniowie podzielili się na pary i zaczęli wolne ćwiczenia. Ta część treningu mniej się podobała Bleysowi. Na podstawie jednej czy dwóch taśm, które widział, podejrzewał, że wymagająca musztra przepisowego kata prowadziła do głębszego zrozumienia i mistrzostwa. We właściwie wykonanym kata było piękno - takie, jakie znajdował w dowodzie matematycznym. Instruktor porzucił swoją grupę i podszedł do braci. Kiedy zbliżył się, Dahno wstał, a Bleys poszedł za jego przykładem. Trener podszedł do nich i zatrzymał się; Dahno skinął szybko głową, a Japończyk uczynił to samo. Bleys, lepiej zaznajomiony z kurtuazją dojo, niżej pochylił głowę. - Sensei - odezwał się Dahno - to jest mój brat, Bleys Ahrens. Byłbym wdzięczny, gdyby osiągnął poziom pozostałych ćwiczących lub wyższy, jeśli będzie tego chciał. Ciemnobrązowe oczy instruktora spoczęły na Bleysie. - Ma za sobą wyrywkowy trening w sztukach walki - ciągnął Dahno, zaskakując Bleysa, który nie miał podjęcia, skąd brat to wiedział. - Powiedz mi własnymi słowami - rzekł sensei, zwracając się do Bleysa - czego cię uczono? Bleys uznał za roztropne przyznać się tylko do tradycyjnych systemów walki, z jakimi został zapoznany. Większość instruktorów klasycznych stylów żywiła małomiasteczkową pogardę dla eklektycznych i syntetycznych systemów, które rozkwitły obficie na Nowych Światach. Prócz tego, że Bleys rozsądnie sformułował swoją relację, powiedział Japończykowi tak zwięźle, jak to tylko było możliwe, że miał za sobą kilka okresów treningów, przy czym najdłuższy trwał nie dłużej, jak trzy miesiące - dwa z tych okresów dotyczyły judo, jeden karate i jeden - około trzy tygodnie - aikido dojo, które najbardziej mu odpowiadało. - To, czego uczę na tych zajęciach - powiedział sensei, zwracając się bezpośrednio do Bleysa, jakby Dahno w ogóle tu nie było - to trzy dyscypliny, z którymi się spotkałeś, i jedna czy dwie, które są mniej znane. To godne pożałowania, że twoja nauka była tak niesystematyczna, ale dobrze, że zacząłeś za młodu. Uczniowie, którzy zaczynają wcześnie, mają mniej złych nawyków, które trzeba wykorzenić, kiedy podejmują poważne treningi. Masz do-gi? - Ma - powiedział Dahno. - Strój dla niego włożyłem do szafki. Numer czterdzieści dwa. - Przebierz się - powiedział sensei - i przekonamy się, czy pamiętasz, jak się prawidłowo pada. Bleys znalazł strój treningowy i włożył go. Spodnie były skrojone z surowego białego materiału tak grubego i sztywnego, jak robocze portki, które nosił na farmie wuja Henry’ego; wiązało się je w pasie tasiemką. Bluza była białą kapotą, która opadała mu do połowy ud. Uszyto ją z grubo tkanego materiału wzmocnionego w okolicach kołnierza i klap szerokimi pasami tej samej tkaniny, z jakiej były spodnie. Bleys cieszył się, że pamięta, jak wiąże się długi, biały pas przytrzymujący kurtkę. Nie był zaskoczony tym, że pas był zwykły, niepokalanie biały, podczas gdy ci na macie mieli pasy w rozmaitych kolorach - chociaż żaden nie miał czarnego. Wyłącznie sensei nosił nie tylko czarny pas, ale i czarne dogi, które - z drugiej strony - miało ten sam krój i rozmiary, co strój Bleysa. Wrócił do sali i stanął z boku maty - tam gdzie poprzednio. Dahno zniknął i Bleys czekał, czując się nieco przytłoczony, niemal onieśmielony obecnością całej grupy. Przez jakiś czas sensei nie zwracał na niego uwagi. Uczniowie, trenując w parach, ćwiczyli zahaczające kata, których Bleys nie poznawał. Większość leżała na matach po wykonaniu formalnego, stylizowanego rzutu, zmagając się w parterze z przeciwnikiem. Zdawało się, że żaden z ćwiczących nie patrzy na niego bezpośrednio, ale Bleys widział, że rzucają w jego stronę przelotne spojrzenia i wyraźnie odnosił to samo wrażenie, jakiego doznał wówczas, kiedy wszedł pierwszy raz do frontowego pokoju tego kompleksu. Trenujący nie darzyli go sympatią. Emanowali wyraźną aurę urazy. Jeśli sensei czuł to także, zupełnie to ignorował. Po chwili zawołał, żeby przerwano wszystkie ćwiczenia i gestem przywołał do siebie Bleysa. Kiedy chłopak podszedł do niego, trener poprowadził go do jednego z mężczyzn z brązowym pasem, wysokiego człowieka nie dorównującego Bleysowi wzrostem, ale mającego dobrze ponad dwadzieścia lat i przenoszącego go wagą o co najmniej dziesięć kilogramów. - To jest James - zwrócił się sensei do Bleysa. - James, to jest Bleys. Chcę, żebyś zajął się nim przez chwilę. James był szerokoplecym mężczyzną z szopą blond włosów i kwadratową twarzą. Nie uśmiechnął się, ale pochylił głowę w powitalnym ukłonie. Bleys oddał ukłon. Sensei cofnął się i zwrócił do grupy. - Teraz popracujemy nad kombinacjami. Łatwe rzuty, a po nich katamewaza, techniki blokowania stawów lub shimewaza, techniki duszenia. Nie opierajcie się rzutom partnera. Rzut jest tylko wstępem do dźwigni lub dławienia. - Hajime! - była to komenda, żeby zaczynać. James uśmiechnął się do Bleysa i skłonił. Nie był to szczególnie zachęcający ani przyjazny uśmiech. Bleys przypomniał sobie, że powinien oddać ukłon przed sięgnięciem po rękaw i klapę kimona Jamesa. Podstawy przypomniały mu się w sposób automatyczny. Nie chwytaj klapy zbyt mocno, nie podnoś stóp, przesuwaj je - ale niezbyt blisko siebie. To był niemal taniec. Bleys przyjął pozycję do wykonania podstawowego rzutu przez biodro. Ramię, którym James trzymał go za klapę judoki zesztywniało nagle, a Bleys zatoczył się w tył i na moment stracił równowagę. Zaintrygowany spojrzał na partnera. Sensei powiedział, żeby nie opierać się rzutowi. Twarz Jamesa była niewinnie beznamiętna. Bleys rozluźnił się. Dobra, on, Bleys upadnie pierwszy. James nie próbował go rzucić, ale przesunął prawą dłoń w górę klapy judoki Bleysa, aby chwycić kołnierz na wysokości karku chłopaka. Bleys czuł u podstawy czaszki kłykieć kciuka partnera. Ponieważ nie opierał ręki o pierś Jamesa, nie mógł odepchnąć przeciwnika na odległość wyprostowanego ramienia i trzymać go z dala od siebie. Bleys obrócił się ponownie bokiem i zrobił krok w przód, usiłując rzucić partnera. Kiedy to robił, James przeniósł lewą rękę z rękawa Bleysa na lewą klapę jego dogi, a prawe przedramię przesunął nad głową przeciwnika, trzymając go jednocześnie za kołnierz. Właściciel brązowego pasa zacisnął skrzyżowane jak nożyce przedramiona, naciskając nimi na tętnice szyjne Bleysa. Chłopak pamiętał ten chwyt - gyaku-juji-shime, odwrócone duszenie krzyżowe. Bleys odwrócił się od Jamesa i zgiął się w pół. Kiedy poderwał się, żeby się wyprostować, poczuł, iż jego nogi są wymiatane spod niego. Był zbyt zaskoczony, by pamiętać o zamortyzowaniu ramieniem upadku na matę i bolesne uderzenie wycisnęło z jego płuc resztki powietrza. W nadziei, że zrobi przynajmniej dobre wrażenie na innych ćwiczących i na sensei, Bleys postanowił wytrzymać najdłużej, jak to możliwe. Jednak bardzo szybko poczuł, że traci przytomność. Wzrok zaszedł mu czerwoną mgłą, gdy mózg, pozbawiony dopływu krwi na skutek zaciśnięcia dwóch głównych arterii, zaczął odczuwać brak tlenu. Bleys niemal nieświadomie puścił rękaw kimona Jamesa i poklepał lekko ramię tamtego, dając znak, że się poddaje. Ale nacisk nie zelżał. Poklepał ponownie, bardziej natarczywie. Nic się nie zmieniło. Wtedy, gdy zaczął tracić przytomność, Bleys poczuł, że na chwilę wróciła mu zdolność myślenia. James zwolnił na moment chwyt. Bleys doznał ulgi, ale nacisk powrócił i chłopak osunął się ponownie w nieświadomość. Zapadł w nią niemal całkowicie, po czym James osłabił nacisk. Tym razem, gdy tylko Bleys był w stanie cokolwiek zrobić, wydyszał jedno słowo. - Dahno. W niemal magiczny sposób i błyskawicznie, chwyt zelżał całkowicie. Bleys leżał przez chwilę, odzyskując siły. Umysł ocalił go od tego, co zapowiadało się jako bardzo ciężka inicjacja. James wykorzystał okazję, by wyrazić uczucia całej grupy wobec Bleysa i jego przypuszczalnie uprzywilejowanej pozycji. Najwyraźniej nie przemyślał jednak tego, że chłopak miał w każdej chwili dostęp do Dahno i mógł powiedzieć olbrzymowi o tym, co mu uczyniono. A wtedy James mógł ucierpieć. Po jakimś czasie Bleys poruszył się, podniósł na łokciu, a potem wstał. James podniósł się wraz z nim. Potem James opierał się już bardzo słabo rzutom Bleysa, a swoje rzuty wykonywał z odpowiednią powściągliwością, stosując po nich trzymania, które były zakładane i zwalniane szybko na sygnał Bleysa. Za każdym razem postępowanie Jamesa było wyważone, by nie powiedzieć delikatne. Trwało to mniej więcej kwadrans, po czym grupa trenujących została w końcu zwolniona przez sensei. Bleys podszedł do swojej szafki, by odwiesić do-gi i przebrać się w zwykłe ubranie. Był nieco rozczarowany, że sensei nie pokazał w żaden sposób, iż widział, co się stało. Chłopak był pewny, że gdyby trener to dostrzegł, powstrzymałby od razu Jamesa. Być może jednak to, jak go potraktowano, było w rzeczywistości sprowokowane przez samego sensei, który chciał poddać Bleysa próbie. W każdym razie zdarzenie miało przejść niezgłoszone. Było wbrew naturze Bleysa, by poskarżyć się bratu. Poza tym czuł, że podobny postępek nie podniósłby go w oczach Dahno. I nie było też wykluczone, że całe zajście stanowiło pomysł starszego brata. Po prostu Bleys sam będzie musiał pokonać niechęć innych ćwiczących. W tym momencie ponownie zjawił się Dahno, jakby wiedział - co zapewne było prawdą - kiedy kończą się zajęcia. Wyprowadził Bleysa na zewnątrz. - Od jutra będziesz towarzyszył im nie tylko podczas ćwiczeń fizycznych, ale także w trakcie zajęć instruktażowych - powiedział bratu, kiedy szli w kierunku wyjścia z lokalu i w stronę wind. - Przekonasz się, że to, czego się uczą, można poznać samemu w krótszym czasie, jeśli wziąć pod uwagę kogoś zaprawionego w samodzielnych studiach i mającego niezbędne podręczniki. Chcę jednak, żebyś spędzał z tymi ludźmi trochę czasu i poznał ich. A przede wszystkim, oni muszą poznać ciebie. Nie będziemy od samego początku podkreślać faktu, że twoim przeznaczeniem jest objęcie u mnie wyższego stanowiska od tych, które oni zajmą. Prawdopodobnie domyślają się tego, ale chcę, żeby ta prawda docierała do nich stopniowo. Uśmiechnął się do brata, a Bleys usłyszał w tym stwierdzeniu niewypowiedziany rozkaz. Będzie musiał zdominować tamtych ludzi, zanim Dahno potwierdzi publicznie jego wyższą pozycję. Starszy Ahrens zaczął mówić, gdy tylko wyszli z mieszkania i znaleźli się poza zasięgiem czyjegokolwiek słuchu. Zanim odezwał się ponownie, zjechali windą na dół i wsiedli do poduszkowca. - Muszę załatwić różne sprawy - powiedział - ale po drodze podrzucę cię do domu. Niewątpliwie znajdziesz tam sobie coś, żeby się nie nudzić. - Tak - odparł Bleys. Dahno uśmiechnął się znowu, patrząc na drogę przed sobą. Ciekawe, pomyślał Bleys, że tym razem w uśmiechu brata widać było coś na kształt prawdziwego zadowolenia. Rozdział 18 Dahno nawet nie wszedł do mieszkania z Bleysem, tylko wyciągnął rękę, otworzył drzwiczki i powiedział: - Muszę spadać. Po czym odjechał. Bleys jechał na górę windą, myśląc nadal o pozostałych ćwiczących w dojo. Rozważał możliwość, w istocie pewność, że wcześniej czy później będzie musiał zdominować na własną rękę wszystkich tych, którymi władał Dahno. Nie sądził, że do konfrontacji z jednym ze szkolonych na zastępców dojdzie tak szybko. W tego rodzaju sytuacji Exotikowie stosowali normalnie klasyczny wzorzec postępowania. Polegał on na indywidualnym zaprzyjaźnieniu się z każdym człowiekiem z osobna, a potem, stopniowo, pozwalano ujawnić się naturalnej wyższości, którą w końcu wszyscy akceptowali. W tym wypadku problemem będzie to, że Bleys nie mógł zacząć nawiązywać nowych przyjaźni, zanim nie naprawi stosunków z Jamesem. Gdyby tego nie zrobił, to zdobywając każdego nowego przyjaciela sprawiałby, że James pogrążałby się coraz bardziej w uczuciu niechęci i wrogości do niego. Niechęć mogła być reakcją nie tylko wobec tych, którzy postępują niewłaściwie w stosunku do ciebie, ale także tych, wobec których ty postąpiłeś nie fair. W tym drugim przypadku awersja służyła winowajcy za usprawiedliwienie tego, co zrobił. James będzie potrzebował jakiegoś wytłumaczenia dla swego uczynku - wytłumaczenia, które sprawiłoby, że nie żywiłby osobistej niechęci do Bleysa. W chwili, w której doszedł do tego punktu swojego rozumowania, Bleys dotarł także do mieszkania. Wyrzucił z myśli wszystko, co dotyczyło Jamesa, dojo i reszty ćwiczących. Dosyć wcześnie nauczył się, że jedną z najcenniejszych zdolności, jakie należy kultywować, jest umiejętność skoncentrowania się wyłącznie na problemie, który chce się rozwiązać. Całkowite usunięcie z głowy tego, czym nie chciał się zajmować, nie powodowało zamętu w jego myślach. To była metoda umieszcza nią różnych problemów w oddzielnych przegródkach, gdzie mogły pozostawać zapomniane, podczas gdy nad innymi kwestiami można się było zastanawiać. Teraz miał co innego do zrobienia. Przeszukał mieszkanie, aż w biurku Dahno znalazł stosik arkuszy listowych z nagłówkiem brata. Byty z plastiku tak dobrze spreparowanego, że wyglądały jak papier - droga odmiana, jaką można znaleźć na Młodszych Światach. Wziął całą stertę i zaniósł do jadalni, gdzie usiadł i położył stosik nagłówkami do blatu, dzięki czemu miał do dyspozycji czyste powierzchnie arkuszy. Z biurowym pisakiem w dłoni skoncentrował się, patrząc na puste kartki; zaczął sobie przypominać wiadomości, które zobaczył w biurze brata. Bleys nie miał wrodzonej fotograficznej pamięci, ale zarówno z własnej woli, jak i dzięki technikom Exotików - metodom, jakich uczono go na skutek nalegań matki - wykształcił w sobie we wczesnym dzieciństwie nadzwyczaj wierną pamięć, którą wsparł pewną odmianą autohipnozy, aby niemal we wszystkich przypadkach móc przywołać w umyśle obraz tego, co chciał sobie przypomnieć. Przywołał teraz obraz pierwszego dokumentu, jaki przeglądał w biurze Dahno, i zapisał symbole oraz litery, składające się na jego treść. Potem wyrzucił wiadomość z umysłu i zabrał się do odtwarzania następnej, aż zapisał je wszystkie. Kiedy skończył, miał jakieś dwadzieścia arkuszy zakodowanych informacji. Porównał je i policzył, ile razy pojawiają się w nich te same symbole, a szczególnie występujące w połączeniach z innymi i zaczął zmagać się z szyfrem. Okazał się niezbyt trudny. Bleys lubił rozwiązywać szarady, a szyfr był kodem handlowym, którego nie wymyślono po to, by oparł się intensywnym wysiłkom deszyfracyjnym. Po upływie paru godzin zredukował treść wiadomości do zwyczajnego, prostego basicu - języka, którym posługiwano się na wszystkich Młodszych Światach i który rozumiała, nawet jeśli nim nie mówiła, większość ludzi na Starej Ziemi. Zrobił przerwę, przygotował sobie kanapkę, wziął szklankę soku i przyniósł to z powrotem do stołu, gdzie mógł jeść i pić, studiując jednocześnie wiadomości. Interesujące było to, że w ogóle je zaszyfrowano. Wszystkie były bardzo krótkie. W większości wypadków ich treść nic Bleysowi nie mówiła, gdyż nie wiedział, jaką korzyść miał Dahno z zawartych w nich informacji. Mógł się tylko domyślać; i to było wszystko. Na przykład pierwsza, na którą spojrzał, głosiła zwięźle: „O. (to mogło oznaczać „odmiana” - na Nowych Światach nie było praktycznie żadnej jadalnej rośliny, ryby lub zwierzęcia, które nie pochodziłoby ze Starej Ziemi i nie musiały być genetycznie zmodyfikowane na potrzeby planet o nieziemskim środowisku) zimowej pszenicy w górę o dwanaście punktów.” Wyraźnie była to informacja, którą Dahno mógł jakoś spożytkować, doradzając ludziom, z jakimi miał do czynienia na Zjednoczeniu. W oczywisty sposób był to także cytat z raportu na temat rynku towarowego świata, z którego pochodził. Bleys spojrzał na widoczny w nagłówku listu adres nadania, który, odkodowany teraz, głosił: „Nowa Ziemia”. Nie dostrzegał nic wspólnego, jak chodzi o klimat i warunki upraw na Nowej Ziemi, pod słońcem Syriusza A, oraz na Zjednoczeniu, pod Epsilon Eridiani, co mogłoby sprawić, że dotycząca rolnictwa wiadomość pochodząca z jednej planety miałaby się okazać cenna na drugiej - ale, niewątpliwie, istniał jakiś powód, który wykraczał poza obszar jego obecnej wiedzy. To samo tyczyło się reszty wiadomości. Wszystkie były teraz zrozumiałe, ale jednocześnie niejasne. Żadna nie zawierała pytań, natomiast wszystkie przekazywały fakty. Fakty, którymi Dahno karmił z pewnością urządzenia sortujące i analizujące mieszczące się w jego prywatnym gabinetem centrum przetwarzania danych - w sali, którą pokazał Bleysowi podczas jego pierwszej wizyty w tym miejscu. Uderzony przez nagłą myśl, Bleys przejrzał ponownie stos arkuszy, zwracając tym razem uwagę na to, z jakich miejsc wysłano wiadomości. Rezultaty uznał za interesujące. Dahno otrzymywał informacje z prawie połowy z piętnastu Nowych Światów. W umyśle Bleysa powstała lista, na jaką składały się: Newton, Cassida, Nowa Ziemia, Freiland, Harmonia, Ste. Marie i Ceta. Łącznie ze Zjednoczeniem, która najwyraźniej była kwaterą główną brata, dawało to w sumie osiem z piętnastu Młodszych Światów, z którymi Dahno był powiązany. To wskazywało jasno, że jego brat kontrolował dużo większą organizację, niż Bleys sobie to wyobrażał. Był to także wyraźny dowód, że obecnie szkolona grupa nie była pierwszą, jaką wysłano. Bleys uznał, że cel dążeń Dahno wymaga dalszego śledztwa. Choć miał klucz do mieszkania, to nie miał klucza do gabinetu. Zerknął na naręczny monitor, który dał mu brat i spytał o godzinę. Nadeszła odpowiedź - dwadzieścia siedem minut po trzeciej po południu. Zakładając, że Dahno nie korzystał teraz z gabinetu, w biurze powinny siedzieć tylko dwie kobiety, a Dahno powiedział im już, że Bleys ma prawo tam wejść i pracować. W związku z tym Bleys zadzwonił do firmy taksówkarskiej i trzydzieści minut później automatycznie programowany poduszkowiec przywiózł go przed frontowe drzwi budynku, w którym mieściło się biuro brata. Wjechał na górę; zmierzając do wejścia do prywatnego gabinetu Dahno, uśmiechnął się i pomachał do obu kobiet, siedzących przy biurkach. - Zamykamy za piętnaście minut, Bleysie Ahrens! - zawołała za nim ta o imieniu Arah. Zatrzymał się i odwrócił, nadal z uśmiechem na twarzy. - Możecie już iść - powiedział. - Zaczekam na Dahno w jego gabinecie. Odwrócił się, wszedł do biura brata i zamknął za sobą drzwi. Jednakże to nie gabinet go interesował, a pomieszczenie ze sprzętem za ścianą. Wszedł do środka i zaczął oglądać znajdujące się tam rozmaite komputery i inne urządzenia. Usiadł przed ekranem, nacisnął guzik, który uruchamiał maszynę i rozpoczął zadawanie pytań. To nie był szybki proces. Zabrało mu to niemal godzinę, zanim określił granice obszaru, w jakim Dahno magazynował istotne wiadomości. Znajdowało się tam bogactwo informacji, które leżały na obrzeżach tych tajnych, ale bystry umysł Bleysa mógł sporo z nich wydedukować. W ciągu następnych trzech godzin udało mu się ustalić, że kontrolowana przez jego brata organizacja nazywała się „Inni”. Najwyraźniej powstała spontanicznie z początkowo towarzyskiego związku ludzi pochodzących z mieszanych małżeństw między osobnikami będącymi przedstawicielami trzech największych Kultur Odłamkowych na Nowych Światach - Zaprzyjaźnionych, Exotików i Dorsajów. Dahno przyłączył się do tej organizacji i przejął nad nią władzę, przekształcając ją w narzędzie do robienia interesów. Skutkiem tego zaczął werbować coraz więcej rekrutów z mieszanych związków, chociaż nie mieszańcy - jeśli byli użyteczni - nie byli w żadnym wypadku wykluczani. Ludzie ci zaczynali szkolenie, rok po roku, tak jak grupa trenujących, z którą Bleys miał już do czynienia. Po zakończeniu szkolenia wysyłano ich na jeden z Młodszych Światów, gdzie osiedlali się w większych miastach i zakładali własne satelickie organizacje, poszukujące wpływów i użytecznych informacji, przekazywanych potem Dahno. Organizacja miała w sobie coś ze staroświeckiej sieci informacyjnej. Pewną metodę działania, która osiemnasto - czy dziewiętnastowiecznym bankom pozwalała robić majątki za sprawą przekazywania specjalnych informacji szybciej, niż zostały one odebrane dzięki innym, wolniejszym środkom komunikacji. Miała także coś wspólnego z sieciami szpiegowskimi - z ich komórkami z burzliwych czasów dwudziestego wieku, gdy wielkie narody Starej Ziemi, zjednoczone w antagonistycznych blokach, zmagały się i walczyły ze sobą. W rzeczywistości jednak, Inni byli ściślej powiązani, niż miało to miejsce w tych starych prototypach ich organizacji; trzymani mocno ręką Dahno przez fakt, że przyczyną powstania i celem związku było robienie użytku nie z bogactwa, ale z informacji; z informacji, która dałaby Innym, a szczególnie samemu Dahno, władzę na reszcie planet. Była to teza, którą Dahno wygłaszał zawsze do kończących szkolenie członków grupy tuż przed tym, gdy wyruszali na wyznaczone im planety - że bogactwo i władza przyjdą automatycznie, jeśli najpierw zdobędzie się informację. Dalej podkreślał fakt, że informacja będzie użyteczna dopiero wówczas, gdy zostanie przetworzona przez centralny mózg o nadzwyczajnych walorach - przez jego własny mózg. Cała struktura nie działałaby, pomyślał Bleys, gdyby chciał nią kierować ktoś o zdolnościach mniejszych, niż możliwości Dahno. Istotnie, jego talenty czyniły możliwym coś raczej nieprawdopodobnego w skali większej niż jedna planeta - pozwoliły stworzyć sieć, która potencjalnie pozwalała mu wpływać jednocześnie tak na przywództwo Zjednoczenia jak i Młodszych Światów. Tylko Donal Graeme, wiek wcześniej, potrafił zmusić te planety, żeby na drodze pokojowej połączyły się we wspólnotę o ekonomicznym podłożu. Pozwalało to każdemu światu specjalizować się w szkoleniu określonego typu fachowców i wymieniać ich na niezbędnych profesjonalistów z innych planet. Ta procedura była z kolei możliwa dzięki temu, że - biorąc pod uwagę koszt transportu międzygwiezdnego - była tańsza od wymiany towarowej. Na danej planecie, drogą specjalizacji, kształcono do wysokiego poziomu tylko niewielką część populacji, pozwalając reszcie korzystać z owoców pracy importowanych w zamian ekspertów. W sumie sprawiło to, że światy były nie ledwie wegetującymi, ale rozwijającymi się całościami. W przeciwnym razie przeważająca część populacji wszystkich światów musiałaby być szkolona w różnorodnych, niezbędnych dziedzinach, więc każda planeta wysilałaby się w celu utrzymania samej siebie. Pozwalało to także na to, by cała cywilizacja rozwijała się - i to rozwijała się w mniej więcej jednakowym tempie na piętnastu Młodszych Światach. Tylko jedna z planet, Coby, wymieniała - prócz ekspertów - towary. Działo się tak dlatego, że na Coby istniały wielkie złoża bogactw naturalnych - metali oraz innych surowców niezwykle potrzebnych na światach, które były ubogie w podobne zasoby. Pora była wracać do apartamentu. Bleys zamknął biuro i wyszedł, wezwawszy uprzednio poduszkowiec. Monitor Bleysa odezwał się w chwili, w której chłopak wszedł właśnie do mieszkania; urządzenie przypomniało mu, że zbliża się pora kolacji. Było możliwe, że Dahno wpadnie po niego, żeby zabrać go do swojej ulubionej restauracji. Przez cały czas, gdy był zajęty, Bleys nadstawiał uszu, nasłuchując niespodziewanego pojawienia się brata. Na zewnątrz zaczęło padać i Bleys obserwował zmierzch na zamazanej przez deszcz roślinności za wielkimi oknami salonu. Zjednoczenie krążyła blisko słońca i była mocno nachylona do ekliptyki, w związku z czym rok na niej był krótki - miał około osiemdziesięciu dni - i składał się z bardzo gorącego, trwającego kilka tygodni lata i długiej zimy. Na zewnątrz osłoniętych miast nikt w istocie nie robił wiele w lecie. Rolnicy zajmowali się uprawami i żniwami genetycznie poprawionych roślin w pozostałym czasie. Większość masywów lądowych planety była położona w strefie umiarkowanej i tropikalnej, a bieguny otaczały skąpe lądy, które pokrywała zwykle warstwa lodu lub stojącej wody - zależnie od pory roku. W związku z tym zima, która rozciągała teraz swoje panowanie, była okresem długich zmierzchów i częstych deszczów - jak ten, który właśnie padał. Bleys przeczekał, aż się ściemniło. Stało się oczywiste, że Dahno nie przyjdzie. Bleys przygotował sobie posiłek przy pomocy kuchennego wyposażenia mieszkania, a potem, ponieważ miał za sobą długi dzień, poszedł do łóżka. Doświadczenie nauczyło go, że śpiąc i pozwalając swojej podświadomości sortować zdobyte informacje, mógł zyskać tyle samo, co gdyby nie spał i starał się je poskładać w jakąś całość. Spał mocno. Kiedy się obudził, na ekranie obok telefonu znalazł wiadomość od Dahno. Gdybyś mnie poprosił, dałbym ci klucz do biura. Znajdziesz go na podstawie telefonu. Bleys spojrzał i istotnie, klucz leżał na miejscu. Pozwoliłem sobie nastawić Ci budzik. Masz dwie godziny, a potem, każdego dnia o dziewiątej rano, przez pięć dni w tygodniu, będziesz uczestniczył, wraz z pozostałymi szkolącymi się, we wszystkich fazach ich edukacji. Co się tyczy ich zajęć, zostawiłem Ci w czytaczu na stole w jadalni egzemplarze książek, z których się uczą. Dahno Bleys wziął kąpiel, ubrał się, przygotował sobie śniadanie i zasiadł w jadalni; jedząc, przeglądał książki w czytaczu, który Dahno mu zostawił - chociaż gdyby to było konieczne, Bleys mógł korzystać ze swojego własnego czytacza w sypialni. Ten jednak był najbliższy. Udało mu się przejrzeć większość podręczników do chwili, gdy postanowił wezwać automatyczną taksówkę, żeby zawiozła go do budynku, w którym mieszkali kadeci. Poranek, przekonał się, był poświęcony pracy z tekstem. Bleys był zaskoczony, widząc, że książki, które otrzymał, zawierały niemal wyłącznie informacje na temat planet, mających być miejscami przeznaczenia członków tej konkretnej grupy kadetów. Wydało mu się, że jest to raczej jednostronne przygotowanie do tego typu pracy, jaką większość z nich miała się w końcu zająć w sieci Dahno. Odkrył jednak, co powodowało różnicę. Byli tu wyspecjalizowani nauczyciele przedmiotów, co do których Bleys przypuszczał, że kadeci będą musieli je znać. Kiedy nadeszła ostatnia poranna lekcja, zajmujący się nimi instruktor wyszedł, a zastąpił go inny mężczyzna. Był po sześćdziesiątce, miał miłą twarz, a w sobie coś z Exotika, ale Bleys gotów był przysiąc, że nie był pełnej krwi Exotikiem. To było ogólne wrażenie; pewne podobieństwo do jego matki, która była pełnej krwi Exotikiem - co izolowało ją od innych ludzi. Coś podobnego, lecz nie to samo; jak wrażenie wywierane przez ludzi, którzy poświęcili się bez reszty swojemu zawodowi, i którzy - zdawało się - byli naznaczeni przez to zajęcie. Doświadczeni nauczyciele mają często w sobie coś, co sprawia, że mówią i wyglądają tak, jakby nauczanie stanowiło ich życiową pasję, a lekarze z długoletnią praktyką mówią i wyglądają jak medycy. Zdawało się, że z tego człowieka nie promieniuje specjalna aura Exotika. Brakowało mu jej. Prawdopodobnie on także był Innym, mieszańcem z krwią Exotika w żyłach. Ale, jakich by nie miał przodków, znał kilka stworzonych przez Exotików technik hipnozy i perswazji. Szczególnie te perswazyjne, gdyż Exotikowie głosili zawsze - zgodnie z tym, co Bleys przeczytał, i co pewnego razu potwierdziła jego matka, kiedy odważył się ją o to zapytać, że hipnoza, z wyjątkiem autohipnozy służącej wspomaganiu pamięci, jest techniką ostatniej deski ratunku. Instruktor ograniczył się do sposobów pozyskiwania i przykuwania uwagi oraz do metod dalszego oddziaływania dzięki tej zdobytej uwadze, aby stopniowo przekształcić ją w podatność na perswazję. Kładł nacisk na konieczność nawiązywania do kwestii, co do których ten, do kogo się zwracano, mógł albo przekonać się, albo uwierzyć, że są niezaprzeczalne. Nagle, bez ostrzeżenia, zwrócił się bezpośrednio do Bleysa. - Czy masz cokolwiek do powiedzenia na ten temat, Bleysie Ahrens? - zapytał od katedry. Bleys poczuł na sobie wzrok wszystkich obecnych. To nie była odpowiednia pora, by zacząć ujawniać swoje zdolności czy przewagi. - Nie... - powiedział z namysłem. - Nie sądzę. - Zauważcie - instruktor zwrócił się ponownie do całej klasy - jak udało mi się zogniskować uwagę was wszystkich na Bleysie Ahrensie. Gdyby był tak wyszkolony, jak - mam nadzieję - każdy z was będzie w chwili, kiedy nadejdzie czas ukończenia kursu, i gdybyśmy obaj - on i ja - działali jako zespół, to zwrócenie uwagi wszystkich obecnych przez jednego partnera na drugiego byłoby bardzo cenne. Przerwijmy i pomyślcie o sposobach, na jakie można by to wykorzystać. Bleys poczuł się zaintrygowany. Skupienie na nim uwagi wszystkich kadetów za pierwszym razem, gdy się wśród nich znalazł, było z pewnością dobrym przykładem tego, co instruktor chciał osiągnąć. Nie umykało mu jednakże, że takie wyróżnienie go mogło mieć także inną przyczynę. Po pierwsze, zadanie mu pytania - bez względu na to, czy Bleys miał jakiś komentarz - wskazywało niemal, że przyszedł do grupy z pewną wiedzą na temat tego, o czym mówił wykładowca. Zatem słowa nauczyciela służyły nie tylko temu, by zwrócić uwagę na Bleysa, ale by zasygnalizować fakt, że może on być inaczej wyekwipowany od całej reszty. Nieuchronne pytanie, które musiało pojawić się w ich umysłach albo przynajmniej w głowach tych bystrzejszych z grupy, musiało brzmieć - ile więcej Bleys wiedział od nich? Mogło też być tak, na przykład, że pytanie, zadane na polecenie Dahno, miało za cel pchnąć Bleysa w kierunku zajęcia ostatecznie wyższej pozycji w stosunku do pozostałych szkolących się zastępców. - Znacie już z poprzednich lekcji - ciągnął instruktor - zarówno metody hipnozy jak i autohipnozy. Zauważcie, że obie mają swe źródło w przykuciu uwagi tego, kto jest hipnotyzowany - nawet, jeśli to jesteście wy sami. To, oczywiście, jest tylko pierwszy krok. Potem przychodzi skupienie uwagi. Staje się ważne, kiedy macie do czynienia z ludźmi, których nie znaliście wcześniej, a których chcecie skłonić do zajęcia zdecydowanie odmiennego stanowiska niż poprzednio prezentowane; możliwe, że zechcecie zmusić ich, by udzielili wam informacji, których w przeciwnym wypadku nie wyjawiliby. - W celu przyciągnięcia czyjejś uwagi - kontynuował - może zostać wykorzystana dosłownie każda metoda. Zauważcie jednak, że powinno to być zrobione w taki sposób, który sprawia delikwentowi przyjemność. Z pewnością możecie przyciągnąć uwagę każdego - mężczyzny czy kobiety - mówiąc coś wrogiego lub robiąc w ich kierunku wrogi ruch. Lub, po prostu, prowokując ich w jakiś sposób. Urwał na moment i spojrzał na Bleysa. - Jednakże - podjął temat - jeśli to, co robicie, nie prowadzi do wywołania w nich pragnienia zajęcia się kwestią z interesującego was punktu widzenia, a także w sytuacji, gdy postrzegają was w przyjazny sposób, nawet jeśli nie są w pełni gotowi wam zaufać, robienie użytku z hipnotycznego wzmocnienia nie jest najlepszą metodą zmuszenia ich do zaakceptowania tego, do czego chcecie ich przekonać. Wykładał im ten temat przez kwadrans, a Bleys słuchał, zafascynowany, gdyż były to zaklęte w słowa prawdy, których nauczył się sam drogą obserwacji i naśladowania matki. Reszta lekcji została poświęcona demonstracjom i praktyce. Instruktor wezwał jednego kadeta na podwyższenie i cicho, na osobności, wyjaśnił specyficzny sposób wykorzystania hipnozy w procesie uzyskiwania informacji. Potem umieścił za uchem delikwenta miniaturową słuchawkę i zza kulis, przez trzymany w ręku mikrofon, który nie pozwalał słyszeć jego głosu pozostałym, kierował - krok po kroku - rozmową z innym członkiem grupy, któremu nie dano żadnych innych instrukcji poza tymi, by siedział przy stole i odpowiadał koledze. W ten sposób instruktor zademonstrował trzy różne wzorce postępowania, służące wprowadzeniu nietrenowanego członka klasy w stan, który nazywał „komunikatywnym”. Żaden z tych stanów, podkreślał, nie był pełną hipnozą, a tylko podwyższonym stanem gotowości do mówienia. Zasadniczo, brał się z zaszczepienia drugiej osobie przekonania, że ten, z kim rozmawia, jest kimś, komu można zaufać. Instruktora zastąpiła kobieta, która zapoznawała szkolących się z wielu drobnymi różnicami w obyczajach panujących na rozmaitych planetach, na które kadeci udadzą się po pomyślnym ukończeniu kursu. - Weźcie pod uwagę - powiedziała - że same odmienności obyczajów nie będą powodować wielkich różnic w nastawieniu do was innych ludzi. Ale jeśli wasze maniery, wasz sposób jedzenia, mówienia, stania, i tak dalej, będą odpowiadały tym, z którymi się kontaktujecie, to będzie to nieświadomie sprzyjać wywołaniu wrażenia, że jesteście ludźmi ich pokroju; i to zbliży was do siebie. Do pewnego stopnia także myśl, że ktoś ma do czynienia z osobą z tej samej rodziny, klanu czy towarzystwa rozluźnia opór wobec dzielenia się zasadniczo prywatnymi informacjami. Przerwała na chwilę. - Nie we wszystkich wypadkach - ciągnęła - ale w stosunku do osób spotykanych w normalnych okolicznościach, nawiązanie do kwestii wspólnego pochodzenia liczy się zwykle na plus. Po tej lekcji mieli przerwę na lunch. Podany był na zasadzie szwedzkiego stołu; uczniowie napełniali talerze i zanosili je do małych stolików, które mieściły dwie czy trzy osoby - co najwyżej cztery. Bleys, rozejrzawszy się po pomieszczeniu, spostrzegł mężczyznę, z którym dzień wcześniej ćwiczył judo; poczuł zaskoczenie, widząc, że tamten ma jedno ramię na temblaku. Bleys ruszył szybko naprzód, gdyż Jamesowi trudno było posługiwać się jedną ręką; był blisko końca lady, gdzie trzymał tacę, nakładał deser i brał sztućce. Bleys ruszył ku niemu; uśmiechnął się i podtrzymał mu tacę, kiedy James kończył nabieranie potraw. Chłopak był przygotowany na niemal każdy rodzaj reakcji, ale poczuł zaskoczenie, gdy w odpowiedzi na jego czyn, na twarzy Jamesa wykwitł ciepły uśmiech. Bleys, niosąc obie tace, podszedł do małego, obecnie wolnego stolika, przy którym z trudem mogłoby się zmieścić więcej niż ich dwóch. - Co ci się stało? - zapytał Jamesa najbardziej przyjaznym tonem, gdy usiedli przy stoliku zastawionym talerzami. - Kiedy widziałem cię ostatni raz, ramię miałeś sprawne. James uśmiechnął się ponownie, tym razem nieco smutno. - Kara za moje grzechy - powiedział lekko, ale zdanie wypowiedziane było poważnym tonem, który zdradzał, że James wywodził się z Zaprzyjaźnionych. - To tylko naciągnięty mięsień. Za dzień lub dwa wszystko powinno być w porządku, ale stracę co najmniej kilka treningów. Kiedy rozchodziliśmy się wczoraj po zajęciach, sensei zaproponował, żebym został i byśmy obaj poćwiczyli nieco dłużej. Potem pokazał mi, jak to jest nie fair wykorzystywać swoją przewagę wobec kogoś, kto ma mniejsze doświadczenie. Nie powiedział ani słowa i z początku nie wiedziałem, dlaczego postępuje ze mną w taki sposób, ale w końcu, po tym jak zaczęło mnie boleć ramię, a on pomagał mi się ubierać, nadmienił, że „w dojo zawsze obowiązują maniery - nawet, jeżeli nie obowiązują nigdzie indziej”. Pojąłem więc, co miał na myśli. Przyjmij moje przeprosiny za to, co się wczoraj stało. - Nie są konieczne - powiedział Bleys. Szczęściem szybko myślał. Ten nagły obrót sprawy oferował niemal zbyt wiele możliwości, by można je było natychmiast rozważyć. Zastanawiając się, zadał pytanie. - Zrozumiałeś od razu? - spytał. - Nie nadążam. - Dlaczego? Oczywiście sensei widział, co ci zrobiłem. Widzi wszystko, co dzieje się w grupie; powinienem był o tym pomyśleć - wyjaśniał cierpliwie James. - Nie powinienem był potraktować cię w ten sposób, a on mi to wytknął. - Pojąłeś to na podstawie tych kilku słów na temat manier? - nie ustępował Bleys, nadal zyskując na czasie, żeby móc zastanowić się nad sytuacją. Po rozważeniu jej ze wszystkich stron uznał, że okoliczności nie były tego rodzaju, żeby mogły zostać zaaranżowane przez Dahno. - O, tak - odparł James. - Ale to nie odbyło się oczywiście w ten sposób, że dał mi po prostu posmakować tego, jak postąpiłem z tobą. To, co zrobił i powiedział, miało związek z tym, czego wszyscy musimy się nauczyć. Kryła się w tym także aluzja, że zachowując się w ten sposób, mogę przekreślić swoje szansę na uzyskanie dyplomu. Jeśli nie zaliczyłbym ćwiczeń w dojo, to fakt, że zdałbym pozostałe przedmioty, nie miałby znaczenia. Zostałbym tutaj, gdy inni wsiadaliby na statek. - Zatem ukończenie szkolenia tak wiele dla ciebie znaczy? - spytał Bleys. - A czyż nie jest ważne dla nas wszystkich? - we wzroku Jamesa malowało się coś na kształt zdumienia. - Twój brat nie powiedział ci? - Brat niemal nic mi nie mówi - rzekł Bleys. - To część mojego szkolenia. - No cóż, żaden z nas nie chce stracić szansy na budowanie wspólnej przyszłości dla wszystkich planet. - Aha - mruknął Bleys dyplomatycznie. - Brat nie wyjaśnił ci tego wszystkiego? - zapytał James. - No cóż, dla jakiego innego powodu wybrano by nas, samych mieszańców, jeśli nie po to, by dać zamieszkałym światom najlepsze, co Kultury Odłamkowe wydały w postaci poszczególnych osobników, którzy mogą sprawić, żeby na rządy wpływali najlepiej przygotowani? Jaki cel mają, w pierwszym rzędzie, te Kultury, jak nie ten, by rozpowszechnić te cechy, jakie - zależnie od pochodzenia - łączy w sobie każdy z nas? - Wyłożone w ten sposób wydaje się nieuniknione - rzekł Bleys. W tym stwierdzeniu kryło się pochlebstwo. James najwyraźniej je łyknął. Pochylił się nad stolikiem, opierając na nim poszkodowane ramię. - Oczywiście ani ty, ani ja, nie ujrzymy końcowych rezultatów działania naszej organizacji - powiedział - ale to nie znaczy, że nie możemy pomóc w zapoczątkowaniu zmian. Zasługa należy się twojemu bratu, który wykazał się odpowiednim geniuszem i zdolnością przewidywania, by nadać nam impuls, zapoczątkowujący ruch w stronę tego celu. - Tak - odparł Bleys. - Dahno zawsze był przywódcą. - Właśnie - w oczach Jamesa zapalił się płomień. - Jest tym Innym, który jest absolutnie niezbędny. Zbierane przez nas informacje muszą się gdzieś zbiegać, ponieważ w końcu muszą dać nam możliwość bezkrwawego przejęcia władzy nad resztą ludzkości, w celu podciągnięcia jej do reprezentowanego przez nas poziomu. Nasza praca nie przyniosłaby żadnego efektu, gdyby nie było Dahno. - Miło słyszeć, że to powiedziałeś - rzekł Bleys. - Jak mówię, byłbyś zdumiony tym, ilu rzeczy nie wiem o swoim bracie. Rozdział 19 - Jak to możliwe, że tak mało wiesz o Dahno? - zapytał James. - Przez wszystkie te lata mieszkałem u matki - odparł Bleys. - Mój ojciec nie żyje, a matka i ja wiele podróżowaliśmy. Mieszkaliśmy na Nowej Ziemi, na Freilandzie i na paru innych Nowych Światach, a nawet przez jakiś czas na Starej Ziemi. Zanim tu przybyłem, przebywałem na Nowej Ziemi. Ani moja matka, ani Dahno nie utrzymują rodzinnych kontaktów, więc póki nie przyleciałem na Zjednoczenie, brat nie odgrywał w moim życiu wielkiej roli. - Jest nadzwyczajnym człowiekiem - powiedział James. Przez jakiś czas rozwodził się nad osobą starszego Ahrensa, ale nic z tego, co powiedział, nie dostarczyło Bleysowi informacji ważniejszej od tej zawartej w pierwszych kilku słowach. Po lunchu mieli niecałą godzinę zajęć w grupie, a potem poszli do sali gimnastycznej, gdzie ćwiczyli walkę wręcz; później instrukcji udzielał im trener pływacki. Gdy tylko Bleys był wolny, skierował od razu swoje kroki do biura. Dahno nie było, więc po raz kolejny Bleys mógł swobodnie pracować w pomieszczeniu, co do którego wątpił teraz w duchu, że było centrum przetwarzania danych. Przejrzał część materiałów, które czytał poprzedniego dnia, poszukując w nich nowych wskazówek. To, co znalazł, potwierdziło raczej zdumiewającą prawdę, którą poznał za sprawą Jamesa. Dahno celowo wybierał mieszańców z trzech Kultur Odłamkowych do organizacji, której członkom wpojono ideę, że będą wpływać na rządy Nowych Światów. W następnych dniach Bleys kontynuował popołudniami swoje dociekania i kopał głębiej w masie dostępnych informacji. Odkrył jednakże niewiele więcej ponad to, czego dowiedział się wcześniej od Jamesa. Gdy tylko docierał do interesującego go tropu rozgałęzionych wiadomości, kończyły się, zablokowane, przed obszarem uznawanym przez Dahno za tajny. Złamanie szyfru, który bronił tej składnicy sekretnej wiedzy przekraczało możliwości Bleysa. Na podstawie tego, co wiedział teraz o swoim starszym bracie, wątpił, by ktokolwiek inny, prócz samego Dahno, miał możliwość wglądu do tych zasobów informacji. Tym niemniej, drogą rozważnego dopasowywania danych, które poznał w centrum przetwarzania informacji, oraz dzięki stopniowemu budowaniu struktury mentalnej wokół tego, co już wiedział i tego, co jeszcze musiało istnieć i wspierać ten pogląd, Bleys złożył w końcu w głowie szczątkowy obraz organizacji. Została założona i była kontrolowana przez Dahno, a rozprzestrzeniła się na co najmniej osiem spośród Młodszych Światów. Liczyła, wraz z rekrutami, których wprowadzili do niej poprzedni kadeci, od dziesięciu do piętnastu tysięcy ludzi. Teoretycznie, wszyscy byli Innymi, jak Dahno ich nazywał. W rzeczywistości, jedyną wspólną ich cechą był szczególny rodzaj osobowości, bardzo podobnej do tej charakterystycznej dla Zaprzyjaźnionych - wierzyli w utrwalony porządek wszechświata i nie kwestionowali go. Jednocześnie byli zarówno twardogłowi jak i przekonujący. Była to sylwetka osobowościowa idealnego lobbysty. Niestety, to w tym właśnie punkcie okazało się, że dalsze informacje są dla Bleysa nieosiągalne. To było frustrujące. W dostępnych plikach kryło się niewątpliwie więcej wiadomości, które mógłby wyekstrahować, gdyby tylko miał więcej podstawowych danych, by je powiązać wszystkie razem. Widział jasno, że potrzebował czasu. Chociaż zdecydował już, że dni jego życia są cenne, to musiał pewną ich część poświęcić na dalsze studia i zbieranie danych. Przede wszystkim potrzebował więcej informacji od samych uczestników szkolenia. Nagle dotarło do niego, że na rozmowy z tymi spośród nich, z którymi już się zaprzyjaźnił, nie będzie lepszej pory niż obecna chwila. Ponieważ był weekend, niewątpliwie będą robili to, na co mają ochotę i mieliby czas na pogawędki. Pojechał do budynku, w którym mieszkali kadeci. Było tam tak samo jak w każdy dzień, chociaż inny człowiek pełnił rolę strażnika za biurkiem w westybulu. Ale kiedy Bleys wjechał na jednym z dysków windy na piętro, na którym mieszkali kadeci i wszedł do ich kwater, zaskoczony przekonał się, że nikogo tam nie ma. Uśmiechnął się nad własną głupotą. Oczywiście, po tym, jak przebywali tutaj w zamknięciu przez cały tydzień, wyszli do miasta. Nigdy wcześniej nie przyszło mu na myśl, żeby zapytać któregoś z nich, w jakich lokalach zbierali się w wolne dni. Wyszedł i wrócił, zamyślony, do apartamentu. Mieszkanie było puste, brata nie było. Bleys przygotował sobie coś do jedzenia i położył się na łóżku. Mógł się uczyć lub po prostu czytać, ale w tej chwili nie miał ochoty na żadną z tych rzeczy. Leżąc, przekonał się, że widzi ponownie siebie tak, jakby znajdował się sam w przestrzeni, oddalony o lata świetlne od najbliższego z zamieszkałych światów, samotny, na zawsze oddzielony od innych ludzi. Nigdy nie będzie miał przyjaciela, kogoś kto by mu dorównywał. Przyjrzał się temu faktowi rzetelnie. To była ujemna strona bycia tym, kim był. Korzyść stanowiło to, że ze swej samotnej oddali postrzegał wszechświat jako pojedynczą i możliwą do zrozumienia całość. W pewnym stopniu miał nadzieję, że Dahno okaże się kimś, z kim mógłby nawiązać bliski kontakt, ale było jasne, że brat realizował się w pełni w tym, co budował - ale było to zdecydowanie za małe dla Bleysa. Dahno myślał tylko o swojej teraźniejszości i o najbliższej przyszłości. Bleys myślał o całej przyszłości. Metody, wyobrażał sobie, jakimi mógł pomóc ludzkości, były nadal przed nim ukryte i mogły ujrzeć światło dzienne tylko wtedy, gdyby dowiedział się czegoś więcej o innych ludziach i o sytuacji panującej na wszystkich planetach. Nie było pytań odnośnie celu. Polegał na stworzeniu ludzkości zdolnej stawić czoła wszelkim przyszłym wyzwaniom. Rasy ludzi obdarzonych talentami w takim samym stopniu, w jakim on był nimi obdarzony. Jego zadanie sprowadzało się do skierowania ludzi na drogę postępu; postawienie ich na niej stanowiło jego obowiązek. W przeciwnym razie, po cóż by się był narodził? Nie rozumiał jeszcze wszystkiego i wiedział, że nie uda mu się tego zrobić do końca życia. Wiedział jednak, o co mu chodzi. I widział się w roli narzędzia w rękach człowieka. To było jedyne, co mógł uczynić, żeby ocalić ludzką rasę. Nie będą wiedzieć, nie będą go rozumieć, nigdy nie będą w stanie pojąć tego, co dla nich uczynił. Być może w dalekiej przyszłości osiągną ten poziom, że będą mogli obejrzeć się wstecz i dostrzec, że to on sprowadził ich z niebezpiecznej ścieżki, którą - widział to - kroczyli teraz i skierował ich na właściwą drogę, wiodącą ku nieskończonej przyszłości. Ale jak na razie, musi zrobić najlepszy możliwy użytek z tego, co miał pod ręką, by stać się uczonym i mistrzem. To oznaczało zdobywanie umiejętności i informacji w celu wykreowania się na przywódcę oraz pełnego zrozumienia sieci Dahno i jego metod panowania nad ludźmi, którzy ją tworzyli. Mógł zacząć natychmiast, intensyfikując proces uczenia się. Jak dotąd, zajęcia z innymi kadetami były pożyteczne, ale możliwości jego umysłu wysforowywały go daleko przed nich. Uderzyło go, że jego największą potrzebą jest stanie się człowiekiem charyzmatycznym. Gdzie nie mógł zyskać akceptacji jako równy innym, tam mógł osiągnąć to jako zwierzchnik - do czego był predestynowany z natury. Nie będzie już dłużej starał się o akceptację jako jeden z nich. Niech go zaaprobują jako swego szefa i dowódcę. To było tak oczywiste, że nie mógł uwierzyć, iż będzie takie proste i łatwe. W każdej dziedzinie, która wymagała książkowej wiedzy, znacznie ich przewyższał. Tylko ćwiczenia fizyczne, jak nauka judo, wymagały robienia postępów w normalnym tempie - ale nawet to tempo mogło się zwiększać wraz z tym, jak w procesie rozumienia dokonywał interpretacji tego, co mu mówiono i co pasowało do ogólnego wzorca działania. A były jeszcze inne rzeczy, których mógł uczyć się w czasie, który marnował teraz w pomieszczeniu klasowym. Musiał porozmawiać o tym z Dahno. Usiadł na skraju łóżka i zadzwonił na numer telefonu przy łóżku brata, by zostawić wiadomość na automatycznej sekretarce. Nie widuję cię, a muszę z tobą porozmawiać. Ułóż swój plan zajęć w taki sposób, żebyśmy mogli spędzić ze sobą choć chwilę. To ważne. Zabawne, że kończył właśnie nagrywać tę wiadomość, gdy usłyszał, że drzwi mieszkania otwierają się. Spotkał się z przyrodnim bratem w salonie; Dahno uśmiechnął się do niego, ale ominął go w drodze do swojego pokoju. - Wpadłem przebrać się przed kolacją - powiedział. - Co u ciebie? - To, że muszę z tobą chwilę porozmawiać - odparł Bleys. Brat szedł dalej. - Nie teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu - rozległ się jego głos, gdy sam Dahno zniknął w sypialni. - Mam tylko tyle czasu, żeby się ubrać i dotrzeć do restauracji. - Sądzę, że możesz spóźnić się piętnaście minut - powiedział Bleys. Zdecydowanie wkroczył za bratem do jego sypialni. Dahno odwrócił się i spojrzał na niego. - O co chodzi? - zapytał. - Powiedziałem ci, że ledwo mam czas, żeby się przygotować. A co do spóźnienia się... - Gdybyś utrzymywał ze mną ściślejszy kontakt, nie musiałbym cię teraz zatrzymywać - rzekł Bleys. - Ale czas został zmarnowany. - Istotnie - zgodził się Dahno. - Mój czas. - Ostatecznie twój, ale teraz mój - odciął się Bleys. - Jeśli nie poświęcisz mi w tej chwili kwadransa, to opuszczę nie tylko twoje mieszkanie, ale i twoje plany na przyszłość. Nie wiem, do jakiego stopnia na mnie liczysz, ale powinno to być warte piętnastu minut. - Odszedłbyś? - spytał Dahno, na wpół uśmiechając się. - Zginąłbyś z głodu. Bleys pomyślał z wdzięcznością o międzygwiezdnych kredytach, ukrytych nadal w pasku. - Zadbałem o to, zanim opuściłem matkę. - Och? Naprawdę? - spytał Dahno. - W porządku, wróćmy zatem do salonu i pogadajmy. Usiedli w zwróconych ku sobie fotelach. - Dobra, co masz na wątpiach? - zapytał Dahno łagodnym tonem, w którym brak było oznak, że Bleys w jakikolwiek sposób przeszkodził mu w jego planach. - To bardzo proste - odparł młodszy brat. - Niektóre rzeczy, jak zajęcia z judo, są dla mnie korzystne. Jednak co do reszty przedmiotów, to jestem tak dalece nie na miejscu pośród tych ludzi, jak byłbym w małej szkółce w okręgu Henry’ego. Nadal będę tam chodził, uczestniczył wraz z nimi w zajęciach i uczył się, póki nie poznam dobrze wszystkich kadetów; nadal też będę korzystał z ich pomocy w działaniach, w których będę potrzebował partnerów. Jednak poza tym istnieje mnóstwo specjalistycznych dziedzin wiedzy, które chciałbym poznać. W wielu z nich mogliby mnie szkolić nauczyciele lub specjaliści, którzy przychodziliby tutaj, do mieszkania. Jeżeli nie jest to coś, na co nie możesz sobie pozwolić. Dahno roześmiał się. - Fundusze znajdują się, kiedy są potrzebne - odparł. - Czy nie wspominałem ci już o tym? Tym, co trzeba zrobić, to mieć władzę, która kryje się we wpływach. Jeśli je masz, to nie tylko kredyty, ale wszystko inne przychodzi automatycznie. - Według tej teorii, im jestem zdolniejszy, tym bardziej jestem użyteczny i tym więcej wpływów powinienem umieć zdobyć. A wraz z tym powinno zjawić się więcej wszystkiego - stwierdził Bleys. - Mam rację? Zadanie tego pytania było czynem niemal śmielszym od wkroczenia za Dahno do jego sypialni i naleganie na rozmowę z nim. W pytaniu kryło się - i Bleys wiedział, że brat to pojmie - żądanie, by Dahno stwierdził, do jakiego stopnia Bleys jest dla niego cenny. Jeśli Dahno nie aprobował wynajęcia prywatnych nauczycieli i trenerów, o których chodziło Bleysowi, to z pewnością przyszłość, jaką miał na uwadze dla młodszego brata, nie była tak wzniosła, jak to zawsze sugerował. - To dobre pytanie - powiedział Dahno z namysłem. - O jakich nauczycieli ci chodzi? - Lepiej sporządzę spis - odparł Bleys. - To będzie całkowita lista, wraz z dodatkowymi treningami u senseia, jeśli to możliwe; poza tym chciałbym brać lekcje u terapeuty głosowego, żeby zwiększyć zasięg mojego głosu, a także u kogoś, kto uczy szermierki - w celu poprawienia zmysłu równowagi. Chcę także nauczyciela mechaniki zmian fazowych i fizyki fazowej. Zatem, jak tylko będę gotowy do nauki tych dwóch przedmiotów, chcę mieć nauczycieli. Jest jeszcze z tuzin dodatkowych przedmiotów. Zrobię ci listę, jak powiedziałem. - W porządku - Dahno uśmiechnął się i wstał. - Czy mogę się teraz ubrać, panie wiceprezesie? - Oczywiście - odparł Bleys - ale mógłbyś mieć na uwadze, że byłoby dobrze, gdybyśmy mieli obaj czas, żeby pogadać ze sobą przynajmniej raz w tygodniu. - To nie zawsze będzie możliwe - powiedział brat - ale zrobię co w mojej mocy. Poszedł do swojej sypialni. Bleys został na miejscu, czując w piersiach pączkujące ciepło satysfakcji. Nie tylko dostał to czego chciał, ale przekonał się, do jakiego stopnia Dahno jest nim zainteresowany. Było jasne, że brat był raczej gotów na duże ustępstwa wobec niego i nie byłby skłonny poddać się w jego sprawie. Powody takiego nastawienia Bleys będzie musiał poznać w przyszłości. Na razie wystarczyło jednak wiedzieć, że takie zainteresowanie istniało. W następnym tygodniu odkrył, gdzie w weekend można spotkać sporą część kadetów, jak również zawarł kilka przyjaźni ze swymi kolegami. Był teraz w dobrych stosunkach z większością grupy i spodziewał się - słusznie, jak się później okazało - że po pozyskaniu pewnej ilości przyjaciół, resztę zdobędzie niemal automatycznie. Zgodnie z zasadą Dahno na temat wpływów dających władzę, i władzy dającej wszystko inne. Czuł jednocześnie smutek i rozbawienie ze względu na to, w jaki sposób kadeci reagowali na techniki Exotików - te same, na temat których słuchali co tydzień wykładów i których część już im wyjaśniono. Podobne odkrycie nie sprawiało, że Bleys czuł pogardę dla reszty ludzkości, a tylko zasmuciło go, przypominając o tym, jak bardzo różni się od jej przedstawicieli. Miejscem, do którego wychodziła w weekendy większość kadetów, był pewien hotel w mieście. Nie wszyscy tam chodzili; dowiedział się od Jamesa, że od czasu do czasu przenosili się do innych hoteli, ale ta wiadomość była mało istotna w porównaniu z innym odkryciem, rzeczywiście bardzo interesującym. Było nim to, że istniała także grupa kadetek, które najwyraźniej przechodziły niemal takie samo szkolenie, ale w odmienny sposób i bez udziału mężczyzn. Nie wszyscy, oczywiście, ale spora grupa mężczyzn i kobiet spotykała się w wolnym czasie w obecnie preferowanym przez nich hotelu. Bleys przekonał się już, że jest atrakcyjny dla kobiet. Był jednak bardzo młody i w związku z tym nadal, do pewnego stopnia, nieśmiały. Nawiązywanie przyjaźni z kobietami szło mu wolno i zwykle uciekał przed tymi, które w jakiś sposób wydawały mu się agresywne. Ta reakcja ujawniła się nieoczekiwanie, nie tylko ku zaskoczeniu wszystkich innych, ale także jego samego, gdy jedna z kobiet, z którą miał wcześniej nieco do czynienia, podeszła i usiadła na podłokietniku jego fotela. - Tylko spójrzcie na te włosy - powiedziała, przeciągając palce przez ciemnobrązowe, lekko falujące włosy Bleysa. - Przestań, jeśli łaska - powiedział Bleys, instynktownie odchylając głowę. Nie tyle słowa, co ton, jakim je wypowiedział, spowodował, że twarze wszystkich w zasięgu jego głosu zwróciły się ku niemu. Kobieta, która miała zamiar powiedzieć coś uszczypliwego na temat jego nieśmiałości, zrezygnowała z tego po chwilowym namyśle. Wstała i odeszła. Bleys pojął momentalnie, że odezwał się tonem, o którym nie miał pojęcia, że nim włada; ale rozpoznał, czyj to był głos. Wzmocniony i spotęgowany przez ostatnie ćwiczenia Bleysa, należał do Henry’ego, który nie miał zwyczaju wygłaszania stwierdzeń, nie będących poleceniami. U ich podstaw leżał fakt, że Henry nie kładł nigdy nacisku na to, co musiał powiedzieć ani nie utożsamiał tego z rozkazem. Jednak ton jego głosu przekazywał zawsze jasno absolutną pewność, że polecenie zostanie zrozumiane i wykonane. Takie samo przekonanie jak to, które zabrzmiało dopiero co - tylko mocniej - w głosie Bleysa. Nieświadomie, Bleys przyswoił sobie ten ton i użył go. Nad nagłym poczuciem winy przeważyło zaskoczenie. Ledwie był w stanie uwierzyć, że przyjęcie takiej dowódczej pozy przyszło mu z równą łatwością. Wraz z tym zrozumieniem przyszło kolejne, depcząc tamtemu po piętach - że błędem z jego strony byłoby teraz przepraszać kobietę, która potargała mu włosy - mimo że był bardzo bliski uczynienia tego. Za jednym zamachem zdobył pozycję kogoś, komu cała reszta miała być posłuszna. Natychmiast zaniepokoił go fakt, iż postąpiwszy w ten sposób, mógł ponownie zrobić sobie z nich wrogów, ale spojrzawszy na otaczające go twarze nie zauważył na żadnej urazy. Podobnie jak Bleys uznał, że tamci będą postępować zgodnie z tym, co on im powie, tak samo oni założyli, iż młodszy Ahrens ma wystarczającą pozycję, by mówić im, co mają robić. To było wielkie odkrycie. Zepchnął je w głąb umysłu, żeby je przemyśleć, kiedy będzie miał dla siebie więcej czasu. W następnych tygodniach starał się usunąć z tonu swego głosu szorstkość i zaszedł w tym tak daleko, że nawiązał przyjaźnie w wieloma kobietami. Znalazł uczucie. Miłości znaleźć nie mógł, co było skutkiem prostego faktu, iż trzymał się zawsze na dystans. Nie mógł zatem rozmawiać z żadnym z ludzi o swoich planach na przyszłość, o swojej wizji ludzkiej rasy oczyszczonej i skierowanej na właściwą drogę; a rezultatem tego było, że czuł się bardziej odizolowany niż kiedykolwiek wcześniej. Nadal jednak, w trakcie następnych tygodni, miesięcy i lat wykorzystywał na różne sposoby tak wiele wiedzy wyniesionej z tej sytuacji, jak to było możliwe; gromadził informacje w sposób, w jaki ktoś inny zbierałby słomę w snopy. Tak samo zachowywał się w stosunku do kilku nowych grup kadetów, które nastąpiły po tej pierwszej. Tymczasem jego prywatne lekcje zaczęły przynosić owoce. Szermierka i dodatkowe treningi z senseiem zadziwiający sposób wpłynęły na jego rozwój - nie tylko na jego siłę fizyczną, ale także na sposób, w jaki postępował z własnym ciałem. W końcu obaj instruktorzy przekazali go tym, którzy mogli zapewnić mu dużo wyższy poziom wyszkolenia w tych dziedzinach. Podobnie rzecz się miała z większością nauczycieli, którzy przychodzili udzielać mu specjalnych czy prywatnych lekcji. Terapeuta głosowy wyszkolił mu głos do tego stopnia, że Bleys obejmował nim półtorej oktawy w dół i w górę skali, a nauczyciel śpiewu zmusił w końcu głos młodego Ahrensa do rezonansu, co sprawiło, że jego brzmienie było frapujące; w związku z tym Bleys przekonał się, że mógł używać samego tonu głosu w celu zwrócenia uwagi kogoś, nad kim chciał zapanować za pomocą technik Exotików - technik, których uczył go teraz prawdziwy Exotik, emigrant z Mary. W trakcie tych działań dokonał odkrycia. Wcześniej uczył się zawsze tego, czego musiał. Na początku były to informacje przekazywane mu przez opiekunów; potem, tutaj, na Zjednoczeniu, uczył się tego, co uważał za niezbędne w osiągnięciu celu, który sobie wyznaczył. Ale teraz miał wolną rękę. Dahno dotrzymał słowa. Bleys mógł wydawać, ile chciał na nauczycieli i materiały pomocnicze. Po raz pierwszy zaczął wtykać swój naukowy nos w geologię, archeologię... i inne dziedziny, aż dotarł wreszcie do sztuki - malarstwa, rzeźby, muzyki i literatury. To właśnie w związku z tym dokonał cudownego odkrycia. Nigdy nie spotkał człowieka, łącznie z Dahno i matką, który potrafiłby rozszerzyć swą zdolność rozumienia do najdalszych granic. Znalazł to w przypadku sztuk - w klasycznym malarstwie, które wytrzymało próbę czasu, w rzeźbie i pracy umysłu prowadzącej do powstania poezji i prozy. Tymi dziedzinami, pomyślał, zajmują się ludzie, z którymi mógłbym rozmawiać i zaprzyjaźnić się. To, co twórcy mieli do powiedzenia, można było odnaleźć w rezultacie ich wysiłków, w rzeźbach, budynkach, słowach. Nie, pomyślał; tego nie było w tych dziełach; trzeba to było usłyszeć i zrozumieć poprzez nie. Gdyż to, co przez nie przemawiało, docierało do niego w taki sposób, w jaki nie potrafiła uczynić żadna ludzka istota - przy poziomie zdolności, jaki Bleys reprezentował. Odbierał to tak, jakby w jego głowie rozlegał się bezdźwięczny kurant za każdym razem, gdy napotykał to, co kryło się w żywej materii dzieł. Szkoda, że ich twórcy mogli okazać się tak samo rozczarowujący, jak wszyscy inni ludzie - gdyż Bleys nie wierzył już, że spotka gdziekolwiek kogoś równego sobie - ale posiadali umiejętność spotykania się z nim na poziomie tego, co stworzyli. W rezultacie odsunął od siebie wszystkie inne atrakcyjne zajęcia, które pociągały go w jego ważnych studiach i przekonał się, że zatraca się w kulturze całej rasy - w kulturze zilustrowanej przez wszystko najlepsze, czego dokonano przez wieki. Uczył się klasycznej greki tylko po to, żeby przeczytać Iliadę, potem przeczytał ją i słowa oryginału brzmiały mu w głowie melodyjnie i gromko. Nasiąkał barwą wieków. Przekonał się, iż myśli, że gdyby tylko nie miał wyższego, ważniejszego celu, który trzymał go w nierozerwalnym uścisku, to mógłby żyć wyłącznie wśród tych cudownych dokonań, a może nawet spróbowałby swojej ręki, by dorównać niektórym z nich, zapominając o wszelkiej odpowiedzialności wobec cywilizowanych światów i tych, którzy je zamieszkiwali. Ale ważniejszy był obowiązek dźwignięcia ludzkiej rasy - choćby tylko o jeden stopień - trzymał go w dłoni mocarniejszej, niż ta kierująca ruchem gwiazd; i to na podstawie zwykłych rzeczy oraz ludzi takich jak kadeci, dowiedział się w końcu, czego mu potrzeba, by na pewno osiągnąć ten cel. Powoli, fragment po fragmencie, zbierał od nich informacje, dzięki którym był w stanie budować mosty przypuszczeń nad otchłanią tych działań organizacji Dahno, które brat przed nim ukrywał. Wzniósł, na wspornikach teoretycznej logiki, niejeden, ale wiele takich mostów, aż w końcu połączyły się wszystkie, a on zyskał pewność, że całkowicie zrozumiał to, czego postanowił się dowiedzieć. Zatem stało się tak, że cztery lata po jego konfrontacji z Dahno na temat specjalnego trybu uczenia, Bleys czekał późnym popołudniem w salonie ich apartamentu, wiedząc, że brat powinien niebawem przyjść. Kiedy drzwi z korytarza otworzyły się w końcu i Dahno wszedł do pokoju, Bleys podniósł się na jego powitanie, w związku z czym bracia spotkali się niemal na środku pomieszczenia. Stali teraz oko w oko. Bleys był co najmniej tego samego wzrostu, ale nadal - mimo całej siły jego wytrenowanego ciała - bardzo szczupły. Nie miał złudzeń co do tego, że stanowiłby dla Dahno jakieś szczególne fizyczne zagrożenie. Chodziło tylko o to, że wyobrażał sobie, iż do pracy, jaką musiał wykonać, jego umysł będzie potrzebował fizycznego wehikułu w możliwie najlepszej kondycji. I tym się kierował. - Jakiś problem? - spytał Dahno. - Tak - odparł Bleys. - Może byśmy usiedli? Z przyzwyczajenia zajęli te same zwrócone ku sobie dwa fotele, w których zwykle siadali. Dahno, jak zwykle, przytłoczył swoją posturą mebel, ale i Bleys nie wydawał się już zagubiony w jego równie wielkim odpowiedniku. Siedział swobodnie, mając wyprostowane plecy, którymi ledwo dotykał oparcia. - Właśnie do mnie dotarło, że jest coś, nad czym mógłbyś chcieć się zastanowić - rzekł Bleys. - A także, mam pewną sugestię co do mojej osoby. - Zasuwaj - powiedział Dahno, opierając się z rozmachem w fotelu. - Tym, co powinieneś rozważyć - ciągnął Bleys - jest fakt, że istnieje potencjalnie wybuchowa sytuacja związana z twoimi rewolwerowcami (kimkolwiek oni są i gdziekolwiek ich ukrywasz), zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę najnowszy projekt, w który jesteś zaangażowany. Przekazał bombę zawartą w jego słowach całkiem spokojnie; skończył mówić i patrzył na Dahno, czekając na odpowiedź brata. Dahno wyprostował się wolno w fotelu. - W jaki sposób dotarłeś do tajnych plików? - spytał. - W tych ogólnie dostępnych nie ma żadnych danych na temat Psów i projektu. Bleys machnął lekceważąco ręką. - Nie dotarłem - powiedział. - Wydedukowałem to na podstawie wszystkich innych informacji, jakie zebrałem w ciągu ostatnich kilku lat. W twoich tajnych plikach musi być wiele danych, o jakich nie mam pojęcia, ale znam ogólne zarysy bardzo wielu innych tematów, które muszą się tam kryć. Wykoncypowałem tylko tyle, ile mogłem, ale składa się to na całkiem jasny, ogólny obraz tego, o czym mi nie mówisz. Czekał. Na twarzy Dahno wykwitł powoli szeroki uśmiech. - No cóż, panie wiceprezesie - powiedział. - Gratuluję dyplomu. Zdaje się, że w końcu wypadły ci wszystkie mleczaki i zaryzykowałbym twierdzenie, że na ich miejscu wyrosły bardzo użyteczne kły. Rozdział 20 - Nie nazwałbym ich kłami - stwierdził Bleys. - A ja tak - odparł Dahno tonem, w którym nie było cienia żartobliwości czy chęci przedrzeźniania młodszego brata. - Wiedza jest władzą; wiesz to równie dobrze, jak ja. - Jakkolwiek chcesz je nazwać - odparł Bleys - są do twoich usług. - Dobrze - rzekł Dahno. - Witaj w firmie, panie pierwszy wiceprezesie. Znajdziesz się w kursie spraw. Zaczniesz od odpowiedzi na pytanie. Dlaczego uważasz, że utrzymywanie Psów jest niebezpieczne? - Ponieważ każda naładowana broń w zasięgu ręki jest zawsze groźna - odparł Bleys. - Gdyby to była prawdziwa broń, a ty nie mógłbyś chwycić jej natychmiast w razie potrzeby, to zastanowiłbyś się dwa razy, czy jej użyć. W przeciwnym razie może zdarzyć się tak, że sięgniesz po nią automatycznie - a potem tego pożałujesz. - A ty uważasz, iż istnieje niebezpieczeństwo, że tak zrobię? - zapytał Dahno. - Sądzisz, że mimo tego co robię i jaki jestem, mogę okazać się człowiekiem, który wystrzeliłby przedwcześnie w podobnej sytuacji? - Sądzę, że każdemu groziłoby, że wystrzeli przedwcześnie w takiej sytuacji - powiedział Bleys. - Czy będąc młody, wykorzystywałeś swoją siłę, żeby dostać to, czego chciałeś, nie bacząc na możliwe konsekwencje i płynące z nich rezultaty? - Tak - rzekł Dahno wolno - ale to było w czasach młodości. Nie zgadzam się z tobą, że Psy stanowią jakiekolwiek zagrożenie, póki nie będę chciał, żeby nim były. I nigdy nie brałem pod uwagę tego, że będę chciał. Istnieją jako groźba, a nie broń. Czy teraz jesteś usatysfakcjonowany? - Tak, panie prezesie - odparł Bleys. - Zatem załatwione - stwierdził Dahno. - A teraz, co wiesz o tym politycznym projekcie, w który - twoim zdaniem - mam być zaangażowany? - Wiem tylko, że takowy istnieje - powiedział Bleys. - Jestem pewny, że ma coś wspólnego ze wszystkimi rozmowami, jakie słyszę na temat budowy kolejnego Core Tap, mającego za zadanie dostarczyć energię tej planecie. To, co musiałem zrobić, przypominało wyobrażenie sobie orbity gwiazdy krążącej wokół ciemnego obiektu na podstawie zakłóceń tej orbity. Próbowałem rozumować od skutków do przyczyn. W wyniku tego moje fakty są po prostu naukowymi domysłami. Ale założę się, że mam rację w sprawie Core Tap. - A dlaczego uważasz, że zaangażowałem się w decyzję Izby odnośnie tego czy budować Core Tap, czy nie? - zapytał Dahno. - Ponieważ jest to ogromne przedsięwzięcie techniczne, polegające na sięgnięciu do gorącego jądra planety w celu dostarczenia energii południowo-zachodnim obszarom tego kontynentu. Jest to zatem kwestia wydania tak wielkiej ilości kredytów, że wpłynie to na całą ekonomiczną równowagę świata - odparł Bleys. - Prawda w tej materii jest taka, a sądzę na podstawie tego, co wiem o tej planecie, że nie może ona jeszcze sobie pozwolić na taki wydatek; fatalnie, skoro energia dostarczana przez kolejne Core Tap będzie niezbędna. Naukowców trzeba sprowadzić z Newtona, inżynierów z Cassidy, a koszty ich wynagrodzenia oraz opłaty na rzecz planet, z których przylecą, będą bardzo wysokie - wszystko to liczone w międzygwiezdnych kredytach. Co okaże się trudne dla samowystarczalnej w gruncie rzeczy planety, gdyż jest ona zbyt uboga w surowce, które mogłaby eksportować w celu zdobycia owych kredytów. Prawie całe Zjednoczenie i Harmonia muszą wysyłać na inne światy swoich młodych mężczyzn jako najemnych żołnierzy, a ci nie przynoszą dużej ilości międzygwiezdnych kredytów - chyba, że wyśle się ich bardzo wielu. Jednocześnie ci młodzi ludzie są potrzebni tutaj. - Masz rację we wszystkim, co dotyczy Core Tap - rzekł Dahno - ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Dlaczego miałbym w tym uczestniczyć? - Po prostu dlatego, że bardzo wielu twoich klientów jest przedstawicielami Izby. Ponieważ oni są w to zaangażowani, to i ty zostaniesz w to wciągnięty. Może się okazać, że udzielasz rad przeciwnym stronom. - Punkt dla ciebie - powiedział Dahno łagodnie. - Załóżmy, że wszystko co mówisz, jest prawdą. Powiązałeś to jednak ze sprawą Psów i mojego osobistego bezpieczeństwa. Z tego co słyszę, wynika, że będę zaangażowany w projekt zbyt głęboko, jak na bezpieczeństwo swoje i całej organizacji Innych. Bądź trochę precyzyjniejszy, panie wiceprezesie. - A muszę? - zapytał Bleys, wzruszając ramionami. - Z pewnością taka sytuacja musi nieść dla ciebie pewne zagrożenia. Urwał, obserwując brata. - Nie uważasz, że mogłoby to stanowić część mojej pracy? - podjął po chwili Bleys. - Podczas gdy ty skupiałbyś się na tym, co konkretnie jest do zrobienia, ja śledziłbym ogólną sytuację i ostrzegał cię, gdybym zauważył trudności? Dahno skinął wolno głową. - Być może to dobry pomysł - stwierdził. - Muszę harować bez wytchnienia, a to ogranicza moje pole widzenia. Bardzo dobrze, zastępco. Twoim zadaniem będzie rozglądać się wokoło, podczas gdy ja będę załatwiał interesy i sprawdzał, czy nic się za nimi nie kryje. Dahno wstał. - Powiem ci, co zrobię - powiedział. - Przyszedłem do domu, żeby się przebrać przed udaniem się do restauracji i zajęciem miejsca przy moim stole, ale żeby uczcić tę okazję, będziemy się trzymać z dala od tego lokalu. W dalszym ciągu muszę się przebrać, pojedziemy jednak gdzieś indziej, gdzie zjemy sami, tak jak robiliśmy to wtedy, kiedy przywoziłem cię od Henry’ego ze wsi. Najpierw jednak wstąpimy do biura, gdzie dam ci klucz do tajnych plików. Zrobił, jak powiedział. Wstąpili do biura, gdzie Bleysowi dano klucz do tajnych plików. Swędziały go ręce, żeby się do nich dobrać, gdyż to, czego domyślał się na ich temat, stanowiło ledwie ułamek tego, czego spodziewał się z nich dowiedzieć. Ale był z nim Dahno. - Czuję się pochlebiony - powiedział bratu. - Bardzo pochlebiony. - Powinieneś być - rzekł starszy Ahrens. - Nikt poza mną nie otworzył tych plików; póki nie przybyłeś na Zjednoczenie, nie pomyślałem nawet, że ujrzy je ktokolwiek inny. Odwrócił się. - A teraz na kolację - powiedział. - Znam lokal, jakiego nam trzeba. Restauracja okazała się dokładnie taka, w jakiej mogło pragnąć zasiąść dwoje ludzi życzących sobie, by ich rozmowa pozostała prywatną. Stoliki znajdowały się w małych alkowach tak zaprojektowanych, że głos nie wydostawał się z nich - nie docierał nawet do najbliższych stolików i wnęk. Nad winem, z którego Bleys zrezygnował, a Dahno pił obficie, jego przyrodni brat opowiedział mu o sobie więcej, niż Bleys kiedykolwiek spodziewał się usłyszeć. Dahno - tak jak Bleys - budził z początku nadzieje ich matki. Oto, myślała, jak i o Bleysie, był ktoś, kim mogła się popisać i kto z kolei mógł pochwalić się nią. Gdyż jeśli dziecko jest tak bystre, musieli wszyscy myśleć, to jak inteligentna musi być jego matka? Jednakże, w przeciwieństwie do Bleysa, Dahno nigdy nie sprzeciwił się jej otwarcie. Udawał, że działa z nią ręka w rękę, kradnąc jednocześnie coraz więcej czasu dla siebie i na swoje własne zajęcia, aż wreszcie odkryła to i - ponieważ w owym czasie był w wieku nie wzbudzającym miłości i wydawał się absolutnie za stary, żeby być cudownym dzieckiem, które sobie na początku wyobraziła - zamknęła go. Wyrwał się i uciekł, wykorzystując fakt, że miał posturę dorosłego człowieka. Złapała go i wysłała do Henry’ego, co odbyło się z uprzejmą pomocą jego brata, Ezechiela. Będąc u Henry’ego, Dahno stosował wobec niego swoje zdolności perswazyjne tak długo, aż wuj przyznał, że przy muskulaturze bratanka oraz wobec jego zdolności umysłowych i talentów, będzie on większą pomocą dla farmy, jeśli użyje ich w mieście. Zgodnie z tym Dahno pozwolono wyjechać. Znalazłszy się w mieście, wykorzystał swoją wrodzoną zdolność do integrowania się z ludźmi oraz techniki Exotików, podpatrzone u ich matki i osiągnął wkrótce pozycję, dzięki której mógł znaleźć ludzi wspierających go w tym, czym się teraz zajmował. Uczynił z tego całkiem dochodowy interes i spłacił wszystkich tych, którzy początkowo zainwestowali w niego. W efekcie stał się lobbystą na planetarna skalę - i to nie ograniczającym się w tym do polityki. Ku zaskoczeniu i zadowoleniu tych, którzy jako pierwsi się z nim konsultowali, zakres jego wiedzy obejmował całą sytuację ekonomiczną Zjednoczenia, a także Harmonii. Od tam tej pory jego wiedza sięgnęła poziomu, dzięki któremu mógł także brać pod uwagę sytuację na innych planetach, również na reszcie Młodszych Światów. Od tego momentu zaczął budować organizację Innych. Jak Bleys to już odkrył, kilka lat wcześniej istniała na tej planecie luźno związana towarzyska grupa mieszańców, przyciąganych do siebie przez fakt, że różnili się od reszty społeczeństwa. Dahno wybierał ostrożnie spośród nich ludzi mających dobrze opanowany sposób myślenia Zaprzyjaźnionych. Potrzebował ludzi oddanych, których mógł przekonać do tego, by przywarli mocno do jego planów i wzorca postępowania i uznali to za bardziej pociągające od wszystkich innych propozycji. Dahno podtrzymywał także swoją obietnicę atrakcyjnych nagród, jakie czekały na nich dzięki pracy dla niego. W następstwie szkolenia, które było rzeczywiście dobre, a nie tylko udawane, czuli się silniejsi i zdolniejsi - i nawet już w trakcie procesu uczenia się zaczynali doceniać to, co Dahno dla nich robił. Poza tym wiedzieli, że odlecą - niektórzy z nich nawet na macierzyste planety lub przynajmniej na jeden ze światów, z których wywodził się ich ród - by zdobyć apanaże i władzę, którą cieszył się sam Dahno. Dahno pilnował także, żeby w jego wizerunku i karierze dostrzegli fakt, że związanie z nim swojego losu było atrakcyjne i wiązało się z zapewnieniem sobie wielkich wpływów. Zawsze spłacał swoje długi; jako pierwsze uregulował wszystkie swoje zobowiązania wobec Henry’ego. Nadal zasilał farmę częstymi pieniężnymi datkami, a od czasu do czasu drobnymi prezentami w postaci części do budowy traktora. Nawet odwiedzał MacLeanów dla samej przyjemności złożenia im wizyty. - A ty? - zapytał w końcu brata ponad blatem stolika. - Jak ci się podoba w Ekumenii? Bleys czuł się poruszony nie tylko z tego powodu, że Dahno ujawnił mu swoją przeszłość, ale i za sprawą prawdziwego ciepła, z jakim się do niego odnosił. To było coś, co Bleys odwzajemniał teraz, ale z pewną powściągliwością, gdyż wiedział, że jego brat, podobnie jak matka, mógł w każdej chwili zmienić swoje nastawienie. Dahno, tak jak i ona, miał talent polegający na tym, że - w swoim przekonaniu - był całkowicie szczery w każdym momencie i wierzył, że myślał dokładnie to, co powiedział. Ale już po chwili, nieco tylko oddalonej w czasie, mógł z równą otwartością prezentować zupełnie przeciwne zdanie. Tym niemniej, w trakcie tej kolacji byli sobie bliżsi niż kiedykolwiek wcześniej. Widząc okazję powrotu do bardziej nie cierpiących zwłoki kwestii, Bleys odważył się powiedzieć coś, co planował dla siebie. - Studiowanie tych sekretnych plików zabierze mi jakiś czas - zwrócił się do Dahno - ale jeśli sytuacja usprawiedliwia takie działanie, a ty nadal uważasz, że to dobry pomysł, to może nie byłaby to zła myśl, żebym odwiedził planety, na których działa nasza organizacja. W ten sposób nie tylko mógłbym wyrobić sobie osobisty pogląd o naszych ludziach i zbudowanych przez nich oddziałach, ale i jakieś zdanie na temat tego, jak się rozwijają. A także, do jakiego stopnia trzymają się twoich generalnych wytycznych, dotyczących planów dla Innych, jako całości. Dahno ponownie skinął wolno głową. - Dobry pomysł - powiedział. - Sam nie jestem wielkim amatorem międzygwiezdnych podróży. Mam pełne ręce roboty; w każdym razie wolę zostać tutaj i zająć się lokalnymi interesami. Dzięki tej wyprawie mógłbyś zrobić dwie rzeczy za jednym zamachem. Nie odrywając się od tutejszych spraw, by się o tym przekonać, chciałbym się dowiedzieć, czy którykolwiek z wiceprezesów wyłamuje się ze wzoru postępowania, jaki usiłowałem im wpoić. Bleys uznał za interesujące, iż jego brat uważał sprawy na Zjednoczeniu za tak istotne, że gotów był zaryzykować, iż w działaniu organizacji na innych światach dojdzie do naturalnego odchylenia od ustalonego kursu. Dahno musiał wiedzieć, podobnie jak Bleys, co się dzieje, gdy ludzie nie czują nad sobą żadnej zewnętrznej władzy. Następnego dnia Bleys dobrał się do tajnych plików i zaczął je przeglądać. Pozornie zdawało się, że nie oferują dużo więcej ponad to, czego już się domyślił. Główna różnica polegała na tym, że w tajnych plikach ludzie mieli nazwiska i wyznaczone miejsca działania. W związku z tym Bleys był w stanie stworzyć listę członków całej organizacji Dahno. Pliki zawierały także szczegóły dotyczące kontaktów brata z ludźmi, którym Dahno doradzał; szczególnie na temat związków z członkami Izby. Bleys zauważył także z zainteresowaniem, że jego przyrodni brat, od samego początku działania w roli doradcy, świadomie lub nie, walczył o zdobycie pozycji umożliwiającej bezpośrednie kontrolowanie owych przedstawicieli Izby. W obecnej chwili, podczas rozstrzygającego etapu legislacji, Pięć Sióstr, na które Dahno nie miał wpływu jako na całość, dysponowały władzą tak długo, jak ich reprezentanci przemawiali jednym głosem i zgodnie głosowali. Przyczyną tego był fakt, że większość przedstawicieli obecnych w Izbie kościołów, niekoniecznie była liderami reprezentowanych przez siebie zborów. Wszystkie osoby tworzące Pięć Sióstr były charyzmatyczne. Osiemdziesiąt procent przedstawicieli Izby było deputowanymi mianowanymi przez przywódców kościelnych, którzy uważali za dużo ważniejsze to, by pozostawać blisko swoich trzódek i kierować całą swoją uwagę w ich kierunku, niż przebywać z dala od nich w Izbie i uchwalać ustawy. A ponieważ prawdziwi kościelni liderzy byli z reguły charyzmatyczni, Pięć Sióstr stało się naturalnymi przywódcami dla reszty zgromadzenia. Bleys szukał także przesłanek potwierdzających - i znalazł je - fakt istnienia na pozostałych planetach podorganizacji Innych, które nie odnosiły szczególnych sukcesów i zbaczały z drogi wyznaczonej przez Dahno. Na to nie miał bezpośrednich dowodów, ale wiele bardzo przekonujących poszlak, które wydrukował i podczas następnego spotkania z bratem podał mu do przeczytania, nie opatrując tego ani jednym słowem komentarza. Było to kilka dni po ich pierwszej rozmowie; w jasny, bezdeszczowy, zimowy poranek znajdowali się obaj w biurze Dahno. Bleys siedział w milczeniu, podczas gdy brat przeglądał kartki. Po „uzyskaniu dyplomu”, Bleys zerwał większość kontaktów z pozostałymi kadetami, a zatrzymał tylko kilku swoich dodatkowych nauczycieli, których obecność uznał za niezbędną - byli to ci, którzy prowadzili treningi sportowe i zajmowali się fizyką fazową. W związku z tym miał czas, żeby spotkać się z bratem wcześnie rano. Była to także najlepsza pora dla Dahno, gdyż w tym czasie nie nachodzili go ludzie pragnący zobaczyć się z nim w interesach. Spotkania braci nabrały cech regularności. Dahno skończył przeglądać arkusze, odłożył je i spojrzał na brata. - Spodziewałeś się po mnie, że zrozumiem, co z tego wynika? - spytał. - Wiedziałem, że zrozumiesz - odparł Bleys. - i pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli najpierw zobaczysz dowody nie opatrzone żadnym komentarzem z mojej strony. - Racja - powiedział Dahno. - Absolutna racja, Bleys. A teraz masz jakąś opinię? - Nie - odparł młodszy brat. - Zostawiam to tobie. - Myślę, że się rozumiemy - Dahno uśmiechnął się ponuro. - Wygląda na to, że twoje odwiedziny w pozaplanetarnych oddziałach naszej organizacji są mocno spóźnione. Najwyższy czas, żebyś poznał inne nasze grupy. Uśmiechnął się ponownie, ale Bleys widział, że za tym grymasem kryje się gniew. - Oficjalnie, będzie to oczywiście przyjacielska, zapoznawcza podróż, więc będziesz mógł poznać ich, a oni ciebie. - Oczywiście - potwierdził Bleys. - Rozumie się jednak samo przez się - ciągnął Dahno - że jeśli znajdziesz dowody zejścia z kursu, natychmiast dasz mi o tym znać. - Zamierzam wysyłać ci listy statkami kosmicznymi z każdej planety tak często, jak tylko gwiazdoloty będą odlatywać stamtąd na Zjednoczenie - obiecał Bleys. - Dobrze - rzekł Dahno; uderzył swoją olbrzymią dłonią w stos wydruków. - Jeśli zmiany okażą się niezbędne, dokonaj ich. W moim imieniu. - Byłoby może dobrze - zauważył Bleys - gdybyś dał mi jakieś pełnomocnictwo, które mógłbym im pokazać... - Oczywiście - zgodził się Dahno. - Możesz na to liczyć. Nie ma powodu, żebyś nie mógł odlecieć pierwszym statkiem, co? - Żadnego, ale mam listę, która przedstawia, w jakiej kolejności chciałbym odwiedzić te planety - powiedział Bleys. - I nie jest to najkrótsza trasa oblotu. Będę więc musiał zaczekać na pierwszy gwiazdolot, odlatujący na Freiland. Jeśli chcesz, mogę ci pokazać wykaz. - Daj mi kopię - odparł Dahno; podniósł się zza biurka. - Będę teraz zajęty. Czekają na mnie spotkania. Rozdział 21 - Coś do picia, sir? - Nie, dziękuję - niski, ale donośny głos Bleysa był uprzejmy, jednak bardzo zdecydowany. - Absolutnie nic. Zajmuję się rozwiązywaniem pewnego problemu i doceniłbym to, gdyby mi nie przeszkadzano. - Oczywiście, sir - stewardesa obsługująca gości w sali klubowej statku kosmicznego zniknęła. Osobliwie, że jak podczas ostatniej podróży międzygwiezdnej wiele lat temu, tak i teraz Bleys musiał odpierać zakusy stewardes, które proponowały mu coś do czytania, picia lub jedzenia. Tylko że obecnie robiły to z innego powodu. Nie zachowywały się tak dlatego, że któraś z nich czuła litość dla chłopca, uważanego przez nią za samotnego i wewnętrznie zagubionego. Obecnie działo się tak z powodu czegoś, czym Bleys nieomal promieniował. To był efekt, dla osiągnięcia którego podporządkował swoje dotychczasowe życie. Wysoki i przystojny teraz w stopniu daleko wykraczającym poza przeciętność, trzymający się prosto, atletycznie zbudowany i niemożliwy do zapomnienia, o zapadającym w pamięć głosie i ciemnobrązowych oczach, które zdawały się zaglądać głęboko w ludzką duszę nawet wtedy, kiedy obdarzał innych przelotnym spojrzeniem, Bleys nie był kimś, kogo można było łatwo zignorować. Był człowiekiem, na którego zainteresowanie ludzie, w tym stewardesy, reagowali instynktownie w ten sposób, że pragnęli zwrócić na siebie jego uwagę w nadziei, że być może Bleys dostrzeże w nich coś równie ciekawego, jak oni znajdowali w nim. Takie działanie wywierał obecnie na otoczenie. Był tego świadom, ale poznanie przez niego pełnego wpływu na innych ludzi było jeszcze przed nim. W każdym razie ostateczny efekt sprowadzał się do tego, że przeszkadzano mu okazywaniem zainteresowania, którego nie pragnął. Uprzejmie, acz zdecydowanie, odprawiał stewardesy i w końcu, z żalem, zostawiły go samemu sobie. W tej chwili pragnął prywatności. Pierwszy raz w życiu był na tyle wolny, żeby wkroczyć na ścieżkę, jaką wybrał. I było coś takiego w oglądaniu kosmosu ze statku, odizolowanego i samotnego na swoim kursie w przestrzeni, co przypominało Bleysowi o znajomym obrazie jego samego jako kogoś odizolowanego i samotnego; coś, co pozwalało mu spojrzeć wyraźniej na całą panoramę ludzkości. Nie tylko wejrzeć w ten punkt czasu, w którym żył, ale na całą historię człowieka. Całe studia nad historią i sztuką rozpostarły te dzieje przed okiem umysłu Bleysa. Na tle tej panoramy widział wyraźniej wybraną dla siebie drogę. Było teraz jasne dla niego, że praca, którą musiał wykonać, stanowiła ocalenie dla ludzkości. Było to coś, czego nikt inny nie zrozumiał; nie istniały też żadne inne wzmianki na ten temat, ani nie podniosły się wcześniej żadne głosy w tej sprawie. Przez lata spędzone u Dahno Bleys pojął to z taką klarownością, jakiej nigdy wcześniej sobie nie wyobrażał. Obowiązek był niezaprzeczalny, słuszny i ostateczny - stanowił część wielkiego ewolucyjnego imperatywu, który Bleys odkrył na Zjednoczeniu. Ludzkość musi posłuchać go lub skarleje i zginie. Zasadniczo, przyczyną wszystkich kłopotów człowieka był fakt, że opuścił rodzimą planetę, zanim jeszcze był do tego gotowy. Teraz musiał wrócić i zacząć wszystko od początku. To co przewidywał, że będzie musiał uczynić, by zawrócić ludzkość do jej kolebki, oznaczało zrobienie wielu rzeczy, które Bleys uważał osobiście za odrażające - ale taka była cena. Pierwszy raz czuł taki spokój i pewność, jakie na mniejszą skalę znalazł Henry MacLean. Dla Henry’ego odpowiedzią na wszystko był Bóg. Ale Bleys wiedział, że Boga nie ma - z wyjątkiem takiego, jakiego ludzie wynaleźli w celu zaspokojenia wielkiego, powszechnego głodu posiadania przewodnika. Istniało tylko nieubłagane działanie wszechświata zbyt wielkiego, by komuś udało się już teraz zrozumieć go w całości. Nawet jemu. Ale czuł się bardzo bliski pojęcia jego pełni, zrozumienia działania rządzących nim nieubłaganych praw. Zadaniem Bleysa będzie odwalić robotę Boga; nakłonić ponownie ludzi do współdziałania z tymi prawami, do działania w ich obrębie - zamiast przeciwko nim, tak jak ludzkość, upojona postępami techniki, postępowała w ciągu ostatnich trzystu lat. W celu naprawienia tego będzie musiał uzyskać większą władzę i stosować ją w dużo szerszym zakresie, niż Dahno przyszło kiedykolwiek do głowy. Uśmiechnął się, nieco smutno, do gwiazd. Ludzie nie podziękują mu za to, co musi zrobić. Równie dobrze mogą go przekląć... Niektórzy z nich zrobią to od razu, inni później. Ale w końcu, wraz z przemijaniem pokoleń, zrozumieją korzyści płynące z tego, co zostało dokonane. Nie czuł dumy, nie czekały na niego zasługi, nie spodziewał się osobistej satysfakcji jako rezultatu końcowego sukcesu. Nie wynalazł, nie stworzył, nie zaprojektował ani nie uknuł tego zadania, tylko rozpoznał je i rzucił się w wir pracy. Jak powiedziałoby wielu wyznawców Boga - został do tego „powołany”. Ale nie przez bóstwo. Przez konieczność ewolucyjnego imperatywu, który wymagał od ludzkości, by postępowała zgodnie z prawami wszechświata - lub zostanie odrzucona. Nie będzie także ważne, żeby inni rozumieli, co on i oni muszą zrobić. Było tylko istotne, żeby oni, tak jak on, poddali się temu. Nie wolno mu oczekiwać zrozumienia - nawet ze strony Dahno. Gdyby pozostali pojęli, o co chodzi, mogliby próbować uczynić to wcześniej od tego, co on zrobi. Ale byli ślepi i w związku z tym, nie można było ich winić za brak zrozumienia. On, który był obdarzony możliwością widzenia, musiał obrócić się i przyjąć na siebie brzemię samotności, przed którą, jako dziecko, miał nadzieję uciec. Objąć ją jako jego pierworództwo. Najpierw jednak władza. Krok po kroku, a pierwszy prowadził ku zapoczątkowaniu własnego panowania nad Innymi jego brata. Kiedy to osiągnie, będzie mógł ruszyć dalej i uczynić z organizacji dużo potężniejszy instrument, by w końcu, posługując się nim jako odskocznią, zyskać kontrolę nad wszystkimi planetami - nawet nad Starą Ziemią. Myśli uciekły mu w stronę Freilandu i tego, co - jako pierwsze - musiał tam zrobić. Freiland - najstarsza z zewnętrznych podorganizacji Dahno. Wiceprezesem był tam Hammer Martin, a dane na jego temat, które Bleys widział w biurze brata, mówiły, że miał przodków wywodzących się ze wszystkich trzech Kultur Odłamkowych - Dorsajów, Exotików i Zaprzyjaźnionych. Zanim - tuż po dwudziestce - zerwał z rodziną, był wychowywany jako wojujący Zaprzyjaźniony. Wszyscy wiceprezesi władający oddziałami Innych byli ambitni; inaczej nie rywalizowaliby z kadetami ze swoich grup, by jako pierwsi zrobić dyplom i pokierować częścią organizacji. Bleys uważał, że kombinacja ambicji Hammera i jego wychowania jako Zaprzyjaźnionego, podpowiada sposób postępowania z nim. Rozdział 22 - Jesteś pierwszym, którego Dahno wysłał z zespołem, by rozszerzyć działanie organizacji na inne światy - powiedział Bleys Hammerowi Martinowi, kiedy siedzieli nad głównym daniem wieczornego posiłku pierwszego dnia pobytu Bleysa na Freilandzie. Było to zupełnie zwyczajne stwierdzenie, ale głębia głosu Bleysa i ciepło spokojnego spojrzenia jego brązowych oczu wpatrzonych w spłowiałe, niebieskie tęczówki Hammera sugerowały, że to wyraźny komplement. Restauracja, do której Martin zabrał Bleysa, miała inny wystrój niż ulubiony lokal Dahno na Zjednoczeniu. Była nieco bardziej luksusowa, ale także w większym stopniu zaprojektowana tak, aby ludzie mogli wyraźnie widzieć część pozostałych stolików i siedzących przy nich gości. To było miejsce, gdzie się widziało i było widzianym. - Tak, zawsze to doceniałem - odparł Hammer. Podobnie jak Bleys nie pił do posiłku wina ani żadnego innego relaksacyjnego napoju. Nadal ujawniało się wiele z jego religijnej surowości. - To była dla mnie wielka okazja i staram się wycisnąć z niej jak najwięcej. Pochlebiam sobie, że mi się to udaje. Tajemnicą jest subtelność; zawsze subtelność, nigdy siła. Bleys rozpoznał w tym zdaniu część mowy dyplomowej, którą Dahno wygłosił do ostatnich trzech grup kadetów. Hammer wypowiedział te słowa w taki sposób, jakby je wymyślił; i, uznał Bleys, tamten, przynajmniej do pewnego stopnia, prawdopodobnie tak uważał. - Tutejsza sytuacja jest oczywiście inna od tej na Zjednoczeniu - ciągnął Hammer. - To wynik bardziej otwartego społeczeństwa. Mam więc szersze pole działania. - Jestem tego pewien - mruknął Bleys. - Oczekuję, że pokażesz mi, co robisz i na czym polegają różnice. - Do twojego wyjazdu jestem całkowicie do twojej dyspozycji; no cóż, niemal całkowicie - odparł Hammer. - Powiedziałeś, że to potrwa dwa tygodnie? - Dwa tygodnie, zanim będę mógł wsiąść na statek lecący bezpośrednio na Cassidę i Newtona. - Skoro jesteś tak blisko - rzekł Hammer - to dziwię się nieco, że nie zatrzymałeś się najpierw na Nowej Ziemi. - Wstąpię tam w drodze powrotnej na Harmonię, a potem na Zjednoczenie - rzekł Bleys swobodnie. - To dogodniejsza trasa. Przy okazji - mówiłeś coś o potrzebie wprowadzenia zmian w strukturze miejscowego oddziału organizacji z powodu różnic, jakie dzielą Freiland i Zjednoczenie. - Drobne, tylko drobne dostosowania - odparł Hammer. Skorzystał z wypowiedzi Bleysa, żeby uszczknąć coś ze swojego dania i musiał się teraz pospieszyć z przełknięciem i odpowiedzią. - Przedstawię ci wszystkie poprawki. Bądź łaskaw przyjrzeć się im dokładnie i przekazać Dahno. Jeśli którakolwiek nie spodoba mu się... Hammer pozostawił zdanie w zawieszeniu. Wyraźnie nie spodziewał się, żeby Dahno nie zaaprobował zmian. Częścią umysłu Bleys rozważał ironię, jaka kryła się w zderzeniu charakterystycznego dla Zaprzyjaźnionego wyglądu tego szczupłego mężczyzny o wąskiej twarzy, z jego wymową i zachowaniem godnym złotoustego Exotika. - Widziałeś dzisiaj biuro - ciągnął Martin - nic tam nowego, oczywiście. Jutro przedstawię ci grupę kadetów, których teraz szkolimy. - Jest jeszcze pomieszczenie z plikami danych za twoim gabinetem - sprzeciwił się Bleys. - Chciałbym się z nimi zapoznać. - Tak? Oczywiście - Hammer machnął lekceważąco ręką; był to bardzo nieprzyjazny gest. - W każdym razie w większości są to te same stare informacje, które zostały przesłane do waszego biura na Zjednoczeniu. Ale skoro nalegasz. - Istotnie - rzekł Bleys grzecznie. - Rzecz w tym, żebym mógł wrócić do brata i powiedzieć mu, że obejrzałem wszystko. - Oczywiście - Martin skinął głową. - To powinno zabrać mi kilka najbliższych dni, nawet jeśli będę zaczynał wcześnie rano i pracował do późna. Mógłbym nawet wpaść w nocy i zacząć przeglądać pliki - powiedział Bleys. Pierwszą rzeczą, jaką osiągnął dzięki pełnomocnictwu Dahno, było otrzymanie duplikatów wszystkich kluczy, o których Hammer powiedział mu, że są związane z organizacją i jej działalnością. - Przypuszczam, że masz od rana spotkania, więc nie spodziewam się ciebie wcześniej niż dopiero jutro koło południa. - Dobrze - w głosie Martina zabrzmiała nuta ulgi. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, bo mój terminarz jest teraz nieco napięty. Jak wiesz, Freiland to bardzo otwarta planeta, co oznacza, że rozmaite przedsiębiorstwa są rozrzucone na jej powierzchni, a muszę w najbliższych dniach odbyć parę spotkań poza miastem. Mogę je oczywiście przełożyć, ale lepiej by było, gdybym nie musiał tego robić... - Nie będzie takiej potrzeby - powiedział Bleys; uśmiechnął się do rozmówcy. - Uczynimy moją wizytę tak przyjemną i niekrępującą, jak to tylko możliwe. Bleys mógł pojechać do biura Hammera bezpośrednio po kolacji z nim. Nie był zmęczony. Postanowił jednak wrócić do hotelu, by uzyskane wiadomości oraz to, co zaobserwował na temat Martina, zapadło mu głębiej w umysł. Wiele spraw korzystało na tym, że Bleys odkładał je na jakiś czas, by się przekonać, czy nie zaowocują jakimiś dalszymi informacjami. W wypadku Hammera Bleys był już pewny, że mógł odkryć coś interesującego, a jednocześnie mogącego wywołać mocny sprzeciw Dahno. Był także prawie pewien, że Martin ukrywał przed nim lub już ukrył, wszystkie takie dowody. Ale poszlaki, w postaci wniosków i konkluzji wyciągniętych z tego, co mogły mu powiedzieć oficjalnie dostępne pliki albo wesprą, albo zniszczą to wyobrażenie. Jakby nie było, ten człowiek był nadal w siedmiu dziesiątych Zaprzyjaźnionym. To, co budziło podejrzliwość Bleysa, mogło być po prostu wynikiem jego niezapowiedzianej wizyty - oto na drodze Hammera pojawił się brat Dahno; krewny o którym Martin ledwo wiedział, że istnieje. Szczególnie brat wyposażony w tak rozległe pełnomocnictwa. Po jakimś czasie leżenia w łóżku i myślenia, Bleysowi przyszło coś do głowy. Jako bardzo mały chłopiec był raz z matką na Freilandzie. Mogło okazać się ważne, by poznał charakter tego społeczeństwa z punktu widzenia dorosłego. Znał historię tego świata. Pierwsze osadnicze grupy tworzyli bardzo twardogłowi przedstawiciele zachodniej i północnej Europy, którzy nie wykorzystali jednak w pełni korzyści płynących z faktu, że planeta była samowystarczalna w złoża rud metali i zasoby energetyczne - na przykład na Freilandzie nie trzeba było nigdzie budować Core Tap. Masywy lądowe pokrywała wystarczająca mnogość pasm górskich, w których - w odpowiednich miejscach - zbudowano źródła mocy w postaci kolektorów wodnych i słonecznych. Bleys wstał i zszedł na dół. Przeszedł się najpierw po barach i salach restauracyjnych hotelu, a potem po jego najbliższej okolicy, by przyjrzeć się ludziom. Miejscowi, których widział, nie okazywali nic, co by było podobne opanowaniu mającemu rzekomo być znakiem rozpoznawczym Dorsajów, ani wewnętrznego spokoju i pewności, cechujących mieszkańców światów Exotików. Mówiąc ogólnie, byli niżsi, hałaśliwsi i wyraźnie mniej zdyscyplinowani - przynajmniej w wolnym czasie. Spotkał więcej ludzi pijanych albo na wpół pijanych, niż pamiętał, by kiedykolwiek stało się to jego udziałem; nawet jako chłopiec nie widział ich tylu na Nowej Ziemi czy na innych planetach. W nastroju nocnego życia Freilandu było coś z atmosfery miasta wyrosłego na pograniczu. Jeśli ta swoboda i wolność przenosiły się na tutejszą politykę, to należało oczekiwać dużo więcej jawnej samowoli uprawianej przez członków trzyizbowego rządu, chociaż kiedy przychodziło do wprowadzania ustaw i rządzenia krajem, to tylko jedna z izb stanowiła realną władzę. Dwie pozostałe reprezentowały sfery biznesu i - przynajmniej na papierze - nie miały w ogóle władzy lub tylko bardzo niewielką. Ciekawe było to, że grupy interesów, tak jak i odłamy społeczeństwa, wybierały przedstawicieli wyłącznie do tego jednego, wpływowego, rządzącego organu. Bleys znalazł się w biurze Hammera przed świtem. Zauważył z zainteresowaniem, kiedy ujrzał wczoraj wnętrze, że zaprojektowano je i wyposażono dokładnie tak samo, jak biuro Dahno. Nawet biurka dla dwóch pracowniczek stały w tym samym miejscu i w identycznie ukształtowanym pomieszczeniu, a do centrum przetwarzania danych prowadziły z osobistego gabinetu Hammera podobnie ukryte drzwi, które otworzyły się za dotknięciem jednego z kluczy. Zaczął przeglądać dokumenty. Jego studia nad plikami Dahno wykształciły w nim zdolność do błyskawicznego szacowania wartości zawartych w nich danych. Przeglądał je szybko; okazało się, że zdecydowana większość była taka, jak to Hammer sugerował - kompletnie bez wartości i nieinteresująca. Ale były takie, które wskazywały na coś zupełnie innego. Bleys szukał pewnych wzorów lub doniesień, które wskazywałyby na to, że coś ukryto. Żaden człowiek nie był w stanie robić czegoś dzień po dniu, nie zdradzając przy tym pewnych przyzwyczajeń, które ujawniały się w systemie postępowania, jakim się przy tym kierował. Jeżeli część tego sposobu działania była zaprojektowana w celu ukrycia czegoś, a osobie archiwizującej dane zależało na tym, by to coś nie wyszło na jaw, to porównanie odpowiedniej ilości plików mogło ujawnić, że wzór powtarza się wystarczająco często, by wzbudzić podejrzenia. W takim postępowaniu nie było nic skomplikowanego. Wymagało ono jedynie kogoś dysponującego zdolnością do przeglądania plików z tak nadzwyczajną szybkością, z jaką robił to Bleys, identyfikowania podejrzanych wzorców postępowania i przechowywania ich w pamięci, gdzie czekały, gotowe do przywołania, jeśliby pokazał się podobny model. Kiedy zostałaby zebrana wystarczająca ilość wzorów, pozostawało jedynie polecić komputerom zgromadzenie przykładów i wydrukowanie ich. Mając wystarczającą ilość dowodów w ręku i pamiętając o ich kontekście, mógł zacząć snuć przypuszczenia na temat tego, co Hammer usiłował ukryć. Im więcej Bleys odkrywał na drodze dedukcji, tym lepiej orientował się w tym, czego ma szukać w innych wzorcach; i tym bardziej zbliżał się do tego, co ten drugi człowiek usiłował przemilczeć. Pomimo zdolności Bleysa minęło półtora dnia, zanim stworzył jakiś solidny obraz tego, co mogło kryć się za tymi najwyraźniej kompletnymi i jawnymi plikami; i upłynęło jeszcze półtora dnia od tego momentu, zanim był gotów porozmawiać o tym z Martinem. Na podniesienie interesującego go tematu wybrał ponownie chwilę, kiedy obaj jedli kolację i gdy jedzenie oraz zwyczajna rozmowa rozluźniła starszego mężczyznę. Potem, kiedy nakrycia po głównym daniu były gotowe do uprzątnięcia, Bleys sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął papier, który wręczył Hammerowi. - Widziałem to - rzekł Martin z uśmiechem. - Pokazałeś mi dokument, gdy tylko wylądowałeś. - Tak - odparł Bleys spokojnie, patrząc Hammerowi w oczy. - A ty podporządkowałeś się mu co do joty, prawda? Martin odpowiedział mu zaintrygowanym spojrzeniem i gdy cisza przeciągała się, a Bleys nie opuszczał wzroku, uśmiech zniknął wolno z twarzy jego rozmówcy. - Nie rozumiem - powiedział Hammer - co masz na myśli? Bleys zabrał list, złożył go i wsunął z powrotem do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Nie będzie mi się podobało przekazanie tej odpowiedzi Dahno - rzekł. Po raz pierwszy Bleys zaczął odbierać przelotne, instynktowne, ale niezaprzeczalne oznaki budzącej się w Hammerze trwogi. Rozproszone światło błyszczało nieco jaśniej na jego czole, wskazując na zwiększoną wilgotność skóry. Oddech Martina przyspieszył - nieznacznie, ale niewątpliwie - a jego dłonie zacisnęły się na elementach zastawy stołowej. Podniósł widelec; drugą dłonią chwycił nóżkę kieliszka z wodą. - Nadal nie rozumiem - rzekł Hammer doskonale opanowanym głosem. - Dobrze - powiedział Bleys. - - Zatem nie będziemy więcej o tym mówić. - Świetnie! - w głosie Martina zabrzmiała ulga. - Wiesz oczywiście - odezwał się Bleys - że będę musiał powiedzieć o tym Dahno, kiedy wrócę na Zjednoczenie? - Cokolwiek sobie myślisz, jest słuszne - odparł Hammer sztywno. - Widzisz - ciągnął Bleys cicho - przekonaliśmy się, że w rozmaitych sytuacjach, i w działaniu organizacji lub podorganizacji operujących samodzielnie, nieuchronne są pewne rzeczy. Jedną z nich jest to, że szef, z konieczności, dysponuje pewnymi informacjami, które muszą być utrzymywane przed wszystkimi w tajemnicy. Z drugiej strony, bardzo często są to dane, co do których nie może po prostu zaufać swojej pamięci. Więc, w rezultacie, istnieją tajne pliki. - Nie mam - powiedział Hammer - żadnych tajnych plików. - Mimo to uważam, że powinniśmy o nich porozmawiać - sprzeciwił się Bleys, mówiąc nadal łagodnie. - Widzisz, jednym z powodów, który prowadzi do powstania tajnych akt, jest to, że każdy - u władzy czy nie - prowadzi prywatne życie na równi z tym organizacyjnym; i znowu jest rzeczą nieuchronną, że sprawy życia prywatnego będą osaczać człowieka i wpływać na życie organizacyjne. To są kwestie, które trzeba trzymać w sekrecie. Jak powiadam, zawsze tak jest. - Możesz powiedzieć Dahno - rzekł Martin przez zaciśnięte zęby - że to jest miejsce, w którym ta zasada została złamana. Nigdy nie musiałem niczego ukrywać przed organizacją i nadal nie czuję takiej potrzeby. Powtarzam - na Freilandzie nie ma nic takiego, jak tajne pliki. - Dobrze. Dokładnie tak mu powiem - odparł Bleys. - A teraz, może zmienimy temat? Przede wszystkim przepraszam, że musiałem go poruszyć, ale rozumiesz, że jest to coś, o co będę musiał zapytać podczas postoju na każdej planecie. Zesztywniałe mięśnie szczęki Hammera pozostały napięte. - Tak... - rzekł i zmienił niechętnie ton głosu na taki, w którym zaczęły pobrzmiewać nuty lepszego humoru. - Potrafię to zrozumieć. Pod warunkiem, że absolutnie wyraźnie przekażesz Dahno, że tutaj nic takiego nie ma. - Możesz mi zaufać - powiedział Bleys, uśmiechając się do niego. - Dostarczę bratu dokładne fakty na temat wszystkich planetarnych organizacji Innych, jakie mamy. Mając tę najwyraźniej drażliwą kwestię za sobą, obaj mężczyźni czynili usilne starania, by stonować emocje, jakie wywołała i znaleźć bardziej interesujące oraz przyjemniejsze tematy do rozmowy. Hammer zaczął opowiadać Bleysowi o rozmaitych nauczycielach i trenerach, których zatrudniał dla swoich kadetów oraz o tym, w jaki sposób zamierza wykorzystać grupę swoich podopiecznych, gdy ci ukończą kurs - gdyż organizacje spoza Zjednoczenia szkoliły kadetów na własny użytek. W końcu cel sprowadzał się do tego, by skutecznie wyedukowanych ludzi umieścić w każdym miejscu, w jakim można było pozyskiwać cenne informacje. Podobna rozmowa trwała przez większą część kolacji, a po niej Bleys wymówił się od dalszego towarzyszenia Hammerowi, chociaż ten robił aluzje, że gościowi mogłyby się spodobać rozrywki, zapewniane przez nocne życie Freilandu. Bleys powiedział, że jest bardziej zmęczony przylotem tutaj, niż się tego spodziewał. Odczuwane przez pierwsze dwa dni podniecenie sprawiło, że odsuwał od siebie znużenie, ale teraz zmęczenie dopadło go. Kiedy zdarza się coś takiego, wyjaśnił Martinowi, zwykle śpi bez przerwy dziesięć do dwunastu godzin. Zgodnie z tym rozstali się, gdy kolacja dobiegła końca i Bleys udał się na górę do swojego apartamentu. Usiadł przy biurku w salonie i uzupełnił prowadzony przez siebie dziennik, który przywiózł ze sobą, o wydarzenia minionego dnia, łącznie z rzetelnym sprawozdaniem z jego rozmowy z Hammerem na temat tajnych akt. Uporawszy się z tym obowiązkiem, odłożył dziennik w obwolucie do walizeczki i wyszedł na chwilę na balkon ciągnący się wzdłuż ściany salonu i sypialni. Znajdował się na trzydziestym piątym piętrze wielokondygnacyjnego budynku hotelu i skrzące się światłami u jego stóp miasto rozciągało się daleko jak okiem sięgnąć. Zauważył, może z tuzin przecznic dalej, ciemną iglicę biurowca, który wznosił się dokładnie na wprost jego hotelu, tak że ktoś stojący tam w oknie lub na balkonie mógł patrzeć bezpośrednio w stronę pokoju Bleysa. Nic by, oczywiście, nie dało uruchomienie kamery w dogodnym punkcie tamtego budynku, na piętrze, które znajdowało się na tej samej wysokości, co jego apartament. Z takiej odległości cienkie firanki stanowiłyby dla kamery nieprzezroczystą ścianę, ale mikrofon kierunkowy mógłby z łatwością wychwycić najsłabszy hałas, jaki Bleys powodowałby w nocy. Oczywiście, gdyby spał równo całą noc, jak to powiedział Hammerowi, podsłuchiwanie nie byłoby interesującym zajęciem. Miło było czuć się bezpiecznie - przynajmniej przed zakusami dalekosiężnej kamery, którą ktoś mógłby zogniskować na dwóch pokojach, by zobaczyć wszystko, co mogło się tu wydarzyć. Normalnie, Bleys zamykał drzwi balkonowe, co uważał za rzecz zrozumiałą samą przez się, ale dziś w nocy, kiedy poszedł do sypialni, by przygotować się przed pójściem do łóżka, odsunął jedną część drzwi balkonowych, a zablokował drugą, i zaciągnął tylko firanki. Potem zdjął buty, włożył szlafrok i zawiązał pasek. Położył się na łóżku na plecach, zgasił światło i założył ręce za głowę. Leżał, patrząc w ciemny sufit pokoju, który był ledwie oświetlony przez wpadający z zewnątrz blask świateł miasta - apartament był zatem ciemnym miejscem dla każdego, kogo oczy nie przywykły do mroku, ale panujące warunki zapewniały słabą widoczność Bleysowi, gdy jego wzrok przystosował się do nich. Krótko po północy dwie ciemne sylwetki opuściły się cicho na balkon. Intruzi mogli dostać się tam tylko z dachu budynku. Bleys, równie cicho, podniósł się z łóżka i przeszedł w róg pomieszczenia, tam, gdzie ściana spotykała się z szybą oddzielającą pokój od balkonu. Rozwiązał pasek płaszcza kąpielowego; trzymał pasek luźno, w obu rękach przed sobą. Czekał w nieco głębszym cieniu, który spowijał róg pomieszczenia. Dwaj nocni goście zajrzeli ostrożnie przez otwarte drzwi balkonowe. Z powodu zewnętrznego blasku, który nadal zwężał ich źrenice, nie byli w stanie dostrzec, czy na łóżku ktoś leżał, czy nie. Po chwili spróbowali otworzyć tę część okna balkonowego, która była zablokowana, a przekonawszy się o daremności tych usiłowań, weszli do pokoju, jeden za drugim, przez drugie drzwi, przesuwając się cicho między firankami z gazy. Obaj mieli broń ręczną, którą Bleys rozpoznał na podstawie długich luf, sterczących groteskowo w kierunku celu z otaczających je drucianych osłon, jako pistolety próżniowe. Broń zamachowców. Wojsko nie miało z niej pożytku z powodu nadzwyczaj krótkiego zasięgu i kiepskiej celności powyżej dziesięciu metrów. Ale była to broń absolutnie cicha i nie zostawiała żadnych śladów na ciele w miejscu, gdzie uderzały impulsy energii - a w tym obszarze, który został nimi dotknięty, zanikała całkowicie na kilka minut elektryczna aktywność organizmu. Strzał w serce oznaczał natychmiastową śmierć, której przyczyny - nawet w obecnych czasach - nie można było odróżnić od zwykłego zawału. Kiedy drugi z zamachowców wszedł do pokoju, Bleys przesunął się za niego; w obu rękach - nieco rozstawionych, aby jego odcinek opadał luźno - trzymał swój pasek. Przerzucił pasek nad głową drugiego mężczyzny i mocnym szarpnięciem zaciągnął wokół jego szyi; zacisnął z całej siły, napinając mięśnie, które wykształcił przez pięć lat ćwiczeń. Mężczyzna zamarł na moment, a potem zwiotczał pod wpływem doznanego wstrząsu i odcięcia dopływu krwi do mózgu. Bleys przerwał upadek ciała, objąwszy je lewym ramieniem, a prawą ręką wyrwał z mdlejącej dłoni zamachowca broń próżniową. Bezwładne ciało uderzyło o podłogę; pierwszy mężczyzna, zaalarmowany przez cichy rumor, odwrócił się i stanął na wprost lufy pistoletu swojego partnera, wycelowanego w niego z odległości kilku cali. - Rzuć broń! To był głos Bleysa, wyposażony w całą siłę i rezonującą głębię, jakie nadały mu ostatnie lata ćwiczeń, wraz z brzmiącym w nim tonem bezwzględnego nakazu, czego Bleys nauczył się od Henry’ego. - Cofnij się do łóżka. Zamachowiec uczynił, co mu polecono. Trzymając broń wycelowaną w napastnika, Bleys zgarnął pistolet, który ten dopiero co upuścił. Ahrens obszedł szerokim łukiem łóżko, mierząc nadal w obu mężczyzn, przytomnego i nieprzytomnego. - Przesuń swojego kumpla do nóg łóżka. Potem połóż się obok niego; obaj na brzuchach, i zostańcie tam. Cały czas będę was trzymał na muszce. Tamten usłuchał. Bleys podszedł do głowy łóżka, włączył światło i hotelowy telefon. Jednym palcem wybrał prywatny, nocny numer Hammera. Gdziekolwiek tamten mężczyzna był, połączenie zostanie tam automatycznie przekierowane. Telefonu nie odbierano wystarczająco długo, by wskazywało to na niechęć do uczynienia tego. W końcu jednak rozległ się głos Martina - ochrypły, jakby jego właściciel rozbudził się właśnie ze snu. - Kto mówi? - zapytał. - Kto? Myślę, że wiesz - odparł Bleys. - Mówi Ahrens. Wdepnąłem tutaj w nieco kłopotliwą sytuację. Chciałbym, żebyś natychmiast przyjechał do mnie do hotelu. Przez chwilę na drugim końcu przewodu słychać było niezrozumiałe mruczenie, a potem rozległ się głos Hammera - nadal ochrypły od snu, ale wystarczająco wyraźny. - Przykro mi, ale nie mogę teraz przyjść. Zobaczę się z tobą rano... - Martin - przerwał mu Bleys szybko - czy pamiętasz dokument, który był pierwszą rzeczą, jaką ci pokazałem, kiedy spotkaliśmy się w tutejszym terminalu kosmicznym? Nastąpiła chwila ciszy. Potem rozległ się głos Hammera, ale już nie zaspany, tylko gniewny. - Pamiętam! - Zatem możesz zjawić się tutaj natychmiast - rzekł Bleys. - Dobra, za ile możesz tu być? - To nie jest takie proste - warknął Martin. - Leżę w łóżku. Najwcześniej za pół godziny. - Pół godziny? - powtórzył Bleys. - Nie sądzę... Urwał, by odwrócić głowę od telefonu i odezwać się do jednego z zamachowców, którego pozbawił przytomności, a który dochodził teraz do siebie i instynktownie zaczął gramolić się na równe nogi. - Zostań, gdzie jesteś! - polecił mu Bleys, ale bez nadmiernego nacisku, gdyż wiedział, że jego głos będzie także słyszalny przez telefon. - Obawiam się, że nie mogę czekać pół godziny, Hammer. Dwadzieścia minut. Przerwał połączenie. - Słyszeliście obaj? - zapytał, podchodząc do nóg łóżka i stając nad dwoma mężczyznami leżącymi na podłodze. - Będziecie musieli zostać tutaj przez dwadzieścia minut. Tylko spokojnie. Jeśli którykolwiek z was będzie usiłował wstać, zastrzelę go. Tamci nie odezwali się ani nie poruszyli. Minęło trochę więcej niż dwadzieścia minut, po czym przy drzwiach apartamentu Bleysa odezwał się dzwonek. Ahrens wcisnął guzik interkomu. - Kto tam? - Dobrze wiesz. Hammer. Przyciskiem panelu przy łóżku Bleys zwolnił blokadę drzwi. Słyszał, że Martin wszedł do środka, a drzwi zamknęły się za nim; chwilę później, po przejściu salonu, Hammer stanął na progu sypialni. Zatrzymał się gwałtownie na widok młodych mężczyzn na podłodze i próżniowych pistoletów w dłoniach Bleysa. - Znasz, oczywiście, tych dwóch - powiedział Ahrens. - Ja? Nigdy w życiu ich nie widziałem! - odparł Martin; uśmiechnął się. - Zdaje się, że ujawniasz dziś w nocy dziwne kaprysy, Bleys. - Dobra, wy dwaj, na podłodze - rzekł Bleys. - Słyszeliście jego głos, teraz możecie podnieść głowy na tyle, żeby mu się przyjrzeć. Dalej! Na krótko unieśli głowy i ponownie położyli je na podłodze. - Znacie go, oczywiście - stwierdził Bleys. Obaj leżący na podłodze zaprzeczyli, mrucząc. - A ty też jesteś pewien, że ich nie znasz, Hammer? - zapytał Bleys. - Wielka szkoda. Myślałem, że całą tę sprawę dałoby się załatwić spokojnie i po cichu. Wygląda jednak na to, że będę musiał ich zabić, a ty będziesz musiał zająć się potem usunięciem ich ciał i dopilnowaniem, żeby policja nie niepokoiła mnie i żebym nie słyszał na ten temat ani słowa więcej... Chociaż sąd i tak uniewinniłby mnie - ciągnął z namysłem. - Widać wyraźnie, że to intruzi. Zadali sobie trud ubrania się w czarne stroje. A kiedy wylądowałem na tej planecie, celnicy nie znaleźli w moim bagażu pistoletów próżniowych. Tak, mógłbym po prostu wykpić się z tego, ale... Uśmiechnął się do Martina. - Wolałbym raczej, żebyś ty się tym zajął. - Jak ci się zdaje, co mogę zrobić, jeśli ich zabijesz? - zapytał Hammer. - Co każe ci myśleć, że mogę cię uchronić przed wymiarem sprawiedliwości? - Sądzisz, że nie możesz? - spytał Bleys. - No cóż, to interesujące. Jesteście pierwszą organizacją Innych poza Zjednoczeniem. Najdłużej działającą grupą. Chcesz mi powiedzieć, że po tylu latach nie masz takich wpływów, by załatwić podobną sprawę, nawet jeśliby zahaczała ona o kompetencje policji i sądu? Wiesz, naprawdę ci nie wierzę. Uważam, że jesteś zbyt skromny. Wiem, że Dahno poczuje się bardzo zaskoczony, usłyszawszy, że nie dysponujesz takimi wpływami. Jestem absolutnie pewien, że poradziłbyś sobie z tym problemem, gdybym ich zabił. Pomyślałem tylko, że byłoby to dla ciebie mniej kłopotliwe, gdybym nie musiał tego robić. Widzisz, uważam, że ich znasz. Jesteś absolutnie przekonany, że tak nie jest? Nastąpiła długa przerwa, podczas której spojrzenie Bleysa wędrowało od tych dwóch na podłodze do Hammera i z powrotem - a potem znowu na Hammera. - Dobra, znam ich! - powiedział Martin. - To moi ludzie, niezdarni idioci! - Teraz okazujesz wobec nich zbytnią surowość - stwierdził Bleys. - Jestem pewien, że gdzieś w trakcie szkolenia członków twojej grupy zostało powiedziane, że odpowiedzialność ponosi zawsze dowodzący. Jeśli są niezdarni, to twoja wina. A teraz, co z pozbyciem się ich? - Pozwól im odejść... - rzekł Hammer. - Pod twoją opieką, jak najbardziej - odparł Bleys; zwrócił się do leżących na podłodze mężczyzn. - Możecie wstać i iść z tym człowiekiem albo zrobić, co wam poleci. Bleys trzymał pistolety wycelowane w intruzów, podczas gdy ci wstawali z podłogi; patrzyli to na niego, to na Hammera i stali, niezdecydowani. - Tam na zewnątrz będzie lina albo coś podobnego - zwrócił się do nich Martin. - Niech ten, kto jest na dachu, wciągnie was z powrotem; i postarajcie się obaj wydostać stąd w taki sposób, żeby nie pozostawić żadnego śladu swojej bytności. Jeśli potraficie! Wyszli, nieco markotni. Byli bardzo podobni do siebie i gdyby nie drobna różnica w kolorze włosów, mogliby w swoich czarnych strojach ujść za bliźniaków. Opuścili sypialnię bez dalszego oglądania się na Hammera czy Bleysa; po prostu odwrócili się i wyszli na balkon przez rozcięcie w zasłonach. Bleys odczekał, póki nie usłyszał dźwięku wydawanego przez wciąganą na dach platformę. Potem odłożył jeden z próżniowych pistoletów, sięgnął w stronę panelu sterowniczego przy swoim łóżku i włączył światła na balkonie. W tym czasie pistolet w jego drugiej dłoni był wycelowany mniej więcej w kierunku Hammera. Światła na zewnątrz rozbłysły; balkon był pusty. - Teraz rozumiesz, dlaczego powiedziałem nieco wcześniej tego wieczoru, że pewne rzeczy są nieuchronne. Czy nie ma jakichś tajnych plików, które zamierzasz mi pokazać? - Zobaczysz je jutro - rzekł Martin. - Wiesz co? - rzekł Bleys. - Zanim zobaczę je jutro, mogą już być zmienione. To dziwne, co może się czasem przydarzyć plikom. Niektóre rzeczy znikają, a inne ulegają zmianie, aby ich znaczenie było inne. Proponuję, żebyśmy teraz rzucili na nie okiem. - Teraz? - powtórzył Hammer. - Jest środek nocy albo i później. - Nie ma sprawy - stwierdził Bleys. - Nie czuję się ani trochę zmęczony. Rozdział 23 Część recepcyjna biura Martina Hammera miała ten sam krzykliwy wygląd, jaki mają podobne pomieszczenia. Światła, które sprawiały wrażenie zbyt jaskrawych oraz puste powierzchnie sprzątniętych biurek zdawały się negować istnienie w tym miejscu dziennego życia. Coś z tego nastroju miał w sobie nawet gabinet Hammera, którego podłogę wyłożono dywanem, a ściany pokryto boazerią. Kiedy mieli wejść do elektronicznego archiwum, Bleys położył po przyjacielsku dłoń na ramieniu niższego mężczyzny i poczuł, że mięśnie tamtego stężały pod marynarką. Zwyczajową zasadą Zaprzyjaźnionych było unikanie wszelkiego kontaktu fizycznego, a w charakterze Hammera tkwiło nadal dość wpojonych mu w młodości zasad, by Martin w dalszym ciągu reagował zgodnie z nimi. Bleys odezwał się do Hammera przyjacielskim, uspokajającym tonem. - No cóż - powiedział - ty wiesz, a ja nie, jak dużo materiałów zawierają te pliki, które zamierzam przejrzeć. Chcę, żebyś był tu ze mną, kiedy będę je czytał. Może więc przyniósłbyś sobie fotel, jeśli uważasz, że będzie ci potrzebny? - Nie, dzięki - rzekł Hammer sztywno. - Usiądę za biurkiem. - Być może sam będę chciał z niego skorzystać - stwierdził Bleys. - Prawdę mówiąc, będę prawdopodobnie przeglądał pliki na ekranie biurka. Bez zbędnego słowa Hammer wziął ze swego gabinetu jedno z węższych siedzisk dryfowych, przeniósł je przez stosunkowo wąskie drzwi archiwum i ustawił w przeciwległym końcu pomieszczenia. Usiadł, skrzyżował nogi, oparł przedramiona na podłokietnikach i spojrzał na Bleysa. - Jak się dostanę do tych plików? - spytał Ahrens. Hammer sięgnął do kieszeni i rzucił mu pęk kluczy. - Numer siedem - powiedział. - To znaczy, klucz oznaczony siódemką. Bleys włożył klucz do szczeliny w panelu kontrolnym biurka i ujrzał, że na ekranie rozbłysły wielkie litery, składające się na słowo OSOBISTE. Odrzucił klucze Hammerowi i usadowił się przed ekranem. Zaczął wyświetlać pliki w porządku alfabetycznym; przeglądał je pobieżnie i przechodził do następnych. - Czy ty je w ogóle czytasz? - zapytał Martin po kilku minutach. - Tak - odparł Bleys, nie odwracając wzroku od ekranu. - Potrafię bardzo szybko czytać. Nadal przeglądał pliki. Cała lektura zajęła mu nieco ponad półtorej godziny. Potem wyłączył monitor i obrócił się wraz z fotelem w kierunku Hammera. - Bardzo interesujące - odezwał się. - Sądzę, że teraz zabierzesz mnie w jakieś spokojne miejsce, gdzie moglibyśmy pogadać. Możemy nawet wrócić do mojego apartamentu, jeśli uważasz, że jest czysty. Ale wyobrażam sobie, że jest w nim podsłuch, co? - Był - rzekł Hammer krótko. - Jak wiesz, urządzenia podsłuchowe usuwa się z pokoi hotelowych codziennie. Nie mieliśmy jeszcze czasu zainstalować nowego mikrofonu. Ale zabiorę cię do prywatnego klubu, w którym jest tak wygodnie, jak tego oczekujesz i gdzie o tej porze nikt nam nie będzie przeszkadzał. - W porządku - rzekł Bleys. Prywatny klub, zdawało się, był oddalony tylko o kilka minut jazdy od biura. Hammer otworzył drzwi kolejnym kluczem ze swego kółka i wszedł do środka. Z fotela za małym pulpitem podniósł się mężczyzna niemal wzrostu Bleysa, ale dużo masywniejszy i zagrodził im drogę. - Czy to jest pański gość, Hammerze Martin? - zapytał. - Oczywiście - odparł zagadnięty. - Chwileczkę - powiedział mężczyzna. Wrócił do biurka, usiadł przy nim i w pustym okienku małej, nierzucającej się w oczy plakietki napisał „Gość Harnmera Martina”. Wstał, podszedł z powrotem do Bleysa i przycisnął plakietkę do klapy jego marynarki. Przylgnęła. Bramkarz wrócił na swoje miejsce, a Hammer wprowadził Ahrensa do wielkiego, zupełnie pustego salonu, wyjąwszy puchate, unoszące się fotele, do których wyściełanych podłokietników były przymocowane małe, uchylne blaty z panelami sterowania i miejscem na drinka lub talerz. - Rozgość się - odezwał się Hammer, machając dłonią w kierunku pustego pomieszczenia. Bleys skierował się ku dwóm fotelom przy małym, okrągłym stoliku w rogu sali. - W istocie nie muszę pytać, czy jest na podsłuchu - zwrócił się do Hammera, gdy usiedli - gdyż bardziej działałoby to na twoją niekorzyść niż na moją, gdyby ktoś poznał treść naszej rozmowy. - Nie jest na podsłuchu - odciął się Martin. Bleys pochylił się ku niemu i uśmiechnął się zachęcająco. Głosem i mową ciała był w stanie przyciągnąć czyjąś uwagę, a czasami wymóc automatycznie uległość na kimś, kto go nawet nie znał. Ale nie dysponował niemal magicznym talentem Dahno do wywoływania - ledwie jednym spojrzeniem czy słowem - uczucia szczerej, ciepłej przyjaźni. Bleys stwierdził, że nigdy nie będzie w stanie dorównać w tym bratu. Źródło tej umiejętności Dahno kryło się w tym, że - tak w jego wypadku, jak i ich matki - wszystko co mówił i robił było w danym momencie szczere i prawdziwe. Mówiąc, wierzył bez zastrzeżeń w każde wypowiedziane słowo. Bleys, który postrzegał wszechświat w absolutnych i sztywnych kategoriach, nie potrafił oszukiwać się w ten sposób - grać czysto w jednej chwili, a fałszywie w drugiej. Teraz jednakże był czas na to, by charyzma, którą w sobie wykształcił, przydała mu się - jeśli w ogóle kiedykolwiek miał mieć z niej pożytek. Z głosem i spojrzeniem, które zniewalały, z ciałem podanym lekko, konfidencjonalnie do przodu i z uśmiechem na twarzy, Bleys odezwał się do Hammera. - Nie powiedziałbym, że twoje pliki mówią o czymś, czego nie dałoby się naprawić - rzekł ciepłym, przyjacielskim głosem ściszonym do tego stopnia, by brzmiał poufale. Martin milczał. - Zorganizowałeś prywatne grupy zamachowców - ciągnął Bleys tym samym łagodnym tonem. - To jest niedopuszczalne. Oprócz funduszy wpływających na rzecz organizacji, przyjmujesz też wynagrodzenia, łapówki i prezenty. To, jak wiesz, także jest niedopuszczalne. Urwał, pozwalając, by jego słowa zapadły w pamięć rozmówcy. Potem uśmiechnął się. - Z drugiej jednak strony, każdemu z kierujących naszymi podorganizacjami potrzebne są fundusze reprezentacyjne, którymi mógłby swobodnie dysponować; i pod warunkiem, że nie wpływają na nie za duże kwoty, wolno założyć takie konto, zasilane z dochodów uzyskiwanych przez organizację na drodze legalnie prowadzonych interesów. Trzeba jedynie przechowywać zapisy na ten temat. Po trzecie, utrzymujesz kontakty z wieloma ludźmi na eksponowanych stanowiskach w rządzie, wojsku, sądownictwie i w biznesie, o których nie wspominają twoje ogólnodostępne pliki. To, być może, jest najpoważniejsze przewinienie z tych, które dotąd wymieniłem. Są i pomniejsze - nazwę je grzeszkami... - Nie traćmy czasu na opowiadanie tego, o czym obaj wiemy, że dopiero co przeczytałeś - odezwał się Hammer. - Czego chcesz? - To jest coś, o czym porozmawiamy za chwilę - powiedział Bleys. - i nie chodzi o to, czego chcę, ale co mogę ci zaoferować. W tej chwili zaproponowałbym to każdemu innemu na twoim miejscu. Umilkł, by do Martina to dotarło. - Jak dotąd wyliczałem twoje błędy - ciągnął Bleys - głównie po to, by ci udowodnić, że rzeczywiście dokładnie przejrzałem twoje tajne pliki. A teraz zapytałeś mnie, czego chcę. Tak czy inaczej, to nie jest pytanie, które powinieneś był mi zadać. - Nie? - zapytał Hammer. - A jakie? - W jaki sposób my dwaj możemy wyprostować tutejsze sprawy - odparł Bleys. - Widzisz, twoja organizacja jest częścią organizacji-matki. Wynika z tego, że cokolwiek robisz, wpływa na całą grupę Innych. A tak dla oczyszczenia atmosfery - masz cokolwiek do powiedzenia na usprawiedliwienie swojego postępowania? - Z pewnością - rzekł Martin. - Dahno jest niemal nadczłowiekiem. Wszyscy to wiemy. Zdaje się, że ty także masz mnóstwo jego talentów. Ale rzecz w tym, że Dahno może się coś stać. Coś może zniszczyć strukturę organizacji-matki, o której mówisz, a w takim wypadku każda grupa, taka jak moja na tej planecie, pozostałaby sama. W związku z tym należy przygotować wszystko do tego, aby filia mogła przetrwać samodzielnie. - To prowadzi równą drogą ku ogólnym planom - powiedział Bleys - które są częścią tego, co mnie tutaj sprowadza. Ale nie mogłem świadomie wyjawić ich komuś, kto nie był przygotowany na ich przyjęcie. - Nasza jedyna nadzieja na przetrwanie musi polegać na tym, że będziemy mieć tutaj tylko jednego szefa - powiedział Hammer nieustępliwie. - Szefa, który dzierżyłby wodze absolutnej władzy i był zdolny samodzielnie podejmować decyzje. To nie jest Zjednoczenie, jak wiesz. Te tajne pliki, do których zajrzałeś, to po prostu część moich starań, mających na celu ochronienie organizacji, jeśliby ta została kiedykolwiek odcięta od macierzy, a my musielibyśmy działać na własną rękę. - Trudno mi uwierzyć, żeby Dahno poczuł się usatysfakcjonowany tą odpowiedzią - rzekł Bleys łagodnie. - Wiem, że nie będzie! - odparł Martin z zawziętością w głosie. - I ty także wiesz, że nie będzie. Ale to jest prawdziwa odpowiedź. Zapytam cię ponownie - czego chcesz? - Czego chcę? - powtórzył Bleys. Oparł się w fotelu i splótł przed sobą dłonie. - Czym jest to, czego pragnie Dahno? Czego chce każdy z nas, łącznie z tobą? Widzisz, Hammer, to są pytania bez znaczenia. Implikują, że ograniczamy się do samych siebie. A tak nie jest. Z pewnością wiedziałeś to, opuszczając Zjednoczenie. Jestem pewien, że tak samo wiesz to teraz. - Oczywiście - powiedział Martin. - Chcemy, by cała organizacja urosła w siłę i zdobyła władzę. Ale... - Całkiem słusznie - głos Bleysa zagłuszył wypowiedź Hammera. - „Cała organizacja”. Jestem pewny, że pamiętasz, co Dahno mówił o jej finalnej przyszłości. No cóż, nadszedł teraz czas, by zacząć pracować nad tą przyszłością. To dotyczy nas wszystkich. - Wszystkich? - zapytał Martin. - Masz na myśli Dahno i - być może - także siebie? - Mam na myśli nas - wszystkich żyjących Innych - wyjaśnił Bleys cierpliwie. - Zastanów się przez chwilę. Jesteśmy organizacją, ponieważ jesteśmy ludźmi. Innymi ludźmi. Jako mieszańcy, mamy przewagę w postaci bardziej otwartego umysłu i sprawniejszego myślenia. Jakiegokolwiek postępu lub jakiego bądź udoskonalenia ludzkość dokonała w obrębie konkretnej Kultury Odłamkowej, my dołączyliśmy je do osiągnięć innej Kultury. - Nie wszyscy mieszańcy mają ten dar - powiedział Hammer. - Nie - zgodził się Bleys. - Nie wszyscy. Ale ważne jest, że powszechnie uważa się wszystkich mieszańców z Kultur Odłamkowych za szczególnie uzdolnionych. W związku z tym jest nas dość, by kształtować ludzi. Możemy być rozproszeni i tak jest; wielu mieszańców nawet nie zna nas, którzy należymy do organizacji. Ale musimy ich przekonać, tak jak i opinię publiczną, że wszyscy jesteśmy nadzwyczajnymi osobnikami - urodzonymi przywódcami. - Jak mielibyśmy to osiągnąć? - zapytał Martin. Napięcie, które dało się wcześniej słyszeć w jego głosie, zniknęło częściowo i Bleys wiedział, że zaczął wywierać wpływ na tego człowieka. - I co to ma wspólnego ze mną, gdybyśmy to robili? - Odpowiadam na twoje pytanie: przez werbunek do organizacji wszystkich mieszańców i nazwanie ich „Innymi”; tak, jak sami siebie nazywamy. Taki był zawsze plan i nadszedł w końcu czas, by go zrealizować. A odpowiadając na drugie pytanie - czy nie widzisz, że uczestnicząc w tym, stałbyś się w istocie bardzo ważną postacią w ogromnej i potężnej organizacji? Przerwał, pozwalając Hammerowi oswoić się z tym pomysłem. Czuł, że zaczynał zjednywać sobie tego człowieka. Nie w tym rzecz, że Martin wahał się i przyswajał sobie ideę. Inna była teraz cała jego postawa. W znacznym stopniu napięcie mięśni, wyciosane przez odczuwaną wcześniej niechęć do Bleysa, ulotniło się pod wpływem tego, co młodszy Ahrens mówił o jego osobistej przyszłości. - Tak - powiedział w końcu wolno Martin i Bleys widział, że atrakcyjność pomysłu nim zawładnęła. - Dzięki temu bylibyśmy najpotężniejsi pośród gwiazd. - Potęga - rzekł Bleys. - To jest coś, o czym nie mówiono podczas szkolenia - stwierdził Hammer, ciągle zamyślony. - Nie była to odpowiednia pora, żeby o tym wspominać - odparł Ahrens. - Nie pamiętam także, by Dahno nadmienił o tym w swoim przemówieniu dyplomowym - ciągnął Martin. - Nie - Bleys oparł się w fotelu. - Ale widzisz teraz, że podczas gdy organizacja wykazuje troskę o swoje oddziały, interesuje się powiększaniem ich stanu liczebnego i lokowaniem ich w administracjach Młodszych Światów, informacja o tym, że Inni dysponują bojówkami, nie wpłynęłaby pozytywnie na ich wizerunek. Hammer milczał dłuższą chwilę. - Rozumiem, co masz na myśli - powiedział w końcu. - Przypuszczam po prostu, że coś poszło źle i ty, lub jeden z szefów organizacji Innych, nie mogliście tego w porę powstrzymać - rzekł Bleys. - Gdyby ktoś złapał zamachowca z naszej organizacji i powiązał go z nazwą „Inni”, to mogłoby dojść do powstania niebezpiecznej sytuacji, w której większość zwyczajnych ludzi - liczebnie nadal przewyższających nas w stosunku tysięcy do jednego - zaczęłaby patrzeć podejrzliwie na każdego, kto nazwałby siebie Innym. Ponownie przerwał, pozwalając, by ostatnie słowa dźwięczały Hammerowi w uszach. - Na to - ciągnął - nie możemy sobie pozwolić. Musimy uczynić z tej organizacji coś, do czego warto by aspirować, a nie coś, co wywoływałoby próby eksterminacji. Nie chodzi tylko o to, że taki pogrom mógłby narazić nas wszystkich na niebezpieczeństwo, ale zupełnie uniemożliwiłby nam działanie. A organizacja jest naszą jedyną nadzieją na to, byśmy byli rozpoznawani. Nadążasz? Martin siedział przez chwilę w milczeniu. Wzrok miał nieobecny, a cała jego postawa świadczyła o głębokim namyśle. Po jakimś czasie zbudził się z zadumy i spojrzał Bleysowi prosto w oczy. - I ty naprawdę widzisz tę chwilę, w której Inni mogliby się stać wystarczająco wielką organizacją, by zostać potęgą pośród gwiazd? - zapytał. - Zdobędziemy przynajmniej Nowe Światy - odparł Bleys. - W końcu, być może, także Starą Ziemię. Ale to oznacza, że oprócz dostarczania Dahno lokalnych informacji, twoim głównym zadaniem od tej pory będzie rekrutowanie do organizacji wszystkich mieszańców żyjących na tej planecie. Hammer zrobił kwaśną minę. - Co z nimi zrobimy? - zapytał. - Na dłuższą metę, znajdź każdemu jakieś zajęcie w organizacji; na krótką, po prostu podziel ich na grupy i poddaj szkoleniu, póki nie znajdziesz każdemu z nich miejsca - wyjaśnił Bleys. - Taaak... - odparł Martin, przeciągając to słowo z namysłem; potem spojrzał na rozmówcę. - A ty, co ty zamierzasz teraz robić? Bleys odepchnął swój fotel. - No cóż, do wyjazdu zostało mi jeszcze kilka dni. Zapoznałem się gruntownie z tym światem dzięki lekturze dokumentów, ale chcę to porównać z własnymi obserwacjami. Spędzę resztę czasu na rozglądaniu się. Możesz mi załatwić przepustkę na galerię widzów Drugiego Domu rządu, co? Drugi Dom był tym, który posiadał rzeczywistą władzę. - Oczywiście - powiedział Hammer, wstając. Ale chociaż argumenty Bleysa zdawały się docierać do niego, Martin zaczął przybierać ponownie pozę najeżonego, niechętnego oponenta, jaką prezentował od chwili, gdy Ahrens poprosił o dostęp do tajnych plików. Wraz z tą zmianą obudziło się w nim do życia jego poczucie obowiązku jako gospodarza. - Nie wolałbyś, żebym cię oprowadził? Chociaż część tej podróży powinna sprawić ci przyjemność, a w mieście, lub w zasięgu krótkiego lotu, znajduje się sporo miejsc, które, jak sądzę, spodobałyby ci się. - Nie, dziękuję - rzekł Bleys. - Jak powiedziałem, raczej zapoznam się z planetą. To najlepsze, co mogę zrobić w czasie dzielącym mnie od odlotu. - Czy chcesz, żebym ci towarzyszył? - zapytał Hammer. - Nie, zdecydowanie nie - odparł Bleys. - Chcę to zobaczyć własnymi oczami i w sposób nienaznaczony wpływem jakiejkolwiek towarzyszącej mi osoby. - W porządku - powiedział Martin, kiedy obaj wyszli na zewnątrz. - Ale zanim odlecisz, chciałbym z tobą przynajmniej raz porozmawiać. - Oczywiście - zgodził się Bleys. - W dzień wyjazdu. Jeśli statek wystartuje o czasie, możesz wcześniej zaprosić mnie na lunch. - Z przyjemnością - odparł Hammer. Bleys uśmiechnął się do niego szeroko, a po chwili Martin odwzajemnił się tym samym. W trakcie kilku następnych dni Bleys robił dokładnie to, co powiedział. Siadywał na galerii gości ponad parkietem Drugiego Domu i stwierdził, że wcale się nie różnił on od pojedynczej Izby rządu Zjednoczenia. Prawdopodobnie nie różnił się od większości rządowych ciał na innych planetach. Jednak Drugi Dom był jasną i przestronną salą z wielkimi świetlikami w kopulastym dachu, co nie tylko sprawiało, że było to dużo przyjemniejsze miejsce dla zasiadających w nim posłów, uznał Bleys, ale stanowiło dar dla widzów z galerii. Zauważył, iż nie wyglądało na to, by obserwowani przez niego reprezentanci stanowili grupę, jakiej mogło przewodzić kilka silnych, charyzmatycznych postaci, jak to miało miejsce na Zjednoczeniu. Ustaliwszy to, zignorował wszystko inne, co miało związek z rządem. Zamiast poświęcać mu uwagę, skierował ją na przedstawicieli biznesu i na ogólny stan miasta oraz jego wiejskich okolic. Generalny wniosek, jaki wyciągnął, brzmiał, że Freiland był bogatszym światem, niż Bleys się tego spodziewał. Oczywiście żaden z Młodszych Światów nie mógł się równać ze Starą Ziemią nie tylko pod względem zasobów naturalnych, dostępnych nadal za pomocą nowoczesnych metod pozyskiwania, ale i nagromadzonego bogactwa - łącznie z tym, które odzwierciedlało historię Macierzystego Świata. Ostateczna konkluzja Bleysa brzmiała tak, że uprzemysłowiony Freiland był planetą mogącą szybko wiele osiągnąć, ale jej zasoby wyczerpałyby się w dużo krótszym czasie niż takiego świata jak Zjednoczenie, który nie miał wiele do zaoferowania - z wyjątkiem zasobów ludzkich. Ale jako rolnicza planeta, mimo że było tam tylko kilka bogatych rejonów farmerskich, nie zostałaby z tyłu tak szybko jak świat, na którym Bleys teraz przebywał. Z drugiej strony, ludność Zjednoczenia należała do jednej z trzech głównych Kultur, z których wszystkie skazywały się na samozagładę po prostu dlatego, że chociaż wiodące Kultury wniosły najwięcej do rozwoju ludzkości, to jednocześnie z tego samego powodu były w mniejszym stopniu zdolne na dłuższą metę do życia niż mieszane kulturowo światy, takie jak Freiland, Nowa Ziemia lub - znowu krańcowy przykład - sama Stara Ziemia. Bleys powiedział Hammerowi, że aż do chwili odlotu chce być sam. Ale wieczorem w dniu poprzedzającym start statku Bleysa, Ahrens odebrał telefon od Martina, który zapraszał go na kolację, podczas której poznałby innych członków pierwszej grupy wysłanych na tę planetę kadetów. To nie było zaproszenie, jakie Bleys mógłby odrzucić, zatem poszedł, ale opuścił towarzystwo przed czasem, wymawiając się tym, że statek odlatywał jutro po południu wcześniej, niż się tego spodziewał i że musi odpocząć. Nie wspomniał o tym, że przed samym odlotem mają się spotkać z Hammerem sam na sam. Jednakże Martin nie zapomniał o tym. Zadzwonił do Bleysa następnego dnia rano, w porze, kiedy mógł się spodziewać, że wysłannik Dahno będzie już na nogach - chociaż w istocie Ahrens nie spał już od ponad dwóch godzin. - Co powiesz na bardzo wczesny lunch, po którym zawiózłbym cię na kosmodrom? - zapytał. - W porządku - powiedział Bleys. Rozłączyli się. Bleys mógł sobie niemal wyobrazić słowa, w jakich Hammer wyrazi swoje pomysły, które musiały w nim buzować w ciągu minionych dni. Okazało się, że nie pomylił się wiele. Przy stoliku, po wymianie kilku pierwszych uprzejmości, gdy Martin zapytał, na ile satysfakcjonujące były dla Bleysa ostatnie dni, Hammer chwycił wreszcie byka za rogi. - Chodzi mi o całą tę sprawę, że Inni będą w końcu mieli władzę - nie, zgadza się, powiedziałeś władzę nad Młodszymi Światami - powiedział. - Dużo o tym myślałem. To sugeruje wiele rzeczy. Jedną z nich jest to, że stawiamy sobie za cel, by nie ujawniać otwarcie nazwy „Inni”, chociaż nigdy nie zaprzeczamy, że w ten sposób siebie określamy. Może teraz powinniśmy zacząć robić szum - w skali całej planety - wokół siebie i naszej organizacji? - Mogłoby to być przedwczesne - odparł Bleys. - Proponuję, byście na Freilandzie upubliczniali po prostu - nie nachalnie, ale w zauważalny sposób - te przypadki, gdy wasza organizacja robi jakiś dar na rzecz kogoś w potrzebie? - Tak, to jest myśl - zgodził się Hammer. - Moglibyście także odszukać mieszańców, którzy mają osobiste lub finansowe problemy, czy nawet są chorzy i zrobić dla nich, co w waszej mocy, by im pomóc - ciągnął Bleys. - Tego nie będziecie nawet musieli nagłaśniać. Osiągniecie dwie rzeczy. Mieszańcy niepowiązani z organizacją, ale tym niemniej potraktowani przez nią uprzejmie, przysuną się bliżej jej struktur. Instynktownie poczują sympatię do grupy uważanej za elitarną, a poza tym rozpowiedzą, co dla nich zrobiliście. Urwał, by jego słowa zapadły Hammerowi w pamięć. Martin skinął głową. - Załóżmy - powiedział Bleys - że rozgłoszą to tylko wśród znajomych. Ale nie ma sensu śpieszyć się z tym, żeby szeroka opinia publiczna dostrzegła nas, póki naprawdę nie staniemy się silni; i, z całym należnym szacunkiem dla tego, co tu zrobiłeś, powiem Dahno, że pominąwszy wyjątki, o których już wiesz, jesteś dobrym szefem lokalnej organizacji. Ale nadal nie stanowicie realnej siły w polityce Freilandu. Poza tym nie spodziewam się, by którakolwiek z organizacji na reszcie Młodszych Światów była władzą tam, gdzie jest. Na razie. Hammer namyślał się przez chwilę. - Tak, to ma sens - powiedział. - Oczywiście, nie ma powodu, żebyśmy nie zaczęli być nieco bardziej agresywni w zdobywaniu pozycji, która pozwalałaby nam odgrywać znaczącą rolę we wszystkim, co ważne na planecie. Zerknął na Bleysa. - Nie masz nic przeciwko temu, co? - spytał. - Absolutnie nic - odparł Ahrens. - W istocie jest to sposób, w jaki wszyscy powinniście postępować, ale bądźcie bardzo dyskretni. Gdybym był na twoim miejscu, wspominałbym o tym celu jedynie zdawkowo i tylko jednemu członkowi grupy na raz. Poza tym ostrzeż ich, żeby nie mówili tego waszym rekrutom, którzy nadal się szkolą. Martin skinął głową. - Rozumiem - powiedział. - Możesz mi ufać, Bleysie Ahrens. Nie będziemy rościć sobie pretensji do niczego, czego nie będziemy już pewnie trzymać w garści. A wtedy wspomnimy o tym jak o incydentalnej sprawie. - Sądzę, że przekonasz się, gdy zadzierzgniesz silne więzi przyjaźni z politykami tej planety; nic poza przyjaźnią, rozumie się - rzekł Bleys. - Jeśli są tak dobrymi przyjaciółmi, że będą chcieli pożyczyć ci lub dać pieniądze czy zrobić cokolwiek podobnego, to porządku porządku. Wiem, że respektujesz zasadę, iż nigdy o nic nie prosimy. Ale przewiduję, że kiedy nawiążesz bliskie stosunki z większością ludzi, którzy mają władzę na Freilandzie, to reszta sama przyjdzie szybko do ciebie. - Tak uważasz? - zapytał Hammer. - Tak - odparł Bleys. - A kiedy będziesz już trzymał planetę mocno w garści, będziesz mógł zacząć ujawniać swoją wyższość i wyższość naszej organizacji nad wszelkimi lokalnymi strukturami. Ale czeka nas jeszcze daleka droga. Minie jeszcze kilka ładnych lat, nawet jeśli sprawy potoczą się całkiem szybko, zanim zapewnimy wszystkim organizacjom taką pozycję, że będą sprawowały władzę. - Och, doskonale to rozumiem - stwierdził Hammer. - A teraz powiedz mi, jak wiele na temat naszych postępów powinienem przekazywać tobie lub Dahno, zanim osiągniemy cel? - Zacznij ode mnie - rzekł Bleys. - Dahno, jak wiesz, ma pełne ręce roboty, gdyż kieruje osobiście organizacją na Zjednoczeniu. Gdybym mógł zająć się tymi sprawami, zaoszczędzilibyśmy mu wiele czasu i energii. Jeśli nie, zawsze mogę mu to przekazać. - Doskonale - stwierdził Martin. - Zatem wszelkie informacje mające związek z omawianą kwestią będę przesyłał najpierw do ciebie. Bleys zerknął na swój naręczny monitor. Pora była ruszać. Omówili wszystko, co chciał omówić i załatwił pomyślnie wszystko, co postanowił załatwić. Pozwolił Hamrnerowi odwieźć się do portu kosmicznego; po drodze rozmawiali o Freilandzie i o zauważonych przez Bleysa różnicach, o mieszkańcach planety, a nawet o ich codziennych zwyczajach. Hammer potwierdził te spostrzeżenia, a nawet dorzucił kilka własnych. Półtorej godziny później Bleys był już w przestrzeni, siedząc w salonie statku, który miał go zawieźć na Cassidę. Obserwował gwiaździsty przestwór, podczas gdy jego umysł przetrawiał wypadki minionego tygodnia, by osadzić je w kontekście jego ciągle nabierającego kształtów obrazu ludzkiej rasy i tego, co on, Bleys, będzie musiał zrobić, kiedy nadejdzie odpowiednia pora. Rozdział 24 - Ach, Bleys Ahrens! Jestem zaszczycony poznaniem cię! Zaszczycony! - głos rozległ się dużo bliżej posadzki cassidiańskiego terminalu, niż Bleys się tego spodziewał, gdy jego dłoń pochwycił niski, dosyć pękaty mężczyzna o okrągłej, zmarszczonej w uśmiechu twarzy. - Nazywam się Himandi Messer. Spodziewałeś się mnie tutaj, jak sądzę? - W zasadzie tak - odparł Bleys, gdy Himandi ściskał mu gorąco dłoń, przysunąwszy się bardzo blisko, by poruszać nią w górę i w dół w sposób, który był przyjęty przed wiekami. Rzeczywiście spodziewał się Himandiego, szefa miejscowej organizacji Innych. Ahrens spojrzał teraz z góry na swojego gospodarza, który był wyraźnie po czterdziestce. Bleys kontaktował się korespondencyjnie z Himandim przed swoim przybyciem na Cassidę i szukał w liście wskazówek na temat pochodzenia Messera, ale nie potrafił powiedzieć, jakich Kultur Odłamkowych był produktem. Zwykle była to sytuacja, która wskazywała, że człowiek nie wie, kim byli jego rodzice. Wydawał się być czystej krwi Exotikiem. Ahrens domyśliłby się, że Messer ma pewną ilość genów Exotika, ale to było wszystko, na co pozwalały przypuszczenia. W każdym razie, Himandi był niezaprzeczalnie zdolny. - Przyleciałeś bezpośrednio z Freilandu! - powiedział Messer, puszczając w końcu jego dłoń. - Uważałem, że zatrzymasz się najpierw na Newtonie. - Dlaczego? - spytał Bleys. Himandi zachichotał. - Och - powiedział - rzecz w tym, że pomyślałem, iż skoro wybrałeś się tak daleko, to mógłbyś spędzić trochę czasu na zwiedzaniu Newtona. To niezwykłe miejsce... - zawiesił głos. W tej chwili sprawiał wrażenie wręcz nieszczęśliwego. - Nie - odparł Ahrens. - Jak mówię ludziom po drodze, to w żadnym wypadku nie jest turystyczna wycieczka. Odbywam podróż wyłącznie w interesach. - Och, rozumiem. No cóż, z pewnością... - paplał Himandi, ciągnąc Bleysa w głąb terminalu. Ahrens rozumiał, co kryło się za pytaniem o Newtona. To był niemal odruch większości Cassidian. Cassida była planetą technologii; światem, na którym inżynierów kształcono, wysyłano do pracy i eksportowano, kiedy to było dochodowe, na inne planety, takie jak Zjednoczenie, w celu realizacji trudnych projektów, jak budowa Core Tap. To był świat w niemal symbiotyczny sposób związany z Newtonem; a Newton był głównie planetą naukowców, którzy fundusze na prowadzenie swoich badań zdobywali drogą okazjonalnego udzielania koncesji na stosowanie patentów, które były użyteczne, i możliwe do zbycia, inżynierom z Cassidy. Cassida miała ludzi i ośrodki służące przełożeniu teorii na praktyczne zastosowania, które można było sprzedać innym światom, w tym nawet Starej Ziemi. Jednakże związek ten miał na obu planetach także społeczny wydźwięk. Pomimo trwającego setki lat stowarzyszenia, istniała nadal ukryta tendencja, zgodnie z którą naukowcy z Newtona spoglądali z góry na Cassidyjczyków, a ci ostatni - do czego nigdy by się nie przyznali, ale co ujawniało się samorzutnie w takich pytaniach, jakie Himandi właśnie zadał - oglądali się na mieszkańców Newtona i naśladowali ich. Był to czynnik, który uwidaczniał się w każdej dziedzinie życia Cassidyjczyków. Zaznaczał się nawet w strukturze ich rządu. Newton był rządzony przez dwunastoosobową Radę Gubernatorów. Szczebel niżej istniało wielkie, nieruchawe ciało złożone z naukowców, najwyższej rangi nauczycieli college’ów i uniwersytetów, których kwalifikował do niego wiek i reputacja; było jednak ich tak wielu, że trudno było znaleźć miejsce, gdzie mogliby się zebrać razem celem uchwalania prawa. Rezultat był taki, że to niższe ciało ustawodawcze, które nazywało się Domem Reprezentantów, mogło się w istocie spotykać tylko raz do roku na olbrzymim, krytym stadionie. Z wyjątkiem bardzo rzadkich wypadków, reprezentanci po prostu zatwierdzali bez namysłu decyzje, które w trakcie roku podjęła Rada Gubernatorów. Z wszystkimi tymi informacjami na temat obu planet Bleys zapoznał się przed wyruszeniem w podróż. Niezgrabny model rządu ustanowionego na Newtonie rzutował nieuchronnie, chociaż w bardziej praktyczny sposób, na Cassidę. Tutaj także rząd podzielony był na dom niższy i wyższy. Niższy miał tylko dwa razy tyle członków, co wyższy, jednak w większości wypadków proces legislacyjny mógł ciągnąć się nawet rok. Poza tym, niższa izba Cassidy była bardziej skłonna do odrzucania decyzji wyższej izby. Wszystko to Bleys będzie musiał wziąć pod uwagę - to znaczy wpływ Newtona - kiedy przyjdzie do przyglądania się robocie wykonywanej przez lokalny oddział organizacji. Wniosek, jaki Bleys wysnuł na podstawie badania tej kwestii jeszcze na Zjednoczeniu, był taki, że mimo wszystko to wyższa izba Cassidy sprawowała rzeczywistą władze. Teoretycznie, to na niej organizacja powinna w zdecydowany sposób skoncentrować swoją uwagę. Ponadto Cassida była światem zorientowanym na prowadzenie interesów, więc organizacja powinna mieć także powiązania i wpływy penetrujące obszar biznesu i handlu. Słuchał Himandiego Messera, nie słysząc go. Ale teraz ten człowiek, niemal truchtając u jego boku w kierunku wyjścia z terminalu, zadawał mu pytania, które wymagały udzielenia jakichś odpowiedzi. - ...na co masz ochotę w pierwszej kolejności? - pytał Himandi. - Chcesz odpocząć? Coś zjeść? Czy też powinniśmy może pójść dokądś, gdzie będziemy mogli zjeść coś lekkiego, podczas gdy ty opowiesz mi bardziej szczegółowo, jakie masz plany na najbliższe dni? - Ostatnie, jak sądzę - odparł Bleys. - Wspaniale, wspaniale! - powiedział Himandi, kodując coś na swoim naręcznym monitorze. - Posłałem twoje bagaże do Elysium. Sądzę, że ci się spodoba. To najlepszy hotel w mieście. Restauracja, do której pójdziemy, jest tuż obok niego. Chodźmy. Bleys udał się za Messerem do podziemnego parkingu, gdzie w kolejce pojazdów przywołanych przez ludzi opuszczających terminal czekał już wezwany automatycznie magnetyczny samochód Himandiego. Bleys pierwszy raz jechał magnetycznym pojazdem, który nie przemieszczał się na poduszce powietrznej jak wóz Dahno, tylko unosił się dzięki magnesom umieszczonym w nawierzchni drogi. Dahno, wiedział Bleys, bez trudu mógł sobie pozwolić na taki pojazd, zamiast jeździć swoim skromnym, nie robiącym wrażenia poduszkowcem, ale brat był zbyt mądry, by w ten sposób zwracać na siebie uwagę. Bleys zastanowił się, na ile mądry był Himandi, skoro jeździł tym, czym jeździł. Kiedy jednak znaleźli się już na autostradzie, Ahrens zauważył, że wśród widzianych przez niego pojazdów zdecydowanie przeważały takie, jak Messera. Oczywiście, Cassida była dużo bogatszą planetą niż Zjednoczenie; przypuszczalnie samochód Himandiego nie zwracał tutaj szczególnej uwagi. Lokal, do którego Messer zaprowadził Bleysa, sprawiał bardzo przyjemne wrażenie i był wyposażony w wiele konwersacyjnych kręgów, wewnątrz których unosiły się wyściełane siedziska. Mniej więcej połowa miejsc była zajęta przez grupki ludzi, ale przechodząc obok nich, Bleys zauważył, że nawet z bliskiej odległości nie można było usłyszeć o czym rozmawiali goście. Najwyraźniej stosowano tu jakieś niewidoczne ekrany dźwiękowe. Nie było to coś, nad czym warto by się było zastanawiać na tak technologicznie zaawansowanej planecie. Usiedli i zamówili drinki, do których Himandi dorzucił małe zamówienie na hors d’oeuvre. Smak soku owocowego różnił się w zależności od planety, nawet jeśli był to sok z takich samych owoców, a było to skutkiem odmiennych gleb i środowiska. W związku z tym Bleys trzymał się z dala od soków, a zamiast tego zdecydował się na piwo imbirowe, które było powszechnie dostępnym i tak samo smakującym napojem na wszystkich statkach kosmicznych i na wszystkich światach, gdyż produkowano je specjalnie dla takich podróżnych jak on, którzy mogli mieć kłopoty z ciągłymi aklimatyzacjami. Himandi zamówił jakiś drink alkoholowy i pił go z takim samym zadowoleniem jak Dahno, chociaż nie w równie gargantuicznych ilościach. - A teraz powiedz mi - odezwał się Messer - od czego chcesz zacząć? Pewnie chciałbyś odpocząć przez resztę dnia, ale dziś wieczorem lub jutro, moglibyśmy zjeść kolację, na której poznałbyś wszystkich najstarszych stażem członków tutejszej organizacji. Czy może wołałbyś najpierw obejrzeć miasto? - Myślę, że równie dobrze mógłbym zacząć od góry - powiedział Bleys. - Chciałbym obejrzeć twoje biuro, zarówno to ogólne, jaki twój prywatny gabinet, a także wszystko to, co ma związek z centrum przetwarzania danych. - Oczywiście! - odparł Himandi. - i będziesz chciał przejrzeć pliki. Bardzo dobrze. A także będziesz chciał się zapoznać z tajnymi plikami? W głowie Bleysa rozległy się dzwonki alarmowe. Było bardzo mało prawdopodobne, by wiadomość od Hammera mogła dotrzeć do Messera wcześniej niż sam Bleys. Przed bezpośrednim lotem Bleysa z Freilandu prawie niemożliwością było wysłanie listu wcześniejszym statkiem, który miał połączenie z Cassidą. Na załatwienie tego Martin miałby dwa czy trzy dni czasu. Ale poza tym, że wyglądało to na mało realne, to sprowadzałoby się do tego, że Hammer musiałby napisać do Himandiego. Trudno było w to uwierzyć. Nie istniał żaden powód, by szefowie oddzielnych planetarnych organizacji Innych korespondowali ze sobą w tajemnicy. Dużo bardziej prawdopodobne było to - jeśli propozycja Messera była całkiem niewinna - że samorzutne zaoferowanie tajnych plików stanowiło próbę odwrócenia uwagi Bleysa od czegoś, co mogło kryć się w organizacji w innym miejscu. - Oczywiście; będę chciał zobaczyć wszystko - odparł Bleys uprzejmie. - I wcale nie czuję się zmęczony po podróży. Kiedy skończymy jeść, moglibyśmy prosto stąd pojechać do twojego biura. - Doskonale! - zgodził się Himandi. Część recepcyjna biura, z dwoma pracownikami - w tym wypadku byli to mężczyźni, zajmujący się z zapałem stosami kodowanych wiadomości - nie różniła się zasadniczo od biura Hammera czy Dahno. Messer przedstawił Bleysa obu sekretarzom, a potem zaprowadził gościa do swojego gabinetu, który w porównaniu z tym Hammera i Dahno był niemal spartański, ale jednocześnie urządzony z odrobiną orientalnej elegancji. Otworzywszy swój wewnętrzny gabinet, Himandi bez wahania poszedł dalej do elektronicznego archiwum, gdzie posadził Bleysa w unoszącym się fotelu przed wielkim ekranem. - Od czego chciałbyś zacząć? - zapytał. - Zasadniczo przeglądam pliki alfabetycznie - mruknął Bleys. - Przejrzę w ten sposób i twoje. Te, są tajne czy ogólne? - Ogólne! - powiedział Himandi. - Uznałem, że najpierw je będziesz chciał zobaczyć. - Całkiem słusznie - odparł Bleys. Włączył monitor, który obsługiwało się tak samo jak inne - w rzeczywistości wszystkie takie panele sterowania były identyczne na większości Młodszych Światów - i zaczął przeglądać pliki. - Zajmę się pracą w gabinecie - powiedział Himandi. - To znaczy, jeśli nie chcesz, żebym ci dotrzymywał towarzystwa? - To nie jest konieczne - rzekł Bleys. - Rób, na co masz ochotę, ale bądź pod ręką na wypadek, gdybym miał jakieś pytania. - Och, oczywiście - rzekł Messer i wyszedł, zamykając za sobą cicho drzwi. Bleys przejrzał znaczną ilość ogólnodostępnych plików. Były dosyć podobne do tych, które przechowywali Hammer i Dahno, dzięki czemu mógł zapoznać się z nimi nawet szybciej, niż robił to u Martina. Zasadniczo, szukał odwołań do kwestii, na których temat miał w głowie znaki zapytania. W takich chwilach jak ta, czuł lekkie, przyjemne podniecenie. Była to jedna z niewielu okazji, kiedy mogł się otworzyć i całkowicie oddać pracy - nawet tak prostemu zajęciu. Przypominało to lot samolotem na niskim pułapie i z największą możliwą szybkością nad terenem, który był mu doskonale znany, podczas gdy on sam miał wzrok dostrojony do wyłapywania wszystkiego, co było niezwykłe lub odmienne. W tym konkretnym wypadku jedną z rzeczy, jaka uderzyła go najmocniej, było to, że niemal wszyscy członkowie cassidyjskiej organizacji Innych kontaktowali się z przedstawicielami niższej izby. W pozostałej masie informacji nie mógł znaleźć żadnego powodu, dla którego mieliby się tak ograniczać. Zapamiętał ten fakt, by rozważyć go w przyszłości. Przed upływem dwóch godzin poszedł do gabinetu, gdzie Himandi pracował przy swoim biurku. Tamten spojrzał na niego, a potem, rozpoznawszy Bleysa, zerwał się na równe nogi. - Tak? - spytał Messer. - Mogę ci w czymś pornóc? - Nie bezpośrednio - rzekł Ahrens. - Skończyłem po prostu przeglądanie ogólnych plików. Teraz jestem gotów zajrzeć do tych tajnych. Messer patrzył na niego z niedowierzaniem. - Skończyłeś z ogólnymi plikami? - zapytał. - Tak - potwierdził Bleys. - Jak już powiedziałem, jestem gotów do zapoznania się z tajnymi. - Ale... - Himandi niemal zająknął się - ...nie mogłeś przejrzeć wszystkich plików w tak krótkim czasie. Przypuszczałem, że zajmie ci to kilka dni - może nawet tydzień. - Jak powiedziałem Hammerowi Martinowi, który prowadzi naszą organizację na Freilandzie - wyjaśnił Ahrens - szybko czytam. A teraz, co do tych tajnych plików... - Jasne; już się robi, już się robi - powiedział Messer, ale kiedy przechodził obok Bleysa do archiwum, a potem siadał przed ekranem, miał na zmarszczonej twarzy cień zakłopotania. Gdy Bleys stał i obserwował go, Himandi wpisał dokładnie kod na ekranie, na którym rozkwitł obraz w postaci napisu złożonego z wielkich liter: ŚCIŚLE TAJNE. DOSTĘPNE TYLKO DLA OSÓB Z AUTORYZACJĄ. Messer wystukał kolejny kod, ekran oczyścił się i pojawiło się słowo GOTÓW. Himandi sięgnął do kieszeni po pęk kluczy i wybrał jeden, który wetknął do szczeliny obok panelu kontrolnego. Ekran ponownie się oczyścił, a potem pojawił się na nim kolejny napis: ŚCIŚLE TAJNE. Bleys obserwował to z zainteresowaniem. Wszystko co robił Himandi, z wyjątkiem użycia klucza, było zwykłym mydleniem oczu. Żaden kod dostępu do podobnych urządzeń nie powstrzymałby tych, którzy znali się na nich i rozumieli ich działanie. Messer wstał z siedziska przed ekranem; na twarzy miał uśmiech, a o całym zakłopotaniu i zaskoczeniu najwyraźniej już zapomniał. - Po prostu uderz w klawisz A, a będziesz mógł przejrzeć te pliki, tak jak poprzednie. Jest ich dużo mniej. - Dzięki - rzekł Bleys i usiadł przed monitorem. - W takim razie to nie powinno trwać długo. Nie odwrócił głowy, ale słyszał, że kiedy Himandi wyszedł, drzwi za nim zamknęły się z cichym szczęknięciem. Bleys zaczął przeglądać tajne akta. Zdawało się, że składają się głównie z danych na temat ludzi - członków rządu, biznesmenów i wojskowych - ale były tam także kompletne dossier wszystkich Innych, należących do organizacji na Cassidzie. Wyglądało na to, że w skompletowanie informacji o ludziach pracujących dla Himandiego włożono tyle pracy, ile wymagało podobne zadanie. Ale nie to szczególnie przykuło uwagę Bleysa, a fakt, że dane dotyczyły wielu politycznych postaci z wyższej izby. Narzucał się tylko jeden wniosek, a brzmiał on tak, że to niemal wyłącznie Messer kontaktował się z przyjaciółmi organizacji i stowarzyszonymi z nią ludźmi, którzy należeli do mającej większą władzę izby rządu. To oznaczało, że jego podwładni zajmowali się mniej wpływowymi osobami. Ahrens dotarł do końca tajnych plików i wyłączył monitor. Siedział jakiś czas, myśląc, a potem wstał i poszedł z powrotem do gabinetu Himandiego. Tamten nadal pracował przy biurku. Jednak tak jak wcześniej, zerwał się na widok Bleysa na równe nogi i obszedł biurko, porzucając swoje zajęcie. - Naprawdę przejrzałeś już także i tajne pliki? - spytał z niedowierzaniem. - Tak - potwierdził Ahrens. - Myślę, że pojadę teraz do hotelu i prześpię się z tym w głowie, co przeczytałem. Może zorganizowałbyś mi przepustki na galerie publiczności obu domów rządu? - Och, oczywiście! - obiecał Messer, idąc w stronę drzwi sekretariatu. W hotelu Elysium, w swoim apartamencie, który był dużo większy, niż Bleys tego potrzebował i luksusowy aż do ostentacji, Ahrens zamówił lekką kolację. Himandi już wyszedł. Na zewnątrz dzień zaczynał już blaknąć, przesączając się we wczesny, planetarny zmierzch. Bleys miał zamiar zrobić to, co powiedział Messerowi, że zrobi - przespać się, mając w głowie materiał, który przejrzał po południu. Czymś innym było dostarczenie umysłowi informacji, a jeszcze czymś innym solidne jej rozważenie. Bleys przekonał się, że najlepiej to robić podczas snu. Ale w tym właśnie momencie zadzwonił telefon na panelu kontrolnym na końcu sofy, zaledwie kilka stóp od jego łokcia. Obrócił się na swoim fruwającym siedzisku i włączył telefon. - Słucham? - odezwał się. - Bleys Ahrens? - zapytał anonimowy rozmówca na drugim końcu przewodu. - Przy telefonie - odparł Bleys. - Mamy dla ciebie w recepcji międzyplanetarną pocztę, która najwyraźniej dogoniła cię tutaj. Listy właśnie przyszły. Mamy je posłać na górę? - Skąd pochodzą? - spytał Bleys. - Miejscem nadania jednego jest Zjednoczenie - odparł telefoniczny rozmówca - a drugiego Ceta. Posłać je na górę? - Tak - powiedział Ahrens. Rozdział 25 Minęło nieco mniej niż pięć minut, zanim umundurowany posłaniec zadzwonił do drzwi apartamentu i został wpuszczony z listami. Bleys, niepewny czy dać mężczyźnie napiwek, na wszelki wypadek tak uczynił. Na różnych planetach panowały różne zwyczaje. Na niektórych napiwki były praktycznie obowiązkowe. Na innych ich wręczenie stanowiło zniewagę. Tutaj, okazało się, nie była to ujma. Posłaniec uśmiechnął się szeroko, podziękował i wyszedł. Bleys spojrzał na koperty obu listów. Obie były ręcznie zaadresowane na jego nazwisko innym, ale podobnym charakterem pisma. Ten z Cety został napisany dobre dwa międzygwiezdne miesiące temu. Ten ze Zjednoczenia pochodził zaledwie sprzed półtora tygodnia. Ahrens rozerwał najpierw kopertę wcześniej wysłanego listu. Wewnątrz znalazł przepisową wojskową kopertę, też zaadresowaną do niego i opatrzoną adresem zwrotnym, który nie był niczym więcej, jak numerem ewidencyjnym jednostki wojskowej. Otworzył kopertę i zerknął na pierwszą stronę listu. Był od młodszego syna Henry’ego, Willa, a gęste, ręczne pismo pokrywało dwie kartki z obu stron - prawdopodobnie było to narzucone Willowi wojskowe ograniczenie. W jakiś sposób młodszy MacLean musiał trafić do armii. Bleys czytał: Drogi Bleysie, nie wolno mi napisać gdzie jesteśmy, a poza tym, to naprawdę nie ma znaczenia. Zaledwie kilka miesięcy temu w naszym okręgu był pobór i po niezwykle krótkim - jak mi się wydaje - szkoleniu, znalazłem się na Cecie wraz z częścią sił, które niebawem mogą zostać wysłane do walki. Z drugiej strony, może się tak nie stać. Mówią nam bardzo niewiele. Pisałem do Joshui i ojca, ale chciałem napisać i do Ciebie - po prostu dlatego, że nie wiem, kiedy mogę mieć następną taką okazję, ani co może nas spotkać. Chciałem Ci tylko powiedzieć, że po tym, gdy opuściłeś farmę, tęskniłem za Tobą, a Twoje sporadyczne wizyty rozjaśniały wszystkie nasze dni. Joshua zawsze był silny - to znaczy po ojcu - ale Ty także byłeś silny, choć w inny sposób. Gdy wspominam siebie z tamtych czasów, pamiętam, jak bezpiecznie czułem się z ojcem i z wami dwoma. Ja zawsze byłem słaby. I, obawiam się, nadal taki jestem. Nie czuję się teraz bezpieczny. Wiem, że służyć w jednym z oddziałów ekspedycyjnych to mój obowiązek wobec Pana; i że to, co nasz oddział zarobi, pomoże wszystkim w ojczyźnie. Ale z nikim z Grupy nie trzymam się szczególnie blisko, a bez ojca, Joshui, a szczególnie bez Ciebie, czuję się czasami wręcz porzucony. Mogę poddać się Bogu i robię to, ale w jakiś sposób najbardziej jest mi brak Twojego rozumienia spraw - tak jak nawet nie jest mi brak Joshui i ojca. Myślę, że gdybym lepiej rozumiał, dlaczego Bóg musiał sprawić, że zostałem tutaj wysłany, to byłbym lepszym szermierzem Jego sprawy. Zrozumiałbyś tę sytuację, gdybyś tu był; a gdyby tak było tutaj, to mógłbyś mi ją wytłumaczyć, żebym nie czuł się taki samotny. Nawet pisanie do Ciebie stanowi pewną pociechę. Nie taką samą, jaką byłaby Twoja obecność tutaj. Ponieważ wiem, że gdybyś był na miejscu, to zrozumiałbyś i wskazałbyś mi, jak mam to rozumieć. Na wydawanych nam kawałkach papieru z notatników nie ma wiele miejsca do pisania, więc muszę kończyć. Niech Bóg i moje modlitwy będą z Tobą, Bleys. Gorąco pozdrawiam - Will. Postępując absolutnie na przekór swoim zwyczajom, Bleys przeczytał list kilka razy, starając się zbudować z jego słów obraz Willa, który w czarnym, ekspedycyjnym mundurze siedział gdzieś na Cecie z kartką papieru rozłożoną na jakimś prowizorycznym blacie, na przykład na kawałku deski opartej na kolanach, i pisał te słowa. Will powinien mieć teraz prawie osiemnaście lat, ale treść listu ujawniała, że duchowo był nadal bardzo młody - tak jak zawsze był niedojrzały na swoje lata. W końcu Bleys odłożył kartki na stół i otworzył drugi list. Ten pochodził sprzed zaledwie dziesięciu dni i napisany był wyrazistszym charakterem pisma Joshui. Drogi Bleysie, Próbowałem dodzwonić się do Ciebie do Ekumenii ze sklepu, gdyż zdawało mi się, że chciałbyś o tym wiedzieć, ale powiedziano mi, że nie ma Cię na planecie. Piszę ten list, prosząc organizację Twoją i Dahno, by wysłano pismo za Tobą tam, gdziekolwiek jesteś. Piszę do Ciebie, gdyż wiem, że ojcu trudno było to zrobić. Nie powiedział mi tego, ale kiedy zaproponowałem najpierw, że zadzwonię, a potem, że napiszę, nie sprzeciwił się. Sądzę, iż poczuł ulgę, że wziąłem to na siebie, ponieważ on, oczywiście, niczego nie okazuje, ani nie mówi - przynajmniej nikomu poza mną. Ojciec i ja czuliśmy zawsze dotyk silnej, dodającej otuchy dłoni Pana, która pewnie na nas spoczywała. To nie była wina Willa, że czasami nie czuł może tego tak mocno jak my. Może gdyby nasza matka nie umarła, kiedy Will był taki mały, byłby lepiej uzbrojony w Wiarę. Ale nie był; i w związku z tym wiem, że to, iż dostał się do wojska z poboru, prawdopodobnie do kontyngentu, który miał zostać wynajęty i wysłany na inną planetę - jak rzeczywiście się stało - było dla niego trudne do zaakceptowania. Rozmawiałem z komisją poborową naszego okręgu i usilnie starałem się przekonać ich, żeby wzięli mnie zamiast niego, gdyż ja dużo łatwiej bym to zniósł. Ale ich zdaniem byłem ważniejszy dla farmy, a farma jest ważna ze względu na produkcję żywności i w związku z tym musiałem zostać w domu. Zajmowali decyzyjne stanowiska, na których umieścił ich Pan i nie mogłem spierać się z ich postanowieniem; nie bardziej, niż mógł Will. Zamierzałem zaczekać na Twój powrót z przestrzeni, kiedy zawitałbyś może na farmę, a ja mógłbym Ci po prostu powiedzieć o jego odjeździe, ale dzisiaj dostaliśmy wiadomość, że Will, wraz z całą jego Grupą, został wzięty na łono Pańskie w wyniku akcji wojskowej na Cecie, w tamtejszym księstwie, którego nazwa została przez cenzora usunięta z listu informującego nas o śmierci Willa. Wiem, że chciałbyś o tym wiedzieć najszybciej jak to możliwe i w związku z tym piszę ten list. Musisz wiedzieć, że Will bardzo Cię lubił, tak jak my wszyscy, chociaż napełniał nas smutkiem fakt, że nigdy nie udało Ci się zawierzyć się Bogu. Ale wiesz, że ojciec zawsze mówił, iż każdy mężczyzna czy kobieta należą do Pana na swój własny sposób i bez względu na to, czy wiedzą o tym, czy nie. Z tego powodu ojciec nie przyłączyłby się nigdy do żadnej z ochotniczych grup ewangelizacyjnych, które nasz kościół wysyła do różnych miast i na tereny, gdzie brak ludzkiej wiary albo gdzie zeszła na manowce. Muszę się radować, że Will jest teraz z Bogiem, mimo że w duchu czuję po nim żałobę - tak jak i ojciec. Kiedy wrócisz na Zjednoczenie i do Ekumenii, obaj będziemy bardzo szczęśliwi, jeśli złożysz nam krótką wizytę. Już dość dawno Cię nie widzieliśmy. Niech Ci Bóg błogosławi, Joshua. Bleys położył list Joshui na liście Willa. Stał przez chwilę, patrząc w pustkę, a potem podniósł wszystkie kartki, zaniósł je do sypialni i schował do swojego podręcznego bagażu. Zamknąwszy walizeczkę, stał i patrzył na nią. Nagle krzyknął na całe gardło. Błyskawicznie obrócił się na pięcie, pochylił tułów niemal równolegle do podłogi i kopnął drugą nogą ścianę sypialni. Rozległ się trzask, gips rozprysnął się we wszystkie strony. W działowej ściance z drewnianych słupków i gipsu ukazała się nagle dziura wystarczająco duża, żeby Bleys zmieścił w niej obie swoje pięści. Wyprostował się, przyjrzał się zniszczeniom i po chwili roześmiał się cicho, zły na samego siebie. Podszedł do telefonu i połączył się z recepcją. - Właśnie zrobiłem dziurę w ścianie - powiedział. - Przyślijcie kogoś, kto ma nocny dyżur, żeby to naprawił. Dało się słyszeć, że człowiek na drugim końcu przewodu jest skonfundowany, ale potem zapanował nad swoim głosem. - Życzysz sobie, żeby na czas reperacji przenieść cię do innego apartamentu, Bleysie Ahrens? - Nie - odparł. - Przyślijcie tylko ludzi do naprawy ściany. Poszedł do salonu, a stamtąd na balkon. Stał, opierając obie dłonie na mającej teksturę kamienia poręczy balustrady i patrzył na leżące poniżej światła cassidyjskiego miasta. Nie tyle jednak widział światła, co obraz Willa, który rzucił się przed siebie, by objąć go w chwili, gdy Dahno zabierał go na stałe z farmy. Pozwolił na moment opanować się wspomnieniom, a potem, wysiłkiem woli, odegnał je od siebie. Jeśli dokończy zadanie, które przed sobą postawił, to było prawdopodobne, że on sam stanie się przyczyną śmierci Joshui, Henry’ego i ewentualnych potomków Joshui - wraz z milionami innych ludzi. Nie było sensu rozwodzić się nad przypadkiem, który doprowadził do śmierci Willa. Z pewnym trudem wyrzucił z głowy te myśli. Był zaniepokojony, że w ogóle go poruszyły. Nie może pozwalać na to, by coś podobnego stawało mu na przeszkodzie. Nigdy dotąd nie doświadczył straty kogoś, na kim mu zależało. Przede wszystkim dlatego, że - wyjąwszy matkę - bardzo uważał, żeby do nikogo emocjonalnie się nie zbliżyć. Przypomniał sobie teraz, jak instynkt kazał mu się trzymać z dała od szkolących się w pierwszej grupie kadetek, które poznał w Ekumenii. Nie sądził, by mógł zostać usidlony przez miłość do innej istoty. Dotyczyło to także i Dahno, gdyż Bleys wiedział, że brat mógł okazać się w stosunku do niego równie fałszywy, jak okazała się matka wobec nich obu. Najwyraźniej jednak, choć nieujawniona wcześniej, tkwiła w nim potencjalna słabość. Nie widział na nią innego lekarstwa niż takie, by trzymać się na dystans od wszelkich innych istot ludzkich. Pod każdym względem był to najbezpieczniejszy sposób. Dawał gwarancję, że nikt nie zakłóci mu wizji tego, co musiało zostać zrobione. Za jego plecami rozległ się dzwonek do drzwi. Dwaj mężczyźni przedstawili się jako nocna ekipa remontowa, przysłana w celu naprawienia ściany. Bleys wpuścił ich, a potem podszedł do telefonu na drugim końcu salonu. - Zmieniłem zdanie - powiedział pracownikowi recepcji. - Możecie mnie przenieść do innego apartamentu. Przed upływem dziesięciu minut zjawił się na miejscu umundurowany boy, który przeniósł jego bagaże i zaprowadził go do nowych pokoi. Rozgościwszy się w nowym apartamencie, Bleys położył się do łóżka i już po chwili spał mocno. Był na nogach, ubrany i gotów zamówić poranny posiłek, kiedy zadzwonił telefon, w którym - gdy go odebrał - rozległ się głos Himandiego. - Pomyślałem, że może miałbyś ochotę zjeść ze mną śniadanie - rzekł Messer. - Chętnie - odparł Bleys. Przerwali połączenie, po czym Ahrens zszedł na dół do sali jadalnej, gdzie znalazł Himandiego, czekającego już na niego przy stoliku. Bleys usiadł i złożyli zamówienie. - Rozumiem, że zeszłej nocy miałeś mały wypadek z jedną ze ścian w swoim apartamencie - rzekł Messer, kiedy wymienili poranne powitania. - Tak - odparł Bleys doskonale zrównoważonym głosem. - Miałem mały wypadek z jedną ze ścian w moim apartamencie. Mówiąc, patrzył Himandiemu prosto w oczy; i wpatrywał się w nie nadal, kiedy skończył zdanie. Messer odwrócił wzrok. - No cóż - powiedział. - Oczywiście miejscowa organizacja pragnie, żebyś dobrze się czuł podczas tego pobytu. Jeśli masz jakieś problemy, to po prostu skontaktuj się ze mną. - Nie spodziewam się kłopotów - odparł Bleys. Himandi włożył rękę do kieszeni, wyjął dwie samoprzywierające plakietki i ponad stołem podał je rozmówcy. - Jedna do niższej izby, druga do wyższej - wyjaśnił. - Gdy wejdziesz przez frontowe drzwi budynku, w którym mieszczą się obie izby parlamentu, odpowiednie znaki pokażą ci drogę na każdą z galerii. - Dziękuję - rzekł Bleys. Włożył plakietki do kieszeni. Mówili o pogodzie i o innych błahych sprawach. Raz czy dwa Himandi odważył się zmienić kierunek rozmowy, pytając o tę część wizyty Ahrensa, która dotyczyła interesów, ale Bleys pozostawał na to wyraźnie głuchy. Nadal mówił o mało znaczących rzeczach. Messer ujrzał w końcu, że gość odjechał automatyczną taksówką, która zabrała go prosto do budynku rządu. Zgodnie z tym, co powiedział mu Himandi, Bleys, po dotarciu do budynku mieszczącego oba organy ciała ustawodawczego, nie miał najmniejszych kłopotów ze znalezieniem drogi do galerii dla publiczności. Budynek był przestronny, przyjemny i dobrze oświetlony; często rozmieszczone na ścianach tabliczki wskazywały wyraźnie wszystkie kierunki. Spędził stosunkowo niewiele czasu na galerii niższego domu, w którym była zajęta mniej więcej jedna czwarta miejsc i gdzie toczyła się jakaś debata. Na galerii publiczności wyższego domu Bleys spędził nieco więcej czasu. Ta sala była niemal pusta. Tylko czworo czy pięcioro ludzi zajmowało miejsca przy oddzielnych pulpitach, słuchając przemawiającego na stojąco człowieka - najwyraźniej tyleż do protokołu, co i na użytek obecnych. Po chwili Ahrens opuścił także i tę galerię, udając się na poszukiwanie telefonu. Zadzwonił do Messera, którego zastał w biurze. - Chciałbym porozmawiać z Dyrektorem Albertem Chinem - powiedział Bleys. - Jest jednym z twoich klientów. Mógłbyś mi załatwić spotkanie z nim? Potrwa jakieś piętnaście minut. - Jeśli jest w swoim gabinecie - odparł Himandi. - Spróbuję. Możesz oddzwonić do mnie za jakieś pół godziny? Na parterze jest bardzo dobra restauracja. Mógłbyś tam zejść, napić się czegoś i zaczekać chwilę. - Dobrze - odparł Ahrens. - Zadzwoń tam do mnie. Powiem obsłudze, że spodziewam się telefonu. Przerwał połączenie i zszedł na dół, by znaleźć restaurację. Zamówił takie samo imbirowe piwo, jakie pił po opuszczeniu statku kosmicznego z Freilandu i usiadł, badając, co istotnego wyekstrahował jego umysł z bogactwa materiału, który sobie wczoraj przyswoił. Bleys doliczył się ponad czterdziestu Dyrektorów, jak nazywano członków wyższego domu - prawdopodobnie stanowiło to naśladownictwo Rady Gubernatorów z Newtona - którzy, według danych z tajnych plików, konsultowali się od czasu do czasu z Himandim. Było to blisko dwie trzecie całkowitej liczby członków wyższego domu. Nazwisko China wybrał spośród innych tylko dlatego, że Dyrektor spotkał się z Messerem zaledwie trzy tygodnie wcześniej - dość czasu żeby to, co konsultował, dało jakieś rezultaty, a także odpowiednia pora, by zadać kolejne pytania na temat związku China z Himandim. Temat ich spotkania był określony krótko jako „dyskusja o inwestycji” i ten enigmatyczny zwrot także zwrócił uwagę Bleysa. Siedział nieco dłużej niż pół godziny, być może nawet czterdzieści pięć minut, kiedy komunikator na jego stoliku zbudził się do życia. - Bleys Ahrens? - zapytał głos z urządzenia. - Jest telefon do ciebie. Możesz go odebrać przy stoliku, jeśli chcesz. Wystarczy uderzyć w przycisk zewnętrznego połączenia. Bleysie Ahrens, czy odebrałeś wiadomość? - Słyszę cię - potwierdził Bleys. Przycisnął wskazany guzik i odezwał się do kratki mikrofonu w stoliku. - Mówi Bleys Ahrens. Ktoś chciał ze mną rozmawiać? - Bleysie Ahrens - rozległ się kobiecy głos. - Dyrektor Chin spotka się z tobą w tej chwili. Czy przebywasz w budynku rządu? - Tak, w restauracji na dole - odparł Bleys. - Czy możesz pofatygować się na górę? - zapytała rozmówczyni na drugim końcu przewodu. - Przyjdę niezwłocznie - obiecał Ahrens. Gabinet Dyrektora Alberta China był istotnie blisko. Okazało się, że znajduje się tylko kilka pięter wyżej i krótki odcinek korytarza dalej. W recepcyjnej części biura Bleys zastał troje sekretarzy, mężczyznę i dwie kobiety. Jedna z nich, ubrana w coś, co bardziej przypominało ciemnozieloną togę niż sukienkę, ale co pasowało do jej ciemnych włosów i orlich rysów twarzy, wprowadziła go do gabinetu. - Bleys Ahrens! - powitał go Dyrektor, podnosząc się zza biurka. Był wysokim mężczyzną, niemal dorównującym wzrostem gościowi i niegdyś na swój sposób przystojnym, ale nadwaga zmiękczyła linię jego szczęki i obdarzyła go sterczącym brzuchem. Prawdopodobnie był między czterdziestką a pięćdziesiątką. - Istotnie, Dyrektorze - odparł Bleys, podchodząc do biurka. Uścisnęli sobie dłonie i Chin usiadł natychmiast, wskazując Ahrensowi unoszący się naprzeciwko niego fotel. - Rozumiem, że jesteś kimś w rodzaju podróżującego inspektora naszej organizacji - powiedział Albert Chin. - Himandi wspominał mi, że przypuszczalnie chcesz zamienić ze mną tylko kilka słów. - Zgadza się - stwierdził Ahrens. - Messer jest wiceprezesem stojącym na czele tutejszego oddziału organizacji. Ja jestem starszym wiceprezesem całej organizacji. Zanim wyjadę, chcę porozmawiać z jednym z jego klientów - po prostu w celu wyrobienia sobie pewnego obrazu. - Zatem odlatujesz wkrótce? - zapytał Chin. - Tak, pod koniec tygodnia - odparł Bleys. - Udaję się na Ste. Marie. - Rozumiem - rzekł Albert. - A teraz, w czym mogę pomóc? - Najpierw chciałbym uzyskać od ciebie potwierdzenie, że jesteś jednym z osobistych klientów Himandiego - powiedział Ahrens. - Tak - przyznał Chin; uśmiechnął się lekko. - Szczerze mówiąc, nie czułbym się usatysfakcjonowany, mając do czynienia z kimś innym niż zwierzchnik waszej organizacji. Rozumiesz. Jakby nie było, SMSP. Szarża Ma Swoje Przywileje, Bleysie Ahrens. Jak niewątpliwie o tym wiesz. Bleys skinął głową. - Przyjmuję zatem, że jesteś całkowicie zadowolony z jego usług? - spytał. - Jak najbardziej - potwierdził Chin - W istocie, Himandi stał się dla mnie kimś w rodzaju starego przyjaciela. Trzymałbym się z nim blisko nawet wtedy, gdyby z jakiegoś powodu przestał być wysokiej rangi członkiem waszej organizacji. - Miło mi to słyszeć - stwierdził Bleys. - Zrelacjonuję to naszemu przewodniczącemu, kiedy wrócę do kwatery głównej. A zatem, często spotykasz się z Himandim? - Och, nie powiedziałbym, że często - odparł Chin. - Kilka razy w roku. - Mam wrażenie, że ostatni raz rozmawialiście ze sobą dwudziestego czwartego zeszłego miesiąca? - Doprawdy? Nie zawsze pamiętam takie rzeczy na wyrywki - odparł Albert. - Mógłbym poprosić jedną z sekretarek, żeby to sprawdziła; och tak, pamiętam - to było dokładnie wtedy, gdy podczas tej sesji przeprowadzaliśmy Ustawę K410. - I od tamtej pory nie widziałeś się z nim? - Od tamtej pory? - w głosie China zabrzmiało nieznaczne wahanie, ale potem Alfred uśmiechnął się, a głos miał ponownie swobodny. - Nie. Jestem tego pewien. Bleys wstał. Chin także podniósł się zza biurka. - No cóż, cieszę się, że udało mi się porozmawiać z tobą tak szybko - powiedział Ahrens. - To bardzo miło z twojej strony, że znalazłeś dla mnie czas. - Nie ma sprawy, nie ma sprawy - powiedział Chin. - Moim zdaniem wasza organizacja, a przynajmniej Himandi, pełni z pewnością pożyteczną rolę. Ponownie uścisnęli sobie dłonie i Bleys skierował się do drzwi. Zanim Ahrens zdołał opuścić jego gabinet, Chin usiadł i zajął się papierami na swoim biurku. Bleys zamknął za sobą drzwi prowadzące do osobistego gabinetu China; wychodząc, skinął głową sekretarzom. Zszedł na dół i przywołał automatyczną taksówkę. Wsiadłszy do niej, zadzwonił do biura Himandiego. Messer osobiście odebrał telefon. - Odbyłem bardzo miłą rozmowę z dyrektorem Albertem Chinem - powiedział, kiedy taksówka wiozła go w kierunku biura jego rozmówcy. - Jestem teraz w drodze do ciebie. Chcę się z tobą spotkać. - Teraz? Natychmiast? - spytał Messer. - Tak. Masz coś przeciwko temu? - spytał Ahrens. - Czy jest jakiś powód, dla którego nie mogę teraz z tobą porozmawiać? - Nie, absolutnie nie - odparł Himandi. - Właściwie moglibyśmy spotkać się w wejściu, by wziąć taksówkę i pojechać dokądś na lunch. - Doskonale - rzekł Bleys i przerwał połączenie. Wylądowali w końcu przy dwuosobowym stoliku w małej, ale bardzo komfortowo urządzonej restauracji, przypominającej Bleysowi lokale, do których Dahno miał zwyczaj zabierać go podczas jego wizyt w Ekumenii. Rozmowę zaczął Ahrens. - Nie sądzę - powiedział Himandiemu, kiedy postawiono przed nimi napoje - żebyś pomyślał kiedykolwiek o tym, by sprawdzić, ilu Innych mieszka na Cassidzie? Messer wyglądał na wstrząśniętego. - Nie ma żadnych Innych poza należącymi do naszej organizacji - odparł. - Nie, nie. Musisz pomyśleć o tym szerzej - powiedział Bleys łagodnie. - Skąd bierzesz kadetów? - No cóż, spośród miejscowych mieszańców... - oczy Messera zwęziły się. - Chodzi ci o to, że powinienem traktować wszystkich, którzy są genetycznymi potomkami Kultur Odłamkowych - Dorsajów, Exotików i Zaprzyjaźnionych - jako Innych? - Dokładnie to mam na myśli - potwierdził Ahrens. - Musisz mieć na uwadze przyszłość naszej organizacji. Sugeruję, żebyś wyszukał i wynotował wszystkich mieszkających obecnie na Cassidzie mieszańców, którzy spełniają wymagania. W ogólnym sensie, oni wszyscy są Innymi. Tylko nie należą jeszcze do organizacji. - Jeszcze? - Messer gapił się na niego. - Tak - powiedział Bleys. - Musisz zrozumieć, że taka organizacja jak nasza, albo pójdzie w górę, albo w dół. Albo będziemy zyskiwać wciąż większe wpływy, albo osiągniemy punkt zastoju, z którego jedyna droga prowadzi ku ich zmniejszaniu się. W ten sposób w końcu znikniemy. Musimy patrzeć dalej niż nasze obecne życie - twoje i moje, Himandi. - Ale - spoglądając na niego, Messer wzruszył ramionami - dlaczego mamy patrzeć dalej w przyszłość? Zasilający nasze szeregi członkowie zadbają o siebie, gdy przyjdzie na to pora. A poza tym - do jakiego stopnia, twoim zdaniem, rozrośnie się taka organizacja, jaką mamy na Cassidzie? Jak bardzo, spodziewasz się, rozwiną się wszystkie nasze oddziały na innych planetach? - Tak bardzo, aż będziemy kontrolować wszystkie światy - rzekł Bleys. Patrzył Himandiemu w oczy, ale to nie wzrok był tym, co podkreślało wagę jego słów, tylko głęboki, wyszkolony głos, którego działanie skupił teraz całkowicie na Messerze; a zrobiwszy to, Ahrens uznał, że teraz będzie potrafił pokierować tamtym człowiekiem. - Chciałbyś poprzestać na czymś małym? - zapytał. - Jeśli przyjrzysz się temu dokładnie, to zobaczysz, że tak bardzo różnimy się od zwyczajnych ludzi, jak inne gatunki różnią od Homo sapiens. Przynajmniej potencjalnie. To nie jest kwestia tego, czy uda nam się w końcu zdobyć władzę; to jest nieuchronność, jeśli tylko niektórzy z nas nie poddadzą się i nie przestaną pracować w tym kierunku. A wtedy, jak powiedziałem, skarlejemy i znikniemy. - Mówisz o tysiącach mieszańców - odparł Messer. - Nie potrafię od ręki podać ci ich liczby na Cassidzie, ale możliwe, że stanowią aż pół procentu populacji planety; wedle tej nowej definicji, nawet nieco więcej ludzi może być Innymi. - Są Innymi - poprawił Bleys. - Zastanów się, Himandi. Idziemy od punktu, w którym nie mieliśmy żadnych wpływów, do punktu, w którym jesteśmy teraz. Tutaj, na Cassidzie, ty i twoi koledzy staliście się z garstki nieznanych mężczyzn i kobiet stosunkowo wpływową grupą, posiadającą pewną władzę. Urwał. - Czy inaczej przyjąłbyś to tak lekko, musząc zapłacić za naprawę ściany w pokoju hotelowym? Jeśli można dojść od zera do takiej pozycji, to dlaczego nie pójść dalej? Znowu przerwał na moment. Miał teraz Messera całkowicie w garści. Dla Himandiego cała sala jadalna przestała istnieć. - Pomyśl o tym przez chwilę, Messer. Na początku nie wspominano o tej możliwości kadetom czy nawet szefom organizacji, takim jak ty, kiedy zostaliście już osadzeni na innych planetach i zapuściliście korzenie. Ale teraz nadszedł czas, żeby poznać cel. Nieuchronnie zmierzamy do tego, by jako elita przewodzić reszcie ludzkiej rasy. Od samego początku naszym przeznaczeniem jest wznieść się na wierzch, tak jak śmietana zbiera się na mleku. A teraz przyszła pora na to, by przynajmniej nasi starsi członkowie dostrzegli to i zrozumieli. Czy potrafisz to dostrzec i pojąć teraz, kiedy o tym wspomniałem? Potrafisz? Przerwał i czekał. Himandi siedział nieruchomo, nie podnosząc nawet swojego kieliszka. W końcu westchnął. - Masz rację - powiedział. - To było nieuchronne od samego początku. - Właśnie - rzekł Bleys. - Teraz, ponieważ oswoiłeś się z tym, będziesz musiał zacząć działać w tej sprawie. Zaczniesz od wyszukania i spisania wszystkich Innych na tej planecie; także tych, którzy nawet nie wiedzą, że są Innymi - pomijając fakt, że być może czują się wyobcowani i pozostawieni na uboczu ogółu ludzkości. Nadążasz? Messer podniósł swój kieliszek i pociągnął z niego ostro. - Tak. Tak - przyznał. - Teraz widzę to bardzo wyraźnie. - To będzie oznaczało zmianę w strukturze samej organizacji, by można było zatrudnić więcej ludzi i kierować nimi. Nie dam ci żadnych wytycznych czy wskazówek odnośnie tego, co mógłbyś tutaj zrobić, poza przeprowadzeniem wspomnianego spisu, ale powinieneś pomyśleć, w jaki sposób pokierujesz organizacją liczącą tysiące członków. - Pomyślę - obiecał Messer. - Poczynając od zaraz. - Dobrze - pochwalił Bleys. - To dlatego zastanowię się, czy mogę być orędownikiem twojej sprawy u Dahno, by brat pozwolił ci zostać u władzy. Rozdział 26 Zabrało to chwile, zanim wstrząs wywołany przez słowa Bleysa wybił Himandiego ze stanu lekkiej hipnozy, w którą Ahrens go wprowadził i sprawił, że Messer pojął, co sugerowały słowa gościa. - Nie... rozumiem - wydukał. - Jesteś znakomitym menedżerem - rzekł Bleys - i wziąwszy pod uwagę warunki, w jakich musiałeś pracować, osiągasz tutaj spore sukcesy. Myślałem z początku, że mogły tobą kierować osobiste ambicje lub jesteś osobiście zainteresowany tym, żeby wszystkich dyrektorów wyższego domu uczynić własnymi klientami... - Nie, nie - zaczął mówić Messer. - Nie rozumiesz, jak to jest... Bleys uśmiechnął się i podniósł dłoń, żeby mu przerwać. - Dzisiaj jednak przekonałem się - ciągnął - że w istniejącej sytuacji członkowie tej grupy będą niemal wymagali tego, by ich interesy obsługiwał szef organizacji, poświęcając im swoją uwagę. Z drugiej strony, popełniasz sporo klasycznych błędów. Zaczynam wszelako myśleć, że zobaczę, iż te same grzechy mają na sumieniu niemal wszyscy zwierzchnicy naszych oddziałów na innych planetach. Można powiedzieć bardzo dużo na podstawie plików, które mi udostępniłeś, łącząc informacje zawarte w jednych z wiadomościami z innych, a określone sytuacje ze sobą. Po pierwsze, kiedy odbyłeś ostatnie spotkanie z Albertem Chinem? - No cóż, nie wiem tak od ręki - odparł Himandi. - To jest w plikach... - To, co mówią dane, to dwudziesty czwarty zeszłego miesiąca. Nie widziałeś się z nim przynajmniej raz od tamtej pory? - Co ci każe myśleć, że tak było? - spytał Messer. - Jestem pewny... - Himandi - przerwał mu Bleys łagodnie. - Pamiętasz, co dopiero ci powiedziałem? Zrobię wszystko, co będę mógł, żeby przekonać Dahno do zatrzymania cię na twoim obecnym stanowisku, ale poczynając od teraz będziesz musiał mówić prawdę. A także udostępnisz mi informacje, które przede mną ukrywasz. A teraz jeszcze raz - kiedy ostatni raz widziałeś się z Chinem? - Tydzień temu, w środę - odparł Messer, wpatrując się w swój talerz. - Właśnie - rzekł Ahrens. - Cieszę się, że postanowiłeś zrezygnować z dalszych wymówek i wykrętnych odpowiedzi. A czy ostatnie spotkanie nie miało czasem coś wspólnego z pewnym rodzajem opłaty na twoją rzecz, opłaty wniesionej osobiście, co? Powiedzmy, jakiś prezent dla ciebie? - To było w drodze... zaliczki - powiedział Himandi, nadal patrząc w talerz. - Dostaję je kwartalnie od każdego mojego klienta z wyższego domu. - Tak myślałem - stwierdził Bleys. - To wywołało natychmiast pytania o to, czy usiłowałeś po prostu napchać sobie kieszenie, albo co miałeś zamiar zrobić z tymi dochodami. Jednak po przestudiowaniu dostępnych plików doszedłem do wniosku, że nie myślałeś o wzbogaceniu się. Chciałeś założyć fundusz, o którym nikt by nie wiedział; fundusz na wypadek jakiegoś nagłego zagrożenia, takiego jak trwałe odcięcie od Dahno, co powodowałoby konieczność przejęcia całkowitej kontroli nad podległą ci organizacją? Mam rację? Messer podniósł wzrok znad talerza i spojrzał na Bleysa, mając na twarzy wyraz zaskoczenia. - Jak się tego domyśliłeś? - zapytał. - Nie domyśliłem się - rzekł Ahrens. - Dla kogoś, kto potrafi biegle czytać i rozumieć treść plików, które mi pokazałeś, jest oczywiste, że twoje serce i dusza związane są z tutejszą organizacją. Ale kierujesz nią defensywnie, a to nie jest sposób, w jaki chcę, żeby była prowadzona od tej pory. Urwał, dając tamtemu możliwość odezwania się. Messer milczał. Bleys ciągnął rzecz dalej. - Ponieważ nadchodzi okres ekspansji, być może już w trakcie najbliższych kilku lat, będziesz musiał przestać być zachowawczy, a stać się agresywny. Krótko mówiąc, będziesz zmuszony podejmować ryzyko i myśleć o sobie jako o uczestniku nieuchronnego ruchu w stronę wspanialszej przyszłości, zamiast troszczyć się o siebie na wypadek, gdybyś został sam. Nie mam bezpośrednich dowodów na twoje przewiny - ale w końcu nie potrzebuję ich dla Dahno. Uwierzy mi na słowo. Widzę jednak wystarczająco jasno, by zauważyć kilka innych rzeczy. Po pierwsze, rozwiążesz zbrojną lub paramilitarną organizację, jaką powołałeś do życia. Messer zrobił wielkie oczy. - Jesteś jasnowidzem! - powiedział. - Jakim cudem dowiedziałeś się tego z plików, które ci pokazałem? Bleys uśmiechnął się. - To był domysł - odparł - ale oparty na dosyć mocnych podstawach. - Nie... założyłem bojówki - odparł Messer. - Mam tylko umowę z jednym z lokalnych dowódców wojskowych, co pozwoliłoby mi wykorzystać oddziały specjalne, gdybym ich potrzebował. - Chciałbym, żebyś zerwał ten kontrakt - rzekł Ahrens. - Taka umowa, to jak naładowana strzelba wisząca nad kominkiem. Ktoś, kto w innym wypadku nie zastrzeliłby oponenta podczas sprzeczki, może to zrobić, skoro broń jest pod ręką. I w końcu - pokażesz mi swoje prawdziwe tajne pliki? - Tak - odparł Himandi. - Kiedy sobie tylko życzysz. Ahrens odsunął od stołu swój dryf. - Teraz - powiedział. Pół godziny później, w biurze Messera, zagłębił się w studiowanie krótkich, ale wiele ujawniających zbiorów zapisów. Informacji było dość, by zmusić Dahno do reakcji, gdyby młodszy brat chciał go z nimi zapoznać. - Rzeczywiście - stwierdził Bleys, zamykając tajne pliki i oddając klucz Himandiemu, który siedział wraz z nim w pomieszczeniu archiwum i czekał. - To, co teraz widzę, potwierdza moje przekonanie, że jesteś zdecydowanie najlepszą osobą, która może kierować naszą organizacją na Cassidzie. Chcę, żebyś mnie powiadomił, kiedy przeniesiesz te taśmy do otwartych rejestrów i uczynisz dostępnymi dla każdego, kto jest uprawniony do zapoznania się z nimi. Chcę także usłyszeć, że rozwiązałeś swoją umowę z wojskiem, tak jak chciałbym dowiedzieć się, że zacząłeś poszukiwania i sporządzanie spisu Innych. Kiedy dasz mi znać, że te sprawy są załatwione, przedstawię je Dahno w możliwie najlepszym świetle. - Uważasz... - Himandi nie dokończył. - Jak powiedziałem, sądzę, że mogę go przekonać, żeby cię zatrzymał - odparł Bleys. - Tak. - Pozostałe dni - ciągnął - jakie przeznaczyłem na pobyt tutaj, spędzę na jak najdokładniejszym zapoznawaniu się z określonymi obszarami rządu i biznesu. Na poprzedniej planecie, na której się zatrzymałem, w wieczór poprzedzający mój odlot spotkałem się z członkami pierwszej wysłanej tam grupy kadetów. Chciałbym, żeby tutaj stało się podobnie. - To doskonały pomysł - powiedział Messer. - Doskonały. Ale przez resztę pobytu nie zerwiesz ze mną kontaktu, co? - Nie - zapewnił go Ahrens. - Nic nie ucieszy mnie bardziej od widoku, że zacząłeś robić to, o co cię prosiłem. Dzięki temu będę mógł powiedzieć Dahno, że sprawy były już w toku, kiedy opuszczałem Cassidę. W ciągu następnych kilku dni, zanim jego statek odleciał w kierunku Ste. Marie, Bleys spędzał czas tak, jak na Freilandzie - wsłuchiwał się w tętno biznesu oraz poznawał struktury i działanie rządu planety. To były sprawy, na temat których wiedza będzie mu niezbędna w przyszłości, a które nie były bezpośrednio związane z celem jego obecnego wojażu - nie mającego dokładnie takiego charakteru, jaki przedstawił Dahno. Daleki od zamiaru odbycia tej podróży w celu zaznajomienia się z oddziałami organizacji, wyruszył w nią, by nawiązać kontakty z filiami i, jeśli to możliwe, zawrócić je we właściwym kierunku. Zarówno na Freilandzie jak i na Cassidzie tak właśnie zrobił. Taki okres pomyślności nie mógł trwać wiecznie. Ste. Marie była małą, ale stosunkowo bogatą planetą, krążącą wokół tego samego słońca, Procyona A, co Kultis, Mara i górniczy świat Coby. Na Coby nie było oddziału organizacji, a Kultis i Mara były planetami Exotików, gdzie organizacja byłaby bezużyteczna. Organizacja na Ste. Marie była odpowiednio skromna liczebnie, a dyscyplina w jej szeregach bardziej rozluźniona. Tym niemniej, ponieważ planeta korzystała z dużej ilości pozaplanetarnych wojsk zaciężnych, żyło na niej sporo mieszańców, którzy mogli zostać wciągnięci do organizacji. Jako głównie pasterska planeta, Ste. Marie byłaby użytecznym, ale nie nadzwyczajnym ogniwem. Oddziałem organizacji na Ste. Marie kierowała kobieta nazwiskiem Kim Wallech. Jak to było na Freilandzie i Cassidzie, szefowa prowadziła prywatne zapiski, których nie miała ochoty pokazać Bleysowi. Jednocześnie wykazywała niepokojącą skłonność do zgadzania się ze wszystkim, co Bleys sugerował i przewidywał na przyszłość, a przy tym unikała ujawnienia prywatnych obszarów swojej władzy. Była najwyraźniej osobą tego rodzaju, która walczy o ostatnią piędź ziemi, a potem, w zadziwiający sposób, znajdowała jeszcze jeden skrawek oprócz tego, który była w końcu zmuszona poddać. Wreszcie jednak Wallech poddała się i zgodziła się zmodyfikować organizację poprzez wyeliminowanie z jej struktur tego, co Bleys zasugerował. Prywatne zdanie Ahrensa o Kim było takie, że z trzech przywódców oddziałów organizacji, z jakimi rozmawiał do tej pory, Wallech była prawdopodobnie najzdolniejsza i najbardziej niezawodna. Następny przystanek miał na Cecie, wielkiej planecie o powierzchni większej od Starej Ziemi. Grawitacja Starej Ziemi stanowiła zawsze jeden z parametrów, według których wybierano inne światy do zasiedlenia. Dwa ostatnie postoje były na Nowej Ziemi i Harmonii; i na każdej z planet Bleys spotkał się z podobnymi z grubsza sytuacjami, jeśli chodzi o przywódców lokalnych oddziałów i użył też w przybliżeniu podobnych metod perswazji. A to w celu nie tylko przygotowania oddziałów organizacji do zmian, ale związania ich z nim, z Bleysem; pozornie - na początek - jako zwykłe kanały, którymi można było załatwiać oficjalne interesy między filiami, a organizacją-matką Dahno. Jakieś trzy miesiące po odlocie, według międzygwiezdnego kalendarza, Bleys stanął ponownie na powierzchni Zjednoczenia. Zadzwonił z terminalu do brata i wyjaśnił mu, że zanim się z nim spotka, chciałby najpierw odwiedzić Henry’ego i Joshuę, by okazać im, iż podziela ich żal po stracie Willa. Dahno zgodził się szybko. Jego żywe uczucia spowodowały, że zareagował niemal natychmiast na wieść o śmierci Willa. Złożył już wizytę na farmie i użył wszystkich swoich niezrównanych talentów, by podnieść ducha w dwóch pozostałych członkach rodziny. To, pomyślał Bleys, musiał być znaczny wysiłek nawet dla Dahno, gdyż Henry prawdopodobnie nie rozmawiał w ogóle o śmierci młodszego syna, a dla Joshui omawianie straty brata byłoby bolesne, gdyby musiał maksymalnie ograniczać swoje wypowiedzi. Tym niemniej, można było pocieszyć ich samą swoją obecnością - zapełniając we frontowym pokoju ten jedyny fotel, który mógł podołać ciężarowi Dahno, pomagając na farmie, co robił przez wiele lat, i okazując MacLeanom współczucie. W związku z tym Bleys nie był zbytnio zaskoczony, gdy Dahno powiedział mu, żeby spędził u Henry’ego i Joshui tyle czasu, ile będzie chciał. Było już ciemno, kiedy Bleys zajechał wynajętym poduszkowcem na podwórze farmy. Wewnątrz domu paliły się światła. W tym czasie Henry i Joshua powinni jeść kolację, zatem nie mogli nie usłyszeć ryku poduszkowca. Tak jak Bleys tego oczekiwał, to Joshua - a nie Henry - wypadł z drzwi domu. Joshua był teraz w wieku między dwudziestką a trzydziestką, ale podbiegł do poduszkowca niemal tak, jak Will biegł wówczas, kiedy Bleys porzucał farmę na rzecz miasta. Nie objął kuzyna, ale wyciągnął po prostu dłoń, którą Bleys uścisnął; przez pełną emocji chwilę obaj trzymali się mocno za ręce. - Wiedziałem, Bleys, że zjawisz się tutaj tak szybko, jak tylko będziesz mógł! - powitał go Joshua. - Och, jak dobrze cię widzieć! - Wspaniale być znowu na farmie - odparł młodszy Ahrens, czując, że istotnie tak jest. - Bleys - powiedział Joshua, kiedy obaj zmierzali w stronę domu - nie poruszysz sprawy Willa, póki ojciec tego nie uczyni, co? - Nie, nie zamierzałem tego robić. Weszli do środka. Henry siedział przy stole, zajęty robotą papierkową związaną ze sprzedażą koziego mleka. Podniósł wzrok, mając na twarzy ten swój przelotny uśmiech. - Witaj, Bleys - powiedział. - Ale cię wyciągnęło! - rzekł Joshua, przyglądając się kuzynowi w ostrym świetle pomieszczenia. - Jesteś olbrzymem! Bleys roześmiał się. - To Dahno jest olbrzymem - stwierdził. - A nie ja. - Jesteś wyższy od niego? - spytał Henry. - Jesteśmy dokładnie tego samego wzrostu - odparł Bleys - ale on jest cięższy o jakieś trzydzieści do czterdziestu kilogramów. A żaden z nas nie jest gruby. Najwyraźniej Joshua naprawiał wcześniej jedną z kozich uprzęży. Była przerzucona przez oparcie krzesła, na którym siedział. Teraz zniknął w sypialni, będącej niegdyś ich wspólną sypialnią, po czym wynurzył się stamtąd, niosąc ponadnormalnej wielkości krzesło, z którego - podczas swoich wizyt - zwykł był korzystać Dahno. - Siadaj - powiedział do kuzyna. Bleys posłuchał go, a Joshua zajął swoje poprzednie miejsce, przełożył uprząż przez kolana i podniósł szydło oraz igłę z nawleczoną dratwą - narzędzi tych używał do robienia otworów w skórze uprzęży. Podobnie jak Henry, pracował podczas ich rozmowy. Będąc w innym towarzystwie, Bleys uznałby, że takie postępowanie rozprasza, ale wiedział, że ci dwaj musieli wykorzystać każdą wolną chwilę, by uporać się z całą niezbędną robotą na farmie; i takich ich pamiętał, zawsze zajętych, nawet wieczorami. Siedzenie tutaj z nimi, pracującymi, odbierał jako coś przyjemnego, niemal domowego. - Opuszczałeś planetę? - zapytał Henry, nie podnosząc wzroku znad swoich papierów. - Tak - odparł Bleys; docierało do niego, że krzesło jest dużo wygodniejsze, niż się tego spodziewał; nie było w tym nic dziwnego, skoro zostało zbudowane dla Dahno, a przez kilka ostatnich miesięcy Bleys korzystał z mebli zaprojektowanych dla ludzi dużo niższych od siebie. - Byłem na wszystkich planetach, na których znajdują się oddziały organizacji Dahno. - Ale nie na Cecie? - zapytał Henry, nadal nie podnosząc wzroku. - Nie - odparł Bleys. - Nie na Cecie. Henry nic nie powiedział, więc do rozmowy wtrącił się Joshua. - Jakie są te inne światy, Bleys? Nie było to pytanie zadane dla potrzymania rozmowy. Joshua naprawdę był zainteresowany. Bleys uśmiechnął się. - Wszystkie miasta są bardzo podobne do Ekumenii. Ludzie bardzo podobni do tych, którzy mieszkają w Ekumenii, jeśli dotrzeć do sedna. Te same sprawy - interesy i polityka. - Jednak musiała to być interesująca podróż - stwierdził Joshua; i - jak na niego - w jego głosie zabrzmiał niemal smutny ton. - Nie była nieciekawa - odparł Bleys - ale nic z tego, z czym miałem do czynienia, mną nie wstrząsnęło. Nie straciłeś wiele, nie widząc tych miejsc. - Nasza praca jest tutaj, Joshua - odezwał się Henry. - Wiem, ojcze - odparł jego syn w ten sam sposób, w jaki odpowiadał wiele razy, kiedy mieszkali razem. Było rzeczą zrozumiałą, że Bleys zostanie na noc, a - być może - nawet na kilka dni i nocy. Joshua wyciągnął z pokoju chłopców starą pryczę Bleysa, która byłaby teraz oczywiście za mała dla niego i zastąpił ją zrobioną dla Dahno ramą łóżka wyścieloną kilkoma materacami. Łóżko pozostawiono na miejscu z nadzieją, że Bleys zjawi się niebawem. Więc znalazł się tu teraz; i o dziewiątej wieczorem, co obecnie było dla niego stosunkowo wczesną porą, położył się spać dokładnie tak jak wtedy, kiedy byli chłopcami - w tym samym pokoju i naprzeciwko Joshui. Następnego dnia, i jeszcze następnego, przebywał z tamtymi dwoma na zewnątrz, zajmując się różnymi pracami. Alternatywa polegała na samotnym przesiadywaniu w domu, co byłoby równie głupie jak i nieprzyjemne, gdyż zabijanie czasu nie szło mu nigdy dobrze. Pracował głównie z Joshua, a kuzyn opowiedział mu o wielu nie wspomnianych wcześniej sprawach, które miały miejsce po tym, gdy Bleys opuścił farmę, a nawet odważył się na wyrażenie kilku opinii o Henrym. - Ojciec nigdy ci o tym nie powie - stwierdził - i jak długo będzie mógł, to nigdy tego nie okaże, ale śmierć Willa, po stracie żony przed laty, sprawiła, że czuje się bardzo samotny. Naprawiali ogrodzenie, naciągając nowy drut. - To jeden z powodów, dla którego waham się z ożenkiem - ciągnął. - Teraz to jest nadal jego farma. Jeśli sprowadzę żonę i będę miał w końcu rodzinę, to ojciec stopniowo będzie czuł, że jest usuwany w cień, w kącik przy kominku. Nie chcę mu tego robić. Z drugiej strony jest Ruth - nie mogę jej prosić, żeby czekała w nieskończoność. - Ruth? - spytał Bleys. Joshua przymocował klamrą górny drut do słupka ogrodzenia i wskazał skinieniem głowy napinacz w rękach Bleysa. - Naciągnij go. Wielkie dłonie Ahrensa zacisnęły na drucie szczęki napinacza; Bleys obrócił głowicę narzędzia wokół słupka, by mocno naciągnąć drut. Joshua wbił następną spinkę, tym razem z całej siły, a potem, używając kleszczy, usunął klamrę, którą założył uprzednio. Ruszyli do następnego słupka. - Ruth Mclntyre - powiedział Joshua. - Pamiętasz ją ze szkoły - nie, prawda, nie chodziłeś do naszej szkoły. W każdym razie jest nieco starsza od ciebie, więc prawdopodobnie nie widywałbyś jej często. Ale musisz pamiętać rodzinę Mclntyre’ow. - Tak - odparł Bleys. - Pamiętam. Próbował przywołać obraz Ruth, o której mówił Joshua, ale nie pojawiło się żadne wspomnienie. Jeśli widywał dziewczynę, to musiało to być w niedziele, podczas nabożeństw w kościele, do którego chodziły wszystkie rodziny. - Opowiedz mi, jak wygląda - poprosił. - Och, jest niemal mojego wzrostu, ma kruczoczarne włosy i okrągłą twarz - powiedział Joshua. - Chyba ją kocham, Bleys. - Być może powinieneś zatem ożenić się, nie bacząc na wuja. Wiem, że gdybyś go zapytał, byłby pierwszym, który by ci powiedział, żebyś to zrobił. - To dlatego nie mam zamiaru go pytać - rzekł Joshua. - Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. - Być może ja... - zaczął Bleys. Joshua potrząsnął głową i przerwał mu w pół zdania. - Sam to załatwię, kiedy nadejdzie odpowiednia pora - stwierdził. Rozmawiali o pogodzie, o inwentarzu, cenach farm i innych rzeczach. Później Bleys pracował z Henrym, zwykle pomagając w budowie, gdyż wuj powiększał oborę, mając zamiar zwiększyć znacznie pogłowie swojego stada kóz. Henry, prawem kontrastu, mówił o pracy i wielu codziennych, drobnych sprawach. Dopiero trzeciego dnia zrobił przerwę po ułożeniu części dachu, a zszedłszy z niego po drabinie, wytarł czoło i spojrzał Bleysowi prosto w oczy. - Will dużo o tobie myślał, Bleys - powiedział. - Wiem - odparł bratanek. - Napisał mi o tym. Dotarło do niego, że być może teraz nadeszła najlepsza pora. Sięgnął do kieszeni po list, który Will wysłał mu z Cety. - Napisał to w ostatnim liście. Chciałbyś go przeczytać? - Jeśli to nie będzie wtrącanie się w prywatną korespondencję twoją lub Willa... - powiedział Henry, ale wzrok miał skupiony na liście niemal z tęsknotą. Bleys podał mu go. Henry wziął list i zaczął czytać. Widać było wyraźnie, że przeczytał go kilka razy, zanim w końcu ze czcią złożył kartki i oddał je Bleysowi. - Może chcesz go zatrzymać? - spytał Bleys. - To był dom Willa i tutaj jest reszta jego rzeczy. Myślę, że ten ostatni list powinien znaleźć się wśród nich. Henry potrząsnął głową. - To list, który napisał do ciebie - powiedział. - Powinieneś go zatrzymać. - Bądź pewny, że tak zrobię - odparł Bleys, biorąc niechętnie kartki. - Gdybyś zmienił zdanie i chciał go dostać... - Nie, to postanowione - stwierdził Henry; podniósł kolejną rolkę materiału na pokrycie dachu i zaczął wspinać się po drabinie. Później tego samego popołudnia Joshui udało się pobyć z Bleysem sam na sam. - Pokazanie ojcu tego listu - powiedział - było najlepszą rzeczą, jaką mogłeś zrobić. Wyczytał w nim, że Will znalazł przed śmiercią pociechę w Panu. Nie masz pojęcia, jaką sprawiło mu to ulgę. Czyja także mógłbym go przeczytać? - Oczywiście! - odparł Bleys. Wyciągnął list z kieszeni i podał mu. - Powinienem był o tym pomyśleć od razu. Starałem się przekonać twojego ojca, żeby go zatrzymał, ale nie chciał o tym słyszeć. - Wiem - rzekł Joshua, czytając list równie zachłannie, jak Henry. - Przykazał mi, żebym ja także nie brał go pod żadnym pozorem. Przerwał lekturę i spojrzał na kuzyna. - Ale wezmę go, jeśli chcesz - powiedział Joshua. - Potem będzie zadowolony, że tak zrobiłem, bez względu na to, co teraz mówi na ten temat. Kilka godzin później, przejeżdżający obok farmer przekazał wiadomość ze sklepu, że do Bleysa dzwonił Dahno. Bleys pojechał do sklepu poduszkowcem. Było to szybsze niż poruszanie się kozim zaprzęgiem, chociaż Henry zaproponował mu to. Bleys zamówił rozmowę na koszt Dahno i po chwili usłyszał go w telefonie. - Przepraszam, że przeszkadzam ci w odwiedzinach - powiedział starszy brat - ale sądzę, iż nadszedł czas, żebyś zjawił się tutaj i opowiedział mi o swojej podróży. Masz czym przyjechać? - Tak, wynająłem poduszkowiec - odparł Bleys. - Jeśli zatem natychmiast wyjedziesz - stwierdził Dahno - to będziemy mogli porozmawiać przy kolacji. Henry i Joshua byli pierwsi, ale nadeszła pora, żebyśmy się spotkali. Rozdział 27 Bleys słyszał w głosie Dahno naleganie, ale teraz, kiedy siedział ze swoim przyrodnim bratem w małej restauracji, swobodna postawa Dahno przeniosła Bleysa we wspomnieniach do dni, kiedy ten przywoził go do Ekumenii na krótkie wizyty. Dahno mówił o wszystkim i o niczym; była to interesująca rozmowa, zabawna, ale nie dotyczyła niczego ważnego, pomijając miasto i pewne wydarzenia, jakie w nim zaszły, a tylko kilka spraw miało związek z interesami lub polityką. Bleys czekał. Kiedy skończyli główne danie, Dahno zamówił - i po chwili otrzymał - kolejnego drinka, po czym obaj oparli się wygodnie, siedząc w intymnym ćwierćkolu wyścielanego boksu. Bleys podejrzewał, że w restauracji dobrze znają Dahno i troszczą się o niego, gdyż - jak to miało także miejsce w wielkiej restauracji, gdzie brat załatwiał zwykle wieczorami swoje interesy - siedzenia i oparcia były na miarę nie tylko Bleysa, ale i starszego Ahrensa. - A teraz - odezwał się Dahno - opowiedz mi o przebiegu swojej podróży... Tak, pomyślał Bleys, długi, przyjemny początek spotkania już za nami. - Oczywiście - odparł. - Możesz usłyszeć kilka rzeczy, które będą dla ciebie niespodziankami. Jeśli tak się stanie, będę wdzięczny, jeśli wstrzymasz się z komentarzami do chwili, aż opowiem całą historię. W porządku? Dahno skinął głową. - Zgoda - powiedział, przełykając wielki haust swego drinka. - Nawijaj. - Jak wiesz, najpierw poleciałem na Freiland - rzekł Bleys - gdzie poznałem ważnego człowieka, Hammera Martina... - Porządny facet, ten Hammer - odezwał się Dahno. Bleys podniósł palec w geście protestu. Dahno skłonił przepraszająco głowę i machnął ręką, by brat kontynuował. Bleys zaczął opowiadać o wszystkim, co mu się przytrafiło na Freilandzie, nie przedstawiając swoich domysłów czy wniosków, ale relacjonując suche fakty - co powiedział, zrobił i co rzekł Hammer. Kiedy jednak dotarł do końca, do długiej, intymnej i szczerej rozmowy z Martinem, powtórzył ją Dahno słowo w słowo, cytując ją dzięki swojej wytrenowanej pamięci. Dahno zamówił kilka kolejnych drinków i wypił je, zanim Bleys skończył relację. Wyraz twarzy starszego Ahrensa nie zmienił się, gdy młodszy odmalowywał przyszłość, w której do organizacji Innych będą należeć wszyscy kwalifikujący się do tego mieszańcy. Wobec milczenia brata, Bleys przeszedł do opisu lektury tajnych plików Hammera i do tego, co w nich znalazł, jak również tego, co z nich wydedukował - o czym powiedział Hammerowi, że przekaże później Dahno. Jednocześnie powtórzył swoją rekomendację, żeby zostawić Martina na jego stanowisku. To było suche sprawozdanie. Na swój sposób Bleys mówił z tak pokerową twarzą, z jaką Dahno słuchał, spoglądając na niego z przeciwka - nadal rozluźniony, z iskrą humoru w oczach, który zawsze w nich błyszczał, póki nie zdarzyło się coś szczególnego, co pozbawiało go dobrego samopoczucia. Bleys kontynuował swoją opowieść o Cassidzie i Himandim, relacjonując nadal tak, jak historia się wydarzyła. Potem przekazał swoje doświadczenia ze Ste. Marie, z Cety, z Nowej Ziemi i w końcu z Harmonii. Tylko na Harmonii, powiedział bratu, nie było żadnych tajnych plików, żadnych bojówek, które by szef tamtejszej organizacji utrzymywał na własny użytek. Kinkaka Goodfellow, przywódca oddziału na Harmonii, postępował dokładnie według zasad. - Powiedziałem mu to samo na temat mieszańców i przyszłości organizacji - dokończył Bleys cicho - i wróciłem tutaj. Goodfellow jest jedynym szefem, którego zalecałbym wymienić. Ale tak, jak się sprawy mają, Harmonia znajduje się niemal pod twoim osobistym zarządem. To bardzo blisko - w każdej chwili możesz zjawić się na jego progu. Dahno skinął głową. - I podczas gdy żaden z nich - ciągnął Bleys - przynajmniej z początku, nie podejrzewał, że mógłbym wyniuchać, co robili niezgodnie z pierwotnymi zaleceniami, on podejrzewał od samego początku, że jestem kimś w rodzaju generalnego inspektora. - Istotnie? - powiedział Dahno, po raz pierwszy okazując zaskoczenie. - Tak - odparł Bleys. - Z rozmysłem postępował w taki sposób, żeby mi pokazać, że niczego nie ukrył. Jedynym powodem, który mógłby go zdyskwalifikować jako szefa, jest ten, że zbyt wiele podejrzeń mogłoby mu utrudnić zaakceptowanie przyszłości, którą roztoczyłem przed Innymi, i którą przedstawiłem także jemu. Dahno skinął ponownie głową, ale tym razem wyraz jego twarzy był nieodgadniony. - Z drugiej strony - powiedział Bleys - myślę, że kiedyś będzie w stanieją dostrzec. Jeśli tak, byłoby z wielką korzyścią, gdyby przyjął ją z przekonaniem. Więc nawet jego proponuję zostawić na stanowisku. W otaczającym stolik małym, wyścielanym boksie zapadło milczenie. Po chwili Dahno odezwał się łagodnym głosem. - Wiesz - powiedział - nie zostałeś wysłany w ten objazd po to, żeby postępować w ten sposób z naszymi ludźmi. Dokument, który ci dałem, miał tylko zapewnić ci ich współpracę. Nie był odskocznią do grożenia im i skłonienia ich do przyswojenia sobie idei, że Inni będą w końcu władać wszystkimi planetami. Wiem, że szefowie poruszają ten temat z kadetami, ale myślałem, że rozumiesz, iż to jest właśnie tylko zwykłe gadanie. - Owszem - odparł Bleys spokojnie. - Ale moje rozmowy nie były czcze. Sądzę, że to jest absolutnie pożądany i osiągalny cel. - Tak uważasz? - spytał Dahno. - Zatem odłożę wysłuchanie twojej odpowiedzi na pytanie, co twoim zdaniem my - a to oznacza ja - możemy ewentualnie na tym zyskać. Przypuszczam, że powiesz mi zamiast tego, jakie powody skłoniły cię do uwierzenia w podobną przyszłość. Musiałeś zrozumieć dawno temu, że moje i ich powodzenie zależy od osobistych, interpersonalnych kontaktów. - To dlatego właśnie taka przyszłość jest nieuchronna - powiedział Bleys. - Jesteś taki sam jak każdy, kto odnosi sukcesy na dowolnym polu. Im więcej osiągnięć, tym więcej pracy przed tobą. Pomimo wysyłania ludzi na inne planety, ty i twoja organizacja - ale szczególnie ty sam - dawno temu osiągnęliście punkt, po przekroczeniu którego zacząłeś spędzać w pracy dobre osiemnaście godzin na dobę przez siedem dni w tygodniu. Ty potrafisz temu podołać, nie sprawiając wrażenia szaleńczo zajętego. Słabym punktem jest to, że inni członkowie organizacji nie nazywają się Dahno Ahrens. Czy to, co mówię o twoim planie zajęć, nie jest prawdą? - Panie wiceprezesie - odparł Dahno; opróżnił swoją szklankę i przycisnął guzik na panelu sterowniczym, by zamówić kolejny drink. - Masz rację. Rozumiem, że implikacja tego faktu brzmi tak, że ja sam będę niebawem potrzebował dodatkowej pomocy. - A czy nie jest to jeden z powodów, dla których chciałeś, żebym był twoim pierwszym zastępcą? - zapytał Bleys. - Zauważyłeś dawno temu, że niebawem będziesz miał zbyt wiele do zrobienia. Chciałeś mieć przynajmniej jedną osobę, której mógłbyś zaufać i przekazać jej w końcu część obowiązków. - Ponownie masz rację - rzekł Dahno. Szklanka z jego drinkiem wynurzyła się - wypełniona po brzeg - ze szczeliny, która otworzyła się przed nim w stole. Dahno obserwował ją, jakby to było jakieś zręczne przedstawienie. - Nadal jednak - odezwał się - taki rozrost organizacji, jak to zasugerowałeś szefom naszych filii i, jak rozumiem, do którego ich przekonałeś, jest nieco trudny do przełknięcia. Nie widzę tego. - Myślę, że zobaczysz, jeśli będziesz miał czas zapoznać się ze sprawą tak, jak ja to zrobiłem w ciągu ostatnich kilka lat - odparł Bleys. - Jesteś wyjątkowy. Byłbym niemal skłonny postawić na ciebie, że przekonasz Exotika, czego, jak sądzę, nie dokonałby nikt poza innym Exotikiem. - Nie, nie Exotik - mruknął Dahno, patrząc na swoją pełną szklankę. - Ale mów dalej. - Daj sobie czas na przyjrzenie się temu - powiedział Bleys. - Sądzę, że zobaczysz, iż przyszłość już tutaj jest. Wszystko, czego potrzebuje, to świadomej intencji z naszej strony - twojej i mojej. - Mylisz się - rzekł Dahno, podnosząc wzrok znad szklanki, by spojrzeć na brata. - Chodzi ci o to, że można to osiągnąć, ale tylko ja mogę to zdobyć? - Tak - potwierdził Bleys - ale dojdzie do tego szybciej, jeszcze za naszego życia, tylko wtedy, gdy będę stał u twego boku. Dahno zachichotał dobrodusznie. - Nie byłbyś moim małym braciszkiem, pomijając już rolę zastępcy - powiedział - gdybym nie widział, że każda próba uczynienia cię użytecznym musi być obwarowana pogodzeniem się z tym, że staniesz się użyteczny do tego stopnia, aż okażesz się niezbędny. - Ale czy nie widzisz teraz, kiedy ci ją naszkicowałem, że taka przyszłość jest możliwa do osiągnięcia? - spytał Bleys. - Nie, nie widzę - odparł Dahno; jednym wielkim łykiem opróżnił stojącą przed nim szklankę, po czym przeciągnął się niczym sam Gargantua. - Oczywiście, wyobrażam ją sobie. Ale myślę, że będę musiał się zastanowić, czy zgodzę się na nią, czy nie. - Mogę zapytać, ile czasu ci to zabierze? - zapytał Bleys. - Szczerze mówiąc, nie wiem - odparł Dahno. - Może przemyślę sprawę przez noc. A może to kwestia miesięcy. Nie jestem jednym z szefów podorganizacji, z którymi rozmawiałeś. To, co sugerujesz, muszę przeciwstawić temu, co postrzegam jako możliwe. Być może będę nawet chciał przekonać się, czy wydarzenia, na krótka metę, potwierdzają rozwój sytuacji czy nie. Ponownie przeciągnął się potężnie. - No cóż - powiedział - czy możemy nazwać to kolacją? Powinienem wracać do swojego stałego restauracyjnego stolika, a ty chciałbyś prawdopodobnie pojechać do domu i odpocząć. - Mógłbyś mi poświęcić jeszcze chwilę? - zapytał Bleys. - Powiedz mi, czy zgadzasz się ze mną, że utrzymywanie prywatnych bojówek, przechowywanie tajnych plików i dokonywanie innych zmian w modelu postępowania, wedle którego mieli działać, to rzeczy, które powinny były zostać skorygowane - tak jak powiedziałem szefom oddziałów, że mają to zrobić? - Tak - odparł Dahno. - W tym zgadzam się z tobą. Daj mi znać, jak tylko uporządkują swoje archiwa. - Natychmiast, gdy tylko przyjdzie wiadomość - powiedział Bleys. - A teraz jeszcze tylko jedno pytanie. Czy za te - nazwijmy je - błędy, winisz się w jakikolwiek sposób? Dahno spojrzał na niego. Uśmiech na jego twarzy zaczął się poszerzać. - Cwaniak. - Być może - rzekł Bleys - ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - I nie zamierzam tego robić - odparł starszy brat. - No cóż, możemy już iść? - Panie prezesie - powiedział Bleys. - Z naszej rozmowy telefonicznej wyniosłem wrażenie, że miał mi pan coś do powiedzenia. - Być może miałem - stwierdził Dahno. - Być może twoje rewelacje wybiły mi to w tej chwili z głowy. W każdym razie poruszymy w przyszłości tę sprawę. Wstał i odszedł od stołu, a Bleys poszedł odruchowo w ślady brata. - Mam cię podwieźć do domu? - zapytał Dahno. - Nie musisz - odparł brat. - Mogę pojechać automatyczną taksówką. - To żaden kłopot - powiedział Dahno. - Prawdę mówiąc, wolałbym to zrobić. Pojechali razem i starszy Ahrens wysadził brata przed apartamentowcem. Bleys poczuł się tu podobnie jak u MacLeanów tego wieczoru, kiedy wrócił na Zjednoczenie. Wszystko wydawało się dokładnie takie samo. Wszedł do swojego pokoju i przekonał się, że jego bagaż został dostarczony na miejsce i przyniesiony na górę - najwyraźniej przez portiera. Rozpakował tych niewiele rzeczy, jakie zostały do rozpakowania, gdyż w podróży miał ze sobą tylko małą walizeczkę z najniezbędniejszymi ubraniami, resztę mógł kupić na miejscu. Włożył wszystko do rozmaitych szuflad i ściennych schowków w swoim pokoju, przebrał się w szlafrok i położył na plecach w łóżku. Niemal nigdy nie korzystał ze świetlika nad głową, żeby w trakcie rozmyślań obserwować gwiazdy, ale dzisiejszej nocy nacisnął odpowiedni przycisk w panelu sterowania obok łóżka i nieprzezroczysty fragment dachu ponad nim cofnął się, ukazując pełne gwiazd niebo nad Zjednoczeniem. Widział Syriusza widocznego powyżej Freiłandu i Nowej Ziemi. Inne gwiazdy były albo zbyt daleko, albo znajdowały się poza obszarem nieba, który mógł widzieć przez okno pod tym kątem, o tej godzinie i o tej porze roku. Tuż przed zaśnięciem rozmyślał o Starej Ziemi. Nie wcześniej jednak, nim zapamiętał sobie, że powinien przyjrzeć się bliżej, jak rozwinęła się sytuacja na Zjednoczeniu podczas jego kilkumiesięcznej nieobecności, a także zastanowić się, jaki powód mógł mieć Dahno, żeby tak pilnie wezwać go z farmy. Kiedy Bleys się obudził, był jasny dzień, a myśli - jak to często się zdarzało - miał dużo bardziej uporządkowane niż przed zaśnięciem. Nie był pewny, ale miał wrażenie, że brat martwił się jakimś problemem, którym pragnął podzielić się z Bleysem. Prawdopodobnie chciał, żeby Bleys zajął się jakąś częścią tego kłopotu. To co młodszy Ahrens powiedział przyrodniemu bratu, spowodowało, że Dahno zmienił zdanie. Pozostawało pytanie, dlaczego. Wydawało się, że jedyną rzeczą, mogącą tak bardzo niepokoić Dahno, mogło być tylko to, że starszy brat doszedł nagle do wniosku, iż Bleysowi nie można ufać. Ale związek między tym, co Bleys powiedział bratu, a tym, co Dahno miał na końcu języka, pozostawał nieznany. Bez względu na to, co to było, musiało mieć coś wspólnego z polityką. W związku z tym im wcześniej Bleys pozna obecną sytuację polityczną na Zjednoczeniu, tym lepiej. W pewnym stopniu spodziewał się, że obudzi się i znajdzie instrukcje od Dahno, które skierowałyby go do jakieś pracy - nawet jeśli byłoby to coś, co miałoby tylko dostarczyć mu zajęcia - ale brat nie zostawił żadnej wiadomości, więc Bleys uznał, iż oznacza to, że ma wolną rękę i może robić, co chce. Ubrał się, przygotował sobie śniadanie i zjadł je; potem poszedł do biura Dahno, przywitał się z dwiema wiernymi pracownicami i przeszedł przez gabinet brata do elektronicznego archiwum. Zaczął przeglądać uważnie najnowsze dane, jakie Dahno wprowadził podczas jego nieobecności. Nowe informacje, które Bleys studiował, jak i wszystkie inne pliki, jakie przeglądał wcześniej, były ze swej natury tajne, gdyż odnosiły się do rzeczy i ludzi, nie precyzując, o kogo chodzi. Bardzo często nazwisko osoby, której dotyczyły dane, zastępował inicjał, numer lub w oczywisty sposób było ono pseudonimem. Tym niemniej, dzięki doświadczeniu wyniesionemu z wcześniejszej lektury tych plików, Bleys był w stanie dopasować większość do struktury Izby. Ograniczona znajomość pewnych kodów Dahno pozwalała Bleysowi wychwycić odniesienia do Core Tap. Same uwagi były niejasne, ale bardzo duża ich liczba wskazywała, że projekt stał się teraz na tyle ważny, że przyćmił wszystko inne, czym Dahno interesował się w tej chwili. Zdawało się pewne, że powód, dla którego brat telefonował, miał coś wspólnego z ustawą dotyczącą budowy Core Tap. Dowiedziawszy się, ile tylko mógł wywnioskować z plików, Bleys pojechał do budynku rządowego i zasiadł na chwilę na galerii dla publiczności, by przekonać się, co mógłby tutaj usłyszeć. Zdawało się, że w Izbie obecna jest większa niż zwykle liczba jej członków, z których wielu rozmawiało tak cicho, że ich głosy nie docierały na galerię; inni siedzieli w stożkach ciszy, co sprawiało, że ich rozmowy pozostawały prywatnymi. Najwyraźniej Bleys był świadkiem nadzwyczajnej aktywności polityków. Niemal na pewno to także było związane z projektem Core Tap, który nie został jeszcze ani zaaprobowany przez Izbę, ani definitywnie przez nią odrzucony. Żeby to sprawdzić, Bleys zapytał strażnika Toma, którego postanowił sobie zjednać, jaka ustawa była obecnie głównym przedmiotem zainteresowania Izby. - Chodzi o ustawę związaną z Core Tap, Bleysie Ahrens - odparł Tom i mrugnął. - Budzi wielkie zainteresowanie. - Istotnie - powiedział Bleys. - Nie było mnie na planecie prawie trzy miesiące. Do pewnego stopnia spodziewałem się, że do tego czasu sprawa zostanie załatwiona. Strażnik roześmiał się. - Wszystko, tylko nie to - stwierdził. - Jeśli w ogóle coś zrobiono, to tylko bardziej ją zagmatwano. Projekt przeszedł przez pół tuzina różnych komisji i dwa razy wrócił pod obrady Izby. - Nie miałbyś ochoty powiedzieć mi, kto głównie się tym interesuje? - zapytał Ahrens. Strażnik uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Wiesz, że to tyleż kwestia rozkazów, co i zdrowego rozsądku - odparł. - Nie rozmawiamy na temat poszczególnych przedstawicieli ani z gośćmi, ani z innymi parlamentarzystami. Jeśli chcesz nadrobić braki, to zamiast pytać mnie, zrobiłbyś lepiej, zaglądając do opublikowanych protokołów z obrad, które toczyły się w Izbie podczas twojej nieobecności. Wiesz oczywiście, że nie wolno mi udzielać także i takich informacji. - Tak, wiem - odparł Bleys. - Nie powinienem był pytać. Zapomnij o tym. - To mogę zrobić - zgodził się strażnik. Potem, gdy Bleys zaczął się już oddalać od niego, Tom zawołał: - Miło cię znowu widzieć, Bleysie Ahrens. Jeśli potrzebne ci informacje, biblioteka znajduje się na dole. I tak też było. Bleys zjechał windą do sutereny, gdzie mieściła się oficjalna biblioteka Izby. Mógł tam wejść dzięki swojej plakietce. Pomieszczenie było rozległe i miało nisko wiszący strop - wyglądało tak, jakby wydrążono je w betonie tworzącym fundamenty Izby. Siedzący za biurkiem mężczyzna w średnim wieku, z szopą siwych włosów na głowie oraz z patriarchalnym uśmiechem wspaniałomyślnego dziadka przyklejonym do twarzy, dał mu egzemplarze Biuletynu Izby z ostatnich trzech miesięcy. Było tego niewiele więcej niż arkusz z każdego dnia, odnotowujący sprawy toczące się w samej Izbie i w jej komitetach. Sądząc z tego, co Bleys czytał, wokół ustawy o Core Tap było bardzo dużo zamieszania. Do komisji i z komisji, na obrady, z powrotem do komisji, a z niej ponownie do Izby. Generalnie, cały czas coś się działo. Relacje byty oszczędne w stopniu, który zbliżał się do stenograficznego zapisu i nie powiedziały mu nic o samej ustawie, natomiast wiele o jej przemieszczaniu się - chociaż nawet gdyby doszło do ostatecznego głosowania, to podano by tylko liczbę jej zwolenników i przeciwników. Członków Izby, którzy podczas posiedzeń głosowali tak lub nie, nie wymieniano z nazwiska. Nawet samą ustawę określał tylko numer - 417B. Bleys przeczytał do końca Biuletyny i miał właśnie oddać je bibliotekarzowi, kiedy - z dużo grubszą porcją materiałów - zobaczył go ponownie u swego boku. - Może chciałbyś przejrzeć wydruki gazetowe z tego samego okresu? - zapytał bibliotekarz. - Bardzo wielu czytelników stawia relacje gazetowe na drugim miejscu po Biuletynie. Położył je na stole. - Dziękuję - rzekł Ahrens. Nie pomyślał o wycinkach gazetowych, chociaż był to nieuchronnie kolejny krok do zdobycia informacji na temat politycznych postępów przy uchwalaniu ustawy o Core Tap. Zaczął przeglądać stos wydruków. Byłby to spory wysiłek, gdyby nie jego umiejętność szybkiego czytania i zapamiętywania wiadomości. Przed upływem pół godziny odniósł wydruki gazetowe bibliotekarzowi, który spojrzał na niego z lekkim zaskoczeniem. - Znalazłeś to, czego szukałeś? - zapytał. - Tak. Dzięki - rzekł Bleys. Opuścił czytelnię, wrócił na górę, a potem wyszedł na zewnątrz, skąd wezwał automatyczną taksówkę. Gazety były dużo bardziej pouczające, uznał Bleys, kiedy pojazd wiózł go w kierunku apartamentowca. Oczywiście ich celem było raczej przyciągnięcie uwagi czytelników, a nie zwykłe opisanie faktów - jak to czynił Biuletyn językiem suchym niczym piasek. Wedle wycinków, Darrel McKae - młody charyzmatyk, który przyciągał z innych kościołów o ustalonej tradycji liczne rzesze neofitów - stworzył wielki zbór. Nazywał się Kościół Powstań!, a jego siedzibą było małe miasteczko Newberry. Zdjęcia młodego przywódcy religijnego ukazywały go takim, jakim był - wojujący w każdym calu. Fanatyk czy Prawdziwie Wierzący, brzmiało jedyne pytanie, na które gazeta nie usiłowała odpowiedzieć. McKae miał szerokie ramiona, wygląd kogoś energicznego i był najwyraźniej tylko kilka cali niższy od Bleysa. Patrząc na jego zdjęcie, Ahrens gotów był założyć się, że tamten jest Fanatykiem. McKae, jako wiejski przywódca, pojawił się znikąd. Był zwykłym członkiem jednego ze zborów w Newberry, który prezentował wiernopoddańczą postawę wobec jednej z Pięciu Sióstr. McKae zbuntował ponad połowę kongregacji i sformował własny kościół. Najwyraźniej od tego momentu jego wpływy rosły stopniowo, a liczba kościołów postrzegających w nim swego najwyższego przywódcę, zwielokrotniała. Z początku były to tylko wiejskie zbory, ale potem kongregacje zaczęły pojawiać się i w miastach. Samo Newberry leżało w odległości jakichś tysiąca dwustu kilometrów od Ekumenii i najwyraźniej Darrel McKae uczynił z niego swoją siedzibę krótko po tym, gdy Bleys wyruszył w podróż. Mniej więcej w tym czasie liczba członków jego połączonych kościołów osiągnęła taką liczbę, że mogli starać się o prawo wyboru przedstawiciela do Izby. Petycję zaakceptowano, wybory przeprowadzono i - zaskakujące - nie zastępca Darrela McKae’a, ale on sam, został wybrany do Izby jako reprezentant członków kościoła. Taka decyzja dowodziła albo nadzwyczajnej ufności w zdolności umysłowe młodego przywódcy religijnego, albo istnienia jakiegoś szczególnego celu. - Unieważnij polecenie, jakie ci dałem - powiedział Bleys do mikrofonu taksówki. - Zamiast tego zawieź mnie do najbliższego portu lotniczego. Do najbliższego lotniska i kosmodromu było tylko piętnaście minut jazdy. Stamtąd pilot wynajętego, pięcioosobowego statku przeznaczonego do lotów atmosferycznych, przewiózł go na podobne lotnisko w Newberry, które było zbyt małe, by towarzyszył mu port kosmiczny. Bleys poinstruował pilota, żeby ten przyleciał po niego następnego dnia koło dziesiątej rano, po czym pojechał autotaksówką do miasteczka. Newberry było rzeczywiście małe; mniejsze, niż Bleys sądził. Gdyby chciał chodzić pieszo jego ulicami, to przy swoim olbrzymim wzroście i w ubraniu z Ekumenii wyróżniałby się wśród mieszkańców jak cyrkowy dziwoląg. Czy mu się to podobało, czy nie, jego gabaryty nakładały na niego te same ograniczenia, jakim musiał poddawać się Dahno. Zatrzymał jednak autotaksówkę przed sklepem, gdzie mógł kupić plan miasta, po czym właściwie wykorzystując drobną sztuczkę hipnotyczną, podszedł sprzedawcę i wypytał go o powierzchowność oraz przeszłość Darrela McKae’a, zanim ten objawił się na scenie politycznej jako charyzmatyczny lider ruchu religijnego. Okazało się, że McKae był tutejszym młodzieńcem, który nie zwracał na siebie szczególnej uwagi, póki nie został przywódcą dysydenckich elementów w macierzystym zborze i nie założył własnego kościoła. Potem jego nowa kongregacja urosła w siłę, a on sam błyskawicznie wyrobił sobie nazwisko. Czy McKae nadal był w Newberry, tego sprzedawca nie potrafił Bleysowi powiedzieć. Zdawało się, że jakiś rok wcześniej zaczął wizytować nowe zbory swojego kościoła i było mało prawdopodobne, by ktokolwiek poza jego najbliższymi doradcami wiedział, gdzie i kiedy można go znaleźć. Oprócz tego Bleys nie dowiedział się wiele więcej. Znalazłszy się powrotem w taksówce, zadzwonił na lotnisko w Ekumenii, by odwołać jutrzejszy lot, a potem na miejscowe lotnisko, by zabukować sobie natychmiastowy wylot z Newberry. Do Ekumenii przyleciał tuż przed zmierzchem. Rozdział 28 Bleys obudził się wcześnie, czując lekki, ale uporczywy przymus. Po chwili, kiedy już oprzytomniał na dobre, przypomniał sobie, że tego ranka McKae miał wygłosić w Izbie ważną mowę na temat ustawy związanej z Core Tap. Bleys postanowił jej wysłuchać. Nigdy wcześniej nie słyszał przemawiającego McKae’a. Potrzeba wstania i wyjścia była wystarczającym przymusem, ale Bleys odnosił wrażenie - na podstawie tego, czego doświadczał - że chodziło o coś więcej. Zebrał wystarczającą ilość dowodów, by czuć nadciągający przełom. Niebawem miało się coś stać. Zanotował w pamięci, że ma nadal szukać dowodów nadchodzącego kryzysu, po czym wstał pośpiesznie i ubrał się. Wszedł cicho do sypialni Dahno i przekonał się, że - tak jak przewidywał - brat nadal spał. Zważywszy na to, że Dahno położył się prawdopodobnie nad ranem, nie było w tym nic zaskakującego. Bardzo wielu jego klientów chciało spotkać się z nim w tajemnicy - a „w tajemnicy” oznaczało często godziny, kiedy spora część miasta już spała. Stał przez chwilę, patrząc na Dahno. Jego olbrzymi przyrodni brat leżał bezbronny; jedno masywne, nagie ramię zwisało poza krawędź łóżka. Twarz, którą sen pozbawił oznak świadomości, nie była tą, którą starszy Ahrens ukazywał światu na jawie. Teraz, podczas głębokiej drzemki wywołanej przez zmęczenie, błysk dobroduszności był nieobecny, a znużenie rozluźniało rysy poszarzałej twarzy. Dahno leżał na boku; poduszka wokół kącika ust była wilgotna. Śpiąc, wydawał się Bleysowi starszy niż kiedykolwiek wcześniej - z jego twarzy można było odczytać różnicę wieku między obu braćmi. Widać było cienie wywołane przez zmęczenie i niepokój. Przez moment Bleys miał dla Dahno niezwykłą litość i ciepłe uczucia. Wyszedł cicho z pokoju i z mieszkania. Wolał zjeść śniadanie po drodze, niż ryzykować, że kręcąc się po apartamencie, obudzi przedwcześnie brata. Zjadł śniadanie w restauracji Izby, a potem poszedł prosto na galerię gości. W tym momencie było już nieco po dziewiątej rano - za wcześnie, by zjawiła się większość członków Izby, ale dużo za wcześnie dla niemal wszystkich obserwatorów z galerii. Jednak dotarłszy tam, Bleys przekonał się, że galeria była wypełniona prawie w trzech czwartych, a niemal tyle samo, procentowo, członków Izby zajmowało miejsca przy pulpitach sali obrad. Bleys dał wcześniej Tomowi napiwek, żeby strażnik załatwił kogoś, kto zajmie dla niego miejsce. Kiedy Ahrens zjawił się, Tom poprowadził go zdecydowanym krokiem w dół, ku pierwszemu rzędowi balkonu. Na ich widok siedzący trzy miejsca dalej mężczyzna z plakietką umożliwiającą jednokrotny wstęp na galerię podniósł się i ruszył wzdłuż rzędu. Bleys zajął jego miejsce. Ta zamiana zwróciła uwagę siedzących w pobliżu, ale nie przesadną. Rezerwowanie miejsc nie było niczym nadzwyczajnym. Przypuszczalnie, pomyślał Bleys, co najmniej połowa wizytujących galerię postępowała od czasu do czasu w ten sam sposób. Bleys wyrzucił tę kwestię z głowy. Pochylił się, by przyjrzeć się Izbie i sprawdzić, kto jest już obecny. McKae, przekonał się, był przy swoim pulpicie. Bleys poznał go dzięki widzianemu wcześniej zdjęciu. Wysoki, sprawiał imponujące wrażenie na tle reszty członków Izby, którzy byli przeważnie niscy, w średnim wieku i bez kondycji. Sylwetkę miał atletyczną; czarna peleryna o szkarłatnej podszewce okrywała niebieskie spodnie, bluzę i wypucowane buty do pół łydki. Stał, kiedy gońcy Izby wnieśli stos papierów i złożyli go przed nim. Zaskoczony Bleys ujrzał, że tak daleko od McKae’a, jak to tylko było możliwe, siedziało razem Pięć Sióstr, wokół których miejsca świeciły pustką. Był to pierwszy raz, gdy Bleys widział wszystkie Siostry razem i stanowiło to dla niego niespodziankę. Czworo znał - do Harolda Harolda, Shin Lee, Brata Williamsa i Christophera Umaluka dołączyła piąta osoba, którą mógł być tylko Hugo Linx z Grupy Pierwszej Modlitwy. Zaskoczeniem dla Bleysa był nie tyle fakt, że go tutaj widział, ale to, że Linx okazał się grubym człowiekiem ubranym, poniżej zwykłej koszuli i marynarki, w coś pośredniego między kiltem a spódnicą; potargane rude włosy otaczały łysinę na środku głowy. Był to ten sam człowiek, który zatrzymał obu braci, gdy Dahno pierwszy raz zabrał Bleysa na galerię, i który groził starszemu Ahrensowi wydaleniem z budynku Izby. Wówczas Dahno wzruszył ramionami i wyjaśnił Bleysowi, że zrobienie sobie kilku wrogów jest czymś nieuchronnym. Jeśli chodzi o Dahno, to niczemu nie można było w pełni ufać. Rozpoznawszy teraz, że zapamiętany przez niego człowiek to Linx i ujrzawszy go z czterema pozostałymi Siostrami, Bleys zrozumiał, że cała scena z przeszłości została zaaranżowana przez Dahno, by w głowie młodszego brata nie powstała myśl, że Linx ma jakiekolwiek związki ze starszym Ahrerisem. Nie było sposobu, żeby Dahno mógł doradzać Pięciu Siostrom, które miały polityczną siłę tylko wtedy, kiedy działały wspólnie, jeśli jedno z tej grupy byłoby jego nieprzejednanym wrogiem. Doradztwo w tych warunkach byłoby niemożliwe. Całe spotkanie z Linxem było w związku z tym ustawione przez Dahno w tym celu, by sprawić na Bleysie wrażenie, iż Hugo na pewno nie mógłby być jego klientem. To zaś z niemal równą pewnością oznaczało, że z Pięciu Sióstr to właśnie Linx był kontaktem Dahno, przez którego ten doradzał całej piątce. Bleys skierował nagle uwagę z powrotem na parkiet Izby, gdzie zaczął przemawiać McKae. Mówił o Core Tap, a przesłanie jego wystąpienia było proste. Bleys wiedział już, że pomimo tego, iż była to inwestycja na skalę planetarną, a w związku z tym dotyczyła całej jej ludności, Pięć Sióstr wspierało projekt ze względu na własne interesy. Zaskakujące, że McKae najwyraźniej także popierał budowę Core Tap - ale z pewnym zastrzeżeniem. Kiedy Bleys słuchał go teraz, tamten domagał się, żeby pracujący przy Core Tap na tej boskiej planecie byli koniecznie członkami kościoła i wierzyli w Boga. Malował obraz populacji planety jako zdecydowanie religijnej. Jeśli byli na powierzchni Zjednoczenia ludzie, którzy nie uczestniczyli aktywnie w życiu kościołów, to żaden z nich nie śmiał zabrać głosu, by zaprzeczyć istnieniu Boga. McKae rzucił w twarze obecnym członkom Izby, iż może dojść do tego, że wśród sprowadzonych z innych światów fachowców mogą znaleźć się ludzie, którzy nie tylko nie wierzą w Boga, ale czynnie i głośno zaprzeczają Jego istnieniu i wypowiadają się przeciwko Jego kościołom. Co, wskazał McKae, jest w istocie tym samym, co występowanie przeciwko ludności całej planety. Bleys nie musiał szukać politycznych aspektów tej mowy i zawartej w niej propozycji. Pięć Sióstr nie mogło wyprzeć się wspierania Core Tap. W związku z dużą ilością członków, jaką straciły ostatnio na rzecz kościoła McKae’a, Siostry wściekle pragnęły przyjęcia przez Izbę ustawy, aby każde z Piątki mogło indywidualnie zaprezentować się przed swoimi zborami w roli głównego orędownika na rzecz zyskania aprobaty dla budowy Core Tap. Z drugiej strony, żądanie McKae’a było praktycznie niemożliwe do spełnienia. Inne planety i zakontraktowani na nich specjaliści dostarczali technologię, dzięki której sami mogli zbudować Core Tap i nigdy nie zgodziliby się na umowę zawierającą stwierdzenie, iż są członkami kościołów i wierzą w Boga. Na przykład na Cassidzie, za jedną ze swobód obywatelskich uznawano to, że nikomu angażowanemu do pracy nie zadaje się pytań na temat wyznawanej religii. Poza tym, na Cassidzie i na niektórych innych światach, z jakich trzeba było ściągnąć fachowców, żyli ludzie, którzy byli dumni ze swojego ateizmu. Nawet Exotikowie, mimo całej ich łagodności i wyznawanej wiary w prawo jednostki do wolności, głosili pogląd, że jakakolwiek absolutna wiara w istnienie konkretnego bóstwa stałaby na drodze rozwoju rodzaju ludzkiego, o jaki walczyło ich społeczeństwo. Zatem, udając, że go popiera, McKae wyraźnie sabotował projekt budowy Core Tap. Jednocześnie dążył do spowodowania upadku Pięciu Sióstr i wyniesienia w Izbie własnej osoby na najbardziej eksponowaną pozycję, którą tamci tak długo zajmowali. Słuchając przemowy McKae’a, Bleys zaczął wyraźnie dostrzegać, że tamten może osiągnąć swój cel. Na światach Zaprzyjaźnionych liczyli się ludzie umiejący inspirować - charyzmatyczni. Teraz Bleys słuchał kogoś najbardziej charyzmatycznego spośród tych, jakich kiedykolwiek wcześniej udało mu się spotkać. Z pewnością obdarzonego większą charyzmą od tej, jaką dysponowało którekolwiek z Piątki. W rezultacie, niezdecydowani w większości deputowani Izby reagowali tak, jak żelazne opiłki, które przeskakują ze słabszego magnesu, by przylgnąć do silniejszego. Kiedy McKae skończył wreszcie swoje wystąpienie, został nagrodzony przez członków Izby głośnym aplauzem; także niektórzy widzowie na galerii zaczęli klaskać, aż przybył Tom, który uciszył ich krzywym spojrzeniem. Bleys dołączył do ogólnego exodusu obserwatorów z galerii i pojechał do domu, by zaczekać na ukazanie się dzienników. Gdy wchodził do mieszkania, przedpołudniowe wydanie wysuwało się właśnie z rejestratora. Bleys ustawił urządzenie tak, żeby najpierw przedrukowało wiadomości i materiały dotyczące McKae’a i jego porannego przemówienia, a dopiero potem resztę gazety. Zabrał wydrukowane fragmenty na temat Darrela i usiadł, żeby je przeczytać, podczas gdy reszta tekstu nadal wysuwała się z urządzenia. Było zbyt wcześnie na to, żeby skomentowano mowę, ale ton, w jakim ją relacjonowano, współgrał w zasadzie z tym, jakiego Bleys się spodziewał. Sprowadzało się do tego, że bez względu na to jaka decyzja zapadnie odnośnie Core Tap, McKae podniósł ważną, nawet jeśli niewygodną kwestię dotyczącą tych, którzy będą przy tym projekcie pracować. Większość doniesień kończyła się pytaniem - czy naprawdę możemy wymagać od tych ludzi, żeby byli pobożni wedle naszych standardów? Popołudniowe wydania gazet wyraźnie zmieniły ton. Wydruki nie poddawały już w wątpliwość, czy tego rodzaju pytanie mogło zostać postawione, ale akceptowały fakt, że padło i teraz w taki czy inny sposób musiano na nie odpowiedzieć. Do chwili, gdy ze ściennego rejestratora wysunęły się późnopopołudniowe wydania gazet, pojawiły się już głosy opinii publicznej, które w przeważającej części były za wprowadzeniem restrykcji, jakie McKae miał nałożyć na pracowników Core Tap spoza planety. Temu podejściu wtórowały - z mniejszym żarem, ale posługując się bardziej zborną argumentacją - profesjonalne komentarze redakcyjne i teksty z dalszych stron gazet. Bleys był właśnie zajęty ich lekturą, kiedy zadzwonił telefon przy łóżku, więc odłożył wydruki, podszedł tam i zobaczył na ekranie wiadomość od Dahno. Zabrać Cię o ósmej na kolację? Prezes Do oznaczonej pory pozostało dwie i pół godziny. Bleys spędził je, przeglądając protokoły Izby, gdyż chciał sprawdzić, czy dochodziło wcześniej do ogólnoplanetarnych dyskusji, w których kwestie wiary ścierały się z potrzebami praktycznymi. Znalazł w sumie osiem takich debat. We wszystkich przypadkach zdecydowano na korzyść wiary, a przeciwko wymogom praktycznym. Następnie nastawił wyszukiwarki tak, by prześledziły losy owych odrzuconych projektów. W większości przypadków, dowiedział się, były wskrzeszane i w końcu zatwierdzane przez Izbę jako część innej, zupełnie nie związanej z nimi ustawy oraz w kształcie, który próbował uniknąć lub ominąć pierwotnie podniesione przeciwko nim zastrzeżenia religijnej natury. Zanim Bleysowi udało się bardziej zagłębić w temat, otworzyły się drzwi i zjawił się Dahno. W oczach miał zwykły blask, a głos zdradzał powrót normalnego, energicznego „ja” brata. - Gotów do wyjścia? - zapytał. - W tej chwili, panie prezesie - odparł Bleys. Porzucił wydrukowane arkusze i ruszył z Dahno ku drzwiom mieszkania. Jedli kolację w kolejnej z niezliczonych prywatnych restauracji, w których Dahno albo był jednym z najlepiej znanych klientów, albo miał w nich jakiś udział. Do Bleysa dotarło teraz, że uwaga, jaką brat nieodmiennie zwracał na siebie, mogła mieć także ludzki wymiar. Goszczenie olbrzyma obdarzonego odpowiednim spustem było tym samym rodzajem milczącego potwierdzenia jakości restauracji, co jadanie poza domem bardzo grubego człowieka, które świadczy w większości lokali o dobrej obsłudze. Tego wieczoru Dahno był w nastroju dorównującym temu, jaki miał wchodząc do mieszkania. Był radosny i dowcipny - dusza towarzystwa. Mówił niemal o wszystkim, ale nie wypowiadał się na temat dzisiejszego przemówienia McKae’a. Bleys właściwie nie spodziewał się, że brat poruszy ten temat. Był zadowolony z tego, że siedzi oparty w trakcie posiłku i płynie, unoszony falą dobrego humoru Dahno. Interesował go nastrój brata w dniu, w którym McKae odniósł sukces swoim wystąpieniem; od czasu do czasu obserwował Dahno, porównując jego wygląd z widokiem jego śpiącego wcielenia. Na początku posiłku nie mógł znaleźć żadnej skazy w postawie brata, w jego zachowaniu się i w mowie. Oznaki wyczerpania, jakie Bleys widział podczas snu olbrzyma, były skutecznie zamaskowane. Panował taki sam nastrój, jak podczas wszystkich ich prywatnych kolacji. Dahno nie wspominał ani o tym, co stało się dzisiaj w Izbie, ani nie napomykał słowem o podróży Bleysa. Zamiast tego mówił o pomyśle młodszego brata, że organizacja Innych powinna przyjąć w swoje szeregi niemal wszystkich zdatnych do tego mieszańców i objąć w końcu kontrolą rządy na wszystkich planetach - jakby chwilowo uważał to za korzystne. Ale w miarę upływu czasu, Bleys - teraz czujny - zaczął zauważać pęknięcia na towarzyskiej fasadzie Dahno i jego prezentacji samego siebie. Głos brata nadal wywiązywał się z obowiązku; Dahno podtrzymywał strumień swobodnej konwersacji na wiele tematów, wyrażał prawdziwe zainteresowanie Bleysem i nie zapominał o Henryrn i Joshui. Zasugerował nawet, że miałby pewne długoterminowe plany wobec MacLeanów, co do których uważał, że mogłyby ucieszyć Bleysa, ale ponieważ jeszcze nie dojrzały, to nie chciał na razie o nich mówić. Ale chociaż jako rozmówca Dahno nie okazywał żadnych niepokojących znaków, to Bleys zaczął odkrywać, że wokół oczu i ust brata pojawiły się cienie znużenia i rozpaczy, które dziś rano widział na jego twarzy podczas snu. Zwyczajnie, nie byłaby to wystarczająca przesłanka, by w przypadku kogokolwiek innego można się było pokusić o coś więcej niż o ślepy domysł na temat stanu uczuć i psychiki delikwenta. Bleys przyglądał się jednak bratu tak, jak studiował badawczo wszystkie inne rzeczy, które uważał za niezbędne w celu prowadzenia takiego życia, jakie chciał prowadzić; i dowody, które teraz widział, były dla niego przytłaczające. Dahno był na krawędzi załamania. Widoczne oznaki sugerowały, że kryzys narastał od dłuższego czasu. Chodziło o coś więcej niż zwykłą tajoną reakcję na dzisiejszy zamaskowany atak, który McKae przeprowadził w Izbie na Pięć Sióstr. Nadal jednak był czas, myślał Bleys, by się o tym upewnić. Ze swoich lektur zapamiętał zdanie, które pochodziło ze Starej Ziemi, z amerykańskiego Dzikiego Zachodu, wobec czasów znacznie poprzedzających rozwój lotów kosmicznych, gdy tylko niewielu mieszkańców gór i handlarzy skór pchało się w dzicz, jaką była wówczas zachodnia część Ameryki Północnej. Traperzy z tamtych czasów, kierując się niemal zwierzęcym instynktem w kwestii tego, dokąd mieli iść lub gdzie się zatrzymać, posługiwali się maksymą: „Dokąd mnie rzuci los”. Był jeszcze czas w trakcie tej kolacji. Bleys zaczeka trochę i przekona się, w którą stronę los rzuci dziś w nocy Dahno. Na jednej rzeczy można było polegać. Starszy Ahrens nie wybrałby się z bratem na kolację bez powodu. Wcześniej czy później musiał go wyjawić. Szydło wyszło z worka po kolacji i deserze, gdy Dahno skłonił Bleysa żeby ten, wbrew swoim zwyczajom, napił się z nim brandy. Bleys nie miał szczególnych osobistych obiekcji wobec alkoholu. Po prostu chodziło o to, że w żadnym wypadku i w żaden sposób, nie wspierał jego planów na resztę życia. - Prawdopodobnie uznasz to za nieco zbyt nagłe - powiedział Dahno, przełknąwszy koniak i ujrzawszy, że Bleys zrobił to samo - ale po rozważeniu wielu innych możliwości i po przyjrzeniu się obecnym warunkom panującycm na innych światach, postanowiłem, że pójdę za twoim marzeniem. Urwał i spojrzał na Bleysa, który pozwolił, by na jego twarzy ujawnił się prawdziwy przestrach wywołany przez tę nagłą decyzję. - Przynajmniej - ciągnął Dahno, uśmiechając się - zaangażuję się w to do tego stopnia, że zaczniemy wybierać planetę, na której założymy nową podorganizację - pierwszą z tych, które możemy zacząć budować. Umilkł i z figlarnym uśmiechem mrugnął porozumiewawczo do Bleysa. - Co na to powiesz? - zapytał. - Musisz mi dać chwilę czasu do namysłu - odparł Bleys, chociaż prawda była taka, że nie potrzebował zastanawiać się ani chwili dłużej. Oczekiwał jakiejś reakcji Dahno na sukces, jaki McKae odniósł w Izbie. To było wyraźnie to. Dahno skinął głową, wypił kolejny łyk brandy, a potem odstawił kieliszek. Upierał się przy tym, by podawano mu kieliszki tak duże, że nawet jego olbrzymie ręce, a także długie palce Bleysa, były w stanie tylko częściowo objąć podtrzymywaną dłonią szklaną czaszę, podczas gdy nóżka tkwiła między palcami. - Dobra - powiedział po odstawieniu kieliszka na blat stołu. - Miałeś czas do namysłu. Co postanowiłeś? - Nie spodziewałem się, że tak szybko podejmiesz decyzję - odparł Bleys. - Myślałem, że zajmie ci to co najmniej parę tygodni, jeśli nie więcej. I nawet w takiej sytuacji uważałem, że mam szansę jak jeden do jednego. Mogę spytać, co cię przekonało do tego planu? - Nie - rzekł Dahno uśmiechając się do niego, aby słowo negacji zabrzmiało jak zwykła odmowa, a nie odtrącenie. - No cóż, nie mógłbym być bardziej szczęśliwy - powiedział Bleys. - Naprawdę uważam, że czeka nas wielka i obiecująca nagroda na przyszłość. Może nawet tak wielka i wspaniała, że żaden z nas nie potrafi sobie teraz tego wyobrazić. Dahno roześmiał się; dopił brandy i pokazał gestem, że prosi o więcej. - Naprawdę udało ci się sprzedać ten pomysł - pochwalił, przenosząc ponownie wzrok na Bleysa. - To dobrze. Jest jakaś konkretna planeta, na której chciałbyś się zainstalować w pierwszej kolejności? - Prawdę mówiąc, tak - odparł Bleys. - Stara Ziemia. Dahno spojrzał na niego, mając głowę pochyloną nieco w bok. Gdyby nie jego zupełny brak podobieństwa do czegoś tak małego i ciekawskiego jak ptak, pochylenie głowy mogło być tym, czym postawa przyjmowana przez ptaka, starającego się przyjrzeć czemuś dokładnie. - Sądziłem, że powinieneś już wiedzieć, iż Stara Ziemia będzie dla nas prawdopodobnie najtwardszym orzechem do zgryzienia - powiedział. - Nie ma tam jednego rządu. Są ich dosłownie setki. Każda społeczna, religijna i etniczna grupa trzyma się z dala od innych i upiera się przy samostanowieniu. Tworzy to sytuację, w której będziemy potrzebowali więcej ludzi, niż sobie wyobrażasz, żeby wpłynąć na wszystkie rządy. - Istnieją wspólne, ogólnoziemskie ciała polityczne, które rozważają sprawy dotyczące całej planety i kierują nimi... - zaczął Bleys, ale Dahno przerwał mu. - To najgorsze ze wszystkiego - stwierdził. - Jak powinieneś już wiedzieć, ludzie zasiadający w tych radach nie są niczym więcej jak marionetkami, za których sznurki pociągają reprezentowane przez nich grupy. I, jak powiedziałem, władzę mają owe zbiorowości. - Ale, jak zamierzałem właśnie powiedzieć - spokojnie ciągnął Bleys - myślę, że nasza organizacja może zmienić wzorzec postępowania na Starej Ziemi. Pamiętaj, że to jest jedyna planeta, na której możemy spotkać pełną pierwotną reprezentację całej ludzkości... - To właśnie uczyni z niej najtwardszy orzech do zgryzienia - powtórzył Dahno. - Nie - sprzeciwił się Bleys. - To są proto-Zaprzyjażnieni, proto-Dorsajowie i proto- Exotikowie, żyjący tam współcześnie jako członkowie tych samych lokalnych grup etnicznych, o których mówisz, ale reszta populacji jest dla nas osiągalna. Ziemia zawsze słucha ewangelistów, kaznodziei. Nasi ludzie zwerbowani na Zjednoczeniu i Harmonii to od wielu pokoleń ewangeliści z kulturowego doboru naturalnego. Wyobraź sobie, że ktoś taki jak McKae, który przemawiał dzisiaj w Izbie, wygłasza kazanie na temat korzyści płynących z tego, że Inni będą także przywódcami na Starej Ziemi. Grupa ludzi takich jak on mogłaby podbić Ziemię. Oczywiście, to wymaga czasu. Bleys zamilkł. - Nie rozumiem cię - odezwał się Dahno całkiem poważnym tonem w powstałej nagle ciszy. Nie zwrócił uwagi na nowy kieliszek brandy, który przed nim postawiono. - Chcesz, żebyśmy wysyłali kaznodziei na Starą Ziemię? Co by nam to miało dać, zarówno na krótką, jak i na dłuższą metę? - Na dłuższą metę - odparł Bleys - mogą rozerwać granice tych zbiorowości, o których mówiłeś. W końcu, po prostu dlatego, że Stara Ziemia jest nadal tak bogata i potężna, to z niej - bardziej niż z jakiegokolwiek innego miejsca - moglibyśmy zyskać większy wpływ na cywilizowane światy. Dahno oparł się o wyściełaną krzywiznę boksu, powodując, że oparcie zaskrzypiało pod jego ciężarem; starszy brat wypuścił powietrze z płuc długim, łagodnym strumieniem. Podniósł koniak i wypił. - Pan naprawdę zagląda daleko w przyszłość, panie wiceprezesie - powiedział w wielkim zamyśleniu; wzrok miał roztargniony. Bleys zauważył, że w tej chwili rozluźnienia kontroli, na twarz brata powróciły cienie niepokoju i zmęczenia. - Sądzę, że to konieczne - odparł. - Wyznaczając cel leżący tak daleko przed nami, możemy być pewni, że mamy cały czas świata, by go osiągnąć. Potem zawsze możemy wrócić do tego, co powinno być zrobione natychmiast. Dahno spojrzał na niego bystro. - Być może - powiedział. - Ale zastanawiam się, w jaki sposób wpłynie to na wszystkie istniejące już na innych planetach organizacje? - Sam o tym myślałem - przyznał Bleys. - Ich członkowie na opanowanych już światach będą chcieli mieć pewność, że nie zostaną zepchnięci na dalszy plan. Mam na uwadze to, że prawdopodobnie powinniśmy zwołać spotkanie wszystkich przywódców organizacji. Wszystkich ludzi, z którymi rozmawiałem podczas mojej ostatniej podróży, na jakiejś neutralnej planecie. A jaka lepsza neutralna planeta mogłaby wchodzić w grę, jak nie ta, na której się zainstalujemy? W tym wypadku Stara Ziemia. - Tak... - powiedział Dahno. Stuknął palcami o stół. Było to lekkie uderzenie, ale towarzyszący mu dźwięk rozległ się w całej restauracji. Goście spojrzeli w ich kierunku. - W porządku - stwierdził Dahno. - W takim razie natychmiast wyjadę. Chcę osobiście wybrać odpowiednie miejsce na spotkanie, a skoro już przy tym jesteśmy, to mógłbym po prostu wziąć krótki urlop. Odkąd sięgam pamięcią, nie miałem wakacji. Nie czuj się więc zaskoczony, jeśli skontaktuję się z tobą dopiero za kilka tygodni, żeby ci powiedzieć, jakie znalazłem miejsce na spotkanie, i kiedy powinniście się tam znaleźć. - Wyjeżdżasz jutro? - zapytał Bleys. - Możesz odlecieć tak nagle? - Czemu nie? - rzekł Dahno niefrasobliwie. - Znasz to powiedzenie - wszystkie drogi prowadzą na Starą Ziemię. Część drogi mogę odbyć na dowolnym statku, jaki jutro odlatuje, a potem przesiądę się na inny - czy to lecący bezpośrednio na Ziemię, czy gdzieś w jej pobliże - skąd trzecim statkiem mogę pokonać ostatni odcinek. Od czasu do czasu będę dawał ci znać, gdzie jestem. Ale nie spodziewaj się częstych wiadomości. A tymczasem, ty będziesz tutaj dowodził. Przerwał, zanurzył rękę w kieszeni i wyjął coś, co skrywał w swojej wielkiej dłoni. - Masz - powiedział. - Myślę, że możemy teraz widzieć w panu pełnoprawnego wspólnika, panie wiceprezesie. Masz, to niespodzianka dla ciebie... - mówiąc to, Dahno rzucił na stół mały, brązowy klucz. Bleys widział mikroobwody błyszczące na powierzchni pióra klucza. Spojrzał na brata. - Kolejne akta? - Tak - odparł Dahno. - Pokazałem ci tajne pliki dawno temu; po tym, gdy domyśliłeś się, czego dotyczą. Teraz masz dostęp do najtajniejszych z tajnych. Urwał i uśmiechnął się do młodszego brata. - Czy ich istnienie także wydedukowałeś? - Trochę się nad tym zastanawiałem - przyznał Bleys. Rozdział 29 Chyba pierwszy raz w życiu Bleys został całkowicie zaskoczony. Powiedział sobie, że to się nie może powtórzyć. Zdarzały się wcześniej wypadki, kiedy pakował się w nieznane sytuacje lub coś niespodziewanego przytrafiało mu się bez ostrzeżenia, ale w tej chwili powiedział sobie, że powinien był przewidzieć i zaplanować podobny zwrot. Nie przewidział. Zaplanował to, że w celu odbycia spotkania sprowadzi Dahno i szefów organizacji na Ziemię. Zaplanował, że w końcu przekona brata do idei powiększenia organizacji Innych. Zamierzył w końcu, że w taki czy inny sposób dostanie się do wszelkich tajnych plików. Przewidział wiele rzeczy, które mogłyby pokrzyżować mu plany. Wziął pod uwagę fakt, że Dahno mógłby nagle przystać na pomysł rozbudowy organizacji. Ale raczej nie spodziewał się, że brat chciałby opuścić Zjednoczenie. I nigdy nie rozważał możliwości, że Dahno załamie się na skutek obecnej sytuacji i pod brzemieniem pracy. Ale wyraźnie, przynajmniej dla Bleysa, Dahno załamywał się. Stan wyczerpania, jaki Bleys widział na twarzy brata podczas jego snu, był ostrzeżeniem; ale Dahno, z którym czujny Bleys rozmawiał zeszłego wieczoru przy kolacji, i którego sytuację potwierdził tamtego ranka, słuchając McKae’a w Izbie oraz studiując wydruki gazet, to był Dahno walczący o przetrwanie. Pięć Sióstr znajdowało się na łasce McKae’a, a tym razem starszy Ahrens nie miał pomysłu, jak je uratować. Piątka utraci pozycję liderów w Izbie. Z jakiegoś powodu Dahno traktował to jako koniec wszystkiego, co do tej pory osiągnął. Więc teraz on, Bleys, musi na własną rękę znaleźć rozwiązanie problemu. Jego długoterminowe plany nadal obowiązywały, ale będzie musiał ułożyć w pośpiechu nowe, krótkoterminowe - co pokazywało niedostatki jego umiejętności przewidywania, której do tej pory całkowicie ufał. Było prawdą, że w tym wszystkim ujawniały się pewne nieoczekiwane elementy. Ani nie powiązał Linxa z Pięcioma Siostrami, ani nie skojarzył, że Linx jest klientem brata. Nie przewidział, jak nadzwyczaj skuteczny mógł być McKae, przemawiając przed Izbą - chociaż było to coś, co powinien był zauważyć i podejrzewać na podstawie gwałtownego wzrostu liczby członków jego kościołów. Ale powinien był rozważyć, do jakiego stopnia Dahno zaangażował własne ego w działanie poprzez klientów w Izbie. Bleys znalazł się w sytuacji kogoś, kto trzyma na kolanach skarb rzucony mu tak nagle, że nie ma pojęcia, co z tą fortuną począć. Osiągnął granice, do których zamierzał dotrzeć, ale tak bardzo wyprzedził plan, że nie był w stanie uporać się natychmiast z osiągniętymi efektami. Na szczęście Dahno planował „krótki urlop” na Ziemi, co da Bleysowi przynajmniej kilka tygodni. Ale w tym czasie trzeba będzie zrobić mnóstwo rzeczy. Jednak wyjazd brata prowadził do krytycznego splotu czynników. Dahno, który czuł, że stawką było jego przetrwanie, mógł stać się ekwiwalentem słonia-samotnika - i to nie tylko w jednym znaczeniu tego porównania. Dahno wyjeżdżał najwyraźniej dlatego, że nie był już w stanie dłużej chronić Pięciu Sióstr przed politycznym upadkiem, a nie mógł współdziałać z McKae’em - nie był to typ człowieka, który kiedykolwiek i w jakiejkolwiek sprawie stałby się jego klientem. To, co Dahno robił, wydawało się oczywiste i sensowne. Ale jakie jeszcze miał zamiary? Niewątpliwie Linx i reszta Piątki będą go szukać, ale zanim to nastąpi, Dahno będzie daleko stąd, bezpieczny. Bleys i pracownice biurowe zostaną, by samotnie stawiać czoła McKae’owi; i nie zrobią tego wcale lepiej, niżby to uczynili z najlepszą pomocą Dahno. Czy też starszy brat miał ciągle coś jeszcze w rękawie? Bleys zganił się za zbyt szybkie przeskakiwanie do konkluzji. Nic, co dotyczyło Dahno nie było dokładnie tym, czym się wydawało z pozoru. Mogło być tak, że wyrażenie przez niego zgody na plan Bleysa i na odbycie spotkania na Ziemi, czy też sam jego wyjazd, było jakoś powiązane z ruchem, który mimo wszystko ochroni Pięć Sióstr przed Darrelem. Chociaż, jak mógł to zrobić, nie pozbywając się McKae’a, tego Bleys nie wiedział; a w każdym razie wątpił, czy Dahno miał kiedykolwiek wcześniej, albo teraz, możliwość całkowitego usunięcia McKae’a ze sceny. Tylko to zapewniłoby Pięciu Siostrom supremację w Izbie. Bleys uznał, że w tej kwestii nie ma wyboru. Będzie musiał po prostu układać plany na bieżąco - przynajmniej z początku. Przede wszystkim były informacje, które mógł teraz uzyskać i jakich mógłby potrzebować. Tego ranka Dahno postanowił złożyć krótką wizytę u Henry’ego i Joshui, gdyż pierwszy statek, na który mógł wsiąść, odlatywał dopiero po południu. - Wynajmij poduszkowiec - brzmiały jego ostatnie słowa, wypowiedziane do Bleysa poprzedniej nocy. - Ja pojadę swoim i spotkamy się na miejscu około dziewiątej rano. Dobrze? - Oczywiście - odparł Bleys, zastanawiając się, dlaczego Dahno chciał, żeby jechali osobno. Na pewno nie myślał o zabraniu Henry’ego i Joshui na Ziemię; to był całkowicie nierealny pomysł. Po pierwsze, MacLeanowie nie chcieliby jechać, a po drugie, nadal nie tłumaczyłoby to, dlaczego w razie konieczności nie mieliby pojechać do kosmoportu wszyscy razem. Coś powiedziało jednak Bleysowi, że była to mniej ważna kwestia. Warto ją było rozważyć tylko dlatego, że każda wskazówka, jaką dało się poznać dzięki temu, co Dahno powiedział lub zrobił, mogła okazać się użyteczna w wyobrażeniu sobie tego, co brat jeszcze zamierzał uczynić. Bleys wstał wcześnie rano, wynajął poduszkowiec i pojechał na farmę. Wynajęty pojazd należał do rodzaju tych, którymi trzeba było kierować samemu; nie zachowywał się jak autotaksówka, a w wiejskich drogach nie osadzano pasów sterujących ruchem pojazdów. Bleys potrafił obsługiwać przyrządy sterownicze, których było bardzo mało, z wyjątkiem jazdy po gruntowych drogach. W związku z tym pokonanie ostatniego odcinka drogi do farmy wymagało całkowicie ręcznego sterowania. Na długo przed tym, zanim dotarł do miejsca, w którym należało skręcić z głównej drogi, Bleys przeszedł z zadowoleniem na kierowanie ręczne. Zakarbował sobie w głowie, żeby w przyszłości - ponieważ obecnie przyrządy tych pojazdów różniły się w niewielkim stopniu na rozmaitych planetach - używać ich częściej w takiej wersji, a nie z autopilotem. Chociaż przyjechał wcześnie, to po dotarciu na miejsce zastał już zaparkowany na podwórzu farmy poduszkowiec Dahno. Bleys postawił swój pojazd za tamtym - nie było miejsca, żeby zaparkować obok. Wysiadł, gdy tylko poduszkowiec opadł na ziemię i podszedł do drzwi domu. Zapukał, a znajomy głos Henry’ego zaprosił go do środka. Dahno siedział na zbudowanym dla niego krześle. Obaj MacLeanowie, Henry i Joshua, zajmowali zwykłe krzesła, które przyciągnęli w pobliże tamtego i zwrócili frontem do gościa. Kiedy Bleys wszedł, Joshua wstał i przyniósł mu kolejne krzesło, na którym młodszy Ahrens przysiadł, czując się dużo mniej komfortowo niż jego brat na swoim tronie. Dahno zajęty był rozmową z Henrym. - Nie będzie mnie najwyżej sześć miesięcy - mówił - ale jeśli będziesz czegoś potrzebował, to zawsze możesz skontaktować się z Bleysem. Czy jest coś, cokolwiek, co mógłbym załatwić albo dać wam teraz, tuż przed wyjazdem? Henry potrząsnął głową. Nie chciał nigdy przyjmować żadnych cennych prezentów - ani od Dahno, ani od kogokolwiek innego. Podczas swoich wizyt na farmie, Bleys także proponował Henry’emu, że załatwi mu lub da różne rzeczy, ale spotykał się ze stanowczą odmową. Wuj stał na stanowisku, że kiedy Dahno i Bleys mieszkali pod jego dachem, to płacili za to swoją pracą, a ponieważ farma nie była już dłużej ich domem i nie zapewniała im wyżywienia, zatem Ahrensowie nie byli jej nic winni. Henry przyjmował drobne prezenty, takie jak części do silnika, który w końcu zbudował i zamontował na ramie ciągnika; dzięki temu mógł teraz orać czymś wydajniejszym niż zaprzęg złożony z ośmiu kóz. Ale to była już przeszłość. Dahno i Bleys, każdy na własną rękę, wymyślali drobne prezenty dla Henry’ego, ale ten przy każdej okazji odwzajemniał się im darem w postaci koziego mięsa, jakiegoś produktu farmy lub nawet rzeczami zrobionymi na drutach czy wyrzeźbionymi przez niego albo Joshuę - tak że obdarowywanie nie było jednostronne. Bleys zdziwił się nawet trochę, słysząc, że Dahno próbował w tej chwili dać cokolwiek Henry’emu, skoro wiedział, jak bardzo wuj był nieugięty w tej kwestii. Ale propozycja brata była jednym z tych zwodniczych preludiów, prowadzących do czegoś innego, co Dahno miał na myśli. - No cóż, jedną rzecz mogę zrobić - rzekł Dahno - to znaczy zostawić tutaj swój poduszkowiec, żebyście mogli go używać podczas mojej nieobecności. Zanim Henry zdołał zaprotestować, starszy Ahrens mówił wesoło dalej, wykorzystując zatrważającą przewagę swojego potężnego głosu. - To źle dla pojazdu, jeśli nie używa się go wystarczająco często, więc musiałbym wynająć kogoś, żeby zajmował się poduszkowcem. Będzie taniej dla mnie, jeśli zostawię go wam, Henry, a wy będziecie dbać o niego podczas mojej nieobecności. Bez względu na to, jak będziecie korzystać z wozu, uznamy - wobec potrzeby, by był regularnie używany - że jesteśmy kwita. Henry, pozbawiony w ten sposób argumentów, przełknął to, co chciał powiedzieć. Po chwili uległ argumentacji. - Sądzę, że na takich warunkach możemy zaopiekować się nim dla ciebie, Dahno - rzekł. - A teraz - ciągnął starszy Ahrens, jakby to była jedyna odpowiedź, której się spodziewał - jak z twoją umiejętnością prowadzenia? Nie zardzewiała trochę? Może tak, na wszelki wypadek, zabrałbym cię na przejażdżkę i zapoznał z obsługą przyrządów? - Nie zdecydowawszy się nigdy na żaden z tych pojazdów - odparł Henry, który w żadnych okolicznościach nie przyznałby się, że to ubóstwo nie pozwalało mu na posiadanie poduszkowca - nie nauczyłem się nigdy prowadzić. Tak, potrzebuję lekcji. - Dobra - powiedział Dahno; odwrócił się i spojrzał na Bleysa. - Wycofasz swój pojazd na drogę, żebym mógł obrócić swoim i wziąć Henry’ego na jazdę instruktażową? - W tej chwili! - odparł Bleys i zerwał się na równe nogi. Wyszedł szybko za drzwi, ale kiedy dotarł do swojego poduszkowca, przekonał się, że Joshua depcze mu po piętach. - Lepiej, żebym uczył się od ciebie, podczas gdy ojciec będzie szkolił się u Dahno - rzekł Joshua. - W ten sposób tata nie będzie musiał uczyć mnie, a jeśli przez przypadek zapomni czegoś, ja będę jedynym, który może to pamiętać. Powiesz mu jednak, że to był twój pomysł, Bleys. - Och, jasne - powiedział Bleys i otworzył drzwiczki pojazdu. - Wsiadaj, Joshua i przesuń się na drugie przednie siedzenie. Potoczyły się lekcje nauki jazdy. Prawda była taka, że specjalnie nie było czego się uczyć. Przyrządy były nadzwyczaj proste w obsłudze i zespolone w drążku sterowniczym oraz w panelu kontrolnym, posiadającym pół tuzina łatwo dostępnych przycisków, do których kierowca mógł sięgnąć palcami, trzymając drążek. Przed upływem piętnastu minut Joshua poczuł się jak urodzony kierowca. Wrócili na podwórze farmy; poduszkowiec Dahno spoczywał już na ziemi z wyłączonym silnikiem. Dahno i Henry stali obok pojazdu, najwyraźniej czekając. Bleys zaparkował wynajęty pojazd za tym brata i zostawił silnik na chodzie, ale opuścił poduszkowiec na ziemię, żeby obaj z Joshuą mogli łatwo wysiąść. Tym razem Joshua wysiadł po swojej stronie pojazdu; obaj młodzi mężczyźni podeszli do Dahno i Henry’ego. Wypowiedziano ostatnie słowa pożegnań, po czym Bleys wziął brata do wypożyczonego poduszkowca. Obrócił go w miejscu, kiedy pojazd uniósł się na poduszce powietrznej i pojechał dróżką dojazdową do drogi, która miała ich zaprowadzić do portu kosmicznego w Ekumenii. W kosmoporcie Bleys poszedł z Dahno prosto do śluzy wejściowej statku. Dahno miał szczęście, że dostał miejsce na gwiazdolocie zmierzającycm bezpośrednio na Nową Ziemię, gdzie planowano krótki postój na przyjęcie kolejnych pasażerów; potem statek miał lecieć na Starą Ziemię. - Nie rób niczego, czego ja bym nie zrobił - powiedział Dahno lekkim tonem, kiedy wszedł do śluzy. Obejrzał się na brata i uśmiechnął szeroko; ani na jego twarzy, ani w głosie nie było niczego takiego, co by wskazywało, że wypowiedziane słowa były czymś więcej niż zwykłym pożegnaniem. - Bądź spokojny i informuj mnie ze Starej Ziemi, gdzie jesteś - odparł Bleys. Brat pomachał mu mięsistą dłonią i wszedł w mrok wnętrza statku kosmicznego. Bleys wrócił do swojego wynajętego poduszkowca i pojechał, zamyślony, w kierunku apartamentowca. Natychmiast jednak zmienił zamiar. Nadal był na drodze, która prowadziła do Ekumenii; na dwunastopasmowej autostradzie z urządzeniami automatycznego kierowania ruchem, wbudowanymi w każdy pas jezdni. Bleys przestawił więc pojazd na autopilota i poduszkowiec w zasadzie rządził się sam. Pas zasilający prowadził pojazd do Ekumenii, ale Bleys - zamiast skręcić bezpośrednio w kierunku domu - pojechał w stronę biura. Kiedy tam wszedł, w biurze było tak samo jak w każde inne popołudnie. Obie kobiety zajmowały się, jak zwykle, załatwianiem korespondencji, otwieraniem kopert i - czasami - rozszyfrowywaniem zawartych w nich informacji. Na prawym rogu biurka Arah leżał stos nieotwartych listów, o których Bleys wiedział, że były do niego; podszedł i wziął je. - Dahno nie będzie przez kilka miesięcy - powiedział kobietom. - Wiedziałyście o tym? - Dzwonił dziś rano i poinformował nas - odparła Arah, która zwyczajowo odpowiadała za nie obie. - Powiedział jednak, żeby nikomu o tym nie mówić, jeśli ty tego nie zaaprobujesz. I że będziesz tu szefem do jego powrotu. Masz jakieś szczególne polecenia, Bleysie Ahrens? - Nie w tej chwili, Arah - odparł Bleys. Zabrał swoją pocztę do gabinetu Dahno, a potem przeszedł przez kolejne drzwi, prowadzące do świeżo dołączonego biura, które urządzono dla niego zaledwie dwa lata temu. Jego gabinet miał osobne wejście do centrum przetwarzania danych; wszedł tam, pozostawiwszy korespondencję na biurku. Zasiadł przed głównym ekranem i wsunął do szczeliny otrzymany od brata klucz. Ekran rozbłysł i powitał go słowami: Supertajne pliki. Jeśli włączyłeś się przypadkowo, rozłącz się. Bleys zastanowił się, jakim cudem ktoś mógłby dotrzeć do tych danych przez pomyłkę. Wiedział jednak, że zdarzają się dziwne rzeczy. Ci, którzy byli czarodziejami w projektowaniu i tworzeniu takich urządzeń do magazynowania informacji, mogli dokonywać jeszcze dziwniejszych sztuk. Bleys zignorował prośbę o wyłączenie się i wywołał menu. Podobnie jak to się miało z normalnymi plikami, te także mógł poukładać w dowolnym porządku. Postanowił przejrzeć je w układzie alfabetycznym, biorąc pod uwagę nazwiska ludzi, których dotyczyły. Chwilę później pochłonięty był rutynowym, szybkim przeglądaniem wyświetlanych kolejno stron. Te tajne pliki były obszerniejsze, niż się tego spodziewał. Zawierały ponad dwa razy więcej danych niż jakiekolwiek tajne pliki, które odkrył w pozaplanetarnych oddziałach organizacji. Nie były jednak równie łatwo czytelne, a to dlatego, że Dahno używał cały czas własnych skrótów do zapisywania nazw i opisu wydarzeń. Bleys wiedział, że w końcu odcyfruje treść tych krótkich notatek, więc teraz tylko je zapamiętywał. Zgodnie z tą myślą przejrzał wszystkie pliki. Kiedy się z tym uporał, zerknął na naręczny monitor i poczuł zaskoczenie, że zabrało mu to ponad półtorej godziny. Ale kiedy dotarł do końca zapisów, kontekst większości stenograficznych notatek zaczął stawać się zrozumiały, a Bleys był w posiadaniu olbrzymiej ilości informacji o ogromnej liczbie ludzi. Gdyby Dahno się na to zdecydował, mógłby zbić fortunę jako szantażysta. Najwyraźniej, nie uczynił tego. Zachował te informacje, żeby pomagały mu lepiej rozumieć konkretne problemy; a dzięki temu on sam mógł doradzić klientowi najlepszą metodę działania w celu osiągnięcia pożądanego efektu. Bleys wyświetlił ponownie pewien plik, którego treść kompletnie go zaskoczyła. W pierwotnym układzie, znajdował się tuż po znaku tajności i oświadczeniu proszącym o wycofanie się każdego, kto dotrze do tych danych przypadkiem. To nie był jednak dokument, jaki Bleys spodziewał się znaleźć. Jego nagłówek brzmiał: DO WSZYSTKICH ZAINTERESOWANYCH Na wypadek mojej śmierci, wszystko co ma coś wspólnego z moimi interesami oraz mój osobisty majątek, przechodzi w całości na mojego młodszego przyrodniego brata, Bleysa Ahrensa. Poruczam jego opiece Henry’ego MacLeana i jego synów, Joshuę MacLeana i Williama MacLeana, oraz wszystkich ich ewentualnych potomków. W przypadku, gdyby Bleys Ahrens umarł przede mną, wszystko, co posiadam, powinno trafić w ręce Henry’ego MacLeana i jego spadkobierców. Jeśli informacja o mojej śmierci zostanie wprowadzona do normalnych danych, te pliki automatycznie przestaną być tajne. Była tam fascymila podpisu, Dahno Ahrens, a poniżej kolejna - Norton Brawley, opatrzona słowem prawnik. Pod spodem znajdowała się adnotacja mówiąca o tym, że dokument zarejestrowali oficjalnie osiem lat wcześniej Dahno Ahrens i jego prawny egzekutor. Na chwilę Bleysem owładnęły uczucia wywołane przez lekturę testamentu. Ale potem odsunął je od siebie, wygasił ekran, zamknął tajne pliki, ze szczeliny urządzenia wyjął klucz i włożył go do kieszeni. Oparł się w zamyśleniu na krześle. Pliki były magazynem użytecznych informacji, ale nie dało się z nich odczytać wyjaśnień odnośnie dwóch kwestii, którymi Bleys był najbardziej zainteresowany. Nie było odpowiedzi na dwa pytania. Kto był obecnym zastępcą Dahno? Brat twierdził zawsze, że to jego chce widzieć na tym stanowisku, ale wszystko, co Bleys teraz wiedział, sprowadzało się do tego, że Dahno nie mógł pracować bez zastępcy. Jednak brat nie wspominał o nikim takim i zdawało się, że nikt nie wiedział, iż personel Dahno ogranicza się tylko do niego samego i dwóch pracownic biurowych. Poza tym, gdzie byli jego bojówkarze? Bleys wiedział, że nazywano ich Psami. Wiele razy widział skróconą wersję tego słowa, ale nigdy nie użyto go w odniesieniu do czegoś ważnego. Bleys był jednak świadom, że jest to informacja, którą Dahno musiał mieć zapisaną w plikach. Wszyscy szefowie pozaplanetamych filii Innych - pomimo tego, że nie mieli nigdy podstaw, by uważać, że taka grupa byłaby niezbędna do potrzeb ich organizacji - stworzyli jakieś formacje paramilitarne. Jedynym wyjątkiem był Kinkaka Goodfellow z Harmonii, który nie dopuścił się żadnych odstępstw od regulaminu. Czy było takz powodów, które Bleys zasugerował podczas kolacji zeszłego wieczoru, czy nie, fakt pozostawał faktem, iż tylko Kinkaka stanowił wyjątek. Wszyscy inni albo sami wpadli spontanicznie na ten pomysł, albo skierowało ich na ten trop coś w rodzaju sekretnego trącenia łokciem przez Dahno. Koniecznym jest, pomyślał Bleys, znalezienie śladu wskazującego na istnienie zastępcy, którym Dahno musiał się wysługiwać. W przeciwnym wypadku Bleys nie mógłby być nigdy pewny, że wodze organizacji tkwią pewnie w jego garści, i że ten drugi, kimkolwiek jest, rozumie, iż teraz rządzi młodszy z Ahrensów. Bleys musiał wiedzieć wszystko o Psach, czy jak ich tam zwali, po prostu dlatego, że w obecnej sytuacji stanowili zagrożenie dla Dahno i dla całej organizacji - jak to jakiś czas ternu zasugerował bratu wyłącznie na podstawie gołych przypuszczeń wskazujących na to, iż taka formacja musi istnieć. Będą jeszcze większą groźbą dla wszystkich Innych w przyszłości, którą Bleys przewidywał. Organizacja nie mogła sobie w żadnym wypadku pozwolić na znajdowanie oparcia w sile. Wstał z krzesła i poszedł do swojego gabinetu. Zamówił kanapę tak długą, że nawet on, przy swoim nadmiernie wyrośniętym ciele, mógł się na niej wygodnie wyciągnąć. Położył się teraz na sofie i pozwolił, by jego myśli wędrowały swobodnie, oscylując wokół informacji dopiero co wyczytanych z plików. Najpierw pytanie o zastępcę. Ktokolwiek to był, nawiązania do jego osoby musiały pojawiać się częściej niż w stosunku do kogokolwiek innego. Umiejętności, jakie jego umysł wypracował sobie w celu poszukiwania takich danych, zaczęły działać, kiedy Bleys leżał całkowicie rozluźniony i pozwalał, by myśli wędrowały, dokąd chciały. Po chwili na powierzchnię wypłynął występujący w plikach symbol - „lp”, „l” oznaczało zawsze liczebnik porządkowy „pierwszy”, a „p” - „podwładny”. Symbol był zawsze związany z czymś, co mogło dotyczyć kwestii prawnych i w niektórych wypadkach takie relacje rzeczywiście istniały. To kazało Bleysowi pomyśleć o juryście, który kontrasygnował testament Dahno. Jeśli w jakiś sposób „l p” oznaczało jego osobę, to pewne aspekty rekomendowały go na stanowisko zastępcy. Pierwszym z nich był fakt, że bardzo często wspominano o nim w tajnych plikach. Ponadto istniała możliwość, że jeśli rzeczywiście chodziło o Brawleya, to przynajmniej „l p” oznaczało wówczas człowieka; a żaden inny skrót, używany przez Dahno i mogący oznaczać osobę fizyczną, nie pojawiał się w tekście z równą częstotliwością. W końcu umysł Bleysa zaczął badać zaistniałą sytuację - w wypadku prawnika byłoby absolutnie normalne, że Dahno, bez zwracania czyjejkolwiek uwagi, konsultowałby się z nim tyle razy, ile musiałby widzieć swojego zastępcę. Można się było spodziewać, że ktoś zajmujący pozycję Dahno, czyli zasadniczo lobbysty, mógł mieć do czynienia z prawniczymi problemami; szczególnie z takimi, które dotyczyły ustaw interesujących większość jego klientów, będących członkami Izby. Krótko mówiąc, był to idealny kamuflaż dla zastępcy. Z informacji, jakie zapamiętał z plików, Bleys starał się wydobyć więcej potwierdzających ten fakt dowodów, ale nic takiego już nie znalazł. Na chwilę porzucił ten temat i zajął się problemem paramilitarnej bojówki. Jeśli istniała, a był pewien, że tak, to w tajnych plikach musiały istnieć wzmianki na jej temat. Musiały pojawiać się od czasu do czasu, kiedy podejmowano jakieś decyzje w sprawie oddziałów lub też kiedy Dahno miał z nimi w jakiś sposób do czynienia. Wedle wiedzy Bleysa, brat nie użył bojówki ani razu w tym czasie, kiedy Bleys mieszkał na Zjednoczeniu - czy to na farmie, czy w Ekumenii. Było oczywiście możliwe, że dochodziło do sytuacji, kiedy Dahno mógł z powodzeniem ukryć przed nim fakt, że prywatna armia została wykorzystana w jakimś celu, ale Bleys nie wierzył w to. Do pewnego stopnia użycie oddziałów byłoby sprzeczne z podstawowym, częściowo exotikowym podejściem do ludzi i życia. Tylko niemożliwa do uniknięcia konieczność mogła sprawić, że Dahno skorzystałby z usług bojówkarzy, tak jak próbował tego Hammer Martin, wysyłając dwóch z nich, by zamordowali Bleysa. Mogło do tego dojść tylko wtedy, gdyby sam Dahno był poważnie zagrożony. Ale teraz właśnie tak było. Co najmniej przez ostatnie cztery lata Bleys zajmował pozycję, która pozwalała mu całkiem trafnie osądzać, czy zachodziła podobna groźba lub czy pojawiała się jakaś krytyczna sytuacja. Na tyle, na ile wiedział - pomijając jedyny wyjątek w postaci Linxa, którego przypadek okazał się zmyłką - nie było takich, którzy nie lubili Dahno, ani takich, którym zależałoby na tym, żeby mu w jakikolwiek sposób zaszkodzić. Zdarzały się w tym okresie pomniejsze kryzysy, dotyczące jego klientów i grożące do pewnego stopnia, że Dahno zaplącze się w nie, ale żaden z nich nie był na tyle poważny, żeby - biorąc pod uwagę zdanie Bleysa na temat własnego brata - usprawiedliwiały użycie przez niego siły; a już na pewno nie siły zbrojnej. Dahno musiał jednak przy jakichś okazjach wizytować bojówkarzy; widywać ich przez cały ten czas. Bleys przerzucił ponownie w umyśle tajne pliki dużo szybciej, niż mogłoby to zrobić jakiekolwiek urządzenie zapamiętujące, i nagle jego mózg wyłowił z morza informacji zapis sprzed pięciu lat. Brzmiał: py do Moseville, 15 Circle Drive, skrzynka 149 Za pierwszym razem, kiedy to zobaczył, „py” nic dla niego nie znaczyło. Uznał, że to stenograficzny zapis nazwiska któregoś z klientów. Moseville było miastem mniej więcej dwa razy mniejszym od Ekumenii i leżącym od niej w odległości około dziewięciuset kilometrów. Położone było na skraju terenów rekreacyjnych; zarówno miasto, jak i miejscowości wypoczynkowe, otaczał szeroki pas naprawdę bogatych obszarów rolniczych, podzielonych na wielkie farmy. Teraz Bleysa uderzyła nagle myśl, że Moseville było pod wieloma względami znakomitym miejscem do ukrycia oddziałów specjalnych. Leżało wystarczająco daleko od Ekumenii, żeby nie uważano powszechnie, iż miasto ma jakiekolwiek związki ze stolicą. Ale Moseville było także wystarczająco duże, aby zaspokoić głód rozrywki każdej zbrojonej świty. Na miejsce założenia szkoły treningowej i stałego obozu nadawały się równie dobrze tereny wypoczynkowe, co i okoliczne obszary rolnicze. Do Bleysa dotarło nagle, że podany adres mógł dotyczyć okręgów wiejskich. Nazwa Circle Drive sugerowała, że droga prowadziła donikąd. Określenie „skrzynka 149” wskazywało, że chodziło - być może - o jedną z wielu stojących przy okrężnej drodze skrzynek, w których miejscowi zostawiali swoją pocztę i odbierali ją. Dokonawszy tego skoku, umysł Bleysa wykonał następny. „Py” sugerowało, że chodzi o „psy”; i „py” połączyło się nagle w jego głowie ze wspomnieniem o prawniku, który mógł być tajemniczym zastępcą Dahno i mógł spotykać się z nim osobiście. Brat wcale nie musiał zbliżać się do tamtego miejsca. A także, jeśli „py” oznaczało „psy”, to „lp” mogło oznaczać „pierwszy pies”. To był ten rodzaj humoru, który bawił brata. Dwa elementy kodu pasowały wspólnie do wzoru: zastępca Dahno operował w granicach prawa i kierował bojówką stojącą poza jego granicami. Bleys jeszcze raz przerzucił szybko w umyśle informacje z tajnych plików, wyszukując wszelkie możliwe przesłanki wspierające tę interpretację i wskazujące, iż w obu wypadkach jego tłumaczenie stenograficznych zapisków było prawidłowe. Zdawało się, że jego rozumowanie wytrzymało tę próbę. Bleys sprawdził na monitorze na nadgarstku, czy prawnik, który kontrasygnował testament Dahno, jest w Ekumenii. Norman Brawley miał swoją kancelarię w odległości mniejszej niż trzydzieści przecznic. Rozdział 30 Bleys musiał się dowiedzieć wszystkiego o Psach i o zastępcy-cieniu jak najszybciej, aby podczas nieobecności Dahno nie zaskoczyła go żadna niespodzianka. Norton Brawley był bliżej, ale Bleys wolał spotkać się z tym człowiekiem - jakby nie było, żywił w końcu tylko podejrzenia - mając więcej informacji w ręku. To zaś oznaczało wszystko to, czego można się było natychmiast dowiedzieć o Psach. A zatem na pierwszy ogień powinny iść Psy. Bleys poleciał do Moseville samolotem z autopilotem, który miał wspomagać jego własną wiedzę o kierowaniu podobnym pojazdem. Zostawił samolot na miejscowym lotnisku i wynajął poduszkowiec. Zadzwoniwszy do lokalnego urzędu pocztowego, Bleys ustalił, że 15 Circle Drive było dokładnie tym, co sobie wyobraził - łukiem drogi ze stojącymi przy niej skrzynkami pocztowymi. Numer 15 nie odnosił się najwyraźniej do żadnego punktu na okręgu, ale oznaczał piętnastą z takich obwodnic, leżących na południowy zachód od Moseville. Kiedy tam dotarł, było późne popołudnie. Okazało się to pomyślne, gdyż o tej porze dnia ludzie, którzy mieszkali na wsi, ale pracowali w mieście, opróżniali swoje skrzynki w drodze do domu. Bleys wsiadł z powrotem do poduszkowca i pojechał dalej wzdłuż łuku drogi, aż przyjednej ze skrzynek zauważył kogoś, kto nie mógł widzieć go wcześniej, gdy wysiadł z wozu i przyglądał się skrzynce numer 149. Kiedy siedział w pojeździe, jego niezwykły wzrost nie rzucał się tak w oczy. Bleys zatrzymał poduszkowiec, opuścił szybę i wychylił się, by zagadnąć mężczyznę o długiej, wąskiej twarzy widocznej pod cofającą się linią kasztanowatych włosów; poniżej wargi nieznajomy miał brodawkę. Właśnie odwracał się od skrzynki, z której wyjął listy. - Przepraszam - zwrócił się do niego Bleys - mój brat przebywa w domu, do którego należy skrzynka 149. Pisywałem do niego na ten adres, ale nie wiedziałem, że opiewa na skrytkę w szczerym polu. Miałem nadzieję, że zrobię bratu niespodziankę. Nagle okazało się, że mogę na jakiś czas urwać się od spraw, które sprowadziły mnie do Moseville. Zna pan tę okolicę? Jak mógłbym znaleźć dom, do którego trafia poczta ze skrzynki 149? Mieszkańcy wsi na Zjednoczenia i Harmonii - byli generalnie przyjaźnie nastawieni wobec obcych i pomocni tak długo, dopóki nie stanęła między nimi ciernista kwestia religii. Ten człowiek nie był inny. W zamyśleniu potarł brodę z kurzajką. - Tak, znam tę posiadłość - odparł. - Jednak łatwiej mi będzie pokazać panu drogę, niż udzielić wskazówek, jak tam trafić. Jeśli zechce pan pojechać za mną, to zaprowadzę tam pana. - Dziękuję - rzekł Bleys. Podniósł szybę w drzwiczkach. Nieznajomy wsiadł do swojego poduszkowca i wyjechał na drogę, z której skręcił w lewo. Bleys zapamiętywał zmiany kierunku oraz wszystko, co mogło potem posłużyć za punkty orientacyjne. Pojazd obcego zatrzymał się wreszcie przed długim, wysokim ogrodzeniem; ciężka stalowa brama zagradzała drogę dojazdową. Kierowca kasztanowatego poduszkowca opuścił szybę w oknie, wystawił przez nie głowę i zawołał do Bleysa, który także wychylił się ze swojego okna. - To tu! - poinformował przewodnik. - Proszę nacisnąć przycisk pod ekranem w ścianie po prawej stroni, to będzie pan mógł porozmawiać z ludźmi z wewnątrz. Stamtąd panu otworzą bramę. - Dzięki! - zawołał Bleys. Tamten pomachał ręką i odjechał. Bleys skierował swoją uwagę na siedzenie obok i zaczął wykonywać takie ruchy, jakby zbierał jakieś przedmioty; udawał tak długo, aż stało się oczywiste, że jego przewodnik nie dojrzy go już we wstecznym lusterku i nie będzie się zastanawiał, dlaczego przyjezdny nie wysiadł, żeby nacisnąć guzik przy bramie. W końcu obcy pojazd skręcił na skrzyżowaniu i zniknął za drzewami. Bleys pozostał na miejscu; przez okienko po stronie pasażera patrzył na bramę i ekran z przyciskiem poniżej. Same wrota i mur zbudowano nadzwyczaj solidnie. Nic nie świadczyło o tym, że ogrodzenie jest chronione, ale Bleys podejrzewał, że są na nim różne urządzenia alarmowe. Uruchomił poduszkowiec i odjechał w stronę tego samego skrzyżowania, na którym skręcił pojazd jego przewodnika. Teraz poduszkowiec tamtego był tylko plamką w oddali. Bleys wysiadł i korzystając z lornetki kompensującej przyjrzał się w gęstniejącym mroku obu końcom muru. Ciągnął się przed nim w poprzek pola, skręcał po prawej ręce Bleysa i najwyraźniej zmierzał do drogi. Po lewej stronie biegł dość długo na widoku, po czym znikał w drzewach. Bleys podjechał do zagajnika i przekonał się, że przecinała go gruntowa droga. Wjechał miedzy drzewa na tyle głęboko, by ukryć poduszkowiec przed wzrokiem przypadkowych spacerowiczów, po czym wysiadł z pojazdu i ruszył lasem. Wyszedł na jego drugim końcu, skąd mógł jeszcze raz przyjrzeć się murowi, który odbijał pod kątem prostym od drogi. Teraz, ponieważ był po drugiej stronie zagajnika, Bleys widział, że ściana oddalała się od drogi tylko na przestrzeni jakichś stu metrów, a potem skręcała ostro w prawo ku tyłowi posiadłości - czy cokolwiek to było. Najwyraźniej nie było to zwykłe gospodarstwo rolne. Wrócił do poduszkowca. Przybył przygotowany na to, że może być zmuszony do podjęcia natychmiastowych działań. Byłoby może bezpieczniej, gdyby odjechał teraz i zjawił się ponownie o innej porze, ale szansę na przybycie do Moseville i wyjazd z miasta bez zwracania na siebie uwagi byłyby większe, gdyby Bleys zrobił wszystko za pierwszym razem. W pojeździe otworzył walizkę i przebrał się w całkowicie czarny kombinezon z obcisłym kapturem; stroju dopełniały czarne rękawiczki i pigment do pokrycia twarzy. W końcu włożył do oczu nocne soczewki, które były tak skonstruowane, że zbierały dostępne promienie światła, ilekroć poziom zewnętrznego oświetlenia spadał poniżej pewnego natężenia - jak właśnie działo się z blaskiem dnia - ale nie przeszkadzały przy normalnym oświetleniu. Wziął ze sobą kilka niewielkich urządzeń, mały czujnik i dwa noże - jeden ukrył wewnątrz cholewki wysokiego buta i zasłonił rękojeść nogawką, zaś drugi, w pochwie, wisiał na sznurze między łopatkami Bleysa. Wziął także ze sobą flakonik specjalnego wonnego aerozolu na wypadek, gdyby za ogrodzeniem były psy wartownicze. W końcu podszedł do kamiennej ściany biegnącej naprzeciwko drzew. Do tego czasu zrobiło się ciemno, jednakże jego soczewki dawały taki obraz, jaki mogłyby mu zapewnić noktowizory. Jedną z dziedzin, które Bleys włączył do programu swojego szkolenia, były techniki włamywania się, jakie miał właśnie zamiar zastosować. Jak to się miało z wielu innymi przedmiotami studiowanymi po cichu, także i ten nie należał do tych, co do których przypuszczał, że znajdzie dla nich jakieś natychmiastowe zastosowanie; uważał raczej, że mogą okazać się przydatne później, po latach. Teraz przekonał się, że stosuje złodziejskie techniki wcześniej niż się tego spodziewał. Dotarł do ściany, lecz uważał, żeby jej nie dotknąć. Zbadał ją sensorami, ale niczego nie wykrył, póki nie wspiął się na pobliskie drzewo, skąd mógł wycelować swoje urządzenia na zwieńczenie muru. Jego podejrzenia, że jest tutaj jakiś system alarmowy, potwierdziły się. Zaprawa na samym szczycie muru była aktywna. Istniał sposób na tego rodzaju zabezpieczenie. Instruktorzy nauczyli Bleysa, co robić w takiej sytuacji i udostępnili mu niezbędne wyposażenie. Z kieszeni swojego stroju wyjął coś wyglądającego jak złożona chusteczka do nosa, ale po rozłożeniu okazało się niezwykle cienkim arkuszem czarnego plastiku o wymiarach półtora metra na metr dwadzieścia. Przesunął się blisko muru i szybko, jednym ruchem, przerzucił tę osłonę przez szczyt ściany. Był to lustrzany transmiter, który teraz - na całej swojej długości - oszukiwał aktywną zaprawę, uczuloną do przekazywania obrazu wszystkiego, co przemieszczało się ponad murem. Ale tym, co transmiter przekazywał sensorom skanującym przykrytego odcinka ściany był obraz nocnego nieba. Bleys mógł się teraz wspiąć na mur - i zrobił to - podczas gdy czujniki przekazywały nadal obraz widniejących na niebie gwiazd. Sensory, którymi posłużył się na szczycie muru, pokazały mu, że teren po drugiej stronie nie kryje żadnych pułapek na człowieka. Bleys zeskoczył lekko ze ściany na ziemię i rozejrzał się. Przed nim rosły drzewa, chociaż te zostały pieczołowicie zasadzone, przystrzyżone i opiekowano się nimi; trawa była niemal tak równa jak w parku. Spoza drzew, jakby z okien stojącego gdzieś dalej budynku, przebijało niewyraźnie światło. Ruszył w tamtym kierunku. Po kilku minutach jeden z czujników na jego pasie zaczął pikać; Bleys podniósł małe urządzenie z przyciskami i zobaczył, że jego strzałka wychyla się lekko w prawo. Poniżej, na wskaźniku, świeciła się liczba „siedemdziesiąt”. Kiedy patrzył na nią, zmalała do „sześćdziesięciu pięciu”. Psy strażnicze zbliżały się w ciszy z taką prędkością. Teraz były bliżej, mniej niż siedemdziesiąt metrów od niego. Po prawej stronie tej liczby zaświeciła się mała, czerwona kropka. Podniósł kolejny z czujników zawieszonych u pasa i stuknął we wskaźnik odczytu. Na podświetlanym ekraniku ukazał się napis: „psy 2”. Ta ostatnia informacja była tym, czego Bleys potrzebował w tej chwili. Wyjął i odkorkował fiolkę. Zatyczka kończyła się urządzeniem, które rozpyliło wąski strumień niemal niewidocznych kropli. W istocie kropelki były tak drobne, że w zasadzie tworzyły opar, który kładł się na ziemi i wydawał specyficzny zapach. Czekał. Takie psy były drogą inwestycją. Dzięki swoim nocnym soczewkom zaczął już je widzieć - w ciszy biegły obok siebie żwawo dwa wielkie, czarne psy. Przypominały dobermany. Żeby mieć takie zwierzęta, trzeba było kupić zamrożone zarodki przywiezione z Ziemi, hodować je w specjalnych laboratoryjnych warunkach do stadium szczeniaków, a potem nadal opiekować się nimi troskliwie, czekając aż dorosną. Bleys czekał. Jak dotąd zdawało się, że psy nie zwracają żadnej uwagi na zapachową barierę, ale mogły ją już poczuć. Przez moment Bleys obawiał się, że środek nie zadziałał. Wziął nóż z buta do jednej ręki, a ten z pleców do drugiej i stał, przygotowany na wypadek, gdyby psy go dopadły. Ale nagle, zbliżając się do bariery, zaczęły zwalniać. Jakieś sześć metrów od niego prawie stanęły, niuchając energicznie przed sobą. Łby opadły im niemal do samej ziemi; zwierzęta posuwały się teraz wolno naprzód, potem przyśpieszyły nieco, aż dotarły do pasa zapachu. Tam stanęły, żeby bezpośrednio powąchać pokrywający ziemię spray. Środek składał się ze sztucznych feromonów suki w rui i metyloesteru, który spowodowałby zapaść nerwową, gdyby był wąchany zbyt energicznie - tak, jak teraz robiły to psy. Nagle środek zadziałał. Oba zwierzęta padły na ziemię, wijąc się; były całkowicie świadome, ale utraciły kontrolę nad swoimi ciałami. Bleys podszedł do miejsca, gdzie leżały i poczęstował każdego psa zastrzykiem z rozpylacza, co miało sprawić, że zwierzęta będą kompletnie nieprzytomne przez następne trzy godziny. Do chwili, aż psy przyjdą do siebie, wszystkie resztki chemikalii, jakie Bleys rozpylił na ziemi, wyparują. Poszedł w kierunku widocznych w oddali świateł. Kiedy wyszedł spomiędzy drzew i zbliżył się do budynku, który był teraz doskonale widoczny dzięki temu, że paliła się w nim większość świateł, Bleys dostrzegł wyraźnie tereny do ćwiczeń i treningów na świeżym powietrzu. Przeszedł przez bieżnię, minął małpi gaj i łaty podłoża, które wyglądały na maty do ćwiczeń mogących obejmować wszystko - od szermierki począwszy, a na sztukach walk wschodnich skończywszy. Zbliżał się do budynku i łaty ustąpiły miejsca trawnikowi. Zaczał okrążać domostwo, szukając dróg wejścia do środka. W końcu dotarł do drzwi na poziomie gruntu - czarnych na tle kamiennej ściany domu; był to kolor, w określeniu którego jego soczewki nie mogły mu pomóc. Zatrzymał się i przystawił do drzwi jeden ze swoich czujników. Ten zawibrował, a potem szczęknął. Bleys cofnął się, przechylił urządzenie na połączeniu ze swoim pasem i spojrzał na tarczę. Zero 4. Nic więcej, odczytał. „Nic więcej” oznaczało, że do otwarcia drzwi wystarczył jeden ze zwykłych kluczy. Było to bardzo słabe zabezpieczenie, ale z drugiej strony Dahno liczył prawdopodobnie, że chronić to miejsce będzie jego oddalenie. Z kółka surowych kluczy Bleys wybrał ten oznaczony numerem czwartym i wsunął go do szczeliny z boku czujnika, który był ledwie dość duży, żeby klucz w nim się zmieścił. Nastąpiła chwila oczekiwania, a potem były surowy klucz wysunął się ze szczeliny po drugiej stronie urządzenia, nacięty w odpowiedni kształt. Bleys ujął go. Klucz był lekko ciepły, ale nie parzył. Bleys znalazł szczelinę zamka w drzwiach, włożył klucz i nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się cicho. Bleys wyjął klucz, wszedł do środka i cicho zamknął za sobą drzwi. We wnętrzu było włączone nocne oświetlenie, ale dzięki swoim soczewkom Bleys widział je tak jasnym, jak sobie tego życzył. Wyglądało na to, że wszedł do pomieszczeń szatni i natrysków. Przeszedł przez nie, dotarł do schodów i wspiął się po nich, sprawdzając po drodze czujnikami, czy w pobliżu są lub zbliżają się, jacyś ludzie. Było tu jednak nadzwyczaj spokojnie. Pokonał kilka kondygnacji schodów i przeszedł przez kilka korytarzy, zaglądając do świetlic, pomieszczeń rekreacyjnych, na strzelnicę i na kryty basen, a potem wspiął się na następne piętro, gdzie znajdowały się sypialnie. Było to dokładnie takie miejsce (wyposażone we wszelkie udogodnienia potrzebne do ćwiczeń i zapewnienia ludziom utrzymania), jakie nadawało się dla takiej grupy, którą - zdaniem Bleysa - Dahno zorganizował, ale panowała w nim nadzwyczajna cisza. Zdawało się, że wokoło nikogo nie ma. Niezwykłość sprawia, że człowiek staje się czujny, a w tym wypadku Bleys był podwójnie ostrożny. Oglądał dom, gromadząc dowody na to, że był on przeznaczony dla oddziału o liczebności od trzydziestu do stu ludzi oddających się treningowi fizycznemu i doskonaleniu sztuk walki - z użyciem broni lub bez niej. Nie natrafił jednak na żadne ślady życia, póki nie zbliżył się do końca budynku, a wtedy czujnik ostrzegł Bleysa, że przed nim znajduje się wielka grupa ludzi. Szedł wolniej i ostrożniej. Po chwili usłyszał monotonne zawodzenie. Postąpił jeszcze dalej i wtedy zrozumiał słowa. Były tylko dwa, powtarzane chórem. - Dahno Ahrens, Dahno Ahrens, Dahno Ahrens... Śpiew dochodził z niższego piętra, stwierdził Bleys, bo teraz stał niemal bezpośrednio nad źródłem dźwięku. Zamiast zejść na dół, rozejrzał się wokół, szukając na piętrze, na którym się znajdował, jakiegoś wejścia, które umożliwiłoby mu dostęp na wyższy poziom sali, gdzie zgromadzili się wszyscy ci ludzie, a skąd on mógłby ich obserwować, samemu nie będąc widzianym. Wejście znalazł z nadzwyczajną łatwością. Były to drzwi, pozbawione nawet zamka, które prowadziły na małą galerię podobną do tej, na jakiej mógł stać chór podczas nabożeństwa. Rzeczywiście, porównanie ze stallami chóru było dobre, uznał Bleys. Minął kilka rzędów drewnianych ławek i wszedł na balkon, z którego mógł spojrzeć w dół, gdzie klęczała i zawodziła zgodnie, dobra pięćdziesiątka ubranych na czarno ludzi; jeden z uczestników zgromadzenia, także w czarnej szacie, klęczał na niewysokim podwyższeniu na przeciwległym końcu sali, zwrócony twarzą do pozostałych. Za nim znajdowała się ściana z wielką, trójwymiarową podobizną Dahno - ubranego zwyczajnie, ale siedzącego w pozycji Buddy i patrzącego z uśmiechem w dół. Na tyle, na ile Bleys mógł to dostrzec, ściany, łukowe sklepienie pomieszczenia i podłogę wykonano z drewna na wysoki połysk; akustyka sali była wyśmienita. Niemal mógł odróżnić pojedyncze głosy recytujących. Obserwując ich, Bleys doszedł do wniosku, że trwali w jakimś histerycznym transie. Samo pomieszczenie było czymś w rodzaju kaplicy, jeśli pominąć fakt, że brakowało w niej symboli świadczących o tym, jakiego rodzaju kult tu wyznawano - chyba że chodziło o kult samego Dahno, na co w dużym stopniu wyglądało. Bleys wyszedł stamtąd po cichu i zaczął szukać drogi na zewnątrz. Idąc, natknął się na drzwi, za którymi była zbrojownia. Znajdowały się wniej nie tylko pistolety próżniowe, ale także broń igłowa, krótkie miotacze i - zaskakujące, gdyż były skuteczne tylko w bardzo szczególnych warunkach - długie miotacze. Podobnie jak pistolety, miały wielką siłę rażenia, ale ich zasięg był stosunkowo niewielki. Wreszcie Bleys znalazł wyjście. Kiedy już wydostał się z budynku, przekonał się, że wyszedł głównymi drzwiami. Na ich szerokich, podwójnych skrzydłach widniał rzeźbiony napis: Insoniański ośrodek modlitwy i rekolekcji. Przymiotnik „insoniański” nie poruszył w umyśle Bleysa żadnej znajomej struny, a wiedział, że jego zasób słów jest nadzwyczaj bogaty. Podejrzewał, że to zmyślona nazwa. Z całą pewnością to, co widział wewnątrz budynku, nie świadczyło o tym, iż jest to centrum modlitwy i rekolekcji. Bleys zszedł po schodach i okrążył ponownie budynek, aż dotarł do małych drzwi, przez które wcześniej dostał się do środka, po czym - kierując się wskazaniami swoich czujników - ruszył z powrotem po własnych śladach. Minął psy, które właśnie zaczynały się budzić ze stanu oszołomienia i podnosiły łby z trawy, ale nadal nie były w stanie nikomu zagrozić, i poszedł w stronę muru, a potem wspiął się nań i przeszedł nad lustrzanym nakryciem; znalazłszy się po drugiej stronie, Bleys zdjął transmiter, wsiadł do poduszkowca i pojechał na lotnisko. Tej nocy, tuż przed porą odlotu do Ekumenii, zmienił zamiary. Zadał kilka pytań pracownikowi przy całonocnym stanowisku informacyjnym terminalu, po czym, postępując zgodnie z uzyskanymi wskazówkami, udał się do bardzo dobrego hotelu w Moseville - takiego, który mógł się równać z lepszymi hotelami Ekumenii. Następnego dnia wyjechał po śniadaniu, zatrzymał się przed frontową bramą i nacisnął przycisk; po chwili na ekranie ukazała się czyjaś twarz. - Nazywam się Bleys Ahrens - powiedział. - Jestem bratem Dahno i jego zastępcą. Wpuśćcie mnie. Domyślał się, że szybciej i z większą uległością posłuchają czegoś, co brzmiało niemal jak rozkaz, a nie jak uprzejma prośba. Tak też się stało. Przed upływem kilku sekund brama otworzyła się i Bleys podjechał krętą drogą na parking przed drzwiami wejściowymi, przez które minionej nocy opuścił ten budynek. Kiedy wszedł na schody, otworzyły się przed nim oba skrzydła drzwi z ciemnego drewna wypolerowanego do tego stopnia, by wydobyć słoje. Wewnątrz, po obu stronach, stali młodzi mężczyźni w takich samych czarnych uniformach, jakie widział na ludziach klęczących w nocy w kaplicy. Bleys miał na sobie zwyczajny, powszedni garnitur. Kiedy wszedł do środka, człowiek po jego prawej ręce skłonił się lekko, pochylając tylko głowę. - Szef Psiarni - powiedział - będzie zaszczycony, mogąc gościć cię w swoim gabinecie, Bleysie Ahrens. Stali w małym, wyłożonym ciemnym drewnem holu. Człowiek, który dopiero co mówił, przesunął się przed Bleysa i otworzył kolejne czarne drzwi po swojej lewej ręce. Bleys wszedł za nim do pokoju. Drzwi zamknęły się cicho. Na jego spotkanie wstał i wyszedł zza biurka mężczyzna przed czterdziestką lub niewiele po niej, o brązowych oczach osadzonych w wąskiej twarzy, której rysy świadczyły o dobrej kondycji fizycznej. Miał na sobie taki sam strój jak ci dwaj, którzy powitali Bleysa w drzwiach. Lekko pochylił głowę, kłaniając się gościowi. - Czuję się zaszczycony, że cię poznałem, Bleysie Ahrens - powiedział. - Może usiądziemy? Ruchem ręki wskazał dwa głębokie, wygodne fotele w połowie zwrócone ku sobie, a w połowie ku kominkowi, na którym płonęły jakieś aromatyczne kłody. - Nazywam się Ahram Moro. - Dziękuję, Ahramie Moro - rzekł Bleys. Zajął jeden z foteli, a gospodarz zasiadł w drugim. - Przypuszczam, że wiesz, co oznacza moja obecność - rzekł Bleys. Ahram ponownie skłonił lekko głowę. - Otrzymaliśmy wcześniej instrukcje od Dahno Ahrensa, że jeśli się pojawisz, będziesz od tej chwili naszym przełożonym; takim, jak sam Dahno. Mamy nie pytać cię o żadne powody czy o cokolwiek z tym związanego, ale po prostu uznać za przywódcę. Jesteśmy dumni, czyniąc to. Co mogę dla ciebie zrobić, Bleysie Ahrens? Chcesz coś pić? Jeść? - Ani to, ani to - odparł Bleys. - Mam niewiele czasu. Chcę przejrzeć wasze pliki. - Oczywiście - zgodził się Moro. - Które przede wszystkim? - Wszystkie - powiedział Bleys. Na twarzy Moro pojawił się wyraz lekkiego zaintrygowania. - Wybacz mi, Bleysie Ahrens - rzekł - ale dopiero co powiedziałeś, że masz niewiele czasu... - Istotnie - przerwał mu gość - tym niemniej chcę, żeby mi przedstawiono wszystkie pliki. - Jak sobie życzysz, tak będzie - powiedział Ahram. Wcisnął przycisk na panelu sterowniczym zagłębionym w wyściółce prawego podłokietnika fotela i przemówił do mikrofonu, w który było wyposażone to urządzenie. - Przynieście wszystkie pliki, a także stół do czytania dla Bleysa Ahrensa - polecił i odwrócił się do gościa. - Będą tutaj za kilka minut. Zebranie wszystkiego i przywiezienie tutaj nie potrwa długo. A tymczasem, czy jesteś pewny, że nie chcesz nic jeść ani pić? Prawdopodobnie nie będzie nieszczęścia, jeśli się nieco odprężę w tej chwili, pomyślał Bleys. Naprawdę nie mogliby być bardziej posłuszni i mili. - Tak, napiłbym się czegoś, czekając - rzekł Bleys. - Oczywiście, jeżeli wypijesz ze mną. - Będę się czuł zaszczycony, Bleysie Ahrens - odparł Ahram. Wstał i otworzył drzwiczki wielkiego drewnianego kredensu, zastawionego butelkami i kieliszkami. - Masz ochotę na piwo czy na coś owocowego? - Chętnie napiję się piwa - powiedział Bleys. Moro wyjął dwa kubki i napełnił je płynącym z kurka brązowym napojem, dającym zaskakująco białąi gęstą pianę. Podał jeden kufel Bleysowi i usiadł, trzymając drugi. - To jest ulubione piwo Dahno Ahrensa - wyjaśnił Moro. - Mam nadzieję, że tobie także będzie smakować. Bleys spróbował już zawartości naczynia. - Dobre - stwierdził. Odstawił kufel na stolik w pobliżu fotela, kiedy drzwi za jego plecami otworzyły się i wjechał przez nie wózek, na którym znajdował się monitor i klawiatura z przyłączoną jednostką pamięciową. Następnie zjawił się mały prostokątny blat, pasujący doskonale do szerokich podłokietników fotela, po czym całe urządzenie zostało ustawione przed Bleysem i włączone. - Dziękuję - rzekł Ahrens do młodych mężczyzn, którzy to wszystko przywieźli. Skłonili głowy i wycofali się, zamykając za sobą drzwi. Bleys przyjrzał się panelowi sterowniczemu o standardowym układzie przycisków i klawiszy. Zaczął przeglądać pliki nie kategoria za kategorią, ale alfabetycznie, plik po pliku, wyświetlając na ekranie równowartość strony, czytając ją jednym rzutem oka i przechodząc do następnej. Ahram patrzył na to przez jakiś czas. - Wybacz mi niegrzeczne pytanie, Bleysie Ahrens - odezwał się w końcu - ale szukasz czegoś, czy też czytasz fragmenty tych stron? - Za każdym razem czytam całą stronę - odpowiedział Bleys, nie podnosząc wzroku na rozmówcę. Potem Moro siedział w milczeniu, patrząc tylko, kiedy Bleys przeglądał całą pojemność pamięci urządzenia. Ahram wypił swoje piwo, ale nie napełnił ponownie naczynia. Kufel Bleysa stał nadal, praktycznie nietknięty, tam gdzie gość go postawił. Lektura plików, niezbyt obszernych jak na doświadczenia Bleysa, zabrała mu nieco ponad godzinę. Po uporaniu się z tym wstał, a Ahram natychmiast poszedł w jego ślady. - Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić, Bleysie Ahrens? - zapytał. - Chciałbyś zobaczyć walki naszych ludzi? Jak Dahno prawdopodobnie ci mówił, mamy tutaj najlepszą grupę współczesnych ninja... Urwał. - Znasz tę nazwę? - spytał. - Oryginalni ninja byli zamachowcami. - Wiem - odparł Bleys sucho. Miał właśnie odmówić, kiedy uderzyła go myśl, że mógłby przeoczyć w ten sposób pewną istotną wiedzę. - Tak - powiedział - ale jedną walkę bez broni i jedną z jej użyciem, a poza tym pokaz ćwiczeń w wykonaniu jakichś piętnastu, dwudziestu ludzi. Jak być może mówiłem wcześniej, nie mam wiele czasu. Muszę wracać na lotnisko. - Jak sobie życzysz, Bleysie Ahrens - rzekł Moro. - Możesz pójść ze mną? Ruszył przed siebie, a Bleys poszedł za nim. Ahram wysunął się nieco naprzód; dotarli do pomieszczenia, w którym przebywali szefowie grup lub pododdziałów Psów. Moro wymienił z dowódcami kilka słów, a potem wrócił i dołączył do Bleysa. - Chodź ze mną - rzekł. - Zaraz zaczną się ćwiczenia bez broni. Rozdział 31 Podczas lotu do Ekumenii Bleys siedział oparty w pojeździe atmosferycznym prowadzonym przez autopilota. Pliki, które dopiero co przejrzał i zapamiętał, nie zasługiwały na jego uwagę. Nadal myślał o tym, co widział podczas pokazów ćwiczeń fizycznych z udziałem Psów. Z pozoru, młodzi mężczyźni byli całkiem dobrzy, ale po obejrzeniu pierwszej pary w starciu jeden na jednego, Bleys zaczął podejrzewać coś, co potwierdziło zachowanie się dwóch następnych par, jakie oglądał. W końcu poprosił Ahrama o pozwolenie wejścia na matę z jednym z tych, którzy dopiero co zakończyli demonstrację; Moro, oczywiście, zgodził się. Bleys znał kata, które tamci wykonywali; były to te same kończące kata w stylu karate, których dawno temu nauczył go jego instruktor. Bleys wdał się w walkę i po chwili, mniej czy bardziej dlatego, że przypuszczał, iż tego się po nim spodziewano, zakończył pojedynek, rozciągając na macie pozbawionego tchu przeciwnika, po czym odstąpił od niego. - Dziękuję - zwrócił się do Ahrama - to było dokładnie to, o co mi chodziło. Patrząc w oczy Moro, Bleys widział, że nawet szef Psiarni nie zrozumiał, co niepokoiło jego gościa. W związku z tym nie powiedział nic więcej, kiedy bojówkarze przeszli do pokazów z bronią. Nadal milczał, gdy mała grupka mężczyzn zaprezentowała mu fragment treningu. Po zakończonych pokazach Bleys podziękował Ahramowi i zgodził się, by kierowca odwiózł go na lotnisko, podczas gdy dwaj inni członkowie oddziału, obaj w cywilnych strojach, wjakich poruszali się po opuszczeniu granic prywatnej posiadłości, zabrali jego wynajęty poduszkowiec tam, skąd Bleys go wypożyczył. Teraz siedział w zamyśleniu, rozważając to, co zobaczył. W trakcie starcia dwóch pierwszych ćwiczących, podczas pokazu walki bez użycia broni, rzuciło mu się w oczy, że mężczyźni zmagali się, zachowując ściśle ustalony dystans i stojąc naprzeciwko siebie. W związku z tym, wkroczywszy na matę, Bleys postanowił krążyć i trzymać się albo w większej odległości od tej, do której tamci byli przyzwyczajeni, albo w mniejszej. Przekonał się, że gdy postępował w ten sposób, to jego przeciwnicy byli niemal bezradni i zdani na jego łaskę. Wszystko to sprowadzało się do tego, że bojówkarze Dahno mogli z powodzeniem zmagać się z kimś, kto poddawał się w walce tym samym ograniczeniom, które wybrały i narzuciły sobie Psy. Mogło im się także powieść w starciu z kimś niedoświadczonym w walce wręcz. Ale byliby zasadniczo bezużyteczni, atakując przeciwnika, który był lepiej od nich wyszkolony. Później, obserwując pokazy z użyciem broni, Bleys odkrył istnienie tych samych niebezpiecznych ograniczeń. Wielu bojówkarzy posługiwało się bronią mechanicznie, zamiast z wrodzoną znajomością uzbrojenia, jaką powinien się wykazywać naprawdę dobry snajper. Stając naprzeciwko strzelca-samouka, jak Joshua, który dorastał, polując na drobną zwierzynę z bronią igłową, bojówkarze nie mieliby żadnych szans. W końcu, w trakcie pokazu fragmentu treningu, Bleys widział, że wszyscy postępowali podług tego samego wzorca i pokonywali wszelkie przeszkody w taki sam sposób. Gdyby to były zwyczajne zawody, w których rywali rozdzielałby duży dystans, to w sposobie w jaki działali, ujawniłby się krańcowy indywidualizm. Krótko mówiąc: w starciu z kimś, kto był wszechstronnie wysportowany i trenował oraz reagował instynktownie jak atleta, ci ludzie znaleźliby się na straconej pozycji. Gruntownie wyszkolony sportowiec-samouk zauważyłby natychmiast ich słabości i wykorzystał je. No cóż, myślał Bleys, tak czy inaczej, to prawdopodobnie nie jest ważne. Wyjąwszy nieprzewidziane wypadki, nie spodziewał się, żeby Psy miały zostać wykorzystane. Wyrzucił tę kwestię z głowy i zaczął przerzucać w pamięci informacje z plików, które wcześniej przeczytał. Historia Psów miała nieco mniej, niż jedenaście lat. Zaczęła się jakieś pięć lat po tym, gdy Dahno opuścił farmę i wyjechał do Ekumenii, by zamieszkać tam i znaleźć sobie zajęcie. Pojedynczych kandydatów werbowano, gdy mieli dziesięć do dwunastu lat - w dzisiejszych czasach nieprawdopodobna rzecz na większości skolonizowanych planet, ale niezbyt dziwna na Harmonii czy Zjednoczeniu, gdzie z powodu istnienia wieloosobowych rodzin na niewydajnych farmach, często ci, którzy uważali się za wystarczająco dorosłych, usamodzielniali się, zwykle przy aprobacie społeczności i rodziny. Ci młodzi Zaprzyjaźnieni, powiedział sobie Bleys, okazywali się szczególnie podatni na propagandę i dawali się wcielić do organizacji paramilitarnej. Oddziały, koncentrując swoją uwagę na osobie Dahno, miały charakter bliski religijnemu; a starszy Ahrens mógł niewątpliwie wzmocniać ten aspekt, wizytując młodzieńców i używając na nich swoich umiejętności charyzmatycznych. Najpoważniejszy błąd, jaki popełnił Dahno, polegał na zastosowaniu złej struktury treningów, wliczając w to - obok wielu innych rzeczy - nieodpowiedni dobór instruktorów. Dahno, sam niezainteresowany sztukami walki i bronią ze względu na swój niezwykły wzrost i siłę - a także odziedziczywszy po swojej, i Bleysa, exotikowej matce niechęć do stosowania siły - zbyt ochoczo przystał na pierwszą formę organizacji treningów, jaką odkrył i na pierwszych szkoleniowców, którzy się do niego zgłosili. Gdyby przyjrzał się całemu szerokiemu spektrum szkół walki wręcz i równemu mu wachlarzowi istniejących szkół władania bronią - jak to uczynił Bleys - to przekonałby się, czego brakowało treningowi, jakiemu poddawani byli bojówkarze. Na szczęście, jak Bleys podejrzewał, a pliki to potwierdziły, Psy nie zostały dotąd wykorzystane w akcji. Oddziały były jednak ćwiczone w pewnym celu, który czynił je niebezpiecznymi - i to bojówkarze przyswoili sobie znakomicie. Był to ten sam rodzaj szkolenia, któremu dużo częściej poddawano psy obronne. Żołnierzom Dahno wpajano przekonanie, że nigdy nie przegrają. Że zawsze będą zwyciężać. Pliki, kiedy Bleys już je przeczytał, zawierały zapisy na temat kilku wypadków, kiedy Psy sekretnie wypuszczono samopas do Moseville, gdzie uliczni wojownicy mogli zetrzeć się z kimś nieszkolonym w walce. Skutek był taki, że każdy z bojówkarzy wierzył teraz, że jest niepokonany. Obecnie, gdy byli starsi, puszczano ich na urlopy i na przepustki, które spędzali, bawiąc się w Moseville - ale zawsze w cywilnych ubraniach i pod warunkiem, że nie wyjawią w żaden sposób, kim naprawdę są. Podczas ich wyjazdów Dahno wynajmował prywatnych detektywów spoza Ekumenii i Moseville; zadaniem obserwatorów było sprawdzić, czy Psy nie zdradzają w żaden sposób, kim są i czy nie przechwalają się swoim „rodowodem”. Żaden z nich tego nie zrobił. Niestety, z drugiej strony, jak to Bleys kiedyś powiedział, byli w istocie naładowaną żywą bronią, która aż paliła się to tego, żeby ktoś jej użył. Jak niedawno powiedział Ahram, Psy poddawano specjalnemu treningowi do roli zamachowców, ale nie pospieszył z własnej woli z dalszymi wyjaśnieniami, czy było to tylko ćwiczenie się bojówkarzy na terenie posiadłości, czy też miano ich użyć przeciwko żywemu obiektowi. Generalnie, większość plików dotyczyła kosztów przedsięwzięcia i stanowiła archiwum organizacji. Wyssawszy większość szpiku z kości, jaką były pliki, Bleys zamknął oczy, odchylił w tył głowę i zapadł w lekką drzemkę, która została przerwana dopiero wtedy, gdy jego statek powietrzny wylądował w Ekumenii. Zapłacił za pilota, samolot i pojechał autotaksówką do domu, gdzie wdrapał się na łóżko i zasnął jak kamień. Następnego ranka obudził się później niż zwykle, ale z głową, w której panował taki stan krystalicznej klarowności, jaką czasami ma się po zdrowym, nocnym wypoczynku, kiedy ciało i umysł są w pełni sprawne. Najważniejszym punktem jego programu było spotkanie z Nortonem Brawleyem. Zadzwonił do jego biura, przygotowując sobie śniadanie. Odpowiedział mu kobiecy głos, który należał do recepcjonistki; przełączyła go i usłyszał mężczyznę. - Biuro Nortona Brawleya - powiedział tamten. - Czym mogę służyć? - Mówi Bleys Ahrens - - rzekł Bleys. - Powiedz mu, że chcę go widzieć u siebie w mieszkaniu za piętnaście minut. Po drugiej stronie zapadło na chwilę nacechowane zdumieniem milczenie. - Powiedziałeś, że jak się nazywasz? - spytał mężczyzna. - Bleys Ahrens. Ma tu być za kwadrans. Po prostu przekaż mu tę wiadomość - rzekł Bleys. Kiedy męski głos rozległ się ponownie, zdawało się, że jego właściciel częściowo odzyskał zimną krew. - Obawiam się, że jurysta Norton Brawley nie będzie mógł w żadnym wypadku spotkać się z tobą za piętnaście minut, a już na pewno nie poza swoim biurem... - To już zależy od ciebie - powiedział Bleys. - Czy za twoją sprawą, czy jego, jeśli nie będzie go tutaj za kwadrans, będę musiał uznać, że Brawley nie chce dłużej utrzymywać z nami dotychczasowych związków. Do widzenia. - Zaczekaj, zaczekaj chwilę - powiedział mężczyzna. - Powiedziałeś, że jak się nazywasz? - Bleys - rzekł Bleys, wymawiając bardzo dokładnie - Ahrens. - I powiedziałeś, że gdzie jesteś? W miejscu zwanym Apartamentem? - W apartamencie, który dzielę z Dahno Ahrensem - odparł Bleys. - Będzie wiedział, gdzie to jest. - Nie rozumiem; oczywiście, to całkowicie niemożliwe... - nagle męski głos na drugim końcu przewodu zamilkł. - Dahno Ahrens? Ale ty nie jesteś Dahno Ahrensem. - Przykro mi, ale nie mogę marnować więcej czasu na rozmowy z tobą. Albo Norton Brawley zjawi się tutaj przed upływem kwadransa, albo nie. Do widzenia. Bleys przerwał połączenie i zajął się ponownie przygotowywaniem sobie śniadania. Zasiadał właśnie do niego, gdy odezwał się komunikator. - Tak? - powiedział, podnosząc nieco głos, ale nie odchodząc od stołu. - Norton Brawley. Nie wstając z krzesła, Bleys nacisnął przycisk zamka na najbliższym panelu sterowania, który znajdował się na jednej z szafek. Co jakiś czas bawił go od nowa zasięg jego długich ramion dorosłego. To była właśnie jedna z takich chwil. Wrócił do jedzenia, kiedy drzwi otworzyły się i wszedł mężczyzna w wieku tuż przed lub tuż po czterdziestce, ubrany w ciemny garnitur; był wysoki wedle ogólnych standardów, ale nie według standardów Bleysa. Twarz miał owalną, brwi i włosy lśniąco czarne i proste, a jego skóra miała ciemnooliwkową barwę, co świadczyło, że Norton ma śródziemnomorskie korzenie. Było to trochę niezwykłe, gdyż większość Zaprzyjaźnionych wywodziła się z europejskich imigrantów pochodzących raczej z Europy północnej, a nie południowej. Brawley wyglądał wytwornie; wrażenie to psuło jego niespokojne spojrzenie i lekkie lśnienie potu na czole. - Norton Brawley! - zawołał Bleys, nie wstając od stołu. - Przychodzisz w dobrej chwili. Właśnie kończę śniadanie. Wypijesz ze mną kawę w salonie? - Ja... ja... - Brawley wziął się wyraźnie w garść i wyprostował bardziej. - Oczywiście, Bleysie Ahrens. - Czarna? - Jeśli można - odparł Norton. Bleys wstał i ujrzał, że na widok jego postury gość otworzył nieco szerzej oczy. Bleys uśmiechnął się w duchu. Dla mężczyzny wyższego od większości ludzi, spotkanie kogoś, kto znacznie przewyższał go wzrostem, musiało być zawsze nieco szokujące. - Usiądź w salonie - powiedział. - Za moment przyniosę tam kawę. Brawley zniknął z połą widzenia, przenosząc się z kuchni do salonu. Bleys wyrzucił tacę i wszystko, co na niej było i wyjął z podajnika dwie filiżanki czarnej kawy, które zaniósł do salonu. Wręczył jedno naczynie Nortonowi, a sam zasiadł z drugim w zwróconym ku gościowi fotelu. - Przepraszam, że tak gwałtownie oderwałem cię od pracy - odezwał się Bleys jowialnie - ale chodzi o mały kryzys, który chciałem z tobą omówić. - Jeśli masz na myśli fakt, że Dahno opuścił planetę, to wiem o tym - rzekł Brawley nieco stłumionym głosem. - Zatelefonował do mnie, gdy tylko podjął tę decyzję. - Nie, gdy tylko podjął tę decyzję, Norton - poprawił go łagodnie Bleys. - Zdecydował się, gdy był w moim towarzystwie. - Ach... och - zająknął się Brawley. Sięgnął po swoją filiżankę, której nie tknął jak dotąd i wypił łyk kawy. - Nie wiedziałem o tym. - Skąd mógłbyś wiedzieć? - rzekł Bleys. - Ponieważ jednak mnie przekazał władzę, musiałem dokonać szybkiego przeglądu spraw; po prostu po to, żeby się upewnić, że trzymam wszystkie sznurki w ręku. Po tym, gdy przyjrzałem się wczoraj Psom, zaniepokoiło mnie nieco ich szkolenie do roli zamachowców. Norton ponownie upił trochę kawy z filiżanki, której uszko ściskał tak mocno, że ręka niemal mu drżała. - Może zapoznałbyś mnie ze swoją opinią na ten temat? - ciągnął Bleys. W kwestii Psów nie dysponował niczym więcej ponad zwykłe domysły, że niebawem mogą zostać użyte. Ale wyczytał już dosyć z reakcji Nortona i mowy jego ciała, by wiedzieć, że te przypuszczenia mogą mieć rzeczywiste podstawy. - Nie wiem, ile Dahno powiedział ci na ten temat... - Brawley zawahał się. Jego chęć wydobycia z Bleysa więcej informacji była oczywista. - Nie zaprzątaj sobie tym głowy - odpowiedział gospodarz, zbywając pytanie machnięciem ręki. - Po prostu porozmawiajmy o tym. Przedstaw mi swoje zdanie tak, jakbym dopiero teraz się tego dowiadywał. Widzisz, znam opinię Dahno, wiem, co zawierają jego oficjalne oraz tajne pliki i jestem pewny, że Psy są w to zaangażowane, nie mając pojęcia czy to jest zwykłe ćwiczenie, czy prawdziwe zadanie. Nie traćmy więcej czasu. Twoje zdanie? Podczas zadawania ostatniego pytania, pierwszy raz od chwili, w której Norton Brawley wszedł do mieszkania, w głosie Bleysa zabrzmiał twardy ton; coś w rodzaju ostrego ponaglenia, domagającego się natychmiastowej odpowiedzi, a nie prośba o jej udzielenie. - Przykro mi - powiedział Norton pośpiesznie. - Nie wiedziałem, że będziesz miał z tym coś wspólnego. - Kto jeszcze? - spytał Bleys. - Śmiało. - No cóż, nie widzę w tym żadnego problemu - rzekł Brawley, wpadając w zdroworozsądkowy ton, którym najwyraźniej posługiwał się na co dzień w kancelarii. - Rozpuszczając pogłoski, zmiękczymy wszystkich ochroniarzy, jakich zwerbował McKae. Nasi ludzie będą mieli na sobie zwyczajne ubrania i będą nosili emblematy Kościoła Powstań!, jakie wręczają swoim szeregowym członkom. Powstanie wrażenie, iż McKae stał się ofiarą wrogów w łonie własnego kościoła. - Zakładając - wtrącił Bleys - że żadnego z naszych Psów nikt nie schwyta, nie przesłucha i żaden z nich nie ujawni, że należy do naszej organizacji. - No cóż, oni nie należą do organizacji - odparł Norton. - W istocie nic o niej nie wiedzą; nawet Ahram. Znają publiczny wizerunek Dahno; to wszystko. Ale nawet Dahno jest teraz bezpieczny, poza planetą. - Jesteś pewien - zapytał Bleys - że Psy są w pełni przygotowane? Będąc tam wczoraj, odniosłem wrażenie, że mogłyby trochę więcej poćwiczyć. - Skąd ci to przyszło do głowy? - chciał wiedzieć Brawley. - Prezentowali się doskonale, kiedy Dahno i ja odwiedziliśmy ich ostatnio jakiś tydzień temu. Poza tym, mowa McKae’a jest za trzy tygodnie. Jeśli chciałbyś zaostrzyć ich trening, to jestem pewien, że można to zrobić. - W jaki sposób dostaną się tam, gdzie będzie wygłaszane przemówienie? - zapytał Bleys. - Cóż - odparł Brawley - polecą prywatnymi atmosferycznymi statkami, które będą prowadzić nasi piloci. Potem przesiądą się do pięciu samochodów, sześć Psów na jeden wóz i udadzą się na teren głównej widowni na dobrą godzinę przed czasem. Dzięki plakietkom, dostaną się do wnętrza budynku, więc znajdą się za Darrelem, kiedy ten wyjdzie. Jeśli zastrzelą go na schodach, nic nie zmieni faktu, że będzie to wyglądało na walkę różnych frakcji w łonie jego kościoła. Takie rzeczy zdarzają się cały czas. Członkowie zborów stają zdecydowanie po jednej lub po drugiej stronie. - A potem Psy po prostu umkną do wozów, co? - spytał Bleys. - Tak - odparł Norton, uśmiechając się. - A co, jeśli policja będzie sprawdzać pojazdy naziemne w drodze na spotkanie albo co się stanie, jeśli któryś z naszych Psów zostanie schwytany, usiłując po strzelaninie uciec z miejsca zajścia? - Z pewnością musisz to wszystko wiedzieć, Bleysie Ahrens - powiedział Norton. - Jeśli chodzi o policję, załatwiliśmy poprzez nasze powiązania ze służbami miejskimi, że samochody będą przepuszczane bez względu na sytuację. Jak chodzi o innych obecnych na miejscu policjantów, członków kościoła lub ochroniarzy McKae’a to wierzę naszemu wywiadowi, który twierdzi, że Darrel będzie miał tylko ochroniarzy amatorów. Ludzi, mających przypuszczalnie tylko niewielkie doświadczenie wyniesione z wojen między kościołami. Za swoją główną ochronę McKae będzie uważał tłum wyznawców kościoła; a w każdym razie, jego tak zwani „ochroniarze” nie będą godnymi przeciwnikami w starciu jeden na jednego, dla naszych Psów. - Brzmi wspaniale - rzekł Bleys tonem, w którym pobrzmiewał namysł - jeśli założyć, że nic niespodziewanego nie pokrzyżuje narn szyków. Nadal jednak uważam, że wyznaczone do tego zadania Psy mogłyby trochę więcej poćwiczyć. - No cóż, to można stosunkowo łatwo załatwić, Bleysie Ahrens - rzekł Brawley. - Chcesz, żebym się tym zajął? - Tak - odparł Bleys, nadal z namysłem w głosie. - Prawdopodobnie zrobisz to lepiej ode mnie, gdyż kontaktowałeś się z nimi częściej niż ja i przypuszczalnie znają tylko ciebie i Dahno. - Oczywiście, zajmę się tym natychmiast, gdy tylko znajdę się z powrotem w swoim biurze - rzekł Norton. - Zatelefonuję stamtąd. - Lepiej jedź do nich - powiedział Bleys. - Chciałbym, żeby odnieśli wrażenie, że jest to pilne, mają być w szczycie formy. - Jeśli tego chcesz - zgodził się Brawley wstając. - Ale naprawdę uważam, że niepokoisz się tyrn bardziej, niż trzeba. - Strzeżonego Pan Bóg strzeże - rzekł Bleys. - Nie rozumiem jednak - stwierdził Norton, idąc wraz z Bleysem do drzwi - dlaczego uważasz to za coś w rodzaju kryzysu? Mogłeś po prostu zadzwonić do mnie i powiedzieć, żebym do nich poleciał. Bleys uśmiechnął się, patrząc na niego z góry. - Pomyślałem sobie, że odczuwany przeze mnie niepokój powinien cię może skłonić do pośpiechu - odparł. - Mam nadzieję, że tak się stało. - Istotnie, istotnie, udało ci się - potwierdził Norton. Wyciągnął do Bleysa rękę i obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. - Tak, to prawdopodobnie było mądre posunięcie z twojej strony, że chciałeś spotkać się ze mną najszybciej, jak to możliwe. Obiecuję jednak, że nie stanie się nic złego, kiedy nadejdzie właściwa pora. Bleys wypuścił Brawleya z mieszkania i zamknął za nim drzwi, a potem wrócił i usiadł w fotelu. Wyraźnie widział stojące przed nim zadanie. W jakiś sposób będzie musiał przyjrzeć się kościołowi McKae’a i jego zaufanym ludziom. Musiał lepiej poznać słabe punkty Darrela. Zarzucił przynętę, żeby wydobyć z Nortona Brawleya informacje, jakie chciał poznać, i udało mu się to; były to jednak wiadomości, które nie ucieszyły go szczególnie. Wyraźnie było widać, że Norton nie potrafił lepiej zaplanować i zorganizować akcji, do jakiej przygotowywano Psy, niż zrobiłby to którykolwiek z samych bojówkarzy. Krótko mówiąc, należało uniknąć ryzyka, jakim byłoby powiązanie w wydrukach gazetowych organizacji Innych z zamachowcami. Gdyby Ahram wskazał kościelnej milicji Nortona Brawleya, tamtym nie zabrałoby wiele czasu odkrycie tego związku. Zły rozgłos zniszczyłby kompletnie image nazwy - na co on, Bleys, nie mógł pozwolić ani teraz, ani w przyszłości. Zwłaszcza, że miał wobec organizacji wielkie plany. Zdecydowanie będzie musiał coś zrobić w tej sytuacji. Wstał i poszedł na dół do sali treningowej w apartamentowcu, by zająć czymś ciało, podczas gdy jego umysł miał czas, żeby pracować nad rozwiązaniem problemu. Odpowiedzi, które Bleys pragnął poznać, tkwiły zakopane w głębi jego umysłu i trzeba było tylko czasu, żeby wypłynęły na powierzchnię - tak, jak się tego spodziewał. Czuł dzisiaj wielką pokusę, w związku z Nortonem, by zagłębić się w śledztwo dotyczące kościoła McKae’a; ufał, że w trakcie dociekań umysł podpowiedziałby mu niebawem, co należy czynić. Jednak doświadczenie nauczyło go czegoś innego. Najlepiej spisywał się wtedy, kiedy pozwalał, by jego podświadomość rozważała problem, póki ten proces nie doprowadzi do wyłonienia się wszystkich odpowiedzi. Stało się tak dwa dni po rozmowie z Brawleyem. Rozdział 32 Członkowie nowego i małego, ale aktywnego zboru Powstań! ze starego kościoła w Ekumenii, z którego wyrosła i porzuciła go jakaś inna, pierwotnie posiadająca go kongregacja, nie zwracali z początku większej uwagi na jednego z nowych wyznawców, jeśli pominąć fakt, że zauważyli jego nadzwyczajny wzrost. Mimo że neofita był tak wysoki, podniszczone ubranie wisiało na nim nieco luźno, co sprawiało wrażenie, że jego właściciel nie jadał ostatnio tak regularnie, jak powinien to robić. W końcu, podczas drugiego z nim spotkania, gdy niektórzy członkowie zboru odważyli się nawiązać znajomość z obcym, ten przyznał, że obecnie nie ma pracy. Wychował się na farmie w pobliżu Ekumenii i teraz próbował znaleźć dla siebie coś w mieście, w którym chciałby zostać. Nieznajomy powiedział, że nazywa się Bleys MacLean. Bleys zastanawiał się wcześniej nad tym, jakie przybrać nazwisko. Prędzej czy później, kiedy zbliży się do McKae’a, ten każe sprawdzić jego przeszłość. W znacznym stopniu Ahrens zamierzał mówić prawdę, modyfikując ją tylko nieznacznie - miejscem jego pochodzenia miała być farma Henry’ego, a on sam jego ojcem, a nie wujem. Bleys uważał, że to całkiem bezpieczny pomysł. W stosunku do obcych, członkowie wiejskiego kościoła tworzyli zwarty klan - szczególnie wobec wścibskiego detektywa. Mogli nie przepadać za Bleysem w przeszłości i nadal mogli go nie lubić, ale to nie znaczyło, że wyprowadzaliby z błędu kogoś, kto wypytywałby o niego, posługując się jego zmienionym nazwiskiem. Po prostu przeszliby do porządku dziennego nad faktem, że nazwisko Bleysa brzmi MacLean i gdyby to było konieczne, skierowaliby ciekawskiego do Henry’ego. Henry, który żywił w stosunku do swojej rodziny bardziej opiekuńcze uczucia niż zbór do jednego ze swoich byłych członków, nie wygadałby niczego. Bleys był więc całkiem słusznie przekonany, że podana przez niego wersja jego minionego życia, jako wiejskiego chłopaka dorastającego na farmie Henry’ego, ostałaby się wobec wszelkich indagacji badających jego przeszłość ludzi McKae’a. - A co sprowadziło cię na łono naszego kościoła? - zapytał jeden ze zborowników. - Słyszałem mowę naszego Wielkiego Nauczyciela, Darrela McKae’a i zrozumiałem natychmiast, że to za jego głosem powinienem pójść - odparł Bleys. - Och, słyszałeś samego Darrela McKae’a? - powiedział ten sam mężczyzna. - W którym z naszych kościołów to było? Bleys zawahał się i spojrzał niespokojnie na swoje wielkie, zniszczone buty; wydawał się zakłopotany. Zdawało się, że stale się garbi, jakby przepraszając nieprzerwanie za swój wzrost, starał się zniżyć do poziomu ludzi, z którymi rozmawiał. Poza tym, sprawiał wrażenie niezbyt rozgarniętego. - W istocie - rzekł - to nie było w kościele, tylko w Izbie. Byłem tam na galerii dla publiczności. Przyglądali mu się przez chwilę. - Galeria publiczności? - powiedział ten, który cały czas prowadził z Bleysem rozmowę. - Co robiłeś na galerii gości? Trzeba mieć specjalną przepustkę nawet po to, żeby wejść do samego gmachu Izby. Bleys sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zażenowanego. - Znalazłem przepustkę na ulicy - wyjaśnił. - Była ważna tylko na jeden dzień, na ten właśnie i ktoś musiał ją wyrzucić, więc podniosłem ją i wszedłem do środka. Strażnik przy wejściu na galerię nie był szczególnie zadowolony, widząc, że dostał się tam ktoś taki jak ja - Bleys uśmiechnął się niezręcznie - ale wpuścił mnie. Nasz Wielki Nauczyciel mówił o projekcie Core Tap, o tym, że inżynierowie i robotnicy pracujący przy tym przedsięwzięciu muszą być pobożnymi - ludźmi uczeszczającymi stale do kościoła, bez względu na to, z jakiej planety pochodzą. - Całkiem słusznie! - powiedziała kobieta należąca do grupy ciekawskich. - Naprawdę im to powiedział! Czytałam o tym w wydruku gazetowym. - I to sprawiło, że zacząłeś szukać któregoś z naszych kościołów? - zapytał ten, który zadał wcześniej tyle pytań. - Tak - odparł Bleys. - Widziałem jeden, ale był bardzo duży. Pomyślałem, że poszukam czegoś bardziej... przytulnego. Takiego jak kościół, obok którego leżała nasza farma. - Przyszedłeś zatem do naszego kościoła. Całkiem słusznie - stwierdziła kobieta. - Bóg i prawdziwie pobożny człowiek mają niewiele pożytku z wielkości i ozdób! W grupie ludzi stojących wokół Bleysa rozległ się pomruk powszechnej aprobaty. - Ten kościół bardzo mi się podoba - dodał Bleys. - A my jesteśmy szczęśliwi, że się do nas przyłączyłeś, Bleysie MacLean - powiedział mężczyzna. - Znajdziesz tutaj przyjaciół. W każdym z nas znajdziesz Nosiciela Prawdziwej Wiary! - Dziękuję, dziękuję - mruknął Bleys. - Bardzo się staram, żeby samemu być Prawdziwie Wierzącym. - Czy poznałeś już naszego Nauczyciela? - spytał mężczyzna. Bleys potrząsnął głową. - No cóż, chodź zatem i poznaj go - powiedział tamten, biorąc Bleysa za ramię i dosłownie ciągnąc go za sobą. Nowy członek zboru opierał się przez chwilę, a potem poszedł za swoim przewodnikiem. Reszta ruszyła za nimi jak cienie. Podeszli przed front kościoła i skręcili za róg. Tam, za ażurowym przepierzeniem znaleźli mężczyznę w średnim wieku, raczej pulchnego i - prawem kontrastu - o nadzwyczaj wąskiej twarzy; wielebny mył ręce. Najwyraźniej dopiero co zdjął i odwiesił czarną szatę, którą miał na sobie podczas nabożeństwa. - Nauczycielu - odezwał się mężczyzna, trzymając nadal Bleysa za ramię - chciałbym, żebyś poznał Bleysa MacLeana, nowego członka naszej kongregacji. Wysłuchawszy przemówienia naszego Wielkiego Nauczyciela, Darrela McKae’a, ujrzał jasne światło Kościoła Powstań! Nauczycielu, to jest Bleys MacLean. Bleys, to jest nasz Nauczyciel Samuel Godsarm. Trzymając rękę na ramieniu Bleysa, mówiący dosłownie pociągnął go naprzód, by postawić neofitę twarzą w twarz z przywódcą kościoła. - Czuję się zaszczycony poznaniem ciebie, Bleysie MacLean - powiedział Samuel Godsarm. Wyciągnął dłoń do Bleysa, a ten ujął ją na chwilę, z wahaniem, jakby nie miał ochoty zbyt długo trzymać ręki Nauczyciela w swoim długopalcym uścisku ani ścisnąć jej zbyt mocno. - Jesteś tutaj pierwszy raz? - Nie, nie - wtrąciła się kobieta, która stała nadal w grupie trzymającej się za plecami Bleysa. - Był tutaj już raz, ale siedział z tyłu, sam; jest zbyt nieśmiały, żeby wyjść ludziom naprzeciw i zawierać znajomości. Pomyśleliśmy, że najlepiej będzie dla niego, jeśli cię pozna i przekona się, że Kościół Powstań! jest jego religijnym domem. - Dobrze powiedziane, Martho Aino - odparł Samuel Godsarm. Uśmiechnął się do Bleysa. - Wszyscy jesteśmy tutaj twoimi przyjaciółmi, Bleysie MacLean. Przyjmij to jak coś naturalnego. - Dzięki. Wielkie dzięki - wymamrotał Bleys. - Jaki masz zawód, bracie Bleys? Zanim Bleys zdołał odpowiedzieć, ludzie, z którymi dopiero co rozmawiał, zaczęli wyjaśniać to za niego i opowiedzieli Nauczycielowi o tym, jak Bleys znalazł przepustkę, zaszedł na galerię gości w Izbie i słyszał McKae’a, przemawiającego na temat Core Tap. - No, no, no - powiedział Godsarm. - Możesz w to nie wierzyć bracie Bleys, będąc nowym w naszym gronie, ale wielu z członków kościoła nie spotkało tak wielkie szczęście, jak osobiste wysłuchanie słów Wielkiego Nauczyciela. Ja, oczywiście, słyszałem go. To natchnęło mnie myślą, żeby znaleźć ten konkretny kościół. Ale wielu, którzy przyszli do nas z innych, fałszywych kościołów, ledwie słyszało posłanie Przywódcy, a od razu wiedzieli, że chcą za nim podążyć. - Czy wygłaszasz kazania? - zapytała kobieta. Bleys brał pod uwagę, że może zostać o to zapytany, ale rozważał tę kwestię tylko przelotnie. Znany był mu fakt, że większość sekt na obu Zaprzyjaźnionych Światach oczekiwała od swoich członków, by byli gotowi na poczekaniu wygłaszać kazania. Zakładano, że jeżeli naprawdę zostali dotknięci palcem Boga, to w razie potrzeby odpowiednie słowa popłyną ku nim od Niego. To była kwestia wiary i nie można jej było pominąć. - Owszem... - odparł Bleys głosem, w którym brzmiała niechęć tylko trochę większa od tej, jaką w istocie odczuwał. Nie chodziło o to, że nie mógłby wygłosić kazania, gdyby musiał to uczynić. Rzecz w tym, że było wbrew jego naturze robić coś, do czego nie był przygotowany. - Większość z naszych współwyznawców jest nadal w kościele, Samuelu - odezwała się kobieta. - Nie uważasz, że brat Bleys mógłby wygłosić dla nas krótkie kazanie i, być może, opowiedzieć nam o przeżyciu, jakim było wysłuchanie z galerii publiczności w Izbie słów naszego Wielkiego Przywódcy? - Bardzo dobry pomysł, Martho - odparł Godsarm. Odszedł od umywalki i odwrócił się do Bleysa. - Czy wyświadczysz nam tę grzeczność, Bleys? - Oczywiście - odparł zagadnięty z pewnym wahaniem w głosie. W rzeczywistości, nie wahał się. Nie wątpił, że potrafi wygłosić krótkie kazanie czy opowiedzieć o przemówieniu McKae’a. Widząc, że Godsarm stoi nadal z dala od umywalki, najwyraźniej zapraszając Bleysa, by ten z niej skorzystał, Ahrens zrozumiał, że Kościół Powstań! jest jednym z tych, którego praktyka wymaga, aby kaznodzieja mył ręce przed i po wygłoszeniu kazania. Podszedł do umywalki, podstawił swoje długie dłonie pod strumień wody z kranu, wtarł w nie nieco mydła domowej roboty, które znajdowało się na podstawce i opłukał ręce. Zakręcił kurek, wytarł dłonie w wiszący w pobliżu ręcznik bez końca i odwrócił się ponownie do Godsarma. - Jestem gotów - powiedział. Wszyscy oprócz Samuela, zauważył Bleys, odeszli; niewątpliwie wrócili do wnętrza kościoła. - Chodź zatem ze mną, Bleys - rzekł Godsarm. - Przedstawię cię naszym członkom. Bleys wyszedł za nim przed parawan i ruszył w stronę pulpitu, który stał na podwyższeniu wznoszącym się trzy stopnie ponad poziom podłogi. Hałasując z powodu rozpierającej ich ciekawości, ludzie nadal wypełniali kościół po skończonym nabożeństwie. Wiernych było około czterdziestu lub pięćdziesięciu; przechodząc, zajmowali miejsca i przygotowywali się do tego, o czym prawdopodobnie słyszeli, że ma nastąpić. Członkowie wszystkich zborów mieli zwyczaj zostawać w kościele - czasami nawet całymi godzinami. Dla wielu z nich było to jedyne towarzyskie spotkanie, w jakim uczestniczyli w ciągu tygodnia. Godsarm stanął za pulpitem. - Uciszcie się wszyscy - powiedział. Zapadła cisza, a ci, którzy nadal stali, usiedli. Milcząc, wierni trwali w oczekiwaniu. - Chcę wam dzisiaj przedstawić - powiedział Samuel donośnym głosem wyszkolonego kaznodziei - nowego członka naszego kościoła, Bleysa MacLeana. Ujrzał światło naszej wiary, kiedy przez przypadek znalazł się na galerii publiczności w Izbie, skąd wysłuchał mowy naszego Wielkiego Przywódcy, wypowiadającego ogniste słowa na temat ludzi z innych planet, którzy mieliby pracować przy budowie nowego Core Tap, jeśli ten projekt zostanie rzeczywiście przegłosowany. Odwrócił się do Bleysa. - Bracie Bleys - rzekł - nasi bracia i siostry czekają, żeby cię usłyszeć. Bleys stanął za pulpitem, który sięgał mu zaledwie do pasa. Za sprawą mieszkania z matką był aktorem niemal od chwili, gdy ledwie zaczął chodzić i dostrzegł natychmiastową korzyść w tym, co się działo. Po pierwsze, mógł iść na nabożeństwo i nauczać. Zgromadzeni zaufają temu - nie jemu, ale słowom pochodzącym od Boga. Ścisnął krawędzie pulpitu, aby stały się widoczne jego długie, potężne palce. Był to teatralny gest, który mocno podziałał na zbór. Ludzie w nawie kościoła milczeli już od jakiegoś czasu, ale teraz zapanowała taka cisza, jakby wszyscy jednocześnie wstrzymali oddech. - Bracia i siostry - zaczął Bleys wyszkolonym głosem, nabrzmiałym energią i władczością; słyszany bezpośrednio po zapowiedzi Godsarma, głos Bleysa brzmiał tak, jakby niósł dźwięki trąbki po piskach fletu. - Mówię słowami, które daje mi Pan, abym do was przemawiał. Po pierwsze, pozwólcie, że warn przypomnę o jednym z boskich praw. Kiedy byłem chłopcem, na farmie obok nas mieszkał sąsiad, który miał wiele kóz, ale po jakimś czasie jego zwierzęta zaczęły chorować i zdychać jedno po drugim. W końcu, sąsiad przyszedł do nas i zapytał mego ojca, czy ten mógłby przyjść i obejrzeć jego chore kozy; być może będzie wiedział, co im jest i dlaczego nie potrafi utrzymać ich w dobrym zdrowiu. Ojciec poszedł i obejrzał zwierzęta. Miały czyste boksy i było im ciepło - gdyż była zima i zwierzęta wolały przebywać pod dachem obory, niż na pastwisku, na którym hulały zimne wiatry. Przed każdą kozą była wyłożona pasza, ale zwierzęta jej nie jadły. Mój ojciec odwrócił się do sąsiada i zapytał: „Czy rozmawiasz ze swoimi kozami?” „Co przez to rozumiesz?”, chciał wiedzieć sąsiad. „Czy znasz ich imiona? Nazywasz je nimi? Czy każdego dnia spędzasz trochę czasu na czesaniu ich futer i na przemawianiu do zwierząt?” „Nie”, odparł sąsiad, „Nigdy o czymś takim nie słyszałem.” „Zrób tak”, powiedział ojciec, „a potem, za tydzień, przyjdź i poproś mnie, żebym znowu je obejrzał.” Tydzień później sąsiad przyszedł, ajego twarz błyszczała jak latarnia rozświetlona przez stojącą w niej świecę. „Chodź i obejrzyj teraz moje kozy!”, powiedział. Mój ojciec poszedł z nim i obejrzał zwierzęta. Nadal przebywały w szopie, ale były zupełnie odmienione. Sierść im lśniła, uszy stały, a większość kóz pożywiała się ze znajdujących się przed nimi żłobów. „Powiedz mi”, spytał sąsiad mego ojca, „skąd wiedziałeś, że twoja rada wywoła taki cudowny efekt?” „To jedno z praw Pana, które dotyczy wszystkich żywych stworzeń”, odparł ojciec. „Będą chorować i zdychać, jeśli ten, kto sprawuje nad nimi władzę i kieruje ich losem w każdej chwili ich życia, nie będzie poświęcał im uwagi. Tak jakbyś nie ignorował swoich dzieci, gdybyś je miał (gdyż sąsiad był nieżonaty i bezdzietny), tak musisz okazywać swoim zwierzętom zainteresowanie, troskę, a nawet miłość. Rób to, a twoje stado rozkwitnie.” - Członkowie tego zboru - ciągnął Bleys - nigdy tego nie zapomniałem i jest tak, jak powiedział mój ojciec. Całe życie szukam przywódców, którzy troszczą się o swoją trzodę w taki sposób, jak mój ojciec powiedział, że powinno się to robić. Pewnego dnia, siedząc wysoko nad parkietem Izby, gdzie ustanawiane są prawa dla naszego świata, słuchałem takiego właśnie lidera, głoszącego właśnie podobne prawo. Tym przywódcą był nasz Wielki Nauczyciel, Darrel McKae. Mówił o Core Tap, co do którego mamy nadzieję, iż stanie się trzecim źródłem mocy, zaspokajającym potrzeby tej trudnej i głodnej planety. Użył słów lepszych od wszystkich tych, jakimi mógłbym wam opowiedzieć o tym, co słyszałem, więc powtórzę wam to - słowo w słowo - gdyż odkąd zacząłem mówić, jestem pobłogosławiony pamięcią, której nie umyka nic cennego w oczach Pana. Bleys zaczął powtarzać wygłoszoną w Izbie mowę McKae’a, gdyż jego pamięć słuchowa była równie dobra, co wzrokowa. Kiedy skończył i zszedł z podwyższenia, nastała długa chwila ciszy; słuchacze niemal zamarli w milczeniu. A potem wszyscy zaczęli wołać jednocześnie, błogosławiąc McKae’a, błogosławiąc Bleysa. - Twoja pamięć to prawdziwy dar od Boga - powiedział Godsarm, kiedy obaj z Bleysem znaleźli się za parawanem, gdzie Ahrens umył ponownie ręce. Tym razem nikt ze zborowników nie odważył się do nich podejść. Pod koniec przemowy Bleysa patrzyli na niego ze strachem i z niedowierzaniem. - Tak - przyznał Bleys, powracając do swojego tonu niepewności, którym posługiwał się przed swoim wystąpieniem. - Jestem istotnie wdzięczny Bogu, że zostałem tak pobłogosławiony. - Sądzę, bracie Bleys - ciągnął Godsarm roztropnie - że być może nie byłoby wolą Pana, żebyś marnował się w tym małym zborze, podczas gdy nasz Wielki Przywódca mógłby mieć z ciebie większy pożytek. W związku z tym, za twoją zgodą, wyślę cię do niego z listem, który będzie zapieczętowany, gdyż jest przeznaczony tylko dla jego oczu, a opiszę w nim to, czego tutaj dokonałeś i pozostawię Przywódcy podjęcie takiej decyzji, jakiej będzie chciał Bóg. Bleys spojrzał na Samuela. - Dziękuję - powiedział. Kiedy jakieś dwadzieścia minut później wyszedł z kościoła - po tym, gdy uwolnił się od towarzystwa członków zboru, z których większość chciała go zatrzymać, żeby z nim porozmawiać - Bleys skierował się nie do hotelu, który był kwaterą główną McKae’a w mieście i dokąd skierował go Samuel Godsarm, a odszedł jedynie na tyle daleko, żeby się upewnić, że zgubił wszystkich, którzy mogliby go ewentualnie śledzić. Potem wywołał przez swój naręczny monitor autotaksówkę i pojechał do domu. Znalazłszy się na miejscu, rozgrzanym nożem podważył i oderwał zręcznie z koperty woskową pieczęć z odciśniętym w niej lwem chylącym swój łeb przed krzyżem, wyjął list i rozłożył go. Wiadomość była krótka. Do: Nasz Wielki Przywódca Od: Samuel Godsarm z trzydziestego drugiego Kościoła Powstań! Drogi Przywódco, posyłam do Ciebie jednego z naszych nowych członków, Bleysa MacLeana, którego talenty, w swej niezgłębionej mądrości, możesz wykorzystać na lepsze sposoby, niż zasługuje na to nasz mały, biedny kościół. MacLean ma doskonałą pamięć i wychował się w ciężkich warunkach, na farmie ojca. Zarówno jego siła jak i pamięć, mogą okazać się użyteczne. Jeśli tak się nie stanie, to Ty, lub jeden z tych przy Tobie, może odesłać go z powrotem. Z modlitwą do Boga, który prowadzi nas wszystkich. Samuel Godsarm. Bleys zapieczętował ponownie list, zaniósł do sypialni i włożył go do znajdującej się obok łóżka małej szuflady na dokumenty. Wróciwszy do salonu zasiadł na dłuższy czas w jednym z wypchanych nad miarę foteli, a potem odwrócił się do telefonu i stuknął w przycisk. Ekran rozjarzył się, ukazując radosną twarz młodego mężczyzny o porządnie uczesanych, prostych, brązowych włosach. Wyglądał niemal zbyt młodo, by pracować w informacji. - Do twoich usług - powiedział. - Twój sprzęt powinien ci pokazać mój adres - rzekł Bleys. - Istotnie - odparł informator, zerkając przelotnie w dół. - Pokazuje. - Możesz mi znaleźć numer telefoniczny najbliższego od mojego miejsca zamieszkania college’u, a w nim numer wewnętrzny wydziału sportu? - Chwileczkę - powiedział chłopak. Ekran opustoszał. Chwilę później zajaśniał na nim ośmiocyfrowy numer, złożony z wielkich cyfr. Spoza nich słychać było nadal głos operatora. - Proszę go zapisać, jeśli chcesz - powiedział. - A może wolisz, żebym cię połączył? - Zanotowałem - powiedział Bleys. - Ale połącz mnie. - Z przyjemnością. Ekran ściemniał, słychać było cichy sygnał telefonu dzwoniącego na drugim końcu przewodu. Po czterech dzwonkach ekran ponownie rozjaśnił się, przy czym tym razem wypełniła go okolona siwymi włosami twarz kompetentnej kobiety pod sześćdziesiątkę lub nieco tylko starszej. - Wydział Sportu - powiedziała. - Mogę w czymś pomóc? - Tak - odparł Bleys. - Chciałbym porozmawiać z waszym instruktorem zapasów, jeżeli macie takowego i jeśli jest w tej chwili obecny. - Chodzi konkretnie o mężczyznę? - zapytała kobieta. - Bez różnicy - rzekł Bleys. - Dobrze, zobaczmy - na kilka sekund rozmówczyni przeniosła wzrok w bok od ekranu. - W tej chwili jest tutaj profesor Antonia Lu. Chcesz, żebym zadzwoniła do jej gabinetu? - Tak, proszę. Po raz kolejny ekran opustoszał, rozległ się sygnał telefonu, po czym na monitorze pojawiła się kolejna twarz młodego mężczyzny, który w pewien sposób wyglądał nadzwyczaj podobnie do pracownika informacji, mimo że ten włosy miał czarne, a oblicze pociągłe i szczupłe. - Gabinet profesor Lu - oświadczył. - Mogę w czymś pomóc? - Nazywam się Bleys Ahrens - przedstawił się Bleys - i byłoby nadzwyczaj uprzejmie z twojej strony, gdybyś zapytał profesor, czy mogłaby mi teraz poświęcić kilka minut na rozmowę telefoniczną. - Mogę zapytać, czy ona cię zna, Bleysie Ahrens? - dociekał rozmówca z ekranu. - W tej chwili jest w sali gimnastycznej; a jeśli profesor Lu cię nie zna, to czy mogę zapytać o powód, dla którego dzwonisz? - Prawdę mówiąc, nie zna mnie - odparł Bleys. - Możesz jej jednak powiedzieć, że odebrałem solidny, podstawowy trening w wielu japońskich sportach walki, szczególnie w judo. Potrzebna mi jest wiedza na temat różnic między zapasami, jakie uprawiacie w college’u, a tym, czego ja się uczyłem. - Przekażę jej to - powiedział młocly człowiek na drugim końcu przewodu. - Prawdopodobnie to jednak chwile potrwa, zanim będzie mogła oddzwonić. Zostawisz swój numer? Bleys przycisnął guzik w panelu sterowania poniżej ekranu, co automatycznie spowodowało przesłanie numeru jego telefonu na ekran rozmówcy. - Dziękuję, Bleysie Ahrens - powiedział młody człowiek i ekran zgasł. Bleys pogodził się z myślą, że - jeśli byłoby to konieczne - będzie czekał na odpowiedź kilka godzin. Minęło jednak niewiele ponad dziesięć minut, kiedy odezwał się jego telefon; a gdy go odebrał, na ekranie ukazała się twarz przystojnej, mniej więcej trzydziestoletniej kobiety o niebieskich oczach, które wspaniale współgrały z jej niemal czarnymi włosami - wszystko to czyniło z niej, uznał Bleys, najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widział. Głos miała delikatny i radosny. - Bleys Ahrens? - zapytała. - Mówi Antonia Lu. Chciałeś ze mną o czymś rozmawiać? - Tak, mam zaszczyt prosić o to - odparł Bleys. Lu wyglądała na zaintrygowaną. - Sądzę, że cię znam - powiedziała. - Ze słyszenia. Nie jesteś czasem bratem Dahno Ahrensa? - Owszem - rzekł Bleys - ale nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek wcześniej się spotkali. - Nie, oczywiście, że nie - potwierdziła Antonia - ale moim bratem jest James Lu, który był trenerem jednej ze zorganizowanych przez was grup Innych. Wiesz, oboje z bratem jesteśmy mieszańcami - Zaprzyjaźnieni i Dorsajowie. I zawsze uważałam, że to, co robicie, jest początkiem wspaniałej przyszłości. Jak mogę ci pomóc? - Gdybym mógł przyjść do was i przyjrzeć się twoim uczniom trenującym zapasy, a być może nawet zmierzyć się z jednym z nich... - Bleys pozwolił, by reszta zdania zawisła w powietrzu. - No cóż, normalnie nie pozwalamy, by postronni tutaj zglądali, nie mówiąc już o pojedynku na macie z którymś z naszych uczniów - odparła Lu. - Ale z tego, co powiedział mi James, wiem, że nie jesteś zwyczajnym ciekawskim. Skończyłam właśnie zajęcia z jedną z klas i wszyscy moi podopieczni nadal ćwiczą; to idealny moment, żebyś im się przyjrzał. Ile czasu zajmie ci dotarcie na miejsce? - Autotaksówką - odparł Bleys - przypuszczalnie... kwadrans. - To dobrze. Zwykle spędzamy po zajęciach co najmniej dwie godziny na ćwiczeniach - powiedziała Antonią. - Jeśli masz strój sportowy, to weź go ze sobą. Zdecyduję, gdy przyjdziesz, z kim będziesz mógł się zmierzyć. - Oczywiście. Zaraz tam będę - rzekł Bleys. W istocie nie miał takiego stroju, o jakim mówiła Lu. Do-gi, którego używał podczas nauki sztuk walki, nie było właściwe w tej sytuacji, ale mógł zatrzymać się po drodze przy sklepie ze sprzętem sportowym i kupić to, czego potrzebował. I tak właśnie zrobił. Najlepsze spodenki, jakie mogli dla niego znaleźć, były zbyt obszerne w pasie, za to miały za krótkie nogawki. Górna część stroju była za wąska w ramionach. Ponieważ spodziewał się czegoś takiego, miał ze sobą podkoszulek, który mógł ujść za górną część stroju. Spodenki będą w porządku, nawet jeśli podjeżdżały za wysoko na udach. Za to w kroku były więcej niż obszerne. Na szczęście Lu podała mu precyzyjne wskazówki, jak ma znaleźć salę gimnastyczną, w której odbywała lekcje. Spóźnił się tylko kilka minut. Przebrał się w taksówce i zajechał na miejsce ubrany w sportowe spodnie. Wysiadł z autotaksówki i wszedł po schodach do pomieszczenia wyglądającego na recepcję, gdzie przedstawił się niskiej, jasnookiej studentce z aureolą blond włosów; dziewczyna siedziała za pulpitem i wystukiwała coś na klawiaturze. Obok niej leżały jakieś dokumenty. - Bleys Ahrens? - spytała studentka. - Doktor Lu powiedziała, żeby pan od razu tam poszedł. Wstała, podniosła klapę pulpitu i podprowadziła Bleysa kawałek, a potem pokazała mu otwarte drzwi, za którymi dostrzegł salę gimnastyczną. Wszedł tam. Wewnątrz, po lewej stronie, ujrzał przeszklony boks, w którym siedziała Antonia Lu. Podniosła wzrok i wstała, żeby się z nim przywitać. Kiedy ściskali sobie dłonie, patrzyła na niego z drobnym, ironicznym uśmieszkiem. - Muszę przyznać - odezwała się - że nie spodziewałam się kogoś tak wysokiego jak ty. Chodź ze mną, to cię oprowadzę. Poszedł za nią ku jednej z mat, na której dwaj studenci mocowali się w parterze. Właśnie w chwili, gdy Bleys i Antonia zbliżyli się do nich, walczący rozdzielili się, podnieśli i zwarli ponownie. - Każda walka prowadzona jest na punkty - wyjaśniała Antonina Bleysowi, gdy oboje obserwowali zapaśników. Dwaj walczący zmagali się znowu, leżąc na macie. - Na przykład student zwrócony teraz do nas plecami zdobędzie kilka punktów za sprowadzenie przeciwnika do parteru, gdyż zainicjował akcję, dzięki której znalazł się na swoim rywalu. Oczywiście, walka może zostać także wygrana przez położenie przeciwnika na łopatki i przytrzymanie go w tej pozycji na macie przez pięć sekund. Jeśli pojedynek nie kończy się przed czasem, to zawodnicy walczą w trakcie trzech trzyminutowych rund rozdzielonych minutą przerwy, a zwycięzcą zostaje zdobywca większej ilości punktów. Dwaj walczący rozdzielili się ponownie i wstali. Bleys obserwował, zafascynowany, jak ten sam zawodnik rzucił znowu partnera na matę. - Myślę, że chciałbym zobaczyć jak najwięcej rzutów - powiedział. - W takim razie - odparła Antonia - jak tylko jakaś para znajdzie się na macie, rozejrzyj się w poszukiwaniu innych zawodników, którzy jeszcze stoją i obserwuj ich. Zostawię cię na chwilę samego. Bleys przyjął jej radę, a Lu poszła do swojego biura. Wróciła po jakichś dziesięciu minutach, gdy Ahrens obserwował walczących w parterze zapaśników, z których każdy starał się mozolnie zyskać dominującą pozycję nad drugim, by położyć rywala na łopatki. - Widzę, że nie oglądasz już wyłącznie sprowadzeń do parteru - zauważyła Lu. - Nie - odparł Bleys, mając wzrok wbity nadal w dwóch zawodników na macie. - Ci dwaj są tutaj najlepsi. - Widać to, prawda? - rzekła Antonia. - Tak, to starsi studenci i moi championi. Za dwa miesiące wystąpią w drużynie uczelnianej, kiedy ruszy liga uniwersytecka. Spojrzała ciekawie na Bleysa. - Sądzisz, że mógłbyś zmierzyć się teraz z którymś z moich studentów? - Z jednym z tych dwóch, jeśli nie masz nic przeciwko temu - odparł Bleys. Zawahała się, ale tylko na chwilę. - Dobrze - powiedziała. - Będziesz musiał zaczekać, aż skończy się runda, a potem cię zawołam. I będziesz musiał zdjąć buty. Bleys miał na nogach tenisówki do biegania, które nie były dokładnie tym, czego wymagano w sali gimnastycznej, ale przynajmniej nie mogły uszkodzić drewnianej podłogi. Pochylił się, rozwiązał sznurowadła i zrzucił obuwie. Kiedy nadeszła pora przerwy i skończyła się walka dwóch championów college’u, Bleys był gotów do wejścia na matę. Antonia położyła dłoń na jego ramieniu, wstrzymując go. - Daj im złapać oddech. Proponuję, żebyś spróbował sił z Antonem, tym blondynem. Anton, mógłbyś tutaj podejść? Młody człowiek, do którego się zwróciła, zbliżył się do nich. - Anton, to jest Bleys Ahrens. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, i gdy tylko będziesz się czuł gotowy do tego, Bleys chciałby stoczyć z tobą co najmniej trzyminutowy pojedynek. Nigdy wcześniej nie uprawiał naszej formy zapasów, chociaż trenował sztuki walki... Podniosła wzrok na Bleysa. - ...których, oczywiście, nie będzie mu wolno tutaj stosować. Bleysie Ahrens, zapamiętaj sobie, że za stosowanie ciosów lub rzutów, jakich mogłeś zostać nauczony, zostaną ci odebrane punkty. W tym stylu zapasów nie wolno ci oderwać stóp przeciwnika od podłoża. - Domyśliłem się tego - rzekł Bleys - Sądzę, że znam ograniczenia, ale jeśli popełnię błąd, Anton może mi to po prostu powiedzieć. Zrobisz tak, Antonie? - zastąpił nieznane nazwisko rywala tonem zapytania. - Och, przepraszam - odezwała się Antonia. - Anton Lupesku, to jest Bleys Ahrens, jak mówiłam. Bleys jest adeptem sztuk walki, Anton, i nie jest związany z naszym college ‘em. - To prawda - potwierdził Bleys; uścisnęli sobie dłonie z Antonem. - Czuję się zaszczycony. - Ja również - uśmiechnął się Anton - czuję się zaszczycony. Będę także zadowolony, walcząc z Bleysem Ahrensem. - Dziękuję - powiedział Bleys. Widział, że Anton oceniał przewagę, jaką Bleysowi dawał jego wzrost i zastanawiał się, jak sobie z tym poradzić. Po chwili stanęli naprzeciwko siebie na macie. Naśladując to, co wcześniej widział, Bleys oparł prawą rękę na barku Antona, a lewą chwycił go za łokieć. Anton postąpił tak samo. Było to, myślał Bleys nawet w chwili, w której to robił, absurdalnie łatwe i niemal nie fair. Natychmiast sprowadził Antona do parteru, znalazł się na nim i wydął brzuch, gdy przeciwnik wypuścił na chwilę powietrze - w ten sposób nacisk wywarty przez dolne partie tułowia Bleysa na przeponę Antona niemal uniemożliwił tamtemu oddychanie. Po dwudziestosekundowym zmaganiu się bez tchu, Anton poddał się i spróbował się uwolnić, na co Bleys mu pozwolił. Wstali, założyli chwyt i ponownie Bleys sprowadził natychmiast przeciwnika do parteru, po czym objął go rękami i nogami tak, że rywal został znowu unieruchomiony i zmuszony prosić pardonu, by można było zacząć nowe zwarcie. Przed upływem pierwszych trzech minut walki powtórzyło się to pięć razy. - Myślę, że wystarczy - odezwała się Antonia, która wraz z zafascynowanym tym widokiem poprzednim przeciwnikiem Antona, stała nad zapaśnikami i obserwowała ich. - Nauczyłeś się tyle, ile chciałeś wiedzieć, czyż nie, Bleysie Ahrens? - Tak - odparł Bleys. - Nie! - sprzeciwił się Anton. - Pozwól mi odbyć całą walkę, Toni. Jestem pewien, że sobie z nim poradzę. - Nie sądzę - powiedziała zdecydowanie Antonia Lu. - Wracaj do swoich normalnych ćwiczeń z Dickiem. Bleysie Ahrens, pójdziesz ze mną? Zaprowadziła go do swojego biura i zamknęła drzwi, żeby nie słyszano ich z zewnątrz. Odwróciła się do Bleysa. - Wiesz - powiedziała - nie mam pojęcia czy to, co zrobiłeś, nazwać oszustwem, czy nie. Nie ma na to paragrafu, ale skutecznie stosowałeś wobec Antona coś, z czym nie miał szans sobie poradzić. To były obezwładniające kata, którymi sprowadzałeś go do parteru, prawda? I robiłeś to tak, aby opadł na matę nie odrywając stóp od podłoża, a nie żeby został na nią rzucony. Czyż nie? - Masz rację - potwierdził Bleys. - Nie zadam ci żadnych osobistych pytań na temat twojej przeszłości - ciągnęła Antonia - ale najwyraźniej odebrałeś solidny trening w sztukach walki na wysokim poziomie. Sądzę, że jeśli chcesz je na kimś ćwiczyć, to zrobiłbyś lepiej, gdybyś znalazł sobie kogoś innego, a nie moich uczniów. Mógłbyś mi powiedzieć, do czego ci było potrzebne to doświadczenie? - To osobista i nieco sekretna sprawa - odparł Bleys. - Mogę być zmuszony do udawania wiejskiego chłopaka, który nauczył się zapasów w taki sposób, w jaki odbywa się to na wsi. - Hmm - mruknęła Antonia. - Nie będę dalej pytać, ale powiem, że zachowałeś się podwójnie nie w porządku, zarówno ze względu na swój wzrost i zasięg ramion jak i przez fakt, że masz doświadczenie w innych rodzajach walki. Jesteś pewny, że nie chcesz mi powiedzieć na ten temat nic więcej? Bleys pokręcił głową. - Bardzo ci jednak dziękuję, że pozwoliłaś mi poznać to, czego się nauczyłem - powiedział. - Nie ma za co - odparła Antonia; wyciągnęła do niego rękę i uścisnęli sobie dłonie. - Muszę przyznać, że wznieciłeś moją ciekawość. - Może kiedyś będę mógł ją zaspokoić - rzekł Ahrens. Dłoń Antonii była bardzo ciepła i miła w dotyku; Bleys czuł świadome pragnienie, by przytrzymać ją dłużej. A potem przypomniał sobie, w jaki sposób wytyczył sobie ścieżkę przez życie; a także, że zawsze będzie stąpał po niej samotnie. Jeśli kiedykolwiek spotkał kobietę, którą chciałby zobaczyć ponownie, to była nią właśnie ta, która przed nim stała. Ale w tym kryło się niebezpieczeństwo. Nie ośmielił się. - Obawiam się jednak - dodał nieco poniewczasie - że szansę na to są niewielkie. Ich dłonie rozdzieliły się; uśmiechnęli się do siebie. Bleys wyszedł i wsiadł do swojej autotaksówki, zostawiając za sobą kobietę i salę gimnastyczną. Rozdział 33 Zaprogramował autotaksówkę, żeby zawiozła go nie bezpośrednio do mieszkania, ale do biura. Tam zabawił nieco ponad godzinę, przeglądając nadesłane z innych planet wiadomości, które nadeszły od czasu jego ostatniej bytności. Nie było ani słowa od Dahno z Ziemi, ale za to przyszło mnóstwo informacji od wszystkich przywódców organizacji Innych ze światów, które Bleys odwiedził. Nieodmiennie zawiadamiali o rozpoczęciu rekrutacji mieszańców, i - wyrażając rosnące zdumienienie - donosili o tym, ile rzeczy było teraz dla nich możliwych dzięki temu, że dysponowali dodatkową ilością ludzi. Oczywiście, te inne projekty były nadal w stadium przygotowania. Nowo zwerbowanych mieszańców trzeba było poddać szkoleniu i Bleys przekonał się z zadowoleniem, że nie przyjęto ludzi ponad czterdziestoletnich, gdyż osobników w bardziej zaawansowanym wieku trudno było przestawić na nowe tory życia. Nadejdzie być może czas, kiedy Inni mogliby znaleźć zastosowanie także dla starszych członków organizacji, ale to musiało poczekać do momentu, gdy będą mocniej trzymać ster władzy na różnych planetach. Jeśli chodzi o szefów oddziałów, to sam fakt, że oddali się zadaniu z całym poświęceniem, dowodził słuszności jego początkowego przekonania, iż są ambitni. Bleys pokazał im drogę wiodącą ku większej władzy i, wyjąwszy nieprzewidziane wypadki, wszyscy należeli teraz do niego. Zaszyfrował dla nich wiadomości, w których zawiadamiał ich o pozaplanetarnym spotkaniu wiceprezesów. We właściwym czasie zostaną powiadomieni, który to będzie świat. Powinni być gotowi do odlotu w chwili otrzymania zawiadomienia; ponadto zachęcił ich do kontynuowania działań. Załatwiwszy to, na chwilę rozparł się wygodnie w fotelu. Założyłby się o bardzo wiele, że pierwsi i najdawniej przeszkoleni, ci, których Dahno wysłał na inne planety, zostali jak jeden mąż zwerbowani na Zjednoczeniu. Czy to za sprawą urodzenia i wychowania, czy samego wychowania, mieli w stosunku do ludzkości i społeczeństwa postawę Zaprzyjaźnionych. To na ich oczywistej ambicji polegał, kiedy sugerował bratu, by wszyscy pozostali na zajmowanych stanowiskach. Jednak pośród tych, których teraz werbowali, mogli znaleźć się lepsi przywódcy. Potrzebował jednak tych mocno zindoktrynowanych ludzi, pochłoniętych ideą nowego życia, jakie zamierzał dla nich stworzyć. Poza tym, było coś bardzo bliskiego wizji głoszonej we wszystkich kościołach Zaprzyjaźnionych, którzy oczekiwali nadejścia czasów, gdy wszyscy ludzie będą wierzący. Inni kroczyli teraz nową drogą i każdy, nawet Dahno, przekona się, że trudno jest ich zawrócić i skierować ku celowi, który im pierwotnie wyznaczył. Bleys wyszedł z biura i pojechał do domu. Ściemniało się już, gdy wysiadł przed apartamentowcem z autotaksówki i wszedł do mieszkania. Przygotował sobie lekką kolację, a potem dał wytchnąć umysłowi, pozwalając mu wertować treść książek poetyckich i prozatorskich, które zawsze gromadził. Książek zawierających informacje nie związane w żaden sposób z tym, czemu stawiał obecnie czoła, ale pełnych magii sztuki, która go fascynowała. W końcu poszedł do łóżka. Leżąc w nim stwierdził, że rozmyśla o Antonii Lu, więc w celu usunięcia jej postaci ze swego umysłu rozmyślnie przywołał pierwotny, znajomy obraz siebie samego, zawieszonego bardzo daleko w kosmosie, odizolowanego, patrzącego na wszystkie planety i całą ludzkość poprzez ogrom czasu i przestrzeni. Była w tym pojedynczym obrazie pewnego rodzaju chłodna pociecha. Przeniosła go daleko od wszystkich spraw i przypomniała mu, że minuty jego życia uciekają, a żadnej nie wolno zmarnować. Gdzieś w tym czasie odpłynął w sen; obraz jego samego zaczął się nakładać na skończony i zrozumiały kosmos. Tylko że między wyobrażeniem na jawie, a we śnie, była różnica. Śniąc, nie potrafił jej wychwycić, ale gdzieś na skraju sennego marzenia kryło się coś niejasnego. Coś nieznanego, co samo w sobie nie wydawało się ważne, jednak w pewnym stopniu niepokoiło go. Jeśli nie popełnił żadnego błędu, to nic nie powinno grozić zmąceniem obrazu przyszłości, w której budowę się zaangażował. We śnie powiedział sobie, że to, co go niepokoi, jest iluzją, ale zdawało się, że złuda nadal zajmowała swoje miejsce, aż w końcu Bleys zapadł w głębszy sen i zapomniał o wszystkim. Kiedy obudził się następnego dnia rano, zjadł śniadanie i ubrał się prawie tak, jak był ubrany wówczas, gdy udał się do kościoła prowadzonego przez Samuela Godsarma, ale tym razem dokonał w swoim stroju pewnych drobnych zmian. Ubranie nie było tak niedopasowane, a buty tak bardzo spękane i stare. Ujawniały, że pomimo ich wieku, ich właściciel do pewnego stopnia dba o nie; tak więc Bleys nie sprawiał wrażenia równie zaniedbanego jak wtedy, kiedy poszedł do kościoła. Podjechał taksówką w miejsce oddalone o kilka przecznic od hotelu, który był kwaterą główną Darrelą McKae’a i jego organizacji, po czym przeszedł pieszo resztę drogi. Stojący w wejściu do hotelu odźwierny przyjrzał mu się uważnie, ale wpuścił go. Bleys zauważył kręcących się przy schodach dwóch mężczyzn w miejskich ubraniach, ale obnoszących opaleniznę ludzi, którzy większość czasu spędzili na wsi. Ci obejrzeli go dokładnie. Znalazłszy się wewnątrz, podszedł do biurka, wyjął list od Samuela Godsarma i wyjaśnił, dlaczego się tu znalazł. Urzędnik za biurkiem odesłał go do foyer, prosząc, żeby Bleys usiadł i zaczekał. Usiadłszy, odpowiedział odmownie głosowi, który odezwał się do niego z komunikatora w małym stoliku przy fotelu i zaoferował coś do jedzenia lub picia. Chwilę później do Bleysa podszedł urzędnik i wręczył mu formularz podania, który Ahrens wypełnił, posługując się nazwiskiem MacLean, wymieniając Henry’ego jako ojca, a Joshuę i Willa jako braci. Po mniej więcej godzinie urzędnik wezwał go, wziął wypełniony formularz, a w zamian wręczył mu plakietkę i klucz. - Klucz jest do specjalnych wind wieżowca - wyjaśnił. - Wjedź jedną z nich na najwyższe piętro i pokaż swoją plakietkę temu, kogo spotkasz po wyjściu z kabiny. - Dziękuję - odparł Bleys, ale urzędnik odwrócił się, nie zadając sobie trudu, by mu odpowiedzieć. Bleys przeszedł przez hol, świadom badawczego wzroku wielu kobiet i mężczyzn, którzy przyglądali mu się uważnie, gdy ich mijał. Włożył klucz do kasety windy, drzwi otworzyły się i wszedł do kabiny. Bezszmerowa winda pokonała błyskawicznie ze czterdzieści pięter. Kiedy wyszedł z kabiny, stanął oko w oko z dwoma mężczyznami niemal tak wysokimi jak on sam, ale cięższymi o jakieś dziesięć do dwudziestu kilogramów. Bleys, bez słowa, wręczył im list od Godsarma. Jeden z ochroniarzy wziął od niego w milczeniu kopertę. Zabrał ją, podczas gdy drugi stał nadal z założonymi przed sobą ramionami, zwrócony do Bleysa. Nie okazywał niechęci, tylko czujność. Strażnik był barczysty i zajmował dobrą pozycję, uznał Bleys, ale poza z założonymi ramionami nie była tą, jaką należało przybrać, jeśli trzeba by się było bronić przed zręcznym przeciwnikiem. To, wraz z ogólnym wyobrażeniem, jakie powziął na temat tego człowieka, sprawiło, iż Bleys uważał, że w sytuacji jeden na jednego poradziłby sobie z nim bez kłopotu. Po kilku minutach wrócił drugi strażnik i kiwnął głową. Żaden z mężczyzn nie odezwał się jeszcze słowem do Bleysa. Ochroniarz stojący z Bleysem przy windzie pozostał na miejscu, a Ahrens poszedł z tym drugim. Nie starał się sprawiać wrażenia, że mógłby stanowić jakiekolwiek zagrożenie, ale nie czynił także wysiłków, by udawać, że jest pod szczególnym wrażeniem tego, co go otaczało. Z holu przed windami strażnik poprowadził Bleysa typowym korytarzem, na którego końcu obaj przystanęli przed również typowymi drzwiami, ale Bleys domyślił się, że za nimi znajdował się nie zwykły, pojedynczy pokój, ale apartament, gdyż wielkie, luksusowe suity były zwykle usytuowane w ten sposób, by mogły mieć co najmniej dwie okienne ściany. - Borys - odezwał się strażnik, stojąc przed drzwiami, w które lekko zapukał. Nastąpiła sekunda czy dwie zwłoki, a potem drzwi otworzyły się. Borys położył dłoń na barku Bleysa i popchnął go delikatnie do środka. Tak jak Bleys się tego spodziewał, weszli do przestronnego salonu najbardziej luksusowego z hotelowych apartamentów, jednak jego normalne umeblowanie zostało najwyraźniej zmienione. Pod ścianami stało kilka foteli, ale głównym elementem wyposażenia było wielkie biurko, za którym siedział Darrel McKae. Miał na sobie zwykłe szare spodnie i jasnoniebieską koszulę. Na oparciu jego krzesła wisiała, przerzucona, czarna peleryna. - W porządku, Borys - odezwał się McKae; słyszany z bliska, jego głos miał ciekawe, dźwięczne brzmienie, które mogło mieć coś wspólnego ze skutecznością oddziaływania na słuchaczy, kiedy wygłaszał mowę. - Stań przy drzwiach. Po prostu czekaj. Borys zniknął z pola widzenia Bleysa, a on sam stał naprzeciwko biurka, patrząc przez szerokość jego blatu na McKae’a. Blat zasłany był papierami, ale na wierzchu całego bałaganu spoczywał przyniesiony przez Bleysa list od Samuela Godsarma. Pieczęć była złamana, a kartka wyjęta i rozłożona. - Bleys MacLean - powiedział McKae, patrząc na gościa. - Tak, Wielki Przywódco. - Właśnie rozmawiałem z Samuelem Godsarmem przez telefon - ciągnął Darrel. - Widzę, że nic nie przesadził, mówiąc o twoim wzroście. Nie bardzo jednak wiem, dlaczego uważa, że mógłbyś być dla mnie szczególnie użyteczny. Przypuszczam, że opowiesz mi wszystko o tym, co wydarzyło się w jego kościele od chwili, gdy wszedłeś tam pierwszy raz, aż do momentu, kiedy wysłał cię do mnie. Bleys zrobił tak, używając prostego, ale zrozumiałego języka. - Więc po tym, gdy wygłosiłeś kazanie i przekazałeś zborowi, co powiedziałem w Izbie - rzekł Darrel, kiedy Bleys skończył - postanowił napisać ten list? - Tak; myślę, że wówczas podjął decyzję - potwierdził Bleys. - Przekonał się, jak głębokie wywarłeś na mnie wrażenie, kiedy obserwowałem cię i słuchałem z galerii dla publiczności. - Rozumiem - rzekł McKae - że twoje kazanie zostało dobrze przyjęte przez zbór? - Tak sądzę, Wielki Przywódco - odparł Bleys - ale tym, co wstrząsnęło nimi najmocniej, były przytoczone przeze mnie twoje słowa, jakie wygłosiłeś w Izbie. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek wcześniej byli równie głęboko poruszeni. - Musiałeś dobrze to oddać - Darrel uśmiechnął się lekko; nieoczekiwanie ten uśmiech stał się przyjazny, przeznaczony tylko dla Bleysa. - Podejrzewam, że Samuel przestraszył się, że możesz okazać się lepszym kaznodzieją od niego. Pewnie bardziej zależało mu na pozbyciu się ciebie niż na podesłaniu mi kogoś przydatnego. Powiedział przez telefon, że wychowałeś się na farmie, a twój ojciec hoduje kozy. Gdzie to jest? - Okręg Zielone Pastwiska - odparł Bleys. - Jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów od Ekumenii. - Tak, wiem - stwierdził McKae. Ten człowiek był bystry, zauważył Bleys, co stało w sprzeczności z prezentowaną przez niego religijnością. Gdyby to nie była planeta Zaprzyjaźnionych, Bleys podejrzewałby, że religijność Darrela jest po prostu fasadą, za którą kryje się ambicja. Ponieważ jednak był to jeden z Zaprzyjaźnionych Światów, a McKae wychował się na nim, to było mało prawdopodobne, by Darrel był szarlatanem w jakimkol wiek sensie tego słowa. Krótko mówiąc, myślał Bleys, McKae znajdował się w pewnym stopniu w tej samej sytuacji, co on. Chciał zdobyć władzę, ale tylko po to, by wykorzystać ją do celów, jakie uważał za właściwe. Darrel zastanawiał się przez chwilę. Teraz odezwał się ponownie. - Co zatem umiesz robić? - zapytał. - Wykonuję wszelkie prace na farmie, Wielki Przywódco - odparł Bleys. - i, oczywiście, znam się na hodowli owiec; umiem zaprzęgać je do wozu lub pługa i opiekuję się nimi. Poza tym, prawie nic. Miałem nadzieję, że w mieście znajdę jakąś pracę fizyczną, gdyż na farmie potrzeba nam pieniędzy, ale jak dotąd niczego nie znalazłem. - Czy posługiwałeś się kiedykolwiek bronią? - spytał McKae. Bleys zawahał się, gdyż wiedział, że powinien odpowiedzieć na to pytanie twierdząco. Było oczywiste, że wszyscy farmerzy, z wyjątkiem najbiedniejszych, posiadali jakąś broń - zarówno do polowania na króliki jak i do obrony przed najazdami ze strony wrogich grup kościelnych. Ale w pytaniu Darrela kryła się aluzja, że sam Bleys mógł uczestniczyć w podobnych rajdach. Było nieprawdopodobne, żeby McKae niepokoił się takimi sprawami, ale człowiek, jakiego Bleys udawał, byłby ostrożny w przyznawaniu się do nich. - Strzelałem z karabinu igłowego - powiedział. - Musieliśmy bronić naszej ziemi przed obcymi myśliwymi polującymi na króliki, ale - jak wiesz - oni i tak przychodzą. Jeden z nich musiał zgubić broń, bo znalazłem ją w wysokiej trawie. Była bardzo brudna, ale wyczyściłem ją i sami używaliśmy jej do polowań na króliki. McKae, który najwyraźniej sam wyrósł na wsi, pozostawił wyjaśnienia Bleysa o dojściu do posiadania broni igłowej bez słowa komentarza. Oczywiście, pomyślał Bleys, tamten wiedział swoje. - Jesteś dobrym strzelcem? - zapytał. - Całkiem dobrym - odparł Bleys. - Kiedy zabierałem ze sobą broń, to prawie zawsze wracałem z królikami. I... jestem świetnym zapaśnikiem. - Świetnym zapaśnikiem, powiadasz - rzekł Darrel, uśmiechając się ponownie, tym razem szerzej niż poprzednio. - To interesujące. Przy twojej posturze i - jak mówisz - umiejętnościach zapaśniczych oraz zręczności w posługiwaniu się bronią igłową, może znaleźć się sposób, w jaki mógłbyś służyć kościołowi i mnie. Wstał nieoczekiwanie i wyszedł zza biurka. Był o około dziesięć centymetrów niższy od Bleysa, ale niemal równie szeroki w ramionach i szczupły w pasie. - Samjestem niezłym zapaśnikiem. Sądzisz, że możesz mnie rzucić? - Och, Wielki Przywódco - rzekł Bleys. - Nie chciałbym cię skrzywdzić. - O to się nie martw - powiedział McKae. Stał, znakomicie ułożywszy ciało; stopy - jedna nieco cofnięta za drugą - miał rozstawione, łokcie przygięte, a dłonie odsunięte od ciała i na wpół stulone, przygotowane do założenia chwytu. Był to typowy styl wiejskich zapasów, które Bleys widział niezliczoną ilość razy, gdy mieszkał u Henry’ego. - Wiesz, nie sądzę, żebyś mógł mnie rzucić. Uważasz, że dasz radę? - Wielki Przywódco - zaczął Bleys strapionym głosem. - Naprawdę nie chcę... - Rób, co mówię - polecił Darrel. - Lepiej mnie rzuć, bo inaczej ja rzucę ciebie. Zaczął okrążać Bleysa. - Skoro tak mówisz, Wielki Przywódco - odparł Bleys, wzdychając. Wiedział, że w wiejskich zapasach obowiązywało bardzo niewiele reguł. Wiedziałby na ten temat więcej, gdyby chodził do miejscowej szkoły w pobliżu farmy Henry’ego, gdyż zapasy były podstawowym zajęciem sportowym wiejskich chłopaków w każdym wieku. Zrobił krok w kierunku McKae’a, mając na wpół podniesione przedramiona, zaś Darrel, z przynoszącą mu chlubę szybkością, wyciągnął lewe ramię, postąpił krok do przodu i usiłował rzucić przeciwnika przez biodro; Bleys opadł jednak na kolano i trzymając jedną ręką ramię McKae’a, a drugą jego kołnierz, przewrócił przeciwnika na dywan, podstawiając Darrelowi zgiętą nogę. Natychmiast go puścił i cofnął się. McKae zerwał się na równe nogi. - Bardzo interesujące - powiedział, patrząc na Bleysa. - Odbyłem sporo walk zapaśniczych, ale nigdy nie zetknąłem się z czymś podobnym. Borys! Ostatnie słowo służyło wezwaniu mężczyzny, stojącego przy drzwiach. Strażnik podszedł do nich. - Nie, nie, Borys - głos Darrela powstrzymał ochroniarza, zanim ten zdołał położyć swoje łapy na Bleysie. - Nie chcę, żebyś go stąd wyrzucał. Zaprowadź go tam, gdzie odbywają się walki wręcz i z użyciem broni, a potem wróć tutaj i opowiedz mi, jak sobie radził. Odwrócił się do Bleysa. - Mam nadzieję, żejeszcze cię zobaczę, Bleysie MacLean. - Dziękuję ci, Wielki Przywódco - odparł Bleys. Ruszył za Borysem do drzwi. Zjechali kilka pięter w dół na poziom, którego długi, centralny korytarz został zamieniony w strzelnicę dla broni igłowej. Drzwi na przeciwległym końcu prowadzące do jakiegoś pokoju lub do apartamentu, były zablokowane i grubo wyścielone, żeby zatrzymać mogące dokonać zniszczeń pociski. Kiedy dotarli na miejsce, Borys przekazał Bleysa innemu mężczyźnie, który miał spokojnie po pięćdziesiątce. Był to szczupły, wysuszony człowiek o brązowej skórze, ostrym nosie i wąskich ustach, ale o bardzo bystrych, piwnych oczach, spoglądających spod rzednących, kasztanowatych włosów, które porastały brunatną czaszkę. - Bleysie MacLean - powiedział Borys - to jest Seth Tremunde. Powie ci, co masz robić. Bleys wyciągnął dłoń, ale Tremunde tylko machnął dłonią. - Tutaj nie marnujemy czasu na kurtuazje - rzekł. - Po co przyszliście? - Masz sprawdzić, jak posługuje się bronią - igłową i wszelką inną, jaką dla niego przygotujesz. Rozkazy Wielkiego Przywódcy. - W porządku - powiedział Tremunde. Odwrócił się w stronę długiego kredensu, który ciągnął się wzdłuż ściany, odsunął drzwiczki i wyjął przezroczystą skrzynkę z rozłożonym na dwie części karabinem igłowym. Wyjął z pudełka obie części i wręczył je Bleysowi. Ten uśmiechnął się; to była stara sztuczka. Ktoś nawykły do broni igłowej mógł złożyć lufę z łożem karabinu w pół sekundy. Ten zaś, kto przez jakiś czas nie posługiwałby się nim regularnie, gmerałby przy nim, starając się złożyć go w całość. Bleys wykonał zadanie w mgnieniu oka. Tremunde nie pokazał po sobie, że jest pod wrażeniem, chociaż Bleys czuł, że wywarł je na strażniku. - Dobrze - powiedział Seth, machając ręką w stronę przeciwległego końca korytarza. - Tam jest przyczepiona tarcza. Zobaczmy, co potrafisz. Bleys spojrzał w głąb korytarza, podniósł do ramienia kolbę karabinu i po zgraniu przyrządów celowniczych z białym kwadratem tarczy przycisnął kciukiem guzik czytaj-cel. To był drugi test. Jedna z ważnych rzeczy, gdy szło o strzelanie z broni igłowej, polegała na ustawieniu takiego rozrzutu igieł, jaki chciało się osiągnąć w odległości, w której znajdował się cel. Karabin wystrzeliwał igły w ten sposób, że układały się w kształt pierścienia, więc jeśli dystans strzału był nieznany lub został błędnie oceniony, rozrzut mógł się okazać zbyt duży i kiedy pociski osiągały w końcu cel, mogły go po prostu otoczyć, nie czyniąc mu żadnej istotnej szkody. Gdy Bleys ustawił wielkość rozrzutu dla odległości, w jakiej znajdowała się tarcza, nacisnął jednocześnie przycisk czytaj-cel - gdyż komenda była sterowana przez światło odbite od powierzchni, na którą była skierowana broń i trzeba go było dostroić do natężenia panującego wokół oświetlenia - po czym mrugnął bardzo szybko dwa razy obojgiem oczu. W prawym oku, którym mierzył, opadła spod powieki niewidoczna, przezroczysta, teleskopowa soczewka kontaktowa. Bleys był dobrym strzelcem i bez potrzeby uciekania się do jakichś technicznych pomocy, ale w tym wypadku nie chciał, by jakiś błąd przeszkodził mu w zrobieniu na tamtych odpowiedniego wrażenia. Soczewka, którą miał pod powieką i w posługiwaniu się którą ćwiczył się tak długo, składała się z regulowanych pierścieni zbiegających się od obwodu do wewnątrz, dzięki czemu Bleys mógł widzieć ostro nie tylko cel, ale także muszkę i szczerbinkę strzelby igłowej. Wystrzelił bardzo skromną wiązkę igieł. To, jak wiedział, także była próba. Człowiek nie posiadający doświadczenia w posługiwaniu się bronią igłową miał skłonność do strzelania długimi seriami. Jeśli jednak karabin był wycelowany właściwie, wystarczało najkrótsze naciśnięcie spustu. Bleys mrugnął ponownie, ukrywając soczewkę pod powieką i opuścił broń. - Jesteś pewny, że nie chcesz oddać drugiego strzału? - zapytał Tremunde, ale sarkastyczny ton jego głosu świadczył, że - jak dotąd - Bleys przeszedł pomyślnie wszystkie próby. Seth przycisnął guzik na ścianie i biała tarcza ruszyła ku nim, ślizgając się po drucie. Kiedy Tremunde ujął ją, wpatrzyły się w nią trzy pary oczu. Wszystkie igły trafiły w samo sedno tarczy, a ich rozrzut miał średnicę nie większą od odcisku kciuka Bleysa. Rozdział 34 - Jesteś zbyt dobry, żeby nic się za tym nie kryło - powiedział Tremunde; wypełniał formularz, pisząc kilka zdań u spodu kartki, w ramce, która najwyraźniej była przeznaczona na komentarz. Bleys współczuł mu. W sąsiednim pomieszczeniu, które wcześniej było kilkoma pokojami połączonymi teraz w kolejną strzelnicę, Ahrens poradził sobie bardzo dobrze z miotaczem ręcznym nastawionym na jedną dziesiątą mocy, a potem sprawił się nadzwyczaj dobrze, bez potrzeby uciekania się do pomocy soczewki w oku, w strzelaniu do rzutek. Podczas tego ostatniego sprawdzianu Bleys trzymał karabin igłowy jedną ręką na wysokości pasa i szedł przez strzelnicę, trafiając cele z tej pozycji. Zarówno dzięki naturalnym predyspozycjom, jak i treningowi, świetnie strzelał z biodra i podejrzewał, że to głównie do tego nawiązał Tremunde, wypełniając formularz. Skończywszy pisać, Seth złożył arkusz i wręczył go Borysowi, nie dając Bleysowi okazji do zapoznania się z treścią notatki. - Byłeś Żołnierzem Boga? - zapytał. - Nie - odparł Bleys. - Większość z nas tutaj to Żołnierze - rzekł Seth; odwrócił się do Borysa. - W każdym razie, weźmiemy go. Bleys i Borys wyszli ze strzelnicy i zeszli piętro niżej; okazało się, że dolna kondygnacja została zamieniona w olbrzymią salę gimnastyczną. Rządził tutaj mały, brązowoskóry człowieczek nie wyższy od dwunasto - czy trzynastoletniego dziecka ze Zjednoczenia; był niemal zupełnie łysy, ale bardzo bystry, szarooki i najwyraźniej w znakomitej formie fizycznej. - Ten człowiek twierdzi, że jest zapaśnikiem - odezwał się Borys, wskazując kciukiem Bleysa. - Wielki Przywódca wypróbował go, a on rzucił McKae’a. - W porządku - powiedział szorstko mały człowieczek ze staroziemskim, zdaniem Bleysa, akcentem. Założył w ciemno, że był to akcent australijski. - Nazywam się Jimmi Howe - powiedział niski mężczyzna i wyciągnął do Bleysa rękę. - Borysowi nie przyszło do głowy, żeby nas sobie przedstawić. Ty zaś jesteś...? - Bleys MacLean - odparł Bleys. - Miło mi cię poznać - rzekł Howe. - Chodźmy. Poprowadził ich jakieś dziesięć metrów w głąb pomieszczenia ku zapaśniczej macie, na którą wszedł. Miał wysoko wiązane sportowe buty, zauważył Bleys, który zaczął już zdejmować swoje. - Słusznie - pochwalił go Howe. Bleys wkroczył na matę i obrócił się do Jimmiego, stojąc nieco poza zasięgiem chwytu. - W porządku - powiedział Howe. - Zobaczmy, czy uda ci się mnie rzucić. Bleys zrobił krok w jego kierunku, wyciągnął rękę i chwycił samo powietrze. Moment później dał się złapać na ten sam rzut przez biodro, który próbował zastosować wobec niego Darrel McKae, ale atak został przeprowadzony z lewej strony, podczas gdy Bleys spodziewał się go z prawej. Upadł. Howe stał ponownie na równych nogach, z pięściami przy biodrach, i patrzył na niego w dół. - Chcesz spróbować jeszcze raz? - zapytał. Bleys podniósł się, zamarkował wyrzut swojego długiego, lewego ramienia w kierunku lewej strony ciała Jimmiego, a potem złapał go zręcznie za kark prawą ręką. Mały mężczyzna był najwyraźniej szybki jak błyskawica, dużo szybszy od Bleysa, ale zasięg ramion Ahrensa był tym, czego niemal nikt nie doceniał i - prawdopodobnie tylko ten jeden raz - nie docenił go także Howe. Przesunął się do przodu, żeby wyzwolić się z uchwytu ściskającej go za kark dłoni, a Bleys obrócił się do przeciwnika, który stracił równowagę i otoczył go w pasie uwolnionym teraz lewym ramieniem. Chcąc ustrzec się przed upadkiem, Jimmi musiał się ruszyć, a Bleys zaczął kręcić się jak fryga, przy czym on był osią obrotu, a Howe punktem na jego orbicie. Był to jeden z ulubionych rzutów Bleysa. Kiedy pokazano mu go pierwszy raz, nie mógł uwierzyć, że luźny chwyt i nieustający ruch obrotowy mogą utrzymać przeciwnika na uwięzi, zmuszając go do poruszania się wkoło bez względu na to, czy tamten tego chciał, czy nie. Ale tak było, co wynikało z faktu, że człowiek bronił się instynktowne przed upadkiem i skutkiem tego nie przestawał biec po okręgu. Bleys zakręcił Howem kilka razy, a potem zmienił nagle kierunek ruchu na przeciwny. Howe odleciał od niego pod pewnym kątem niczym zerwany ze sznurka kamień, którym chłopiec kręcił nad głową. Jimmi przeleciał ślizgiem aż na podłogę, po czym zerwał się momentalnie na równe nogi, jednym skokiem znalazł się na macie i stanął twarzą w twarz z Bleysem, ale podniósł w górę rękę, kiedy ten ruszał ponownie w jego stronę. - Wystarczy - rzekł Howe. - Trenowałeś. Chcesz mi o tym opowiedzieć? - Och, kiedy dorastałem na farmie, mieliśmy obok sąsiada - odparł Bleys. - Sam nigdy nie walczył, ale mówiono o nim, że bez najmniejszego kłopotu potrafi pokonać każdego w okolicy. Tym, których polubił, pokazywał różne chwyty. Ja byłem jednym z tych szczęściarzy. - Założę się - powiedział Howe i uśmiechnął się nieoczekiwanie. - To jedna z tych tak zwanych „długich historii”, ale jeśli odpowiada tobie, to i mnie. Odwrócił się do Borysa. - Nie muszę więcej widzieć - stwierdził. - Zaprowadź Bleysa MacLeana z powrotem do Wielkiego Przywódcy i powiedz mu, że to najlepszy człowiek, jakiego mi do tej pory przysłał. Jeśli chodzi o zapasy. Borys skinął głową, nieco kwaśno, uznał Bleys, który siedział na macie i wkładał buty. Podniósł się i poszedł za Borysem. - Zaglądaj tu, kiedy chcesz, Bleysie MacLean! - zawołał Howe, a Bleys odwrócił się i skinął głową. Borys zaprowadził go z powrotem do gabinetu McKae’a, zastukał do drzwi i przedstawił się jak poprzednio. Tym razem odezwał się spoza nich głos, który nie należał do Wielkiego Przywódcy; mieli zaczekać dziesięć minut, a potem zapukać ponownie. Borys zaprowadził Bleysa do świetlicy i podszedł do dwóch zwróconych ku sobie foteli. Bez słowa wskazał Bleysowi jeden, który ten zajął, a sam usiadł naprzeciwko, nadal milcząc. Minęło dziesięć minut bez żadnej próby nawiązania rozmowy przez Borysa. Pod koniec wyznaczonego okresu ochroniarz wstał, podrzucił głową, wzywając Bleysa, by ten poszedł za nim i ruszył do drzwi gabinetu McKae’a. Tym razem, kiedy zastukał i przedstawił się, drzwi otworzyły się. Wraz z Bleysem wszedł do środka. W pokoju nie było nikogo poza siedzącym za biurkiem Darrelem. Borys podszedł do niego i położył na blacie formularz. - Jimmi Howe kazał ci powiedzieć, że to jest najlepszy człowiek, jakiego mu do tej pory przysłałeś. - Istotnie? - mruknął McKae, przeglądając z przejęciem blankiet. - Widzę, że radził sobie także dobrze ze strzelaniem. Spojrzał na Bleysa. - Myślę, że sprawdzimy coś jeszcze. Borys, możesz się cofnąć. Z blatu biurka podniósł kartkę i wręczył ją Bleysowi; na papierze wypisano kolumnę liczb i podsumowano ją u dołu strony. - Rzuć na to okiem - polecił. Bleys posłuchał. - Teraz mi oddaj - powiedział Darrel. Odebrał papier, położył go przed sobą i jeszcze raz spojrzał na Bleysa. - A teraz - rzekł - powtórz liczby w takim porządku, w jakim występują w słupku, i podaj mi całkowitą sumę. Bleys zapamiętał liczby i ich sumę w chwili, w której dostał kartkę do ręki i mógł je bez trudu wyrecytować, ale z pewnych powodów postanowił oblać ten test. - Pierwszą liczbą w kolumnie - zaczął wolno - jest 49,20. Drugą 13,00, następną 87,84, kolejną... Zawahał się. - Kolejną... - urwał ponownie - ...jest 87.84, nie, dopiero co podałem ci tę liczbę Wielki Przywódco. Po niej jest... jest... Urwał i spojrzał bezradnie na siedzącego po drugiej stronie biurka McKae’a. - Przykro mi, Wielki Przywódco - powiedział. - Nie miałem dosyć czasu, żeby się ich wszystkich nauczyć. Nie wiem, jaka liczba następuje po 87,84. - Nic nie szkodzi - rzekł Darrel. - Zastanawiam się, co podsunęło Samuelowi myśl, że dysponujesz „doskonałą pamięcią”. - Sądzę - rzekł Bleys nieśmiało - że napisał tak dlatego, że pamiętałem ognistą mowę, jaką wygłosiłeś tamtego pamiętnego dnia w Izbie. Powtórzyłem zborowi słowo w słowo to, co powiedziałeś. - Ale nie umiesz zrobić tego samego z liczbami? - spytał McKae, spoglądając na niego. - Pamiętam tylko to, co Pan każe mi pamiętać. Kiedy to na mnie przychodzi, dzieje się tak bez żadnego wysiłku z mojej strony, będąc raczej czynem Pana niż moim - odparł Bleys. - Jak chodzi o pamięć, to we wszystkich innych sprawach jestem nie lepszy od reszty ludzi. - Doprawdy? - spytał Darrel; siedział, zastanawiając się chwilę nad czymś. - Czytasz Biblię? - Oczywiście, Wielki Przywódco - odparł Bleys. - Całą? - O tak, całą. - I to są te rzeczy, które Bóg każe ci pamiętać, zgadza się? - ciągnął Darrel. - Och, tak. Jak najbardziej - odparł Bleys. - Świetnie - stwierdził McKae, opierając się w fotelu. - Zacznij recytować od początku Pierwszej Księgi Samuela i nie przerywaj, póki ci nie powiem, żebyś skończył. - Tak, Wielki Przywódco. Bleys odczekał chwilę, by natchnienie spłynęło na niego i zaczęło promieniować z jego twarzy; stał przy tym w takiej pozie, w jakiej mógł stać aktor za kulisami, przygotowując się do wyjścia na scenę i wcielenia się w odtwarzaną postać. Był pewien mąż z Ramy, Sufita, z pogórza efraimskiego, imieniem Elkana, syn Jerochama, syna Elihu, syna Tochu, syna Sufa, Efraimita. Miał on dwie żony; jednej było na imię Anna, drugiej było na imię Peninna. Peninna miała dzieci, a Anna była bezdzietna. Maż ten udawał się corocznie ze swego miasta, aby złożyć pokłon i ofiary Panu Zastępów w Sylo. Tam byli kapłanami Pana dwaj synowie Heliego, Chodni i Pinechas... - Wystarczy - powiedział McKae, podnosząc palec, żeby powstrzymać Bleysa. - To pożyteczny dar boski, ale sądzę, że będziemy go postrzegać jako coś, o co można prosić tylko w razie potrzeby. Tymczasem mamy tu Żołnierzy Boga, którzy dołączają do Kościoła Powstań! Tworzą oni specjalną grupę Obrońców, której zadaniem jest chronienie mnie, abym mógł nadal bezpiecznie wygłaszać kazania - gdyż są tacy, którzy pragnęliby mnie powstrzymać. Chciałbyś być jednym z moich Obrońców? - Nie mógłbym marzyć o niczym zaszczytniejszym - powiedział Bleys entuzjastycznie. - W porządku - stwierdził Darrel. - Borys zaprowadzi cię do Dowódcy tych ludzi; będziesz słuchać jego rozkazów. Przejdziesz szkolenie. Pomimo twoich umiejętności w posługiwaniu się bronią i faktu, że jesteś znakomitym zapaśnikiem - McKae uśmiechnął się lekko - są rzeczy, których będziesz musiał się nauczyć w celu współdziałania z innymi Obrońcami. Jeśli po kilku dniach dojdziesz do wniosku, że nie jest to zajęcie dla ciebie, powiedz to po prostu Dowódcy, a będzie ci dana szansa odbycia ze mną jeszcze jednej rozmowy, kiedy będę miał czas, żeby ci go poświęcić. A także, jeśli sam Dowódca stwierdzi, że nie nadajesz się na Obrońcę, wtedy powie ci, że nie staniesz się jednym z nich i też będziesz miał możliwość porozmawiać ze mną przed powrotem na łono kościoła Godsarma. - Dziękuję, Wielki Przywódco - rzekł Bleys. - Sam nie wiem, jak ci mam dziękować. - Zobaczymy, jak się sprawdzisz w szkoleniu - powiedział McKae, odprawiając Bleysa machnięciem ręki. Borys i Bleys wyszli, udając się jedynie piętro niżej, do kolejnego apartamentu, który także został przekształcony na biuro. Za biurkiem siedział mężczyzna różniący się bardzo od Wielkiego Przywódcy. Miał na sobie grubą, starą koszulę w kratę i robocze spodnie, których nogawki wetknął do cholewek wysokich butów. Na pierwszy rzut oka Bleys wziął go za rolnika siłą oderwanego od pługa, ale drugie spojrzenie powiedziało mu, że ten człowiek jest kimś więcej. Najwyraźniej jednak spędził życie na wolnym powietrzu. Bleys został mu przestawiony przez Borysa, który zaraz potem opuścił ich. Mężczyzna nazywał się Herkimer Shone i był bardzo kordialnie zachowującym się typem. - Weź sobie stołek - wskazał krzesło z prostym oparciem, stojące nieopodal biurka. - Siadaj, a ja spiszę informacje na twój temat. - No cóż, to powinno wystarczyć - powiedział w końcu Herkimer, wypytawszy Bleysa o farmę Henry’ego i kościół, zapisując wszystkie te dane. Formularz umieścił w teczce. Zmarszczył się na widok pękającej w szwach szuflady z aktami, a potem ją zamknął. - W normalnych warunkach chcielibyśmy, żebyś mieszkał na miejscu, w hotelu - odezwał się Shone - ale jest tu zbyt tłoczno, a wiele kościołów jest tak świeżej daty, że z ich dziesięciny nie mamy wielkiego pożytku. Borykamy się więc z problemami finansowymi. Chciałbym zatrzymać cię tutaj na trzy dni, podczas których przejdziesz trening w grupie. Później, jeśli jesteś żonaty lub masz jakiś kąt w mieście, gdzie możesz się zatrzymać na własny koszt, wystarczy, jeśli będziesz przychodził o wyznaczonych godzinach, by ćwiczyć z resztą Obrońców. Masz w Ekumenii jakieś lokum? - Tak, mam - odparł Bleys. - Widzisz, spotkałem tego przyjaciela... - Nie wspominaj nigdy o drobiazgach; podaj mi adres. Bleys podał adres apartamentu Dahno. Obawiał się nieco, że do Herkimera dotrze, iż mieszkanie znajduje się w budynku stojącym w tej części miasta, którą zajmują luksusowe bloki mieszkalne, ale najwyraźniej Shone albo nie znał tak dobrze Ekumenii, albo nie zawracał sobie głowy podobnymi sprawami. Zapisał adres i numer telefonu. Przez następne trzy dni Bleys spał na polowym łóżku wstawionym do pokoju odbywających służbę strażników i nie miał nic więcej do roboty, jak zabijać czas. Podejrzewał, że sprawdzano to, co napisał w podaniu. Trzeciego dnia obudzono go o 5 rano; strażnik polecił mu, żeby wziął pospiesznie krótki tusz. Bleys zjadł raczej skromne śniadanie, po czym o szóstej zaprowadzono go do sali konferencyjnej. - Wejdź tam - powiedział strażnik, po czym zostawił go przed drzwiami. Bleys wszedł do pomieszczenia pełnego mężczyzn. Różnili się wagą, wzrostem i wiekiem, a ich wspólną cechą była opalenizna charakterystyczna dla ludzi spędzających czas na wolnym powietrzu; opalenizna, którą Bleys zauważył u siedzących w holu, kiedy wszedł wczoraj do hotelu, a którą dzięki palącemu słońcu Epsilon Eridiani on także nadal obnosił. Podobnie jak Herkimer, obecni mieli na sobie rozmaite, wygodne stroje robocze, wśród których nie było nawet dwóch podobnych. Bleys rozejrzał się, znalazł wolne krzesło i usiadł, podczas gdy z podwyższenia przemawiał mężczyzna po pięćdziesiątce, o szczupłej twarzy, ubrany i wyglądający bardzo podobnie do całej reszty zgromadzonych. Siedział i czekał, żeby mężczyzna na podwyższeniu skończył swoje wystąpienie, które miało coś wspólnego z planami na ten dzień. Niebawem mówca umilkł na chwilę i powiódł wzrokiem po obecnych. - Widzę, że w końcu zjawili się nasi ostatni rekruci - powiedział. Rozległy się zduszone chichoty, ale nie były wcale szydercze czy wrogie w stosunku do Bleysa. - W porządku - rzekł człowiek na mównicy. - Wszyscy trzej wstańcie i opowiedzcie nam o sobie. Bleys podniósł się wraz z innymi. - Tego użyjemy jako masztu do flagi - odezwał się ktoś, po czym znowu rozległy się śmiechy. Mężczyzna na podwyższeniu pozwolił, by wesołość przebrzmiała. - Zaczniemy od ciebie - zwrócił się do Bleysa. - Twoje nazwisko? - Bleys MacLean - odparł. - Nie masz go zapisanego? - Mam - powiedział ten na mównicy - ale wszyscy inni chcą je usłyszeć. Na rzecz reszty obecnych powiem, że Bleys MacLean spisał się świetnie na strzelnicy, podczas ćwiczeń i w walce wręcz. W ilu wojnach brałeś udział, Bleysie MacLean? - W ani jednej - odparł Bleys. Przez salę przeszedł pomruk zaintrygowania. - To ciekawe - skomentował mężczyzna na podwyższeniu i zwrócił się do wszystkich zgromadzonych w sali. - No dobra, poddamy go próbie. Ktoś chce na ochotnika zostać jego trenerem? - Ja, Charlie - odezwał się mężczyzna siedzący na lewo od Bleysa. Był co najmniej po czterdziestce i miał lekką nadwagę. Żaden z obecnych nie wyglądał na grubego, ale ten człowiek bliski był otyłości jak nikt inny. Twarz miał kwadratową, ogorzałą, ale nie nieprzyjazną. - Przyszło mi na myśl - powiedział ten na mównicy - że w tym wypadku lepiej będzie, żebyśmy mieli dwóch ludzi. Ktoś jeszcze na ochotnika? - Ja się podejmę tego obowiązku, Charlie - rozległ się głos po drugiej stronie pokoju. Bleys nie widział, kto to powiedział. - Zatem wy trzej możecie iść - rzekł przewodniczący zebrania. - A teraz, jeśli chodzi o dwóch pozostałych rekrutów... Mężczyzna siedzący obok Bleysa wstał już i szturchnął go łokciem; minęli dwa inne zajęte krzesła na końcu rzędu i wyszli za drzwi. - Nie dosłyszałem twojego nazwiska - powiedział Bleys, kiedy pierwszy z przydzielonych mu trenerów ruszył korytarzem. Bleys zrównał z nim krok. - Dokąd idziemy? - Zbrojownia - odparł krótko trener. - A co do mojego nazwiska... Rozejrzał się na boki, a potem podniósł wzrok na Bleysa i uśmiechnął się. - Nazywam się Sam Chen. To nie jest zdrobnienie; mów mi po prostu Sam. Bleys spojrzał przez ramię, ale nie zauważył, by ktoś jeszcze wyszedł za nimi z sali konferencyjnej. - A jak się nazywa mój drugi trener? - zapytał. - Pozwolę mu powiedzieć, kiedy znajdzie się w pobliżu - odparł Sam. Patrzył teraz prosto przed siebie. - Myślałem, że będzie z nami - powiedział Bleys. - Będzie - potwierdził Sam. Udzieliwszy tej raczej niewiele mówiącej odpowiedzi, Chen poszedł do zbrojowni, gdzie obu im wręczono „kłusowniczą” wersję broni igłowej. Były to strzelby igłowe rozłożone na dwie części, z których każdą skrócono, by uzyskać mniejszą wersję karabinu. Oba elementy pasowały do wąskich, pionowych kieszeni zwykłej marynarki i nic nie zdradzało faktu, że nosi się broń. Sam miał już takie kieszenie w swojej marynarce, a Bleys dostał ją w zbrojowni. Wyszli na ulicę. Cztery przecznice dalej Chen podszedłdo zniszczonego szarego poduszkowca, otworzył drzwiczki wozu i wsunął się do wnętrza, ponaglając Bleysa, by ten zajął miejsce obok niego. Kiedy drzwi zostały zamknięte, a silnik uniósł pojazd na poduszce powietrznej, Sam skierował się poza miasto. Pojechali prosto w stronę otwartej przestrzeni, gdzie zabudowania zaczęły ustępować miejsca terenom rolniczym. Zatrzymali się w końcu na rozległym polu nieużytków i, ku zaskoczeniu Bleysa, zaczęli ćwiczyć podkradanie się i czołganie ze złożoną bronią, którą trzymali w zagięciu ramion jak w kołysce. Kamienista gleba pod łokciami Bleysa nie była niczym miłym, a ćwiczenie wymagało posługiwania się mięśniami, których Bleys nie używał na co dzień. Tym niemniej pozostali tam dwie godziny, aż w końcu Sam wydał chrząknięcie wyrażające obrzydzenie, po czym zaczął się podnosić. Bleys wstał także. - O co chodzi? - zapytał. - Zostaliśmy zauważeni - powiedział Chen z nutą rezygnacji w głosie. Bleys rozejrzał się wokoło. Przez cały czas, gdy uprawiali swoje podchody, nie widział nikogo na horyzoncie i nie dostrzegał też nikogo w tej chwili, jednak Sam zmierzał z powrotem w stronę poduszkowca. Do Bleysa dotarło teraz, że drugi „trener” był obserwatorem, który miał przyglądać się jego postępom i zdać z nich relację. Wrócili do miasta i zjedli lunch w ogródku kafejki, gdzie - ku zaskoczeniu Bleysa - Chen zmarnotrawił sporo czasu nad filiżanką kawy. Ahrens czuł w duchu zadowolenie, że wcześnie nauczył się cierpliwości. Rozmawiali od czasu do czasu, a Sam zadawał jakieś ogólne pytania dotyczące życia Bleysa na farmie jego ojca, Henry’ego. Chen był ciekaw, czy nie poznał czasem Henry’ego MacLeana w czasach, gdy sam był Żołnierzem Boga, ale okazało się, że nie. Ahrens z kolei, usiłował wysondować Sama odnośnie szczegółów z jego życia, ale Chen dał mu jasno do zrozumienia, że w ogóle nie życzy sobie rozmowy na swój temat. Od czasu do czasu rzucał jednak uwagi, które szokowały Bleysa swoją użytecznością. - Patrz na nogi - powiedział Sam, kiedy już ponad godzinę siedzieli nad kawą. - Obserwuj nogi. - Nogi? - spytał Ahrens, zwracając instynktownie uwagę na dolne kończyny tych kilkorga przechodniów na ulicy przed nimi oraz na skrzyżowaniu trzy przecznice dalej. - Dlaczego nogi? - Załóżmy, że siedzimy tutaj, żeby obserwować ludzi, którzy mogą się zjawić w celu podjęcia próby zamordowania Wielkiego Przywódcy - odparł Chen. - Starają się poruszać w taki sposób, żeby jak najmniej rzucać się w oczy; nadchodzą jeden po drugim, a potem grupują się lub zajmują pozycje, z których mogą zaatakować w tym samym czasie. My staramy się w takim miejscu być dużo wcześniej i obserwować ich ruchy. Zerknął na Bleysa. - Tym, co obserwujemy, są nogi - ciągnął. - Przyjrzyj się uważnie. Ludzie nie zmieniają sposobu chodzenia. Można ich po nim zidentyfikować, nawet jeśli całkowicie zmienią kształty ciała i rysy twarzy. Żołnierz chodzi inaczej niż cywil. Miastowi chodzą inaczej niż wieśniacy. Podobnie, przez sposób chodzenia, zdradzają swoje myśli. Przyjrzyj się uważnie mężczyźnie lub kobiecie zmierzającym na pozycję, z której chcą kogoś zabić, i którzy mają nadzieję, iż zostaną wzięci za zwykłych przechodniów. Idą z ciałem podanym do przodu i z wyciągniętą szyją - wyglądają, jakby szli po kulach bilardowych. Rozejrzyj się za kimś takim. Nie zobaczysz od razu, ale po chwili zaczniesz ich dostrzegać. Natychmiast zauważysz różnicę. - Ty potrafisz zrobić to od razu? - spytał Bleys. - Zgadza się - odparł Sam, bawiąc się filiżanką, ale ze wzrokiem skierowanym na ulicę. - Po zaliczeniu kilku wojen, wchodzi ci to w nawyk. Nauczysz się poznawać ludzi po ich chodzie z taką łatwością, jakby nosili transparenty. Widzisz tego niskiego, grubawego mężczyznę w różowej marynarce, który maszeruje przy końcu kwartału domów? - Tak - odparł Bleys. - Ucieka przed czymś - powiedział Sam - choć nie wiem przed czym. Może chodzić o osobę albo o coś kryjącego się w jego umyśle, ale jego ciało reaguje w taki sposób, jakby facet próbował biec. Popatrz, że wyrzuca przed siebie nogi, jakby zamierzał iść dłuższym krokiem, a potem, kiedy jego stopa opada, rozmyślnie skraca go, żeby to wyglądało na całkiem zwyczajny chód. Obserwuj go przez chwilę. Bleys posłuchał swego mentora. Zafascynował go ten nowy rodzaj widzenia, cała ta nowa wiedza. Skupił się na chodzie ludzi na ulicy i od czasu do czasu dzielił się z Samem swoimi interpretacjami. Z początku Chen korygował większość obserwacji Bleysa, a potem Ahrens zaczął stopniowo podawać coraz więcej i więcej objaśnień, z którymi trener się zgadzał. - Szybko załapałeś - stwierdził Sam. Ćwiczenie sprawiło, że czas upływał Bleysowi szybko. Tym niemniej spędzili tam ze dwie czy trzy godziny, aż Chen odsunął swoją filiżankę i zdegustowany pokręcił głową. - Zostaliśmy ponownie zauważeni - powiedział. - To nie twoja wina, ale przy swoim wzroście wyróżniasz się jak rakieta sygnałowa na tle ciemnego nieba. Było już popołudnie. Sam przeprowadził Bleysa przez centrum handlowe, po czym wjechali na wieżę obserwacyjną jednego z budynków, na szczyt tak wietrzny i chłodny, iż Bleys był zadowolony, że ma na sobie marynarkę. W tym miejscu spędzili kolejną godzinę. Po raz pierwszy tego popołudnia Chen podsumował ich wycieczkę uśmiechem. - Dobra - rzekł. - Nicky nie wypatrzył nas. Tak jest lepiej. Wrócimy do hotelu, gdzie oddasz broń igłową; potem jesteś wolny przez resztę dnia. - Nie mam pojęcia, co robiliśmy przez cały czas - powiedział Bleys. - To znaczy, nie rozumiem, co mieliśmy osiągnąć. - Staraliśmy się, by nas nie zauważono - odparł Sam. - Nie, powiem to inaczej. Staraliśmy się, żeby nas widziano, ale nie zwracano na nas uwagi. Jutro zrobimy coś innego. Spotkamy się w zbrojowni o szóstej trzydzieści. Pasuje? - Będę tam - obiecał Bleys. Wrócili do hotelu i Ahrens oddał broń, ale idąc za radą Chena zatrzymał marynarkę. Mając wolne popołudnie, Bleys opuścił hotel i czując pewną ulgę wrócił do apartamentu, gdzie zdjął ubranie i z przyjemnością zażył w wannie wodnego masażu. W czasie kąpieli, a potem leżąc na łóżku w pozycji, w jakiej najlepiej mu się myślało, Bleys postanowił, że musi zrobić dwie rzeczy - obie bez narażania na szwank swojego wizerunku Obrońcy, oddanego całym sercem ochronie McKae’a. Po pierwsze, musiał odwiedzić Psiarnię i sprawdzić, czy przekazane przez Nortoria Brawleya rozkazy zaostrzenia treningu Psów, zostały wprowadzone Chodni życie; a po drugie, musiał się przekonać, czy w jakimkolwiek stopniu wpłynęły one na to, że Psy podołałyby próbie zamachu. W co wątpił. Nie tylko był teraz przekonany o tym, że to McKae ma zostać zamordowany, ale także, iż Psy nie mają nawet jednej szansy na tysiąc, że im się powiedzie. Zabijając McKae’a, Dahno usunąłby natychmiast zagrożenie, jakie Darrel stanowił dla Pięciu Sióstr, sam zaś wróciłby do łask pięciorga Członków Izby. To był powód, dla którego przystał tak ochoczo na wizję przyszłości roztoczoną przez młodszego brata. Pobyt poza planetą stanowiłby dla niego doskonałe alibi, gdyby doszło do próby zamachu. Urzędniczki z biura doniosły, że były teraz całymi dniami atakowane przez reprezentantów Pięciu Sióstr i przez członków samej Piątki, którzy domagali się wiadomości o miejscu pobytu Dahno i dopytywali się, w jaki sposób można się z nim skontaktować. Pracownice powtarzały bez końca, że nie mają o niczym pojęcia. Na polecenie Bleysa nie wspominały także słowem o nim samym, a podczas tych kilku wypadków, gdy jego imię wypływało w rozmowie, kobiety twierdziły, że nic nie wiedzą o miejscu jego pobytu. W pewnym sensie obie odpowiedzi były absolutnie prawdziwe. Nie miały pojęcia ani o tym, gdzie jest Dahno czy Bleys. Prawdopodobnie młodszy Ahrens był jedynym człowiekiem, który wiedział, iż Dahno leciał na Starą Ziemię. Norton Brawley był świadom, że starszego brata nie ma na Zjednoczeniu, ale przypuszczalnie nie znał docelowego punktu jego podróży. Wedle Dahno, Norton nie musiał tego wiedzieć. Bleys nie powiedział pracownicom biura o tym, co robił i chociaż wiedziały, że młodszy brat przebywa w mieście i od czasu do czasu wpada do mieszkania, to jednak nie miały pojęcia ani gdzie jest, ani kiedy pojawi się w apartamencie. Wszystko to przekazały mu służbiście, gdy Bleys zjawił się w biurze, by przejrzeć swoją korespondencję z innych planet. Polecił im, by nadal odpowiadały milczeniem na wszelkie próby podejmowane przez klientów Dahno w celu dotarcia do brata lub do niego samego, a one - przez wzgląd na głęboką lojalność wobec starszego Ahrensa oraz pączkującą lojalność w stosunku do młodszego - z radością na to przystały. Okazywały niemal zawziętość w determinacji, z jaką ochraniały obu braci. Rozdział 35 Przez kolejnych pięć dni Bleys meldował się w hotelu punktualnie o szóstej rano. Każdego dnia on i Sam współdziałali coraz bliżej z innymi Obrońcami, jak nazywały się siły bezpieczeństwa McKae’a, aż pod koniec owego pięciodniowego okresu w każdym treningu, w jakim Bleys brał udział, uczestniczyło wielu innych ćwiczących. W trakcie szkolenia dowiedział się mnóstwa rzeczy o swoich współtowarzyszach, a także o sposobach ich działania. Metody obrony i ataku były zupełnie inne od tych, jakie prezentowali „współcześni ninja”, przygotowywani dla Dahno przez Ahrama Moro. W pewnym sensie nie zaskoczyło to Bleysa. Od samego początku jego podejrzliwość budziła pogarda, z jaką obaj - Ahram i Norton Brawley - zdawali się podchodzić do tych, którzy mieli strzec charyzmatycznego, młodego przywódcę kościoła. Gdy spojrzał w przeszłość, nie zgadzało się to z tym, jak widział Henry’ego - czy to w jego codziennym życiu, czy wówczas, gdy w obronie Bleysa Ahrensa stawił czoła reszcie zboru, grożącego chłopcu tłumną napaścią. Nie wyobrażał sobie Henry’ego jako nieudolnego farmera, zaangażowanego, wraz z innymi partackimi rolnikami, w bezładną strzelaninę. Nie było także logiki w tym, by na planecie, gdzie zbrojne spory między kościołami stanowiły chleb powszedni, mężczyźni, którzy za sprawą wyboru walczyli w tych wojnach przez całe życie, mieli w istocie okazać się ludźmi niezorganizowąnymi i niedoświadczonymi. Poza tym, Bleys miał wrażenie, że kiedy milicja wkraczała w taki spór, to wcale nie było to dla niej łatwe zadanie; czasami kościoły łączyły się przeciwko niej, a wtedy straty w szeregach sił porządkowych były wysokie - a w każdym razie znaczne. A później Bleys poznał pewne słowo w żargonie Obrońców. Następnego dnia podczas zajęć w terenie słyszał, że Sam rozmawiał z jednym z Obrońców, z którym wspólnie brali udział w pewnym ćwiczeniu praktycznym - było to coś, czego Bleys nie zrozumiał w pełni, ale co dotyczyło działania na ulicach miasta w grupach dwuosobowych, mających się potem spotkać w określonym miejscu. W rozmowie padło słowo, które dziwnie poruszyło Bleysa. Ów drugi Obrońca powiedział coś o „Ciałach”. - Co on rozumiał przez „Ciała”? - zapytał Bleys, kiedy znowu został sam na sam z Chenem. Ten spojrzał na niego, mając niezwykle rzeczowy wyraz twarzy. - Mówił o tych, którzy gotowi są oddać swoje życie, by Wielki Przywódca nie odniósł szwanku - odparł Sam. - Myślałem, że to jest nasza robota - rzekł Bleys. - Nasze zadanie jest inne - powiedział Sam. - „Ciała” to ochotnicy, którzy otoczą ciasno naszego Wielkiego Nauczyciela i staną się żywą tarczą, chroniącą go przed wszystkimi igłami, strzałami z miotacza lub wycelowanymi w niego wiązkami próżniowymi. Natomiast naszym zadaniem jest powstrzymanie zamachowców, zanim jeszcze zaczną strzelać. - Zatem „Ciała” nie są naprawdę Obrońcami, co? - zapytał Bleys. - Mają prawo do tej nazwy, ale większość z nich jej nie używa - wyjaśnił Chen. Bleys zepchnął tę wiadomość w głąb umysłu, by przemyśleć to później. Dowiadywał się mnóstwa rzeczy. Stopniowo, wraz z upływem dni, poznawał organizację, a także zręby taktyki i strategii Obrońców. „Ciała” tworzyły żywą tarczę wokół McKae’a za każdym razem, gdy ten pokazywał się publicznie. Obrońcy rozbiegali się wokoło niemal jak strzelcy biorący udział w potyczce, gotowi zewrzeć szeregi przeciwko wrogowi, zanim ten zdołałby przedsięwziąć coś ostatecznego. Dla Bleysa stawało się coraz bardziej oczywiste, że - robiąc, co robili - Obrońcy działali jak starzy zawodowcy, jak weterani. Dowiedział się, że większość z nich miała bojowe doświadczenie, zdobyte także w oddziałach pozaplanetarnych. Działali jak jednostka wojskowa. Przez cały czas pozostawali ze sobą w kontakcie, a ich celem było stanąć z wrogiem nie jeden na jednego, ale jako oddział; strzelając i działając wspólnie, zdolni byli wezwać na pomoc posiłki, by zapewnić sobie liczebną przewagę nad wrogiem. Tę metodę wspólnego działania wspomagało to, że bardzo wielu z nich uczestniczyło wcześniej w podobnych przedsięwzięciach, w związku z czym, większością z nich nie trzeba było prawie dowodzić. Na podstawie tego, jak rozwijała się akcja, wiedzieli, co każdy z nich powinien robić. Byli samodzielni. Bleysowi przypomniano przykłady z historii. Oddział Greków pod Maratonem przeciwko perskiemu królowi, zwanemu Nieśmiertelnym. Rzymski legion przeciwko Galom Transalpejskim - Germanom swoich czasów. Cezar napisał w jednej z wysłanych do Rzymu relacji z tej kampanii, że Galowie - chłop w chłopa - byli wspaniałymi wojownikami, znacznie przenoszącymi w boju rzymskiego legionistę. Ale organizacja, dyscyplina, cel i strategia Rzymian sprawiały, że stając przeciwko ludom północy wygrywali bitwę po bitwie. Ci tak zwani barbarzyńcy mieli nawet lepszą broń. Wielu z nich posługiwało się stalą w czasach, gdy broń legionisty, jak i jego zbroja, była nadal tylko z żelaza. Przeciętnie, Galowie byli więksi i silniejsi fizycznie. Byli nadzwyczaj zajadłymi wojownikami, ale legiony stały w zwartych oddziałach, były posłuszne rozkazom i dzięki temu zwyciężały. Im dokładniej Bleys porównywał te dwie organizacje, z jakimi miał do czynienia, tym mocniejszego nabierał przekonania, że Psy, przy całym ich treningu, nie mogli nawet marzyć o zwycięskim starciu z tymi prosto odzianymi Obrońcami, dysponującymi większym doświadczeniem, wypróbowaną w walce taktyką i, przede wszystkim, działającymi jak jeden mąż. Jeśli tak było, to w końcu obraz nadchodzących wydarzeń wskoczył na miejsce w postaci wizji przewróconego rzędu kostek domina. Mądrze jednak będzie sprawdzić słuszność tego wniosku jeszcze raz. Ósmego dnia Bleys poprosił o pozwolenie odbycia rozmowy z Herkimerem i udzielono mu go. Wszedł do gabinetu, w którym wszystko, łącznie z ubraniem Herkimera, wyglądało tak, jakby przez ostatni tydzień, kiedy Ahrens pierwszy raz ujrzał tego człowieka, nic się nie zmieniło. - Tak, Bleys - powitał go Shone, podnosząc wzrok na przybyłego. - Twoi trenerzy mówią mi, że są z ciebie zadowoleni. O czym chciałeś ze mną porozmawiać? - Jest pewien drobny problem z terminarzem zajęć - powiedział Ahrens. - Mam kuzyna na wsi, który żeni się dziś wieczorem i chciałby, żebym był jego świadkiem. Zanosi się na to, że cała uroczystość potrwa do późna w nocy i trudno mi będzie wrócić tutaj na szóstą rano. Jutro mogę być nieco niedysponowany. Zastanawiałem się, czy nie mógłbym zjawić się później, powiedzmy pojutrze? Herkimer roześmiał się. - Nie jesteś u nas długo - powiedział - ale zrobiłeś na wszystkich wrażenie zdyscyplinowanego człowieka. Myślę, że możesz przyjść pojutrze. Jeśli naprawę czułbyś się zbyt słaby po nocy, to po prostu zadzwoń, a ja dam ci wolne do następnego dnia rano. W samej rzeczy, dlaczego nie weźmiesz wolnego do popojutrza? - To naprawdę miło z twojej strony - rzekł Bleys. - Naprawdę miło. Wiem, że mój kuzyn ucieszy się, słysząc to. - Zadzwoń do niego teraz i powiedz mu - zaproponował Shone, wskazując machnięciem ręki panel sterowniczy na biurku. - Dzięki - odparł Bleys - ale on nie ma telefonu. Zawahał się, a potem mówił dalej. - Szef mojej sekcji powiedział mi, że przez resztę dnia nie ma dla mnie żadnych istotnych zadań... Herkimer roześmiał się ponownie. - Och, idź już! - powiedział. - Masz wolne od teraz, aż do ustalonego terminu. - Wielkie dzięki - rzekł Bleys. - Doceniam to. - Każemy ci to odpracować, kiedy wrócisz - stwierdził Shone, ciągle z uśmiechem. - A teraz znikaj i pozwól mi wrócić do pracy. A tak przy okazji, po drodze powiedz Samowi o wolnym, które ci dałem. - Powiem - obiecał Bleys. Wyszedł i przekazał Chenowi informację o otrzymanym od Herkimera zwolnieniu; Sam tylko skinął głową. Bleys opuścił hotel i przeszedł kilka przecznic, klucząc. Pewny w końcu, że nikt za nim nie szedł, skorzystał z ulicznego telefonu, by wezwać autotaksówkę, po czym pojechał do domu. W mieszkaniu zabawił tylko tyle czasu, by się przebrać w swój codzienny, dosyć drogi garnitur, który Dahno kazał mu kupić po tym, gdy Bleys przeniósł się do Ekumenii. Zamiast zadzwonić z mieszkania, zszedł na ulicę; z pobliskiej budki wezwał kolejną autotaksówkę, która zawiozła go do biura. Tam skorzystał z jednego z telefonów w swoim gabinecie, by zadzwonić do Psiarni i porozmawiać z jej szefem, Ahramem Moro. Głos tamtego usłyszał po kilku sekundach. - Mówi Bleys Ahrens - przedstawił się. - Tak, podoficer dyżurny poznał cię i natychmiast połączył ze mną. Co mogę dla ciebie zrobić, Bleysie Alirens? - No cóż, pomyślałem sobie, że wpadnę dziś po południu i sprawdzę, jak Psy radzą sobie z ostatnimi ćwiczeniami. Mam zamiar zanocować w Moseville, więc wpadło mi do głowy, że mógłbym załatwić dwie sprawy za jednym zamachem. Powiedzmy, że zaprosiłbym ich dziś wieczorem do Moseville na kolację - oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu? - Ja... nie, nie mam żadnych obiekcji - odparł Ahram. - O której tutaj dotrzesz? - Przylecę na miejscowe lotnisko około pierwszej. To będzie prywatny samolot, więc nie znam dokładnego czasu odlotu. - W porządku - powiedział Moro. - Kiedy się tu zjawisz, kilku naszych będzie czekało na ciebie w samochodzie, Bleysie Ahrens. - Dobrze - rzekł Bleys. - Zatem zobaczymy się później. - Będziemy cię oczekiwać. Bleys rozłączył się. Zadzwonił na lotnisko i zarezerwował samolot z pilotem, wyjaśniając, że w Moseville zatrzyma się na noc i chce, żeby samolot i pilot także pozostali na miejscu. Kiedy w końcu wylądował na lotnisku w Moseville, było wpół do drugiej. Psy, jak mu obiecano, czekały w wielkim, luksusowym pojeździe. Po dwudziestu minutach dotarli do Psiarni. Moro zaprosił Bleysa na kieliszek wina, a potem osobiście zawiózł gościa na poligon i zaparkował pojazd na wzgórzu; mieli stąd widok na pełnowymiarową makietę ulic i budynków, które w rzeczywistości otaczały Izbę, skąd za osiem dni miał się wyłonić McKae po wygłoszeniu przemówienia. Bleys obserwował przebieg treningu z zaprawionym goryczą zainteresowaniem. Od momentu, w którym zaczęli zajmować pozycje, do chwili, gdy odgrywający role McKae’a i jego grupy leżeli pokotem na ziemi, udając martwych, minęło nie więcej jak czterdzieści minut. Wszystko poszło niczym w dobrze przećwiczonej sztuce teatralnej. Ahram zawiózł Bleysa z powrotem do Legowiska Psów. - O której zamierzasz podjąć Psy kolacją w Moseville? - zapytał Moro, gdy siedzieli ponownie w jego gabinecie. - Do miasta wyruszam natychmiast. Wyślij ich do restauracji Biały Koń w hotelu Triumph. Niech tam będą o piątej. - Wszyscy? - chciał wiedzieć Ahram. - Wszyscy, którzy nie mają służby lub nie są tutaj potrzebni - odparł Bleys. - To będzie co najmniej osiemdziesięciu, może nawet dziewięćdziesięciu ludzi. Prawie cała nasza obsada - powiedział Moro. - Podejmiesz ich, oczywiście, w prywatnej sali restauracyjnej? - Nie, nie sądzę - odparł Ahrens. - Mówiąc między nami, chcę ich zobaczyć wśród ludzi. Kolacja w zarezerwowanym lokalu to nic innego, jak przeniesienie Psów do kolejnego zamkniętego pomieszczenia. Zarezerwuję połowę, czy ile tam będzie trzeba miejsc w najlepszej restauracji, w Białym Koniu, i zamówię dodatkowych kelnerów. Nasi ludzie powinni przywyknąć do tego, że będą obsługiwani. Nie sądzisz? - No cóż... Prawdę mówiąc, nigdy o tym nie pomyślałem - rzekł Ahram - ale sądzę, że masz rację. Jakby nie było, wszyscy będą w końcu rozpoznawani jako ważni ludzie i będą jadać w najlepszych lokalach. - Tak, istotnie - stwierdził Bleys; wstał. - A teraz, gdybyś przysłał tych dwóch z samochodem przed front budynku, to mogliby mnie zawieźć do miasta. Pół godziny później Bleys meldował się w Triumph Hotel. Przed przyjazdem zadzwonił z Ekumenii i dzięki pomocy miejscowego Biura Służby Cywilnej z Moseville znalazł miejsce, o jakie mu chodziło. Powiedział, że chciałby pokój w hotelu, który miał wewnętrzny, ludny dziedziniec lub foyer otoczone balkonem, skąd mógłby obserwować Psy, kiedy bojówkarze będą wchodzić; prócz tego chciał mieć do dyspozycji salę jadalną, gdzie mogłoby się odbyć przyjęcie na około stu ludzi, a która byłaby nadal dostępna dla publiczności. Teraz, po obejrzeniu zarezerwowanego dla niego apartamentu, Bleys stał na balkonie, przekonując się, że wybór hotelu był trafny - wewnętrzny pomost wznosił się nad podłogą zatłoczonego holu z wieloma małymi kioskami, restauracjami i sklepami; galeria biegła nad poziomem foyer z dwóch stron, a dwie pozostałe zajmowały wielkie obrotowe drzwi, przez które cały czas wchodzili i wychodzli ludzie. Ruchome schody wiodły z dolnego poziomu na ten, na którym znajdowało się wejście do hotelu. Bleys uśmiechnął się lekko pod nosem. Pytanie, którego się spodziewał - co do którego w istocie był pewien, że je usłyszy - padło z ust Moro nie wcześniej, niż tuż przed tym, gdy Ahrens wsiadł do samochodu. - Och, a tak przy okazji - powiedział Ahram - czy oczekujesz także mnie i mojego personelu? Bleys zatrzymał się, opierając dłoń na klamce otwartych już drzwiczek. - Nie, nie sądzę - odparł rozsądnie. - Niech to będzie dla nich całkiem wolny wieczór, bez nadzorujących ich zwierzchników. Chciałbym, żeby to spotkanie było tak bardzo nieoficjalne, jak to tylko możliwe. I powiedz im, że nie muszą wracać przed, powiedzmy, trzecią rano. Chcę, żeby po kolacji mieli trochę czasu wyłącznie dla siebie. - Skoro tak mówisz, Bleysie Ahrens - rzekł Moro; ton jego głosu wyrażał pełną aprobatę, ale Bleys odbierał - jakby to uczucie niemal promieniowało z jego rozmówcy - bardzo silną niechęć wobec wolności, której Bleys domagał się dla Psów. Teraz, wreszcie na miejscu, przestał przyglądać się leżącemu w dole foyer i wrócił do swojego apartamentu, gdzie położył się na łóżku i układał plany. Nie było dostrzegalnej różnicy między oglądanym dzisiaj ćwiczeniem, a tym, które widział podczas swojej ostatniej wizyty w Psiarni. Teoretycznie mogło to oznaczać, że Psy osiągnęły szczyt formy. Bleys nie wierzył w to. Albo Norton Brawley nie przekazał jego polecenia, by zaostrzyć trening Psów, albo zostało ono zlekceważone przez Ahrama. Szef Psiarni stał dzisiaj obok niego, licząc prawdopodobnie na to, że wiedza Bleysa na temat takich zbrojnych działań, jak zamach, jest tak powierzchowna, że Ahrens nie zauważy, iż nic się nie zmieniło. Poza tym oddział, jaki Moro wyznaczył do zamachu, nie liczył nawet trzydziestu osób. Bojówkarze mieli się zetrzeć z ponad setką Obrońców McKae’a - i zostaliby błyskawicznie starci w pył. Cała sytuacja świadczyła o ogromnej ignorancji wykazywanej przez Ahrama i Nortona Brawleya. Ponadto jeden z nich, lub obaj, rozmyślnie zlekceważyli jego rozkaz. Dokładnie to Bleys miał na myśli, gdy sugerował szefom organizacji na innych planetach, że zbrojne zastępy mogą okazać się bardziej niebezpieczne niż przydatne. Groźba kryła się w tym, że do Innych mogła przylgnąć zła sława - taka, która malowałaby ich jako rzeczników siły, a nie rozumu. Zaś próby zamordowania Darrela McKae’a nie dałoby się ukryć przed prasą. Kiedy jeszcze byli w gabinecie Ahrama, Bleys zwrócił mu uwagę na dysproporcję samych liczb. - Wiesz - powiedział mu - McKae ma dobre dwie setki ludzi, których nazywa Obrońcami, a ty posyłasz przeciwko nim nieco ponad dwa tuziny. Moro roześmiał się. - Tak, Dahno dowiedział się, ilu ich jest - rzekł. - Ale to tylko banda uzbrojonych wieśniaków i im podobnych; niektórzy z nich prawdopodobnie od lat nie uczestniczyli w walce. Nie mają naprawdę pojęcia, jak chronić McKae’a. Tymczasem nasze Psy są szkolone jak Dorsajowie i są wyposażone w najlepszą broń. Bleys powstrzymał się od wdania w spór. W jego oczach Psy przechodziły szkolenie, które wyglądało dokładnie tak samo jak ćwiczenia, jakie bojówkarze wykonywali wcześniej - bezmyślne, beztroskie i bardziej niż nudne. Obrócił się na łóżku i wybrał numer telefoniczny, by połączyć się z biurem w Ekumenii. Rozdział 36 Dzień wcześniej przyszła do niego ze Starej Ziemi zakodowana specjalnym szyfrem wiadomość od Dahno, w której brat ustalał datę spotkania - za dwa tygodnie czasu międzygwiezdnego, licząc od teraz - i precyzował miejsce rendez-vous. - Mówi Bleys - powiedział, gdy tylko uzyskał połączenie z biurem. Widoczna na ekranie Arah spoglądała na niego niemal z niepokojem. - Nie musisz mi tego mówić, Bleysie Ahrens - odparła. - Dobrze jednak, że dzwonisz teraz. Obie zamierzamy wyjść dzisiaj z biura nieco wcześniej. Złapałeś nas niemal w drzwiach. - Cieszę się - rzekł Bleys - gdyż chcę, żebyście natychmiast coś dla mnie zrobiły; to pilne. Wyślijcie do wszystkich wiceprezesów na innych planetach zaszyfrowane wiadomości z następującą informacją - gotowa? - Włączam magnetofon - powiedziała Arah. Bleys podyktował: W nawiązaniu do sprawy, o której informowałem Cię ostatnio, bądź gotów do wyjazdu, by przybyć na miejsce przed upływem dwunastu dni. Miejscem docelowym jest Stara Ziemia, hotel nazywa się Cień, stoi w głównym Denver na kontynencie północnoamerykańskim. Chcę, żebyście zebrali się tam nie później jak w południe dwunastego dnia, licząc od daty wysłania tej wiadomości. Bleys Ahrens - Masz to wszystko, Arah? - Tak, Bleysie Ahrens - odparła kobieta. - Wiadomości trzeba wysłać najwcześniej odlatującymi statkami, żeby dotarły do wszystkich wiceprezesów w możliwie najkrótszym czasie. Dopilnujesz tego? - W tej chwili - powiedziała Arah. Bleys rozłączył się; przewrócił się znowu na łóżku na plecy i ponownie wpatrzył się w sufit. Nie miał już więcej czasu na upewnianie się przed przystąpieniem do działania. Musiał zaryzykować, licząc, że sprawy potoczą się tak, jak je zaplanował. Prawda, przeważały szansę, że tak się stanie, ale różnica dzieląca to przekonanie od pewności była wystarczająco duża i głęboka, by pogrzebać każdego. Kwadrans przed tym, gdy zjawił się pierwszy Pies, Bleys stał na galerii i spoglądał w dół na foyer; tkwił przy poręczy, jakby czekał na spotkanie z kimś, z kim był umówiony. O wyznaczonej porze Psy zaczęły wchodzić przez drzwi na poziomie ulicy. Obserwował bojówkarzy z żywym zainteresowaniem; przyglądał się także wszystkiemu, co mogło świadczyć o tym, w jaki sposób reagowali na innych ludzi. Potwierdziła się większość jego obaw. Wszyscy byli w zwykłych, cywilnych ubraniach, ale mimo zmiany strojów, nosili się niemal z arogancją, jakby otoczenie już teraz miało rozpoznawać w nich ludzi władzy. Bleys usunął się z balkonu, zanim pierwszy z Psów pojawił się na szczycie eskalatora na poziomie, na którym Ahrens wcześniej stał. Wrócił do hotelu i wszedł do restauracji; wcześniej obejrzał już lokal. Kierownik sali, rozpoznawszy go, obstawał przy tym, by odprowadzić Bleysa do stolika. Maitre d’hotel, tak jak i kierownictwo hotelu, był nieco zdziwiony faktem, że klient nie chciał, by cała grupa siedziała przy jednym wielkim stole otoczonym dźwiękoszczelną zasłoną, ustawioną między nimi, a resztą klientów. Jednakże Bleys obstawał przy swoim. Tym, co chciał zobaczyć, była reakcja Psów na otoczenie. Usiadł przy swoim stoliku i przyglądał się wchodzącym bojówkarzom, obserwując, jak zachowują się wobec kierownika sali i innych biesiadników; nie zaskoczyło go też ani trochę to, że czterech wyższej rangi członków formacji podeszło do niego, by przysiąść się do jego stolika. W trakcie kolacji Bleys rozmawiał ze swoimi sąsiadami i przysłuchiwał się - najlepiej jak mógł - rozmowom Psów przy pobliskich stolikach. Z początku wszyscy bojówkarze siedzieli sztywno, jakby połknęli kije, ale ich rozmowy stały się głośniejsze w miarę upływu czasu i wypitego alkoholu. Ze wszystkich reakcji, jakie Bleys widział, wynikało, że jego goście postępowali dokładnie w taki sposób, w jaki zawsze zachowują się żołnierze na przepustce, gdy są pozostawieni własnej pomysłowości. Tylko przy jego stoliku trzymano się pewnego protokołu; siedzący z Bleysem członkowie formacji odpowiadali tylko wtedy, gdy ich zagadnął - aż alkohol zaczął w końcu na nich działać i, krok po kroku, rozmowa stała się powszechna. Wreszcie nastąpił koniec posiłku, będącego wystawnym przyjęciem złożonym z dziesięciu dań, z których każdemu towarzyszyło inne wino. Spora część Psów była co najmniej na wpół, jeśli nie bardziej, pijana. Po posiłku, jak to mieli przykazane, bojówkarze zaczęli się rozchodzić. Niektórzy podchodzili do jego stolika, by podziękować za kolację, ale nie było ich tak wielu, jak się tego wcześniej obawiał. Z pewnością skierowało to uwagę klientów restauracji na jego stolik, ale nie sprawiło, że ich wystawny posiłek osiągnął status formalnego spotkania - czego Bleys chciał za wszelką cenę uniknąć. Pragnął przyjrzeć się naturalnemu zachowaniu się Psów - i tym się głównie zajmował. W końcu przeprosił tych siedzących nadal przy jego stoliku; mimo że reszta grupy opuściła już salę restauracyjną, Bleys był świadom, że ci czterej nie odważą się odejść, póki on sam nie zrobi jakiegoś ruchu w tym kierunku. Oprócz uczestnictwa w kolacji, wszyscy mieli na myśli jeszcze innego rodzaju świętowanie, które - w większości wypadków - zaczną tak szybko, że ani Bleys, ani Ahram, nie będą o tym wiedzieć. Ahrens wrócił do swojego pokoju. Polecił pilotowi, by ten był gotowy do startu o piątej rano. I tak, ponownie w swoim apartamencie, poszedł do łóżka i niemal natychmiast zasnął. Następnego dnia znalazł się w swoim gabinecie o szóstej rano, skąd zadzwonił i obudził Nortona Brawleya, każąc mu natychmiast zjawić się w biurze. Norton przybył przed upływem wyznaczonych przez Bleysa czterdziestu minut, mając na twarzy wyraz zdradzający mieszaninę uczuć kogoś, kto jest kompletnie obrażony z tego powodu, że został niespodziewanie wyciągnięty z łóżka, a jednocześnie, w zaistniałej sytuacji, próbuje okazać uprzejmość. - Siadaj, Norton - powiedział Bleys zza swojego biurka, kiedy Brawley wszedł do gabinetu. Prawnik zajął krzesło naprzeciwko gospodarza. Miał na sobie brązowy garnitur, który wyglądał na nieco zmięty, jakby Norton nosił go poprzedniego dnia, a być może nawet i przez parę dni. Rzadkie, szarawe włosy miał rozczochrane. - No cóż - odezwał się. - Wcześnie wstaliśmy dziś rano, czyż nie, Bleysie Ahrens? - Tak sądzę - odparł zagadnięty - ale nie za wcześnie, jeśli zważyć na powagę sytuacji. - Mamy poważną sytuację? - spytał Brawley. - Tak - powiedział Bleys. - Byłem wczoraj w Psiarni i oglądałem powtórkę ćwiczenia tej sprawy z Darrelem. Nie zauważyłem żadnej poprawy. Tymczasem sam przeprowadziłem dochodzenie na temat służb bezpieczeństwa McKae’a i jest dla mnie co najmniej jasne, że każda podjęta przez nas próba zamachu nie skończy się inaczej, jak katastrofą. Odwołuję zatem akcję. Możemy zastanowić się nad nią ponownie w przyszłości. - Powiedziałeś już o tym Ahramowi Moro? To znaczy o odwołaniu akcji? - zapytał Brawley. - Nie - odparł Bleys. - Właśnie mam zamiar to zrobić. Ale chciałem, żebyś ty pierwszy się o tym dowiedział na wypadek, gdybyś miał rozmawiać z nim dzisiaj przez telefon. - Rozumiem - Brawley zbladł jak papier, ale Bleys nie potrafił powiedzieć, czy bladość wywołał gniew, czy szok. Głos Nortona pozostał spokojny; prawdę powiedziawszy, prawnik mówił teraz spokojniej niż wtedy, kiedy tu wszedł i usiadł przed biurkiem. - Dahno zostawił mi dokument na wypadek podobnej sytuacji - rzekł Norton i wstał. - Mam go w teczce w samochodzie, który stoi w podziemnym parkingu w tym budynku. Jeśli zaczekasz chwilę, przyniosę to pismo. Bleys spojrzał na niego uważnie. - Dahno dał ci dokument, ale nie poinformował mnie o nim? Taki, który masz mi pokazać, jak powiedziałeś, w podobnym wypadku? - rzekł wolno, patrząc Brawleyowi w oczy. - Właśnie tak - odparł prawnik. - Zaraz wracam. Wyszedł. Bleys oparł się z westchnieniem w fotelu. Nie spodziewał się usłyszeć dokładnie tego, co Norton mu powiedział, ale oczekiwał jakiegoś sprzeciwu ze strony jurysty. Brawley zachowywał się niemal dokładnie tak, jak Bleys przewidywał, że tamten będzie postępował skonfrontowany z faktem, że w istocie jest podwładnym młodszego Ahrensa i nie ma władzy nad nikim, łącznie z Psami - jeżeli Bleys nie stoi za jego plecami. To spotkanie będzie musiało toczyć się aż do nieuchronnego i niefortunnego końca, ecie był to finał, przed którym Bleys nie mógł się uchylić. Stanowił część jego zaangażowania się w życiowy plan i w przyszłość, o jakiej marzył dla całej ludzkości. Brawley wrócił przed upływem kilku minut. Za nim weszło do gabinetu dwóch wielkich mężczyzn, mocno zbudowanych i noszących na sobie ślady dawnych bójek. Określenie „mięśniaki” pasowało do nich tak dokładnie, jak ich ubrania, które były niemal nieprzyzwoicie drogie w zestawieniu z wyglądem fizycznym ich właścicieli. Weszli i stanęli po bokach Nortona. - Bleys - powiedział prawnik; trzymał w dłoniach teczkę, ale nie uczynił najmniejszej choćby próby jej otwarcia - jesteś pewny, że nie chcesz zmienić zdania w kwestii odwołania akcji Psów? - Absolutnie pewny - odparł Bleys; odsunął nieco dalej od biurka swój unoszący się fotel, żeby kolana nie kryły się pod blatem. Brawłey sięgnął do teczki, jednak wyjął z niej nie obiecany dokument, ale pistolet próżniowy, który wycelował w Bleysa z odległości trzech metrów. - Nie ruszaj się - polecił, a potem, nie patrząc na nich, zwrócił się do mężczyzn strzegących jego boków. - Bierzcie go. Nie zróbcie mu krzywdy. Musi nietknięty spaść z dachu. Tamci wyjęli z kieszeni krótkie, bulwiaste zakończone pałki i ruszyli ku Bleysowi, obchodząc biurko z dwóch stron. Ahrens siedział nieruchomo na swoim miejscu aż do chwili, gdy obaj napastnicy znaleźli się na jego wysokości i zaczęli się do niego zbliżać. Obiema dłońmi trzymał krawędź swego siedziska i dosłownie wyszarpnął je spod siebie, w związku z czym upadł w pozycji siedzącej na podłogę, po czym obrócił się, aby do jednego napastnika skierować się głową, a do drugiego nogami. Podobnie jak to się miało z oceną zasięgu jego ramion, ludzie jeszcze bardziej mylili się w ocenie zasięgu nóg Bleysa. Kopnięcie płaskimi podeszwami butów dosłownie uniosło w powietrze skradającego się od tej strony człowieka z pałką i rzuciło go na ścianę. Napastnik zgiął się w pół i osunął na podłogę, gdzie pozostał nieruchomy. Pałka drugiego przecięła z gwizdem powietrze w tym miejscu, w którym znajdowałaby się głowa Bleysa, gdyby ten siedział nadal w fotelu za biurkiem. Tymczasem Ahrens obrócił się jeszcze raz, kierując stopy w przeciwną stronę. Jedną nogą odbił pałkę i posłał ją w powietrze, a drugą kopnął mężczyznę w krocze. Ten także złożył się w pół. Wszystko stało się tak szybko, że Brawłey wystrzelił pierwszy raz dopiero wtedy, gdy przewrócił się drugi z napastników, ale teraz między Bleysem a pistoletem, którego ładunek nie był w stanie przebić żadnej przeszkody, znajdował się blat biurka. Wyładowanie rozpełzło się bezradnie po grubej, politurowanej powierzchni. Bleys przetoczył się obok mebla i rzucił Nortonowi w twarz podniesioną z podłogi pałkę. Brawłey instynktownie osłonił się rękami, ale pocisk uderzył go powyżej skroni wystarczająco mocno, by prawnik zatoczył się na drzwi - nie nieprzytomny, ale oszołomiony. W tym momencie Bleys stał już na nogach; dwoma długimi krokami dotarł do Nortona i wyrwał mu z ręki pistolet próżniowy. Bleys czuł, jak serce wali mu w piersi. Wzrok Brawleya był skupiony na wycelowanym prosto w niego pistolecie. - Nie... - zaczął prawnik. Ahrens nacisnął spust i ciało Nortona załamało się; oczy wciąż były otwarte, a na twarzy zastygł wyraz nacechowanego przerażeniem wyrzutu. Patrząc na martwego mężczyznę, Bleys wziął głęboki wdech. Spodziewał się, że kiedy kogoś zabije, poczuje potężny, wewnętrzny wstrząs, ale, co dziwne, nic takiego nie nastąpiło. Częścią duszy żałował głęboko Brawleya, ale większa jej część mówiła mu, że nie miał wyboru. Śmierć Nortona była konieczna, gdyż przecinała wszelkie związki między Psami, a nim samym. Odwrócił się i przekonał, że dwa mięśniaki gramoliły się chwiejnie na nogi. - Obejdźcie biurko na tamtą stronę - polecił Bleys, wskazując najdalszy róg pokoju. Celując w nich z pistoletu próżniowego, Ahrens przeszedł na swoją stronę biurka, podczas gdy tamci obchodzili mebel i wycofywali się w stronę ciała Brawleya. Spojrzeli na zwłoki, a potem na pistolet. - Sądzę, że teraz to jego należy zrzucić z jakiegoś dachu. Wolałbym, żeby nie z tego - powiedział Bleys. - To, co zamierzył dla mnie, może się równie dobrze sprawdzić w jego wypadku; a jeśli spadnie z dachu tak wcześnie rano, to lepiej by było, żeby stało się to w jakimś zaułku, gdzie zwłoki nie zostaną zauważone jeszcze przez kilka godzin. I mnie, i wam zapewni to większe bezpieczeństwo. Prawdopodobnie Brawley ma w kieszeni kluczyki od wozu. Zabierzcie go na dół do samochodu, władujcie zwłoki do środka, odjedźcie stąd i znajdźcie jakieś miejsce, skąd można by zrzucić ciało z wysokości co najmniej dziesięciu pięter. Dłuższą chwilę przyglądał się obu mężczyznom. - Poza tym - powiedział, nadal trzymając wycelowany w nich pistolet próżniowy - mam nadzieję, że nigdy więcej was nie zobaczę. Gdybym was spotkał, to z wami także musiałbym coś zrobić. Przez jakiś czas patrzyli na niego drętwo, a potem, nadal milcząc, pochylili się, podnieśli ciało Nortona Brawleya i wyszli z nim. Żaden z nich nie powiedział ani słowa. Zostawszy sam, Bleys usiadł ponownie za biurkiem, oparł łokcie na blacie, a głowę na dłoniach. Trząsł się w środku, ale powiedział sobie, że to było coś niemożliwego do uniknięcia. Teraz musiał zadzwonić i odwołać zamach. Pistolet próżniowy, zaczepiony osłoną spustu, wisiał nadal na jego zagiętym palcu prawej dłoni. Bleys położył broń na biurku i zauważył przy tym, że wyraźnie trzęsą mu się ręce. Gdyby w tej chwili dwa mięśniaki weszły ponownie do gabinetu, pomyślał, mógłby nie mieć dosyć woli, by się przed nimi bronić. Patrząc na pistolet zauważył, że broń leży na nieotwartej przesyłce pozaplanetarnej, która musiała nadejść po tym, gdy rozmawiał wczoraj z Arah przez telefon. List pochodził ze Starej Ziemi, co oznaczało, że nadał go Dahno. Bleys podniósł kopertę i rozerwał ją. Informacja była kodowana, ale już dawno temu osiągnął taki stopień biegłości w deszyfracji, że nie musiał odcyfrowywać podobnych wiadomości litera po literze. Przeczytał ją, jakby była napisana w zwykłym basicu. Drogi Panie Wiceprezesie, proszę spotkać się ze mną w metropolitalnym okręgu Denver, w hotelu wspomnianym przeze mnie w ostatnim liście. Sądzę, że ze względów na nasze sprawy byłoby dobrze, żeby przywiózł Pan ze sobą pięć naszych oswojonych Psów. Mogą się przydać. Spodziewam się ujrzeć Pana za trzynaście dni według międzygwiezdnego kalendarza. Prezes Bleys odłożył list i podniósł słuchawkę. Zadzwonił do Ahrama Moro do Psiarni. Na drugim końcu przewodu trwała chwilę cisza, gdy pełniący służbę Pies posłał po Mistrza. - Bleys Ahrens! - powitał go Moro, kiedy się wreszcie zgłosił. - Moje Psy są ci niezwykle wdzięczne, powinienem raczej powiedzieć: Psy twoje i Dahno. Ta kolacja była dla nich prawdziwą przyjemnością. - Cieszę się, że im się podobało - rzekł Bleys - gdyż mam dla nich niepomyślne wieści. Na czas nieokreślony zawieszamy wykonanie manewru, nad którym pracują twoi ludzie. Dostałem w tej sprawie międzygwiezdną wiadomość od Dahno. - Och - powiedział Ahram; nastąpiła krótka przerwa, a potem jego głos rozległ się ponownie, bardziej radosny. - Tak, będą oczywiście rozczarowani, ale wziąwszy pod uwagę kolację, którą im to wynagrodziłeś, to nie sądzę, żeby którykolwiek z nich się złościł. - Potrzebnych mi będzie pięć Psów - rzekł Bleys. - Znasz adres naszego biura w Ekumenii? - W Ekumenii? Tak, Bleysie Ahrens. Znam go dobrze. - W porządku. Przyślij mi pięciu najlepszych ludzi. Będziesz prawdopodobnie musiał wynająć prywatny samolot, aby wyruszyli bez zwłoki. Powiedz im, że chcę, żeby znaleźli się tutaj przed upływem trzech godzin. Teraz muszę opuścić biuro, ale wrócę za trzy godziny. - Trzy godziny, Bleysie Ahrens? - Trzy godziny - powtórzył Bleys - lub zostaną na miejscu. Powiedz im, żeby się spakowali na krótki, pozaplanetarny wyjazd. - Pozaplanetarny wyjazd? - powtórzył Moro nowym tonem. - Ci, którzy pojadą, będą przedmiotem zazdrości całej reszty! - Pamiętaj, że mają być tutaj o czasie. Wynajmij samochód, samolot, wszystko, co trzeba; kup co niezbędne. Wszelkie koszty zostaną zwrócone. - O to nie musisz się martwić, Bleysie Ahrens - powiedział Ahram. - Dysponujemy funduszami większymi niż wystarczające. To ważny dzień. - Miejmy nadzieję - rzekł Bleys. - W każdym razie trzymaj rękę na pulsie. Opuszczam planetę, a oni lecą ze mną. - Ty także wyjeżdżasz? - zapytał Moro z niedowierzaniem. - Tylko na jakiś czas - odparł Bleys. Zauważył, że jego rozmówca nie wspomniał, iż Norton Brawley będzie w tym czasie wydawał rozkazy. Bez wątpienia Moro liczył, że - jak zwykle - prawnik odezwie się do niego. - Od kogo będziemy otrzymywać polecenia, skoro nie będzie ani ciebie, ani Dahno? - Biuro poinformuje cię o tym - rzekł Bleys. - Jeśli nie, postępujcie tak, jak do tej pory. Do zobaczenia, zatem. Odłożył słuchawkę, nie czekając na pożegnanie ze strony Ahrama. Wstał z trudem. Potem przypomniał sobie, że musi odbyć jeszcze jedną rozmowę telefoniczną. Zadzwonił do agencji, za pośrednictwem której bukował kilka dni temu miejsce na statku. Wobec tego, że dziennej obsługi jeszcze nie było, powiedział nocnej zmianie, że potrzebuje miejsc dla kolejnych pięciu osób, które z nim polecą. Na drugim końcu przewodu wywołało to trochę zamieszania, nastąpiła drobna zwłoka, aż w końcu z telefonu dobiegł Bleysa głos mężczyzny, z którym Ahrens wcześniej nie rozmawiał. - Przykro mi, Bleysie Ahrens - powiedział urzędnik z żalem - ale mamy komplet pasażerów. Nie moglibyśmy znaleźć nawet jednego dodatkowego miejsca, a co dopiero pięciu. - Za pięć tysięcy międzygwiezdnych - zauważ, międzygwiezdnych - kredytów - powiedział Bleys - znajdziesz miejsce dla pięciu ludzi? - Ja... - głos załamał się. - Zatelefonuję do ciebie za kilka minut, Bleysie Ahrens. Jaki jest w tej chwili twój numer? Bleys podał mu numer do biura; nie minęły nawet dwie minuty, kiedy telefon zadzwonił i ten sam urzędnik odezwał się do niego niemal triumfalnym tonem. - Znalazło się pięć miejsc, Bleysie Ahrens - powiedział pracownik agencji. - Zdaje się, że przyjęliśmy zbyt wiele zgłoszeń, czego nie zauważyłem aż do ostatniej chwili. Musiałem zatem powiadomić pięcioro ludzi, którzy mieli już rezerwacje - pięcioro ostatnich - że nie możemy ich zabrać. Potem zorientowałem się, że znowu źle policzyłem. Mam więc pięć wolnych kabin dla pięciorga podróżujących z tobą pasażerów. - Dziękuję - powiedział Bleys. - Nie ma za co, Bleysie Ahrens. Cała przyjemność po naszej stronie. Bleys przerwał połączenie i w ciszy biura roześmiał się krótko, z goryczą. Miał właśnie wyjść i udać się do mieszkania, żeby spakować niewielki bagaż, kiedy ponownie zauważył wiadomość od Dahno. Znowu roześmiał się i dopiero gdy dotarło do niego, że jego śmiech brzmi nieco cierpko, przestał się nagle śmiać. Wyszedł z biura. Rozdział 37 W tych czasach subiektywne przeżycia pasażera odbywającego podróż kosmiczną sprowadzały się do doznań towarzyszących zwyczajnemu lotowi w wypełnioną gwiazdami ciemną przestrzeń; potem, w związku ze wszystkimi ograniczeniami postrzegania zdawało mu się, że statek tkwi nieruchomo w miejscu przez wiele dni, aż w końcu pojazd opuszczał się na planetę, będącą celem podróży. W związku z tym - i tak długo, jak nie odbywało się to kosztem cennej przestrzeni, gdyż opłaty za transport były wysokie - na statkach kosmicznych starano się zapewnić pasażerom jak najwięcej rozrywek. Codziennie serwowano pięć posiłków, przygotowanych przez najlepszych kuchmistrzów pod gusty mieszkańców wszystkich światów, z których pochodzili pasażerowie. Napoje alkoholowe były nielimitowane. Na statku była mała sala gier i kasyno - oba przybytki wyposażone w niemal wszystkie urządzenia, jakich ktoś mógł sobie zażyczyć. Bleys, niestety, nie był nigdy zbytnio zainteresowany jedzeniem, pomijając kwestię dostarczenia organizmowi niezbędnego paliwa, kiedy czuł pustkę w brzuchu; mógł pić, ale stan odurzenia tylko go irytował - chciał mieć trzeźwą głowę, żeby cały czas móc myśleć. Hazard nudził go. Dużo łatwiej potrafił sobie wyobrazić uzależnienie od alkoholu niż od gier hazardowych. Jednak wszystko to nie stanowiło żadnej niedogodności, gdyż jego umysł był zawsze głodny, zawsze zajęty, a sam Bleys był całkiem zadowolony z tego, że może siedzieć przez kilka dni i po prostu zajmować się tym, co wiedział. Jednym z powodów tego stanu rzeczy był fakt, że to, co musiał zrobić - doprowadzić do gwałtownego wyniesienia i przemiany ludzkości, o czym od początku marzył - stanowiło niezmiernie skomplikowany ciąg zdarzeń. Planowanie niezbędnych posunięć nie miało końca, gdyż zajmował się ciągle zmieniającą się sytuacją. Z drugiej strony nie wiedział, jak mogłoby mu się nie udać, jeśli będzie trwał nieugięcie, oddany osiągnięciu swego celu. Należało uczynić odrażające rzeczy. Ale w swoim czasie musiały być zrobione. Nortona Brawleya trzeba było usunąć ze sceny. Musiałby z niej zostać usunięty tak czy owak, bez względu na to, co by się jeszcze zdarzyło. Zbliżający się termin przemówienia McKae’a tylko przyspieszył bieg wypadków. Siedząc w salonie statku, Bleys patrzył w gwiezdny ekran i po raz kolejny doznawał zimnego, ale uspokajającego wrażenia ulgi z powodu tego, że znajdował się zdecydowanie na zewnątrz ludzkiej społeczności, z dala od ich światów; i że pracował nad osiągnięciem celu, który - na dłuższą metę - ludzkość musiała osiągnąć lub sczeznąć. Zabicie Brawleya postawiło go w końcu, uważał, poza nawiasem społeczeństwa. Teraz nie było żadnych więcej wahań, tylko niekończąca się próba jego woli. Ta myśl sprawiła, że poczuł się gotów iść dalej. Następnym nieprzyjemnym momentem będzie chwila, w której powiadomi Dahno o śmierci Nortona. Ale to także trzeba było załatwić. Jego pewność w tej kwestii nie uległa zachwianiu nawet wtedy, gdy wylądowali na Starej Ziemi. Gdyż, w przeciwieństwie do Dahno, udało mu się zdobyć miejsce na statku zmierzającym ze Zjednoczenia bezpośrednio na Macierzystą Planetę. Czuł także zadowolenie, że perspektywa ponownego spotkania się z Dahno nie wprawiła go w niepokój, a sprawiała tylko, że miał większą ochotę, by do niego doszło. Okazało się, że hotel Cień leżał około sto trzydzieści kilometrów na zachód od Denver. Pod wieloma względami nie był bardziej luksusowy od innych hoteli, w których Bleys wcześniej bywał. Istniała jednak trudna do wskazania różnica. Budowla była nieco wyższa i w jakiś sposób sprawiała wrażenie trwalszej od wszystkich innych budynków, w jakich Bleys przebywał na Nowych Światach, łącznie z tymi gmachami, w których mieściły się rządy - jak na przykład budynek Izby na Zjednoczeniu. Stara Ziemia była nie tylko kolebką ludzkości; fakt, że ci żyjący na niej teraz wiedzieli o tym, czynił ich, w ich własnej ocenie - Bleys uznał to słowo za nieco dziwaczne, ale jedynie ono pasowało - bardziej solidnymi w tym co budowali i co robili. Było to coś, co powinno rozdrażnić nieco Bleysa, dziecko jednego z Nowych Światów, ale, co ciekawe, nie wpłynęło na niego w ten sposób. Przeciwnie - było to uspokajające. Mając za plecami pięć Psów, Ahrens zatrzymał się w lobby wysokiego budynku, by zadzwonić do apartamen - tu Dahno; usłyszał głos swego przyrodniego brata, który kazał im wszystkim przyjść natychmiast na górę. Co też uczynili. - Wchodźcie, wchodźcie - zagrzmiał radosny głos Dahno z komunikatora nad drzwiami, kiedy przycisnęli guzik obok futryny. Weszli do długiego, rozległego pokoju, którego ściany wydawały się składać niemal wyłącznie z okien; nawet w małej, skośnej części sufitu znajdował się świetlik. Albo pokój wystawał z bryły budynku, albo hotel zwężał się wraz z wysokością. Bleys skłaniał się raczej ku tej ostatniej możliwości. Dahno machnął ręką w kierunku bufetu z napojami i jedzeniem. - Obsłużcie się - powiedział. Wstał, by uścisnąć dłoń Bleysowi, który poczuł dziwną przyjemność płynącą z faktu rozmowy z kimś, kogo oczy znajdują się na tym samym poziomie. W przeciwieństwie do Bleysa, który je zignorował, pięciu bojówkarzy skorzystało skwapliwie z zaproszenia Dahno i zakrzątnęło się przy bufecie. - Siądźmy - powiedział. - Mam ci mnóstwo do opowiedzenia. - Tak? - rzekł Dahno; jego brązowe oczy przeszywały młodszego brata. - Chodźmy zatem dalej. Jest tu mały, boczny pokój, w którym możemy porozmawiać. Boczny pokój nie był wcale taki mały, ale urządzono go w ten sposób, by sprawiał wrażenie przytulnego - na podłodze leżał gruby dywan zachodzący częściowo na ściany, które pokrywały tkane wypukło draperie, a fotele, zauważył z zainteresowaniem Bleys, skonstruowano na wymiary braci. Dahno poprowadził go ku dwóm takim fotelom, zwróconym ku oknu i machnięciem wskazał jeden bratu, a drugi sam zajął. - Wal śmiało - zachęcił Bleysa. - Zapoznaj mnie z ostatnimi wydarzeniami. - Norton Brawley nie żyje - powiedział otwarcie młodszy Ahrens. - Miał zamiar przejąć organizację. - O! - rzekł Dahno, ale jego głos nie oddawał zaskoczenia, na jakie mógł wskazywać ten wykrzyknik. - Kto go zabił? - Ja - odparł Bleys - kiedy Norton przyszedł zabić mnie. Dahno skinął wolno głową. - Muszę przyznać, że od pewnego czasu miałem go na oku - rzekł z namysłem. - Jeden z problemów polegał na tym, że chociaż Brawley był mieszańcem, to nie został przez nas wyszkolony, a był tylko kimś poznanym przeze mnie, kiedy znalazłem się w Ekumenii. Praktykował już jako prawnik, ale ten człowiek był bardzo ambitny - gdyby tak nie było, to nie okazałby się dla mnie taki użyteczny. Jakieś zagrożenie, że jego śmierć zostanie powiązana z organizacją? - Nie sądzę - odparł Bleys. Opowiedział krótko o tym, co zdarzyło się tamtego ranka, kiedy Brawley wszedł do jego biura w towarzystwie dwóch mężczyzn. - Tak - rzekł Dahno, wysłuchawszy brata; skinął głową. - Jeśli chodzi o odejście Nortona, to prawdopodobnie lepiej, że stało się to teraz niż później. Ale interesuje mnie, dlaczego uznałeś, że zamach na McKae’a powinnien zostać odwołany. Nie pamiętam, żebym mówił przed odlotem cokolwiek na ten temat, że masz tak postąpić - nawet, gdyby sprawy wzięły inny obrót. - Nie - powiedział Bleys - oczywiście, że nie mówiłeś. Ale wyjeżdżałeś raczej w pośpiechu. Na zmianę przeze mnie tej decyzji wpłynął fakt, że przeniknąłem do sił bezpieczeństwa Darrela. Zrelacjonował bratu swoje przeżycia w obozie Przywódcy. - Skończyłoby się to - ciągnął Bleys - karykaturalną sytuacją, w której Psy - moim zdaniem - nie miały żadnej realnej szansy na powodzenie; poza tym, doszłoby do zbyt jawnej strzelaniny, której nie dałoby się ukryć przed prasą. Była to zatem sytuacja, która wymagała podjęcia natychmiastowej decyzji. Podjąłem ją. - Tak - powiedział Dahno. - Nie mogę cię winić z tego powodu. Poza tym, wygląda na to, że sam bym ją podjął, gdybym był wtedy na miejscu. Niepokoiłem się trochę o bieg spraw, co było jednym z powodów, dla których zdecydowałem się przystać na twój pomysł dotyczący większej i bardziej ambitnej przyszłości. Klepnął się w kolano, jakby odsuwał wszystko, co się stało. - A teraz, co do spotkania - rzekł. - Przyjrzawszy się tutejszej sytuacji, doszedłem do wniosku, że ziemski system bezpieczeństwa jest tak rozbudowany i działa tak sprawnie, że gdybyśmy wynajęli dom lub postanowili skorzystać z usług hotelu w celu odbycia spotkania, to władze zaczęłyby się nami interesować, zanim jeszcze zagrzalibyśmy fotele. Choć wydaje się to szalone, to jednak najlepszy sposób na zapewnienie sobie spokoju podczas narady polega raczej na przejęciu prywatnej posiadłości, niż na próbie jej wynajęciąj czy nawet kupienia. Takie działanie pozostawi mniej śladów, po których można by nas wyśledzić - szczególnie, jeśli szybko zajmiemy dom, szybko odbędziemy spotkanie i znikniemy, natychmiast odlatując z Ziemi. To nie da im czasu na to, by nas namierzyli. A jeśli dojdzie do jakiegoś zamieszania, nas już nie będzie na planecie i pozostaniemy niezidentyfikowani. Zatem cokolwiek się tu stanie, granice Ziemi nie będą przed nami zamknięte. Nadal będzie można zwodować statek twoich nowych planów. Bleys zauważył, nie uzewnętrzniając zainteresowania, że Dahno mówił już o Starej Ziemi jak po prostu o Ziemi. Mogło to nic nie znaczyć. Z drugiej jednak strony mogło oznaczać natychmiastową reakcję Dahno na to, jak ważna jest Stara Ziemia. - Miejsce, które wybrałem - ciągnął starszy brat - leży dalej na zachód, dość wysoko w górach, a dom stoi w odosobnieniu. Dziwna jest geneza jego powstania. Wygląda na to, że jakieś czternaście lat temu znaleziono w pobliżu Ziemi dryfujący mały statek kosmiczny, na którego pokładzie znajdował się dwuletni chłopiec, Hal Mayne. Na statku nie było żadnych dorosłych. - Żadnych dorosłych? - powtórzył Bleys. - Czy chłopiec żył? - Tak; a prócz niego znaleziono instrukcje mówiące o tym, w jaki sposób należy zająć się dzieckiem - ciągnął Dahno. - Zgodnie z tymi poleceniami, statek i jego wyposażenie miało być sprzedane na pokrycie kosztów tej opieki. Wiesz, ile jest wart statek głębokiego kosmosu, nawet jeśli ten był nieco przestarzały? - Dużo? - zapytał młodszy brat. Dahno uśmiechnął się. - Oceniono, że podobne pojazdy projektowano osiemdziesiąt lat wcześniej - odparł. - Intrygujące, co? Sprzedany, statek przyniósł dosyć staroziemskiej gotówki, by można było za to kupić ziemię, postawić dom i nająć dla chłopca trzech guwernerów. - Ile ma teraz lat? - spytał Bleys. - Szesnaście - rzekł Dahno. Szesnaście, pomyślał Bleys, tylko trzy lata mniej niż miał Will MacLean, kiedy zginął na Cecie. Ale Dahno mówił dalej. - Odosobnione położenie domu jest idealne dla naszych celów - kontynuował. - Dam ci mapę lotniczą i kompletne dane. Chcę, żebyś wraz z pięcioma Psami poleciał tam jutro rano i zajął posiadłość. Sam przylecę później i spodziewam się, że miejsce będzie już opanowane. Nie skrzywdźcie nikogo. Po prostu zamknijcie ich w pomieszczeniu, z którego nie będą mogli zaalarmować miejscowych stróżów porządku, a potem obaj przekonamy ich, żeby zgodzili się nas gościć przez dwa dni. Dahno urwał i uśmiechnął się do młodszego brata. - Przy naszych talentach nie powinniśmy mieć trudności z tym, żeby wpoić im uczucie zadowolenia płynącego z faktu, że podejmują nas u siebie. Bleys zachował milczenie, a po chwili Dahno mówił dalej. - Zostawiłem wiadomość dla pozostałych wiceprezesów, którzy zjawią się jutro w hotelu, w jaki sposób mają trafić na miejsce spotkania. Narada odbędzie się po południu i, albo wypuścimy zakładników, albo damy im wolną rękę w wyborze pokoju, w którym zamkniemy ich na kilka godzin. Potem pojedziemy prosto na kosmodrom w Denver. Załatwiłem już przelot dla wszystkich wiceprezesów, ciebie, mnie i Psów. Zatem w ostateczności, odlecimy następnego dnia rano po zebraniu. - Ilu ludzi mieszka w tamtym domu? - spytał Bleys. - Tylko chłopiec... - Dahno machnął ręką, żeby pokazać, iż liczba nie jest ważna - ...i trzech starców, którzy są jego guwernerami: jeden Dorsaj, jeden z Harmonii, jak sądzę, i jeden Exotik. Bardzo starzy. Dom jest całkowicie zautomatyzowany. Uśmiechnął się do Bleysa. - Chłopiec jest sierotą - tak jak ty czyja, panie wiceprezesie. Wstał. - Po tym, gdy zakwaterujemy Psy, pokażę ci plan domu i opowiem więcej o jego mieszkańcach - powiedział. - Mam dla Psów zarezerwowane miejsca. Umieścimy ich po dwóch w pokoju. Biorąc pod uwagę warunki bojowe, powinno to być dla nich wystarczające. Poza tym, nie można uznać tego hotelu za niewygodny; nawet najmniejszych z jego pokoi. Bleys zorientował się, że myśli o chłopcu, o Halu Mayne. Rozdział 38 Kiedy Bleys wszedł do swojego apartamentu w tym samym hotelu, wizja osieroconego chłopca znalezionego na statku kosmicznym nadal nie dawała mu spokoju. Związana z tym liczba zbiegów okoliczności była zbyt duża, by można było łatwo przejść nad tym do porządku dziennego. Opiekunowie tak małego dziecka musieli opuścić statek niewiele przed tym, gdy pojazd został znaleziony. Jakim cudem mogli być pewni, że tak się stanie, kiedy go porzucą? Po drugie, biorąc pod uwagę, że był to tak mały pojazd, który nie mógł zapewnić dziecku całkowitego bezpieczeństwa, skąd czerpali pewność, że malec, pozostawiony sam sobie, nie zacznie ciągnąć za dźwignie, których nie powinien dotykać i naciskać na guziki, których normalnie nie wolno mu było tknąć? Niemal trzyletni, był właśnie w okresie rozwoju, kiedy dziecku najbardziej spieszno do takiego eksperymentowania, gdy tylko Władza zniknie z pola widzenia. Po trzecie, myślał Bleys, opadając w dół na jednej z tarcz windy, a potem wysiadając z niej na swoim piętrze, co w ogóle kazało im porzucić Hala Mayne’a? Przypuszczalnie dorosły czy dorośli, byli absolutnie zdrowi na ciele i umyśle, gdyż inaczej nie potrafiliby przyprowadzić takiego statku w pobliże Ziemi, dzięki czemu znalezienie go stało się bardziej prawdopodobne. Większość ludzi nie rozumiała przyprawiającego o zawrót głowy ogromu przestrzeni kosmicznej, tak jak przez setki lat mieszkańcy Starej Ziemi nie byli świadomi, jak olbrzymia jest objętość wody wypełniającej morza i oceany całego świata. Poza tym, pomyślał Bleys, kiedy otworzył drzwi swojego apartamentu i wszedł do niego, powodując, że wszędzie wokół zapłonęły światła, ciekawe było wychowanie chłopca, które zapewnili mu jego nieznani opiekunowie. Dorsaj, Zaprzyjaźniony i Exotik jako nauczyciele. Najwyraźniej przyświecała temu intencja, by dziecko dorastało, zaznajamiając się jednocześnie z trzema głównymi Kulturami. Dlaczego? Musiał być jakiś powód po temu, dlaczego chłopiec wzrastał, poznając te trzy, bardzo różne punkty widzenia. Wyglądało to tak, jakby ci, którzy go porzucili, przewidywali dla chłopca jakąś szczególną przyszłość, kiedy już dorośnie. A jeśli mieli taki zamysł, to co mogło nim być? Może wpojenie cech trzech Kultur mieszkańcom Ziemi? Była to jakaś odpowiedź, ale umysł Bleysa nie akceptował jej. Przygotowania były zbyt staranne jak na tak jasny cel. W wyraźny sposób tym, czego Bleys potrzebował, była większa ilość danych o samym chłopcu, i o wszystkim, co było z nim związane. Usiadł na jednym z miękkich, unoszących się siedzisk z podłokietnikami, ledwie zauważając, że - podobnie jak te w apartamencie Dahno - były wykonane na jego gabaryty. Jeśli tym, czego potrzebował, była informacja, to nie było nic łatwiejszego do uzyskania. Hotelowy system komunikacji połączy go z pracującą dwadzieścia cztery godziny na dobę siecią bibliotek i archiwów na całej Starej Ziemi. Jedynym miejscem, do którego nie będzie miał dostępu, jest Encyklopedia Ostateczna, unosząca się gdzieś na orbicie nad jego głową. Gdy siedział wyprostowany w swoim fotelu, uderzyła go dziwna myśl. Encyklopedia Ostateczna miała znajdować się na specjalnej, stacjonarnej orbicie, na której utrzymywały ją silniki sterujące, gdy na skutek oddziaływania grawitacji zagrażało jej zejście z kursu. Gdzie, dokładnie, się znajdowała? Ciekawie byłoby dowiedzieć się, nad jakim miejscem na powierzchni Ziemi wisiała. Połączył się ze służbą biblioteczną i zadał pytanie. Natychmiast przyszła odpowiedź. Sprawdził podane mu koordynaty z położeniem posiadłości, którą Dahno polecił mu zająć następnego dnia. To nie mógł być przypadek. Encyklopedia Ostateczna unosiła się dokładnie nad tym właśnie miejscem, chociaż całe mile nad powierzchnią Ziemi. To coś więcej, niż zwykły zbieg okoliczności, pomyślał Bleys, gdyż w celu utrzymania satelity - czym w istocie była Encyklopedia Ostateczna - w ustalonym punkcie orbity ziemskiej przebiegającej z dala od równika, silniki sterujące sputnika musiałyby pracować bez przerwy, by sprostać temu zadaniu. Zwykłe geostacjonarne orbity, jak nazywano takie ustalone pozycje, musiały znajdować się nad równikiem. Bleys połączył się ponownie z biblioteką. Tak, Encyklopedię Ostateczną umieszczono celowo na takiej orbicie dziewięćdziesiąt dwa lata wcześniej. Był to jedyny, dowiedział się Bleys, ziemski satelita na „dynamicznej orbicie geostacjonarnej”. Dlaczego zatem tak było, jeśli nie dlatego, że ktoś odpowiedzialny za Encyklopedię chciał się przyglądać cały czas młodemu Halowi Mayne, kiedy ten dorastał. To także było naciągnięte przypuszczenie. W tym momencie wrodzona ciekawość Bleysa była rozgrzana do białości. Przeglądał wszystkie informacje, jakie tylko dało się znaleźć na temat ocalenia chłopca, sprzedaży kosmicznego krążownika, w którym go znaleziono i dorastania Hala aż po dzień dzisiejszy. Historia Mayne’a była nadzwyczaj skromnie udokumentowana. Nie było żadnych informacji, o których warto by było wspomnieć. Jego posiadłość leżała głęboko w górach Skalistych, w miejscu, które nie było ani dogodne, ani atrakcyjne dla nikogo innego, i obejmowała spory kawał ziemi, ciągnący się szerokim pasem od brzegu górskiego jeziora, przez las, po nagie skały pionowych górskich szczytów. Po dwóch godzinach Bleys zakończył swoje poszukiwania w stanie ducha, który był dla niego niezwykły - nadzwyczajnego zniechęcenia. Na temat chłopca i jego guwernerów, którzy - zdawało się - pojawili się w odpowiednim czasie, by ich wynajęto, dostępnych było niewiele więcej informacji, niż pierwotnie podał mu Dahno. Był teraz bardziej niż normalnie zainteresowany posiadłością, którą zobaczy jutro i ludźmi, których tam spotka. Celowo odsunął od siebie myśl o nich, więc mógł zająć się bardziej przyziemnymi sprawami, takimi jak zebranie razem Psów, załatwienie samolotu, który by ich tam przewiózł i zdobycie map, jakie pozwoliłyby im wylądować opodal posiadłości i wślizgnąć się na jej teren. Na szczęście jedną z umiejętności, którą ci wyszkoleni młodzi ludzie opanowali, była zdolność cichego poruszania się bez zwracania niczyjej uwagi. Przygotował wszystko i położył się spać. Polecieli o świcie następnego dnia samolotem, który pilotował Bleys. Kiedy zbliżyli się do posiadłości - która istotnie znajdowała się na odludziu - uległ ciekawości do tego stopnia, że wzbił się na dużą wysokość i osiągnął punkt, z którego mógł spojrzeć na nią pod ostrym kątem. Ale na ekranie podglądowym widział zbliżenie zabudowań i otaczającego je terenu. Budynek stał między skalistymi górami w płytkiej, ukształtowanej jak misa dolinie, zwróconej lekko na południowy-wschód. Dom był otoczony przez wysokopienne sosny, które ciągnęły się aż do połowy zboczy pobliskich wzgórz i urwisk. Do najbliższej zamieszkanej okolicy było co najmniej dwadzieścia rnił, nieco ponad trzydzieści kilometrów, ale sam dom był duży i wyglądał na luksusowy. Stał w płaskiej części misy, zwrócony dokładnie na południowy-wschód; przed nim znajdowało się niewielkie jezioro, do którego prowadziła ścieżka. Inne dróżki wiodły między sosny, gdzie znikały, zasłonięte przez gałęzie. Z tyłu statku powietrznego, za plecami Bleysa, niecierpliwość pięciu Psów niemal promieniowała z ich ciał jak nasilający się żar. Było to, jak powiedział Dahno, idealne miejsce, w którym przywódcy różnych planetarnych organizacji Innych mogli odbyć spotkanie; i jeśli rzeczywiście w całkowicie zautomatyzowanym domu mieszkało tylko czworo ludzi, trzej starzy guwernerzy i chłopiec, to było mało prawdopodobne, by ktokolwiek zakłócił im spokój podczas narady. Jednocześnie cała sprawa powodowała, że Bleys czuł nieustający niepokój. Z zasady nie lubił bałaganu; chodziło po prostu o to, że chłopiec i jego guwernerzy nie istnieli w mentalnym kosmosie Bleysa, póki brat nie powiedział mu o nich. Nie było w tym nic nadzwyczajnego; we wszechświecie żyły niezliczone miliony ludzi, których Bleys nie znał, jednak z większością z nich nie była związana podobna zagadka. W jaki sposób mógł przetrwać na pokładzie dryfującego w przestrzeni statku kosmicznego dwulatek, którego opuścili wszyscy dorośli? Do tego należy dodać znamienny fakt, że statek był przestarzały - chociaż pojazdy kosmiczne sprzed osiemdziesięciu lat nie różnią się tak bardzo od współczesnych. Tylko że kiedy starsze statki były zmiennofazowe, dostarczało to czasowego dyskomfortu pasażerom, co nie było prawdą w odniesieniu do obecnych pojazdów. I w końcu, cóż za interesujący, niezwykle pomyślny zbieg okoliczności, że gwiazdolot mający na pokładzie prawie niemowlaka został znaleziony niemal na ziemskiej orbicie. Szansę na to, by znaleźć cokolwiek w kosmosie, nawet w pobliżu Ziemi, były tak niewielkie, że te przemawiające przeciwko możliwości natrafienia na ten konkretny statek, podczas gdy dzieciak nadal by żył, musiały być astronomicznie duże. Faktem było, Bleys musiał przyznać to w końcu przed sobą samym, że ten chłopiec staniowił wyjątek w całym modelu przyszłości, nad którą pracował; był potencjalnym kijem w szprychach jego planów. Dlaczego miało tak być, tego nie wiedział na pewno. Ale niepokoiło go samo istnienie Hala Mayne’a. Były to jednak pytania, które musiały poczekać do momentu, kiedy Bleys będzie miał więcej czasu, żeby znaleźć na nie odpowiedzi. Kwestią chwili było przejęcie domu i zapanowanie nad jego mieszkańcami. Oddalił się od posiadłości i skrył się po drugiej stronie przełęczy, a potem wrócił, lecąc na małej wysokości i wylądował jakieś dwa kilometry od skraju doliny i od samego domu. Posadził spokojnie samolot i odwrócił się do pięciu Psów. - Dobra - rzekł. - Ruszamy. Trzymajcie się blisko mnie. Róbcie dokładnie to, co powiem. I w żadnym wypadku nie strzelajcie do nikogo, póki nie wydam warn rozkazu. Opuścili statek i zaczęli zbliżać się do domu z kierunku, który wyprowadziłby ich na stronę zabudowań zwróconą ku górom, a przeciwną tej od jeziora. Z położenia okien w budynku należało wnosić, że było najmniej prawdopodobne, by mieszkańcy wyglądali z tej strony intruzów. Pomimo tego, na polecenie Bleysa, kryli się i starali się podkraść niepostrzeżenie. Kiedy w końcu ujrzeli za drzewami dom, Bleys przywołał do siebie pięciu bojówkarzy i poinstruował ich szeptem: - Wy dwaj - powiedział, wskazując za każdym razem dwóch bojówkarzy - wyjdziecie zza krzaków na tył tarasu i obejdziecie go z boków. Wy dwaj z lewej, a wy dwaj z prawej; i pamiętajcie, wchodzicie nie do domu, ale na taras wychodzący na jezioro; tam, gdzie podczas lądowania widziałem dwóch ludzi. Odwrócił się do ostatniego Psa. - Ty - powiedział - idziesz za mną. Pójdę prosto do widocznych przed nami tylnych drzwi domu, a ty będziesz szedł za mną w takiej odległości, by dzieliła nas przestrzeń jednego pokoju. Trzymaj się niewidziany, ale obserwuj, czy nie zostałem schwytany lub zaskoczony w jakikolwiek inny sposób. Wtedy ujawnisz się i pomożesz mi. Zrozumieliście? Pięciu bojówkarzy skinęło głowami. Bleys przyjrzał się ich twarzom. Każda była inna. Chybajedynym podobieństwem między nimi było to, że wszyscy byli brunetami. Poza tym, jeden drugiego niczym nie przypominał. Szczególnie kontury ich twarzy były bardzo różne - od kanciastych do owalnych. Tym niemniej Bleys nie mógł pozbyć się wrażenia, że wszyscy są identyczni, bliscy sobie jak bracia, wyciosani z jednego kloca drewna. - Dobra - rzekł. - Jeśli macie jakieś pytania, to zadajcie je teraz. Czekał, ale żaden Pies nie odezwał się. - Bardzo dobrze. Pamiętajcie, wy, którzy nadejdziecie z boków, że macie trzymać się w ukryciu za krzakami, póki nie zobaczycie mnie na tarasie. Ten, który idzie ze mną, także trzyma się poza zasięgiem wzroku, póki nie wyjdę na patio. W porządku, idziemy. Odwrócił się; dla bardzo praktycznych powodów wyrzucił z głowy myśli o piątce pozostałych mężczyzn. Była tylko jedna osoba, na której mógł tutaj naprawdę polegać, i tą osobą był on sam. I to pomimo faktu, że był nieuzbrojony, podczas gdy tamci mieli pistolety. Oczywiście, nie można było przywieźć broni na Ziemię. Wszystkie światy miały bardzo ostre przepisy dotyczące wwozu broni pochodzącej z innych planet. Każdy schwytany na próbie takiego przemytu był natychmiast deportowany na planetę, z której przyleciał. By być pewnymi, że deportacja dojdzie do skutku, wszystkie rządy planet czyniły odpowiedzialnymi za tę procefurę kosmiczne firmy przewozowe. Z kolei kompanie kosmiczne, w celu ochrony własnych interesów, wymagały, by wszyscy pasażerowie wnosili podwój na opłatę za przelot; tak samo uczynił Bleys, opuszczając Zjednoczenie - zapłacił za siebie i za towarzyszącą mu piątkę mężczyzn. Gdy pasażer, który leciał w jedną stronę, przeszedł przez kontrolę celną na planecie przeznaczenia, otrzymywał z powrotem od przewoźnika połowę opłaty w takiej walucie, w jakiej została uiszczona. Jednakże Dahno wyjął w hotelu pięć pistoletów próżniowych i dał je Psom. Nie wyjaśnił ani im, ani bratu, skąd wziął broń, a Bleys nie miał ochoty pytać go o to. Gdyby to od niego zależało, bojówkarze nie dostaliby żadnej broni albo mieliby jej imitację lub nienaładowane pistolety. To nie robiło różnicy. Chciał rozegrać sytuację, nie raniąc nikogo. Kiedy Psy, bezgłośnie, zniknęły między drzewami po lewej i po prawej stronie, Bleys ruszył przed siebie ku tyłowi domostwa i zatrzymawszy się nieco z boku zajrzał przez okno znajdujące się obok drzwi. Zobaczył, że w pomieszczeniu za drzwiami nikogo nie było. Nadal jednak zachowywał ostrożność, kiedy obrócił gałkę i otworzył drzwi najciszej, jak to było możliwe. Wszedł do pomieszczenia służącego najwyraźniej za przebieralnię - było to miejsce, gdzie zdejmowano, wieszano, układano na stelażach lub składano w inny sposób noszone na zewnątrz ubrania, na których można by wnieść do domu błoto. Jednak do jego butów, zauważył Bleys, przylgnęły tylko sosnowe igły. Przez uchylone wewnętrzne drzwi zerknął w głąb korytarza, który w prawo prowadził do kuchni, a w lewo w stronę kilku zamkniętych drzwi - sypialni lub innych pomieszczeń. Ponieważ widział z powietrza, że dwaj mieszkańcy posiadłości są na zewnątrz, Bleys domyślał się, że w domu nie jest specjalnie tłoczno, więc ruszył cicho w kierunku kuchni i przekonał się, że w niej także nikogo nie ma; przeszedł przez pomieszczenie kuchenne i wszedł do jadalni. Z niej wkroczył do wielkiego salonu; idąc nadal w tym samym kierunku, w jakim poruszał się wtedy, gdy zakradł się przez tylne drzwi domu, wszedł do biblioteki. Ściany były wysokie na cztery metry, a półki zastawione książkami. Przeważnie nie współczesnymi książkami, które wsuwa się do czytacza, ale zabytkowymi artefaktami złożonymi z okładek i zadrukowanych stron. Na przekór sobie, Bleys zmitrężył nieco czasu i przeszedł się wzdłuż półek, by przekonać się, co zawierały. Zobaczył niezliczone dzieła klasyki w wielu językach i stwierdził, że czuje się na wpół odurzony zapachem skóry i papieru. To było pomieszczenie, które wywoływało fascynację, jaką odkrył w literaturze. Przekonał się, że zachwyciły go elegancja i doskonałość, kryjące się między sztywnymi okładkami stojących na półkach dzieł. Mógłby tu spędzić mnóstwo czasu, gdyby to było rozsądne. Prawdopodobnie, pomyślał, spędziłby w tym pokoju większość życia, póki nie przeczytałby wszystkich książek. W chwili, gdy Bleys zbliżył się do przeciwległej ściany z francuskim oknem, które wychodziło na patio, dotarł do działu poezji. Na wyściełanym siedzisku unoszącego się fotela leżała gruba, oprawna w brązową skórę książka; zamknięta, ale z włożoną zakładką, zaznaczającą miejsce, gdzie skończono lekturę. Ze zwykłej ciekawości Bleys podniósł tom i otworzył go na zakładce; chciał się przekonać, co to była za książka. Trzymał w rękach antologię poezji Alfreda Noyesa, pisaną dwudziestowiecznym angielskim. Noyes, urodzony w dziewiętnastym wieku, został niemal całkowicie zapomniany, ale odkryto go ponownie w dwudziestym wieku i uznano za artystę, jakim istotnie był. Brązowa skórzana zakładka zaznaczała poemat Robin Hood. Środkowy romb zakładki leżał na wysokości kwestii jaką Oberon, król wróżek, wygłaszał do członkini swego orszaku, opowiadając o Robinie, który ocalił niegdyś jedną z nich. Bleys miał właśnie odłożyć książkę na miejsce, gdy przez szybę ujrzał dwóch starych mężczyzn, stojących na tarasie. Jeden był całkiem siwy i silnej postury; drugi - w stroju Exotika - także był bardzo wiekowy, ale miał niemal pozbawioną zmarszczek twarz, co było charakterystyczną cechą wielu starych Exotików. Widok Exotika sprawił, że w mózgu Bleysa coś zaskoczyło. Tym drugim musiał być Dorsaj; patrząc na niego przez szybę francuskiego okna, Ahrens powiedział sobie, że powinien był rozpoznać w nim Dorsaja na pierwszy rzut oka, chociaż ten człowiek dawno temu przekroczył wiek wojskowej przydatności. Musieli to być dwaj spośród trzech guwernerów chłopca. Bleys przysunął się bliżej do balkonowego okna, tworzącego jedna ze ścian pokoju. Jeśli wsłuchał się uważnie, mógł teraz zrozumieć, co mówili starcy. Rozdział 39 - Nie wiem - mówił Exotik; wyjął z kieszeni swojej szaty coś, co wyglądało jak sześcian o dwucalowej krawędzi, i pokazał to rozmówcy. - Przeczucie oraz to ostrzeżenie. - Kolejne z twoich exotikowych czarów - warknął Dorsaj, ale wydany przez niego pomruk był tylko w połowie lekceważący. - Pójdę ostrzec Obadiaha. - Nie ma na to czasu - Exotik wyciągnął szczupłą, lekko guzowatą dłoń i powstrzymał towarzysza. - Obadiah od lat jest gotów na spotkanie swojego osobistego Boga, a w każdej chwili mogą się tu pojawić oczy obserwujące, co robimy. Im mniej będziemy wyglądać na takich, którzy się czegoś spodziewają, tym większe szansę na ucieczkę ma Hal. Hal Mayne, pomyślał Bleys; oczywiście, najpierw zatroszczyli się o chłopca. W milczeniu, Dorsaj rozglądał się chwilę, a potem Exotik powiedział coś tak cicho, że Ahrens tego nie dosłyszał. - Zostanie - rzekł Dorsaj ponuro. - Nie jest już chłopcem, a mężczyzną. Ty i Obadiah wciąż o tym zapominacie. - Mężczyzną? W wieku szesnastu lat? - spytał Exotik. - Tak szybko minął czas? - Jest dostatecznie męski - Dorsaj chrząknął. - Kto nadchodzi? Lub co? - Nie wiem - odparł Exotik. - To, co ci pokazałem, to po prostu urządzenie ostrzegające o gwałtownym wzroście ciśnienia energii ontogenetycznych kierujących się w naszym kierunku. Pamiętasz zapewne, że jedną z ostatnich rzeczy, jaką mogłem zrobić na Marze, było sprawienie, żeby przeprowadzili dla chłopca obliczenia ontogenetyczne. Wykazały wysokie prawdopodobieństwo jego wejścia w konflikt ze spiętrzeniem ciśnień obecnych sił historycznych, zanim osiągnie wiek siedemnastu lat. Słowa „siły historyczne” uderzyły Bleysa niczym coś materialnego. Na dłuższą metę to właśnie siły historyczne stanowiły przedmiot jego troski. Uważał rozumienie ich przez siebie za coś wyjątkowego i osobistego. Wiedział - jak wszyscy - że Exotikowie mieli niegdyś znakomitą międzygwiezdną służbę informacyjną, ale uważał, że czasy jej świetności już przeminęły. Skąd mogli wiedzieć o historycznych siłach, których istnienie on sam wydedukował jedynie na podstawie fragmentów informacji, poznanych dzięki lekturom? Ponownie skierował uwagę na taras. Stracił część tego, co przed chwilą mówił Dorsaj. - Nie daj się zwieść! - przerwał mu Exotik tonem niemal ostrym, jak na kogoś o jego pochodzeniu i wychowaniu. - Przejawem tych energii będą ludzie lub rzeczy, tak jak tornado jest efektem spadku ciśnienia. Może... - przerwał, gdyż Dorsaj odwrócił od niego wzrok. - O co chodzi? - Prawdopodobnie Inni - powiedział cicho Dorsaj. Bleys ponownie doznał wstrząsu. Postępowanie Dahno nie skupiało się na ukrywaniu tej nazwy, ale też brat nie rozgłaszał jej nachalnie. Ani na Kultis, ani na Marze, dwóch światach Exotików, nie usiłowano nawet zakładać oddziałów organizacji z tego prostego powodu, że nie sprawdziłyby się tam. Jaki zatem powód miałby ten Dorsaj, by wspominać teraz o Innych, nie mówiąc już o tym, by miał się czuć zaniepokojony z ich powodu? Zadarł głowę, jakby wąchał chłodnie powietrze popołudnia. - Czemu tak mówisz? - Exotik rozejrzał się wokoło; zdawało się, że oczekuje, iż Inni wyrosną z posadzki patio. - Nie jestem pewien. Przeczucie - odparł Dorsaj. Exotik zmarszczył twarz. Mruknął coś tak cicho, że Bleys tego nie dosłyszał. - Czemu? - warknął Dorsaj. Odpowiedź także była zbyt cicha, by dało sieją usłyszeć. Bleys przysunął się bliżej okna. - Inni nie są diabłami! - warknął w odpowiedzi Dorsaj, nie zadając sobie trudu, by ściszyć głos. - Zmieszaj swoją krew z moją i Obadiaha, jeśli chcesz wymieszaj razem krew wszystkich Kultur, a wciąż uzyskasz człowieka. Ludzie spłodzą ludzi - nic innego. Nie wyciągniesz z garnka nic, czego tam wcześniej nie włożyłeś. - Inni to hybrydy - powiedział Exotik. - Ludzie złożeni z pół tuzina talentów, w jednej skórze. Bleys pozwolił, by sardoniczne echo tych słów brzmiało mu w głowie. Żeby tylko się okazało, że szkoleni przez Dahno mają choćby po dwa, po trzy talenty, by o pół tuzinie nie wspomnieć! Potencjalnie, mieli te uzdolnienia, ale niewiele z nich zaczęło się ujawniać. Nagle zamyślił się głębiej. Być może, gdy ci szkoleni przeniosą się do podorganizacji na innych planetach, niektóre z ich talentów zaczną rozkwitać. Będzie musiał się temu przyjrzeć. Jeśli tak... - No i co z tego? - burczał Dorsaj za prowadzącymi na patio drzwiami. - Człowiek rodzi się, żyje i umiera. Jeśli żyje dobrze i dobrze umiera, jako różnica, co go zabije? - Ale to nasz Hal... - Który kiedyś musi umrzeć, jak wszyscy. Weź się w garść! Czy Exotikowie nie mają kręgosłupów moralnych? Exotik wziął głęboki oddech i wyprostował się. Stał, wysoki, i oddychał głęboko w taki sposób, jaki Bleys widział tylko raz w życiu w wykonaniu Exotika - w aurze spokoju, która była niemal widoczna. - Masz rację - powiedział Exotik. - Przynajmniej Hal posiada wszystko, co mogliśmy mu dać we trzech - umiejętności i wiedzę. I ma w sobie potencjał, by stać się wielkim poetą, jeśli przeżyje. - Poetą! - powiedział Dorsaj. - Jest kilka tysięcy bardziej użytecznych rzeczy, które mógłby zrobić ze swoim życiem. Poeci... Urwał nagle, äw tym samym momencie Exotik schował dłonie w szerokich rękawach swojej niebieskiej szaty. - Ale poeci również są ludźmi - odezwał się Exotik, jakby uczestniczył wjakiejś pogodnej, akademickiej dyspucie. - Dlatego właśnie, spośród dziewiętnastowiecznych poetów tak wysoko cenię sobie Alfreda Noyesa. Znasz Noyesa, prawda? Bleys stał się nagle czujny. Exotik wyczuł w jakiś sposób obecność jego i Psów. - A powinienem? - mówił teraz Dorsaj. - Tak sądzę - odparł Exotik. - Oczywiście przyznaję, że obecnie ze wszystkich jego poematów pamięta się tylko o The Highwayman. Ale Opowieści z syreniej tawerny i ten jego długi poemat, Sherwood - oba mają w sobie geniusz. Wiesz, ta część, w której Oberon, król elfów i wróżek, mówi swoim poddanym, że Robin Hood umrze i wyjaśnia, czemu wróżki są mu coś winne... - Nigdy tego nie czytałem - chrząknął Dorsaj. - A więc zacytuję ci - zaoferował się Exotik. - Oberon mówi do swoich poddanych i opowiada im o jednej z nich, którą Robin uratował kiedyś z czegoś, co jak sądził, nie jest niczym groźniejszym od pajęczej sieci. Noyes wkłada w usta Oberona następujące słowa: ...Uratowałją z uścisków czarnoksiężnika, Tej okrutnej i mrocznej odwiecznej tajemnicy, Którą wszyscy znamy i wzbraniamy się przed nią... Exotik urwał. Przez francuskie okno Bleys widział, że tamten patrzy na trzymającego pistolet próżniowy Psa, który w ciemnym garniturze wyszedł z krzaków bzu za Dorsajem. Chwilę później wynurzył się drugi bojówkarz i stanął obok pierwszego, a potem z zarośli na przeciwległym końcu tarasu wyłonili się dwaj pozostali. Cztery pistolety mierzyły w dwóch starych mężczyzn. Przez francuskie okno Bleys także widział bojówkarzy i nagle poczuł zimną pasję. Teraz było zbyt późno, by dało się podsłuchać coś więcej, ale być może mógł jeszcze ocalić coś z tego, co można by nazwać cywilizowanym porwaniem. Wyszedł przez balkonowe drzwi, mówiąc: - ... Wydobył ją tak delikatnie, że ani jedna z tęczy lśniących na jej skrzydłach, przyćmiona nie została... Bleys dokończył recytowaną przez Exotika kwestię najbardziej wibrującym, robiącym wrażenie głosem. Nadał trzymał znalezioną książkę, włożywszy palec między jej kartki. - Ale chyba dostrzega pan - ciągnął, zwracając się do Exotika - jak obniża loty po tym przebłysku siły, który pan zacytował, tworząc zaledwie poezję ładną i ozdobną? Natomiast, gdyby zamiast tego wybrał pan pieśń Blondina Minstrela, z tego samego poematu. Bleys podniósł głos i nastroił go wysoko; niemal śpiewał teraz: Na wąskiej drodze rycerzu Dokąd chcesz jechać, mój panie? Odpowiedź padła: „Do przodu” „Miłości mej na spotkanie!” - Wtedy musiałbym się z panem zgodzić. Exotik skłonił głowę lekko, uprzejmie, a Bleys pomyślał, że go wzruszył. Tamten, szkolony przez całe życie w tym, by reagować na każdą najdrobniejszą subtelność musiał z pewnością rozumieć tak samo, jeśli nie lepiej niż sam Bleys, geniusz kryjący się w tych wersach. A Ahrens wiedział, że tworzył słowami i głosem - całą swoją postacią - wysokiej próby przedstawienie. Jednak odpowiedź Exotika ograniczyła się do słów: - Nie wydaje mi się, żebyśmy się znali. - Nazywam się Ahrens. Bleys Ahrens - odparł. - I nie macie powodów ao obaw. Nikomu nie stanie się krzywda. Po prostu chcielibyśmy użyć waszej posiadłości na krótkie spotkanie, przez dzień lub dwa. Uśmiechnął się do Exotika. Wytężał wszystkie swoje siły, by wydać się sympatycznym tym dwóm starcom - przemawiał głosem, uśmiechem i mową ciała. Żaden z nich nie okazał żadnej reakcji, ale młode Psy o bladych twarzach patrzyły na niego z uwielbieniem. - My? - spytał Exotik. - Och, rodzaj klubu. Szczerze mówiąc, lepiej, żebyście w ogóle nie przejmowali się tą sprawą - spojrzał na jezioro i rosnący w jego pobliżu las. - Powinna was tu być jeszcze dwójka, nieprawdaż? - powiedział, odwracając się ponownie do mężczyzn. - Jeszcze jeden w waszym wieku i wasz podopieczny, chłopiec o nazwisku Hal Mayne. Gdzie mogą teraz być? Exotik pokręcił głową, wyglądając na skonfundowanego. Bleys odwrócił się do Dorsaja, który patrzył na niego obojętnym wzrokiem. - Cóż, znajdziemy ich - stwierdził Bleys pewnym tonem; spojrzał ponownie na Exotika. - Wie pan, naprawdę chciałbym spotkać tego chłopca. Będzie miał teraz... ile, szesnaście lat? Chociaż głos tego nie zdradzał, to w pytaniu kryła się tęsknota. Exotik skinął głową. - Czternaście lat, od kiedy został znaleziony... - Bleys zawahał się. - Musi mieć niecodzienne zdolności. Musiał je mieć, skoro przeżył jako dziecko ledwie potrafiące chodzić, samotne na zniszczonym statku, nie wiadomo jak długo dryfującym w przestrzeni. Czy kiedykolwiek odkryto, kim byli jego rodzice? - Nie - odparł Exotik. - Dziennik pokładowy podawał tylko jego nazwisko. - Nadzwyczajny chłopiec... - stwierdził Bleys. Rozejrzał się po tarasie. - Mówi pan, że nie wie, gdzie w tej chwili się znajduje? - Nie - powtórzył Exotik. Bleys spojrzał pytająco na Dorsaja. - Komendancie? Tamten prychnął pogardliwie. Bleys uśmiechnął się, ale Dorsaj stał przed nim niewzruszony, nie dający się zmiękczyć. Bleys poddał się. - Nie akceptuje pan Innych, takich jak ja, prawda? - zapytał. - Ale czasy się zmieniły, Komendancie. - Tym gorzej - odezwał się Dorsaj, a Bleys poczuł suchą pogardę, która kryła się w słowach jak ostry szpikulec. - Ale prawdziwie - odparł. - Czy pomyśleliście kiedyś, że wasz chłopiec może być jednym z nas? Nie? Cóż, przyjmijmy, że porozmawiamy o czym innym, jeżeli ta sugestia pana niepokoi. Nie sądzę, żeby podzielał pan upodobania poetyckie swojego kolegi nauczyciela? Powiedzmy, coś takiego jak „Śmierć Artura” Tennysona - poezja o mężczyznach i wojnie? - Znam to - odpowiedział Malachi. - Niezłe. - A więc powinien pan wiedzieć, co król Artur ma do powiedzenia na temat zmieniających się czasów - powiedział Ahrens. - Czy pamięta pan kiedy Artur i Sir Bedivere zostają na końcu sami i Sir Bedivere pyta Artura, co się teraz stanie ze zgromadzeniem Okrągłego Stołu i królem ruszającym do Avalonu. I co na to odpowiada Artur? - Nie - odpowiedział Malachi. - Odpowiada... - I ponownie głos Ahrensa zabrzmiał całą mocą swojego bogactwa - Przemija dawny ład, by nastał nowy - Ahrens przerwał i znacząco popatrzył na byłego żołnierza. - ...Bóg rozmaicie wypełnia swą wole. By świat nie skarlał w jednym obyczaju. - wtrącił ochrypły głos z boku. Wszyscy obrócili się i ujrzeli chudego, starszego - nawet bardzo wiekowego - Zaprzyjaźnionego, którego przez francuskie okno wyprowadzał pod bronią piąty z młodych bojówkarzy. - Zapomniał pan dokończyć cytatu - zwrócił się chrapliwym głosem do Bleysa. - I to odnosi się również do waszego rodzaju, Inni. W oczach Boga, nie jesteście niczym więcej niż smużką dymu i ostatnim dźwiękiem cymbałów. Z jego woli też możecie zostać potępieni - o, tak! Szedł, a oni wszyscy go obserwowali, aż w końcu dotarł do Bleysa i przy ostatnich słowach strzelił mu palcami przed nosem. Bleys przekonał się, że się śmieje i stwierdził, że ledwo panuje nad sobą. Wstrząsnęło nim uświadomienie sobie pewnych faktów. - Straż! - warknął. Bojówkarze wyczytali z tonu jego głosu, jaki popełnili błąd - trzech spośród czterech obecnych przestało mierzyć w Exotika i Dorsaja, kierując broń na Zaprzyjaźnionego, a kiedy ten strzelił palcami; tylko jeden celował nadal w Dorsaja. Niemal skuliwszy się na skutek tonu głosu Bleysa, Psy zwróciły broń w stronę pierwotnych celów. - Głupcy, młodzi głupcy! - powiedział cicho Ahrens do bojówkarzy. - Spójrzcie na mnie! Wyrażające poczucie winy, psie spojrzenia ponownie skierowały się na niego. - Maranin - Bleys wskazał Exotika - jest niegroźny. Jego lud nauczył go, że przemoc - każda przemoc - zniekształciłaby jego procesy myślowe. A Fanatyk wart jest może jednego pistoletu. Ale widzicie tego mężczyznę, tam? Wskazał milczącego Dorsaja. - Gdybym zamknął któregoś z was z nim w ciemnym pokoju, tak jak jesteście uzbrojeni, nie miałbym cienia nadziei, że zobaczę go jeszcze żywego. Urwał, podczas bojówkarze błagali całą swoją postawą o wybaczenie. - Trzech z was niech pilnuje komendanta - powiedział Bleys, pewny w końcu, że osiągnął cel. - A pozostała dwójka niech uważa na naszego religijnego przyjaciela. Ja podejmę się próby obrony mojej osoby przed Maraninem. Uśmiechnął się, zachęciwszy ich tym dowcipem, by się rozluźnili. Pistolety zmieniły położenie; żaden nie celował w Exotika. Bleys spojrzał ponownie na Zaprzyjaźnionego. - Nie jest pan szczególnie kochanym typem człowieka, z czego chyba zdaje sobie sprawę? - rzekł. Tamten stał, idealny okaz Zaprzyjaźnionego i ta postawa wywołała w duszy Bleysa echo lat spędzonych u Henry’ego. Umysł przypomniał o solidności Henry’ego, o spokoju zgarbionego Grega. Stojący przed nim starzec - Obadiah Testator, jak dowiedział się w bibliotece - wyglądał jak przysłowiowy Fanatyk. Był chudy jak kij - sama pomarszczona czarna skóra i kości, jakby całe lata temu zredukowane przez śmierć do obrębu czaszki. Ale ta czaszka zdawała się promieniować od wewnątrz i Bleys pojął, że w ognistych, jastrzębich oczach błyszczała swego rodzaju uciecha. Bleys spojrzał jeszcze raz na starca. Na jego twarzy malował się wyraz takiej wiary, jakiej Ahrens ani nie był w stanie podkopać, ani jej zrozumieć. A w wyrażających zdecydowanie starczych oczach, które oddawały mu spojrzenie, kryła się świadomość tej dzielącej ich różnicy. - Biada ci - powiedział Zaprzyjaźniony ze śmiertelnym spokojem. - Biada tobie, Inny i wszystkim twojego rodzaju. Jeszcze raz i jeszcze powiadam, biada ci! Przez chwilę Bleys patrzył mu nadal w oczy. Potem wzdrygnął się w duchu. Przeniósł wzrok z Zaprzyjaźnionego na jednego z mierzących w tamtego rewolwerowców. - Chłopiec? - zapytał. - Szukaliśmy... - odpowiedź była niemal szeptem. - Nigdzie go nie ma... nigdzie wokół domu. Czując potrzebę szybkiego działania, Bleys odwrócił się gwałtownie do Dorsaja i Exotika. - Gdyby był poza terenem posiadłości, jeden z was wiedziałby o tym? - Nie. On... - Exotik zawahał się - mógł wyruszyć na wycieczkę albo wspinaczkę w góry... Bleys skoncentrował się na jego oczach osadzonych w gładkiej twarzy. Skupił w swoim wzroku całą energię, starając się przykuć uwagę Exotika i wprawić go w stan lekkiej hipnozy, dzięki której mógłby, być może, wydobyć z niego odpowiedź. - To naprawdę głupie z twojej strony - powiedział tamten cicho, oddając spojrzenie całkiem zwyczajnie, dobrotliwie. - Dowolna forma dominacji hipnotycznej wymaga przynajmniej nieświadomej współpracy obiektu. A ja jestem Exotikiem z Mary. Prawda zawarta w tych słowach sprawiła, że Bleysowi opadły ręce; a kiedy stwierdził, że ponownie traci kontrolę nad sytuacją, w duszy rozdzwoniły mu się dzwonki alarmowe. - Coś się tutaj dzieje... - powiedział, ale Exotik przerwał mu. - Najciekawszy jest fakt - powiedział Maranin - że mnie pan nie docenia. Wydaje mi się, że pewien generał powiedział kiedyś, że zaskoczenie jest warte całej armn... Mówiąc to, pokonał jednym skokiem kilka stóp dzielących go od Bleysa i chwycił go za gardło. Atak był niezdarny, wykonany przez niewytrenowane ciało kierowane przez niewyszkolony w tym umysł, ale był ostatnią rzeczą, jakiej Bleys się spodziewał. A jego rozkojarzony w ostatnich minutach mózg trwał w stanie swoistego stuporu, nawet, kiedy dzięki wytrenowanym odruchom, Ahrens odepchnął od siebie Exotika. Jednocześnie jeden z Psów, mierzących do tej pory w Zaprzyjaźnionego, strzelił do starego człowieka, który upadł na taras. W tym momencie rozproszenia uwagi zaatakował Zaprzyjaźniony - ale nie rzucił się na swojego strażnika, ale na jednego z tych, którzy trzymał na muszce Dorsaja. Sam Dorsaj znajdował się już w ruchu od chwili, gdy tylko Exotik skoczył ku Bleysowi. Załatwił jednego z dwóch mierzących do niego z pistoletów ludzi, zanim pierwszy z nich wystrzelił. Dorsaj poruszał się tak szybko, że strzał drugiego go nie trafił. Dorsaj ściął ochroniarza jedną ręką, jakby to była jakaś mordercza różdżka. Dalej w ruchu, odwrócił się i rzucił drugiego Psa na tor wyładowań pistoletów dwóch pozostałych bojówkarzy, którzy celowali wcześniej w Obadiaha; stało się to dokładnie w chwili, gdy ostatni uzbrojony mężczyzna, złapany przez Zaprzyjaźnionego, wystrzelił dwukrotnie. Jednocześnie Dorsaj dosięgnął go i obaj padli na ziemię; strzelec wtoczył się na Dorsaja i było po wszystkim. Dłużej trwało padanie ciał na ziemię, niż zabicie ludzi, pomyślał Bleys. Exotik leżał naprzeciwko Zaprzyjaźnionego, który zdawał się patrzeć na swojego martwego przyjaciela. Patrząc na otaczającą go scenę, Bleys poczuł ponownie, jak bardzo wali mu serce. Zupełnie stracił kontrolę nad sytuacją. Dwaj jego bojówkarze leżeli na ziemi, martwi; jeden, ciężko ranny, spoczywał na boku. Powalony Zaprzyjaźniony leżał z głową wykręconą w ten sposób, że jego otwarte i nieruchome oczy patrzyły obojętnie na Exotika. Nie ruszał się. Nie ruszał się też człowiek, którego ściął Dorsaj, ani kolejny strzelec, którego były żołnierz rzucił na linię strzałów dwóch Psów. Jeden z tych bojówkarzy, przewrócony przez owego pchniętego człowieka, zwijał się na tarasie, jęcząc dziwnie. Z pozostałych dwóch rewolwerowców jeden leżał nadal na Dorsaju, a drugi, wciąż stojąc, kulił się, przytłoczony atakiem furii Bleysa. - Idioci, - powiedział znowu Ahrens cicho, lecz srogo. - Czy nie mówiłem przed chwilą o skupieniu się na Dorsaju? Jedyną odpowiedzią było milczenie. - W porządku - rzekł, wzdychając. - Podnieś go. Wskazał rannego. Odwrócił się do mężczyzny leżącego na Dorsaju. - Zbudź się - trącił go stopą. - Już po wszystkim. Szturchnięty stoczył się z ciała Dorsaja i rozciągnął na kamieniach. Bleys przyglądał mu się przez chwilę, zastanawiając się, czy choć przez moment sprawował kontrolę nad tym miejscem. Nie czuł jednak strachu, a jedynie towarzyszące mu zwykle chłodne wrażenie izolacji. - Trzech martwych i jeden ranny - powiedział. - Tylko po to, by pokonać trzech nieuzbrojonych starych opiekunów. Co za strata. Pokręcił głową i odwrócił się. Przytrzymał otwarte francuskie okno, żeby ocalały Pies mógł wnieść do biblioteki rannego kolegę. Bleys szedł z tyłu, niosąc tom poezji Noyesa, którą czytywał Exotik. W gasnącym świetle dnia, Ahrens zamknął za sobą balkonowe drzwi. Rozdział 40 Po zmroku szybko nadeszła noc. Za francuskimi oknami było teraz ciemno. Na kominku w bibliotece zapalił się automatycznie ogień, którego płomienie rzucały czerwonawe, kojące światło na sufit, ciężkie meble i tysiące książek. Przyjechał Dahno i obaj z Bleysem stali przed paleniskiem, rozmawiając. - Co zatem - mówił starszy Ahrens - zrobiłeś z ciałami? - Pomogłem temu Psu, który nie odniósł ran - wyjaśnił Bleys. - W tym domu jest wielka chłodnia i w niej umieściliśmy ciała. - Chłodnia? - zapytał Dahno, podnosząc nagle głowę. - Dlaczego ich nie zakopałeś? Bleys wzruszył ramionami. - W końcu ktoś zainteresuje się tym miejscem - wyjaśnił. - Kiedyś zjawi się tu policja. Gdy do tęgo dojdzie, znajdą ciała, które zakopalibyśmy. Chłodnia sprawdzi się równie dobrze. Poza tym, być może chłopiec będzie wolał takie rozwiązanie, wiedząc, że w końcu jego trzej nauczyciele zostaną przyzwoicie pochowani. To byli rycerscy starcy. - Rycerscy? - wybuchnął Dahno. - To nie jest książka z baśniami, panie wiceprezesie! Bleys westchnął i spojrzał bratu w oczy. - Nie, nie jest - przyznał. - Ani dla mnie, ani dla ciebie. - Tak, można tak powiedzieć - rzekł Dahno; nadał był zły. - Twoje Psy zrobiły niezły bałagan, przejmując to miejsce. - Twoje Psy, Dahno - sprostował Bleys. - Psy, które ci pożyczyłem - odbił piłeczkę grubokościsty olbrzym. - Twoją sprawą było przygotowanie akcji, panie wiceprezesie. - Pańskie Psy nie są wyszkolone, panie prezesie. Lubią zabijać, bo wydaje im się, że to podnosi ich wartość w naszych oczach. To sprawia, że nie można na nich polegać, gdy mają w rękach broń energetyczna. Dahno odzyskał dobry humor. Zachichotał, ale spojrzenie błyszczących oczu było twarde. - Zatem wszyscy wiceprezesi będą tutaj zgodnie z planem? - Tak - powiedział Bleys. - Nie martwię się o nich. - O kogo zatem niepokoisz się, Bleys? - zapytał brat, patrząc na niego uważnie. - O chłopca - odparł młodszy Ahrens. - O jedynego człowieka, którego nie schwytaliśmy. - O chłopca? - Ten, którego ci trzej pilnowali i uczyli. Dahno prychnął cicho. - Martwisz się chłopcem? - zapytał. - Wydawało mis ię, że to ty mówiłeś o staranności, Dahno. Staruszkowie zginęli, zanim mogli nam powiedzieć coś na temat chłopca. Dahno machnął w powietrzu potężną dłonią, nieco niecierpliwie zbywając tę kwestię. - Czemu Psy miałyby myśleć o pozostawieniu ich przy życiu? - Ponieważ nie kazałem im zabijać! - Bleys nie podniósł głosu, ale powiedział to szczególnie przenikliwym tonem. Dahno podrzucił głowę i spojrzał na swego przyrodniego brata. - Po co to całe zamieszanie o chłopca? - chciał wiedzieć. - Co może zrobić? - To jest właśnie to, czego - moim zdaniem - należało się koniecznie dowiedzieć - odparł Bleys. - Pamiętasz, co mi powiedziałeś o tym miejscu? Dom został zbudowany z majątku powierniczego, ustanowionego dzięki sprzedaży znalezionego, nie zarejestrowanego, międzygwiezdnego pojazdu klasy turystycznej, który z dwuletnim dzieckiem na pokładzie dryfował w pobliżu Ziemi. Na statku nie było nikogo więcej. Nie lubię tajemnic, a i ty nie powinieneś ich lubić. - Co wyróżnia tego chłopca z grona wszystkich innych nastolatków? - Na żadnym ze światów nie ma innego sieroty, którego - przy szansie jak jeden do setek tysięcy - znaleziono by w przestrzeni w pobliżu Ziemi i którego uczyliby trzej guwernerzy: Exotik, Dorsaj i Zaprzyjaźniony. Wszystko według instrukcji, jaką znaleziono na statku. To bardzo niezwykły młodzieniec. Nie lubię tajemnic, a i ty także nie powinieneś ich lubić. To nie była cała prawda. Było coś jeszcze prócz tajemnicy, jaka otaczała Hala Mayne’a, co niepokoiło Bleysa. W głębi duszy czuł niepokój, gdyż uważał, że sam fakt istnienia chłopca zagraża realizacji wszystkich jego planów. - To tylko twoja krew Exotika nie lubi tajemnic - odparł Dahno. - Na szczęście, ja panuję nad swoją. Gdzie byśmy byli, gdybyśmy poświęcali czas na zrozumienie wszystkich tajemnic, na jakie się natykamy? Nasza gra polega na tym, by kontrolować maszynerię na wszystkich światach, a nie rozumieć ją. Podaj mi inną metodę na osiągnięcie tego, by kilka lub kilkaset tysięcy naszych ludzi mogło kierować losem planet w sposób, o jakim ostatnio mówiłeś. Bleys poczuł się znużony. Dziwne zmęczenie, jakby był starcem, a nie młodym człowiekiem. Brzemię tego, co musiał zrobić, przygniatało go, ale nadszedł właściwy czas. - Pozwól mi to wyjaśnić dokładniej, kiedy zjawią się pozostali wiceprezesi - powiedział. - Nie chcę czekać na wyjaśnienia do jutra - odparł Dahno. - Chodzi ci o dzisiejszy wieczór - sprostował Bleys. - Dzisiejszy wieczór? Spotkanie było zaplanowane na jutro - sprzeciwił się starszy brat. - Wiem - zmęczenie trzymało nadal Bleysa w swoich szponach. - To jedno z twoich wielu poleceń, które ostatnio zmieniłem. Wiceprezesi będą tutaj mniej więcej za godzinę. To kolejny powód, dla którego włożyłem ciała do chłodni. Nastąpiła chwila milczenia. - Bleys - powiedział wolno Dahno, patrząc twardo na brata. - Lepiej mi powiedz, o co chodzi. - Rzecz w tym - odparł młodszy Ahrens - że mam w stosunku do organizacji większe plany, niż ty. Mam powód, dla którego chcę panować nad wszystkimi planetami. Zamierzam zmienić bieg historii, a do tego potrzebuję bardzo wielu ludzi; tylu, by wpłynąć na populację wszystkich światów, z wyjątkiem Dorsajów i Exotików. Zawahał się. - Mów dalej - dodał Dahno cichym głosem. - Jak dotąd, poznałem tylko część wyjaśnienia i powstrzymam się z osądem do chwili, póki nie usłyszę wszystkiego. Po co chcesz zapanować nad wszystkimi zamieszkałymi planetami? - Ponieważ tamtejsi ludzie w końcu wymrą. Wymrą - powiedział Bleys - mniej więcej po trzystu, a przed upływem tysiąca lat. - Skąd taka myśl? - Ludzkość zbyt wcześnie podbiła kosmos - stwierdził Bleys. - My, Inni, jesteśmy tego dowodem. Krzyżówka ras - ostatni, rozpaczliwy środek podjęty przez człowieka w celu ratowania samego siebie. Karą za zbyt wczesne wyruszenie do gwiazd będzie wymarcie ludzkości, o ile nie uda mi się powstrzymać tego procesu. Ale mogę to zrobić, jeśli wykorzystam zasoby mocy i siłę bojową wszystkich Młodszych Światów. - W celu? - Podbicia Starej Ziemi. A szczególnie jej serca i umysłu, jakim jest Encyklopedia Ostateczna - rzekł Bleys. - To jedyny sposób, dzięki któremu zdobędziemy w końcu Ziemię. I tylko tutaj my wszyscy, mieszańcy, Inni, którzy odkryli i rozwinęli na Młodszych Światach technologie zdatne do wykorzystania przez trzon ludzkiej rasy, mogą wprowadzić je w krwioobieg Starej Ziemi. W końcu dojrzejemy, żeby wyjść bezpieczni, uzbrojeni, gotowi i zdolni zająć należne nam miejsce we wszechświecie w taki sposób, w jaki powinniśmy to zrobić. - Bleys - odezwał się Dahno - wydaje mi się, że straciłeś rozum. Albo byłeś może chory od samego początku. To, o czym mówisz, to nonsens. Coś takiego potrwa całe pokolenia. Będzie wymagało dosłownie setek lat. Nasze kości, twoje i moje, obrócą się w pył, zanim coś podobnego da się doprowadzić do końca. - Zgadza się - powiedział Bleys. - Nasze kości rozpadną się, ale ludzkość stanie się tym, czym powinna być; tym, w stronę czego zmierzała, zanim technologia sięgnęła szczytu możliwości i człowiek zaczął panicznie, zbyt wcześnie, zasiedlać Nowe Światy. Cała ludzka rasa będzie się w końcu składać z ludzi takich, jak ja i ty. - Bleys - rzekł Dahno łagodnie - sądzę, że nie jesteś już moim wiceprezesem. To, co masz w głowie, to psychoza. Ale ważniejsze jest to, co ja mam w głowie. I to ja stworzyłem tę organizację, kierowałem nią i nadal zamierzam kierować. Nie wiem, ile zrobiłeś, by zarazić tym szaleństwem innych wiceprezesów, którzy tutaj przybędą, ale żaden z nich nie może myśleć poważnie o przyszłości, o jakiej mówisz. Pracują dla zapłaty za ich życia, a nie po upływie jakichś zwariowanych setek lat. - Nie wiedzą o tym - odparł Bleys. - Jesteś jedynym człowiekiem, któremu to mówię, a powiedziałem, gdyż potrzebuję twojej pomocy. - Wydaje mi się, że mnie nie słuchasz, Bleys - rzekł Dahno. - Powiedziałem, że nie jesteś już moim pierwszym wiceprezesem. Jesteś większym zagrożeniem, niż pomocą. Nie potrzebuję cię. - To nie jest już kwestia twojego wyboru - odparł Bleys. - Kiedy objeżdżałem pozaplanetarne oddziały organizacji, zasiałem ziarno nowej przyszłości, która może nas ocalić; padło na podatny grunt. Ambicja ludzi, których umieściłeś na kierowniczych stanowiskach, była już podbechtana. Myślą, że za moim pośrednictwem układali się z tobą. W istocie, kontaktowali się bezpośrednio ze mną. Rozbudowują już swoje organizacje bardziej, niż ci się zdaje i są gotowi na sytuację, w której zdominujemy wszystkie rządy i inne siły na Nowych Planetach, z wyjątkiem światów Exotików i Dorsajów. - Ty zasiałeś ziarno? - rzekł Dahno i uśmiechnął się. - Tak jak ty sprawiłeś, że wiceprezesi zjawią się wcześniej, niż to zaplanowałem? Dobra, kiedy tu przybędą, obserwuj, jak stłamszę to kiełkujące ziarno i kieruję ich z powrotem na ścieżkę, po której chcę, żeby kroczyli. - Nie uda ci się to - zaoponował Bleys. - Jeśli przyjrzysz się dokładniej temu, jak wytrenowałeś swoich ludzi, to przekonasz się, że wyszkoliłeś ich w taki sposób, że chcą zdobyć za życia jak największą władzę. Ja pokazuję im metodę, dzięki której mogą osiągnąć ten cel. Pokazałem ją nawet tobie na Zjednoczeniu - pokazałem tyle, żebyś był częściowo gotów życzliwie to przyjąć. - „Częściowo gotów” to tylko słowa - powiedział Dahno. - Rozmawiałem z tobą w formie gdybania. Nie jestem zadowolony z tego, że odwołałeś zamach. Teraz trzeba będzie przygotować inne plany. A poza tym teraz, gdy wiem, co naprawdę chodzi ci po głowie w związku z tą ekspansją, nie mogę na to pozwolić. Wiesz także, że kiedy przemówię do pozostałych wiceprezesów, to mogę przekonać ich ponownie do swojego toku myślenia. - Być może mógłbyś, Dahno - stwierdził Bleys - ale nie zrobisz tego. Brat spojrzał na niego. - Nie zrobię? - zapytał. - Nie - odparł Bleys. - Nie zrobisz. Nie zrobisz, ponieważ wcale nie miałem przybyć tutaj ze Zjednoczenia. - Nie rozumiem, o co ci chodzi - rzekł starszy Ahrens. Nagle, w ciepłej i cichej bibliotece, Dahno stał się bardzo wielki i groźny. Zanim Bleys odezwał się ponownie, kawałek drewna strzelił w ogniu, a z powodu panującego milczenia ten dźwięk wydał się dziesięć razy głośniejszy, niż był w istocie. - Nie - powiedział Bleys ze smutkiem. - Nie sądzę, żebyś świadomie to zaplanował, ale to był jedyny sposób, w jaki sprawy mogły się zakończyć. Twoje Psy nie miały żadnych szans w starciu z Obrońcami McKae’a. Tamci są weteranami - wyszkolonymi, doświadczonymi weteranami wielu kościelnych wojenek, przywykłymi do wspólnego działania niczym wojskowy oddział. Ty miałeś garść młodych ludzi, którzy budowali swoją zręczność w sali gimnastycznej i na strzelnicy. Weszliby do jaskini niedźwiedzia i zostali pożarci. Ale nawet gdyby Psy zwyciężyły, to naprawdę nie miałoby znaczenia. - A dlaczego nie miałoby to znaczenia? - chciał wiedzieć Dahno. - Bo nawet gdyby im się powiodło, to starcia między nimi a Obrońcami nie dałoby się zatuszować - mimo całych twoich wpływów. Większość z nich ma swoje źródło w sile Pięciu Sióstr i innych twoich klientów z Izby. Pięć Sióstr straciło już większość wpływów, a pozostali - jak szczury uciekające z tonącego okrętu - pospiesznie odcinają się od Piątki, a w związku z tym i od ciebie. Zawahał się. - Nie wiem; być może przyjrzałeś się nawet ludziom, którymi otoczył się McKae i zrozumiałeś, że w starciu z nimi twoje Psy nie mają żadnych szans - ciągnął Bleys. - W każdym razie doszedłeś do wniosku, że próba zamachu zakończy się publicznym i politycznym skandalem. W sytuacji, jaka panuje na Zjednoczeniu, zwycięzca bierze wszystko, a drugi idzie na dno. McKae był już na szczycie, zanim wyjechałeś, więc musiałeś wiedzieć, co się święci. Ale twoja jedyna nadzieja na polityczne ocalenie Pięciu Sióstr, a tym samym siebie, sprowadzała się nadal do zabicia Darrela i całkowitego usunięcia go ze sceny. Musiałeś więc spróbować bez względu na wszystko. - Taki był pomysł od samego początku - przyznał Dahno. - Ale nie wtedy, gdy wiedziałeś, że najprawdopodobniej przegrasz - powiedział Bleys. - Nie, skoro byłeś świadom, że ktoś będzie musiał wziąć na siebie winę, jeśli twoje Psy zawiodą. Urwał ponownie. Tym razem Dahno nie odezwał się, tylko patrzył na brata niemal błyszczącymi oczami. - Kiedy milicja zaczęłaby śledztwo, znaleźliby ośrodek szkoleniowy Psów - powiedział Bleys - i odkryliby ich związek z Brawleyem. Ale nie mogłeś zaufać Nortonowi w wypadku, gdyby zaczęto go przesłuchiwać w taki sposób, w jaki robi to milicja Zaprzyjaźnionych. Wiedziałeś, że skwierczałby jak kawałek plastikowego papieru, na który ktoś wylał kwas. Musiałeś temu przeszkodzić. I ta przeszkoda mieszkała tuż obok, w twoim apartamencie; był to ktoś, na kogo Brawley mógłby wskazać palcem i powiedzieć: „Nie wiedziałem o tym, ale to musiał być on”. On - czyli ja. - Nie myślałem... - zaczął Dahno i urwał nagle. - Nie - powiedział Bleys. - Ty, Wielki Bracie, nie patrzysz nigdy świadomie w tę stronę, w której nie podoba ci się istniejący stan rzeczy. Opuściłeś Zjednoczenie i zostawiłeś mnie na linii ognia, żeby to na mnie spadła odpowiedzialność za zamach. I mogłeś wiedzieć wcześniej, co się stanie - dużo wcześniej ode mnie. Może wiedziałeś, że McKae ma już mocne poparcie w Izbie. Zaaranżowałeś zatem to tak, że wyjechałeś pierwszy - na Ziemię i sam. Gdybym przeżył i dotarł do ciebie, to dobrze. Jeśli nie, to przynajmniej Darrel byłby martwy, a ty mógłbyś wrócić na Zjednoczenie. Przerwał, dając bratu okazję, by ten się odezwał, ale Dahno patrzył tylko na niego i kręcił głową. - Nie - ciągnął Bleys. - Rozmyślnie nie sięgałeś wzrokiem wystarczająco daleko, żeby nie zobaczyć co może wyniknąć złego z faktu, że wziąłbym winę na siebie. Gdybyś tak zrobił, zobaczyłbyś, że z powodu łączącego nas pokrewieństwa nie miałbyś prawa wjazdu na Zjednoczenie. Pięć Sióstr i inni członkowie Izby nie zaufaliby ci ponownie. A teraz - dziś wieczorem, zbierają się tutaj wiceprezesi. Prowadzili interesy ze mną, nie z tobą, chociaż uważali, że za moim pośrednictwem ty dowodziłeś. W każdym razie pragną przyszłości, jaką im zaoferowałem. Wiesz, jacy byli, kiedy - w randze wiceprezesów - uczyniłeś ich szefami pozaplanetarnych oddziałów organizacji. Są ambitni za siebie i za innych. Pokazałem im wspanialszą przyszłość. Rekrutują mieszańców na swoich planetach. Nie mogą się doczekać, żeby złapać za gardła swoje planetarne rządy. A co z tobą, Dahno? Odczekał chwilę, a potem powtórzył pytanie. - Co z tobą? Dahno nie ruszył się, ale przestał stanowić zagrożenie. Zamiast tego czuł ogromne zmęczenie. - W porządku - powiedział w końcu. - W porządku; kiedy znalazłem się tutaj, dostrzegłem tamte niebezpieczeństwa. Ale było za późno, żeby cokolwiek zmieniać. W każdym razie będę musiał zacząć od nowa na jakiejś innej, nowej planecie. - Jeśli tego chcesz, to dobrze - stwierdził Bleys. - Ale jesteś zmęczony, Dahno. Jesteś śmiertelnie znużony, jeśli tylko zechcesz to przyznać. Twoje zaangażowanie się w politykę Izby wciągnęło cię w nią bardzo głęboko. Stałeś się dla swoich klientów całodobowym pogotowiem ratunkowym. Spojrzał na brata ze współczuciem. - Pozwól mi, że zaproponuję ci coś lepszego od zaczynania wszystkiego od początku na jakiejś planecie, na której nie ma dotąd organizacji. Chociaż, jak mówię, możesz to zrobić, jeśli chcesz. Dahno przyglądał się młodszemu bratu i na chwilę na jego twarz wrócił dawny uśmiech. Zachichotał, nawet jeśli ze znużeniem. - Co mi możesz zaproponować, Mały Bracie? - zapytał. - Jaką masz dla mnie ofertę? Żadną. - Nie; sądzę, że mam coś takiego, co ci się spodoba - rzekł Bleys. Dahno zachichotał ponownie, ze smutkiem, i potrząsnął głową. - Nie staram się przekonywać cię do czegoś, czego byś sam nie chciał robić z własnej woli - ciągnął Bleys. - Pamiętasz, jak mi powiedziałeś, że chciałbyś, żebym z własnej woli wybrał pracę u ciebie? - Pamiętam - rzekł Dahno. - Teraz ja mówię ci to samo. Widzisz, uważam, że pomimo sytuacji, w jakiej zostawiłeś mnie na Zjednoczeniu, żywisz do mnie szczere uczucia - powiedział Bleys. - Miałeś wobec mnie więcej przyjaznych uczuć, niż wobec kogokolwiek innego. Lubisz mnie. Ale także - w pewnych okolicznościach, by przeżyć - stawiałeś siebie na pierwszym miejscu. Rozumiem to. Nie możesz nic na to poradzić. Takjesteśmy skonstruowani. Pamiętasz naszą matkę? Na twarzy Dahno ujawnił się nagle grymas gniewu. - Nie mów, że jestem do niej podobny! - powiedział. - Nigdy mi tego nie mów! - Oczywiście, że jesteś - rzekł Bleys. - Tak jak i ja. Ale znalazłem coś odpowiednio wielkiego, by to podobieństwo zagubiło się w tym. Ty też mógłbyś je zatracić, gdybyś dotrzymał mi kroku. - Nie kupię tego, Bleys - odparł Dahno; znowu był niebezpieczny. - Nie jestem taki jak ona. - Nie musisz być - ciągnął Bleys. - Jak powiadam, słuchaj mnie. Słuchaj mnie dziś wieczorem i zastanów się, czy chcesz przyłączyć się do mnie z własnej woli. Zobaczymy, czy nie będzie ci to odpowiadało, czy cię nie uwolni i się nie spodoba! - Dobrze - rzekł Dahno. - Zatem posłuchajmy tego jeszcze raz. - Zamierzam zrobić to, co powiedziałem wcześniej - rzekł Bleys. - Zamierzam wykorzystać Młodsze Światy, by zawrócić ludzkość na Ziemię i zacząć wszystko od początku; chcę sprawić, by rozwinęła się w to, czym powinna być - społeczeństwem, w którym tacy jak my stanowiliby normę, a nie wyjątek. To da się zrobić. - Taki jesteś pewny? - spytał Dahno. - Jestem - potwierdził jego brat. - Mam wizję i plan. Znam także drugą stronę monety. Inni mogą zapewnić człowiekowi postęp. Ale pojedynczo, a nawet jako nasza organizacja, nie przewyższają reszty ludzi. Możemy jednak zatriumfować jako zjednoczona siła, wywierająca wpływ na politykę rozmaitych planet. Ale tylko wtedy, gdy my ich poprowadzimy. Razem możemy im pokazać sposób na opanowanie Ziemi i sprowadzenie na jej powierzchnię tych, którzy do niej należą. Ludzie na pozostałych planetach wymrą. - A jak ma mi to pomóc? - zapytał Dahno. - Pracowalibyśmy razem - rzekł Bleys. - Będziesz tym, kim zawsze byłeś. A nawet kimś więcej. Pozwolimy wiceprezesom wierzyć, że to ty kierujesz tą nową Organizacją Innych, a ja jestem tylko twoim podwładnym. Dopiero stopniowo będę stawał się dla nich coraz bardziej widoczny, aż zaczną uważać nas za równoprawnych partnerów. - Naprawdę proponujesz mi szansę na to - powiedział Dahno - że stanę się twoim zastępcą. - Nie - zaprzeczył Bleys. - Plan jest mój, ale daję ci okazję zbudowania organizacji i kontrolowania jej; to się powiedzie. - Nie uda się - powiedział Dahno. - Nie będziemy potrafili współpracować w ten sposób. - Ależ uda się - zaoponował Bleys. - Rzecz w tym, że potrzebna mi swoboda, żebym mógł działać z ukrycia. Jeśli ty będziesz u władzy, ja będę wolny. Musimy tylko trzymać się mojego planu. To wszystko, o co cię proszę. - Tylko tyle?! - rzekł Dahno cierpko. - Nadal mi nie powiedziałeś, do czego ci jestem potrzebny, pomijając zapoczątkowanie realizacji planu. Kiedy już zaskoczy, nie będziesz miał dla mnie żadnego zajęcia, i pozbędziesz się mnie. - Nie, nie zrobię tego - powiedział Bleys z naciskiem; przysunął się o krok i oparł dłoń na potężnym przedramieniu brata. - Zawsze będziesz mi potrzebny. Możesz przekonać każdego i do wszystkiego. Ja tego nie potrafię. Uczyłem się przemawiać i robić wrażenie na ludziach. Mogę manipulować faktami, żeby pasowały do siebie, ale ty potrafisz nimi tak żonglować, że nikt się w tym nie połapie. Poza tym, robisz to w taki sposób, który nie zwraca niczyjej uwagi, podczas gdy ja przyciągam jej zwykle zbyt wiele. Potrzebuję cię i chcę żebyś był ze mną, Dahno. Chcę także dlatego, że jesteś moim bratem. Jesteś mi bliski tak, jak ja tobie. Jedyna różnica między nami polega na tym, że ty możesz zawsze na mnie liczyć. Nie zostawię cię nagle na rozdrożu. Nie zrobię tego, gdyż taki jestem. Z tym zacząłem i to wytworzyło się we mnie przez to, kim się stałem. Jeśli coś mówię, możesz na tym polegać. Urwał. Dahno milczał. - I co? - spytał Bleys. - Ufasz mi? Przez chwilę starszy Ahrens nie ruszał się, a potem skinął wolno głową. Zerknął na swój naręczny monitor. - Pozostali wiceprezesi zjawią się tutaj w ciągu najbliższej pół godziny - powiedział Bleys. - Mamy mało czasu, ale chcę, żebyś mi powiedział, czy jesteś ze mną. Jeśli tak powiesz, będę wiedział, że tak myślisz. Albo zaprzecz. Wtedy będę się tobą opiekował w taki sposób, w jaki ty troszczysz się o Henry’ego i Joshuę - ale będziesz żył na takim poziomie, do jakiego przywykłeś. Pamiętaj, zawsze możesz zmienić zdanie. Dahno, potrzebuję twojej odpowiedzi! Brat spojrzał na niego i jego twarz z wolna rozjaśniła się ponownie. - Ufam ci, Bleys - powiedział. - Wiesz, że ci ufam. Zaufałem ci w chwili, gdy wiozłem cię na farmę Henry’ego; i nigdy nie przestałem ufać. Jeśli to, co mówisz, sprawdzi się, może uda nam się razem pracować nad tym twoim szalonym, kosmicznym planem. Jeśli nasza współpraca nie sprawdzi się, to nie będę w gorszej sytuacji, niż gdybym próbował zacząć coś od nowa na którymś ze światów. Tak, będę z tobą. Na Zjednoczeniu byłem pogrążony po same uszy w polityce. Robiłem zbyt wiele rzeczy; i masz całkowitą rację - jestem zmęczony. Skoro muszę - mogę wesprzeć się na tobie, Bracie? - Zawsze - odparł Bleys i roześmiał się. - A więc jesteś ze mną przynajmniej do czasu, póki inni wiceprezesi nie dadzą ci powodu, żebyś chciał odejść. Zgadza się? - Do diabła z innymi wiceprezesami! - powiedział Dahno. - Jeśli chcesz, to nawet mogę pomóc ci przekonać ich dziś wieczorem. Razem zainaugurujemy naszą nową akcję. Ich wzrok spotkał się. - Wiesz - rzekł Bleys, uśmiechając się - myślę, że to zadziała jak zmiana fazowa! Dahno otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale zanim zdołał wymówić choćby jedno słowo, w domu rozległ się dźwięk dzwonka u drzwi. - Widać jeden z zastępców przybywa wcześniej - stwierdził, kiedy obaj podnieśli głowy, nasłuchując. - Powinienem powitać go w twoim imieniu, wspólniku, czy też zaczekamy na niego tutaj? - Zaczekajmy tutaj - rzekł Bleys. - Obaj. Kolejny tom sagi nosi tytuł „Inny”