Dickson Gordon - Inny

Szczegóły
Tytuł Dickson Gordon - Inny
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Dickson Gordon - Inny PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Dickson Gordon - Inny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Dickson Gordon - Inny - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Gordon R. Dickson Inny Tytuł oryg. „Other” Przełożył Marek Pawelec Copyright © 1994 by Gordon R. Dickson Copyright © 2003 for the Polish translation Rozdział l Henry MacLean dopiero nad ranem skończył czyszczenie i składanie pistoletu energetycznego, który ostatnie dwadzieścia lat spędził zakopany pod ziemią. Kiedy wsunął magazynek do grubej rękojeści, zauważył, że kostki prawej dłoni bieleją w kurczowym chwycie, a lewą ręką podpiera go od dołu – jak zrobiłby z zapasowym magazynkiem, w walce jako Żołnierz Boga. Na chwilę wszystko wróciło; odgłosy broni, smród płonących budynków – i trafiony serią igieł w gardło, umierający milicjant. Błagający gestem, by połączył mu dłonie i oddał ostatnią przed śmiercią posługę. Na chwilę przerwał, pochylił głowę i oparł krawędzie złączonych dłoni o brzeg stołu. – Boże – rozpoczął modlitwę – on jest dla mnie niczym syn. Jak Joshua – i jak Will, przebywający w Twoich objęciach. Kocham go równie mocno. Wiesz Panie, czemu muszę to zrobić. Jeszcze przez chwilę siedział, potem rozłączył dłonie i uniósł głowę. Stłamsił przywołane z głębin pamięci obrazy i dawne odruchy. Odeszły. Wsadził pistolet z kaburą do walizki i dorzucił kilka osobistych rzeczy. Chwilę później, przed wyjściem, Henry zatrzymał się w pogrążonej w mroku kuchni by zostawić na stole list do Joshuy i jego rodziny. Pojedyncza kartka, na której napisał, dokąd się wybiera i że zostawia im wszystko, ziemię, farmę, zwierzęta. Napisał też, że ich kocha. Potem bezdźwięcznie, boso, z butami w ręku, podszedł do głównego wejścia, otworzył je i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Zanim założył buty, przez chwilę stał u szczytu trzech drewnianych stopni. Zbliżał się koniec krótkiej wiosny, oddzielającej na Harmonii, krążącej pod słońcem Epsilon Eridiani bardzo długą, deszczową zimę od upalnego, równie długiego lata. W nocy przez chwilę padało, ale teraz powietrze było nieruchome i stojąc na schodach poczuł miły, wilgotny chłód, który szybko przeminie za dnia. Świt był jeszcze za horyzontem, ale blask od wschodu już starł gwiazdy z bezchmurnego nieba. Otaczały go szare, zaorane już i obsiane pola. Światło Epsilon Eridiani, nawet zza horyzontu, zdawało się wszystko podkreślać i uwypuklać, nadając dziwne wrażenie trójwymiarowości. Nawet plama wody na udeptanej ziemi pod schodami przekształciła się w doskonale gładkie zwierciadło. Za kałużą, ziemia na podwórzu była mokra i ciemna, wyraźnie rysowały się na niej sterczące tu i ówdzie, oczyszczone przez deszcz, błękitne kamienie z białymi żyłkami, stanowiące plagę ich pól. W kałuży odbijała się biel bezchmurnego nieba o świcie i sylwetka jego szczupłego, żylastego ciała o szerokich ramionach, ledwie zdradzająca początki wieku średniego. Teraz, w codziennych butach, ciemnych spodniach z grubego materiału i podobnej kurtce, miał na sobie codzienny, zimowy strój rolnika ze Zjednoczenia, którym był już od tylu lat. Wyróżniał się tylko białą koszulą, beretem i zawiązanym pod szyją czarnym krawatem, które normalnie zarezerwowane były na wyjście do kościoła. Walizka z rzeczami osobistymi, ciężka z powodu skrywanego w niej pistoletu, zrobiona była z porysowanego, brązowego plastiku. Odstawił ją na chwilę i pochylił się, by zgrabnym ruchem wsunąć nogawki do cholew sięgających nad kostki butów. Potem podniósł bagaż i opuścił podwórze, przechodząc pozbawioną poręczy kładką nad przydrożnym rowem, skręcając na drodze w prawo, w kierunku swojego celu. Powietrze tkwiło w niezwykłym bezruchu. Nie pojawił się nawet najlżejszy powiew. Spokojne były nawet owady: miejscowe gatunki i odmiany z Ziemi; te żyjące w nocy wyciszyły już głosy, a dzienne nie podjęły jeszcze chóru. Nie było rodzimych ptaków – ani żadnych odmian z Ziemi; zdecydowano, że importowanie ich byłoby niepotrzebnym luksusem. Równowagę ekologiczną pomagały utrzymać pasożyty owadów. Jednak roślinność wokół składała się niemal wyłącznie z lokalnych odmian sprowadzonych z Ziemi. Wszystkie drzewa i żywopłoty dzielące pola zawdzięczały oryginalne geny kolebce ludzkości. Tylko wzdłuż drogi, którą szedł, rosły pojedyncze egzemplarze rodzimych roślin tej planety. Nazywano je Modlącymi się Drzewami. Były bardzo podobne do kaktusów saguarro ze Starej Ziemi, tyle że miały grubą, białą korę. Podobnie jak u tamtych, wyrastały z nich przypominające świece gałęzie, choć te wyrastały poziomo na przemian po dwu stronach pnia, by po jakichś czterech czy pięciu stopach skierować się pionowo w górę. Stały przy jego drodze niczym strażnicy. Jak wszystko wokół, w bladym świetle przedświtu rzucały widmowe, niewyraźne cienie, wyciągające się daleko w kierunku z którego szedł. Po przejściu niewiele ponad kilometra minął mały kościół, do którego przez wszystkie te lata należała jego rodzina. Gregg, duchowny, zawsze odprawiał poranną mszę dla wszystkich członków wiejskiej społeczności, którzy mogli się tam zjawić o tej porze. Przez cały spędzony tu czas, Henry nigdy nie był w stanie uwolnić się od pracy na farmie i uczestniczyć w nabożeństwie. Stanął teraz na chwilę, by posłuchać, gdy niewielkie zgromadzenie rozbrzmiało porannym hymnem „Powitajmy dzień!” Powitajmy dzień! Dzień pracy i starania Bożego planowania Powitajmy dzień! Powitajmy słońce! Słońce co wstaje by nas ogrzać Przez Pana uczynione Powitajmy słońce! Powitajmy ziemię! Ziemię karmicielkę... Pieśń przebrzmiała do końca i ucichła. Grzmiący głos Gregga, niesamowicie potężny jak na tak drobnego, pomarszczonego człowieka, ogłosił temat kazania. – Jozue 8,26. – Słowa wyraźnie dotarły do uszu Henry’ego. – Jozue zaś nie cofnął ręki, w której trzymał oszczep. Na dźwięk tych słów w Henrym obudziły się lodowate wspomnienia – ale nie usłyszał początku kazania. Zagłuszyły je odgłosy zbliżającego się z tyłu poduszkowca. Odwrócił się, by zobaczyć zbliżający się pojazd. Odstawił walizkę i stanął, czekając. Podjechał do niego biały poduszkowiec, już przybrudzony pyłem z drogi, choć był świeżo umyty w chwili, gdy Henry opuszczał dom. Pojazd zatrzymał się i opadł na ziemię, gdy wyłączono dmuchawy tworzące poduszkę powietrzną unoszącą go w powietrzu. Z tyłu siedziała żona jego syna z dwójką jego wnuków, trzy – i czteroletnim. Przy drążku sterowym z przodu siedział Joshua, jego najstarszy – teraz też jedyny – syn. Will, młodszy z chłopców został zabity na Cecie, jako jeden z poborowych sprzedanych do walki tam przez rząd Zjednoczenia. Joshua wcisnął klawisz otwierający przednie drzwi od strony Henry’ego i odezwał się przez rozdzielającą ich niewielką odległość. Jego kwadratową twarz pod brązowymi włosami przepełniało nieszczęście. – Czemu? – zapytał. – Napisałem wam czemu – spokojnie odpowiedział Henry. Jego czysty baryton brzmiał równo i w sposób kontrolowany, jak zawsze. – Wyjaśniłem wam w liście, który dla was zostawiłem. – Ale zostawiasz nas dla Bleysa! Henry podszedł o krok i nachylił się, by mówić do wnętrza pojazdu. Spojrzał na wyrazistą twarz Joshuy, brązowe włosy i masywną sylwetkę. – Bleys mnie potrzebuje – powiedział Henry ciszej. – Ty, mój synu, już nie. Masz żonę i dzieci. Potrafisz zająć się farmą równie dobrze jak ja, albo i lepiej. I tak zawsze była twoja. Już mnie nie potrzebujesz. Bleys tak. – Bleys ma Dahno! – odezwał się Joshua. – Ma pieniądze i władzę. Jak może cię potrzebować bardziej niż my? – Twoje życie jest bezpieczne – stwierdził Henry. – Jako mąż i ojciec, z farmą, nie podlegasz poborowi, jak było z Willim. Wasze dusze są bezpieczne w rękach Boga i nie obawiam się o nie. Ale wielce obawiam się o Bleysa. Wpadł w ręce Szatana i tylko ja mogę go ochronić, by dożył chwili, kiedy się uwolni. – Ojcze... – Joshule skończyły się argumenty. Decyzje ojca we wszystkich ludzkich sprawach, dotyczących duszy i ciała, zawsze były niezmienne jak góry. Patrzył na stojącego przed sobą szczupłego mężczyznę, tak nieznacznie dotkniętego upływem czasu, pomimo bieli prześwitującej w brązowych włosach. Wciąż silny. Wciąż pewien. – Mieliśmy nadzieję, że zawsze będziesz z nami – powiedział, z głosem łamiącym się na „nami”. – Ze mną, Ruth i wnukami. – Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi – odpowiedział Henry. – Wiesz, że duchem i miłością zawsze będę z wami. Przez dłuższą chwilę po prostu patrzyli na siebie. W końcu Joshua wykonał gwałtowny gest, zapraszając ojca do samochodu. – Wybierałeś się piechotą? – zapytał szorstko. – Zamierzałeś przejść całą drogę do Ekumenii? – Tylko do sklepu, potem chciałem złapać czwartkowy autobus – odpowiedział Henry. – Poduszkowiec należy teraz do ciebie. – Zawiozę cię nim do Ekumenii i Bleysa! – Joshua powtórzył gest. – Wsiadaj! Henry usiadł obok niego, a Joshua zamknął drzwi, ponownie uruchamiając poduszkowiec. Przez kilka chwil jechali w milczeniu. Główna autostrada, z wbudowanym kablem sterującym, była oddalona o zaledwie kilka minut jazdy poduszkowcem czy pojazdem magnetycznym. Po prawej stronie przemknął jednopiętrowy budynek sklepu. Henry poczuł nagle i usłyszał cichy, ciepły i przejęty głos prawie w swoim uchu. – Dziadku... – To William, trzylatek nazwany po zabitym synu Henry’ego, pochowanym na Cecie. Obrócił fotel do tyłu i rozłożył ramiona do siedzących na tylnych siedzeniach wnuków. – Moje dzieci – powiedział. Wszyscy razem padli w jego ramiona. Czteroletni Lukie przyciskał się równie mocno, co młody Willie. Ich matka, Ruth, też się do niego przytuliła, tak że cała trójka przyciskała twarze do jego klatki piersiowej i ramion. Uścisnął ich mocno i ucałował wszystkich w czubki głów; dwie jasne blond, które z wiekiem ściemnieją do koloru włosów ich ojca, i pofalowane, rudawe włosy Ruth. Po prostu tulili się do siebie bez słowa, pozwalając, by czas przemijał, aż nagle pogrążyli się w mroku, gdy automatycznie ściemniły się szyby pojazdu. Ich słońce, tak podobne do ziemskiego, wyskoczyło nad horyzont i świeciło wprost w nich. – Będę was odwiedzał, kiedy tylko będę mógł – powiedział do nich cicho, jeszcze raz uścisnął, potem puścił i odwrócił fotel z powrotem do przodu. Przednia szyba automatycznie ściemniała prawie do czerni, za wyjątkiem jasnej plamki Epsilon Eridiani świecącej niemal dokładnie z przodu tym samym widmem, jakie rozjaśniało niebo nad nimi. – Wszystko w porządku – stwierdził Joshua. – Jesteśmy już na drodze kablowej. Na automacie. Posłuszny impulsom z kabli zatopionych w betonowej nawierzchni drogi, pojazd pędził przed siebie, kierując się do Ekumenii. Henry nie odpowiedział. Otworzył schowek w desce rozdzielczej przed sobą i zaczął w nim grzebać. Po chwili znalazł i wyciągnął jedno z kilku trzymanych tam wrzecion z nagraniami. Zamknął schowek i wsunął długie i grube na palec wrzeciono do otworu w odtwarzaczu. Przestrzeń wokół kabiny natychmiast zniknęła, ustępując miejsca trójwymiarowemu obrazowi pokoju z biurkiem. Siedział za nim, przemawiając, wysoki, młody i bardzo przystojny mężczyzna, w koszuli równie białej jak Henry’ego, z opadającą z ramion czarną peleryną o czerwonej podszewce. Widać było, że jest to nagranie przemówienia. – Możecie mówić o mnie Bleys – przemówił młodzieniec głębokim, dźwięcznym barytonem, potrafiącym wywoływać w swoich słuchaczach dreszcz emocji, nawet mimo tego, że znali go dobrze. Miał oczy tak ciemnobrązowe, że prawie czarne, równe brwi i równie ciemnobrązowe, krótkie, lekko faliste włosy. – Nie przemawiam za żadnym kościołem – odezwał się dziwnie zapadającym w pamięć, przykuwającym uwagę głosem – żadną partią polityczną czy wyznaniem. Jeśli mam się jakoś określić, to jestem filozofem. Filozofem zakochanym w ludzkości i martwiącym się jej przyszłością... Głos rozbrzmiewał dalej, wypełniając kabinę, więżąc siedzącą tam piątkę osób swoim brzmieniem i słowami, pomimo ich znajomości przesłania i osoby przemawiającego. Tylko Joshua zauważył, zerkając przez chwilę w bok na twarz ojca, że jego oczy nabrały barwy i twardości biało–niebieskich kamieni z podwórka. Rozdział 2 Bleys Ahrens krążył po pokoju. Od chwili, gdy wrócił z wczesnoporannej sesji nagraniowej, minęła godzina. Jasne światło dnia, który wstał nad farmą, świeciło przez przeszkloną ścianę jego apartamentu pod kątem typowym dla wczesnego przedpołudnia. Stanowiąca jego „znak firmowy” czarna peleryna ze szkarłatną podszewką leżała odrzucona na jednym z krzeseł dryfowych. Jeden z jej rogów na wpół zakrył stronicę pozostawionej na krześle antycznej, drukowanej książki o faunie latającej Starej Ziemi, odsłaniając jedynie obraz polującego sokoła białozora, z głową skierowaną na bok, zamkniętym dziobem i ognistymi, okrutnymi oczyma. Bleys nie zdawał już sobie z tego sprawy. Od chwili gdy zaczął chodzić, podświadomie zaczął stawiać coraz dłuższe kroki, tak że teraz przemierzał obszerny apartament w zaledwie sześciu krokach. Jego niezwykle wysoka i potężna postać w czarnej marynarce, wąskich, szarych spodniach i butach do kostki, zdawała się górować pod szerokim sufitem pomieszczenia. Nawet bez peleryny zdawał się być zbyt wielki na dostępną przestrzeń, jak sokół zamknięty w klatce dość dużej dla kilku kanarków, lecz nie dla wielkiego, zwinnego łowcy jak on. Niecierpliwy sokół, który nie zamierzał długo pozostać w żadnej klatce i niedługo z niej zniknie. I tak nigdy nie miał zamiaru zostać. Minęło już ponad siedem lat od chwili, gdy stanął przed decyzją dotyczącą wyboru drogi życiowej. Tak jak widział to wtedy i teraz miał tylko dwie możliwości. Mógł przeżyć swój czas z ludzkością w jej obecnej formie, pozwalając na stagnację i powolne umieranie... ...Albo mógł spróbować wszystko zmienić. Lata i tysiące godzin niezmordowanego treningu zmieniły jego ciało i umysł w narzędzie i broń, których będzie potrzebował. Szesnaście lat minęło od chwili, gdy przybył na farmę wuja Henry’ego MacLeana na Zjednoczeniu, wygnany tam przez matkę, dla której stał się chodzącym wyrzutem sumienia. Pierwsze siedem lat życia spędził, uświadamiając sobie swoją niesamowitą samotność i jeszcze dwa na odkrycie, że między miliardami ludzi na szesnastu światach nie ma nikogo, kto by go zrozumiał. Potem dodatkowo przynajmniej dwa lata zanim zdecydował się doprowadzić matkę do pozbycia się go z jej życia. Mimo wszystko, ponieważ religia stanowiła sposób na życie Henry’ego i jego dwóch synów oraz z powodu wciąż żywej nadziei na należenie do czegoś, Bleys próbował odnaleźć przyszłość w ich wierze. Nie potrafił jednak wierzyć i nie mógł udawać wiary. Kiedy w końcu religijna społeczność farmerów zgromadzonych wokół kościoła, którego członkiem był również Henry wygnała go, odszedł z radością i przez ostatnie lata spędzone z bratem przyrodnim Dahno (możliwe, że pełnym bratem – kiedyś będzie musiał to sprawdzić), był zadowolony z tej decyzji. Na samotną drogę, którą wybrał i na to co musiał zrobić, potrzebował siły. Uświadomił to sobie już te siedem lat temu i zajął się budowaniem jej w sobie. Teraz zadowolony był z osiągniętych wyników – ze wszystkich, oprócz jednego. Pogodził się z faktem, że stoi z dala od innych, ale oznaczało to, że potrzebuje możliwości sięgnięcia ponad tą przepaścią – potrzebował błyszczącego oka, które mogłoby ich uwięzić... tak brzmiał wers z jakiegoś wiersza ze Starej Ziemi, o żeglarzu z błyszczącym okiem. Tak... Lecz okiem pęta go. Weselnik Stoi w zaklętym kole I słucha jak trzyletnie dziecko. Żeglarz przeparł swą wolę. To właśnie była ostateczna wewnętrzna moc, nad stworzeniem, której pracował. Tysiące godzin ćwiczeń ciała i umysłu, uznając, że każda opanowana umiejętność przysuwała go bliżej do jej posiadania. Jednak czuł, że jeszcze jej nie opanował. Dlatego właśnie, z paroma drobnymi wyjątkami, ograniczał się do nagrywania swoich przemówień. Trening nie mógł dać mu nic więcej; umiejętność ta musiała zostać wykuta w czynie – jak sposób na optymalny szczyt miecza można było odnaleźć jedynie w walce. Aby ją posiąść, musi opuścić Zjednoczenie i podjąć działania na innych Młodszych Światach. Nie mógł się już doczekać wyruszenia. A jednak coś go powstrzymywało, coś ledwie wyczuwanego, lecz dającego pewność – ostrzegając. Nie był jeszcze w pełni gotów do drogi. Wiedza na ten temat pojawiła się w sposób typowy dla tego rodzaju rzeczy, przez niemierzalny, ale nie dający się odeprzeć sygnał z czegoś, co zawsze określał jako „tył umysłu”. To określenie tkwiło w nim, odkąd pamiętał, już we wczesnym dzieciństwie. Miał wrażenie, że jego umysł jest niczym duży pokój podzielony na dwie części. Jedna – płytka, lecz szeroka przestrzeń przed wysoką przegrodą bez drzwi, jasna, widoczna i dająca się sprawdzić. Za przegrodą znajdowała się przestrzeń równie szeroka, lecz płytka, o krok zaledwie odległa od potężnej, półprzejrzystej ściany czy ekranu – czegoś w rodzaju błony, dość cienkiej, by dało się przez nią coś zobaczyć, jakby za nią znajdowało się światło. Wydawało mu się, że w świetle tym dostrzega czy wyczuwa ruchy potężnych, złowieszczych kształtów, przesyłających czasem wiadomości do jasnego pokoju z przodu. W jakiś sposób, jeszcze jako dziecko, zdawał sobie sprawę, że jeśli pozwoli zmusić się do życia tylko w tej małej części na przedzie, z wygaszonym światłem za przegrodą – odcinając to, czego mógłby się stamtąd nauczyć – jego istota musiałaby w końcu ulec zniszczeniu. Postanowił więc spróbować zrozumieć ledwie widoczne kształty, sięgnąć jakoś przez półprzejrzystą błonę. Chciał znaleźć sposób na wykorzystanie ukrytej tam potężnej maszynerii i zmusić ją do pracy. Tak, by wszyscy w przyszłości żyli tak, jak powinni. Exotikowy lekarz, specjalista od emocji, jeden z wielu lekarzy różnych specjalności ściąganych wiecznie przez jego matkę, by utrzymywali w najlepszym stanie zabawkę, jaką był jej syn, starł się kiedyś łagodnie z Bleysem, kiedy ten próbował powiedzieć, że czuje działanie podświadomości. – Nikt nie może czuć działania swojej podświadomości – poważnie wyjaśnił medyk, udzielając następnie wyjaśnienia przystosowanego do jego młodego wieku, czemu tak właśnie być musi. Bleys, mając pięć lat, był zbyt mądry, by próbować się spierać. Po prostu wysłuchał wykładu i dalej wierzył w to, co wcześniej. Dzięki lekturom i słuchowi wiedział lepiej. Podsłuchał kiedyś autora – przyjaciela i gościa, czasowego jak wszystkie znajomości jego matki – wspominającego, że po latach pisania pracował, nad scenami z książki, którą tworzył nawet we śnie, dosłownie odtwarzając i kierując akcją swoich postaci. Również w swoich lekturach – bo Bleys nauczył się czytać krótko po przekroczeniu wieku dwóch lat – natknął się już na wzmiankę o Kekulem von Stradonitzu, wielkim, dziewiętnastowiecznym chemiku niemieckim ze Starej Ziemi i jego wysiłkach ustalenia struktury atomowej benzenu. Po miesiącach frustracji naukowiec ogłosił wreszcie, że przyśnił mu się wąż z ogonem w paszczy, a budząc się stwierdził (prawidłowo): Oczywiście! To pierścień! Dla Bleysa, podobnie jak dla Kekulego von Stradonitza i autora publikującego swoje dzieła w różnych mediach, jasne było, że to czego doświadczyli, zazwyczaj nie było przyjmowane jako możliwe. Rzecz w tym, że działało. Tylko to się liczyło. Teraz właśnie podświadomość przekazywała mu jasną wiadomość – Jeszcze nie teraz. Wciąż czegoś mu brakowało. Coś, co przeoczył, nie zauważył – może o czym zapomniał, albo jeszcze nie osiągnął. W umyśle widział historię jako pasmo materiału, na który składały się nici niezliczonych ludzkich istnień, bezustannie splatających swój wzór. Powiedział sobie, że może odczuwał właśnie ciśnienie tego wzoru. Jednak niezależnie od tego czy była to wiadomość, czy ciśnienie – po prostu było. Przez chwilę przemknęła mu myśl, że to czego mu brakowało, to Hal Mayne – ten nieuchwytny młodzik, którego nauczyciele zostali pięć lat temu zabici na Ziemi przez ochroniarzy Bleysa. Jednak szansa na niespodziewane schwytanie Hala była zbyt niewielka. Odsunął od siebie tę odpowiedź. W głębi duszy zapragnął, by była z nim w tej chwili Antonina Lu, by mógł z nią o tym porozmawiać. Nigdy nie był w stanie całkowicie się przed kimś otworzyć. Zawsze był sam. Jednak ona była najbliższa zaufania. Minęło już ponad pięć lat, od kiedy ją spotkał – trenerkę sztuk walk w jednym z gimnazjów w okolicy; zgodziła się z nim pracować. Zrodziła się w nim potrzeba rozmawiania z nią o tego rodzaju troskach – nawet nie po to, by dostać od niej jakąś pomoc czy poradę. Dzięki rozmowom porządkował chaos w swoim umyśle. Wyjechała, by uzyskać zgodę ojca na udanie się z Bleysem poza planetę – poza Zjednoczenie. Dorosła osoba szukająca pozwolenia rodziców była w dwudziestym czwartym wieku niesamowicie archaiczna, nawet w rodzinie tak świadomej swojego japońskiego dziedzictwa, jak u Toniny. Jednak było to Zjednoczenie, jeden z dwu ultrareligijnych światów Zaprzyjaźnionych; mieszkańcy tej wcześnie zasiedlonej planety, po stuleciach wciąż niewiele posiadający, kultywowali silnie tradycje i umysły nie zmieniające się ani na jotę. Podążali własnymi ścieżkami Do tej pory powinna już wrócić. A jednak nie wracała. Zniecierpliwiony, Bleys próbował pomyśleć o kimkolwiek innym, z kim bezpiecznie mógłby porozmawiać o swojej potrzebie pracy. Nie pragnął rad czy sugestii. Potrzebował słuchacza. Kogoś rozumiejącego, komu można byłoby bezpiecznie się zwierzyć. Pomyślał o Dahno. Jego brat cioteczny był nieprzewidywalny. Bardzo prawdopodobne było, że będzie chciał podsunąć mu własne idee – naruszając tym samym swobodną pracę umysłu Bleysa. Z drugiej strony, stanowił najlepszy z dostępnych umysłów. Po chwili wahania, Bleys uniósł do ust noszoną na nadgarstku bransoletę i wcisnął przycisk otwierający prywatne połączenie z Dahno. – Dahno? – Jego dźwięczny głos rozbrzmiał echem po pustym i cichym apartamencie. – Gdzie teraz jesteś? – Pod tobą, bracie, w moim biurze. Nie, Toni jeszcze nie wróciła. Powiem ci natychmiast jak się pojawi, przekażę jej też, że chcesz jak najszybciej się z nią widzieć. – Czytasz moje myśli? – Czasami – odpowiedział Dahno – i powiem ci od razu, jeśli tylko pojawią się jakieś wiadomości na temat lokalizacji Hala Mayne. – Dobrze – odpowiedział Bleys. – Wiesz, mógłbyś się spotkać z Toni od razu jak wróci, jeśli zszedłbyś do mnie, na poziom biurowy. – To ty lubisz biura – odpowiedział Bleys. – Moje biuro jest tu, na górze. –...Z kominkiem, mapą podróży Mayne’a i zazwyczaj z Toni. Zdumiewająco przypomina mi to salon. Coś jeszcze? – Nic – stwierdził Bleys. – A więc jest kilka rzeczy, o których muszę z tobą porozmawiać – powiedział Dahno. – Z Nowej Ziemi przybyła interesująca poczta. I tak właśnie miałem przyjść z tym na górę, ponieważ jest jeszcze coś, o czym już od jakiegoś czasu chciałem z tobą prywatnie porozmawiać. Masz coś przeciw temu, żebym tam przyszedł? – Przyjdź. – W porządku. Muszę tylko skończyć pewną sprawę. Będę u ciebie za pięć minut. – Dahno rozłączył się. To samo uczynił Bleys. Dahno, przychodzący z dowolną wieścią czy problemem, przyniesie ulgę umysłowi Bleysa, wypełnionemu myślami galopującymi w pościgu za rzeczami, nad którymi zastanawiał się przez ostatnie pół godziny. Tak mogło być nawet lepiej. Bleys podszedł i zajął miejsce na jednym z wyściełanych foteli dryfowych, unoszącym się dostatecznie wysoko nad podłogą, by zapewnić miejsce jego długim nogom, na wpół zwrócony w stronę równie wysokiego i odrobinę obszerniejszego siedziska. Jednak jego umysł nie potrafił się zatrzymać tylko dlatego, że zrobiło to ciało. Wciąż prawie boleśnie odczuwał pragnienie sygnału, na który czekał, choć umysł już rzucił się ku rozważaniom na temat możliwego wpływu na jego plany informacji, których miał dostarczyć Dahno. Potencjalnie wszystko było ważne. Ideę tę zawsze nazywał „Wzorem historycznym” i liczył na nią w swoich planach przekształcenia przyszłości rasy ludzkiej. W wyobraźni widział go zawsze jako jasną, wielokolorową wstęgę. Nie tylko jego pomysłem była idea, że ludzka historia posuwa się do przodu dzięki splatającym się, ciągłym wątkom wysiłków wszystkich pojedynczych osób żyjących w danej chwili, tak że pracując razem i przeciw sobie tworzyli siły społeczne, z którymi zmagać się musiały następne pokolenia. Już na początku dwudziestego wieku grupa historyków, znana pod nazwą szkoły Annales, widziała ruch historii do przodu jako efekt nie tylko działań wszystkich ludzi, ale również ich otoczenia społecznego, wierzeń i warunków socjalnych. Kilka lat temu Bleys znalazł pochodzący ze znacznie wcześniejszych czasów list Św. Pawła do Koryntian – pierwszy list, rozdział dwunasty, wersy dwanaście do trzydzieści jeden – fragment, w którym Paweł użył symbolu Ciała Chrystusa w bardzo podobnym celu: jako metafory wszystkich członków wczesnego Kościoła chrześcijańskiego. A nawet wcześniej, w pierwszym wieku przed naszą erą, rzymski pisarz Liwiusz, w swojej „Parabeli brzucha”... – Jesteś wreszcie – stwierdził Bleys na widok Dahno wchodzącego przez rozsuwane drzwi prywatnej windy, radośnie porzucając rozważania nad „Wzorem historycznym”. Dahno zszedł z płyty dryfowej, na której wzniósł się z dołu i wszedł, potężnym ciałem częściowo zasłaniając szeroką na całą ścianę mapę Mayne’a, o której wspominał wcześniej, z czerwoną linią wskazującą to, co wiedzieli jak dotąd o ruchach Hala Mayne’a między Młodszymi Światami. Jego brat był równie wysoki jak Bleys, ale dodatkowo potężnie umięśniony. Dosłownie gigant. Czerwona linia Hala Mayne’a, którą częściowo przysłonił, zaczynała się na Starej Ziemi i rozciągała przez Nową Ziemię do Coby, bogatej w metal planety górniczej. Tam stracili ślad Hala między górnikami, których jedynym przywilejem uzyskanym od właścicieli kopalń na tej małej i pozbawionej powietrza, ale bogatej w rudy planecie, była możliwość podejmowania pracy pod fałszywymi nazwiskami i nie przechowywano zapisów odnośnie tego, kiedy i jak zdobyli pracę. Tak więc osoba, która podejmowała pracę w kilku kolejnych miejscach pod różnymi nazwiskami, stawała się praktycznie niemożliwa do znalezienia. Już od jakiegoś czasu bezskutecznie przeczesywali Coby w poszukiwaniu Hala. Bleys odczuwał konieczność odnalezienia chłopca. Nie powinno być to trudne w przypadku obiektu poszukiwań, który miał tak dziwną historię, jak młody Mayne. Dahno podszedł, sięgając głową prawie do sufitu, i usiadł w fotelu dryfowym naprzeciw Bleysa. – Poczta kosmiczna – odezwał się, siadając – prywatna, tajna wiadomość od Any Wasserlied z Nowej Ziemi. Jeden z naszych tajnych członków, otwarcie należący do Klubu Prezesów, przekazał jej, że Prezesi – musiało się to stać za zgodą Mistrzów Gildii – podpisali właśnie kontrakt na skalę planetarną z Cassidą i Newtonem, na produkcję mniejszych jednostek napędowych dla pojazdów używających lewitacji magnetycznej. – Ach – stwierdził Bleys. Nie wypowiedział tego z naciskiem, ale był to jeden z czynników, na które czekał. Kontrakt na skalę planetarną, wymuszający prawnie współdziałanie wszystkich producentów, powodował powstanie na Nowej Ziemi jednolitej opinii publicznej, na której mógł zacząć swoją pracę. Dobra wiadomość. Dahno leniwie rozciągnął swoje potężne ramiona i wygodnie rozparł się w fotelu – a Bleys spiął się, nagle czujny. Siedzący przed nim radosny gigant był prawdziwym Dahno, jakim widzieli go ludzie. Jednak głęboko we wnętrzu, czekał inny Dahno, stanowiący dziedzictwo ich wspólnej matki. Ponad wszystko inne, Dahno cenił sobie osobistą wolność. Nie bogactwo czy władzę – miał je – nie cokolwiek, co Bleys był w stanie odkryć lub sobie wyobrazić; jedynie całkowita swoboda działania. To właśnie doprowadziło go do ucieczki od matki, tak że Dahno został jako pierwszy wysłany do Henry’ego MacLeana. Wcześniej jednak były lata, przez które młody gigant walczył z niewidzialnymi kratami jej kontroli. W dojrzałym Dahno zaowocowało to bardzo ostrożnym, błyskotliwym umysłem skupiającym się najpierw, i przede wszystkim, na upewnieniu się, że nie wkroczy w żadną pułapkę mogącą ograniczyć tę cenioną wolność i pozostający na wyciągnięcie ręki od jakiejkolwiek osoby mogącej go usidlić czy zatrzymać wbrew jego woli. Dahno miał trzynaście lat, kiedy został wysłany na Zjednoczenie. Dziesięć lat później Bleys miał zaledwie jedenaście, kiedy bardziej świadomie i na zimno zaaranżował swoje wygnanie. Jednak rana we wnętrzu Bleysa była głębsza i wątpił, by Dahno kiedykolwiek zrozumiał dzielącą ich różnicę. Wiedział, że sam nikogo nie mógł dotknąć. I nikt nie mógł dotknąć jego. Bleysowi zdawało się, że wciąż pamięta krótki czas, zaraz po narodzinach, kiedy jego matka kochała go. W innym wypadku, argumentował, nie byłby w stanie tak mocno odczuwać straty, kiedy później uświadomił sobie, że nie jest już kochany; że był dla niej niczym więcej, jak jeszcze jedną zabawką czy kawałkiem kosztownej biżuterii. Nie chciał już myśleć o matce ani poświęcać się rozważaniom nad zagadnieniem istnienia, bądź nieistnienia miłości. Sama myśl na ten temat wzburzała niewidoczne potwory kryjące się za zasłoną półprzejrzystej bariery. Zdawał sobie sprawę, że istnieli tacy jak Henry MacLean, Dahno i prawdopodobnie Antonina Lu, odczuwający wobec niego jakieś uczucia, ale odsunął od siebie tę myśl. To, co ktokolwiek czuł wobec niego, nie mogło mieć znaczenia. Ruch, jaki wykonywał teraz Dahno, zdając się rozciągać i odprężać, nie wyglądał zachęcająco; podświadomy odruch ostrzegł go o nadchodzących, nieprzyjemnych wiadomościach. – Skopiowałem list do twoich prywatnych plików – poinformował go Dahno. – Czy to coś, czego się spodziewałeś? Kontrakt Nowej Ziemi na skalę całej planety? – Mniej więcej – odparł Bleys. – Chcę możliwie jak najlepszego klimatu społecznego na każdym z Nowych Światów, jakie włączę w trasę moich przemówień. Miałem nadzieję zacząć od Nowej Ziemi. Ta wiadomość czyni z niej jeszcze atrakcyjniejszy cel. Wbił wzrok w Dahno, który jednak nie sprawiał zachęcającego wrażenia; wręcz przeciwnie. – Wiem, że byłeś bardzo zajęty przygotowaniami do drogi, bracie – bez ogródek odezwał się Dahno. – Przypuszczam, że prędzej czy później musiało do tego dojść. Ale przyjrzyj się uważnie temu listowi od Any Wasserlied i upewnij się, że to dobry znak, a nie tylko pretekst do czegoś, co i tak chciałeś zrobić. Jednak zmieniając temat – myślałem o tym, co powiedziałem ci przez telefon na temat sprawy, o której chciałem z tobą porozmawiać. Dla twojego własnego dobra... Umilkł. Rozsunęły się właśnie jedne z drzwi prowadzących do apartamentu. Przeszła przez nie Toni, akurat na czas, by usłyszeć ostatnie słowa. Zatrzymała się tuż za progiem. Bleys natychmiast poczuł w sobie emocjonalny przeskok – zmianę wewnętrznego nastawienia, gdy nieoczekiwana osoba nagle wpłynęła na równanie socjalne – choć była to tylko Toni. – Przeszkadzam w prywatnej rozmowie? – zapytała. – Przepraszam. Bleys, będę w dole, w holu z roślinnością. – Nie, wejdź – zaprotestował Dahno. – Chciałbym, żebyś to usłyszała. Możesz potwierdzić część z tego, co powiem. Spojrzała pytająco na Bleysa. – Tak – stwierdził młodszy z braci. Wolałby natychmiast spytać ją o reakcję jej rodziny, ale na osobności. – Dołącz do nas, Toni. Uśmiechnęła się, a oni obaj odpowiedzieli jej tym samym. Prawie niemożliwe było nie uśmiechnąć się, kiedy ona to robiła. Podeszła do nich zwinnym krokiem wyćwiczonej atletki – jedną z jej zalet, docenioną przez Bleysa po tym, jak zaproponował jej pracę dla siebie, był fakt, że mogła szkolić go w sztukach walki, ćwiczonych przez ostatnie dziesięć lat. Była szczupła i wysoka, we włóczkowej sukience koloru akwamaryny, odzwierciedlającej nieco kolor jej oczu, ukrytych pod zdumiewająco czarnymi włosami. Miała drobnokościstą, owalną twarz, dzięki której, pomimo swoich rozmiarów, sprawiała wrażenie delikatnej. Podobnie jak wielu mieszkańców Nowych Światów wywodzących swoje korzenie z Japonii, nie miała szczególnie orientalnego wyglądu. Wybrała krzesło dryfowe i usiadła. – Nie wahaj się odezwać, jeśli będziesz uważała, że masz do powiedzenia coś za lub przeciw temu, co zamierzam powiedzieć – stwierdził do niej Dahno. – Już od jakiegoś czasu zastanawiałem się nad rzeczami, które zamierzam wyłuszczyć Bleysowi. Skierował uwagę z powrotem na Bleysa. – Minęły już cztery lata – zaczął – od kiedy zatrudniłeś mnie do wyszukiwania, szkolenia i doszkalania najlepszych i najzdolniejszych członków naszej organizacji, na wszystkich światach, gdzie mamy swoje oddziały. Najwyraźniej masz plan co do przyszłego zastosowania tych ludzi i nie mam nic przeciwko temu, że nie zdradzasz mi szczegółów, ponieważ sam w ten sposób postępuję. Nie chciałbym by coś, co kiedyś powiedziałem, wróciło wymuszając na mnie zmianę planów. Bleys uśmiechnął się. – Wiem. Zdaje się, że obaj nie mamy ochoty na nic takiego. – Dochodzą do tego wszyscy pełniący funkcje publiczne – stwierdził Dahno. – Ale rzecz w tym, że masz najlepsze umysły Innych na pół tuzina planet pracujących bez znajomości celu. Wszyscy myślą teraz, że zrobię z nich kogoś takiego jak ty – i wszyscy stawiają cię na piedestale. Spodziewają się, że okażesz się nowym Królem Arturem wszystkich światów – a oni staną się twoimi Rycerzami Okrągłego Stołu. – Właściwie – odpowiedział Bleys – nie jest to tak bardzo odległe od tego, co mam nadzieję osiągnąć. Jednak będzie to zależało od tego, czy uda mi się najpierw osiągnąć kontrolę nad częścią Nowych Światów – a przynajmniej czy dość ludzi na wystarczającej liczbie planet zmieni swoje podejście i zacznie wierzyć w planowaną przyszłość. Jeśli będę mógł, chciałbym, żeby ci Inni stali się przywódcami na pozostałych Nowych Światach, tak więc gdy nadejdzie czas, chcę by byli w stanie podjąć zadania, do których ich szkoliłeś. Nadal będę u władzy – to znaczy my będziemy – nasza trójka – wciąż będziemy wszystkim kierować, ale z ukrycia. Ci wyszkoleni ludzie staną się przywódcami, na których skierują się reflektory kamer. Rozumiecie mnie? – Może – powiedział Dahno. – Uściślij to. – Mówię – kontynuował Bleys – że chcę, by ludzie na Nowych Światach wiedzieli o mnie, ale nic więcej. Zobaczą mnie na przekazach i nagraniach, oraz do pewnego stopnia na żywo, gdy będę przemawiał. Ale to jedyny bezpośredni kontakt, jakiego pragnę. Będą mieli swobodę uwierzenia lub nie, w to co mówię, ale codzienne, szczegółowe przywództwo powinno przypaść Innym, których wyszkoliłeś. – Hmm – wydobył z siebie Dahno. – Kiedy już do tego dojdzie, nasi Inni będą mogli zająć pozycje – powiedział Bleys. – Będą pracować dla nas z rządami Nowych Światów będących pod naszą kontrolą, jak najmniej naruszając planetarną maszynerię. To oni będą widziani jako kontrolerzy. To jedyny sposób na równoczesne kontrolowanie tak wielu światów. Ale nie różni się to od tego, co sam robiłeś przez trzy lata na Zjednoczeniu, jako lobbysta i doradca delegatów Izby, rządzących Zjednoczeniem. Ty, ja, Toni – będziemy działać o krok z tyłu – to wszystko. Czekał, ale wyraz twarzy Dahno nie uległ zmianie ani nie udzielił żadnej odpowiedzi. – Rozumiesz? – zapytał Bleys. – Chcę zmienić sposób myślenia ludzi, a sposób, w jaki żyją – w każdym razie, nie natychmiast. Aby to osiągnąć, muszę stać się raczej Ideą niż człowiekiem z krwi i kości, osobą widzianą tylko z dystansu – rodzajem mistycznej osoby, symbolu tego, kim mogą się stać. – Jesteś pewien, że wszystko pójdzie po twojej myśli? – wolno zapytał Dahno. – Tak – odpowiedział Bleys. Patrzył wprost na Dahno. – Widziałeś, jak na innych planetach przyjęto moje nagrania. Przeważająca większość ludzi na Nowych Światach pragnie przywódcy. Od czasu, gdy terraformowanie umożliwiło emigrację na nowe planety, upłynęło ponad trzysta lat. Przez długi czas ludzie, którzy opuścili Starą Ziemię, byli zbyt zajęci zmaganiami o przetrwanie, by rozważać dokąd kierują się w odleglejszej perspektywie. Teraz jednak mają czas. Fanatycy, Prawdziwi Wierni, Dorsajowie i Exotikowie wierzą, że znaleźli już swoją przyszłość i są z niej zadowoleni. Ale wszyscy inni na Nowych Światach sięgają ku czemuś, czego nie potrafią dotknąć ani opisać, ale wiedzą, że tego chcą – podobnie jak nasi przodkowie na Starej Ziemi przez kilka tysięcy lat wiedzieli, że nadejdzie kiedyś przyszłość, w której będzie można posiadać wszystko co potrzebne i upragnione, w której sami będą szczęśliwi. Obiecuję im to w mojej wizji przyszłości i już niedługo zauważą,, że na ich planetach są ludzie kierujący ich dokładnie w kierunku, o którym mówię. Po prostu. Przerwał. Dahno wyglądał na mniej sceptycznego, ale wciąż nie do końca przekonanego. Po chwili odezwał się poważnie. – Ta sprawa ze staniem się symbolem – to zawsze było dziwnym i niebezpiecznym pomysłem, z którym igrałeś – powiedział. – Skończy się na tym, że nasza trójka będzie próbować kierować czymś w rodzaju tuzina różnych słoni połączonych jedną uprzężą. Niebezpieczne – nie tylko dla Innych, Toniny i mnie, ale głównie dla ciebie. Ludzie czasem zwracają się przeciw symbolom – a kiedy do tego dochodzi, niszczą je. W każdym razie – skoro wiem, że nie ma sensu próba przekonania cię do zmiany zdania – w jaki sposób twoje przemówienia mają do tego doprowadzić? – To pierwszy krok... – zaczął Bleys, ale w tej chwili zadźwięczała bransoleta na nadgarstku Toni. Uniosła ją do ust. – Tak? – zapytała. Słuchała przez chwilę, mając komunikator ustawiony na wyciszenie, tak że Bleys i Dahno słyszeli tylko jej część konwersacji. – Proszę chwilę poczekać. Spojrzała na Bleysa, dotykając równocześnie przełącznika wyciszającego mikrofon. – Jest tu ktoś, kto chce się z tobą spotkać – wyjaśniła. – Zdaje się, że bardzo na to naciska. Czy znasz oficera milicji ze Zjednoczenia o nazwisku Amyth Barbage? Właśnie wrócił z Harmonii. – Ja znam – stwierdził Dahno. – Och, to właśnie ta inna sprawa, o której chciałem z tobą rozmawiać, Bleys. Ten Barbage zadzwonił do mnie z orbity w drodze na planetę. Od jakiegoś czasu zajmuję się kontaktami z milicją na obu naszych światach i znam tego człowieka. To Fanatyk, nie dbam o niego, ale jest użyteczny. I ambitny – chciał z tobą rozmawiać, a teraz ma wiadomość i jest przekonany, że będziesz chciał jej wysłuchać bezpośrednio od niego. Nie chciał mi powiedzieć, ale wydobyłem to z niego. Sądzi, że znalazł w końcu Hala Mayne’a – w oddziale banitów na Harmonii. – Harmonia! – wykrzyknęła Toni, bo trudno było się spodziewać, by Hal Mayne nie wiedział, że Harmonia była drugim z tak zwanych światów „Zaprzyjaźnionych”, miejscem, gdzie Inni mieli znaczne wpływy. – Tak – potwierdził Dahno – Barbage zdaje się sądzić, że Mayne jest tam już od kilku miesięcy, przez cały ten czas, kiedy przeszukiwaliśmy kopalnie na Coby. Co więcej, twierdzi, że sam go widziałeś – albo powinieneś zobaczyć – podczas twojej ostatniej wizyty na Harmonii cztery miesiące temu. Zupełnie nie wiem, czemu przykładasz taką wagę do odnalezienia tego Mayne’a! – W takim razie, lepiej niech tu przyślą tego oficera – powiedział Bleys. – Choć wyglądasz, jakbyś nie do końca wierzył w te informacje. – Nie wiem, czy mam w nie wierzyć czy nie – stwierdził Dahno. – i nie chciałem wzbudzać w tobie nadziei do czasu, aż tego nie sprawdzę. Ale sam oceń, czy będziesz chciał go dalej wykorzystywać, czy nie. W każdym razie, skoro wiadomość jest już znana, może masz rację. Może lepiej będzie, jeśli sam z nim porozmawiasz i go osądzisz. Bleys skinął głową, a Toni ponownie uniosła bransoletę do ust. – Przyślijcie go na górę – powiedziała. Rozdział 3 Bleys spojrzał wprost na Dahno. – Od jak dawna, według Barbage’a, jest tu Hal Mayne? – zapytał. – Najwyraźniej od kilku miesięcy – odpowiedział Dahno. – Oczywiście sprawdzam tę informację. Ze wzrokiem skupionym na Dahno, Bleys kątem oka nadal był w stanie widzieć mapę Mayne’a. Nie chciał zdradzać, jak bardzo zainteresowany jest tą sprawą przez sprawdzanie, czy mapa została uaktualniona. Przy obecnym ustawieniu nie miał pewności, na której z czarnych kropek oznaczających planety kończy się teraz czerwona linia, choć ta wydawała się dłuższa niż ostatnim razem, kiedy się jej przyglądał. Dahno prawdopodobnie szedł na pewniaka – był bardziej pewien poprawności informacji Barbage’a, niż sugerował. – W każdym razie – kontynuował Dahno – powinienem dostać odpowiedź w ciągu sześciu dni. Wysłałem list przez Favored of God – pamiętasz? Jeden ze statków kosmicznych, w których mamy większość udziałów. Favored poleci z Harmonii na Cetę. Ale są i inne statki lecące prosto tutaj, z których każdy może dostarczyć odpowiedzi. Bleys w zamyśleniu pokiwał głową. Nie tylko pamiętał o Favored, całą swoją trasę przemówień chciał odbyć, używając tego statku. Ale odpowiedzi w sprawie Hala Mayne’a były ważne – na tyle, że warto byłoby opóźnić trochę podróż, gdyby tylko miał się czegoś dowiedzieć. – Kiedy Favored wróci i będzie wolny? – zapytał. – Osiem dni – odpowiedział Dahno. Bleys ponownie skinął. Z całą magią, do której zdolna była fizyka przesunięć fazowych, nadal najszybszym sposobem przekazywania informacji na odległości międzygwiezdne było przesyłanie ich na pokładzie statków kosmicznych. Było to nawet stosowane między planetami tej samej gwiazdy, jak Zjednoczenie i Harmonia. Prawdopodobnie powinien się cieszyć, że ma do dyspozycji tego rodzaju technologię, umożliwiającą mu odbycie międzyplanetarnego tournee z przemówieniami. Jednak Exotików podejrzewano kiedyś o posiadanie sposobu na szybszą komunikację międzygwiezdną, dającego im przewagę w międzyplanetarnym handlu. Bleys zagubił się w rozważaniu możliwości. Przesunięcie fazowe mogło spowodować translację odpowiednio wyposażonego statku z jednego miejsca do drugiego – słowo „ruszyć” nie miało tu tak naprawdę zastosowania – całkowicie pomijając ograniczenie prędkości światła. Nie tyle przemieszczano w ten sposób statek, co zmieniano jego współrzędne względem teoretycznego środka galaktyki. Jednak nawet najlepsze wyliczenia przeskoku fazowego dawały jedynie szacunkowe położenie celu. Podróżowanie w ten sposób przypominało zerowanie na punkcie docelowym. Im krótszy był skok, tym dokładniejszy. Zawsze jednak występował jakiś błąd, wymagający ponownych obliczeń, do chwili aż cel był dość blisko, by można było go osiągnąć zwykłym napędem. To wymagało czasu, ale gdyby istniał jakiś sposób skompensowania czynnika błędu... –...Właściwie – wracając do rzeczywistości, Bleys usłyszał słowa Dahno – Barbage twierdzi, że cztery miesiące temu znajdowałeś się w jednym pokoju z Maynem. W każdym razie Barbage już tu jest, prosto z Kwatery Głównej milicji. Nie podoba mi się ten człowiek. – Zauważyłem – powiedział Bleys. – Czemu? W swojej pracy lobbysty miałeś do czynienia z całkiem sporą liczbą Fanatyków – biskupów dzikich kościołów, którzy zdołali doprowadzić do wybrania się do Izby, pomagając rządzić Zjednoczeniem. – To prawda – zgodził się Dahno. – Ale Barbage bije ich wszystkich w fanatyzmie. Jest jak ostrze noża, bardzo ostre i zimne ostrze. I zawsze czegoś chce. – A więc czego chce tym razem? – zapytał Bleys. – Spodziewa się, że udasz się z nim na Harmonię wytropić Mayne’a. Chciałby wybrać grupę do poszukiwań spośród własnych ludzi stąd, ze Zjednoczenia, a nie po prostu dostać władzę, by użyć milicji z dystryktów na Harmonii, w miarę przechodzenia na kolejne terytoria. Dahno odchylił się do tyłu na swoim dryfie, rozciągając szerokie ramiona. Jego brązowe oczy z uwagą wpatrywały się w Bleysa. – Powiedziałem mu, że nie wyobrażam sobie, jak można by to zrobić – dodał – ale stwierdziłem, że porozmawiam najpierw z tobą. – Nie, nie chcę, żeby zabierał milicję ze Zjednoczenia na Harmonię – stwierdził Bleys. Była to oczywista decyzja. Jako fanatyk, Barbage był jednym z tych ludzi, którzy używali religii jako usprawiedliwienia dla własnych zachcianek, a nie jako standardu do ich oceny. Nawet gdyby był tego świadom, prawdopodobnie zignorowałby fakt, że pojawienie się na Harmonii oddziału milicji ze Zjednoczenia wzbudziłoby uczucia rywalizacji i niechęci oraz wywołałoby brak kooperacji ze strony lokalnych jednostek. – Istnieją ważne powody nie używania tam milicji ze Zjednoczenia – mówił dalej Bleys – zwłaszcza biorąc pod uwagę zbliżające się niezwykle rzadkie wydarzenie, jakim będą wspólne dla obu planet wybory Najstarszego. Porozmawiam z nim... – Proszę podejść, kapitanie – niezwykle ostro przerwała mu Toni. – Bleys Ahrens porozmawia teraz z panem. Bleys szybko odwrócił wzrok od Dahno i zobaczył mężczyznę, który musiał być Amythem Barbage’em, stojącego tuż za drzwiami windy łączącej jego apartament z poziomem biurowym. Najwyraźniej stał tam wystarczająco długo, by słyszeć ostatnie słowa Bleysa. Prawdopodobnie nawet dość długo, by podsłuchać opinię Dahno na swój temat. Podszedł z nieruchomą twarzą; szczupły i silny mimo stosunkowo drobnej budowy, odrobinę wyższy niż przeciętna, ubrany w doskonale dopasowany, czarno–srebrny mundur milicji – jak nazywano na obu Zaprzyjaźnionych Światach paramilitarne siły policyjne. Bleys zauważył, jak Toni uważnie przyjrzała się podchodzącemu Barbage’owi. Był dość młody jak na stanowisko w siłach milicyjnych i dość niezwykły, by wzbudzać zainteresowanie. Stanął wyprostowany niczym kij, wywołując w pierwszej chwili wrażenie młodej i chudej osoby usilnie starającej się dobrze wyglądać – lecz z miernym efektem. Drugie spojrzenie powiedziało Bleysowi coś więcej. On naprawdę robił wrażenie. To był drapieżnik, bardzo niebezpieczny. Twarz Barbage’a była tak szczupła, że sprawiała wrażenie wręcz wychudzonej. Włosy i brwi miał prawie równie czarne jak nienaganny mundur, w który był ubrany. Dla kontrastu twarz miał gładko ogoloną, a cerę tak jasną, że wyglądała, jakby zbladł z przejęcia. Pod ciemnymi brwiami oczy Barbage’a płonęły słabym światłem, jak ogniste opale tego samego koloru. Jego usta stanowiły prostą lini