Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Lucy Score - Knockemout 2. To, co skrywamy przed swiatem PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Spis treści
Karta redakcyjna
Dedykacja
Rozdział 1. Małe, rozżarzone węgielki
Rozdział 2. Strategia uników
Rozdział 3. Śmierć w rowie
Rozdział 4. Brud aż strach
Rozdział 5. Co się dzieje pod prysznicem, zostaje pod prysznicem
Rozdział 6. Kto dalej nasika
Rozdział 7. To nie był petting
Rozdział 8. Fasolka szparagowa i kłamstwa
Rozdział 9. Dobrosąsiedzkie stosunki przerywane
Rozdział 10. Chrzest bojowy z seniorami
Rozdział 11. Panika nie prowadzi do niczego dobrego
Rozdział 12. Witamy w strefie zagrożenia
Rozdział 13. Łóżkowi przyjaciele
Rozdział 14. Wielki skok na ciastka i zgniłe jabłko
Rozdział 15. Szatan w garniturze
Rozdział 16. Dwa podziękowania
Rozdział 17. Czułostki do poduszki
Rozdział 18. Jajka po benedyktyńsku dla upierdliwców
Rozdział 19. W khaki jej nie do twarzy
Rozdział 20. Samochodowe wyznania
Rozdział 21. Szambo wybiło
Rozdział 22. Ostateczna rozgrywka podczas meczu
Rozdział 23. Team „Lina”
Rozdział 24. Tarty z orzechami i szpiczaste łokcie
Rozdział 25. Mandat
Rozdział 26. Nash? Jaki Nash?
Rozdział 27. Gady i układy
Rozdział 28. Crappy hour w tygodniu rekina
Strona 5
Rozdział 29. Popisowy dzień kariery
Rozdział 30. Obserwacja z dramą na przystawkę
Rozdział 31. Z krążkami cebulowymi?
Rozdział 32. Przyjacielskie ostrzeżenie
Rozdział 33. Książka albo psikus
Rozdział 34. Nieuniknione
Rozdział 35. To było za silne
Rozdział 36. Przybijanie piątek i przyboje orgazmów
Rozdział 37. Dziura w ścianie
Rozdział 38. Pierwsza randka
Rozdział 39. Cały gang na miejscu
Rozdział 40. Uśmiechnij się do kamery
Rozdział 41. Mądre słowa
Rozdział 42. Topniejące lody
Rozdział 43. Zły dzień, złe rady
Rozdział 44. Woda z oczu
Rozdział 45. Całkiem dobry spadochron
Rozdział 46. Wszystkiemu są winne żelkowe penisy
Rozdział 47. Bez spodni, półdupkami do góry
Rozdział 48. Uprowadzili niewłaściwą dziewczynę
Rozdział 49. Rachunki do wyrównania
Rozdział 50. Brecklin to wredota
Rozdział 51. Kiedy go wzięłaś na widły?
Epilog
Bonusowy epilog. Kilka lat później
Notka dla czytelników
Podziękowania
O autorce
Strona 6
Karta redakcyjna
Tytuł oryginału THINGS WE HIDE FROM THE LIGHT
Copyright © 2023 by Lucy Score
Published by arrangement with Bookcase Literary Agency and Booklab Agency
Copyright © 2023 for the Polish translation by Media Rodzina Sp. z o.o.
Projekt okładki Kari March
Opracowanie polskiego projektu okładki i łamanie Andrzej Komendziński
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki
– z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na
podstawie pisemnej zgody wydawcy.
Media Rodzina popiera ścisłą ochronę praw autorskich.
Prawo autorskie pobudza różnorodność, napędza kreatywność, promuje wolność
słowa, przyczynia się do tworzenia żywej kultury. Dziękujemy, że przestrzegasz praw
autorskich, a więc nie kopiujesz, nie skanujesz i nie udostępniasz książek publicznie.
Dziękujemy za to, że wspierasz autorów i pozwalasz wydawcom nadal publikować ich
książki.
ISBN 978-83-8265-671-8
Gorzka Czekolada jest imprintem wydawnictwa
Media Rodzina Sp. z o.o.
ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań
tel. 61 827 08 50
[email protected]
Konwersja: eLitera s.c.
Strona 7
Dedykacja
Pamięci Chrisa Wallera, męża mojej przyjaciółki i wiernego czytelnika, który poprosił
mnie o umieszczenie w książce wzmianki o klinie jedynie po to, żeby wygrać zakład z żoną.
Kate, mam nadzieję, że uśmiechniesz się, widząc to słowo kolejny raz w książce.
Strona 8
Rozdział 1. Małe, rozżarzone węgielki
Nash
Agenci FBI mogli uważać się za szczęściarzy – i to podwójnie.
Po pierwsze, mój lewy sierpowy nie był już tak skuteczny jak przed postrzeleniem.
A po drugie, ostatnio niewiele mnie ruszało, a już na pewno nie tak, żebym wpadł w
szał i zrobił coś głupiego.
– Rozumiemy, że ma pan własne powody, by znaleźć Duncana Hugo.
Agentka Sonal Idler siedziała za moim biurkiem wyprężona jak struna.
Jej wzrok przeniósł się na plamę po kawie na mojej koszuli.
Była twardą, silną kobietą w męskim garniturze i sprawiała wrażenie, jakby procedury
były jej chlebem powszednim, a nawet deserem. Siedzący koło niej zastępca szeryfa
federalnego Nolan Graham, z wąsem, wyglądał
jak człowiek zmuszony do czegoś, na co nie ma najmniejszej ochoty.
Wyglądał też tak, jakby winił o to mnie.
Chciałem wykrzesać w sobie trochę złości. Chciałem poczuć coś innego niż ta wielka,
wysysająca energię pustka, która mną zawładnęła, nieuchronna niczym przypływ. Nic
takiego się jednak nie stało. Nadal byłem tylko ja i emocjonalna próżnia.
– Ale nie możemy się godzić na to, żeby pańscy chłopcy i dziewczęta pałętali się i
bałaganili mi w śledztwie – mówiła dalej Idler.
Za szklanym przepierzeniem sierżant Grave Hopper sypał pół kilo cukru do kawy i
świdrował agentów federalnych morderczym spojrzeniem. Za jego plecami przestronne
biuro tętniło codzienną energią typową dla małomiasteczkowej komendy.
Telefony dzwoniły. Klawiatury stukały. Policjanci na służbie służyli społeczeństwu. A
kawa robiła z siebie pośmiewisko.
Wszyscy żyli, oddychali pełną piersią. Wszyscy oprócz mnie.
Ja tylko stwarzałem pozory.
Skrzyżowałem ramiona na piersi, ignorując nagłe ukłucie bólu.
– Doceniam waszą kurtuazyjną wizytę, ale skąd to szczególne zainteresowanie mną?
Nie jestem jedynym gliniarzem, którego postrzelono na służbie.
– Nie jest pan też jedynym człowiekiem na tej liście. – Graham zabrał
Strona 9
głos po raz pierwszy.
Zacisnąłem zęby. Od tamtej listy zaczął się mój koszmar.
– Ale pana pierwszego sprawca wziął na cel – powiedziała Idler. –
Pańskie nazwisko znalazło się wśród innych funkcjonariuszy organów ścigania i
informatorów. Chodzi jednak o coś większego niż pojedyncze postrzelenie. Pierwszy raz
mamy w rękach coś, za co moglibyśmy przyskrzynić Anthony’ego Hugo.
Dopiero teraz wyczułem w jej głosie ślad emocji. Oznaczało to, że dla agentki specjalnej
Idler przyszpilenie bossa światka przestępczego Anthony’ego Hugo było osobistą misją.
– W tej sprawie nie ma miejsca na najmniejszy błąd – mówiła dalej. –
Dlatego nikomu z miejscowych nie wolno brać jej w swoje ręce. Nawet jeśli noszą
odznaki. Wyższe dobro zawsze wiąże się z pewnymi kosztami.
Potarłem dłonią podbródek i z zaskoczeniem poczułem na nim szczecinę, która już
znacznie przerosła mój zwyczajowy cień zarostu.
Ostatnio golenie się nie zajmowało zbyt wysokiego miejsca na mojej liście priorytetów.
Idler sądziła, że prowadziłem śledztwo. To zrozumiałe, biorąc pod uwagę okoliczności.
Nie znała jednak mojego małego, brudnego sekretu.
Nikt go nie znał. Na zewnątrz mogło się wydawać, że wracam do zdrowia.
Co dzień wkładałem mundur i zjawiałem się na komendzie. Jednak w środku nic nie
zostało. Nie było we mnie nawet pragnienia, żeby znaleźć winnego tego stanu.
– Czego więc oczekujecie od mojego wydziału, jeśli Duncan Hugo wróci tu, żeby
podziurawić jeszcze kilku mieszkańców? Chcecie, żebyśmy odwrócili wzrok? –
zaciągnąłem z południowym zaśpiewem.
Agenci wymienili się spojrzeniami.
– Oczekujemy, że będzie nas pan informował o lokalnych wydarzeniach, które mogą
dotyczyć naszej sprawy – oświadczyła stanowczo Idler. – Mamy do dyspozycji więcej
środków i sił niż pański wydział. I nie kierują nami żadne osobiste pobudki.
Poczułem, że w mojej wewnętrznej próżni coś drgnęło. „Zawstydzenie”.
Powinny mną kierować osobiste pobudki. Powinienem zapolować na tego człowieka.
Jeśli nie ze względu na siebie, to ze względu na Naomi i Waylay. Narzeczona mojego brata i
jej siostrzenica stały się jego ofiarami w innym sensie – uprowadził je i groził im z powodu
tej samej listy, która ściągnęła na mnie dwa pociski.
Jednak tamtej nocy, gdy leżałem w rowie, coś we mnie umarło, a o to, co zostało, nie
warto za bardzo się starać.
Strona 10
– Szeryf Graham przez jakiś czas tu zostanie. Będzie miał wszystko na oku – wyjaśniała
dalej Idler.
Wąsacz nie wyglądał na zadowolonego z tego faktu ani trochę bardziej niż ja.
– Ma się czemuś przyglądać szczególnie uważnie? – zapytałem.
– Biuro obejmie wszystkie osoby z listy programem ochrony, dopóki nie upewnimy się,
że zagrożenie zostało wyeliminowane – wyjaśniła Idler.
„Chryste”. W całym cholernym mieście podniesie się wrzawa, kiedy mieszkańcy się
dowiedzą, że nad naszymi głowami stoją agenci federalni, którzy tylko czekają, aż ktoś
złamie prawo. Brakowało mi energii do uciszania wrzawy.
– Nie potrzebuję ochrony – powiedziałem. – Jeśli Duncan Hugo ma odrobinę oleju w
głowie, to wie, że nie powinien się tu kręcić. Dawno zmienił rewir.
W każdym razie to sobie wmawiałem wczoraj w nocy, czekając na sen, który uparcie
nie nadchodził.
– Z całym szacunkiem, komendancie, to właśnie pan oberwał. Ma pan szczęście, że
nadal jest tu z nami – rzucił Graham i z zadowoloną z siebie miną poruszył wąsem.
– A co z narzeczoną mojego brata i jej siostrzenicą porwanymi przez Hugo? Czy
dostaną ochronę?
– Nie mamy powodu sądzić, że Naomi i Waylay Witt może jeszcze cokolwiek grozić –
odparła Idler.
Kłucie w moim barku przeszło w tępe łupanie podobne do tego, które czułem w
głowie. Brakowało mi snu oraz cierpliwości i nie byłem pewien, czy będę w stanie dalej
zachowywać się w cywilizowany sposób, jeśli nie uda mi się wyprosić z mojego biura tej
pary upierdliwych typków.
Zdobywając się na tyle charakterystycznego dla południowców uroku osobistego, na ile
mogłem sobie pozwolić w tej chwili, wstałem zza biurka.
– Rozumiem. A teraz proszę mi wybaczyć, ale muszę powrócić do służby mieszkańcom.
Agenci poderwali się z krzeseł i wymieniliśmy zdawkowo uściski dłoni.
Kiedy dotarli do drzwi, rzuciłem:
– Byłbym wdzięczny, gdybyście informowali mnie na bieżąco o rozwoju śledztwa.
Wiecie, skoro ta sprawa dotyczy mnie osobiście i w ogóle.
– Oczywiście, będziemy się z panem dzielić tym, czego się dowiemy –
zapewniła mnie Idler. – Oczekujemy też, że skontaktuje się pan z nami, kiedy
przypomni sobie cokolwiek z tamtej strzelaniny.
– Tak, tak – wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
Strona 11
Triada złożona z obrażeń fizycznych, utraty pamięci i uczucia otępienia sprawiła, że
stałem się cieniem człowieka, którym byłem przedtem.
– Wkrótce znowu się spotkamy – powiedział Graham.
Zabrzmiało to jak groźba.
Czekałem, aż wyniosą się z mojej komendy, a potem zdjąłem z wieszaka swoją
służbową kurtkę. Dziura w barku mocno dała o sobie znać, kiedy wsunąłem ramię w
rękaw. Ta w klatce piersiowej zareagowała niewiele lepiej.
– Wszystko gra, szefie? – zapytał Grave, kiedy wyszedłem do głównego pomieszczenia.
W normalnych okolicznościach sierżant nalegałby, żebym zrelacjonował
mu dokładnie, minuta po minucie, przebieg całej rozmowy, po czym jeszcze przez
godzinę zrzędziłby na tych, którzy chcą nam włazić w kompetencje. Odkąd jednak mnie
postrzelono i niewiele brakowało, żebym pożegnał się z życiem, wszyscy stawali na
rzęsach, żeby obchodzić się ze mną jak z jajkiem.
Może więc zachowywanie pozorów wychodziło mi gorzej, niż sądziłem.
– Wszystko w porządku – odparłem ostrzej, niż chciałem.
– Wychodzisz? – dopytywał.
– Tak.
Pełna werwy nowa policjantka z patrolu poderwała się z krzesła jak na sprężynie.
– Jeśli ma pan ochotę na lunch, mogę wyskoczyć do Dino i coś przynieść, szefie –
zaproponowała.
Tashi Bannerjee, mieszkająca od urodzenia w Knockemout, niedawno ukończyła
akademię policyjną. Dzisiaj jej buty lśniły czystością, a ciemne włosy były upięte w
ultraregulaminowy kok. Tymczasem cztery lata temu, jeszcze w szkole średniej, dostała
mandat za podjechanie konno pod okienko dla kierowców w lokalnym fast foodzie.
Większość pracowników naszego wydziału w młodości przekroczyła granicę prawa,
dlatego tym większe znaczenie miał fakt, że zdecydowaliśmy się stać na jego straży, a nie je
łamać.
– Sam mogę sobie przynieść cholerny lunch – warknąłem.
Policjantce na chwilę zrzedła mina, ale szybko się otrząsnęła, a ja poczułem się tak,
jakbym kopnął szczeniaka. Kurde. Zaczynałem się zmieniać w mojego brata.
– Ale dziękuję za propozycję – dodałem nieco mniej kłótliwym tonem.
Świetnie. Teraz będę musiał wykonać jakiś miły gest. Znowu.
Powinienem pokazać, jak bardzo żałuję, że zachowałem się jak palant, a nie miałem na
to siły. W tym tygodniu już zdążyłem kupić pracownikom przeprosinową kawę, pączki i –
Strona 12
po szczególnie żenującej scenie, którą zrobiłem im na temat temperatury, którą ustawiają
na termostacie w biurze – czekoladki ze stacji benzynowej.
– Idę na fizjoterapię. Wrócę mniej więcej za godzinę.
Po tych słowach wyszedłem na korytarz i ruszyłem do wyjścia krokiem nie
pozostawiającym wątpliwości, że mam ważne sprawy do załatwienia, by nikomu nie
wpadło do głowy, żeby mnie zagadywać.
Wyłączyłem umysł i starałem się zwracać uwagę jedynie na to, co mam bezpośrednio
przed sobą.
Kiedy wyszedłem przez szklane drzwi budynku administracji publicznej imienia Knoxa
Morgana, z całą mocą uderzyła mnie jesień typowa dla północnej części stanu Wirginia.
Słońce świeciło na niebie tak błękitnym, że aż bolały oczy. Szpaler drzew wzdłuż ulicy
olśniewał feerią barw, bo liście porzuciły już zieleń i zastąpiły ją rdzawymi, żółtymi i
pomarańczowymi odcieniami. Na wystawach sklepów w centrum miasteczka królowały
dynie i bale słomy.
Uniosłem głowę, słysząc ryk motocykla i zobaczyłem jadącego niespiesznie Harveya
Lithgowa. Na kasku miał diable rogi, a do tylnego siedzenia przytwierdził w pozycji
siedzącej plastikowy szkielet.
Harvey pozdrowił mnie gestem, a potem dodał gazu i oddalił się, przekraczając co
najmniej o dwadzieścia pięć kilometrów dopuszczalną prędkość. Jak zwykle testował
granice prawa.
Jesień zawsze była moją ulubioną porą roku. Zwiastowała nadejście nowego. Ładne
dziewczyny w miękkich swetrach. Sezon futbolowy.
Powroty z wakacji. Ogniska i bourbon rozgrzewające ludzi podczas zimnych
wieczorów.
Teraz jednak wszystko się zmieniło. Ja się zmieniłem.
Skłamałem, że idę na fizjoterapię, więc lepiej, żeby nie widziano mnie, jak jem lunch na
mieście. Ruszyłem zatem w kierunku domu.
Zamierzałem przygotować sobie kanapkę, na którą nie miałem szczególnej ochoty,
posiedzieć w samotności i znaleźć sposób na doczekanie końca dnia, nie robiąc z siebie
buraka.
Musiałem ogarnąć swoje życie. Cholera, przecież nie tak trudno jest odwalać
papierkową robotę i od czasu do czasu pokazać się publicznie jak jakiś bezużyteczny
figurant – którym się stałem.
– Dzień dobry, komendancie.
Strona 13
Tallulah St. John, nasza lokalna mechaniczka i współwłaścicielka Café Rev, przywitała
się, przechodząc tuż przede mną przez ulicę w niedozwolonym miejscu. Nosiła długie,
czarne warkocze związane na wysokości ramion. Miała na sobie roboczy kombinezon, w
jednej ręce płócienną siatkę z zakupami, a w drugiej kawę, zapewne zaparzoną przez
męża.
– Dzień dobry, Tashi.
Ulubionym zajęciem mieszkańców Knockemout było ignorowanie przepisów. Sam
kierowałem się w życiu tym, co zostało napisane wyraźnie czarno na białym, podczas gdy
reszta otaczających mnie ludzi żyła wyłącznie według różnych odcieni szarości.
Założycielami mojego miasteczka byli buntownicy i bandyci, toteż przepisy i reguły do
dzisiaj miały tu niewielkie zastosowanie. Poprzedni komendant lokalnej policji pozwalał
mieszkańcom załatwiać sprawy po swojemu. Wypolerowaną odznaką policyjną świecił
ludziom po oczach jedynie po to, żeby podkreślić swój status, a stanowisko ponad
dwadzieścia lat wykorzystywał dla własnych korzyści.
Ja piastowałem ten urząd już niemal pięć lat. To miasto było moim domem, a jego
mieszkańców traktowałem jak rodzinę.
Najwyraźniej nie udało mi się nauczyć ich poszanowania prawa. A teraz było jedynie
kwestią czasu, by dowiedzieli się, że już nie jestem w stanie ich chronić.
Usłyszałem sygnał SMS-a. Sięgnąłem po telefon lewą ręką i dopiero po chwili
przypomniałem sobie, że już go nie noszę w kieszeni po tej stronie.
Mamrocząc przekleństwa pod nosem, wyjąłem go prawą.
Knox: Powiedz tym łebkom z FBI, że mogą cmoknąć w dupę ciebie, mnie, a potem
jeszcze, kurde, resztę miasta.
No oczywiście, mój brat już wiedział o agentach. Pewno dostał cynk już w chwili, gdy
ich sedan pojawił się na głównej ulicy. Nie chciało mi się jednak o tym dyskutować. Nic mi
się nie chciało.
Telefon zaczął dzwonić w mojej dłoni.
„Naomi”.
Jeszcze nie tak dawno temu paliłbym się jak cholera do odebrania tego połączenia.
Czułem miętę do tej nowo przybyłej do naszego miasta kelnerki, którą prześladował pech.
Ona jednak z jakiejś niewytłumaczalnej przyczyny zakochała się w moim gburowatym
bracie. Zrezygnowałem z romantycznych uniesień – co okazało się łatwiejsze, niż można
było przypuszczać – ale bawiła mnie irytacja Knoxa za każdym razem, kiedy jego wtedy
jeszcze przyszła żona wpadała do mnie w odwiedziny.
Strona 14
Obecnie kojarzyło mi się to jedynie z obowiązkiem, którego wolałem uniknąć.
Przełączyłem rozmowę na pocztę głosową i skręciłem w ulicę, przy której stał mój
dom.
– Dzień dobry, komendancie! – krzyknęła Neecey, wynosząc potykacz na chodnik przed
pizzerią.
Dino’s Pizza & Subs działała siedem dni w tygodniu, otwierano ją punktualnie o
jedenastej. To znaczyło, że wytrzymałem w pracy jedynie cztery godziny, zanim
zdecydowałem, że muszę się zwijać. Pobiłem nowy rekord.
– Dzień dobry, Neecey – odpowiedziałem bez entuzjazmu.
Chciałem jedynie wejść do domu i zamknąć za sobą drzwi. Odciąć się od świata i
pogrążyć w mroku. Nie chciałem co krok zatrzymywać się na pogawędkę.
– Słyszałam, że ten wąsaty agent trochę u nas zabawi. Myślisz, że spodoba mu się w
motelu? – zapytała z łobuzerskim błyskiem w oku.
Ta kobieta – wiecznie żująca gumę plotkara w okularach na nosie – na każdej zmianie
w pizzerii zagadywała pół miasta. Ale miała rację. Motel w Knockemout mógł być mokrym
snem każdego inspektora sanitarnego.
Nieprawidłowości wszelkiej maści – naruszenia każdego punktu regulaminu. Ktoś
powinien wreszcie kupić to cholerstwo i je zburzyć.
– Przepraszam, Neecey. Muszę odebrać telefon – skłamałem i przyłożywszy komórkę
do ucha, udawałem, że prowadzę rozmowę.
Kiedy znowu zniknęła za drzwiami pizzerii, schowałem telefon i pospiesznie
pokonałem resztę drogi do drzwi swojego mieszkania.
Uczucie ulgi było krótkotrwałe. Drzwi na klatkę schodową – z rzeźbionego drewna i
grubego szkła – były uchylone i podparte kartonowym pudłem, na którym ktoś nabazgrał
spiczastym charakterem pisma: Akta.
Patrząc podejrzliwie na karton, wszedłem do środka.
– Cholerny sukinsyn! – Z góry dobiegł mnie kobiecy głos, który nie należał do mojej
wiekowej sąsiadki.
Uniosłem wzrok akurat w chwili, gdy modny czarny plecak stoczył się po schodach do
mnie niczym designerska kula pustynnego zielska. Mój wzrok przykuła para długich,
smukłych nóg, widoczna w połowie ciągu schodów.
Nóg w eleganckich legginsach w kolorze mchu. Widok stawał się coraz lepszy. Mechaty
szary sweterek był tak krótki, że dało się zobaczyć gładką, opaloną skórę opinającą
naprężone mięśnie, a jednocześnie podkreślał
Strona 15
subtelnie krągłości. Ale najbardziej przyciągała uwagę twarz. Godne pozazdroszczenia
kości policzkowe. Duże, ciemne oczy. Pełne usta wydęte w grymasie rozdrażnienia.
Jej włosy – bardzo ciemne, niemal czarne – były ścięte dość krótko, postrzępione i
wyglądały tak, jakby ktoś dopiero co zmierzwił je palcami.
Moje palce odruchowo się wyprostowały.
Angelina Solavita – lepiej znana jako Lina albo eksdziewczyna mojego brata z czasów,
które zdają się należeć do innego życia – była kobietą, na której dało się z przyjemnością
zawiesić oko. I znajdowała się na klatce schodowej mojego domu.
To nie mogło być nic dobrego.
Pochyliłem się i podniosłem plecak, który już dotoczył się do moich stóp.
– Przepraszam, że oberwałeś moim bagażem! – krzyknęła do mnie, taszcząc wielką
walizę na kółkach po ostatnich kilku stopniach.
Nie mogłem narzekać na widoki, ale miałem poważne wątpliwości co do tego, czy uda
mi się przetrwać towarzyską pogawędkę.
Na pierwszym piętrze znajdowały się trzy mieszkania – moje, pani Tweedy i jeszcze
jedno tuż obok mojego, obecnie puste.
Doświadczałem wystarczającego urwania głowy, mieszkając drzwi w drzwi ze starszą
wdową, która nie miała wielkiego poszanowania dla prywatności i przestrzeni osobistej.
Nie uśmiechało mi się jeszcze więcej czynników zakłócających spokój w domu. Zwłaszcza
jeśli czynniki te wyglądały jak Lina.
– Wprowadzasz się?! – krzyknąłem, kiedy znowu pojawiła się u szczytu schodów.
Pytanie mnie samemu wydawało się wymuszone, słyszałem napięcie w swoim głosie.
Lina posłała mi seksowny półuśmieszek.
– Tak. Co zjemy na kolację?
Patrzyłem, jak zbiegła po schodach – szybko i z gracją.
– Myślę, że sama ugotowałabyś coś lepszego niż to, co mógłbym ci zaproponować.
Nie byłem na zakupach od... Okej, nawet nie pamiętałem, kiedy ostatni raz byłem w
Grover’s Groceries po produkty na obiad. Kiedy przypominało
mi się, że trzeba coś zjeść, zdawałem się na żarcie na wynos.
Lina zatrzymała się na ostatnim stopniu, stanęła twarzą w twarz ze mną i powoli
zmierzyła mnie wzrokiem. Jej półuśmieszek zmienił się w promienny uśmiech.
– Nie umniejszaj swojego potencjału, mistrzu.
Pierwszy raz nazwała mnie tak kilka tygodni temu, porządkując bałagan, w który
zmieniły się moje szwy po tym, jak uratowałem tyłek bratu. Kiedy to robiła, powinienem
Strona 16
myśleć o lawinie papierkowej roboty, która na mnie spadnie w związku z uprowadzeniem i
wynikłą strzelaniną.
Tymczasem siedziałem pod ścianą i pozwalałem, żeby spokojne, kompetentne ruchy
rąk Liny oraz jej czysty, świeży zapach rozpraszały moje myśli.
– Czy ty ze mną flirtujesz? – Nie chciałem tego chlapnąć na głos, ale trzymałem się
jeszcze jako tako jedynie ostatnim wysiłkiem woli.
Przynajmniej nie powiedziałem, że podoba mi się zapach jej proszku do prania.
Lina uniosła brew.
– Przecież jesteś moim przystojnym nowym sąsiadem, szefem policji i bratem mojego
chłopaka z czasów college’u. – Pochyliła się do mnie o kilka centymetrów, a ja w żołądku
poczułem coś ciepłego. Chciałem przedłużyć to uczucie, przytrzymać je w dłoniach, dopóki
nie roztopi lodu, który skuł krew w moich żyłach. – Ja wręcz uwielbiam złe pomysły. A ty?
Jej uśmiech nagle zaczął wyglądać jak zwiastun niebezpieczeństwa.
Jeszcze jakiś czas temu odpaliłbym w tej sytuacji całą moc uroku osobistego. Kto nie
lubi poflirtować? Przyjemnie jest poczuć odwzajemniony pociąg. Wtedy byłem jednak
innym człowiekiem.
Wyciągnąłem rękę, w której trzymałem za pasek jej plecak. Palce Liny oplotły się
dokoła moich palców, kiedy odbierała go ode mnie. Nasze spojrzenia się skrzyżowały i
przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy.
Pełgające ciepło eksplodowało we mnie mnóstwem maleńkich iskier żaru –
i to niemal wystarczyło, żebym przypomniał sobie, czym są emocje.
Niemal.
Lina przyglądała mi się z uwagą. Jej brązowe oczy w odcieniu whisky czytały mnie,
jakbym był otwartą księgą.
Wysunąłem palce z jej uścisku.
– Przypomnij mi... czym się zajmujesz? – zapytałem.
Pamiętałem, że kiedyś wspomniała o tym mimochodem. Powiedziała, że to nudy, i
szybko zmieniła temat. Widziałem jednak, że jej oczom niewiele mogło umknąć, i
interesowało mnie, co to za praca, w której można ot tak zaszyć się na kilka tygodni na
wirginijskim odludziu.
– Ubezpieczeniami – odpowiedziała, zarzucając plecak na ramię.
Nadal nie ruszyliśmy się z miejsca. Ja dlatego, że te iskierki żaru były jedyną
przyjemnością, która spotkała mnie od wielu tygodni.
– Jakiego rodzaju?
Strona 17
– A co? Rozglądasz się za nową polisą? – zapytała nieco wyzywająco i zaczęła odsuwać
się ode mnie.
Chciałem jednak, żeby została przy mnie. Chciałem, żeby rozdmuchała ten tlący się we
mnie żar, żeby się przekonać, czy jest we mnie jeszcze coś, co może podsycić ogień.
– Chcesz, żebym ci z tym pomógł? – zaproponowałem, wsuwając kciuk w uchwyt
kartonu z aktami, przytrzymującego drzwi.
Uśmiech Liny zgasł.
– Sama się tym zajmę – powiedziała rzeczowo i zrobiła krok w bok, żeby mnie
wyminąć.
Zastąpiłem jej drogę.
– Pani Tweedy wygarbowałaby mi skórę, gdyby się dowiedziała, że pozwoliłem ci
samej nosić te pudła po schodach – nalegałem.
– Pani Tweedy?
Wskazałem palcem do góry.
– Mieszkanie 2C. Poszła na spotkanie swojej grupy kulturystek. Ale na pewno wkrótce
ją poznasz. Sama się o to postara.
– Jeśli nie ma jej w domu, to się nie dowie, że nie szkodziłeś swoim świeżym ranom,
tachając z oślim uporem ciężkie pudła – zauważyła Lina. –
Jak się goją?
– W porządku – skłamałem.
Mruknęła z powątpiewaniem i znowu podejrzliwie uniosła jedną brew.
– Naprawdę?
Nie uwierzyła. Ale tak bardzo potrzebowałem tych malutkich przebłysków emocji,
byłem taki zdesperowany, że nie przejąłem się tym za bardzo.
– Za parę dni będę zdrów jak ryba.
Rozległ się cichy brzęczyk i zobaczyłem, że przez twarz Liny przemknął
cień irytacji, kiedy sięgnęła po telefon do ukrytej kieszonki w ściągaczu legginsów.
Przez chwilę mignęło mi przed oczami słowo „Mama” na wyświetlaczu. Lina odrzuciła
połączenie. Wyglądało na to, że oboje unikamy kontaktów z rodziną.
Skorzystałem z chwili jej nieuwagi, żeby podnieść pudło –
demonstracyjnie zrobiłem to lewą ręką.
W barku czułem bolesne pulsowanie, kropla zimnego potu spłynęła mi po plecach. Ale
kiedy nasze oczy znowu się spotkały, wrócił do mnie żar tamtych drobnych węgielków.
Nie wiedziałem, skąd się biorą – wystarczyło mi, że ich potrzebowałem.
Strona 18
– Widzę, że słynny upór Morganów udziela ci się tak samo jak bratu –
zauważyła Lina, wkładając telefon z powrotem do kieszonki.
Jeszcze raz zmierzyła mnie wzrokiem, a potem odwróciła się i ruszyła na piętro.
– A skoro mowa o Knoksie... – zacząłem, starając się, żeby mój głos brzmiał naturalnie.
– Domyślam się, że będziesz mieszkać pod 2B, tak?
Mój brat był właścicielem tego budynku, który mieścił także bar oraz salon fryzjerski
znajdujące się na parterze.
– Teraz tak. Przedtem mieszkałam w motelu – powiedziała.
Zmówiłem modlitwę dziękczynną za to, że na górę szła wolniej niż na dół.
– Trudno uwierzyć, że tak długo tam wytrzymałaś.
– Dzisiaj rano widziałam pojedynek szczura z karaluchem, który dorównywał mu
wielkością. To była kropla, która przelała czarę –
powiedziała.
– Mogłaś się zatrzymać u Knoxa i Naomi – rzuciłem szybko, żeby nie dać po sobie
poznać zadyszki.
Straciłem formę, a kształtna pupa Liny pod tymi legginsami nie pomagała mojemu
krążeniu.
– Lubię mieć własny kąt – odparła.
Dotarliśmy do końca schodów, wszedłem z nią przez otwarte drzwi sąsiadujące z
moimi, a po plecach spływały mi wijące się strużki lodowatego potu. Naprawdę
powinienem wrócić na siłownię. Jeśli już zamierzałem być żywym trupem, to przynajmniej
takim, który jest w stanie wejść po schodach, prowadząc normalną rozmowę.
W mieszkaniu Lina upuściła plecak na podłogę, a potem odwróciła się, żeby wziąć ode
mnie pudło.
Nasze palce znowu się dotknęły.
I znów coś poczułem. Nie tylko ból w barku i pustkę w sercu.
– Dziękuję za pomoc – powiedziała Lina, biorąc ode mnie karton.
– Jeśli czegoś będzie ci trzeba, to jestem obok.
Jej usta wygięły się lekko w łuk.
– Dobrze wiedzieć. No to do zobaczenia, mistrzu.
Stałem przed zamkniętymi drzwiami, jakby stopy wrosły mi w ziemię, i czekałem,
dopóki nie zgasł ostatni węgielek żaru.
Strona 19
Rozdział 2. Strategia uników
Lina
Zamknęłam drzwi przed nosem Nasha Morgana vel chodzących metr osiemdziesiąt
pięć pokrzywdzonego strapienia.
– Nawet o tym nie myśl – mruknęłam pod nosem.
Zwykle nie miałam nic przeciwko szczypcie ryzyka, igraniu z ogniem.
A właśnie tym byłoby bliższe zapoznanie się z Cudnejkiem Doskonałym, jak go
przezywała damska część Knockemout. Miałam jednak na głowie pilniejsze sprawy niż
rozwiewanie flirtem tego smutku, który otulał Nasha niczym całun.
„Pokrzywdzone chodzące strapienie” – przyszło mi znowu na myśl, kiedy niosłam
swoje dokumenty na drugi koniec pokoju.
Nie zdziwiło mnie, że poczułam do niego pociąg. Wprawdzie wolałam styl życia, w
którym związkami należy się cieszyć, lecz ich nadmiernie nie przeciągać, jednak nic nie
satysfakcjonowało mnie bardziej niż trudne wyzwania. Zajrzenie zaś pod maskę lokalnego
bohatera i wysondowanie, skąd bierze się ten cień w jego smutnych oczach, byłoby
dokładnie takim wyzwaniem.
Niestety, Nash zrobił na mnie wrażenie faceta, który oczekuje stabilizacji życiowej, a ja
miałam alergię na stałe związki.
Wystarczy, że okażesz komuś zainteresowanie, a on już sobie wyobraża, że to znaczy, iż
ma prawo dyktować ci, co masz robić i jak się do tego zabrać, a tego najbardziej nie znoszę.
Lubiłam się zabawić, czułam dreszczyk emocji związany ze zdobywaniem serca drugiej
osoby. Lubiłam dopasowywać do siebie elementy układanki, dopóki nie utworzyły całego
obrazu, a potem zaczynałam układać następne. Między jednym a drugim wyzwaniem
lubiłam zaś wracać do swojego mieszkania pełnego wyłącznie moich przedmiotów,
zamawiać takie jedzenie, na jakie miałam ochotę, i nie walczyć z nikim o to, co dzisiaj
włączę w telewizji.
Postawiłam karton na mikroskopijnym stole w jadalni i rozejrzałam się po moim
nowym królestwie.
Mieszkanie miało potencjał. Rozumiałam, dlaczego Knox zainwestował
Strona 20
w ten budynek. On zawsze umiał dostrzec potencjał, nawet jeśli był ukryty pod
warstwą rozpaczliwego bałaganu. Wysokie sufity, podłogi ze starego drewna, duże okna
wychodzące na ulicę.
Wyposażenie głównej części mieszkalnej stanowiły kanapa ze spłowiałym kwiatowym
obiciem stojąca naprzeciw pustej, ceglanej ściany, mały, lecz solidny owalny stół z trzema
krzesłami oraz coś w rodzaju regału pod oknami, skonstruowanego ze starych skrzyń.
Ciasna kuchnia oddzielona ściankami działowymi była passé mniej więcej o
dwadzieścia lat.
To nie problem, bo nie zawracałam sobie głowy gotowaniem. Blaty były pokryte
jaskrawożółtym laminatem, którego najlepsze czasy już dawno minęły, o ile w ogóle je
miał. Stała w niej jednak kuchenka mikrofalowa oraz lodówka wystarczająco pojemna, by
zmieścił się zapas dań na wynos i sześciopak piwa, więc to mi wystarczało.
Sypialnia była pusta, ale miała sporą wbudowaną szafę na ubrania, która w
przeciwieństwie do kuchni była dla mnie bardzo ważna ze względu na moje tendencje do
kompulsywnego kupowania ciuchów. W przylegającej do sypialni łazience w uroczym
stylu vintage stała wanna na lwich łapach oraz totalnie bezużyteczna umywalka na cokole,
na której zmieściłoby się zero procent mojej kolekcji kosmetyków do makijażu i
pielęgnacji skóry.
Westchnęłam przeciągle. W zależności od tego, jak wygodna była kanapa, mogłam
odłożyć w czasie decyzję o zakupie łóżka. Jeszcze nie wiedziałam, jak długo tu zostanę ani
jak dużo czasu zajmie mi znalezienie tego, czego oczekuję od życia.
Miałam cholerną nadzieję, że niedużo.
Opadłam bezwładnie na kanapę, modląc się w duchu, żeby była wygodna.
Nie była.
– Za co tak mnie karzesz? – zapytałam, unosząc wzrok do sufitu. – Nie jestem
najgorszym człowiekiem. Zatrzymuję się na przejściu, żeby przepuścić przechodniów.
Wpłacam datki na fundację ochrony zwierząt.
Jem grzecznie warzywa. Czego jeszcze chcesz ode mnie?
Istota wyższa nie odpowiedziała.
Westchnęłam ciężko i pomyślałam z nostalgią o moim domu w Atlancie.
Przyzwyczaiłam się, że na zleceniach poza miastem mogę zapomnieć o komforcie. Po
powrocie z przedłużonego pobytu w kolejnym dwugwiazdkowym motelu zawsze tym
bardziej doceniałam moją drogą pościel, moją wygodną designerską sofę i moją
zorganizowaną w najdrobniejszym szczególe garderobę.