Gordon R. Dickson Inny Tytuł oryg. „Other” Przełożył Marek Pawelec Copyright © 1994 by Gordon R. Dickson Copyright © 2003 for the Polish translation Rozdział l Henry MacLean dopiero nad ranem skończył czyszczenie i składanie pistoletu energetycznego, który ostatnie dwadzieścia lat spędził zakopany pod ziemią. Kiedy wsunął magazynek do grubej rękojeści, zauważył, że kostki prawej dłoni bieleją w kurczowym chwycie, a lewą ręką podpiera go od dołu – jak zrobiłby z zapasowym magazynkiem, w walce jako Żołnierz Boga. Na chwilę wszystko wróciło; odgłosy broni, smród płonących budynków – i trafiony serią igieł w gardło, umierający milicjant. Błagający gestem, by połączył mu dłonie i oddał ostatnią przed śmiercią posługę. Na chwilę przerwał, pochylił głowę i oparł krawędzie złączonych dłoni o brzeg stołu. – Boże – rozpoczął modlitwę – on jest dla mnie niczym syn. Jak Joshua – i jak Will, przebywający w Twoich objęciach. Kocham go równie mocno. Wiesz Panie, czemu muszę to zrobić. Jeszcze przez chwilę siedział, potem rozłączył dłonie i uniósł głowę. Stłamsił przywołane z głębin pamięci obrazy i dawne odruchy. Odeszły. Wsadził pistolet z kaburą do walizki i dorzucił kilka osobistych rzeczy. Chwilę później, przed wyjściem, Henry zatrzymał się w pogrążonej w mroku kuchni by zostawić na stole list do Joshuy i jego rodziny. Pojedyncza kartka, na której napisał, dokąd się wybiera i że zostawia im wszystko, ziemię, farmę, zwierzęta. Napisał też, że ich kocha. Potem bezdźwięcznie, boso, z butami w ręku, podszedł do głównego wejścia, otworzył je i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Zanim założył buty, przez chwilę stał u szczytu trzech drewnianych stopni. Zbliżał się koniec krótkiej wiosny, oddzielającej na Harmonii, krążącej pod słońcem Epsilon Eridiani bardzo długą, deszczową zimę od upalnego, równie długiego lata. W nocy przez chwilę padało, ale teraz powietrze było nieruchome i stojąc na schodach poczuł miły, wilgotny chłód, który szybko przeminie za dnia. Świt był jeszcze za horyzontem, ale blask od wschodu już starł gwiazdy z bezchmurnego nieba. Otaczały go szare, zaorane już i obsiane pola. Światło Epsilon Eridiani, nawet zza horyzontu, zdawało się wszystko podkreślać i uwypuklać, nadając dziwne wrażenie trójwymiarowości. Nawet plama wody na udeptanej ziemi pod schodami przekształciła się w doskonale gładkie zwierciadło. Za kałużą, ziemia na podwórzu była mokra i ciemna, wyraźnie rysowały się na niej sterczące tu i ówdzie, oczyszczone przez deszcz, błękitne kamienie z białymi żyłkami, stanowiące plagę ich pól. W kałuży odbijała się biel bezchmurnego nieba o świcie i sylwetka jego szczupłego, żylastego ciała o szerokich ramionach, ledwie zdradzająca początki wieku średniego. Teraz, w codziennych butach, ciemnych spodniach z grubego materiału i podobnej kurtce, miał na sobie codzienny, zimowy strój rolnika ze Zjednoczenia, którym był już od tylu lat. Wyróżniał się tylko białą koszulą, beretem i zawiązanym pod szyją czarnym krawatem, które normalnie zarezerwowane były na wyjście do kościoła. Walizka z rzeczami osobistymi, ciężka z powodu skrywanego w niej pistoletu, zrobiona była z porysowanego, brązowego plastiku. Odstawił ją na chwilę i pochylił się, by zgrabnym ruchem wsunąć nogawki do cholew sięgających nad kostki butów. Potem podniósł bagaż i opuścił podwórze, przechodząc pozbawioną poręczy kładką nad przydrożnym rowem, skręcając na drodze w prawo, w kierunku swojego celu. Powietrze tkwiło w niezwykłym bezruchu. Nie pojawił się nawet najlżejszy powiew. Spokojne były nawet owady: miejscowe gatunki i odmiany z Ziemi; te żyjące w nocy wyciszyły już głosy, a dzienne nie podjęły jeszcze chóru. Nie było rodzimych ptaków – ani żadnych odmian z Ziemi; zdecydowano, że importowanie ich byłoby niepotrzebnym luksusem. Równowagę ekologiczną pomagały utrzymać pasożyty owadów. Jednak roślinność wokół składała się niemal wyłącznie z lokalnych odmian sprowadzonych z Ziemi. Wszystkie drzewa i żywopłoty dzielące pola zawdzięczały oryginalne geny kolebce ludzkości. Tylko wzdłuż drogi, którą szedł, rosły pojedyncze egzemplarze rodzimych roślin tej planety. Nazywano je Modlącymi się Drzewami. Były bardzo podobne do kaktusów saguarro ze Starej Ziemi, tyle że miały grubą, białą korę. Podobnie jak u tamtych, wyrastały z nich przypominające świece gałęzie, choć te wyrastały poziomo na przemian po dwu stronach pnia, by po jakichś czterech czy pięciu stopach skierować się pionowo w górę. Stały przy jego drodze niczym strażnicy. Jak wszystko wokół, w bladym świetle przedświtu rzucały widmowe, niewyraźne cienie, wyciągające się daleko w kierunku z którego szedł. Po przejściu niewiele ponad kilometra minął mały kościół, do którego przez wszystkie te lata należała jego rodzina. Gregg, duchowny, zawsze odprawiał poranną mszę dla wszystkich członków wiejskiej społeczności, którzy mogli się tam zjawić o tej porze. Przez cały spędzony tu czas, Henry nigdy nie był w stanie uwolnić się od pracy na farmie i uczestniczyć w nabożeństwie. Stanął teraz na chwilę, by posłuchać, gdy niewielkie zgromadzenie rozbrzmiało porannym hymnem „Powitajmy dzień!” Powitajmy dzień! Dzień pracy i starania Bożego planowania Powitajmy dzień! Powitajmy słońce! Słońce co wstaje by nas ogrzać Przez Pana uczynione Powitajmy słońce! Powitajmy ziemię! Ziemię karmicielkę... Pieśń przebrzmiała do końca i ucichła. Grzmiący głos Gregga, niesamowicie potężny jak na tak drobnego, pomarszczonego człowieka, ogłosił temat kazania. – Jozue 8,26. – Słowa wyraźnie dotarły do uszu Henry’ego. – Jozue zaś nie cofnął ręki, w której trzymał oszczep. Na dźwięk tych słów w Henrym obudziły się lodowate wspomnienia – ale nie usłyszał początku kazania. Zagłuszyły je odgłosy zbliżającego się z tyłu poduszkowca. Odwrócił się, by zobaczyć zbliżający się pojazd. Odstawił walizkę i stanął, czekając. Podjechał do niego biały poduszkowiec, już przybrudzony pyłem z drogi, choć był świeżo umyty w chwili, gdy Henry opuszczał dom. Pojazd zatrzymał się i opadł na ziemię, gdy wyłączono dmuchawy tworzące poduszkę powietrzną unoszącą go w powietrzu. Z tyłu siedziała żona jego syna z dwójką jego wnuków, trzy – i czteroletnim. Przy drążku sterowym z przodu siedział Joshua, jego najstarszy – teraz też jedyny – syn. Will, młodszy z chłopców został zabity na Cecie, jako jeden z poborowych sprzedanych do walki tam przez rząd Zjednoczenia. Joshua wcisnął klawisz otwierający przednie drzwi od strony Henry’ego i odezwał się przez rozdzielającą ich niewielką odległość. Jego kwadratową twarz pod brązowymi włosami przepełniało nieszczęście. – Czemu? – zapytał. – Napisałem wam czemu – spokojnie odpowiedział Henry. Jego czysty baryton brzmiał równo i w sposób kontrolowany, jak zawsze. – Wyjaśniłem wam w liście, który dla was zostawiłem. – Ale zostawiasz nas dla Bleysa! Henry podszedł o krok i nachylił się, by mówić do wnętrza pojazdu. Spojrzał na wyrazistą twarz Joshuy, brązowe włosy i masywną sylwetkę. – Bleys mnie potrzebuje – powiedział Henry ciszej. – Ty, mój synu, już nie. Masz żonę i dzieci. Potrafisz zająć się farmą równie dobrze jak ja, albo i lepiej. I tak zawsze była twoja. Już mnie nie potrzebujesz. Bleys tak. – Bleys ma Dahno! – odezwał się Joshua. – Ma pieniądze i władzę. Jak może cię potrzebować bardziej niż my? – Twoje życie jest bezpieczne – stwierdził Henry. – Jako mąż i ojciec, z farmą, nie podlegasz poborowi, jak było z Willim. Wasze dusze są bezpieczne w rękach Boga i nie obawiam się o nie. Ale wielce obawiam się o Bleysa. Wpadł w ręce Szatana i tylko ja mogę go ochronić, by dożył chwili, kiedy się uwolni. – Ojcze... – Joshule skończyły się argumenty. Decyzje ojca we wszystkich ludzkich sprawach, dotyczących duszy i ciała, zawsze były niezmienne jak góry. Patrzył na stojącego przed sobą szczupłego mężczyznę, tak nieznacznie dotkniętego upływem czasu, pomimo bieli prześwitującej w brązowych włosach. Wciąż silny. Wciąż pewien. – Mieliśmy nadzieję, że zawsze będziesz z nami – powiedział, z głosem łamiącym się na „nami”. – Ze mną, Ruth i wnukami. – Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi – odpowiedział Henry. – Wiesz, że duchem i miłością zawsze będę z wami. Przez dłuższą chwilę po prostu patrzyli na siebie. W końcu Joshua wykonał gwałtowny gest, zapraszając ojca do samochodu. – Wybierałeś się piechotą? – zapytał szorstko. – Zamierzałeś przejść całą drogę do Ekumenii? – Tylko do sklepu, potem chciałem złapać czwartkowy autobus – odpowiedział Henry. – Poduszkowiec należy teraz do ciebie. – Zawiozę cię nim do Ekumenii i Bleysa! – Joshua powtórzył gest. – Wsiadaj! Henry usiadł obok niego, a Joshua zamknął drzwi, ponownie uruchamiając poduszkowiec. Przez kilka chwil jechali w milczeniu. Główna autostrada, z wbudowanym kablem sterującym, była oddalona o zaledwie kilka minut jazdy poduszkowcem czy pojazdem magnetycznym. Po prawej stronie przemknął jednopiętrowy budynek sklepu. Henry poczuł nagle i usłyszał cichy, ciepły i przejęty głos prawie w swoim uchu. – Dziadku... – To William, trzylatek nazwany po zabitym synu Henry’ego, pochowanym na Cecie. Obrócił fotel do tyłu i rozłożył ramiona do siedzących na tylnych siedzeniach wnuków. – Moje dzieci – powiedział. Wszyscy razem padli w jego ramiona. Czteroletni Lukie przyciskał się równie mocno, co młody Willie. Ich matka, Ruth, też się do niego przytuliła, tak że cała trójka przyciskała twarze do jego klatki piersiowej i ramion. Uścisnął ich mocno i ucałował wszystkich w czubki głów; dwie jasne blond, które z wiekiem ściemnieją do koloru włosów ich ojca, i pofalowane, rudawe włosy Ruth. Po prostu tulili się do siebie bez słowa, pozwalając, by czas przemijał, aż nagle pogrążyli się w mroku, gdy automatycznie ściemniły się szyby pojazdu. Ich słońce, tak podobne do ziemskiego, wyskoczyło nad horyzont i świeciło wprost w nich. – Będę was odwiedzał, kiedy tylko będę mógł – powiedział do nich cicho, jeszcze raz uścisnął, potem puścił i odwrócił fotel z powrotem do przodu. Przednia szyba automatycznie ściemniała prawie do czerni, za wyjątkiem jasnej plamki Epsilon Eridiani świecącej niemal dokładnie z przodu tym samym widmem, jakie rozjaśniało niebo nad nimi. – Wszystko w porządku – stwierdził Joshua. – Jesteśmy już na drodze kablowej. Na automacie. Posłuszny impulsom z kabli zatopionych w betonowej nawierzchni drogi, pojazd pędził przed siebie, kierując się do Ekumenii. Henry nie odpowiedział. Otworzył schowek w desce rozdzielczej przed sobą i zaczął w nim grzebać. Po chwili znalazł i wyciągnął jedno z kilku trzymanych tam wrzecion z nagraniami. Zamknął schowek i wsunął długie i grube na palec wrzeciono do otworu w odtwarzaczu. Przestrzeń wokół kabiny natychmiast zniknęła, ustępując miejsca trójwymiarowemu obrazowi pokoju z biurkiem. Siedział za nim, przemawiając, wysoki, młody i bardzo przystojny mężczyzna, w koszuli równie białej jak Henry’ego, z opadającą z ramion czarną peleryną o czerwonej podszewce. Widać było, że jest to nagranie przemówienia. – Możecie mówić o mnie Bleys – przemówił młodzieniec głębokim, dźwięcznym barytonem, potrafiącym wywoływać w swoich słuchaczach dreszcz emocji, nawet mimo tego, że znali go dobrze. Miał oczy tak ciemnobrązowe, że prawie czarne, równe brwi i równie ciemnobrązowe, krótkie, lekko faliste włosy. – Nie przemawiam za żadnym kościołem – odezwał się dziwnie zapadającym w pamięć, przykuwającym uwagę głosem – żadną partią polityczną czy wyznaniem. Jeśli mam się jakoś określić, to jestem filozofem. Filozofem zakochanym w ludzkości i martwiącym się jej przyszłością... Głos rozbrzmiewał dalej, wypełniając kabinę, więżąc siedzącą tam piątkę osób swoim brzmieniem i słowami, pomimo ich znajomości przesłania i osoby przemawiającego. Tylko Joshua zauważył, zerkając przez chwilę w bok na twarz ojca, że jego oczy nabrały barwy i twardości biało–niebieskich kamieni z podwórka. Rozdział 2 Bleys Ahrens krążył po pokoju. Od chwili, gdy wrócił z wczesnoporannej sesji nagraniowej, minęła godzina. Jasne światło dnia, który wstał nad farmą, świeciło przez przeszkloną ścianę jego apartamentu pod kątem typowym dla wczesnego przedpołudnia. Stanowiąca jego „znak firmowy” czarna peleryna ze szkarłatną podszewką leżała odrzucona na jednym z krzeseł dryfowych. Jeden z jej rogów na wpół zakrył stronicę pozostawionej na krześle antycznej, drukowanej książki o faunie latającej Starej Ziemi, odsłaniając jedynie obraz polującego sokoła białozora, z głową skierowaną na bok, zamkniętym dziobem i ognistymi, okrutnymi oczyma. Bleys nie zdawał już sobie z tego sprawy. Od chwili gdy zaczął chodzić, podświadomie zaczął stawiać coraz dłuższe kroki, tak że teraz przemierzał obszerny apartament w zaledwie sześciu krokach. Jego niezwykle wysoka i potężna postać w czarnej marynarce, wąskich, szarych spodniach i butach do kostki, zdawała się górować pod szerokim sufitem pomieszczenia. Nawet bez peleryny zdawał się być zbyt wielki na dostępną przestrzeń, jak sokół zamknięty w klatce dość dużej dla kilku kanarków, lecz nie dla wielkiego, zwinnego łowcy jak on. Niecierpliwy sokół, który nie zamierzał długo pozostać w żadnej klatce i niedługo z niej zniknie. I tak nigdy nie miał zamiaru zostać. Minęło już ponad siedem lat od chwili, gdy stanął przed decyzją dotyczącą wyboru drogi życiowej. Tak jak widział to wtedy i teraz miał tylko dwie możliwości. Mógł przeżyć swój czas z ludzkością w jej obecnej formie, pozwalając na stagnację i powolne umieranie... ...Albo mógł spróbować wszystko zmienić. Lata i tysiące godzin niezmordowanego treningu zmieniły jego ciało i umysł w narzędzie i broń, których będzie potrzebował. Szesnaście lat minęło od chwili, gdy przybył na farmę wuja Henry’ego MacLeana na Zjednoczeniu, wygnany tam przez matkę, dla której stał się chodzącym wyrzutem sumienia. Pierwsze siedem lat życia spędził, uświadamiając sobie swoją niesamowitą samotność i jeszcze dwa na odkrycie, że między miliardami ludzi na szesnastu światach nie ma nikogo, kto by go zrozumiał. Potem dodatkowo przynajmniej dwa lata zanim zdecydował się doprowadzić matkę do pozbycia się go z jej życia. Mimo wszystko, ponieważ religia stanowiła sposób na życie Henry’ego i jego dwóch synów oraz z powodu wciąż żywej nadziei na należenie do czegoś, Bleys próbował odnaleźć przyszłość w ich wierze. Nie potrafił jednak wierzyć i nie mógł udawać wiary. Kiedy w końcu religijna społeczność farmerów zgromadzonych wokół kościoła, którego członkiem był również Henry wygnała go, odszedł z radością i przez ostatnie lata spędzone z bratem przyrodnim Dahno (możliwe, że pełnym bratem – kiedyś będzie musiał to sprawdzić), był zadowolony z tej decyzji. Na samotną drogę, którą wybrał i na to co musiał zrobić, potrzebował siły. Uświadomił to sobie już te siedem lat temu i zajął się budowaniem jej w sobie. Teraz zadowolony był z osiągniętych wyników – ze wszystkich, oprócz jednego. Pogodził się z faktem, że stoi z dala od innych, ale oznaczało to, że potrzebuje możliwości sięgnięcia ponad tą przepaścią – potrzebował błyszczącego oka, które mogłoby ich uwięzić... tak brzmiał wers z jakiegoś wiersza ze Starej Ziemi, o żeglarzu z błyszczącym okiem. Tak... Lecz okiem pęta go. Weselnik Stoi w zaklętym kole I słucha jak trzyletnie dziecko. Żeglarz przeparł swą wolę. To właśnie była ostateczna wewnętrzna moc, nad stworzeniem, której pracował. Tysiące godzin ćwiczeń ciała i umysłu, uznając, że każda opanowana umiejętność przysuwała go bliżej do jej posiadania. Jednak czuł, że jeszcze jej nie opanował. Dlatego właśnie, z paroma drobnymi wyjątkami, ograniczał się do nagrywania swoich przemówień. Trening nie mógł dać mu nic więcej; umiejętność ta musiała zostać wykuta w czynie – jak sposób na optymalny szczyt miecza można było odnaleźć jedynie w walce. Aby ją posiąść, musi opuścić Zjednoczenie i podjąć działania na innych Młodszych Światach. Nie mógł się już doczekać wyruszenia. A jednak coś go powstrzymywało, coś ledwie wyczuwanego, lecz dającego pewność – ostrzegając. Nie był jeszcze w pełni gotów do drogi. Wiedza na ten temat pojawiła się w sposób typowy dla tego rodzaju rzeczy, przez niemierzalny, ale nie dający się odeprzeć sygnał z czegoś, co zawsze określał jako „tył umysłu”. To określenie tkwiło w nim, odkąd pamiętał, już we wczesnym dzieciństwie. Miał wrażenie, że jego umysł jest niczym duży pokój podzielony na dwie części. Jedna – płytka, lecz szeroka przestrzeń przed wysoką przegrodą bez drzwi, jasna, widoczna i dająca się sprawdzić. Za przegrodą znajdowała się przestrzeń równie szeroka, lecz płytka, o krok zaledwie odległa od potężnej, półprzejrzystej ściany czy ekranu – czegoś w rodzaju błony, dość cienkiej, by dało się przez nią coś zobaczyć, jakby za nią znajdowało się światło. Wydawało mu się, że w świetle tym dostrzega czy wyczuwa ruchy potężnych, złowieszczych kształtów, przesyłających czasem wiadomości do jasnego pokoju z przodu. W jakiś sposób, jeszcze jako dziecko, zdawał sobie sprawę, że jeśli pozwoli zmusić się do życia tylko w tej małej części na przedzie, z wygaszonym światłem za przegrodą – odcinając to, czego mógłby się stamtąd nauczyć – jego istota musiałaby w końcu ulec zniszczeniu. Postanowił więc spróbować zrozumieć ledwie widoczne kształty, sięgnąć jakoś przez półprzejrzystą błonę. Chciał znaleźć sposób na wykorzystanie ukrytej tam potężnej maszynerii i zmusić ją do pracy. Tak, by wszyscy w przyszłości żyli tak, jak powinni. Exotikowy lekarz, specjalista od emocji, jeden z wielu lekarzy różnych specjalności ściąganych wiecznie przez jego matkę, by utrzymywali w najlepszym stanie zabawkę, jaką był jej syn, starł się kiedyś łagodnie z Bleysem, kiedy ten próbował powiedzieć, że czuje działanie podświadomości. – Nikt nie może czuć działania swojej podświadomości – poważnie wyjaśnił medyk, udzielając następnie wyjaśnienia przystosowanego do jego młodego wieku, czemu tak właśnie być musi. Bleys, mając pięć lat, był zbyt mądry, by próbować się spierać. Po prostu wysłuchał wykładu i dalej wierzył w to, co wcześniej. Dzięki lekturom i słuchowi wiedział lepiej. Podsłuchał kiedyś autora – przyjaciela i gościa, czasowego jak wszystkie znajomości jego matki – wspominającego, że po latach pisania pracował, nad scenami z książki, którą tworzył nawet we śnie, dosłownie odtwarzając i kierując akcją swoich postaci. Również w swoich lekturach – bo Bleys nauczył się czytać krótko po przekroczeniu wieku dwóch lat – natknął się już na wzmiankę o Kekulem von Stradonitzu, wielkim, dziewiętnastowiecznym chemiku niemieckim ze Starej Ziemi i jego wysiłkach ustalenia struktury atomowej benzenu. Po miesiącach frustracji naukowiec ogłosił wreszcie, że przyśnił mu się wąż z ogonem w paszczy, a budząc się stwierdził (prawidłowo): Oczywiście! To pierścień! Dla Bleysa, podobnie jak dla Kekulego von Stradonitza i autora publikującego swoje dzieła w różnych mediach, jasne było, że to czego doświadczyli, zazwyczaj nie było przyjmowane jako możliwe. Rzecz w tym, że działało. Tylko to się liczyło. Teraz właśnie podświadomość przekazywała mu jasną wiadomość – Jeszcze nie teraz. Wciąż czegoś mu brakowało. Coś, co przeoczył, nie zauważył – może o czym zapomniał, albo jeszcze nie osiągnął. W umyśle widział historię jako pasmo materiału, na który składały się nici niezliczonych ludzkich istnień, bezustannie splatających swój wzór. Powiedział sobie, że może odczuwał właśnie ciśnienie tego wzoru. Jednak niezależnie od tego czy była to wiadomość, czy ciśnienie – po prostu było. Przez chwilę przemknęła mu myśl, że to czego mu brakowało, to Hal Mayne – ten nieuchwytny młodzik, którego nauczyciele zostali pięć lat temu zabici na Ziemi przez ochroniarzy Bleysa. Jednak szansa na niespodziewane schwytanie Hala była zbyt niewielka. Odsunął od siebie tę odpowiedź. W głębi duszy zapragnął, by była z nim w tej chwili Antonina Lu, by mógł z nią o tym porozmawiać. Nigdy nie był w stanie całkowicie się przed kimś otworzyć. Zawsze był sam. Jednak ona była najbliższa zaufania. Minęło już ponad pięć lat, od kiedy ją spotkał – trenerkę sztuk walk w jednym z gimnazjów w okolicy; zgodziła się z nim pracować. Zrodziła się w nim potrzeba rozmawiania z nią o tego rodzaju troskach – nawet nie po to, by dostać od niej jakąś pomoc czy poradę. Dzięki rozmowom porządkował chaos w swoim umyśle. Wyjechała, by uzyskać zgodę ojca na udanie się z Bleysem poza planetę – poza Zjednoczenie. Dorosła osoba szukająca pozwolenia rodziców była w dwudziestym czwartym wieku niesamowicie archaiczna, nawet w rodzinie tak świadomej swojego japońskiego dziedzictwa, jak u Toniny. Jednak było to Zjednoczenie, jeden z dwu ultrareligijnych światów Zaprzyjaźnionych; mieszkańcy tej wcześnie zasiedlonej planety, po stuleciach wciąż niewiele posiadający, kultywowali silnie tradycje i umysły nie zmieniające się ani na jotę. Podążali własnymi ścieżkami Do tej pory powinna już wrócić. A jednak nie wracała. Zniecierpliwiony, Bleys próbował pomyśleć o kimkolwiek innym, z kim bezpiecznie mógłby porozmawiać o swojej potrzebie pracy. Nie pragnął rad czy sugestii. Potrzebował słuchacza. Kogoś rozumiejącego, komu można byłoby bezpiecznie się zwierzyć. Pomyślał o Dahno. Jego brat cioteczny był nieprzewidywalny. Bardzo prawdopodobne było, że będzie chciał podsunąć mu własne idee – naruszając tym samym swobodną pracę umysłu Bleysa. Z drugiej strony, stanowił najlepszy z dostępnych umysłów. Po chwili wahania, Bleys uniósł do ust noszoną na nadgarstku bransoletę i wcisnął przycisk otwierający prywatne połączenie z Dahno. – Dahno? – Jego dźwięczny głos rozbrzmiał echem po pustym i cichym apartamencie. – Gdzie teraz jesteś? – Pod tobą, bracie, w moim biurze. Nie, Toni jeszcze nie wróciła. Powiem ci natychmiast jak się pojawi, przekażę jej też, że chcesz jak najszybciej się z nią widzieć. – Czytasz moje myśli? – Czasami – odpowiedział Dahno – i powiem ci od razu, jeśli tylko pojawią się jakieś wiadomości na temat lokalizacji Hala Mayne. – Dobrze – odpowiedział Bleys. – Wiesz, mógłbyś się spotkać z Toni od razu jak wróci, jeśli zszedłbyś do mnie, na poziom biurowy. – To ty lubisz biura – odpowiedział Bleys. – Moje biuro jest tu, na górze. –...Z kominkiem, mapą podróży Mayne’a i zazwyczaj z Toni. Zdumiewająco przypomina mi to salon. Coś jeszcze? – Nic – stwierdził Bleys. – A więc jest kilka rzeczy, o których muszę z tobą porozmawiać – powiedział Dahno. – Z Nowej Ziemi przybyła interesująca poczta. I tak właśnie miałem przyjść z tym na górę, ponieważ jest jeszcze coś, o czym już od jakiegoś czasu chciałem z tobą prywatnie porozmawiać. Masz coś przeciw temu, żebym tam przyszedł? – Przyjdź. – W porządku. Muszę tylko skończyć pewną sprawę. Będę u ciebie za pięć minut. – Dahno rozłączył się. To samo uczynił Bleys. Dahno, przychodzący z dowolną wieścią czy problemem, przyniesie ulgę umysłowi Bleysa, wypełnionemu myślami galopującymi w pościgu za rzeczami, nad którymi zastanawiał się przez ostatnie pół godziny. Tak mogło być nawet lepiej. Bleys podszedł i zajął miejsce na jednym z wyściełanych foteli dryfowych, unoszącym się dostatecznie wysoko nad podłogą, by zapewnić miejsce jego długim nogom, na wpół zwrócony w stronę równie wysokiego i odrobinę obszerniejszego siedziska. Jednak jego umysł nie potrafił się zatrzymać tylko dlatego, że zrobiło to ciało. Wciąż prawie boleśnie odczuwał pragnienie sygnału, na który czekał, choć umysł już rzucił się ku rozważaniom na temat możliwego wpływu na jego plany informacji, których miał dostarczyć Dahno. Potencjalnie wszystko było ważne. Ideę tę zawsze nazywał „Wzorem historycznym” i liczył na nią w swoich planach przekształcenia przyszłości rasy ludzkiej. W wyobraźni widział go zawsze jako jasną, wielokolorową wstęgę. Nie tylko jego pomysłem była idea, że ludzka historia posuwa się do przodu dzięki splatającym się, ciągłym wątkom wysiłków wszystkich pojedynczych osób żyjących w danej chwili, tak że pracując razem i przeciw sobie tworzyli siły społeczne, z którymi zmagać się musiały następne pokolenia. Już na początku dwudziestego wieku grupa historyków, znana pod nazwą szkoły Annales, widziała ruch historii do przodu jako efekt nie tylko działań wszystkich ludzi, ale również ich otoczenia społecznego, wierzeń i warunków socjalnych. Kilka lat temu Bleys znalazł pochodzący ze znacznie wcześniejszych czasów list Św. Pawła do Koryntian – pierwszy list, rozdział dwunasty, wersy dwanaście do trzydzieści jeden – fragment, w którym Paweł użył symbolu Ciała Chrystusa w bardzo podobnym celu: jako metafory wszystkich członków wczesnego Kościoła chrześcijańskiego. A nawet wcześniej, w pierwszym wieku przed naszą erą, rzymski pisarz Liwiusz, w swojej „Parabeli brzucha”... – Jesteś wreszcie – stwierdził Bleys na widok Dahno wchodzącego przez rozsuwane drzwi prywatnej windy, radośnie porzucając rozważania nad „Wzorem historycznym”. Dahno zszedł z płyty dryfowej, na której wzniósł się z dołu i wszedł, potężnym ciałem częściowo zasłaniając szeroką na całą ścianę mapę Mayne’a, o której wspominał wcześniej, z czerwoną linią wskazującą to, co wiedzieli jak dotąd o ruchach Hala Mayne’a między Młodszymi Światami. Jego brat był równie wysoki jak Bleys, ale dodatkowo potężnie umięśniony. Dosłownie gigant. Czerwona linia Hala Mayne’a, którą częściowo przysłonił, zaczynała się na Starej Ziemi i rozciągała przez Nową Ziemię do Coby, bogatej w metal planety górniczej. Tam stracili ślad Hala między górnikami, których jedynym przywilejem uzyskanym od właścicieli kopalń na tej małej i pozbawionej powietrza, ale bogatej w rudy planecie, była możliwość podejmowania pracy pod fałszywymi nazwiskami i nie przechowywano zapisów odnośnie tego, kiedy i jak zdobyli pracę. Tak więc osoba, która podejmowała pracę w kilku kolejnych miejscach pod różnymi nazwiskami, stawała się praktycznie niemożliwa do znalezienia. Już od jakiegoś czasu bezskutecznie przeczesywali Coby w poszukiwaniu Hala. Bleys odczuwał konieczność odnalezienia chłopca. Nie powinno być to trudne w przypadku obiektu poszukiwań, który miał tak dziwną historię, jak młody Mayne. Dahno podszedł, sięgając głową prawie do sufitu, i usiadł w fotelu dryfowym naprzeciw Bleysa. – Poczta kosmiczna – odezwał się, siadając – prywatna, tajna wiadomość od Any Wasserlied z Nowej Ziemi. Jeden z naszych tajnych członków, otwarcie należący do Klubu Prezesów, przekazał jej, że Prezesi – musiało się to stać za zgodą Mistrzów Gildii – podpisali właśnie kontrakt na skalę planetarną z Cassidą i Newtonem, na produkcję mniejszych jednostek napędowych dla pojazdów używających lewitacji magnetycznej. – Ach – stwierdził Bleys. Nie wypowiedział tego z naciskiem, ale był to jeden z czynników, na które czekał. Kontrakt na skalę planetarną, wymuszający prawnie współdziałanie wszystkich producentów, powodował powstanie na Nowej Ziemi jednolitej opinii publicznej, na której mógł zacząć swoją pracę. Dobra wiadomość. Dahno leniwie rozciągnął swoje potężne ramiona i wygodnie rozparł się w fotelu – a Bleys spiął się, nagle czujny. Siedzący przed nim radosny gigant był prawdziwym Dahno, jakim widzieli go ludzie. Jednak głęboko we wnętrzu, czekał inny Dahno, stanowiący dziedzictwo ich wspólnej matki. Ponad wszystko inne, Dahno cenił sobie osobistą wolność. Nie bogactwo czy władzę – miał je – nie cokolwiek, co Bleys był w stanie odkryć lub sobie wyobrazić; jedynie całkowita swoboda działania. To właśnie doprowadziło go do ucieczki od matki, tak że Dahno został jako pierwszy wysłany do Henry’ego MacLeana. Wcześniej jednak były lata, przez które młody gigant walczył z niewidzialnymi kratami jej kontroli. W dojrzałym Dahno zaowocowało to bardzo ostrożnym, błyskotliwym umysłem skupiającym się najpierw, i przede wszystkim, na upewnieniu się, że nie wkroczy w żadną pułapkę mogącą ograniczyć tę cenioną wolność i pozostający na wyciągnięcie ręki od jakiejkolwiek osoby mogącej go usidlić czy zatrzymać wbrew jego woli. Dahno miał trzynaście lat, kiedy został wysłany na Zjednoczenie. Dziesięć lat później Bleys miał zaledwie jedenaście, kiedy bardziej świadomie i na zimno zaaranżował swoje wygnanie. Jednak rana we wnętrzu Bleysa była głębsza i wątpił, by Dahno kiedykolwiek zrozumiał dzielącą ich różnicę. Wiedział, że sam nikogo nie mógł dotknąć. I nikt nie mógł dotknąć jego. Bleysowi zdawało się, że wciąż pamięta krótki czas, zaraz po narodzinach, kiedy jego matka kochała go. W innym wypadku, argumentował, nie byłby w stanie tak mocno odczuwać straty, kiedy później uświadomił sobie, że nie jest już kochany; że był dla niej niczym więcej, jak jeszcze jedną zabawką czy kawałkiem kosztownej biżuterii. Nie chciał już myśleć o matce ani poświęcać się rozważaniom nad zagadnieniem istnienia, bądź nieistnienia miłości. Sama myśl na ten temat wzburzała niewidoczne potwory kryjące się za zasłoną półprzejrzystej bariery. Zdawał sobie sprawę, że istnieli tacy jak Henry MacLean, Dahno i prawdopodobnie Antonina Lu, odczuwający wobec niego jakieś uczucia, ale odsunął od siebie tę myśl. To, co ktokolwiek czuł wobec niego, nie mogło mieć znaczenia. Ruch, jaki wykonywał teraz Dahno, zdając się rozciągać i odprężać, nie wyglądał zachęcająco; podświadomy odruch ostrzegł go o nadchodzących, nieprzyjemnych wiadomościach. – Skopiowałem list do twoich prywatnych plików – poinformował go Dahno. – Czy to coś, czego się spodziewałeś? Kontrakt Nowej Ziemi na skalę całej planety? – Mniej więcej – odparł Bleys. – Chcę możliwie jak najlepszego klimatu społecznego na każdym z Nowych Światów, jakie włączę w trasę moich przemówień. Miałem nadzieję zacząć od Nowej Ziemi. Ta wiadomość czyni z niej jeszcze atrakcyjniejszy cel. Wbił wzrok w Dahno, który jednak nie sprawiał zachęcającego wrażenia; wręcz przeciwnie. – Wiem, że byłeś bardzo zajęty przygotowaniami do drogi, bracie – bez ogródek odezwał się Dahno. – Przypuszczam, że prędzej czy później musiało do tego dojść. Ale przyjrzyj się uważnie temu listowi od Any Wasserlied i upewnij się, że to dobry znak, a nie tylko pretekst do czegoś, co i tak chciałeś zrobić. Jednak zmieniając temat – myślałem o tym, co powiedziałem ci przez telefon na temat sprawy, o której chciałem z tobą porozmawiać. Dla twojego własnego dobra... Umilkł. Rozsunęły się właśnie jedne z drzwi prowadzących do apartamentu. Przeszła przez nie Toni, akurat na czas, by usłyszeć ostatnie słowa. Zatrzymała się tuż za progiem. Bleys natychmiast poczuł w sobie emocjonalny przeskok – zmianę wewnętrznego nastawienia, gdy nieoczekiwana osoba nagle wpłynęła na równanie socjalne – choć była to tylko Toni. – Przeszkadzam w prywatnej rozmowie? – zapytała. – Przepraszam. Bleys, będę w dole, w holu z roślinnością. – Nie, wejdź – zaprotestował Dahno. – Chciałbym, żebyś to usłyszała. Możesz potwierdzić część z tego, co powiem. Spojrzała pytająco na Bleysa. – Tak – stwierdził młodszy z braci. Wolałby natychmiast spytać ją o reakcję jej rodziny, ale na osobności. – Dołącz do nas, Toni. Uśmiechnęła się, a oni obaj odpowiedzieli jej tym samym. Prawie niemożliwe było nie uśmiechnąć się, kiedy ona to robiła. Podeszła do nich zwinnym krokiem wyćwiczonej atletki – jedną z jej zalet, docenioną przez Bleysa po tym, jak zaproponował jej pracę dla siebie, był fakt, że mogła szkolić go w sztukach walki, ćwiczonych przez ostatnie dziesięć lat. Była szczupła i wysoka, we włóczkowej sukience koloru akwamaryny, odzwierciedlającej nieco kolor jej oczu, ukrytych pod zdumiewająco czarnymi włosami. Miała drobnokościstą, owalną twarz, dzięki której, pomimo swoich rozmiarów, sprawiała wrażenie delikatnej. Podobnie jak wielu mieszkańców Nowych Światów wywodzących swoje korzenie z Japonii, nie miała szczególnie orientalnego wyglądu. Wybrała krzesło dryfowe i usiadła. – Nie wahaj się odezwać, jeśli będziesz uważała, że masz do powiedzenia coś za lub przeciw temu, co zamierzam powiedzieć – stwierdził do niej Dahno. – Już od jakiegoś czasu zastanawiałem się nad rzeczami, które zamierzam wyłuszczyć Bleysowi. Skierował uwagę z powrotem na Bleysa. – Minęły już cztery lata – zaczął – od kiedy zatrudniłeś mnie do wyszukiwania, szkolenia i doszkalania najlepszych i najzdolniejszych członków naszej organizacji, na wszystkich światach, gdzie mamy swoje oddziały. Najwyraźniej masz plan co do przyszłego zastosowania tych ludzi i nie mam nic przeciwko temu, że nie zdradzasz mi szczegółów, ponieważ sam w ten sposób postępuję. Nie chciałbym by coś, co kiedyś powiedziałem, wróciło wymuszając na mnie zmianę planów. Bleys uśmiechnął się. – Wiem. Zdaje się, że obaj nie mamy ochoty na nic takiego. – Dochodzą do tego wszyscy pełniący funkcje publiczne – stwierdził Dahno. – Ale rzecz w tym, że masz najlepsze umysły Innych na pół tuzina planet pracujących bez znajomości celu. Wszyscy myślą teraz, że zrobię z nich kogoś takiego jak ty – i wszyscy stawiają cię na piedestale. Spodziewają się, że okażesz się nowym Królem Arturem wszystkich światów – a oni staną się twoimi Rycerzami Okrągłego Stołu. – Właściwie – odpowiedział Bleys – nie jest to tak bardzo odległe od tego, co mam nadzieję osiągnąć. Jednak będzie to zależało od tego, czy uda mi się najpierw osiągnąć kontrolę nad częścią Nowych Światów – a przynajmniej czy dość ludzi na wystarczającej liczbie planet zmieni swoje podejście i zacznie wierzyć w planowaną przyszłość. Jeśli będę mógł, chciałbym, żeby ci Inni stali się przywódcami na pozostałych Nowych Światach, tak więc gdy nadejdzie czas, chcę by byli w stanie podjąć zadania, do których ich szkoliłeś. Nadal będę u władzy – to znaczy my będziemy – nasza trójka – wciąż będziemy wszystkim kierować, ale z ukrycia. Ci wyszkoleni ludzie staną się przywódcami, na których skierują się reflektory kamer. Rozumiecie mnie? – Może – powiedział Dahno. – Uściślij to. – Mówię – kontynuował Bleys – że chcę, by ludzie na Nowych Światach wiedzieli o mnie, ale nic więcej. Zobaczą mnie na przekazach i nagraniach, oraz do pewnego stopnia na żywo, gdy będę przemawiał. Ale to jedyny bezpośredni kontakt, jakiego pragnę. Będą mieli swobodę uwierzenia lub nie, w to co mówię, ale codzienne, szczegółowe przywództwo powinno przypaść Innym, których wyszkoliłeś. – Hmm – wydobył z siebie Dahno. – Kiedy już do tego dojdzie, nasi Inni będą mogli zająć pozycje – powiedział Bleys. – Będą pracować dla nas z rządami Nowych Światów będących pod naszą kontrolą, jak najmniej naruszając planetarną maszynerię. To oni będą widziani jako kontrolerzy. To jedyny sposób na równoczesne kontrolowanie tak wielu światów. Ale nie różni się to od tego, co sam robiłeś przez trzy lata na Zjednoczeniu, jako lobbysta i doradca delegatów Izby, rządzących Zjednoczeniem. Ty, ja, Toni – będziemy działać o krok z tyłu – to wszystko. Czekał, ale wyraz twarzy Dahno nie uległ zmianie ani nie udzielił żadnej odpowiedzi. – Rozumiesz? – zapytał Bleys. – Chcę zmienić sposób myślenia ludzi, a sposób, w jaki żyją – w każdym razie, nie natychmiast. Aby to osiągnąć, muszę stać się raczej Ideą niż człowiekiem z krwi i kości, osobą widzianą tylko z dystansu – rodzajem mistycznej osoby, symbolu tego, kim mogą się stać. – Jesteś pewien, że wszystko pójdzie po twojej myśli? – wolno zapytał Dahno. – Tak – odpowiedział Bleys. Patrzył wprost na Dahno. – Widziałeś, jak na innych planetach przyjęto moje nagrania. Przeważająca większość ludzi na Nowych Światach pragnie przywódcy. Od czasu, gdy terraformowanie umożliwiło emigrację na nowe planety, upłynęło ponad trzysta lat. Przez długi czas ludzie, którzy opuścili Starą Ziemię, byli zbyt zajęci zmaganiami o przetrwanie, by rozważać dokąd kierują się w odleglejszej perspektywie. Teraz jednak mają czas. Fanatycy, Prawdziwi Wierni, Dorsajowie i Exotikowie wierzą, że znaleźli już swoją przyszłość i są z niej zadowoleni. Ale wszyscy inni na Nowych Światach sięgają ku czemuś, czego nie potrafią dotknąć ani opisać, ale wiedzą, że tego chcą – podobnie jak nasi przodkowie na Starej Ziemi przez kilka tysięcy lat wiedzieli, że nadejdzie kiedyś przyszłość, w której będzie można posiadać wszystko co potrzebne i upragnione, w której sami będą szczęśliwi. Obiecuję im to w mojej wizji przyszłości i już niedługo zauważą,, że na ich planetach są ludzie kierujący ich dokładnie w kierunku, o którym mówię. Po prostu. Przerwał. Dahno wyglądał na mniej sceptycznego, ale wciąż nie do końca przekonanego. Po chwili odezwał się poważnie. – Ta sprawa ze staniem się symbolem – to zawsze było dziwnym i niebezpiecznym pomysłem, z którym igrałeś – powiedział. – Skończy się na tym, że nasza trójka będzie próbować kierować czymś w rodzaju tuzina różnych słoni połączonych jedną uprzężą. Niebezpieczne – nie tylko dla Innych, Toniny i mnie, ale głównie dla ciebie. Ludzie czasem zwracają się przeciw symbolom – a kiedy do tego dochodzi, niszczą je. W każdym razie – skoro wiem, że nie ma sensu próba przekonania cię do zmiany zdania – w jaki sposób twoje przemówienia mają do tego doprowadzić? – To pierwszy krok... – zaczął Bleys, ale w tej chwili zadźwięczała bransoleta na nadgarstku Toni. Uniosła ją do ust. – Tak? – zapytała. Słuchała przez chwilę, mając komunikator ustawiony na wyciszenie, tak że Bleys i Dahno słyszeli tylko jej część konwersacji. – Proszę chwilę poczekać. Spojrzała na Bleysa, dotykając równocześnie przełącznika wyciszającego mikrofon. – Jest tu ktoś, kto chce się z tobą spotkać – wyjaśniła. – Zdaje się, że bardzo na to naciska. Czy znasz oficera milicji ze Zjednoczenia o nazwisku Amyth Barbage? Właśnie wrócił z Harmonii. – Ja znam – stwierdził Dahno. – Och, to właśnie ta inna sprawa, o której chciałem z tobą rozmawiać, Bleys. Ten Barbage zadzwonił do mnie z orbity w drodze na planetę. Od jakiegoś czasu zajmuję się kontaktami z milicją na obu naszych światach i znam tego człowieka. To Fanatyk, nie dbam o niego, ale jest użyteczny. I ambitny – chciał z tobą rozmawiać, a teraz ma wiadomość i jest przekonany, że będziesz chciał jej wysłuchać bezpośrednio od niego. Nie chciał mi powiedzieć, ale wydobyłem to z niego. Sądzi, że znalazł w końcu Hala Mayne’a – w oddziale banitów na Harmonii. – Harmonia! – wykrzyknęła Toni, bo trudno było się spodziewać, by Hal Mayne nie wiedział, że Harmonia była drugim z tak zwanych światów „Zaprzyjaźnionych”, miejscem, gdzie Inni mieli znaczne wpływy. – Tak – potwierdził Dahno – Barbage zdaje się sądzić, że Mayne jest tam już od kilku miesięcy, przez cały ten czas, kiedy przeszukiwaliśmy kopalnie na Coby. Co więcej, twierdzi, że sam go widziałeś – albo powinieneś zobaczyć – podczas twojej ostatniej wizyty na Harmonii cztery miesiące temu. Zupełnie nie wiem, czemu przykładasz taką wagę do odnalezienia tego Mayne’a! – W takim razie, lepiej niech tu przyślą tego oficera – powiedział Bleys. – Choć wyglądasz, jakbyś nie do końca wierzył w te informacje. – Nie wiem, czy mam w nie wierzyć czy nie – stwierdził Dahno. – i nie chciałem wzbudzać w tobie nadziei do czasu, aż tego nie sprawdzę. Ale sam oceń, czy będziesz chciał go dalej wykorzystywać, czy nie. W każdym razie, skoro wiadomość jest już znana, może masz rację. Może lepiej będzie, jeśli sam z nim porozmawiasz i go osądzisz. Bleys skinął głową, a Toni ponownie uniosła bransoletę do ust. – Przyślijcie go na górę – powiedziała. Rozdział 3 Bleys spojrzał wprost na Dahno. – Od jak dawna, według Barbage’a, jest tu Hal Mayne? – zapytał. – Najwyraźniej od kilku miesięcy – odpowiedział Dahno. – Oczywiście sprawdzam tę informację. Ze wzrokiem skupionym na Dahno, Bleys kątem oka nadal był w stanie widzieć mapę Mayne’a. Nie chciał zdradzać, jak bardzo zainteresowany jest tą sprawą przez sprawdzanie, czy mapa została uaktualniona. Przy obecnym ustawieniu nie miał pewności, na której z czarnych kropek oznaczających planety kończy się teraz czerwona linia, choć ta wydawała się dłuższa niż ostatnim razem, kiedy się jej przyglądał. Dahno prawdopodobnie szedł na pewniaka – był bardziej pewien poprawności informacji Barbage’a, niż sugerował. – W każdym razie – kontynuował Dahno – powinienem dostać odpowiedź w ciągu sześciu dni. Wysłałem list przez Favored of God – pamiętasz? Jeden ze statków kosmicznych, w których mamy większość udziałów. Favored poleci z Harmonii na Cetę. Ale są i inne statki lecące prosto tutaj, z których każdy może dostarczyć odpowiedzi. Bleys w zamyśleniu pokiwał głową. Nie tylko pamiętał o Favored, całą swoją trasę przemówień chciał odbyć, używając tego statku. Ale odpowiedzi w sprawie Hala Mayne’a były ważne – na tyle, że warto byłoby opóźnić trochę podróż, gdyby tylko miał się czegoś dowiedzieć. – Kiedy Favored wróci i będzie wolny? – zapytał. – Osiem dni – odpowiedział Dahno. Bleys ponownie skinął. Z całą magią, do której zdolna była fizyka przesunięć fazowych, nadal najszybszym sposobem przekazywania informacji na odległości międzygwiezdne było przesyłanie ich na pokładzie statków kosmicznych. Było to nawet stosowane między planetami tej samej gwiazdy, jak Zjednoczenie i Harmonia. Prawdopodobnie powinien się cieszyć, że ma do dyspozycji tego rodzaju technologię, umożliwiającą mu odbycie międzyplanetarnego tournee z przemówieniami. Jednak Exotików podejrzewano kiedyś o posiadanie sposobu na szybszą komunikację międzygwiezdną, dającego im przewagę w międzyplanetarnym handlu. Bleys zagubił się w rozważaniu możliwości. Przesunięcie fazowe mogło spowodować translację odpowiednio wyposażonego statku z jednego miejsca do drugiego – słowo „ruszyć” nie miało tu tak naprawdę zastosowania – całkowicie pomijając ograniczenie prędkości światła. Nie tyle przemieszczano w ten sposób statek, co zmieniano jego współrzędne względem teoretycznego środka galaktyki. Jednak nawet najlepsze wyliczenia przeskoku fazowego dawały jedynie szacunkowe położenie celu. Podróżowanie w ten sposób przypominało zerowanie na punkcie docelowym. Im krótszy był skok, tym dokładniejszy. Zawsze jednak występował jakiś błąd, wymagający ponownych obliczeń, do chwili aż cel był dość blisko, by można było go osiągnąć zwykłym napędem. To wymagało czasu, ale gdyby istniał jakiś sposób skompensowania czynnika błędu... –...Właściwie – wracając do rzeczywistości, Bleys usłyszał słowa Dahno – Barbage twierdzi, że cztery miesiące temu znajdowałeś się w jednym pokoju z Maynem. W każdym razie Barbage już tu jest, prosto z Kwatery Głównej milicji. Nie podoba mi się ten człowiek. – Zauważyłem – powiedział Bleys. – Czemu? W swojej pracy lobbysty miałeś do czynienia z całkiem sporą liczbą Fanatyków – biskupów dzikich kościołów, którzy zdołali doprowadzić do wybrania się do Izby, pomagając rządzić Zjednoczeniem. – To prawda – zgodził się Dahno. – Ale Barbage bije ich wszystkich w fanatyzmie. Jest jak ostrze noża, bardzo ostre i zimne ostrze. I zawsze czegoś chce. – A więc czego chce tym razem? – zapytał Bleys. – Spodziewa się, że udasz się z nim na Harmonię wytropić Mayne’a. Chciałby wybrać grupę do poszukiwań spośród własnych ludzi stąd, ze Zjednoczenia, a nie po prostu dostać władzę, by użyć milicji z dystryktów na Harmonii, w miarę przechodzenia na kolejne terytoria. Dahno odchylił się do tyłu na swoim dryfie, rozciągając szerokie ramiona. Jego brązowe oczy z uwagą wpatrywały się w Bleysa. – Powiedziałem mu, że nie wyobrażam sobie, jak można by to zrobić – dodał – ale stwierdziłem, że porozmawiam najpierw z tobą. – Nie, nie chcę, żeby zabierał milicję ze Zjednoczenia na Harmonię – stwierdził Bleys. Była to oczywista decyzja. Jako fanatyk, Barbage był jednym z tych ludzi, którzy używali religii jako usprawiedliwienia dla własnych zachcianek, a nie jako standardu do ich oceny. Nawet gdyby był tego świadom, prawdopodobnie zignorowałby fakt, że pojawienie się na Harmonii oddziału milicji ze Zjednoczenia wzbudziłoby uczucia rywalizacji i niechęci oraz wywołałoby brak kooperacji ze strony lokalnych jednostek. – Istnieją ważne powody nie używania tam milicji ze Zjednoczenia – mówił dalej Bleys – zwłaszcza biorąc pod uwagę zbliżające się niezwykle rzadkie wydarzenie, jakim będą wspólne dla obu planet wybory Najstarszego. Porozmawiam z nim... – Proszę podejść, kapitanie – niezwykle ostro przerwała mu Toni. – Bleys Ahrens porozmawia teraz z panem. Bleys szybko odwrócił wzrok od Dahno i zobaczył mężczyznę, który musiał być Amythem Barbage’em, stojącego tuż za drzwiami windy łączącej jego apartament z poziomem biurowym. Najwyraźniej stał tam wystarczająco długo, by słyszeć ostatnie słowa Bleysa. Prawdopodobnie nawet dość długo, by podsłuchać opinię Dahno na swój temat. Podszedł z nieruchomą twarzą; szczupły i silny mimo stosunkowo drobnej budowy, odrobinę wyższy niż przeciętna, ubrany w doskonale dopasowany, czarno–srebrny mundur milicji – jak nazywano na obu Zaprzyjaźnionych Światach paramilitarne siły policyjne. Bleys zauważył, jak Toni uważnie przyjrzała się podchodzącemu Barbage’owi. Był dość młody jak na stanowisko w siłach milicyjnych i dość niezwykły, by wzbudzać zainteresowanie. Stanął wyprostowany niczym kij, wywołując w pierwszej chwili wrażenie młodej i chudej osoby usilnie starającej się dobrze wyglądać – lecz z miernym efektem. Drugie spojrzenie powiedziało Bleysowi coś więcej. On naprawdę robił wrażenie. To był drapieżnik, bardzo niebezpieczny. Twarz Barbage’a była tak szczupła, że sprawiała wrażenie wręcz wychudzonej. Włosy i brwi miał prawie równie czarne jak nienaganny mundur, w który był ubrany. Dla kontrastu twarz miał gładko ogoloną, a cerę tak jasną, że wyglądała, jakby zbladł z przejęcia. Pod ciemnymi brwiami oczy Barbage’a płonęły słabym światłem, jak ogniste opale tego samego koloru. Jego usta stanowiły prostą linię, jakby wargi zostały mocno ściśnięte między wąskim nosem od góry i wąską, lecz kanciastą szczęką od dołu. Podszedł bezpośrednio do Bleysa, ale ze wzrokiem skierowanym równo na wszystkich w pokoju. Na jego twarzy nie rysowały się żadne uczucia, może oprócz czegoś, co można by określić jako agresywna grzeczność. Nie było to dalekie od pogardy. Bleys pomyślał, że rzeczywiście mogła być to pogarda. Jako fanatyk, Barbage zapewne uważał się za Bożego Wybrańca – prawdopodobnie wybranego spomiędzy wybranych. Oznaczało to, że wszyscy inni, automatycznie byli czymś gorszym od niego, niezależnie od zajmowanych świeckich stanowisk, potęgi czy władzy. Zatrzymał się przed Bleysem. – Czynisz mi zaszczyt, udzielając widzenia, Nauczycielu – odezwał się. – Wydaje mi się, że widziałem cię, kiedy ostatnio byłem na Harmonii – stwierdził Bleys. – Jesteś funkcjonariuszem milicji z Harmonii czy ze Zjednoczenia, czasowo przeniesionym na Harmonię? – Byłem na Harmonii na transferze szkoleniowym z milicji Zjednoczenia, której jestem członkiem, Nauczycielu. Zgłosiłem się do szkolenia na Harmonii na ochotnika, by poszerzyć swoje doświadczenie i użyteczność dla milicji i Boga. Twoja pamięć jest równie wspaniała jak inne przymioty, Nauczycielu. Widziałeś mnie zaledwie przez chwilę, kiedy doprowadziłem do ciebie aresztantów, których miałem ci zaprezentować. Przemówiłeś do nich, a oni odeszli nie odrzucając już Boga, lecz powracając na ścieżkę prawości. Choć najwyraźniej niektórzy z nich musieli znów zboczyć z tej drogi, bo w innym wypadku nie spotkałbym człowieka, którego nazywasz Halem Mayne, z bandą przestępców w górach, gdzie tymczasowo prowadziłem małe ramię milicji w poszukiwaniu banitów. – Tak – powiedział Bleys. – Nie jestem zaskoczony, że znalazłeś Hala Mayne z banitami, Amyth. Nie jest zwykłym człowiekiem. – Szatan ma go w swoich szponach – oświadczył Barbage. – Bez wątpienia – potwierdził Bleys. – Ale wracając do obecnej sytuacji. Wezwałem cię, bo chciałem się upewnić, że rozumiesz powody mojej decyzji. Jego głos stał się nagle cichy i ciepły, a drobne zamglenie spojrzenia Barbage’a zdradziło, że zauważył tę zmianę. Bleys mówił dalej. – Oczywiście spodziewałeś się powrotu na Harmonię i podjęcia poszukiwań Hala Mayne i chcę, żebyś właśnie tak zrobił. Na ile pewien jesteś, że rozpoznasz go, kiedy znów się z nim spotkasz? – Całkowicie, Nauczycielu. Nie zapominam twarzy. Poznałem go z obrazu który artysta stworzył z jego dziecięcych zdjęć, dostosowanych przez komputer do obecnego wieku. A teraz widziałem go już dwukrotnie – przerwał jedynie na chwilę. – Teraz zaś – kontynuował – mam dowody, że przebywa z częścią z tych Porzuconych przez Boga, określających się jako ruch oporu, bandyckich oddziałów rozkwitłych w opozycji do Izby Rządzącej na Harmonii – podobnie jak inne tego rodzaju grupy tutaj. Archaiczna mowa stosowana na Zjednoczeniu i Harmonii przez część ultrareligijnych ugrupowań mogłaby brzmieć dziwacznie i niedorzecznie, jednak wcale tak nie było. Zamiast tego sprawiała, że zdawał się być jeszcze odleglejszy od posiadania zwykłych ludzkich uczuć i reakcji. Jego głos brzmiał lekkim barytonem, trzymanym w naprężeniu przez jakieś wewnętrzne napięcie, tak że dźwięk miał w sobie moc cięcia, niby napięty rzemień. – Ale ty, Nauczycielu – podsumował – będziesz mi towarzyszył na Harmonii? – W zabiegach ludzkich jest przypływ i odpływ – powiedział Bleys. – Pora przypływu stosownie schwytana, wiedzie do szczęścia... – Nauczycielu? – W oczach Barbage’a zapłonął nagle ogień. – Zacytowałeś nieznane mi pismo. Nie jest to także znane przysłowie. – To nie biblia, Amyth – wyjaśnił Bleys. – To cytat ze świeckich pism niezwykłego pisarza. Niejaki William Shakespeare napisał te słowa ponad osiemset lat temu. Napisał je w starej angielszczyźnie, nie we współczesnym basicu. Oznaczają one, że nie polecę z tobą na Harmonię, mam inne sprawy. Ale zabierzesz ze sobą list ode mnie do milicji z Harmonii, w którym napiszę, że przemawiasz moim głosem. Powiedz mi, czy wiesz do której z grup oporu – to jest, oddziału bandytów – dołączył Hal Mayne? – Jeszcze nie, Nauczycielu – odpowiedział Amyth. Jego twarz powróciła do zwykłego stanu. – Ale znajdę kogoś, kto posiada tę wiedzę – a dokonałbym tego znacznie szybciej, mając własnych ludzi. – Być może – stwierdził Bleys – i myślę, że byłoby możliwe zdobycie pozwolenia na zabranie takiego oddziału. Zwłaszcza jeśli Arcybiskup Zjednoczenia McKae wygra na Harmonii zbliżające się wybory i stanie się pierwszym od osiemnastu lat Najstarszym, rządzącym obiema naszymi planetami. Jednak jeśli zorganizuję dla ciebie takie dowództwo, teraz albo nawet potem, obawiam się, że lokalni dowódcy milicji na Harmonii będą aż nadto chętni, by całe poszukiwania zostawić tobie i wcale nie będą ci pomagać. Chcę, żeby podobnie jak ty, dali z siebie wszystko. Myślę Amyth, że na dłuższą metę zaoszczędzi nam to czasu, jeśli pozwolisz im pracować dla siebie. Rozumiem, czemu chciałbyś mieć do dyspozycji własnych ludzi. Sądzę jednak, że w tym przypadku odpowiedź brzmi – nie. Twarz Barbage’a nie zdradzała żadnych uczuć. – Jeśli taka jest twoja decyzja, Nauczycielu. Bóg uczynił mi wiadomym, że tyś jest władnym decydować. Uczynię, jako rzeczesz i wezmę niezbędne siły z lokalnych milicji. Jednak konieczne będzie przyznanie mi niezbędnych do tego uprawnień. Również... Słowa Barbage’a zostały przerwane przez rozbrzmiewający w pomieszczeniu pojedynczy dzwonek. – O co chodzi? – zapytał Dahno. – Nauczycielu Bleysie Ahrensie, czy ty i Dahno Ahrens macie wuja o nazwisku Henry MacLean? – był to głos recepcjonisty siedzącego jakieś czterdzieści pięter niżej, w budynku mieszczącym biura i kwatery mieszkalne dla wszystkich obecnych w pokoju za wyjątkiem Barbage’a. – Prosi o spotkanie z wami. – Wuj Henry! – Bleys nagle zerwał się na nogi. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że w jego głosie zabrzmiało zaskoczenie komunikatem. Zmusił się do kontynuowania ze zwykłym entuzjazmem. W końcu wizyta mogła być właśnie tym, przypadkowymi odwiedzinami z okazji wizyty Henry’ego w mieście. – Wyślij go na górę – zarządził Bleys. – Prywatną windą do mojego apartamentu. – Już jedzie, Bleysie Ahrens – po krótkiej chwili zabrzmiał głos recepcjonisty. – Dziękuję za wytyczne. Bleys zwrócił się do Dahno. – Wuj Henry! – powiedział. – Wiedziałeś, że wybiera się do miasta? – Nie. – Dahno potrząsnął głową. – Miło będzie znów go zobaczyć. Ciekawe, czy zabrał ze sobą rodzinę? – Recepcjonista nic o tym nic wspominał... Zanim Bleys skończył, rozsunęły się drzwi windy, a jeden z dysków wznoszących zatrzymał się na równi z podłogą apartamentu. Zszedł z niego Henry, wchodząc do pomieszczenia z walizką w ręku. Drzwi znów się zamknęły. – Wujku! – wykrzyknął Bleys. – Jesteś sam? Gdzie jest rodzina? – Przywieźli mnie tu o świcie – odpowiedział Henry. – Już od kilku godzin powinni być z powrotem na farmie. Ja jednak przyjechałem zostać z tobą. – O świcie, wuju? – odezwał się Dahno. – Tu, do miasta? A ty zjawiasz się u nas dopiero teraz? – Musiałem najpierw odwiedzić starych znajomych – powiedział Henry. Jego głos w tym ciepłym, nieugiętym oświadczeniu nie brzmiał ani trochę inaczej niż ten zapamiętany przez Bleysa. Henry postawił swoją walizkę. – Ale widzę, że jesteście teraz zajęci? – Nie – zaprotestował Bleys. Kilkoma długimi krokami razem z Dahno wyminęli Barbage’a i stanęli na wyciągnięcie ręki od Henry’ego. Barbage obrócił się tylko, by patrzeć na tę trójkę. Henry MacLean nie był człowiekiem, którego mógłby ściskać ktokolwiek poza wnukami, i ani Bleys ani Dahno nie próbowali robić nic takiego. Jednak sposób w jaki stali koło niego, emanował uczuciem. Jeśli chodzi o Henry’ego był całkowicie spokojny i opanowany. Pomimo stosunkowo niewielkiego wzrostu, zdawało się, że wcale nie musi patrzeć w górę na Bleysa i Dahno. – Nie – powiedział Bleys – a jeśli byłyby to interesy, to i tak mogłyby poczekać. Ale co masz na myśli, wuju, mówiąc, że zamierzasz zostać? – Właśnie to – oświadczył Henry. Spojrzał najpierw na Toni, potem na Amytha Barbage’a. – Jesteście pewni, że nie macie żadnych spraw z tą dwójką? – Interesy zostały już załatwione – powiedział Bleys. – Nie spotkałeś jeszcze Toni, wujku. To Antonina Lu, moja prawa ręka – albo lewa, jeśli zechcesz prawą nazwać Dahno. Oficer milicji to kapitan Amyth Barbage. Podejdź tutaj i usiądź. Razem z Dahno poprowadzili go do krzeseł. Obaj bracia zajęli swoje miejsca. Henry poszedł za nimi, ale nie usiadł. Barbage ponownie się odwrócił, stojąc w milczeniu nie dalej niż na wyciągnięcie ręki od Henry’ego, a Toni wciąż znajdowała się przy ściennej mapie. – Siedziałem większość ranka – powiedział Henry. – Po tym, jak Joshua z resztą przywieźli mnie tutaj... – Oni też powinni byli zostać – stwierdził Bleys. – Joshua ma pracę na farmie – odpowiedział Henry – tak samo jak Ruth. Nawet dzieci mają swoje obowiązki. Tak naprawdę, wcale nie powinni mnie tu przywozić, ale Joshua tego chciał. – Oczywiście wujku – zgodził się Bleys. Razem z Dahno siedzieli na swoich wysokich dryfach, patrząc na Henry’ego. – Powiedz nam, co cię tu sprowadza. – Przybyłem kierowany moją miłością do ciebie, Bleys – oświadczył Henry. – Nie zrobiłbym tego dla nikogo, kogo nie kocham jak syna. Wpadłeś w ręce Szatana i być może tylko ja mogę utrzymać cię przy życiu do chwili, kiedy się ockniesz. Bleys odczuł w sobie dotknięcie goryczy. Udałem się na poszukiwanie Boga i nie znalazłem go, pomyślał z gorzką ironią; ale nie wypowiedział tego na głos. Henry potraktowałby to jako osobisty wyrzut za porażkę w pomocy w doprowadzeniu Bleysa do wiary w Boga. – Wszyscy jesteśmy w rękach Szatana, wujku – powiedział zamiast tego na głos. – Nie – zaprzeczył Henry. – Ja nie jestem... Rzucił krótkie spojrzenie na Barbage’a, jakby to było wszystko, czego potrzebował. –...Nie jest w nich nawet ten człowiek, pomimo wynaturzenia w błędnym pojmowaniu Boga. A ja... – Jak śmiesz! – eksplodował Barbage, robiąc krok naprzód. – Mówić, że Ja mylę się w oczach Boga – i że Wielki Nauczyciel tkwi w rękach Szatana, a ty nie! To bluźnierstwo! Wezmę cię... – Barbage – odezwał się Bleys. Nie musiał podnosić głosu. Trening prowadzony przez lata, wyostrzył jego naturalny talent wkładania pełnej mocy w słowa, bez podnoszenia głosu. Pokój rozbrzmiał nagle tą siłą, a Barbage zrobił krok wstecz, jakby dostał cios pięścią. Umilkł. – Jesteś w rękach Szatana – powtórzył Henry z przekonaniem, tym samym spokojnym głosem, jakim pierwszy raz wypowiedział te słowa. Poza tym jednym spojrzeniem, ignorował Barbage’a. Znów skierował wzrok na Bleysa. – Ale może będę mógł ochronić cię przed nim do czasu, aż będziesz dość silny, by się uwolnić. Bleys rozważył to spokojnie i do głębi; ale jego umysł pędził, zmieniając wszystkie plany. Na szczęście odezwał się Dahno. – Co masz na myśli mówiąc o ochronie, wujku? – zapytał. – Myślę, że wuj Henry może mieć na myśli stworzenie straży – odezwał się Bleys – prawdopodobnie z części tych przyjaciół, z którymi spotykał się tego ranka – i przy ich pomocy utrzymać mnie przy życiu dostatecznie długo, bym mógł zobaczyć błąd na mojej drodze. Mam rację, wuju? – Ale Nauczycielu! – wybuchł Barbage, wyrzucając z siebie słowa pomimo oczywistego pragnienia zachowania milczenia – nie potrzebujesz tego – tego starego proroka jako twojej ochrony. Możesz mieć tyle milicji, ile tylko zapragniesz. Przez cały czas można cię otaczać milicją. Milicją, powiedziałem! A nie tym, co twój wuj jest w stanie zorganizować. Na te słowa Henry obrócił się w końcu w stronę Barbage’a, wciąż bez żadnych emocji w głosie i postawie. – Nie będę protestował przeciw ludziom pragnącym z całej siły chronić osoby, które uważają za zasługujące na ochronę – powiedział. – Ale walczyłem kiedyś z milicją i stwierdziłem, że wiele jej brakuje. Policzek nie mógłby zmienić wyrazu twarzy Barbage’a bardziej niż ostatnie słowa Henry’ego. Jego blada skóra stała się biała jak papier, jakby odpłynęła z niej ta odrobina krążącej tam jeszcze krwi. – Jeśli żeś walczył z milicją, jesteś zbrodniarzem! – rzekł z płonącym wzrokiem. – Na tej podstawie aresztuję cię. Jesteś... Zrobił krok do przodu i uniósł rękę, by chwycić ramię Henry’ego. Jednak jego palce nie dotarły do celu. Zamiast tego Henry złapał jego przedramię w połowie ruchu i zatrzymał je. Barbage wbił w niego wzrok z niedowierzaniem, po czym, choć jego ciało nie poruszyło się, widać było, że z całej siły próbuje się uwolnić. Nie tylko mu się to nie udało, ale nawet odrobinę nie poruszył ramieniem. Henry ze spokojem trzymał je w bezruchu. Barbage wciąż wbijał wzrok w starszego mężczyznę. Był nieco wyższy od Henry’ego i choć ten mógł ważyć kilka kilogramów więcej od oficera, była to jedyna widoczna różnica między nimi. A jednak wyglądało to tak, jakby ręka trzymająca go w uścisku należała do Dahno. Bleys odchrząknął cicho ze swojego miejsca. – Nie prowadziłeś przez dwadzieścia lat farmy, kapitanie – powiedział. – W przeciwieństwie do wuja Henry’ego. Wujku, proszę, puść go. I kapitanie, nie chcę więcej słyszeć o aresztowaniu mojego wuja, a jeśli kiedykolwiek zostanie zaaresztowany, odpowiedzialność spadnie na ciebie. Henry zwolnił uścisk, a ramię Barbage’a opadło, jakby odpłynęły z niego wszystkie siły. – Tak, Nauczycielu – powiedział bez wyrazu. Ale jego oczy wciąż płonęły. – Myślę też, że lepiej będzie, jeśli już odejdziesz, kapitanie – stwierdził Bleys. – Wierzę, że odpowiedziałem na pytanie, które przyszedłeś mi zadać? – Tak, Nauczycielu. Barbage odwrócił się do drzwi w ścianie za sobą, które rozsunęły się przed nim. Przeszedł przez nie i zniknął. – Nie potępiaj go – odezwał się Henry do Bleysa. – Jest Fanatykiem i prawdopodobnie nigdy nie zostanie Prawdziwym Wiernym. Widać to w nim tak wyraźnie i jest to równie smutne, co prawdziwe. Jednak nawet jako fanatyk jest bliżej do Boga – znacznie bliżej – niż ty, czy Dahno byliście kiedykolwiek. W swojej pokrętnej wierze – w ramach jej ograniczeń – może nawet być uczciwym człowiekiem. – Jak możesz tak dużo wiedzieć na jego temat? – nieoczekiwanie zapytała Toni z drugiego końca pokoju. Henry spojrzał na nią. – Wiele razy spotykałem jemu podobnych – odpowiedział. – Walczyłem z nimi, rozmawiałem i modliłem się. Wiem, że w pewnych sprawach, na swój własny sposób, podobnie jak inni milicjanci, z którymi walczyłem, zasługuje na szacunek. Jednak nie kocham jego, ani jego rodzaju, a walczę tylko za tych, których kocham. Toni najwyraźniej w ostatniej chwili powstrzymała się przed powiedzeniem czegoś więcej. Przyglądała się Henry’emu z wyrazem twarzy który, jak ocenił Bleys, mieścił się między zainteresowaniem a głębokim szokiem oraz czymś, co mogło być częściowym podziwem. Bleys nie był tego pewien. Wstał. – Wuju – powiedział – myślę, że wiem kogo chcesz rekrutować. Kiedyś, kuka lat temu, musiałem zinfiltrować Obrońców biskupa McKae. Jako ochroniarzy zatrudnił byłych Żołnierzy Boga, doświadczonych w walkach między kościołami i przeciw milicji. Wiem, choć może nie zdawać sobie z tego sprawy Amyth Barbage, że potrafią więcej niż milicja i cieszę się, mając cię przy sobie, z pomocą lub bez. Prawdą jest jednak, że może nadejść chwila, kiedy będę potrzebował odpowiednika małego oddziału uderzeniowego. Może Dahno znajdzie ci apartament? Zjemy potem razem obiad. Odwrócił się do Dahno, który wstał już z fotela – i bez ostrzeżenia odezwał się, jakby doszła do głosu jakaś jego wewnętrzna część, nad którą nie miał kontroli. – Poczekaj – usłyszał własne słowa, zwracając się z powrotem do Henry’ego. – Czy możesz zebrać wystarczającą, według twojej oceny, liczbę Żołnierzy Boga w ciągu najbliższych dwu tygodni? Jego umysł eksplodował nagle nowymi możliwościami i planami. Słyszał swój głos, spokojnie mówiący dalej prawie bez pauzy. – Za kilka tygodni wybieram się z przemówieniami na inne Młodsze Światy. Czy będziesz w stanie zorganizować swoją grupę, jeśli wyruszymy tak prędko? Był świadom zwróconych na siebie ostrych spojrzeń Toni i Dahno, ale całą uwagę skupił na Henrym. – Nowa Ziemia? – zapytał Dahno. – Nowa Ziemia – potwierdził Bleys, wciąż patrząc na Henry’ego. – Tam wybieram się najpierw. Czy możesz to zrobić, wujku? – Dwa tygodnie? – cicho powiedział Henry, jakby Dahno wcale nie przerywał. – Tak. Obrócił się do Dahno. – Miałeś mi znaleźć pokój. – Apartament, wujku – poprawił Dahno. – Apartament. Chodź ze mną. Wyszli. – To cudowne. Dokładnie czegoś takiego potrzebowałem – stwierdził Bleys, patrząc za nimi. Odwrócił się do Toni i zauważył, że wciąż patrzy w stronę drzwi, przez które wyszli dwaj mężczyźni. Oczy miała jasne. Od chwili przybycia Henry’ego coś się w niej zmieniło. – Przykro mi, że wyskakuję z tą podróżą na Nową Ziemię bez ostrzeżenia ciebie i Dahno – powiedział Bleys, kiedy w końcu skierowała wzrok na niego. – Pojechałaś porozmawiać ze swoją rodziną... Stwierdził, że odczuwa dziwną, prawie przesądną niechęć przeciw dokończeniu tego zdania. – Och, tak – odpowiedziała. – Wszystko w porządku. Pojadę z tobą. – Słyszałaś. Polecę dalej niż na Nową Ziemię – bez ogródek powiedział Bleys. – Wszystko w porządku – stwierdziła. Nieoczekiwanie uśmiechnęła się do niego. – Gdziekolwiek chcesz. Rozdział 4 Bleys obudził się niczym dzikie zwierze reagujące na docierający do uszu nieznany, prawdopodobnie groźny dźwięk. Nagle siedział ze wszystkimi zmysłami w stanie gotowości. Ale sekundy mijały i nie pojawił się żaden powód nagłego przebudzenia. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że spał zaledwie kilka minut, ale rzut oka na zegar świecący między światełkami gwiazd na obrazie nieba zajmującym sufit, powiedział mu, że było to kilka godzin. Nie miał pojęcia, co go obudziło. Jednak kiedy tak siedział w łóżku, zaczął rozpoznawać uczucie podniecenia, jakie kierowało nim wcześniej tego dnia – teraz jednak niemiło zmieszane z nieokreślonym niepokojem. Nie miał powodu do niepokoju. Wieczorna kolacja z Henrym była bardzo radosna. Myślał wtedy, że nie ma już żadnych spraw, które mogłyby opóźnić wyjazd. Henry powiedział, że do zapewnienia mu bezpieczeństwa potrzeba będzie pięćdziesięciu byłych Żołnierzy Boga, ale nie powinien mieć problemu ze zgromadzeniem takich sił. Oczywiście nie rozmawiał z taką ich liczbą tego ranka. Zanim przybył do Bleysa i Dahno, spotkał się zaledwie z tuzinem. Ci jednak wiedzieli, jak skontaktować się z następnymi przez sieć weteranów. Za trzy lub cztery dni powinien mieć pełny skład. Nocna bryza przeszła przez otwarte drzwi balkonowe sypialni, chłodząc górną część ciała Bleysa, uniesioną nad polem siłowym pełniącym w kosztownym łóżku funkcję zarówno materaca, jak i kołdry. Płynnym ruchem sturlał się z niego i stanął wyprostowany. Bryza poruszała cienkimi, białymi firankami przy drzwiach balkonowych. Ruchome powietrze chłodziło jego wilgotną skórę – pocił się przez sen – i czuł gęsią skórkę na całym ciele. Jak zwykle spał, mając na sobie tylko luźne szorty. Zanim opuścił matkę, jak wszystkie Exotikowe dzieci, spał całkowicie bez piżamy, jednak kiedy został wysłany na farmę Henry’ego MacLeana, stwierdził że Zaprzyjaźnionych szokuje ten zwyczaj i oczekiwano od niego odziewania się w koszulę nocną. Ponieważ miał wtedy tylko jedenaście lat i tak bardzo chciał stać się częścią rodziny Henry’ego, dostosował się do poleceń. Podobnie jak większość ubrań otrzymanych na farmie Henry’ego, był to spadek po Joshui, najstarszym synu Henry’ego i nienawidził niewygodnych zwojów, w których plątały się nogi. Kiedy w końcu dorósł i został wygnany przez lokalną społeczność, a Henry wysłał go, by dołączył w Ekumenii do Dahno, Bleys wyrzucił koszulę nocną, odkrywając jednak, że śpiąc nago czuje się nieosłonięty. Rozwiązaniem stały się szorty. Nie krępowały mu ruchów przez sen i dobrze mu się w nich spało. Wróciło teraz do niego wrażenie związane z nocną koszulą i wydało mu się, że nawet ta obszerna, luksusowa sypialnia usztywnia się i kurczy, zmieniając się w zamknięte pudło o wymiarach klatki. Przeszedł przez tańczące w powiewach wiatru delikatne, białe firanki i na wpół otwarte drzwi, wychodząc na balkon. Wyjście na powietrze było ulgą. Jednak tę ścianę budynku oświetlało różnokolorowe światło z reklamy emitowanej w powietrze nad jednym z pobliskich hoteli. Trzydzieści siedem pięter niżej, na poziomie ziemi, droga biegnąca przed budynkiem krzyżowała się z innymi, tworząc siatkę jasnych linii, jak kraty w więziennej celi. Uniósł wzrok ku świecącym nad tym wszystkim gwiazdom. To właśnie w gwiazdach znalazł ukojenie, kiedy po raz pierwszy zrozumiał, że nie znajdzie u matki miłości, jakiej tam szukał. To, na co teraz patrzył, różniło się od obrazu, który odtworzył na suficie swojej sypialni. Miał przed sobą prawdziwe ciała niebieskie, a nie ich schwytany obraz. Przez atmosferę i lata świetlne patrzył na prawdziwe obiekty i zbudziło się w nim pragnienie sięgnięcia ku nim w poszukiwaniu pomocy w zrozumieniu odczuwanego niepokoju. Pod wpływem podniecenia i niepokoju opanował go jeden z jego rzadkich impulsów dzikości. Rozejrzał się. Wzdłuż całego frontu budynku, tuż poniżej balkonów, umieszczono ozdobny gzyms o szerokości dwudziestu centymetrów. Przyjrzał się temu tuż pod sobą. Był dostatecznie wysoki, by stając na gzymsie pod swoim balkonem i wyciągając ręce do góry, dosięgnąć gzymsu piętro wyżej i posuwać się w ten sposób do miejsca, gdzie od gwiazd oddzielałoby go tylko powietrze i przestrzeń. Bleys podszedł do rogu po lewej stronie, gdzie balkon dochodził do ściany budynku. Musiałby posuwać się z plecami do ściany. Stanął w ten sposób i sięgając lewą ręką, bez problemu znalazł uchwyt na gzymsie piętro wyżej. Zaciskając na nim palce, przełożył lewą nogę nad balustradą, znajdując gołą stopą podparcie na gzymsie. Przesunął lewą nogę i rękę wzdłuż oddzielnych krawędzi, prawą ręką wciąż trzymając się barierki. Potem i prawą dłonią chwycił górny gzyms, przeniósł na ręce masę ciała i przerzucił nad barierką prawą nogę, a kiedy umieścił ją już pewnie na występie, równomiernie rozłożył masę na wszystkie kończyny, stojąc swobodnie, wolny od balkonu, podparty jedynie przez dwa gzymsy. Przez chwilę groziły mu zawroty głowy – ale przezwyciężył je. Mając rozrzucone kończyny i plecy oparte o ścianę budynku, stał nad miastem wreszcie nieograniczony, patrząc na przestrzeń i gwiazdy. Patrzył na nie, ignorując docierające do niego z dołu słabe światło i dźwięki. Stopniowo zaczął zawężać swoją uwagę. Z doświadczeniem wynikającym z tysięcy godzin mentalnej samodyscypliny, zaczął odcinać świadomość istnienia czegokolwiek poza przestrzenią, gwiazdami i powierzchnią, na której się opierał. Rosło w nim podniecenie. Jestem Anteuszem, pomyślał – zapaśnikiem i synem antycznych greckich bogów: Posejdona, władcy mórz i Gai, bogini Ziemi. Zapaśnikiem Anteuszem, który odzyskiwał siły za każdym razem, gdy dotykał swojej matki, Ziemi. Jednak w przeciwieństwie do Anteusza, ja odzyskuję siły wciąż od nowa nie od dotyku ziemi pode mną, lecz za każdym razem, gdy patrzę na gwiazdy. Gwiazdy i cała rasa ludzka odnawiają moje siły – wciąż na nowo i bez ograniczeń. Przypomniał sobie lata spędzone nad studiowaniem sztuk walki i ideę ki – ześrodkowanie całej świadomości w teoretycznym punkcie równowagi, dwa cale poniżej pępka i cal w głąb ciała. Pamiętał, że kiedy osiągnął już koncentrację, myślenie o ki sięgającej w dół, poniżej powierzchni pod stopami czyniło go tak ciężkim, że dwu lub trzech ludzi, którzy powinni móc bez problemu go unieść, nie było w stanie tego dokonać. Z głębin pamięci wydobył pochodzący z języka japońskiego termin na to zjawisko: kio-shizumeru. Tak, powiedziała w nim dzikość. Z wprawą wynikającą z długoletnich ćwiczeń, bez wysiłku skoncentrował swoją ki, jeszcze zanim przekroczył barierkę. Teraz zamknął oczy i pomyślał o rozciągnięciu jej – nie w dół, a do tyłu, niczym szpilkę mocującą motyla do ścianki pudełka, z ciała głęboko w pionową ścianę budynku, by nie spaść. By zamiast stać na krawędzi, poczuć się jakby leżał. Tak kładł się jako chłopiec na zboczu wzgórza, na farmie Henry’ego. Tkwił nieruchomo, ale stopniowo narastało w nim odczucie leżenia na plecach, w miejsce stania przy pionowej ścianie. Urealniało się coraz bardziej i bardziej, aż stało się jedyną rzeczywistością. Nie myślał już teraz – wiedział – że leży płasko, patrząc w górę. Z wolna rozluźnił silny uchwyt dłoni na gzymsie, pozwalając by trzymała go jedynie moc, jakby tylko dzięki wadze ciała na poziomej powierzchni. Powoli przez jego ciało przepłynęła fala rozluźnienia, posuwając się w dół przez jego ciało jak fala ciepła, aż dotarła w końcu do stóp i całkowicie go opanowała. Nie stał już. Leżał rozluźniony, samotny pod gwiazdami. Jednak nie do końca sam. Mgliście z początku i niewyraźnie, dostrzegł nabierającą stopniowo coraz bardziej realnych kształtów tęczową wstęgę, stanowiącą jego własny, mentalny obraz tysiącletniego gobelinu, tkanego przez nici sił historycznych, łączących początek czternastego wieku z chwilą obecną. Była to wstęga składająca się z niezliczonych, różnokolorowych wątków, reprezentujących siły, jakimi każdy człowiek oddziaływał w ciągu życia na cały wzór rozwoju ludzkości. Wiele z tych wątków żyło krótko i zanikało bez wpływu na cały wzór. Jednak kilka – bardzo niewiele – gromadziło inne wątki w kierunku ich własnej siły życiowej i wzór ulegał trwałej zmianie. Te rzadkie przypadki – zazwyczaj wielcy przywódcy religijni, wojskowi lub filozoficzni – znikali z późniejszej pamięci wstęgi – ale nie zanikał efekt ich istnienia. Jednak były tym wszystkie miliardy istnień, od czternastego wieku do teraz, i to właśnie połączona masa ich żywotów determinowała obecny wzór i kierunek ruchu całej rasy tak, że życie każdej pojedynczej osoby miało efekt i użyczało barwy wątkom wokół siebie – determinując kierunek innych wątków. Coś nowego mogło zostać zaproponowane i umrzeć z pomysłodawcą, by powrócić na powierzchnię i nabrać sił później. Tam, w szesnastym wieku wyobraźnia Bleysa mogła zobrazować wątek życia Delminio, pomysłodawcy Teatru Pamięci – pomysłu, który zdał się umrzeć wraz z bezowocnymi wysiłkami jego twórcy, lecz pojawił się ponownie w dwudziestym pierwszym wieku, stając się w końcu unikalnym satelitą orbitującym teraz wokół Starej Ziemi, znanym jako Encyklopedia Ostateczna. W dwudziestym wieku dokonano dwóch osiągnięć mających potężny, nagły wpływ na barwę i kierunek wstęgi. Pierwszym było wzniesienie się pierwszych ludzi poza atmosferę Starej Ziemi, wkraczając po raz pierwszy w historii w kosmos. Drugim – pojawianie się dużych grup społecznych ostrożnie rozważających ideę, że każdy człowiek posiada uniwersalną odpowiedzialność – nie tylko wobec innych ludzi, ale wobec całej planety. A jeszcze później, w dwudziestym pierwszym wieku pojawił się wątek Gildii Orędowników, która zrodziła społeczeństwo dwóch Nowych Światów – Mary i Kultis – Exotików. Spojrzał jeszcze dalej i, odszukał nić własną, Dahno i Toni, ciasno splecione, grubiejące już i zaczynające rozprzestrzeniać swój kolor i kierunek na wszystko dookoła. Bleys skoncentrował się na wątku Henry’ego. Jego oddech nabrał nagle nieoczekiwanej siły i głębi. To, na co patrzył, było całkowicie subiektywne, zabarwione przez jego wierzenia i pragnienia. Jednak biorąca w tym udział część umysłu, szukając powodu nagłej, pozornie nieuzasadnionej euforii wymieszanej z niepokojem, nieoczekiwanie dostrzegła w wijącej się między gwiazdami wstędze możliwość odpowiedzi. Już wcześniej zdarzało się Bleysowi zerknąć na fragment wstęgi reprezentujący teraźniejszość i patrząc wtedy na linie – zamazane, ale rozpoznawalne w stosunku do siebie nawzajem – czasami był w stanie zauważyć, jak będą wyglądać w najbliższej przyszłości. Widzenia te – trudno było nazwać je czymś więcej niż zgadywaniem – w najlepszym przypadku stanowiły efekt obliczeń jego podświadomości na temat tego, jak nici oddziałują na siebie, tkając wzór. Jednak pomagało mu to tworzyć plany na najbliższą przyszłość, podobnie jak pomocne bywa zobrazowanie danych w postaci wykresu. Mimo wszystko rodzaj pomocy przez nie ofiarowany miał zastosowanie wyłącznie wobec najbliższej przyszłości: na kilka dni, tydzień czy dwa – rzadko aż na miesiąc. Dzikość, jaka przywiodła go do tej dziwnej pozycji na ścianie budynku z pewnością wynikła z głęboko zakorzenionych , wewnętrznych powodów. Gdyby był w stanie zrobić w umyśle krok dalej i zobaczyć, co może zwizualizować z możliwej, najbliższej przyszłości – może podświadomość byłaby w stanie wyjaśnić mu powód niepokoju, będącego zapewne przyczyną jego przebudzenia się. Bleys wyobraził sobie siebie próbującego sięgnąć wzrokiem naprzód wzdłuż wstęgi, a wysiłek ten ukazał mu, że nić Henry’ego pozostawała silnie połączona z wątkiem jego, Toni i Dahno – cały czas pomagając, jak daleko był w stanie sięgnąć wzrokiem. Przyszła mu nagle do głowy jasna i wyraźna myśl, że próbuje zajrzeć darowanemu koniowi w zęby; podejrzliwy, bo dostał więcej, niż się spodziewał. Wraz z przybyciem Henry’ego poczuł, jak otwiera się przed nim wielka szansa i w wirze decyzji, zaczął działać. Zaś podświadomość zareagowała niepokojem, sceptyczna wobec nagłego przypływu szczęścia. Lata ostrożnego planowania i upewniania się, że obejrzał miejsce lądowania przed skokiem, sprawiły, że stał się ostrożny wobec wszystkiego, co przychodziło zbyt łatwo. Automatycznie zaczynał się martwić. Ten ciąg myśli sprawił, że odprężył się wreszcie i uspokoił. Zniknął niepokój. Razem z nim odeszła znaczna część podniecenia, które wygnało go na zewnątrz i uświadomił sobie teraz, że był to efekt przygotowywania się jego defensywnej natury w reakcji na niepokój za zasłoną w podświadomości. Leżał uspokojony i zadowolony, patrząc na gwiazdy. Dźwięki ulicy, dryfujące gdzieś spod jego stóp, przywołały Bleysa z powrotem do świadomości swego ciała i jego położenia. Jeszcze przez chwilę pozostawał bez zmian, na ścianie budynku, niechętny pomysłowi zostawienia tego, co odkrył patrząc na wszechświat. W końcu, powoli, zaczął odwracać swoje nastawienie. Zdawało się, że nie ruszając nawet palcem, obrócił się z pozycji poziomej do pionowej i znowu stał, całą masę ciała podtrzymując na bosych stopach opartych o gzyms, pomagając sobie w utrzymaniu pozycji, jedynie trzymając się gzymsu nad głową. Kiedy tego dokonał, uświadomił sobie, że mocno nasilił się hałas pod nim. Powoli, niemal obojętnie, spojrzał w dół i zauważył, że przyciągnął tłum na chodniku pod sobą. Przy tej wysokości nie byliby w stanie go rozpoznać, jednak z pewnością myśleli, że jest samobójcą. Groziło mu odkrycie tożsamości. Jeśli wróciłby teraz do swojego pokoju, ci w dole wiedzieliby zbyt wiele i powstałyby przynajmniej plotki. Nie mógł wrócić na własny balkon. Ale róg budynku był oddalony zaledwie o kilka metrów, gdzie nie było żadnego innego balkonu. Za tym rogiem droga kończyła się, schodząc spiralą do innej, jednokierunkowej trasy, oddalającej się od jego budynku. Gdyby posuwając się po gzymsie udało mu się dotrzeć do rogu, zniknąłby z pola widzenia gapiów i nikt nie miałby pewności, gdzie dostał się z powrotem do środka. Z nagłą decyzją zaczął przesuwać się wzdłuż występu, oddalając się od balkonu. Cal za calem posuwał się w stronę rogu – na szczęście nie miał do niego daleko – i wkrótce dotarł do niego. Zatrzymał się na chwilę, potem trzymając się tylko lewą ręką i stojąc na lewej nodze, przerzucił ciało za róg w jednym płynnym ruchu, obracając ciało na palcach lewej ręki i nogi, chwytając się za górny gzyms palcami prawej ręki, a dolny łapiąc prawą stopą – i gdy tylko uchwyt ten mógł zapewnić mu utrzymanie masy ciała na konieczną chwilę, przełożył lewą rękę i nogę za róg, by równomiernie rozłożyć obciążenie. Stał teraz twarzą do budynku, ale na ścianie, która wystawiona była tylko na pustą teraz rampę zjazdową. Uciekł nie tylko przed gapiami na dole, ale i przed światłem dochodzącym z reklamy. Nikt na niego nie patrzył. Ta strona pogrążona była w głębszej ciemności, a gzyms nadal biegł na wysokości balkonów należących do jego apartamentu. Ostrożnie przesunął się po występie do pierwszego z nich, sięgnął szczytu barierki i przeskoczył przez nią na platformę. Stał przez kilka chwil, pozwalając uspokoić się oddechowi. Drzwi na tym balkonie nie były otwarte, ale nie zostały także zablokowane. Pchnął je i wszedł w mrok pomieszczenia, które okazało się być jadalnią. Powierzchnia stołu błyszczała w słabym świetle dochodzącym zza okna. Pokój pachniał delikatnie środkami czyszczącymi. Został przygotowany na to, co mógł chować w zanadrzu jutrzejszy dzień. Skierował się ku bocznym drzwiom i przeszedł przez ciemne pokoje i oświetlone wewnętrzne korytarze do ciemnej sypialni. Stał tam przez chwilę, zerkając na łóżko, potem usiadł przy biurku umieszczonym obok unoszonych przez podmuchy wiatru firanek. Dotknął przycisku przywołując światło, niewielki krąg jasności ograniczony wyłącznie do niego i biurka z klawiaturą i ekranem. Wcisnął inny przełącznik na blacie. Klawiatura obróciła się, niknąc z widoku, ukazując zamiast niej pusty blat z plikiem czystych kartek, pisakiem i szczeliną niszczarki. Przyciągnął do siebie arkusz, uwalniając go z podobnego do magnesu chwytaka i uniósł pisak. Zaczął pisać odręcznie na niewielkim, oświetlonym obszarze. Na górze umieścił słowo NOTATKI, pod nim datę, godzinę i miejsce. Każda z zapisanych stron blakła kompletnie, gdy tylko kończył pisać. Ale by mieć całkowitą pewność zachowania tajemnicy, pisał swoje notatki od razu zakodowane. W obecnych czasach nie istniały szyfry, których nie dałoby się złamać, ale zmieniał algorytm co pół linijki. Pokój, w którym przebywał był rutynowo sprawdzany co kwadrans przez automatyczne czujniki i codziennie przez ludzkiego inżyniera w poszukiwaniu wszelkich urządzeń do podglądu lub podsłuchu, jakie mogłyby zostać tu przemycone. Co więcej, nikt przyglądający się pisaniu Bleysa nie byłby w stanie dostatecznie szybko złamać szybko stosowanych przez niego zmiennych kodów. Ostateczna, gotowa notatka zostanie utrwalona w jego pamięci, gdzie nie mogła przepaść, zaś on w każdej chwili będzie w stanie przywołać ją dokładnie w takiej formie, jak zapisał. – Dzisiaj – pisał – nieoczekiwanie zjawił się Henry, by zacząć, jak mówi, „chronić mnie przed Szatanem”, co oznacza, że zamierza ochronić mnie przede mną samym i tym, co planuję zrobić. Gdybym tylko mógł sprawić, że zrozumie. Ale jedyne słowa, jakich mogę użyć, mają dla niego inne znaczenie. Mimo wszystko on i grupa ochroniarzy, którą stworzy, jest czymś, czego bardzo potrzebuję, choć nie zdawałem sobie dotąd z tego sprawy. Teraz to już ustalone. Toni wróciła od swojego ojca z wiadomością, że może udać się ze mną, gdziekolwiek polecę. To, podobnie jak pojawienie się i pomoc Henry’ego jest czymś, co odbieram teraz jako absolutną konieczność. Zaczyna ujawniać się to, czego oczekiwałem od wzoru. Wskazuje, że kluczowe staje się odnalezienie i rekrutacja Hala Mayne. Nie mam bezpośrednich dowodów jego niezwykłej wartości, ale nawet jego początki otacza tak wielka tajemnica, ponieważ został znaleziony jako dwulatek na pokładzie dryfującego w przestrzeni pustego statku, ze wskazówkami dotyczącymi wychowania go przez trzech niezwykłych ludzi. Dysponuję tylko tymi strzępami dowodów plus skromne zapisy jego działań mających na celu ucieczkę przede mną: dostanie się do Encyklopedii Ostatecznej, a stamtąd przez Nową Ziemię do kopalń na Coby i teraz – według Barbage’a – na Harmonię. Już samo to oraz fakt, że na Harmonii dołączył do jednego z bandyckich oddziałów (co automatycznie w świetle prawa umieszcza go po drugiej stronie barykady), silnie sugeruje mojej podświadomości, że jest kimś daleko wykraczającym poza zwykle ludzkie standardy, dałbym więc prawie wszystko, żeby mieć go po mojej stronie. Toni, Henry i Dahno będą teraz stać przy mnie jak trzy pasma górskie, ochraniając mnie i wpływając na wszystko, co będzie do mnie przychodzić w postaci słońca i deszczu przyszłości. Wciąż jednak istnieje część mojego osobistego terytorium, która wymaga osłony. W szczególności, co uświadomiłem sobie dzisiaj, desperacko potrzebuję zewnętrznego punktu widzenia, który mógłby w każdej chwili dać mi pełny obraz mnie samego. Dahno bardzo stara się to robić, tak jak dzisiaj z tymi pytaniami o moje powody szkolenia najlepszych Innych dla celów zarządzania. Jednak równocześnie jesteśmy zbyt podobni i zbyt różni. On myśli zbyt podobnie do mnie, by zauważyć zmiany, a równocześnie przeżył lata z naszą matką. I choć istnieją podobieństwa, są też obszary, na których się nie rozumiemy, choć wydaje mi się, że ja rozumiem go lepiej niż on mnie. Nie, Hal Mayne stanowiłby idealne rozwiązanie, gdyby rzeczywiście miał rodzaj umysłu, jakiego się po nim spodziewam. Byłby w stanie ocenić mnie z zewnątrz, beznamiętnie, lecz lojalnie i powiedzieć mi prawdę o mnie, bym mógł dokonać odpowiednich korekt. Bleys zapisał godzinę zakończenia pisania poniżej ostatniej linijki, znów razem z datą i odłożył pisak. Zbierając kartki w jeden plik, trzymał je w dłoni przez chwilę, po czym wsunął do szczeliny w wystającym panelu na krawędzi biurka, gdzie zastosowano fizykę przesunięcia fazowego do skonstruowania ostatecznej formy niszczarki dokumentów. Kiedy wsuwał tam kartki, ich koniec znikał, rozkładany na cząstki elementarne, rozpraszane następnie równomiernie na cały wszechświat – tak jak natychmiastowemu rozproszeniu ulegał statek kosmiczny podczas relokacji z jednego położenia względem środka galaktyki do innego – tyle, że w tym przypadku miały one nigdy nie zostać zebrane w oryginalnej formie. Przez chwilę siedział, wpatrując się w szczelinę niszczarki. Przepadły teraz i nie dało się ich odzyskać. Istniały jedynie razem z wcześniejszymi, podobnymi zapisami, w grubym już pliku w pamięci, opisanym NOTATKI. Po chwili Bleys dodał jeszcze jedną linię na czystej kartce z pliku, linię, która zanikła jak tęskny głos, cichnący nawet, gdy wsuwał ją do szczeliny niszczarki. Zastanawiam się, czy Hal Mayne kiedykolwiek widział w gwiazdach to samo, co ja zdaję się widzieć za każdym razem, kiedy na nie spoglądam. Rozdział 5 – Spodziewasz się kłopotów? – cicho zapytał Dahno. – Możliwe – odpowiedział Bleys równie cicho – ze strony Prezesów, Mistrzów Gildii albo obu. Oraz ze strony innych, nieokreślonych grup. Stali razem w śluzie Favored of God, która powinna otworzyć się za kilka minut, wypuszczając ich na płytę lądowiska miasta Nowa Ziemia na planecie o tej samej nazwie. Możliwość swobodnej rozmowy zapewniała im pusta przestrzeń wokół nich, utrzymywana przez potrójny krąg Żołnierzy Boga zebranych przez Henry’ego, biernie blokujących wszelkie próby zbliżenia się ze strony pasażerów nie należących do grupy Bleysa – Favored technicznie rzecz biorąc był ogólnodostępnym liniowcem pasażerskim i na jego pokładzie znajdowała się mniej więcej równie liczna grupa osób nie związanych z Bleysem. Żołnierze Boga byli ekspertami w tego rodzaju pozornie przypadkowym, biernym oporze. Z uśmiechem ignorowali rzekomo przypadkowe pchnięcia i uderzenia łokciami ze strony pasażerów próbujących się przez nich przecisnąć, a jeśli działania takie stawały się zbyt nachalne – z niezmiennym uśmiechem na twarzy miażdżyli nadepnięciem palce stóp, czy oddawali uderzenia łokciem, oczywiście zupełnie niechcący i przypadkowo. – Cóż, możesz się czegoś takiego spodziewać – stwierdził Dahno. – Gdy tylko zaczniesz sprawiać wrażenie, że dogadujesz się z jednymi, druga grupa rzuci się na ciebie jak banda zbójów. O ile nie zgodzisz się spełnić oczekiwań obu grup – a nikt nie jest w stanie tego zrobić – obie organizacje będą starać się, żebyś związał się wyłącznie zjedna z nich. Jest tu też ważna trzecia grupa, choć jak dotąd nie udało mi się skłonić nikogo, by podał mi chociaż jej nazwę. – Nie jestem zaskoczony – wymruczał Bleys. Dahno przyleciał promem na Favored, zanim liniowiec wylądował na Nowej Ziemi. Udał się na planetę wcześniej, by wyczuć panujący tam klimat polityczny. I rzeczywiście, pomyślał Bleys patrząc teraz na niego, była to jedna z rzeczy czyniących go niezastąpionym. Dahno, mając do dyspozycji dwie godziny w całkowicie obcym miejscu, mógł dowiedzieć się więcej niż tuzin innych osób z osobistymi kontaktami. Miał talent do przebijania się przez labirynty powiązań personalnych do osoby mogącej przekazać mu najwięcej informacji na dowolny temat. – Cóż – powiedział – jestem pewien, że będę w stanie dowiedzieć się, jeśli tylko będę miał trochę więcej czasu. W każdym razie... Przerwał mu system nagłośnienia statku, ogłaszając: – LĄDOWANIE ZA DWANAŚCIE SEKUND – zagrzmiał głośnik ponad hałasem panującym w sali. – PROSZĘ NIE RUSZAĆ. SIĘ DO CHWILI DOTKNIĘCIA ZIEMI. POWTARZAM, ZOSTAĆ W MIEJSCU DO CHWILI OSIĄGNIĘCIA POWIERZCHNI. Czekający na lądowanie, wyciszyli rozmowy. – Powiem ci później – pośpiesznie rzucił Dahno. – Większość z tego co wiem i tak usłyszysz od Any Wasserlied, jak tylko dotrzemy do hotelu. On również zamilkł. Bleys popatrzył w głąb sali, po raz kolejny wdzięczny za swój wzrost, umożliwiający mu patrzenie ponad głowami innych pasażerów i zlokalizowanie Toni, stojącej przy jednym z okien. Stała z Henry m. Byli dziwnie do siebie podobni. Bleys studiował ich z dystansu. Nie była to kwestia zwykłego, fizycznego podobieństwa. Henry był większy i wyższy niż przeciętna dla Młodszych Światów, ale nie uderzająco. Toni, szczupła i wysoka była prawie równa mu wzrostem. Ich twarze nie mogłyby chyba być mniej podobne. Rysy Toni nie były szczególnie orientalne, jak można by się spodziewać na podstawie jej nazwiska – skróconego i źle odczytywanego od czasu, gdy jej japońscy przodkowie opuścili Starą Ziemię. Henry był Szkotem i wyglądał na takiego; z brązowymi, lekko siwiejącymi włosami, szczupłymi rysami twarzy i twardym spojrzeniem przodków z Hybrydów, wysp na zachód od Szkocji. Bleys pomyślał, że mogło to wynikać z faktu, że oboje mieli za przodków wyspiarzy. Może kryło się to w sposobie, w jaki oboje stali i poruszali się. Żadne z nich nie było osobą, którą przypadkowy przechodzień mógłby szturchnąć czy poczęstować łokciem w ciasnym przejściu. Rzeczywiście, stwierdził umysł Bleysa, prawdopodobnie właśnie o to chodziło. Oboje wysyłali ten sam sygnał do podświadomości stojących przed nimi osób. Każde z nich miało pełną wiarę w swoje możliwości i w to, w co wierzyli; oboje byli całkowicie pozbawieni strachu w działaniach zgodnych ze swoimi przekonaniami. W każdym razie, przez ostatnie kilka tygodni bardzo się do siebie zbliżyli. Bleys uśmiechnął się do siebie sardonicznie i odrobinę smutno, czując ciepło wobec tej dwójki. Chciałby wiedzieć, o czym teraz myśli Toni i może znajdzie później właściwą chwilę, by ją o to zapytać. Na razie dokonał mentalnej notatki, że w miarę możliwości chciałby posłuchać jednej z ich rozmów. Skrzywił się wewnętrznie. Zabawa w podglądacza nie do końca mu odpowiadała. Jednak przez ostatnie dni wszystko bardzo szybko się zmieniało i potrzebował wszelkich dostępnych informacji. Od chwili swojego przybycia Henry zwerbował prawie sześćdziesięciu byłych Żołnierzy Boga i w czasie, gdy dokonywano przygotowań do podróży a Dahno wyleciał w forpoczcie, uczynił z nich sprawnie działającą jednostkę. Bleys wyjrzał przez małe okienko tuż przy wyjściu na ziemię w dole. Tempo ich opadania zmniejszało się, aż sunęli ku powierzchni delikatniej niż bańka mydlana – zbliżając się do płyty lądowiska kosmicznego. Nawet biorąc pod uwagę miękkość lądowiska, delikatne opadanie było konieczne, bo w przypadku zbyt szybkiego opuszczenia się, olbrzymia masa statku mogłaby zmiażdżyć infrastrukturę płyty. Jej zewnętrzny pancerz był mocny, ale skonstruowany jedynie z myślą o naporze wiatru i atmosfery. Masa statku daleko przekraczała przyzwoite wartości dla lądowań w grawitacji planety – przyciąganie Nowej Ziemi było tylko odrobinę mniejsze niż Starej Ziemi. Gdyby kontrolowana przez Bleysa i Dahno organizacja „Innych” nie miała większości udziałów w statku i nie zażądała lądowania na powierzchni, Favored of Gododdałby po prostu swój ładunek pasażerów promom orbitalnym, nie zanurzając się w atmosferę. Bleys dostrzegł teraz czekający na zewnątrz rząd czarnych limuzyn. Dzięki specjalnemu pozwoleniu wpuszczono je na płytę lądowiska, z pominięciem zwykłych procedur celnych i transportowych. Reszta pasażerów liniowca, nie należąca do grupy Bleysa, będzie musiała udać się autobusem do najbliższego punktu odpraw. Jednak to odbędzie się, gdy odjedzie już jego grupa. W tej właśnie chwili statek dotknął powierzchni z ledwie wyczuwalnym wstrząsem. Otwarły się przed nimi drzwi śluzy i na gest członka załogi, grupa Henry’ego ruszyła truchtem po rampie, formując na lądowisku czujny wachlarz straży. Bleys zszedł na uginającą się lekko powierzchnię, wciągając w płuca chłodne powietrze – inne, lecz ożywcze. Gdy uniósł głowę patrząc w gorący, letni dzień, z pięknego, szafirowo–niebieskiego nieba oślepiło go na chwilę żółte światło Syriusza, tak inne od białego blasku Epsilon Eridiani, dającego energię Harmonii i Zjednoczeniu. Odsunął się na bok, by umożliwić wyjście reszcie ludzi, czekających tuż za nim. Henry i Toni byli między pierwszymi żołnierzami wychodzącymi za Bleysem. Henry poprowadził Toni wprost do czwartej limuzyny w rzędzie. Część z żołnierzy zajmowała już miejsca w pierwszych trzech czarnych, unoszących się dzięki lewitacji magnetycznej pojazdach z nieprzezroczystymi od zewnątrz oknami. Bleys stał, czekając u stóp rampy pod cudownym niebem i innym niż w domu światłem słonecznym, czując się niezwykle zadowolony i uspokojony. Nie potrafił odkryć żadnej konkretnej przyczyny takich uczuć. W końcu uderzyło to w niego – oczywiście, wreszcie był w akcji, poświęcając się temu, co zaplanował – skończył się już czas wątpliwości... Z zamyślenia wyrwał go rozbrzmiewający tuż za plecami głos Henry’ego. – Umieściłem Toni w czwartym pojeździe – powiedział. – Ty pojedziesz w drugim, razem z szefową lokalnej organizacji Innych – Aną Wasserlied? – A więc wyjechała nam na spotkanie? – zapytał Bleys nieobecnym głosem. – Dahno myślał, że będzie czekała w hotelu. – Jest tutaj i chce jechać z tobą. Dahno umieszczę w piątej limuzynie – stwierdził Henry. – Ja pojadę z przodu w twojej. – Nie, może pojedziesz z Toni? – odpowiedział mu Bleys. Henry przyglądał mu się przez chwilę. – W porządku – zgodził się. Zaprowadził Bleysa do pojazdu. Ten zatrzymał się i wsiadł do środka. Ana Wasserlied, zajmująca jeden z dwu foteli z tyłu limuzyny, była dobrze wyglądającą, wysoką blondynką o dość kanciastych kształtach. Miała dobrze ponad dwadzieścia lat i ubrana była w dość długą, na wpół formalną sukienkę z jakiegoś jedwabnego, zielononiebieskiego materiału. Uśmiechnęła się do niego w ostrożnym powitaniu, kiedy dołączył do niej i zamknęły się za nim drzwi. – Cieszę się, że mogę cię wreszcie poznać – odezwała się. – Zawsze chciałam osobiście podziękować ci za ustanowienie mnie w zeszłym roku przywódczynią tutejszego oddziału Innych. – Podziękuj Dahno – odpowiedział Bleys. – Wiesz, to on kieruje organizacją. Ja jestem tylko kimś w rodzaju wędrownego filozofa, choć czasem pozwala mi sobie doradzać. – Och, podziękuję mu – powiedziała Ana. Ton jej głosu jasno zdradzał, że nie przyjęła do wiadomości, jakoby Bleys nie był nikim więcej jak wędrownym filozofem. Bleys luźno zauważył, że była to stosunkowo głupia próba zaimponowania jej. – Ale chciałam podziękować również tobie. – To miłe z twojej strony – stwierdził Bleys. – Czy przyniosłaś to wrzeciono z nagraniem, o które prosiłem? To z najnowszymi informacjami na temat naszych członków tutaj, z wyliczeniem podlegających szkoleniu i uważanych za nadających się do objęcia wysokich stanowisk w administracji? – Mam ją ze sobą – odpowiedziała Ana, wyciągając wrzeciono. Jej głos brzmiał dość miłym sopranem, choć kiedy zaczynała się ożywiać, brzęczały w nim metaliczne nuty. Podała mu wrzeciono. Sięgnął po jeden z osobistych czytników wiszących z tyłu przedniego siedzenia, poniżej okna oddzielającego ich od kierowcy i żołnierza zajmującego miejsce obok. Bleys założył czytnik, przypominający swoim wyglądem czarną, kanciastą maskę ze słuchawkami i elastyczną taśmą przytrzymującą go na głowie. Z długoletnią wprawą założył czytnik na głowę jedną ręką, drugą równocześnie wsuwając wrzeciono w otwór poniżej ekranu. – Zanim zaczniesz – przez osłonięte słuchawkami uszy dotarły do niego pośpiesznie wypowiedziane przez Anę słowa – chciałam cię poinformować, że zostałeś zaproszony przez lokalny Klub Prezesów na kolację z jego najważniejszymi członkami, dzisiaj wieczorem. Pamiętasz, że Prezesi i Mistrzowie Gildii są dwiema najważniejszymi organizacjami tej planety? Prezesi to oczywiście Prezesi Zarządów – choć ludzie, z którymi spotkasz się dzisiaj, są kimś znacznie więcej. To szefowie megakorporacji. – Rozumiem – odpowiedział Bleys. – Porozmawiamy o tym, kiedy dotrzemy do hotelu. Ana zamilkła. Bleys dyskretnym ruchem dotknął kontrolek na swojej bransolecie. Lista nazwisk wypełniająca jego maskę zniknęła, a ekran wypełnił obraz z kamery umieszczonej w limuzynie, którą jechali Henry i Toni. Podczas gdy Bleys i Ana rozmawiali, wszystkie limuzyny zapełniły się i zaczęły odjeżdżać. Ta, w której znajdował się razem z Aną, skoczyła w kierujący się w dół tunel, a gdy przed oczyma Bleysa pojawił się obraz Toni i Henry’ego, do jego uszu zaczęły też docierać ich głosy. Limuzyna Bleysa wyjechała z tunelu na drogę magnetyczną, prawie na pewno stanowiącą bezpośrednie połączenie z miastem Nowa Ziemia. – ...Czy twój Żołnierz musi się tak przyglądać kierowcy? – usłyszał pytanie zadawane przez Toni. Na ekranie zdawało się, że kobieta patrzy wprost na niego, na podstawie czego założył, iż kieruje wzrok na przód limuzyny, przez szybę oddzielającą przedział kierowcy od pasażerów. – ...Kierowca jest Innym, prawda? – mówiła dalej. Henry kiwnął głową. – Mamy nadzieje, że jest godny zaufania, ale wolimy być ostrożni – odpowiedział. – Twoi ludzie zdają się to lubić – powiedziała. Bleys wiedział, że przed podróżą praktycznie nie miała do czynienia z Żołnierzami. Na twarzy Henry’ego na chwilę odmalowało się cierpienie, ale po chwili na jego oblicze powróciło kamienne opanowanie. – Wszyscy nauczyli się ciągłej czujności w walce – stwierdził. – Sama pochodzisz ze Zjednoczenia. Powinnaś wiedzieć, co oznacza bycie Żołnierzem Boga. Kiwnęła głową. – Wiem. Jej świątynia została kiedyś wplątana w walkę przeciw jakiemuś innemu zgromadzeniu religijnemu, a Żołnierze Boga, ochotniczy wojownicy z innych kościołów zgłosili się, by pomóc obu stronom konfliktu. – Widziałam ich, kiedy miałam dwanaście lat – powiedziała. – Ale większość z nich nie była taka jak ci. Zanim Henry odpowiedział, upłynęła chwila. – Oni wszyscy są naznaczeni. Nie jakąś fizyczną ułomnością. Naznaczeni grzechem. I ja również popełniam ten grzech. Wpatrywała się w niego, najwyraźniej wahając się. Bleys pomyślał, że z pewnością są sobie dostatecznie bliscy, by odważyła się zadać osobiste pytanie, które w oczywisty sposób natychmiast przyszło jej na myśl. – Co to za grzech, Henry? – zapytała łagodnie. Henry wolno obrócił głowę, by na nią spojrzeć. Bez ostrzeżenia przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy. Nagle zaczął wyglądać śmiertelnie groźnie – dokładnie tak samo jak kiedyś, gdy Henry uratował go przed gniewem tłumu członków ich kościoła. – To coś – wolno powiedział Henry – o czym powiedziałem wyłącznie mojej rodzinie i wierzę, że ci ludzie pragnęliby takiej samej prywatności. Obawiam się, że będziesz musiała żyć bez odpowiedzi. Patrzył na nią nieruchomo do chwili, aż kiwnęła głową. Wtedy odwrócił spojrzenie i skierował je na przednie siedzenie tak, że na ekranie czytnika zdawał się patrzeć wprost na Bleysa. Toni przez chwilę przyglądała się jego profilowi. Bleysowi wydało się – ona też musiała tak pomyśleć – że myśli Henry’ego odeszły daleko od niej, bardzo daleko od wszystkich. Jednak po chwili ten wyraz na jego twarzy zanikł. Obrócił się ponownie do niej i uśmiechnął lekko. Oddała mu uśmiech w odpowiedzi i oboje siedzieli dalej w milczeniu. Bleys dotknął kontrolki na bransolecie, wracając do list nazwisk, wykresów i innych danych z wrzeciona. Przez następne dwadzieścia minut zbliżali się do hotelu z prędkością sześciuset kilometrów na godzinę, jego umysł pochłonięty był zapamiętywaniem danych i rozważaniem różnych planów. Kiedy dotarli do celu, zaprowadzono ich do kwater, jeszcze bardziej luksusowych niż zajmowane na Zjednoczeniu. – Jak tylko wszyscy rozpakują się i przygotują – Bleys powiedział do Toni, Dahno, Henry’ego i Any w holu wejściowym do głównego apartamentu – zbierzemy się w mojej sali klubowej i porozmawiamy. Powiedzmy, za dwadzieścia minut standardowego czasu. Możesz tu na nas zaczekać jeśli chcesz, Ana. Wkrótce rozsiedli się wygodnie w prywatnej sali klubowej apartamentu wokół stołu dostatecznie długiego, by wygodnie pomieścić wszystkich zebranych. Do Any dołączyły jeszcze dwie osoby, mające na sobie rodzaj jednorzędowych garniturów maskujących płeć, a głowy mieli ukryte za mini projekcjami Holo. Bleys zasiadł przy jednym z końców stołu, a naprzeciw niego siadła Ana, mająca po obu stronach zamaskowane postacie. W powietrzu wypełniającym pokój wyczuwało się napięcie, jak miniaturowy cyklon mający swoje centrum w powietrzu nad głową Any. Nie było to jednak szczególnie dokuczliwe i Bleys postanowił na razie to zignorować. – W porządku – odezwał się, kiedy wszyscy zajęli już miejsca. – Ana, zechcesz przedstawić nam aktualną sytuację? – Cały świat wie o twoim przybyciu – powiedziała Ana. Tu, przy stole konferencyjnym, jej mocny sopran brzmiał zdumiewająco przyjemnie, niwelując nieco jej trochę kościsty wygląd. – To było nie do uniknięcia – spokojnie odpowiedział Bleys. – Mogę kontrolować zaledwie kilka statków opuszczających Zjednoczenie w drodze na Nową Ziemię. Jako jeden z mówców Izby, jestem teraz równocześnie członkiem rządu Zjednoczenia – nawet, jeśli moje miejsce jest regularnie zajmowane przez zastępcę – i Izba musi zostać powiadomiona za każdym razem, gdy wybieram się poza planetę. Oznacza to, że dla nikogo na Zjednoczeniu nie było tajemnicą, że wybieram się na Nową Ziemię. – Cóż, w każdym razie – ciągnęła Ana – większość mieszkańców tego świata dowiedziała się niemal równolegle z nami, a to oznacza równocześnie naciski Prezesów i Mistrzów Gildii. A przy okazji, pozwól, że przedstawię osoby, które zaprosiłam. Wskazała na pozbawioną twarzy postać po swojej prawej stronie. – Tę osobę nazywamy Jackiem – powiedziała. – Jack jest Innym, który ukończył nasze zwykłe szkolenie. Jest równocześnie członkiem Klubu Prezesów. Przesunęła dłoń na drugą osobę. – To zaś jest Jill – dodała. – Jill też jest Inną oraz członkinią Gildii. Oboje stoją dość wysoko w hierarchii ich – zrobiła krótką pauzę – drugorzędnych organizacji. – Jestem zaszczycona spotkaniem z tobą – powiedziała Jill – I ja, mogąc być tutaj – – dodał Jack. Ich głos w zasadzie niczym się nie różnił, oba mogły należeć zarówno do kobiety jak i mężczyzny, co było efektem zastosowania zniekształcającego filtru. – Pochwalam ich ostrożność – odpowiedział Bleys, uśmiechając się do nich w odpowiedzi. – Osobiście całkowicie ci ufam – powiedziała Ana, choć mówiąc to, przez chwilę dziwnie popatrzyła na Toni – ale ta dwójka dosłownie ryzykuje życiem. Zarówno Prezesi jak i Gildia wyznaczyły karę śmierci dla swoich członków należących równocześnie do innych organizacji. Zasada ta powstała pierwotnie, by nie dopuścić szpiegów na zebrania władz. – Jednak, jak przypuszczam, pomimo tego nadal istnieją szpiedzy Gildii wśród Prezesów i na odwrót, nieprawdaż? – zapytał Dahno. – Oczywiście – odpowiedziała Ana – oraz szpiedzy innych grup poza naszą, w obu organizacjach. Uprzedzając pytanie, w naszych szeregach nie ma szpiegów żadnej z nich. Mamy takie sposoby na sprawdzenie tego, jakich użycia nie zaryzykowaliby ani Prezesi, ani Gildia. Jednak rzecz w tym, że Jack i Jill są tutaj, by odpowiedzieć na wszystkie pytania, jakie mógłbyś chcieć zadać na temat obu ich organizacji. – Dobrze – stwierdził Bleys – a więc pytanie do obojga: jakie jest ogólne nastawienie Klubów Prezesów i przywódców Gildii do mojego tournee cyklu wykładów? Zakładam, że są im znane nagrania przemówień, których dokonałem dla Harmonii i Zjednoczenia? – Twoje nagrania są bardzo popularne pośród zwykłych ludzi – pracowników – można by ich nazwać, jak sądzę, szeregowymi i podoficerami – powiedział Jack. – Nazywamy ich pracownikami w przeciwieństwie do pracodawców, Prezesów. Wszyscy chcieliby cię spotkać z własnych powodów. – Przerwał. – Zgodzisz się ze mną? W rozmowie zapadła niezręczna cisza. – Przepraszam! – Nagle znów zabrzmiał głos Jacka. – Wciąż zapominam, że nie widzisz mojej twarzy. Patrzyłem na ciebie, Jill, żebyś odpowiedziała w imieniu Gildii. – Gildia... – filtr czynił głos Jill tak anonimowo podobnym do głosu Jacka, że zabrzmiało to niemal tak, jakby ten znów odpowiadał. Zawahała się. – Mogłabym powiedzieć dokładnie to samo. Widzisz... Przepraszam. Patrzę teraz na ciebie, Nauczycielu – do tej pory Prezesi i Mistrzowie Gildii całkowicie kontrolowali pracowników, a Gildia martwi się teraz, że uzyskasz na nich dodatkowy wpływ. Widzisz, to kwestia przetrwania... – Może będzie lepiej, jeśli wyjaśnię tę część – wtrąciła się Ana. – Bleys, rzecz w tym... – Nie trzeba – stwierdził Bleys. – Myślę, że wiem o co chodzi i jest to element znacznie szerszej sytuacji. Zobaczmy, czy mam rację. Nowa Ziemia jest zasadniczo światem produkcyjnym, kupującym nowe informacje techniczne od Cassidy i sprzedającym swoje produkty i technologie produkcyjne pozostałym Nowym Światom. Jednak tym, co sprzedaje Cassida, są technologie rozwinięte przez nich na podstawie badań prowadzonych na Newtonie. Ten łańcuch zależności będzie funkcjonował tak długo, dopóki pracownicy będą gotowi produkować to, co Prezesi, Mistrzowie Gildii, cassidiańscy przywódcy i naukowcy z Newtona uznają za przynoszące największe dochody. Prawda? – Oczywiście – potwierdziła Ana. – W porządku. Ty zadajesz pytania. – Chcę szczegółów – powiedział Bleys. – Powiedzcie mi, jakie działania, o ile w ogóle, Gildia i Prezesi planują w stosunku do mnie? Co planują zrobić albo co zrobią? – Nie sądzę, żeby przygotowali już szczegółowe plany – Jack? – Powiedziała Ana. – Jill? – Nie – potwierdzili oboje podobnymi głosami. Jack mówił dalej. – Wiedzą, że mogą zgarnąć cię w dowolnym miejscu na naszej planecie. Obie organizacje chcą cię najpierw ocenić. – Jedno jest pewne – dodała Ana. – Prezesi kontrolują zarządy prawie wszystkich, oprócz najmniejszych, firm na naszej planecie, Gildia zaś kontroluje ludzi pracujących w tych firmach. Jeśli zgodnie zechcą cię złamać, nie będziesz w stanie się ruszyć, nie wspominając już o przemówieniach. Na przykład, na skutek jednego telefonu Prezesów do zarządcy hotelu, możesz natychmiast zostać stąd usunięty i wylądować na ulicy i przynajmniej teoretycznie, nie zatrzyma się dla ciebie żaden komercyjny pojazd, nawet taksówka. – Czy zrobiliby to teraz, na oczach opinii publicznej, gdyby prawdą było to, co powiedziałem właśnie o pracownikach? – zapytał Bleys. – Przynajmniej nie od razu – niechętnie przyznała Ana. – Może Jack lub Jill powiedzą ci więcej. – Myślę... – zaczęła Jill i zawahała się. – Jack, chcesz pierwszy na to odpowiedzieć? – Jeśli wolisz – powiedział Jack. – Prezesi zamierzają zacząć od uśmiechania się do ciebie. Właściwie, Nauczycielu, jak Jill już wie, bo rozmawialiśmy chwilę zanim dołączyła do nas reszta, zostałeś zaproszony na kolację z najważniejszymi spośród Prezesów miasta Nowa Ziemia dziś wieczorem... – Ponieważ zaproszenie przeszło przez moje ręce, powiedziałam mu już o tym po drodze z lądowiska kosmicznego – ostro przerwała mu Ana. – Przepraszam – powiedział Jack. – Nie wiedziałem... – Cóż, rzecz w tym, że Nauczyciel wiedział. Mów dalej – stwierdziła Ana. – Cóż, a więc przyjmij moje przeprosiny, Ano Wasserlied i ty, Nauczycielu – powiedział Jack – a anonimowe brzmienie z przetwornika zamaskowało zakłopotanie. – Ludzie, których spotkasz dziś wieczorem, bo moim zdaniem lepiej byłoby pójść na spotkanie – są najpotężniejsi na tym świecie. Stanowią coś w rodzaju nieoficjalnego rządu kierującego działaniami wszystkich Klubów albo, by ująć to inaczej, tam gdzie oni prowadzą, tam zawsze podążają inne Kluby i ich członkowie. – Na co mają nadzieję, zapraszając mnie na kolację? – zapytał Bleys. – Zaimponować ci swoją potęgą – odpowiedział Jack. – Będą chcieli również cię ocenić, przekonać się, czy zagrasz po ich stronie. – Mają nadzieję na wykorzystanie twojego wpływu na swoją korzyść, ale przeciwko Gildiom – dodała Jill. – Tak – potwierdziła Ana – równowaga sił między Prezesami i Gildiami została osiągnięta już lata temu – ale obie strony chciałyby przechylić szalę na swoją korzyść najbardziej, jak to możliwe. – Czy któraś strona posunęłaby się na tyle daleko, żeby mnie zabić, jeśli nie będę chciał dla nich pracować? – zapytał Bleys. – Nie! – Jill udało się przekazać zszokowanie pomimo filtru głosowego. – Ja również się tego nie spodziewam – stwierdził Jack. – Przynajmniej nie przy obecnym stanie spraw. – Kopie twoich przemówień sprzedano na wszystkich planetach, nawet na Starej Ziemi, prawda? – zapytała Jill. – Nie ośmieliliby się, chyba, że groziłaby im rewolta pracowników wywołana przez ciebie. Masz ze sobą ochroniarzy, prawda? – Pięćdziesięciu siedmiu ludzi – powiedział Henry, odzywając się po raz pierwszy od chwili, gdy zajął miejsce przy stole. – Dość, by powstrzymać zwykłego mordercę czy tłum, ale zdecydowanie za mało, by poradzić sobie z poważnym atakiem wojskowym. – Och, nigdy się do tego nie posuną! – wykrzyknęła Ana, tym razem zdradzając szok. – W każdym razie, poza twoją ochroną, zamierzam otoczyć cię Innymi, którym ufam. Jeśli chcesz, moglibyśmy ich nawet uzbroić... – Nie – zaprotestował Bleys. – W każdym razie – kontynuowała Ana – jeśli Prezesi kontrolują posiadane przez nas siły policyjne i wojskowe... – Nie kontrolują szeregowych funkcjonariuszy – dokończyła Jill. – Tylko oficerów. – To prawda – zgodziła się Ana. – Jednak zamierzałam powiedzieć, że od ponad stu lat wszystko na tym świecie załatwiano wyłącznie dzięki rozmowom, przekupstwu i czasem zastosowaniu Grup Uderzeniowych. – Mam już trochę informacji na temat tak zwanych Grup Uderzeniowych – powiedział Henry. – Ale może, Jack i Jill, moglibyście później dodać trochę szczegółów? Jack i Jill wymruczeli zgodę. – To zdaje się załatwiać główne punkty – stwierdził Bleys – i zostawię was, żebyście wyjaśnili pomniejsze – w rodzaju informacji, które Henry chciałby dostać od naszych doradców incognito. Ana, masz oficjalne zaproszenie dla mnie na ten wieczór do Klubu Prezesów? – Tak – potwierdziła Ana. – Więc kiedy się rozejdziemy, chciałbym porozmawiać z tobą na temat osób, które mogę tam spotkać – czy może Jack będzie o nich wiedział więcej niż ty? – Nie – ostro zaprotestowała Ana. – Jack nie porusza się w tych kręgach towarzyskich. Z powodu Innych – jak wiesz, mamy na tej planecie już ponad pół miliona zarejestrowanych członków; od kiedy wiadomo było, że przylecisz, zgłaszali się do nas szybciej, niż byliśmy w stanie sobie z nimi poradzić – to ja jestem osobą, która zna i spotyka się z ważnymi ludźmi. – Wobec tego, to by było na tyle – podsumował Bleys. – Jeśli reszta nie będzie miała nic przeciw temu, mam kilka spraw do omówienia z Dahno. Reszta wstała i opuściła pokój. – Co jest nie w porządku z Aną? – Bleys zapytał Dahno, kiedy już za wychodzącymi zamknęły się drzwi i zostali sam na sam. – Nie wiesz? – zapytał Dahno. – Była szefową dużej, bogatej i całkowicie legalnej instytucji, witaną i akceptowaną między grubymi rybami towarzystwa na Nowej Ziemi. Teraz, jeśli to co będziesz mówił, nie spodoba się Prezesom albo Gildii, co stanie się z jej Innymi – i z nią? Rozdział 6 – Czemu chciałeś, żeby ubrali się jak obszarpani bandyci? – zapytała Toni. Wieziono ich na kolację w Klubie Prezesów dwiema limuzynami; w pierwszej jechał Bleys i Toni w towarzystwie jednego z ludzi Henry’ego, siedzącego obok kierowcy, oraz pięciu pozostałych ochroniarzy, razem z Henrym, w drugiej. Zbliżał się zmierzch i Syriusz zachodził, a płonąca bielą Psia Gwiazda, pozornej wielkości dwu piątych Słońca widzianego z Ziemi, schowała się już bezpiecznie za budynkami – choć jej światło wypełniało atmosferę nad ulicami delikatnym, zielonozłotym poblaskiem odbijającym się z szerokiej pokrywy chmur, które pojawiły się na niebie przed wieczorem. Toni mówiła o Henrym i jego sześciu ludziach, których dobrał osobiście. Bleys powiedział Henry’emu, żeby ubrali się w zużyte, zgrzebne ubrania i ciężkie buty farmerów i robotników, powszechne w rolniczych rejonach Zjednoczenia i Harmonii. – To test – odpowiedział Bleys. – Drobny, lecz interesujący. Chcę się przekonać, jak bardzo Prezesi mnie chcą. Częścią ceny posiadania mnie, będzie zgoda na wejście Henry’ego i jego ludzi. Uśmiechnął się do niej, prawie łobuzersko. – To również delikatne przypomnienie, że większość moich wiernych wyznawców na tej planecie, podobnie jak na innych, to ludzie pracy – dodał. Toni skinęła głową. Wyjrzała przez okno limuzyny na wysokie budynki skąpane w złotym zmierzchu. – Tak uporządkowany i zasobny świat, tak pełen niepokoju i rozdarty na części – powiedziała. Bleys przyglądał się jej życzliwie. Wiedział, że myślała o ubóstwie panującym na Światach Zaprzyjaźnionych i zmaganiach o przetrwanie prowadzonych przez większość ich mieszkańców przez ostatnie trzysta lat. – To coś, co tyle razy ostatnio ode mnie słyszałaś – świat, który wciąż jeszcze wiele obiecuje – powiedział. – Jego problem, podobnie jak w przypadku większości Młodszych Światów, polega na tym, że jego wzrok zawsze zbyt mocno utkwiony był na teraźniejszości. Ignorował swoją przeszłość, to czego mógł się nauczyć z niej i z przeszłości Starej Ziemi. Gdyby tak nie było, dostrzegliby, jak historia zgarnia stare i nowe razem w stronę kryzysu... Toni uśmiechnęła się. – O co chodzi? – zapytał Bleys. – Zaczynasz brzmieć odrobinę pompatycznie, nie sądzisz? Bleys zmarszczył czoło. Pompa z pewnością nie była wrażeniem, jakie chciał wywrzeć na swoich słuchaczach, a wykazując mu to, Toni wypełniała tylko swoje obowiązki. – Prawdopodobnie – powiedział. – Problem w tym, że pewne rzeczy trudno powiedzieć bez ocierania się o pompę. Poczekał chwilę, lecz ona uśmiechnęła się tylko. – Mimo wszystko, wielkie dzięki za ostrzeżenie. Popracuję nad tym. – Płacić mi nie trzeba – stwierdziła Toni. – Co takiego zamierzałeś powiedzieć? – Tylko – powiedział Bleys – że dla Nowych Światów i Starej Ziemi to kwestia ustanowienia różnych osobowości. Na przykład wzory społeczne muszą być zmieniane przez odmienne warunki. – Wciąż uważasz... – Toni umilkła. – Co według ciebie wydarzy się podczas dzisiejszej kolacji? – Wojna nerwów – stwierdził Bleys – albo raczej można by to nazwać wojną charakterów. Spróbują mnie zastraszyć, a ja spróbuję zastraszyć ich. Przynajmniej na tyle, by nadal się zastanawiali, podczas gdy ja będę mógł bez przeszkód wygłosić kilka swoich nauk. – Ilu potrzebujesz? – zapytała Toni. – Nie mam pojęcia, ale nawet jedna powie temu światu, że tu jestem; a kiedy do tego dojdzie, sytuacja powinna zacząć się rozwijać zarówno po stronie Prezesów, jak i Mistrzów Gildii, a ja będę dostosowywał się do nowej sytuacji. Moja przewaga nad tego rodzaju organizacjami polega na tym, że oni potrzebują czasu na przedyskutowanie wszystkiego, zanim podejmą jakieś działania. – Rozumiem – powiedziała Toni. Przez chwilę siedziała w milczeniu, potem znów się uśmiechnęła. – Przynajmniej ja nie muszę ubierać się jak banita albo robotnik. – Nie – zgodził się Bleys, patrząc na nią. – Ty i ja stanowimy kontrast wobec Henry’ego i pozostałych. Jeśli o to chodzi, zaakceptowanie ciebie może być kolejnym drobnym testem, ale głównym powodem, dla którego chciałem żebyś mi towarzyszyła, jest chęć przedyskutowania później tego, co zostanie tam powiedziane z dwu różnych punktów widzenia. Nadal przyglądał się Toni z przyjemnością. Miała wysokie, szczupłe ciało, ukształtowane przez życie wypełnione treningiem sztuk walki i zapasami, teraz pięknie odziane w długą suknię wieczorową w kolorze kości słoniowej i krótki żakiet ze sztucznego, czarnego futra. Futra pasującego kolorem do jej włosów i skupiającego uwagę patrzących na opanowanych i intensywnie penetrujących oczach, tak intensywnie niebieskich, jak niebo. Sam Bleys ubrał się jak na zwykle wystąpienie publiczne, w czarną pelerynę z czerwoną podszewką okrywającą ciasną, błękitną marynarkę i wąskie czarne spodnie z nogawkami wpuszczonymi w sięgające kostek, również czarne buty. Wszystko to, poza peleryną, mieściło się w aktualnej wieczorowej modzie, przynajmniej w zakresie męskich strojów na Nowej Ziemi. Razem z Toni sprawiali wrażenie osób ubierających się u najdroższych krawców – kontrast do Henry’ego i żołnierzy był uderzający. Limuzyny dotarły do celu. Podjechały przed front Klubu Prezesów, który okazał się być wysokim budynkiem w biznesowej części miasta Nowa Ziemia, z fasadą wyłożoną ciemnym kamieniem wyglądającym jak granit. Przednia, pozbawiona okien ściana, skierowana była na drogę, a jej bok, sąsiadujący z równie wysoką budowlą, oddzielała od niej wąska, ślepa alejka. Tak wąska, że gdyby nie światło jarzące się nad szerokimi, podwójnymi drzwiami o ponurym wyglądzie wejścia dla obsługi, znajdującymi się około dwudziestu metrów od rogu budynku, w alejce nie dałoby się nic zobaczyć. Po zapadnięciu zmroku miejsce to stanie się całkowicie niewidoczne. Dla kontrastu, zapraszająco otwarte na wieczorne powietrze, we wciąż jasnym zmierzchu, frontowe drzwi, miały przed sobą kilka szerokich stopni, prowadzących do wejścia, dostatecznie szerokiego by spokojnie mogły przez nie przejść cztery osoby równocześnie. Masywne odrzwia otwarto do wewnątrz tak, by z ulicy widać było zaledwie ich fragment, a samo wejście zabezpieczone było w tej chwili tylko niewidzialną tarczą pogodową, chroniącą wewnętrzny mikroklimat przed wpływami pogody z zewnątrz. Po obu stronach wejścia stało dwu, zdrowo wyglądających, młodych ludzi o różowych twarzach, ubranych w błękitne mundury z przesadnie wielkimi wyłogami o złotych obramowaniach. Trzeci młodzieniec w identycznej liberii odwrócił się i zniknął wewnątrz, na widok Bleysa wysiadającego z limuzyny. Bleys zaczekał, aż Henry zgromadzi swoich ludzi z drugiej limuzyny, ustawiając ich za nim i Toni, by ruszyli jako jedna grupa. Spowodowało to krótką przerwę, wystarczającą jednak na powrót młodzieńca w towarzystwie mężczyzny w wieku około czterdziestki, ubranego w szary garnitur z wielkimi klapami. Stanął pośrodku drzwi, patrząc na wspinającą się po schodach grupę Bleysa. Nowo przybyły wyraźnie górował nad odźwiernymi. Najwyraźniej był zaledwie o jakiś tuzin centymetrów niższy od Bleysa, na dodatek szerszy. Miał szeroką, grubokościstą twarz i grzywę siwiejących, czarnych włosów, opadającą szerokim łukiem z czoła do tyłu, oraz pasujące do nich, długie i sterczące wąsy, które u kogokolwiek drobniejszego wyglądałyby śmiesznie. Wszystko w jego wyglądzie – marynarka z szerokimi klapami, wąsy, grzywa – zostało dobrane, by stworzyć wrażenie potężnej, niemal wszechwładnej osobowości. Jednak w tym przypadku lekka zmarszczka, z którą stanął w drzwiach, zmieniła się w wyraz niepewności, gdy w miarę jak Bleys wchodził po schodach, jasne stało się, że jest wyższy od niego – od osoby najwyraźniej przyzwyczajonej do górowania nad innymi. Bleys ukrył wewnętrzny uśmiech. Przywykł już do reakcji ponadprzeciętnie wysokich osób odkrywających nagle, że jest od nich znacznie wyższy. Jedynie kiwnął poważnie głową mężczyźnie, po dotarciu na szczyt schodów. Wąsy i szary garnitur zebrały się w sobie w pozór autorytetu. Najwyraźniej rozpoznał wreszcie swojego gościa. – Bleys Ahrens! To zaszczyt, że mogę pana spotkać, wielki zaszczyt! – odezwał się. Jednak jego uśmiech zbladł, gdy przesunął wzrokiem po Toni i ludziach stojących z Henrym. Ponownie spojrzał na Bleysa. – Jestem Walter Mathias, kierownik Klubu. Mam pana zaproszenie na kolację w górnej, prywatnej sali. Ale... przykro mi, rezerwacja dotyczy wyłącznie pana, nikogo więcej z pańskiej grupy. – Ta pani – powiedział Bleys, pozwalając, by część z długo ćwiczonej siły głosu nadała jego wypowiedzi brzmienie kogoś oświadczającego niepodważalną prawdę – będzie ze mną na kolacji. Jestem pewien, że nasi gospodarze się zgodzą. Co do reszty – sądzę, że znajdzie pan dla nich jakiś pokoik. To moi studenci, kilku z grupy podróżującej ze mną, by obserwować i uczyć się. Ta szóstka miała szczęście zostać wybranymi na dzisiejszy wieczór. Wejdziemy wszyscy. Kierownik zawahał się. – Jestem pewien, że znajdzie pan miejsce dla moich uczniów – oświadczył Bleys. Tym razem w jego głosie zabrzmiała delikatna nuta niecierpliwości – nie ogłaszająca, lecz sugerująca zaledwie irytację wywołaną wahaniem kierownika, podobnie jak odległy grzmot za horyzontem może grozić burzą z bezchmurnego w tej chwili nieba. Mathias wahał się już tylko chwilę. Najwyraźniej nie znajdował się w najlepszej pozycji, poza wpuszczeniem ich mając do wyboru publiczne przyznanie, że musi skonsultować się z gospodarzami Bleysa, psując automatycznie najwyraźniej bardzo cenione przez siebie wrażenie stanowienia w tym miejscu władzy najwyższej. Wybrał poddanie się i poprowadził ich szerokim holem wzdłuż następujących po sobie kolejnych sal wypełnionych siedzącymi, czytającymi, rozmawiającymi i pijącymi ludźmi. Pomieszczenia były dziwnie umeblowane, jakby ktoś świadomie starał się nadać budynkowi wygląd dziewiętnaste – czy dwudziestowieczny. Jedynym ukłonem w stronę nowoczesności było umieszczenie w salach mebli dryfowych. Podłogę pokrywały bogate dywany wszelkich rozmiarów, razem z panelami i tapicerką utrzymane w ciemnych kolorach, jakby ze starości. Antyczne, stojące lampy udawały, że oświetlają pomieszczenia żółtawym blaskiem, choć naprawdę w dostarczaniu światła pomagały im jasne i całkowicie nowoczesne panele sufitowe. Jednak nawet z nimi było tam ciemniej, niż Bleys spodziewałby się zastać w jakimkolwiek współczesnym budynku na Nowej Ziemi. Hol zaprowadził ich w końcu do jeszcze jednej pary drzwi, tym razem z zielonego metalu. Te jednak otwarły się automatycznie przed kierownikiem, a kiedy przez nie przeszli, znaleźli się w zupełnie innej sekcji budynku, umeblowanej dla odmiany całkowicie nowocześnie, z pełnym światłem słonecznym padającym na nich – bezpiecznie – z trójwymiarowych scen ukazanych w ekranach, udających okna po obu stronach przejścia. Po chwili została ich już tylko trójka – Bleys, Toni i Mathias. Henry i reszta zostali odprowadzeni na bok przez jednego z ubranych w niebieskie uniformy młodzieńców. Mathias poprowadził Bleysa i Toni jeszcze kawałek wzdłuż holu, po czym zatrzymał się twarzą w stronę jednego z projekcyjnych okien, które razem ze ścianą odsunęło się, ukazując windę. Sądząc po znajdujących się w niej wyściełanych dryfach i maleńkich barkach z drinkami, musiała to być prywatna winda. Ściana za nimi zamknęła się i ruszyli w górę. Budynek był wysoki, a podczas jazdy, w kabinie panowała cisza. Mathias milczał ponuro, a Toni, jak zwykle przy tego rodzaju okazjach, wyciszyła się i nie zdradzała żadnych uczuć. Bleys głęboko pogrążył się w rozmyślaniach. O ile nie istniała konieczność poinformowania o nich Toni albo Dahno, miał w zwyczaju trzymać swoje plany dla siebie, a w tej chwili nie miał nic do powiedzenia. Pomyślał, że jedną z rzeczy, których zgromadzeni na kolacji Prezesi na pewno spróbują, będzie przekupienie go. Nie miał zamiaru dać się kupić, ale zyska znacznie jaśniejszy obraz swojej pozycji na planecie i, automatycznie, możliwości targowania się, jeśli będzie sprawiał wrażenie, że wysłuchuje ich propozycji. Prawdopodobnie spróbują odwiecznej metody kontroli osiołka, oferując mu najpierw marchewkę, by ruszył w odpowiadającym im kierunku, a potem pogrożą kijem, jeśli marchewka nie poskutkuje. Od chwili startu do zatrzymania się windy i otwarcia drzwi minęło jakieś dwanaście sekund. Wyszli do małego przedsionka znacznie większej, owalnej sali, będącej jadalnią lub salą narad – nie sposób było określić – z kolejnymi projekcyjnymi pseudooknami na ścianach. Te, które widać było z przedsionka, ukazywały szeroką panoramę okrytego zmierzchem miasta Nowa Ziemia, widzianego ze znacznej wysokości. Kierownik poprowadził ich do dużej sali. Przy końcu pomieszczenia, na dryfach z indywidualnymi, bocznymi stolikami, siedziało około tuzina osób – sami mężczyźni. Wszyscy z nieskrywaną ciekawością spojrzeli na Bleysa i Toni. – Czekajcie tutaj – cicho powiedział do Bleysa. Podszedł do mężczyzny siedzącego najdalej od nich, mającego dobrze ponad pięćdziesiąt lat i ciało, które przed laty zapewne było atletyczne, ale teraz pokrywała je gruba warstwa tłuszczu. Jego twarz musiała być kiedyś otwarta i szczera, z czystymi, jasnoniebieskimi oczyma. Jednak w tej chwili na twarzy mężczyzny widać było zmarszczki od częstego gniewu, rysujące głębokie bruzdy między brwiami i wokół ust, pogłębiające się w miarę, jak Mathias szeptał mu do ucha. Kiedy otworzył usta, przemówił głośno i z nie ukrywaną złością, ignorując fakt, że słyszeli go Bleys i Toni. – I jaki sens ma mówić mi o tym teraz? Już ich wpuściłeś! – prawie wykrzyczał do Mathiasa. – Co mi przyjdzie z tego, że teraz mi o tym mówisz? Mathias znów zaczął szeptać mu do ucha, ale nie dano mu dokończyć. Wyraz jego twarzy i cała pozycja wręcz krzyczały o zmieszaniu wynikającym z gwałtownego przejścia z pozycji kierownika do karconego służącego. – Och, niech zostaną! Niech zostaną wszyscy! – mężczyzna z twarzą zaczerwienioną ze złości odesłał od siebie kierownika ruchem dłoni i skierował uwagę na Bleysa i Toni. – Widzę, że źle zrozumiałeś, Bleysie Ahrens! – wykrzyczał, zupełnie niepotrzebnie w pokoju o tak doskonałej akustyce, że zwykły głos byłby wyraźnie słyszalny przez całą jego szerokość. – Byłeś jedyną osobą zaproszoną na kolację. Nie wysyłaliśmy zaproszeń do połowy Światów Zaprzyjaźnionych! Bleys uśmiechnął się, pozwalając, by ton i słowa spłynęły po nim. – Proszę pozwolić – odezwał się – że przedstawię Antoninę Lu. Udaje się ze mną wszędzie, zwłaszcza na tego rodzaju kolacje. – Nie obchodzi mnie, jak się nazywa... – zaczął mężczyzna z twarzą ciemniejącą od napływającej do niej krwi, ale przerwał mu inny z Prezesów, siedzący dwa krzesła od niego i wyglądający na najmłodszego w towarzystwie. Człowiek ten, wyglądający jakby wciąż jeszcze był nastolatkiem, miał krągłą twarz i niebieskie oczy bardzo podobne do oczu starszego mężczyzny, jednak w przeciwieństwie do tamtego, z twarzą okoloną grzywą blond włosów. Miał szczupłe ciało i siedział całkowicie wyprostowany. Jego głos nie miał tej co u Bleysa gładkości i przenikającego rezonansu, ale częściowo brzmiał podobnie, w niskiej tonacji i nie ochryple. – Och, nie wydaje mi się, by należało robić z tego sprawę, Harley – powiedział. Harley otworzył usta, by ponownie się odezwać, ale młodszy mężczyzna mówił dalej. – Jestem pewien, że dama będzie równie mile widziana jak Bleys Ahrens. Właściwie... Przez chwilę jego oczy nabrały prawie łobuzerskiego wyrazu. – Jeśli zechcesz usiąść koło mnie, Antonino Lu, a Bleys Ahrens usiądzie po twojej drugiej stronie, będę tylko jedno krzesło od mojego wuja, Harleya Nickolausa, przemawiającego do was przed chwilą. Może moglibyśmy wtedy dokonać ogólnej prezentacji i zająć się naszym spotkaniem. Ze strony reszty zgromadzonych rozległ się... – trudno byłoby to nazwać szmerem, ale coś w rodzaju mamrotania na zgodę. Przez chwilę Harley Nickolaus wbijał w niego wzrok. Potem z wolna jego twarz odzyskała normalną barwę, a bruzdy na twarzy złagodniały. – Niech ci będzie! – powiedział. Obrócił się do kierownika. – To wszystko, Mathias. Mathias wyszedł. Bleys i Toni ruszyli do przodu, a od ściany oderwały się dwa krzesła dryfowe, by zająć pozycje, o których przed chwilą mówił młody mężczyzna. Nie tylko to, na stoliku przy każdym z nich pojawiła się szklanka z pomarańczowym płynem. – Z tego co wiemy, to właśnie lubisz – odezwał się Harley głosem wciąż zdradzającym resztki gniewu – ale jeśli masz ochotę na coś innego... – To jest dokładnie to, co lubię – stwierdził Bleys, podnosząc szklankę i kosztując soku. Toni również pociągnęła ze swojej. – Och, to sok pomarańczowy ze Zjednoczenia! – powiedziała zaskoczona. – Zazwyczaj dostajemy to, co zamawiamy – skomentował Harley. Bleys pomyślał, że był to bardzo ostentacyjny gest. Transportowanie statkiem kosmicznym czegoś o tak niewielkiej wartości, jak lokalna odmiana soku pomarańczowego, świadczyło o zaangażowaniu kredytu międzygwiezdnego obliczonego na zaimponowanie gościom. – Widzę więc, że poznaliście nasze gusta – powiedział. – Harley – odezwał się młody mężczyzna – zdaje się wiedzieć wszystko. Nikt z nas nie ma przed nim żadnych sekretów... Bleys zauważył, że to „wszystko”, co wiedział Harley, będzie musiało zostać sprawdzone. Oczywiście gust Bleysa w zakresie napojów nie był żadną tajemnicą. Znany był z preferowania soku owocowego nad inne napoje. Jednak młodszy mężczyzna mówił dalej. – Pozwól, że przedstawię ci wszystkich – powiedział. – Obok ciebie, Bleysie Ahrens, siedzi Harley Nickolaus, mój wuj. Zaraz za nim siedzi Nord Pułaski, dalej Ky Bennen... Wyliczał wszystkich po kolei, podając nazwiska, które Bleys rozpoznawał z posiadanych już informacji o Nowej Ziemi, jako głowy wielkich koncernów. –... I na końcu – podsumował młody mężczyzna, uśmiechając się z zaangażowaniem do Bleysa – ja, Jay Aman, w przeciwieństwie do Harleyowych tysięcy, Prezes tylko jednej kompanii. – Tak. Największej firmy na Nowej Ziemi – dorzucił Harley. – General Services. – Och, ale samotny... mężczyzna na szczycie tylko jednej firmy. – Jay Aman uśmiechnął się do Toni. Bleys przyglądał mu się z zainteresowaniem. Harley Nickolaus wykazywał wszelkie symptomy przewodzenia w tej grupie. A jednak pozwolił bratankowi przerwać sobie w pół słowa. Zupełnie nie pasowało to do początkowej reakcji Harleya. A jeśli Jay Aman był w stanie kontrolować firmę, która musiała być najważniejszym aktywem na planecie i był dość ważny, by uczestniczyć w spotkaniu, nie mógł być tak nieodpowiedzialny, jak sugerowałoby jego otwarte podejście do Toni. Jego ponadprzeciętna inteligencja była oczywistym faktem. Teraz jednak odezwał się ktoś inny. – Nie może być zbyt samotny – powiedział siedzący w dość dużej odległości szczupły mężczyzna w średnim wieku, o suchej skórze, z długą i wąską twarzą. – Jay zdaje się znajdywać towarzystwo do łóżka na większość nocy. Mówią nawet, że sypia z Gildią. – Podczas gdy Orville Learner – odpowiedział Jay, nie spuszczając wzroku z Toni – sypia ostatnio całkiem sam. Odpowiedź podana została z uśmiechem, lekkim i nie zaczepnym tonem, ale słowa najwyraźniej obliczono na kłucie. – Kolacja – powiedział Henry, przerywając. Jakby tylko czekając na ten sygnał, wpłynęły między nich stoły dryfowe, dźwigając talerze, półmiski i srebra; krążyły między siedzącymi w sali, aż wszyscy otoczeni zostali różnorakim jedzeniem. Uwaga Prezesów skupiła się nagle całkowicie na posiłku. Brali talerze, nakładali sobie i zajęli się jedzeniem. Spowodowało to wygaśnięcie wszelkich rozmów. Jak pomyślał Bleys, przechodząc przez procedurę pobrania talerza i nałożenia sobie niewielkich porcji z otaczających go półmisków, jedzenie miało priorytet nad wszystkim innym. Dialog między Jayem i Orvillem Learnerem został porzucony, a uwaga wszystkich skupiła się najedzeniu i opróżnianiu kolejnych kieliszków. Poza okazjonalną wymianą pojedynczych słów, nie mówiono nic do chwili zakończenia kolacji. Wtedy, w reakcji na wydany przez kogoś – prawdopodobnie Harleya Nickolausa – rozkaz, dryfy niosące półmiski zaczęły opuszczać salę. Jedzący odstawiali talerze na mijające ich po drodze do wyjścia stoły i w końcu sala nabrała wyglądu bardziej miejsca narad niż jadalni. Najedzeni Prezesi rozparli się wygodnie na swoich krzesłach dryfowych. Jednak atmosfera zmieniła się. Bleys wyczytał to zarówno w drobnych zmianach wyrazu ich twarzy, jak i w sposobie, w jaki siedzieli. Przede wszystkim wyczuł to instynktownie – nagłe otoczenie przez Prezesów, niczym sfory dzikich psów zbierających się przed atakiem na swoją ofiarę. Zerknął na Toni i dostrzegł w niej potwierdzenie swoich wrażeń. Jej twarz uległa delikatnej zmianie. Teraz była twarzą kamiennego sfinksa. Bleys rozpoznał zmianę dzięki długim latom spędzonym na treningach sztuk walki. Było to nazywane „twarzą białego umysłu” – niemożliwą do uzyskania do czasu osiągnięcia wysokiego stopnia zaawansowania w walce. Jednak każdy, kto miał już do czynienia z osobą o takiej twarzy, potrafił ją rozpoznać. Dla osób nie rozumiejących jej znaczenia, niemal nieludzki brak uczuć na twarzy przeciwnika mógł być przerażający. Dla rozumiejących go, stanowiło to najwyższe ostrzeżenie. Oznaczało ono umysł unoszący się w swoim centrum i ciało mogące swobodnie osiągnąć morderczą harmonię z atakiem nadchodzącym z dowolnego kierunku. W sumie oznaczało to sytuację, w której dana osoba była najniebezpieczniejsza. Nie istniał żaden konkretny cel. Wszystko było możliwe, niczego nie planowano. W takiej chwili zamiast skupić się na jednej, konkretnej rzeczy, umysł przygotowany był do skupienia się na czymkolwiek, w dowolnym kierunku, a ciało stawało się doskonale wywarzonym mieczem w rękach myśli. Dorastając w takich, a nie innych warunkach, Toni była zdolna do osiągnięcia takiego stanu. Bleys wciąż jeszcze nie. Jednak bardziej niż cokolwiek innego, podkreślało to nagłe wrażenie drapieżności wyczuwane w zgromadzonych Prezesach. Wraz z usunięciem z pokoju jedzenia, nastawienie siedzących całkowicie się zmieniło. Znikły wszelkie indywidualne animozje i konflikty, takie jak między Amanem i Learnerem, czyniącymi z nich wcześniej indywidualne osoby z osobistymi pragnieniami i celami. Nagle stali się zjednoczeni – zespół myśliwych od dawna przywykłych do wspólnych łowów, gotowych do ataku. Tak samo jak Bleys i Toni, pomimo swobodnego siedzenia w dryfach, każdy na swój sposób przygotowany do obrony. – A więc zjawiasz się tutaj, obcy między nami, Bleysie Ahrensie – odezwał się Harley, siedzący wygodnie na swoim krześle jak rozparty lew – aby nauczyć nas, jak stać się lepszymi ludźmi. Rozdział 7 Bleys spojrzał na niego z aprobatą. Najwyraźniej jednak najpierw miał być kij, a dopiero potem marchewka – odwrotnie niż się spodziewał. – Jak jasno potrafisz przedstawiać sytuację, Harleyu Nickolausie – powiedział. Twarz Harleya zaczerwieniła się. – Tu, na Nowej Ziemi – trzasnął – do Prezesów zwracamy się zwykle przez „sir”. – Doprawdy? – odpowiedział Bleys. Lekki nacisk, z jakim to powiedział, nie był dość słaby, by go nie zauważyć. Harley spojrzał prawie prosząco na swojego bratanka. – Cóż – Jay Aman łagodnie odezwał się do Bleysa. – Jak słyszeliśmy, nazywasz się filozofem. – Tak – odpowiedział. – Rzeczywiście tak się określam. – Pofilozofuj, filozofie! – rzucił jowialnie Harley i przeciągając wzrokiem po innych członkach Klubu Prezesów, wydobył z nich pełen uznania śmiech. – Wydaje mi się, że wujowi chodzi o to – powiedział Jay – że chciałby usłyszeć próbkę tego, co nazywasz swoją filozofią. Innymi słowy, co będziesz mówił swojej publiczności tu, na Nowej Ziemi. W skrócie – czy możemy usłyszeć jak filozofujesz, panie filozofie? Głos Jaya cały czas brzmiał uprzejmie, jednak w kącikach ust pojawił się ślad już nie tak miłego uśmiechu. Bleys zignorował to. – Cóż – powiedział w zamyśleniu – jedną ze spraw, o których mówię słuchaczom – wszelkiego rodzaju – jest, że jeden z problemów ze wszystkimi mieszkańcami Młodszych Światów polega na tym, że nie zwracają dostatecznej uwagi na nauki płynące z przeszłości; nie tylko przeszłości świata, który skolonizowali, ale i wcześniejszej, ze Starej Ziemi. Ponieważ ta przeszłość czyni chwilę obecną i o ile nie podejmie się wysiłku uniknięcia wcześniejszych, złych rozwiązań problemów, chwila obecna może w nieprzyjemny sposób zdeterminować przyszłość, sprawiając, że to, co garstka dalekowzrocznych osób przewidziała jako możliwe, stanie się nieuniknione. Harley parsknął śmiechem. – Nie wydaje mi się, żeby należało się śmiać z tej sytuacji – stwierdził Bleys. – Przypomnijcie sobie, minęło już ponad dwieście lat od chwili, gdy Exotikowy myśliciel zauważył, że Kultury Odłamkowe będą musiały podupaść i w końcu zaniknąć. Wciąż jesteśmy podzieleni na te same Kultury i nie było dotąd tak naprawdę próby stopienia wszystkich mieszkańców Nowych Światów w jedną społeczność. – Dwustuletnia przepowiednia? – odezwał się Jay Aman. – To najlepsze z tego, co chcesz zaoferować publiczności na Nowej Ziemi? – Przepowiednia nadal jest w mocy – łagodnie powiedział Bleys. – Ale musicie zrobić to, co dotąd zrobiło bardzo niewielu, a mianowicie spojrzeć w przyszłość dalej, niż na ledwie kilka pokoleń. Większość ludzi tego nie robi, być może dlatego, że poza ich wnukami – może prawnukami, przyszłość zdaje się tak odległa od doświadczeń i oczekiwań ich życia, że nie potrafią wzbudzić w sobie żadnego nią zainteresowania. Ich zapatrywania wahają się od jednego ekstremum „i tak nie ma nadziei, ale przynajmniej już tego nie zobaczę”, do „wszystkim zajmą się przyszłe pokolenia”. Spojrzał wprost na Harleya. – Przyszłe pokolenia tego nie zrobią – powiedział wprost do starszego mężczyzny. – Żeby przyszłe pokolenia czymś się zajęły, proces musi rozpocząć się teraz. Do tego w zasadzie sprowadza się moje przesłanie. Aby dokonać zmiany, musimy zacząć teraz. – Dziecięce bajdurzenie! – skomentował Harley. – Nie wydaje mi się – stwierdził Bleys. – Czy bylibyście zainteresowani wysłuchaniem krótkiej historyjki, jaką zwykle na tym etapie opowiadam moim słuchaczom, ilustrującej co właśnie powiedziałem? – Proszę – odpowiedział Jay. Jego głos zabrzmiał nieoczekiwanie poważnie, co miało zdumiewający efekt na jego wuja. – Och tak – potwierdził Harley, lekceważąco machając ręką. – Opowiedz nam. – Opowiadam prawdziwą historię z mojego życia. Jako dziecko byłem wożony na wiele światów i spotykałem mnóstwo osób, z których część przybyła niedawno ze Starej Ziemi. Pewna kobieta dała mi nagranie swojej wizyty w jednym z rezerwatów przyrodniczych, jakich mają tam jeszcze trochę. Ten, usytuowany był w górzystych rejonach Ameryki Północnej, a na nagraniu umieszczono między innymi pogadankę wygłoszoną przez jednego z pracowników parku, pilnującego tego miejsca – jego flory i fauny. Tak się złożyło, że w tym akurat rezerwacie wciąż żyje północnoamerykański niedźwiedź grizzly. Wiecie wszyscy, jak wygląda grizzly? Kiwnęli głowami w potwierdzeniu. Historii i geografii Starej Ziemi uczono w szkołach pierwszego i drugiego poziomu na wszystkich Młodszych Światach. Później, dorośli mieszkańcy tych planet mieli już tylko bardzo ogólne pojęcie o kształcie i liczbie kontynentów na Ziemi, jej językach czy historii. Ciągle – a sam Bleys nie stanowił wyjątku od tej reguły, tyle że był lepiej poinformowany od innych – wszyscy ludzie mieli żywe wspomnienia o olbrzymich wielorybach, żyrafie z jej niemożliwie długą szyją, potężnym słoniu z nosem rozciągniętym w chwytny konar – oraz wszystkich innych dziwnych i cudownych stworzeniach, które widzieli w trójwymiarowych projekcjach symulujących rzeczywistość. Jednak o ile nie stali się na tyle bogaci, by osobiście wybrać się na Starą Ziemię, nigdy nie oglądali ich w rzeczywistości. – Cztery metry długości i trzy do czterech tysięcy kilogramów – stwierdził Orville Learner, Prezes którego poważna twarz straciła część ze swojej cierpkości. – Sądzę, że pańskie dane mogą być odrobinę przesadzone – skomentował Bleys. – Największe miały dwa i pół do trzech metrów i niewiele ponad tysiąc kilogramów – około dziewięć stóp i dwa tysiące funtów w staroangielskim układzie miar. W każdym razie, strażnik ostrzegał przed zbliżaniem się do nich i powiedział, że jeśli ktokolwiek z jego słuchaczy zostałby zaatakowany przez niedźwiedzia grizzly, powinien wspiąć się na drzewo. Jeśli nie byłoby to możliwe, największe szansę na przeżycie dawało padnięcie na ziemię i udawanie martwego. Przy odrobinie szczęścia, grizzly zbliżyłby się, poszturchał łapą bezwładne ciało i odszedł, tracąc zainteresowanie – choć nie było na to gwarancji. To już zależało od niedźwiedzia. Słuchacze Bleysa stali się więźniami opowiadanej przez niego historii, podobnie jak bez wątpienia było w przypadku strażnika. Skupiła się na nim nawet uwaga Harleya. – Rzecz w tym, mówił dalej strażnik – i Bleys – że większość z jego słuchaczy będzie o tym pamiętać zaledwie przez chwilę, choć niektórzy mogą to sobie nawet zanotować. Jednak, o ile naprawdę nie wezmą sobie do serca niebezpieczeństwa, istniała spora szansa, że w przypadku napotkania niedźwiedzia, który ich zaatakuje, zapomną o radach. Ulegną panice i zaczną uciekać, choć powiedziano im, że zwierzę to na krótkie dystanse potrafi biec szybciej niż człowiek i bez wątpienia ich dogoni. Ale – powiedział na nagraniu strażnik, a jako dziecko byłem zafascynowany ponurym uśmiechem malującym się wtedy na jego twarzy – jeśli w grupie, do której mówił, był ktoś, kogo gonił już kiedyś niedźwiedź i nie będzie w pobliżu drzewa, nie zawaha się. Osoba ta natychmiast, bez chwili namysłu padnie na ziemię, jakby ją zastrzelono. Bleys umilkł. Prezesi siedzieli w milczeniu, najwyraźniej wyobrażając sobie atakującego ich niedźwiedzia grizzly. – Rozumiecie, o co mi chodzi – powiedział Bleys w ciszy. Zapadła przerwa. – Chcesz więc nam powiedzieć – odezwał się Harley, z wyraźnym wysiłkiem wracając do swych zwykłych, cierpkich manier – że w swoich przemówieniach nie będziesz doradzał mieszkańcom Nowej Ziemi zmian w naszym społeczeństwie? – Nie, żadnych konkretnych rad. Przedstawiam tylko swoim słuchaczom fakty i mówię im, że chciałbym, aby każdy z nich przejął się swoim udziałem w dojściu rasy ludzkiej do jej pełnego potencjału. – Pfff – parsknął Harley. – Jednak – ciągnął dalej Bleys – oferuję jedynie ogólne informacje. Szczegółowe porady daję tylko wtedy, jeśli zostanę o nie poproszony. Podobnie jak w procesie uczenia, szczegółowe rady nie mają sensu, o ile słuchacz nie ma konkretnych powodów, żeby ich chcieć. Kiedy spełniony zostaje ten warunek, wtedy wiedza ta nabiera nagle dla niego sensu. Jednak przed tą chwilą zrozumienia, wszystko co dostaliby ode mnie, to garść słów. Mogą ich słuchać. Mogą je nawet zapisać, ale o ile nie będzie się to wiązało z czymś dla nich ważnym, usłyszą tylko tyle – słowa. Przerwał. – Wybaczcie mi – powiedział – widzę, że mimo wszystko przeszedłem do nauczania. – Całkiem słusznie to zrobiłeś – stwierdził Harley – i wygląda mi na to, że zamierzasz podać naszym ludziom jakieś podburzające motłoch... – Wuju! – wysoki głos Jaya wciął się tym razem w słowa Harleya i zatrzymał starszego człowieka w pół zdania. – Będziesz musiał mu wybaczyć – powiedział Jay z uśmiechem w stronę Bleysa. – Harley czasem miewa skłonność do zbyt ostrego zdążania do sedna. To, co naprawdę chcielibyśmy wiedzieć – wszyscy tu zgromadzeni – to, jaki jest ostateczny cel tych wykładów na naszym świecie. Jeśli na przykład planujesz przejść od tych przypowieści do sugestii, że w naszym społeczeństwie powinno się wprowadzić zmiany... Pozwolił, by niedokończone zdanie zawisło w powietrzu. – Właściwie – poważnie odpowiedział Bleys – nie sądzę, żebym w swoich mowach miał w ogóle wspominać konkretnie o Nowej Ziemi. Moja wiadomość jest uniwersalna – dla wszystkich ludzi na wszystkich planetach, starych i nowych. Szczegółowo będę mówił o Starej Ziemi, a zwłaszcza o znajdującej się tam Encyklopedii Ostatecznej. – A czemuż to kobiety i mężczyźni mieszkający na Nowej Ziemi, w jakimkolwiek stopniu mieliby przejmować się Starą Ziemią i Encyklopedią Ostateczną? – zapytał Jay. – Cóż, wszyscy tutaj jesteście wykształconymi ludźmi – powiedział Bleys. – Jestem pewien, że słyszeliście już wcześniej o tej wspomnianej przeze mnie wczesnej, Exotikowej przepowiedni, głoszącej między innymi, że nie jest bezpiecznie grzebać przez kilkaset lat społecznej i indywidualnej specjalizacji z kilkoma milionami lat ewolucji na rodzimym świecie. Żadna z twarzy zgromadzonych osób nie odbijała pewności Bleysa, co do tego tematu. Oprócz Jaya Amana, nikt zdawał się nie widzieć związku między tymi słowami, a wspominaną chwilę wcześniej przepowiednią dotyczącą Kultur Odłamkowych. – Och tak, oczywiście – stwierdził Jay. – Jednak zawsze uważano, że pomysł ten jest w najlepszym razie opinią teoretyka. – To prawda – zgodził się Bleys – ale zwróć uwagę na powiązanie z potrzebą Młodszych Światów do przetrwania, niezależnie od ciągłych prób Starej Ziemi do kontrolowania nas, co współcześnie maskowane jest przez narzędzie służące do tego właśnie celu, czyli Encyklopedię Ostateczną. – To nonsens! – wykrzyknął Harley. Najwyraźniej zgadzała się z nim większość z pozostałych. Wszędzie wokół sali rozlegały się gniewne szepty. – Jakie, u diabła – powiedział Harley – ma dla nas znaczenie co myślą czy robią jacyś Exotikowie bądź ludzie ze Starej Ziemi z ich Encyklopedią Ostateczną? Rzecz w tym, że mamy tu, na naszej planecie dobre społeczeństwo i chcemy usłyszeć, w czystym i jasnym basicu, czy zamierzasz się w nie wtrącać! – Wybaczcie mi – odpowiedział Bleys – ale moje zainteresowania są znacznie szersze niż sytuacja na dowolnym z Młodszych Światów. – Tak właśnie twierdzisz – stwierdził Harley. – Dla mnie, wcale to tak nie wygląda. Wziął głęboki wdech, spojrzał w dół i wziął w palce nóżkę swojego kieliszka. Zaczął kręcić szkłem, przyglądając się bardziej wirującej cieczy niż Bleysowi. – Wiesz, Bleysie Ahrens – powiedział ciszej, wciąż bawiąc się swoim kieliszkiem – Nowa Ziemia jest nasza. To planeta należąca do osób, które widzisz teraz przed sobą. Jesteśmy najważniejszymi ludźmi w Klubie Prezesów. A ten Klub jest najważniejszy ze wszystkich w innych miastach. Mówiąc w skrócie, jesteśmy bardziej odpowiedzialni za tę planetę niż ktokolwiek inny, a z tą odpowiedzialnością łączy się oczywiście kontrola. – Oczywiście – spokojnie odpowiedział Bleys. – Rozumiem to. – Mieliśmy nadzieję, że tak będzie – stwierdził Harley jeszcze bardziej opanowanym głosem. Bleys pomyślał, że teraz pojawi się marchewka. – Zwłaszcza, że biorąc pod uwagę pańskie działania do tej pory, jest pan rodzajem człowieka biorącego pod uwagę realia, kiedy się pan na nie natknie. Cóż, zamierza pan niedługo rozpocząć to pańskie tournee, prawda? Opuści pan miasto Nowa Ziemia udając się do innych miast na planecie? – Pojutrze udaję się do Blue Harbor – odpowiedział Bleys. – Przynajmniej tak w tej chwili wygląda mój terminarz. Może przesunie się to o kilka dni, ale niewiele. – Tak – stwierdził Harley. – Cóż, kiedy już zacznie pan swój objazd Nowej Ziemi, proszę pamiętać, że jesteśmy właścicielami hoteli, w których będzie się pan zatrzymywał. Jakikolwiek zamówi pan transport, posiłki, wszystko, czego będzie pan dotykał podczas pobytu tutaj, jest naszą własnością i podlega naszej kontroli. – Wiem – potwierdził Bleys. – Dobrze. Mamy wobec tego nadzieję, że nie spróbuje pan niczego, co w jakiś sposób zaszkodziłoby Klubom Prezesów. – Uniósł wzrok znad kieliszka, odstawił go i uśmiechnął się w sposób, który pomimo wyraźnych wysiłków był sztuczny i nieprzekonywujący. – Powiedziałem wam już – odezwał się Bleys – że zainteresowania dotyczą szerszych spraw. Filozofowie tworzą historię, czego raczej nie są w stanie dokonać machinacje Klubu Prezesów. Harley nie wyglądał na szczególnie zadowolonego z połączenia słowa „machinacje” z jego lobby. Jednak postarał się utrzymać swój uśmiech. – Dobrze – stwierdził. – A więc tym tematem już się zajęliśmy. Jest jeszcze jedna sprawa wymagająca omówienia. – Doprawdy? – powiedział Bleys; tym razem w jego głosie zabrzmiała tak delikatna nutka ironii, że wątpliwe było, by odebrał ją ktokolwiek poza Toni i może Jayem Amanem. – Tak – potwierdził Harley. – Wie pan oczywiście, że nie jesteśmy jedyną siłą na tym świecie, choć główną. Drugą są Gildie pracowników – jego twarz poczerwieniała – te cholerne zgromadzenia to po prostu związki zawodowe! Niech się pan nie da zwieść temu wyszukanemu, średniowiecznemu terminowi, jakim się określają... Harley przełknął pozostałe w kieliszku wino, a rumieńce na jego twarzy przy ostatnich słowach znów zbladły. Bleys pomyślał o wyraźnym wysiłku włożonym w wywołanie wrażenia antyczności w zewnętrznej części budynku Klubu. Ale Harley mówił dalej. – Niech pan nawet nie myśli, że Gildie nie będą starały się do pana zbliżyć – stwierdził. – Będą chcieli użyć pana przemówień do zwiększenia swojej władzy i podniesienia znaczenia. Nie możemy na to pozwolić. Jeśli kiedykolwiek przejmą tu kontrolę, wszystko się rozpadnie. Każdy swoim pracodawcą. Anarchia! Więc nie chcemy ich zachęcać. Mamy już dość kłopotów z utrzymaniem ich w szeregu. Dobrze, powiedział nam pan, jak to nie przejmuje się pan niczym związanym ze zmienianiem naszego świata. Czy jest dla pana jasne, że potrafimy przelicytować wszystko, co mogą panu zaoferować Gildie? Włącznie z kredytem międzygwiezdnym, który stanowi jedyną naprawdę liczącą się rzecz w znanym wszechświecie. – Czy to naprawdę jedyne, co się liczy? – zapytał Bleys odrobinę tęsknie. – A co jeszcze mogłoby? – zapytał Harley. – Kredyt jest wszystkim. W porządku, Gildie są liczebne i mają swoje zasoby finansowe; ale jeśli rozmawiamy o poważnych kwotach, to tylko w lokalnej walucie. Nie mogą się nam równać w kredycie międzygwiezdnym. To my kupujemy z Cassidy i Newtona oraz sprzedajemy na Młodsze Światy. Skoro zaplanował pan wizytę tutaj, to zapewne chce odwiedzić i inne planety. Mam rację? – Tak jest – potwierdził Bleys. – Oczywiście, że tak – stwierdził Harley. – Te podróże międzygwiezdne muszą być dość kosztowne, spory kawałek ulokowanego w naszych bankach kredytu międzygwiezdnego zdecydowanie się panu przyda. Zwłaszcza jeśli wszystko, czego wymaga otrzymanie go, to zapewnienie, by ludzie zawsze zwracali się po rady do nas, nie do Gildii. – Łapówka? – zapytał Bleys. – Może pan to nazywać, jak chce – odpowiedział Harley. – Obawiam się – odpowiedział Bleys, wstając – że jesteście osobami, do których nie stosuje się moja historyjka dotycząca ucieczki przed niedźwiedziem grizzly. Myślę, że razem z Antoniną Lu opuścimy was teraz... – Nie sądzę – przerwał mu Harley. – Przynajmniej do chwili, aż dostaniemy od pana zapewnienie, dla którego pana tu zaprosiliśmy. Mówiąc to, demonstracyjnym gestem nacisnął przełącznik na swojej konsolce. Bleys skinął, ale nie usiadł. Toni również się podniosła i stanęła obok niego. Żadne z nich nie ruszyło w stronę windy. – Wygląda na to, że nie przewidział pan wszystkich możliwych wydarzeń – odezwał się Harley. – W każdym razie, dla pańskiej nauki, pozwolimy, by nadeszła odpowiedź na sygnał, który właśnie wysłałem – dla pańskiej nauki. Może pan stać albo siedzieć, wedle woli – ale potrwa to tylko chwilę. – A więc oczywiście poczekamy – powiedział Bleys. W pokoju zapadła całkowita cisza, przedłużająca się w miarę upływania sekund. Zarówno Bleys jak i Toni potrafili stać w bezruchu, zrelaksowani. Niecałe dwie minuty po tym, jak Harley nacisnął przełącznik, przybyła winda. Bleys i Toni obrócili się do niej, podobnie jak gospodarze spotkania. W drzwiach stanął Henry MacLean. Zrobił krok w bok, by odsłonić przejście, a Bleys i Toni weszli do kabiny. Henry cofnął się, stając obok nich i wszyscy odwrócili się, by zobaczyć zastygłe w zdumieniu twarze siedzących w pokoju osób. Dopiero wtedy Harley otrząsnął się z szoku, który utrzymał w milczeniu nie tylko jego, ale i pozostałych Prezesów. – Gdzie jest Mathias? – krzyknął. – Co z nim zrobiliście? – Ty... – wbił wzrok w Henry’ego – jak się tu dostałeś? Henry nie odpowiedział. Zdążył już wcisnąć jeden z przycisków na panelu kontrolnym windy. Drzwi zamknęły się i kabina zaczęła się opuszczać. – To było prawie zbyt łatwe – stwierdził Henry w stronę Bleysa, kiedy zaczęli zjeżdżać. – Popełnili typowy błąd. Kiedy już weszliśmy do środka, minęliśmy ich główne zabezpieczenia. Podobnie jak wy, zostaliśmy przeskanowani w poszukiwaniu broni, której przy nas nie znaleziono. Zresztą i tak nie wyglądaliśmy na dostateczną siłę, by sprawić im kłopoty. Odczekaliśmy, aż zostaliśmy sami z kilkoma z nich, rozbroiliśmy ich, związaliśmy, po czym zajęliśmy się osobami mogącymi udostępnić nam windy, włącznie z kierownikiem w jego biurze. Nikt nie widział, że cokolwiek się dzieje. Potem czekaliśmy u niego na wezwanie z góry. Kiedy się pojawiło, przyjechałem. – Są ranni? – zapytał Bleys. – Nikt z nas – odpowiedział Henry. – Kilku z pracowników klubu może mieć guzy na głowie, ale nie sądzę, żeby komukolwiek stała się prawdziwa krzywda. Zabrałem kierownikowi pistolet energetyczny. W ogóle nie musieliśmy go ruszać. Kiedy zobaczył, jak łatwo przejęliśmy kontrolę, po prostu nam go oddał. – To ciekawe – zauważył Bleys. – Przypuszczam, że przeszedł im przez głowę podobny scenariusz i nakazano mu nie ryzykować ranienia nikogo z naszych ludzi, o ile nie będzie pewien, że może wygrać. Ale nie sądzę, żeby spodziewali się aż takiego obrotu spraw. – Nie – stwierdził Henry. – Nie sądzę. W każdym razie, zostawiliśmy kierownika w jego biurze z kciukami związanymi na plecach. Myślę, że tam zostanie – przynajmniej do czasu, aż stąd wyjdziemy. Nieoczekiwanie winda stanęła. – Może jednak zaplanowali to trochę rozsądniej, niż się spodziewaliśmy, wujku – cicho powiedział Bleys. – To możliwe – odpowiedział Henry. Winda ruszyła, by po chwili znów stanąć. Otworzyły się drzwi. Na zewnątrz stał Mathias i ludzie Henry’ego z rękami powiązanymi za plecami i zakłopotanym wyglądem. Henry rzucił spojrzeniem na Bleysa. – Nie sądzę, żebyśmy mieli mieć jakieś problemy – powiedział do niego Bleys. Spojrzał na Mathiasa. – Prawda? – To prawda, Bleysie Ahrens – odpowiedział Mathias. – Mamy tu pewne procedury awaryjne – kontynuował, kiedy już Bleys, Toni i Henry opuścili windę. – Ta, którą przygotowaliśmy na twoją wizytę nie spisała się za dobrze. Ale i tak sobie poradziliśmy. Jednak, skoro jesteś tak powszechnie znany i jesteś członkiem rządu twojej planety, zdecydowano, że potrzebujesz trochę czasu na przemyślenie pewnych spraw. – Oczywiście – stwierdził Bleys. – Ale możesz powiedzieć ode mnie Harleyowi Nickolausowi, że blef nie zadziałał. Widzisz, wiedziałem, że nie jesteście gotowi do brutalnych działań. Mathias zdawał się w ogóle nie usłyszeć Bleysa. – Tak więc – mówił dalej – powiedziano mi właśnie, że Klub uważa wszelkie niejasności między nim a tobą za zawieszone. Odprowadzę was do wyjścia. Odwrócił się i poprowadził, a Bleys, Toni, Henry i reszta ruszyli za nim. Henry porozcinał więzy mężczyznom, którym skrępowano ręce na plecach. Dotarli do drogi, którą według orientacji Bleysa dostali się w drugą stronę. Jednak gdy tylko minęli drzwi prowadzące do zewnętrznej sekcji Klubu, przekonali się, że hol wypełniony jest hałaśliwym tłumem. Zatrzymali się. – Proszę o wybaczenie – odezwał się Mathias do Bleysa, odwracając się – zapomniałem, że odbywa się właśnie spotkanie. Pozwólcie, że wskażę wam inną drogę. Zawrócili i weszli do pokoju z długim stołem jadalnym zastawionym pustą w tej chwili zastawą i kieliszkami, a następnie przez drugie drzwi do kuchni, pełnej krzątającej się obsługi, docierając w końcu do podwójnych drzwi z szarego metalu, z blokującą je ciężką sztabą. Mathias przesunął blokadę i pchnął drzwi po prawej stronie. Otwarły się na boczną alejkę, którą Bleys zauważył, wysiadając z samochodu. Noc przekształciła panującą na zewnątrz ciemność w czarną ścianę otaczającą mały krąg światła padającego na chodnik ze słabej lampki nad drzwiami. Powietrze na zewnątrz było chłodne i lekko wilgotne. Po lewej stronie panowała całkowita ciemność, za to po prawej mieli mroczny tunel ustępujący stopniowo oświetlonemu wyjściu alei na drogę, którą przyjechali do Klubu. – Wyjdźcie na drogę czterdzieści jeden – powiedział Mathias wskazując na drogę po prawej. – Tam macie największe szansę złapać taksówki do hotelu. Henry poprowadził swoich ludzi do alei, a Bleys i Toni wyszli za nim. Mathias stał jeszcze przez chwilę w drzwiach, przyglądając się, jak ruszają w stronę wyjścia alejki na drogę. Nagle światło na zewnątrz zgasło i na całej długości zaułka zapanowała ciemność, za wyjątkiem światła padającego z otwartych drzwi. W tej samej chwili z mroku po lewej wyskoczyły postacie z grubymi, podobnymi do policyjnych pałkami i zaatakowały od tyłu grupę Bleysa. Mathias przyglądał się temu przez sekundę, po czym pośpiesznie cofnął się i zamknął za sobą drzwi, pozostawiając ich zaskoczonych nagłym brakiem światła. Rozdział 8 Jednak ciemność nie była całkowita. Z wylotu alei docierał słaby blask pozwalający coś dostrzec do czasu, aż ich oczy przyzwyczaiły się do warunków, pozwalając im widzieć prawie tak dobrze, jak napastnicy. Henry i Żołnierze, którzy wyszli pierwsi, natychmiast padli na ziemię na plecy, nogami w stronę napastników. Bleys jednym susem pokonał trzy stopnie dzielące go od chodnika alejki, zamknął oczy, pozwalając im szybciej dostosować się do ciemności i działał, kierując się zapamiętanym obrazem przeciwników, który odbił się w jego pamięci niczym fotografia. Po kilku sekundach Bleys ponownie otworzył oczy i był w stanie zobaczyć, jak atakujący padali na ziemię, gdy odziani w ciężkie buty Żołnierze zaczepiali stopami o ich kolana i kopali wolną nogą. Chodnik alejki był betonowy i część z napastników już nie wstała. Pierwszą troską Bleysa była Toni. Jednak schodziła ze schodów tuż za nim i jak długo się go trzymała, we dwoje mogli poradzić sobie prawie ze wszystkim, co mogło zostać przeciw nim rzucone. Czwórka z atakujących skupiła się na nim, lecz teraz światło padające od strony końca alejki świeciło im prosto w oczy, podczas gdy Bleys, którego wzrok dostosował się już do ciemności, miał je za plecami. Przynajmniej w tym miał wyraźną przewagę. W tej samej chwili pierwszy z uzbrojonych w pałki napastników dopadł Bleysa, który kopnął prawą nogą, czując jak stopa uderza z dużą siłą. Przywódca czwórki popełnił ten sam błąd, co wielu ludzi przed nim, nie doceniając niezwykłego zasięgu długich rąk i nóg Bleysa. Kopnięty przez Innego mężczyzna osunął się bezwładnie na ziemię. Ahrens skupił uwagę na pozostałych trzech przeciwnikach. Jego akcja sprawiła, że ci gwałtownie się zatrzymali. Kątem oka dostrzegł, że Toni prześlizgnęła się pod wymierzonym w nią ciosem pałki, wykorzystując równocześnie pęd przeciwnika, by rzucić go za siebie; uderzył twarzą w ścianę budynku i opadł bez ruchu. Teraz obracała się, by pomóc Bleysowi. W tym czasie pozostała trójka zdecydowała się rozproszyć i zaatakować Ahrensa, ale ten, dzięki wzrokowi i słuchowi zdawał sobie sprawę z ich ruchów, widząc równocześnie kątem oka, że grupa Henry’ego podnosi się z ziemi i powala pozostałych napastników. Toni zdążyła już przesunąć się obok Bleysa i zaatakować najbliższego z jego przeciwników. Wytrąciła mu pałkę z rąk uderzając nad ramieniem, kopiąc równocześnie czubkiem buta pod kolano i pchając go do tyłu, w wyniku czego mężczyzna padł i legł nieruchomo. Jeden z dwu pozostałych ludzi zamierzających się na Bleysa ostrożnie skierował się w jej stronę. Uniósł swoją pałkę do ciosu – głupi ruch przeciw komuś takiemu jak Toni, mającej sztukę kendo we krwi. Zanurkowała pod ciosem i pozornie delikatnie stuknęła mężczyznę w bok głowy trzymaną teraz pałką. W tej samej chwili Bleys opadł na lewe kolano i użył prawej nogi do przewrócenia ostatniego z przeciwników, który uderzył głową o beton i zamarł w bezruchu. Bitwa dobiegała końca. – Henry? – Bleys przepatrywał mrok w poszukiwaniu wuja, wyłaniającego się z masy ciemnych ciał. – Zajęliśmy się już wszystkimi – powiedział do Bleysa Wyglądał, jakby trochę brakowało mu tchu. – Jesteś ranny? – zapytał Bleys. Henry potrząsnął głową. – Ktoś z naszych? – Paru może mieć urazy głowy – z ciemności dobiegł rzeczowy głos Henry’ego. – Wciąż są nieprzytomni i będziemy musieli ich nieść. Poza tym nic, o czym warto by wspominać. – Dobrze – stwierdził Bleys. – Ale sądzę, że powinniśmy się ruszyć – dodał Henry. – Tak – zgodził się Inny. – Jeśli chcesz, mogę ponieść jednego z naszych ludzi. – Nie ma potrzeby – odpowiedział Henry. Wbrew sugestiom Mathiasa nie musieli polować na taksówki. Kiedy dotarli do ulicy, wciąż czekały na nich limuzyny, obok głównego wejścia do Klubu. Cofnęły się do wyjścia z zaułka, jak tylko wyszli z niego Bleys z resztą. Bleys zabrał Toni i Henry’ego do pierwszego pojazdu; gdy tylko ich samochód włączył się do ruchu, odwrócił się do Toni. – Toni, ponieważ nie ma z nami Dahno, który mógłby zająć się aspektem politycznym tego zajścia, będziesz musiała to wziąć na siebie. Zadzwoń do lokalnej policji i zgłoś, że zaatakowano nas, gdy opuszczaliśmy Klub Prezesów. Powiedz im, że z dalszymi pytaniami powinni zgłaszać się do Dahno. W razie potrzeby, może udostępnić im naszych Żołnierzy. Potem połącz się z Dahno, tylko głosowo. Z tego co wiem, jest w tej chwili na prywatnej kolacji z gubernatorem miasta Nowa Ziemia. Wprowadź go w sytuację i powiedz, że wracamy do hotelu. Ale najpierw skontaktuj się z policją. – Czy to naprawdę ma jakiś sens? – zapytała Toni. – Klub Prezesów musi mieć w kieszeni lokalną policję. – Prawdopodobnie. Ale chcę, żeby to było w policyjnych rejestrach – wyjaśnił Bleys. Toni zaczęła podnosić do ust swoją bransoletę, po czym zawahała się. – Wyglądasz na niezwykle zadowolonego – stwierdziła. – Podobało ci się to? – Nie, to raczej nie – odpowiedział Bleys. – Ale jestem zadowolony z całego wieczoru, był bardziej owocny, niż oczekiwałem. – Nazwałabym to patem – powiedziała. – Wyszliśmy z Klubu po naszemu, ale z drugiej strony ludzi Henry’ego schwytano i unieszkodliwiono, a na koniec zostaliśmy zaatakowani przez ich – jak to nazywają na tej planecie? Grupę uderzeniową. Poradziliśmy sobie z nimi, ale gdybyśmy mieli ze sobą kilku mniej Żołnierzy, moglibyśmy im nie podołać. – Rzecz w tym, że mieliśmy ich dość – stwierdził Bleys. – Pamiętaj, że Jack i Jill przeszkolili Henry’ego na temat ich grup, więc prawdopodobnie miał pojęcie, czego się spodziewać. Miało to być tylko nauczką. Chcieli nas trochę poobijać, nie czyniąc prawdziwej krzywdy – nic, co mogłoby spowodować komplikacje międzyplanetarne. – Czemu więc nie jest to remis? – Zdradzili się – wyjaśnił Bleys. – Próbowali wywrzeć na mnie wrażenie, potem złożyli propozycję łapówki – nic z tego nie zadziałało. Jestem dla nich trudnym problemem. W oczywisty sposób stanowię dla nich potencjalne niebezpieczeństwo i najwyraźniej nie zamierzam pozwolić na ciche załatwienie sprawy, bez naruszania mojego statusu dyplomatycznego, ani bez wywoływania wokół sprawy szumu. To dotrze do pracowników. Jeśli mnie puszczą, sam mogę ich podburzyć. Jeśli mnie zatrzymają – pracownicy mogą to potraktować jako bodziec do działania. Dla nich to sytuacja bez wyjścia, a ja automatycznie zdobywam kolejne punkty. – Możliwe – skomentowała Toni. Ale uniosła do ust swoją bransoletę i połączyła się z policją. Później, już w hotelu, Bleys przechadzał się w swoim apartamencie, czekając na Henry’ego, który poszedł dopilnować opatrzenia swoich ludzi. Bleys, częścią umysłu był świadom Toni, przyglądającej mu się z sofy dryfowej i przyjścia Henry’ego chwilę później, ale miał wrażenie, jakby energia generowana przez intensywne myślenie miała go spalić, gdyby jej nie spożytkował. Nie patrzył na nic konkretnego. Skupiał się na niczym i na wszystkim równocześnie, łącznie z możliwościami zasugerowanymi przez to, czego doświadczyli podczas kolacji. One właśnie w pełni angażowały poznawczą maszynerię jego umysłu. Pokój, Toni, Henry – nawet świat wokół niego – w tej chwili istniały tylko widmowo. Liczyły się tylko myśli. Bleys rozejrzał się i dostrzegł Henry’ego i Toni siedzących z głowami nachylonymi blisko siebie, nie uświadamiając sobie faktu, że wyszedł z pochłaniającego go wiru myśli. – Co z twoimi ludźmi? – pytała Toni Henry’ego. – Nieźle – padła odpowiedź. – Nikt nie jest poważnie ranny. – Cieszę się – stwierdziła Toni. Skinęła głową w stronę Bleysa. – Czy był taki jako chłopiec? Henry potrząsnął głową. – Nie – powiedział. – Kiedy to się zaczęło? – Pierwszy raz zauważyłem to na kilka miesięcy przed tym, jak opuścił moją farmę, by przenieść się do Ekumenii i zostać z Dahno. To było krótko przed tym, jak próbował znaleźć Boga – i nie udało mu się. Upłynęło przynajmniej pół roku, zanim znów go zobaczyłem i gdzieś wtedy podjął decyzję, która mnie teraz do niego doprowadziła. – Wybór Szatana? – zapytała Toni. – Nie wybór – zaprzeczył Henry, znów potrząsając głową. – Ma na to zbyt wielką duszę. Ale była to decyzja, która pchnęła go w ręce Szatana, niezależnie od tego czy to przyznaje, czy nie. – Jeśli naprawdę tego nie wie – powiedziała Toni – czy mimo wszystko możesz czynić go odpowiedzialnym za to, że jest, jaki jest i robi to, co robi? – Tak – spokojnie odpowiedział Henry. – Czemu? – Nikt, kto idzie z Szatanem, nie może uniknąć tej winy. Człowiek może próbować to przed sobą ukryć, ale zdaje sobie sprawę, że coś ukrywa. – W niektórych kwestiach jesteś trudny do zrozumienia, Henry – powiedziała Toni. – Sam na wiele sposobów jestem grzeszny – stwierdził jego wuj. – Ale na końcu – dla mnie, tak samo jak dla Bleysa – odpowiedź jest ta sama. Każdy bierze odpowiedzialność za swoje decyzje. I samotnie ponosisz konsekwencje. – Okrutne jest myśleć w taki sposób. – Nie jest łatwo podążać ścieżką Pana – oświadczył Henry. Bleys gwałtownie zatrzymał się i stanął naprzeciw nich. Unieśli głowy. – Henry – powiedział – czy wśród twoich ludzi jest ktoś, kto nie będzie w stanie pojechać jutro do Blue Harbor? – Nie – odpowiedział zapytany. – Ale myślałem, że zamierzamy zostać tu jeszcze dzień lub dwa. – Taki był mój pierwotny plan – odpowiedział Bleys. Spojrzał na swoją bransoletę. – W tej chwili jest krótko po dziewiątej, mamy jeszcze mnóstwo czasu. Toni, weź telefon i zorganizuj nam jutro późnym popołudniem lot do Blue Harbor. Niech to będzie w porze kolacji. Toni zmarszczyła czoło. – Nie wiem, czy z tak małym wyprzedzeniem będę w stanie zorganizować miejsca w regularnych połączeniach dla tylu ludzi – stwierdziła. – W ostateczności, lokalne linie atmosferyczno–orbitalne będą chciały podzielić nas na grupy lecące różnymi statkami. – Jeśli będziesz musiała, wyczarteruj pojazd suborbitalny – podpowiedział Bleys. – Oczywiście, zawsze istnieje taka możliwość – zgodziła się Toni. – Może w ogóle zrezygnuję z regularnych połączeń i zajmę się od razu tym. – Zostawiam to tobie – powiedział Bleys. Podszedł do nich i zajął miejsce w dryfie. Toni wywołała telefon w poręczy sofy, porozmawiała krótko z biurem podróży i przerwała połączenie. – Wyglądasz na zadowolonego – stwierdził Henry, przyglądając mu się uważnie. – Wszystko zaczyna się kręcić – odpowiedział Bleys, wyciągając długie nogi w stronę ognia na kominku. Płomienie trzaskały tak radośnie, jakby na całym świecie nie istniały żadne problemy. Śmieszne było, że coś, co zostało pierwotnie zaprojektowane do ogrzewania pokoju, zachowano wyłącznie z powodów dekoracyjnych. Ale Bleysowi patrzenie w ogień sprawiało przyjemność, podobnie jak – z zupełnie odmiennych przyczyn – doceniał obraz gwiaździstego nieba na suficie sypialni. – Sprawy mogą się potoczyć znacznie szybciej, niż się spodziewałem – ciągnął w zamyśleniu. – Istnieją pewne możliwości... Przerwał mu dźwięk sygnalizujący połączenie telefoniczne. Odebrała Toni. Oddzwaniało biuro podróży, więc natychmiast pogrążyła się w omawianiu szczegółów przelotu. – Interesujące jest, że nikt z atakujących nie używał niczego poza pałkami – kontynuował Bleys. – Planowali nas skrzywdzić, ale nie poważnie – stwierdził Henry. – To właśnie powiedziałem Toni – od powiedział Bleys. – Interesujące. Ktokolwiek ich wysłał, nakazał im obić nas i wystraszyć, ale nie wyrządzić prawdziwej krzywdy. – Chcieli także sprawić wrażenie prostego gangu z ulicy – dodał Henry. – Nie zorganizowanej grupy czy organizacji. – To też – zgodził się Bleys. Popatrzyli na siebie i pokiwali głowami. Bleys obrócił się do Toni, która skończyła właśnie rozmowę telefoniczną. – Wszystko załatwione? – Wszystko. Ustaliłam start na szóstą po południu jutro – stwierdziła Toni. – Może być? – Tak – odpowiedział Bleys, znów wpatrując się w płomienie. – Teraz pozostaje nam czekanie. Sądzę, że będziemy mieć późnego gościa. – Gościa? – zapytała Toni. – Kogo? – Tego jeszcze nie wiem. Poczekamy i zobaczymy. Ktokolwiek to będzie, powinien zjawić się przed północą. Jednak nie minęło nawet półtorej godziny, a zadzwonił telefon. Odebrała Toni. – Apartament Bleysa Ahrensa. Przez chwilę słuchała osoby po drugiej stronie, potem wyciszyła mikrofon i zwróciła się do Bleysa. – Do ciebie – powiedziała. – Mistrz Gildii Edgar Hytry. Wieści szybko się tu rozchodzą. – A decyzje są równie szybkie – stwierdził Bleys chwilę przed uaktywnieniem telefonu na swoim dryfie. – Mistrz Gildii Hytry? Słuchał przez chwilę. – Ależ wcale – powiedział. – Zazwyczaj siedzę znacznie dłużej. Jeśli wejdzie pan do północnej wieży hotelu i wywoła prywatną windę A2, drzwi otworzą się i trafi pan bezpośrednio do mnie. Przerwa. – Żaden kłopot – powiedział. Ponownie dotknął przełącznika, rozłączając się. – Co to oznacza dla mnie i moich ludzi? – zapytał Henry. – Nic. Mistrz twierdzi, że przychodzi zaproponować mi jutro lunch ze sobą i swoimi kolegami. Zgodzę się na to, ale tu, w moim apartamencie. Zgodzą się, po dzisiejszym wieczorze będzie to odebrane jako naturalna ostrożność. Twoi ludzie – w każdym razie większość z nich – mogą odpocząć do chwili, aż pojedziemy do Blue Harbor. Przypuszczam, że będziemy musieli opuścić hotel kilka godzin wcześniej, by zapewnić sobie bezproblemowy wyjazd z miasta i dostanie się na wyczarterowany statek. – Pójdę do nich i przedstawię im sytuację – powiedział Henry. – Muszą wiedzieć o zmianie planów i o tym, że moją czas na wypoczynek. Ci, którzy byli w tej alejce mogą chcieć trochę poświętować. – Twoi Żołnierze Boga nie będą pasować do stereotypowego obrazu Zaprzyjaźnionych, nie tylko w umiejętnościach zaprezentowanych w tej alejce – powiedział Bleys z uśmiechem. Henry patrzył na niego ponuro. Nie uśmiechnął się. – Są tym, kim są – odpowiedział. Bleys skinął, poważniejąc. – Jednak jeśli nie masz nic przeciw, chciałbym, żeby zostali w hotelu – powiedział. – Poza tym, jeśli tylko będą w stanie się wyspać, mogą w wolnym czasie robić co chcą. Ale ciągle powinni być w kontakcie. Po prostu, kiedy już będziemy w Blue Harbor, możemy mieć dla nich coś do zrobienia. Henry wstał i ruszył w stronę drzwi. – Nie idź jeszcze – powstrzymał go Bleys. – Chciałbym, żebyś był tutaj, kiedy przyjdzie Mistrz Gildii. Henry wrócił i usiadł z powrotem. Mistrz Gildii Hytry, kiedy się wreszcie pojawił, okazał się być pulchnym mężczyzną z przerzedzającymi się, czarnymi włosami i okrągłą twarzą o przyjemnym uśmiechu. Podobnie jak wszyscy mężczyźni na Nowej Ziemi był gładko ogolony. Ciemnofioletowa marynarka i wąskie spodnie jego garnituru zdawały się być trochę za ciasne, jakby przybrał kilka kilogramów od chwili, gdy je nabył. Uśmiechał się szeroko od wejścia. – Bleys Ahrens! – odezwał się mocnym tenorem. – To uprzejme – bardzo uprzejme, że zgodziłeś się spotkać ze mną tak późno wieczorem. Bleys spojrzał na niego przez apartament. – Jak powiedziałem przez telefon, to żaden kłopot. Proszę usiąść. Gość obszedł rozdzielające ich krzesła i wybrał stojące naprzeciw Bleysa, ostrożnie usadawiając się na samej krawędzi, jakby w każdej chwili gotów był szybko się zerwać. – Oczywiście zastanawia się pan, co mnie tu sprowadza – powiedział do Bleysa. – Jestem członkiem Rady Wybieralnych Mistrzów Gildii. – W jego głosie pojawiła się nuta sugerująca wagę nazwy. – Jak przypuszczam, można by powiedzieć, że przemawiam nie tylko w imieniu członków Gildii tego miasta, ale i wszystkich miast na Nowej Ziemi. Chcemy cię powitać na Nowej Ziemi, Bleysie Ahrens. Chcielibyśmy dać wyraźniejsze dowody naszej radości z twojego przybycia niż zaledwie kilka słów ze strony jednego z nas. Jednak przypuszczaliśmy, że będziesz w tym mieście kilka dni dłużej, a teraz cóż, mówi się – niedbale machnął ręką w stronę miasta za oknami – że wyjeżdżasz jutro wieczorem. Nie daje nam to wiele czasu na przygotowanie odpowiedniego powitania. Miałem nadzieje na przekonanie cię do powrotu do pierwotnego planu i pozostania w mieście dodatkowego dnia lub dwóch. – Obawiam się, że nie – spokojny ton odpowiedzi Bleysa prześlizgnął się nad pytaniem, w jaki sposób Hytry tak szybko dowiedział się o ich wyjeździe. – Przeanalizowaliśmy nasz plan i doszliśmy do wniosku, że będę musiał wrócić na Zjednoczenie szybciej, niż pierwotnie myślałem. Szkoda, ale cóż mogę zrobić? – Rzeczywiście, szkoda – stwierdził Hytry, będąc w stanie równocześnie marszczyć czoło i uśmiechać się. – Oczywiście całe miasto wie, że byłeś dziś wieczorem na kolacji w Klubie Prezesów i bylibyśmy zawstydzeni, gdybyś wyjechał bez... jak to ująć? Powiedzmy – bez opinii równoważącej, ze strony naszego Komitetu Kierowniczego. Chcielibyśmy zaprosić cię na kolację odpowiednią dla takiego gościa. Jednak mając tak mało czasu... jesteś pewien, że nie możesz przesunąć wyjazdu przynajmniej do północy następnego dnia? – Nie – wolno odpowiedział Bleys. – Rozmawialiśmy właśnie o naszych planach i wyjadę o szóstej po południu. Te objazdy mają swoje prawa, wie pan. – No tak, rozumiem... chwileczkę! – prawie wykrzyknął Hytry. – Mam! Nadal zostaje czas, by zjeść jutro lunch. Nie pozwoli nam to tak naprawdę powitać pana w sposób, jaki planowaliśmy, ale da to członkom naszego Komitetu Kierowniczego poznać pana – czego wszyscy bardzo pragną; pozwól powiedzieć sobie, Bleysie Ahrensie, że będzie to z korzyścią i dla ciebie, ponieważ stanowimy Pierwszy Dom Gildii, przodujący na planecie. Bleys wolno potrząsnął głową. – Obawiam się, że nie – powiedział. – Planowałem spędzić cały dzień, pracując tutaj aż do wyjazdu, przygotowując przemówienia i załatwiając inne sprawy. Poświęcenie czasu na lunch oznaczałoby stratę części popołudnia, a zresztą i tak nie chcę opuszczać hotelu do chwili, aż pojedziemy do portu kosmicznego. – Całkiem zrozumiałe, całkiem zrozumiałe – powiedział Hytry. – A co pan powie na przygotowanie lunchu w hotelu. Nie straci pan więcej niż dwie godziny, obiecuję. Bleys ponownie z żalem potrząsnął głową. – Może półtorej godziny? – zapytał Hytry. – Gwarantuję, że nie zatrzymamy pana dłużej niż półtorej godziny. Nie? Godzinę? Bleys uśmiechnął się smutno. – Nie bardzo wiem, jak moglibyście zorganizować lunch w hotelu. Chociaż... może. Tak. Moglibyśmy użyć mojego apartamentu i przygotować lunch tutaj. Oczywiście twoi ludzie ponieśliby koszty. – Doskonały pomysł! – rozpromienił się Hytry. – Oczywiście. To my będziemy gospodarzami. O której godzinie możemy go urządzić? – W samo południe – stwierdził Bleys. – Równo o dwunastej i ostrzegam, o pierwszej musi być po wszystkim. – Nie ma problemu, rozumiemy – powiedział Hytry. – Proszę to zostawić mnie. Porozmawiam z hotelem i wszystkim się zajmę. – A więc dobrze. – Bleys wstał. – Teraz, jeśli pan wybaczy, mam jeszcze trochę do zrobienia przed pójściem do łóżka. Hytry natychmiast podniósł się z miejsca. – Tak, oczywiście. – Już szedł w stronę drzwi do windy. – Wobec tego, dobranoc. Bleys wcisnął klawisz na konsoli wbudowanej w poręcz fotela. Drzwi windy rozsunęły się, Hytry przeszedł przez nie, a Bleys usiadł z powrotem w dryfie, prawie uśmiechając się do Toni i Henry’ego. – Cóż – powiedział. – A więc mamy ofertę opozycji. Henry, właściwie, pomimo całej jego zgodności, możesz spodziewać się, że pojawi się tu z uzbrojonymi ochroniarzami. Wydaje mi się, że powinniśmy pokazać własną straż. – Domyśliłem się tego – odpowiedział Henry. – Żołnierze będą niewidoczni, ale w gotowości. – Rzecz w tym, że możesz ustawić ich na widoku – stwierdził Bleys. – Sądzę, że będą się tego spodziewać, wiedząc o ataku na nas. Będą również spodziewać się z mojej strony nadwrażliwości pod tym względem – ale nie spodziewam się ich więcej – nie tym razem. Rozdział 9 – Bleysie Ahrens – odezwał się Edgar Hytry, pocąc się lekko u szczytu stołu ustawionego w jednym z pokoi apartamentu Bleysa. – Czekaliśmy na twoje przybycie. W przeciwieństwie do nastawienia, z jakim prawdopodobnie zetknąłeś się w Klubie Prezesów, uważamy, że tak Wielki Nauczyciel jak ty, zawsze będzie serdecznie witany na Nowej Ziemi. Wypijmy za to! Wliczając Bleysa, Toni i Henry’ego, przy stole siedziało dwanaście osób. Pozostałą dziewiątkę stanowili Mistrzowie i Mistrzynie Gildii, sami członkowie Rady. Wszyscy unieśli teraz kieliszki z interesującym, białym winem o kwaśnawym posmaku i wypili. Bleys ledwie dotknął ustami zawartości swojego kieliszka i zaraz go odstawił. Zauważył, że Toni unika picia soku pomarańczowego wypełniającego jej kieliszek. Nie było w nim nic złego – dla kogokolwiek urodzonego i wychowanego na Nowej Ziemi. Ale hotel mógł oczywiście dostarczyć wyłącznie sok pochodzenia planetarnego, a smakiem różnił się on zdecydowanie od tego ze Zjednoczenia, którym zostali poczęstowani w Klubie Prezesów. Henry, jako człowiek rozsądny, pił kawę mającą smak zbliżony do tej, do jakiej był przyzwyczajony. Dahno był nieobecny, pochłonęła go jakaś jego sprawa. – Dziękuję – odpowiedział Bleys. – Zawsze przyjemnie jest dowiedzieć się, że mile cię widzą. Ponieważ posiłek miał trwać nie dłużej niż godzinę, z konieczności stał się raczej zestawem przekąsek niż posiłkiem, choć Mistrzowie Gildii postarali się, by serwowany był z największą ceremonią, do jakiej zdolny był hotel; był to pierwszy raz, gdy ktoś przy stole wykazał pragnienie poruszenia tematu, dla którego chcieli się z nim spotkać. Zdążyło już upłynąć pół godziny. – Widzi pan – choć oddzielała ich pełna długość stołu, Hytry nachylił się ku niemu konfidencjonalnie – wierny, mamy sposoby na dowiadywanie się o takich rzeczach, jak minęła pańska wczorajsza kolacja z Prezesami. Naturalne jest, że są podejrzliwi wobec przybycia kogoś takiego. Wydaje im się, że są właścicielami tej planety – choć wcale tak nie jest. Z dumą mogę powiedzieć, że to Gildie powstrzymują ich przed zostaniem absolutnymi tyranami. My przemawiamy w imieniu pracowników. Pan z nami, a my z panem. – A kto przemawia w imieniu bezrobotnych? – zapytał Bleys. – Nie ma takich – odpowiedział Hytry i przytaknęli mu pozostali Mistrzowie, z których trójkę stanowiły kobiety. – Na Nowej Ziemi wszyscy pracują, a pracujący – przy dowolnym zajęciu – muszą należeć do Gildii. – Wliczając w to farmerów, ranczerów i tego rodzaju ludzi? – Tak – potwierdził Hytry. – Wszyscy. W ciągu następnych kilku tygodni, gdy będzie pan przemawiał do mieszkańców tego świata, będzie pan mówił do członków Gildii – wszystkich, za wyjątkiem garstki Prezesów, którzy też mogą przyjść posłuchać. – To interesujące – stwierdził Bleys. – Czy wobec tego nie martwi was, że w wyniku nowego kontraktu z Newtonem, część z pracowników będzie musiała zmienić pracę lub zostanie z niej wyrzucona? Przypuszczam, że przynajmniej część z nich będzie musiała zostać przeniesiona. Mistrzowie Gildii popatrzyli po sobie. – Och – stwierdził Hytry – wszystko pójdzie gładko. Wiemy, jak radzić sobie z takimi problemami. – Cóż, to dobrze – odpowiedział Bleys. – Nie byłem w stanie wyobrazić sobie, jak coś tak wielkiego można przeprowadzić bez dużego bałaganu, ludzi zmieniających pracę i ogólnych utrudnień przynajmniej dla pewnego procentu zatrudnionych. – Cóż, oczywiście – odezwał się Hytry – konieczna będzie pewna ilość poprawek. Ale ograniczamy to do minimum, co pracownicy rozumieją. Wszystko odbywa się dla ich dobra, dla dobra planety. Właściwie, powinieneś uświadomić sobie Nauczycielu, że pracownicy nie stanowią całej populacji planety. W naszym społeczeństwie są inni, poza szeregami Prezesów, którzy skorzystają na tym kontrakcie. To dla dobra nas wszystkich, zapewniam cię. Ale wracając do tego, o czym rozmawialiśmy, twoja widownia niemal w całości będzie składać się z członków Gildii. Mógłbyś o tym pamiętać. – Będę – powiedział Bleys. – To jest właśnie powód, dla którego chcieliśmy zjeść z tobą ten lunch – powiedział Hytry. – Bleysie Ahrens, nie musisz obawiać się Prezesów, bo Gildie są po twojej stronie. – Podobnie jak były wczorajszej nocy. – Tak... – Hytry przerwał, marszcząc czoło – oczywiście byliśmy... ale nie mogłeś sobie wtedy zdawać z tego sprawy... właściwie, do czego pan się odnosi, Bleysie Ahrens? Bleys roześmiał się. – Nie zamierzacie chyba udawać, że wczorajsi napastnicy zostali nasłani przez Prezesów? – zapytał. – Wiecie równie dobrze jak ja, że zostali wysłani przez was. Właśnie kończyli deser, jakiś rodzaj mrożonego puddingu. Widelec Hytrego z trzaskiem opadł na talerzyk. – Nie sądzisz chyba na poważnie, że to byli nasi ludzie? – zapytał. – Wiem, że tak było – stwierdził Bleys. Uśmiechnął się do nich. – Wierzę waszemu zapewnieniu, że macie sposoby na dowiedzenie się, co zaszło podczas mojej kolacji z Prezesami. Dowiedzieliście się tego bardzo szybko, ale nie na czas – prawda? – Nauczycielu – powiedział Hytry, patrząc na niego z szokiem rysującym się na twarzy – nie mam pojęcia, o czym mówisz. – Mówię o tym, że informacja na temat tego, co powiedzieli mi Prezesi i mojej odpowiedzi dotarła do was odrobinę za późno, nieprawdaż? Jeszcze zanim tu dotarłem, zdecydowaliście, że Prezesi będą w stanie zaprosić mnie na spotkanie prędzej niż wy. Postanowiliście na to pozwolić, ale i obrócić na swoją korzyść. Bez wątpienia byliście pewni, że niezależnie od tego, co byście mi zaoferowali, Prezesi mogą was przebić i w taki czy inny sposób, groźbą czy przekupstwem, skłonią mnie do tego, bym podczas swoich przemówień na planecie przekonywał do nich publiczność. – Na pewno nie! – zaprotestował Hytry. Wytarł dłonie serwetką. – Na pewno tak – stwierdził Bleys. – Byliście przekonani, że jeśli nie zadziała łapówka, nie będę w stanie oprzeć się groźbom. Byliście wręcz pewni, że nawet jeśli będę potem żałował zgody na ich warunki, to albo postąpię zgodnie z ich życzeniami, albo natychmiast ucieknę z Nowej Ziemi, by znaleźć się poza ich zasięgiem. W związku z tym wysłaliście grupę uderzeniową, by przyśpieszyć mój wyjazd z Nowej Ziemi. – Ale to śmieszne! – wybuchł Hytry. – Skąd mogliśmy wiedzieć, że wyjdzie pan w tę alejkę? Nie miał pan powodu tego robić! – Nie, chyba że zaaranżowaliście sytuację zmuszającą mnie do tego. Nie byłoby to szczególnie trudne. Bez wątpienia macie swoich ludzi w Klubie Prezesów – z tego co wiem, może nim być nawet Mathias. W każdym razie, zorganizowaliście demonstrację w holu, byśmy musieli wyjść kuchennymi drzwiami. Wydało mi się wtedy, że w sposobie, w jaki Mathias współpracował, zamykając drzwi i wyłączając światło; porzucając nas w zaułku na pastwę napastników, było coś z poczucia winy. – Zapewniam cię z całą stanowczością, Wielki Nauczycielu – powiedział Hytry, napełniając głos szczerością – że nie mieliśmy wobec ciebie żadnych uprzedzeń i w żaden sposób nie jesteśmy odpowiedzialni za atak w tej alejce! Niestety, szczerości brzmiącej w jego głosie nie wtórowały twarze przynajmniej połowy z pozostałych Mistrzów Gildii siedzących przy stole. Rysowały się na nich mieszane uczucia winy i urazy. – Naprawdę? – zapytał Bleys. – Wobec tego nic się nie stanie, jeśli dam wam taką samą odpowiedź, jakiej udzieliłem Prezesom. Jestem filozofem. Przemawiam do ludzi kierowany wewnętrznym przekonaniem i wizją historycznej sytuacji, w której się znajdujemy w tej krytycznej chwili. Zarówno ja sam, jak i to co mógłbym dla nich zrobić, uległoby całkowitemu zniszczeniu, gdybym pozwolił na zniekształcenie mojego przekazu przez cokolwiek z zewnątrz. Innymi słowy, pomimo jak najlepszych chęci, nie zwiążę się ani z Klubem Prezesów, ani z wami, ani z nikim innym. Choć wymagało to od niego wyraźnego wysiłku, Hytry uspokoił się. – Jeśli nalegasz na takie działanie – zmusił się do przyciszenia głosu – ale przynajmniej możesz pozwolić nam powiedzieć, co chcieliśmy ci zaoferować. – Proszę bardzo – stwierdził Bleys – ale ograniczcie się do dwudziestu minut, które nam pozostały. – Nie potrwa to długo. Po pierwsze i najważniejsze, możemy zaoferować panu ochronę przed Klubami Prezesów. Proszę mi wierzyć, bez tej ochrony pan, razem z tą garstką ochroniarzy, możecie zostać połknięci jednym kłapnięciem. – Gdyby Prezesi dopuścili się czegoś takiego, wywołałoby to reperkusje ze strony międzygwiezdnej opinii publicznej – powiedział Bleys. – Równie złe jak w sytuacji, gdyby Gildie zrobiły coś podobnego. Proszę pamiętać, że jestem członkiem Izby Zjednoczenia i mam immunitet dyplomatyczny. Poza tym, z powodu obawy przed wepchnięciem mnie w ramiona przeciwników i wy, i Prezesi musielibyście być głupcami, by wykonać pierwszy ruch. Hytry wbił w niego wzrok nad stołem. – Sugeruje pan, że razem z Prezesami blokujemy się nawzajem przed podjęciem jakichś działań przeciwko panu? – zapytał. – Stwierdzam fakt – powiedział Bleys. – Wy i Prezesi stworzyliście na tym świecie równowagę sił i wydaje mi się, że sami staliście się, w mniejszym lub większym stopniu, jej ofiarami. Obie organizacje opierają swój status i popularność na opinii publicznej. Gdybyście rzeczywiście się jej przyjrzeli, zauważylibyście, że opinia publiczna tej planety już uległa wpływom moich przemówień z nagrań dokonanych na Zjednoczeniu. Jestem przekonany, że dotarłoby do was, że pracownicy, jak ich nazywacie, uważają mnie za kogoś nie tylko niegroźnego, ale i w najwyższym stopniu interesującego. Obiecuję im nadzieję na odzyskanie kontroli nad własnym życiem. Myślę, że przekonacie się, iż wszyscy chcą lepiej kontrolować swoją przyszłość. Hytry gestem odrzucił ostatnie słowa Bleysa. – Dodatkową sprawą, którą chcieliśmy ci zaoferować, oprócz ochrony przed Prezesami, była pomoc w gromadzeniu widowni. Gdyby Gildia sponsorowała twoje wiece, możesz być pewien, że nasi ludzie przykładaliby do nich większą wagę. – Doprawdy? – skomentował Bleys. – Tak jest – odpowiedział Hytry. – Wiemy, co chcieli ci zaoferować Prezesi – kredyt międzygwiezdny; wysoka opłata w kredycie za poprawienie opinii pracowników na ich temat. Jak mówisz, odrzuciłeś ich ofertę – słuszne posunięcie. Oczywiście, nie możemy się z nimi równać w finansach. Jednak jeśli chcesz, by pracownicy słuchali twoich słów, wierz mi, nasza dobra wola warta jest znacznie więcej, niż mógłby ci dać dowolny kredyt. Bleys ponownie zerknął na zegarek. – Widzę, że nasz czas już prawie minął – stwierdził. – Jeśli to co mówisz jest prawdą, to szkoda, że nie mogę skorzystać z przewagi... – Ale... – zaczął Hytry. – Ale – przerwał mu Bleys – obawiam się, że będę musiał udzielić wam tej samej odpowiedzi, jaką dałem Prezesom. Niewielu ludzi zdaje się słuchać tego, co mówię. Nie mam własnych spraw do załatwienia i odmawiam zajęcia się załatwianiem cudzych. Powtórzę tylko to, co mówiłem już wielokrotnie – mówię ludziom rzeczy, których się nauczyłem i doświadczyłem; im samym zaś pozostawiam, czy odniosą to do czegoś, czego sami mogli doświadczyć. Wstał. Patrząc z wysokości pełnego wzrostu, górował nad wszystkimi w pokoju. – Cieszę się, że mogłem się z wami spotkać – powiedział. – Mówię ludziom, że żadne doświadczenie nie jest stracone. Każde spotkanie z inną istotą ludzką ma swoją wartość. Zyskałem słuchając cię, Mistrzu Gildii. Teraz jednak, obawiam się, że muszę wracać do pracy. Henry i Toni równocześnie podnieśli się z miejsc. Bleys wyszedł z jadalni, pozostawiając za sobą ciszę. Kiedy wrócił do prywatnego gabinetu, opadł na jedno z krzeseł dryfowych. – Skąd wiedziałeś? – zapytała Toni, gdy siadła obok razem z Henrym. – Skąd mogłeś mieć pewność, że to ludzie Gildii zaaranżowali napad? Bleys uśmiechnął się. – Nie miałem pewności – powiedział. – Ale jak mogłoby być inaczej? Prezesi nic by przez to nie zyskali. Dla nich byłoby to zresztą popełnienie przestępstwa na własnym progu, kiedy równie dobrze można by zrobić to gdzieś indziej, nie na widoku publicznym. Jeśli chodzi o to, skąd Gildia mogłaby wiedzieć, że wyjdziemy tamtędy – nie wątpię, że Mathias jest członkiem Gildii. – Jak możesz być tego pewien? – zapytała Toni. – Biorąc pod uwagę, że pracuje na takim stanowisku w Klubie Prezesów? – Pamiętasz, co Hytry powiedział nam podczas lunchu? – zapytał Bleys. – Tak czy inaczej musi być członkiem Gildii. Każdy kto pracuje, musi do niej należeć. Myślę, że powiedział mi więcej niż chciał – jeśli pracujesz na tej planecie, należysz do Gildii czy tego chcesz, czy nie. A Mathias jest w idealnej pozycji do stania się podwójnym agentem; przypuszczam, że pracuje dla obu stron, które zresztą zdają sobie z tego sprawę i go wykorzystują. W końcu wszystko co musiał zrobić, to wyprowadzić nas na zewnątrz przez boczne drzwi. Mógł nawet nie wiedzieć, że czeka tam grupa uderzeniowa. – W porządku – stwierdziła Toni. – Ale przyznaj, że i tak część z tego musiałeś zgadywać. – Nie zgadywałem – zaprzeczył Bleys. – Dodaj to wszystko co powiedziałem do faktu, że atak zupełnie nie pasował do podejmowanych przez Prezesów prób wpłynięcia na mnie. Tak jak się spodziewałem, Harley dał mi wybór osiołka: kij i marchewkę. Najwyraźniej zostawili zastosowanie siły na później. Z drugiej strony, jak powiedziałem Hytremu, Gildie zyskały szansę sprawdzenia mojej ochrony i dodatkowo dania mi nauczki za decyzję, co do której byli pewni, że ją podejmę. Znów się do nich uśmiechnął. – Dało mi to też szansę – kontynuował – rzucić im podczas lunchu bombę na kolana i przyjrzeć się ich reakcji. Okazała się dokładnie taka, jakiej się spodziewałem. – Jednak sam powiedziałeś im coś, co nie jest prawdą – stwierdził Henry. – Zarówno Prezesom jak i Gildii powiedziałeś, że nie masz do załatwienia własnych spraw. Wiesz, że to nieprawda. – Ależ wujku – Bleys popatrzył na niego – cóż takiego mam tu do załatwienia? – Nie wiem – odpowiedział Henry. – I nie ma to znaczenia. Wystarczy mi wiedzieć, że to nie Boża sprawa. Ale dobrze wiem, że zawsze masz powody by robić to, co robisz. Powiedz, że się mylę. Bleys potrząsnął głową. – Nigdy nie nazwałem cię kłamcą, Henry – powiedział bardzo poważnie. – Oczywiście, mam własną ścieżkę. Gdybym jej nie miał, nie miałbym powodu, by żyć. Jednak nie mówię o swoim celu, gdyż jest na to jeszcze za wcześnie. Chcę utrzymać umysł otwarty na możliwości, które, jak często bywa, mogą pojawić się później. – Możesz w to nawet wierzyć – odpowiedział Henry – ale sądzę, że w duszy wiesz lepiej. Przez chwilę Bleys nie odpowiedział. – Henry – odezwał się w końcu – któregoś dnia powiem ci wszystko. Podniósł wzrok. – Tobie też, Toni – dodał. – Nigdy o to nie prosiłam. – Tak, nigdy – poważnie potwierdził Bleys. Jego nastrój gwałtownie się zmienił. Przestał rozpierać się na krześle i wyprostował się. – Toni, sprawdziłaś pogodę na jutro? Na przemówienie w Blue Harbor wybraliśmy pogodny dzień, a jaka ma być tam pogoda jutro? – Lekkie, przelotne deszcze, ale głównie słońce – odpowiedziała Toni. – Cóż, wobec tego wszystko w porządku. Ci, którzy przyjdą, w razie potrzeby po prostu uruchomią ekrany pogodowe. Są niewidoczne i nie zajmują miejsca, a deszcz odbija się od nich. Henry, powiedziałeś, że twoi ludzie będą gotowi do podróży? – Tak – potwierdził Henry. – Będą gotowi. – To dobrze – powiedział Bleys – bo chcę ostatni odcinek drogi do budynku nadawczego przejść pieszo, przez tłum, a do tego muszę być otoczony przez Żołnierzy. Nie wierzę, żeby groziło mi jakieś niebezpieczeństwo, ale będzie tam dużo pragnących się do mnie zbliżyć ludzi i chcę, żeby nie dopuszczono ich zbyt blisko. – Dopilnujemy tego – obiecał Henry. – A więc cóż, – powiedział Bleys wstając. – Zajmijmy się lepiej naszymi sprawami i przygotujmy się do wyjazdu... Przerwał, widząc rozsuwające się drzwi do pokoju, przez które przeszedł Dahno. Kilkoma długimi krokami podszedł do jednego z większych foteli dryfowych i opadł na niego. Dryfy skonstruowano w taki sposób, by nie opadały, niezależnie od wielkości rzucanej na nie masy. Ten jednak opuścił się przynajmniej kilka centymetrów, zanim powrócił do normalnej wysokości. Dahno westchnął ciężko i przeciągnął się, rozciągając na całą długość swoje potężne ramiona. – Po wczorajszej kolacji z panią gubernator miałem z nią dzisiaj lunch – powiedział. – Rozmawiałem, ale to chorągiewka na wietrze. Wszystko będziecie musieli ustalić albo z Prezesami, albo z Gildią. A skoro mówimy o Gildiach – idąc tu przeszedłem przez jadalnię i była pusta. Wyszli zadowoleni czy nie? – Nie – odpowiedział Bleys. Dahno znów westchnął. – W takim razie, obawiam się, że mam dla ciebie złą wiadomość. Wiem, że nie chodzi ci o kredyt, a o swobodny dostęp do ludzi. Aktualna równowaga sił panuje tu od ponad stu lat i przeraża ich cokolwiek, co mogłoby tę równowagę zakłócić – a obie strony uważają ciebie za potencjalne źródło kłopotów. Szturchnąłeś tylko Mistrzów Gildii, czy zrobiłeś coś więcej, by spalić za sobą wszystkie mosty? – Obawiam się, że wszystkie mosty zostały spalone – stwierdził Bleys. – Cóż – odezwał się Dahno po minucie – nie ma takiego mostu, którego po spaleniu nie da się odbudować. Jeśli podasz mi szczegóły zobaczę, co da się zrobić, by znów znaleźć się na pozycji umożliwiającej negocjacje. Bleys, musisz zrozumieć sytuację. Wiem, że to śmieszne, ale choć Nowa Ziemia wciąż utrzymuje lokalne i planetarne rządy, tak naprawdę istnieją one tylko na pokaz. Wygląda na to, że przez ostatnie sto lat stopniowo pozbawiano je władzy i w tej chwili jedynymi ludźmi podejmującymi decyzje są Prezesi i Gildie. Musisz doprowadzić do sytuacji, kiedy te dwie strony będą się o ciebie targować, ponieważ będziesz miał tu jakąkolwiek swobodę działania wyłącznie tak długo, jak długo trwać będą targi. – Aleja nie chcę odbudować moich mostów – stwierdził Bleys. Był świadom, że nie tylko Dahno, ale również Henry i Toni przyglądają mu się niezwykle intensywnie. Przez chwilę czuł dotyk izolacji, samotności odczuwanej przez całe życie. Zaczął się zastanawiać, czy któreś z nich będzie z nim na końcu, jeśli mu się powiedzie. Czy też wszystkich utraci? Nie chciał stracić żadnego z nich – w tej chwili w pokoju znajdowali się wszyscy, którzy w całym wszechświecie cokolwiek dla niego znaczyli. – Powiedziałem im prawdę – poinformował Dahno. – Powiedziałem, że gdybym związał się z jakąś konkretną grupą czy ideologią inną niż moja własna, straciłbym zupełnie wiarygodność jako filozof. Powiedziałem im też, że przedstawiam tylko moją wizję obecnej sytuacji historycznej. – Ale jeśli nie będziesz rozmawiał z Gildią i nie możesz rozmawiać z Klubami Prezesów – stwierdził Dahno – to do kogo vi diabła będziesz przemawiał? – Do wszystkich – powiedział Bleys. Rozdział 10 Następnego dnia w Blue Harbor – dużym mieście położonym na brzegu wielkiego jeziora – pogoda była dokładnie taka, jak zapowiedziano. Syriusz oświetlał okolicę gorącymi promieniami, przesłanianymi czasem przez niewielkie chmury deszczowe. Bleys na przemówienie wybrał owalną, niezbyt głęboką nieckę o łagodnie wznoszących się zboczach, pokrytych jasną zielenią świeżej, wiosennej trawy. Zbocza mogły spokojnie pomieścić do stu tysięcy ludzi, choć spodziewano się najwyżej połowy tej liczby. W centrum stanął tymczasowy, ciemnobrązowy budynek z prefabrykatów, którego wzniesienie zorganizował Dahno. Był dostatecznie duży, by pomieścić Bleysa, jego ekipę i sprzęt nadawczy, natomiast płaski dach można było wykorzystać do projekcji obrazu. Trudno byłoby o korzystniejsze warunki. – Martwię się – odezwała się Toni, patrząc przez okno limuzyny, którą razem z Bleysem i Henrym jechała na miejsce przemówienia. Ochrona jechała w innych samochodach. Bleys spojrzał na nią. – Jakich działań spodziewasz się po Prezesach albo Gildii? – zapytała. – Żadnych – odpowiedział Bleys. – Może się nam przydarzyć zbyt rozentuzjazmowany tłum, ale Żołnierze powinni być w stanie sobie z tym poradzić, a Dahno czeka na nas w budynku nadawczym. Jeszcze przez jakiś czas nie spodziewam się usłyszeć niczego od tych dwóch organizacji. Będą potrzebowali trochę czasu na wzajemne negocjacje. Toni gwałtownie obróciła się w jego stronę. – Negocjacje? Prezesi i Gildie? Na jaki temat mieliby negocjować? – Jak połączyć siły i pozbyć się mnie. – Ta para łącząca siły? – zapytała Toni. – Naprawdę sądzisz, że to zrobią? – Nie mają wielkiego wyboru. Powiedziałem, że nie będę pracował dla żadnego z nich, choć oczywiście obie strony będą dalej próbować wykręcić mi ramię i zmusić do przejścia na swoją stronę. Jednak jeśli to nie zadziała, będą chcieli mieć plan wspólnego pozbycia się mnie – całkowitego wyrzucenia z Nowej Ziemi. – Ale czy mogą współpracować? – zapytała Toni. – Myślałam, że nigdy sobie dostatecznie nie zaufają. – Nie zaufają, nigdy do tego nie dojdzie – zgodził się Bleys – ale wspólny wróg konsoliduje. Nie byłby to pierwszy przypadek w historii, gdy dwóch śmiertelnych wrogów połączyło siły, by pozbyć się kogoś trzeciego... – Nie sądzisz, że któreś z nich mogłoby użyć cię do złamania przeciwnika, a potem wykorzystać to jako wymówkę do zabicia cię, albo wygnania z planety? – przerwała mu Toni. – Żeby spróbować czegoś takiego, grupa ta musiałaby być kontrolowana przez idiotów. To sprowadziłoby im na głowy reperkusje międzyplanetarne, a nie byliby w stanie ukryć swojej odpowiedzialności... – Bleys przerwał nagle, patrząc na Toni. Dziewczyna przyglądała mu się ze spokojem. Przez kilka sekund patrzyli sobie w oczy, po czym Bleys łagodnie wypuścił powietrze. – Toni – powiedział – dziękuję. Jestem durniem, że o tym nie pomyślałem. Przypomniał sobie nagle, jak kiedy był jeszcze bardzo młody, przeżył okres – na szczęście krótki – gdy pierwszy raz uświadomił sobie, że otaczający go ludzie, choć dorośli, nie dorównywali mu inteligencją i spostrzegawczością. Wcześniej zakładał, że dorośli są tacy sami jak on – tylko mądrzejsi i bardziej doświadczeni – i przeżył szok, gdy przekonał się, że to nieprawda. Tu i teraz przeoczył jedno z największych zagrożeń po prostu dlatego, że było zbyt oczywiste. Toni natychmiast o tym pomyślała. – Masz całkowitą rację – powiedział do niej. – Oczywiście, fakt, że mogą zrobić coś głupiego nigdy nie powstrzyma pewnych ludzi, zwłaszcza, jeśli nie są przyzwyczajeni do dogłębnej analizy konsekwencji swoich działań. Powinienem był to sobie uświadomić. Spojrzał na nią z wdzięcznością, po czym dotknął palcem komunikatora w bransolecie na nadgarstku, by porozmawiać z ludźmi czekającymi w budynku przed nimi. – To jeszcze jeden przykład tego, jak bardzo jesteś dla mnie cenna – powiedział. – Dahno? Jesteś w budynku rozgłośni? Jeśli tak, ilu mamy widzów? – Więcej niż się spodziewaliśmy – rozległ się głos Dahno. – Skan z dachu daje szacunkową liczbę siedemdziesięciu tysięcy. – Dobrze – odpowiedział Bleys. – Będziemy tam najdalej za pięć minut. Za chwilę zacznę moje przejście. Rozłączył się i odwrócił do Henry’ego. – Będę chciał przejść tylko ostatnie dwadzieścia metrów czy coś koło tego. I tak wszyscy tutaj będą twierdzić, że widzieli mnie osobiście, więc nie ma sensu pojawiać się na dłużej. Podjedziemy na skraj tłumu i zatrzymamy się, kiedy zrobi się gęsto. Nie minęła nawet minuta, jak znaleźli się między luźnym zgromadzeniem ludzi stojących na trawie, a chwilę później tłum zgęstniał do tego stopnia, że limuzyny musiały pełznąć w żółwim tempie. – Myślę, że możemy stanąć – stwierdził Bleys. Henry włączył telefon samochodowy i zaczął wydawać rozkazy Żołnierzom w innych pojazdach. Po chwili wszyscy wysiedli z limuzyn, z pomocą ochroniarzy przepychając się przez gęstniejący tłum. Bleys uśmiechał się nad głowami swojej ochrony i przechodząc, machał do ludzi po obu stronach, ale nie odpowiadał na wołania. Choć łatwo było mu utrzymywać na twarzy skierowany do otaczającego go tłumu uśmiech, świadom był rosnącego w sobie napięcia i gotowości, jakby w każdej chwili mógł nadejść niespodziewany atak. Pomyślał, że lepiej pracuje mu się za kulisami. Napięcie nie opuszczało go do chwili, gdy wreszcie dotarł do budynku, przekraczając drzwi i zostawiając na zewnątrz strażników. Miał wrażenie, że marsz przez tłum trwał znacznie dłużej, niż potrzeba na przebycie dwudziestu metrów. Wewnątrz odgłosy tłumu były przytłumione. Nie było tam zbyt wiele miejsca, za to dużo wypełniającego je sprzętu. Prawie całą dostępną przestrzeń wypełniały krzesła dryfowe oraz sprzęt do rejestracji i projekcji jego holoobrazu. Pozostawiono tylko niewielką pustą przestrzeń z umieszczonym centralnie, przeznaczonym dla Bleysa fotelem, na którym skupiony zostanie sprzęt rejestrujący. – Zabierzcie to – polecił Bleys. – Będę mówił stojąc. Uzgodnił jeszcze kilka szczegółów z technikami obsługującymi sprzęt transmisyjny – członkami organizacji Innych na Nowej Ziemi – i zajął miejsce, wyprostowany, z lekko rozsuniętymi stopami i uniesioną głową, z peleryną na ramionach. – Już – dał sygnał technikom. Dźwięk z zewnątrz na chwilę przycichł, po czym do ich uszu dobiegł głos tłumu. Nad budynkiem pojawił się emitowany z projektorów dwudziestometrowej wysokości obraz Bleysa, sprawiającego wrażenie, jakby stał na dachu. Bleys wiedział, że dzięki specjalnej technice projekcji, obraz zdawał się być skierowany równocześnie we wszystkie strony, więc każdemu z patrzących wydawało się, że oczy mówcy skierowane są dokładnie na niego. Odczekał chwilę, aż dźwięki tłumu przycichną. Wtedy przemówił. – Wszyscy jesteście pionierami i dziećmi pionierów! Po pierwszym zdaniu, rzuconym jak wyzwanie, ucichły ostatnie szepty, wolno lecz zupełnie, tak że kolejne słowa rozbrzmiewały już w całkowitej ciszy. – Podczas gdy na Starej Ziemi byli tacy, którzy woleli nie porzucać spokojnych i bezpiecznych mieszkań na rodzimej planecie dla przygód między gwiazdami, wy i wasi przodkowie wyruszyliście i zaludniliście Nowe Światy. Jak zawsze, to najlepsi wyjechali. Najdzielniejsi. Najsilniejsi i pełni nadziei. Przez prawie trzysta lat, wasi przodkowie na Młodszych Światach zmagali się z niedostatecznie sterraformowanymi planetami, przekształcając je w tereny nadające się do życia. Zamieniali dzikie planety w oswojone. Stworzyli nowe społeczeństwa z ich własnym, wspólnym językiem – to basic. Językiem, który do dziś na Ziemi traktowany jest z lekceważeniem i choć większość jej mieszkańców rozumie go, nawet dzisiaj niewielu jest takich, którzy swobodnie się nim posługują. Dla was jednak, stal się językiem ojczystym. Jesteście dziedzicami dokonań waszych przodków. I podobnie jak oni, wciąż zmagacie się z wrogim otoczeniem; próbujecie je sobie podporządkować, uczynić użytecznym, dochodowym, zrobić z niego miejsce, które wszyscy moglibyście nazwać domem. Uświadomcie to sobie wszyscy! Po raz pierwszy od zapadnięcia ciszy, została ona przerwana. Przez ściany budynku przeniknął dobiegający od publiczności szmer. Przybrał na sile do niskiego pomruku, po czym ponownie ucichł. Bleys odczekał, aż zapadnie cisza. – Stoicie teraz na ziemi, którą odziedziczyliście i macie udział w jej tworzeniu – ponownie zabrzmiał jego głos. – Powiedzcie mi, czy jesteście zadowoleni z tego. co dał wam trzystuletni wysiłek? Czy jesteście usatysfakcjonowani tym, co macie? Ponownie szmer urósł do pomruku, tym razem głośniejszego niż poprzednio i jeszcze raz ucichł w przerwie mowy Bleysa. – Jeśli nie jesteście zadowoleni, to porozmawiajmy o tym, kogo winić... Teraz przykuł całą ich uwagę. Mówił dalej. To właśnie Stara Ziemia, jak powiedział im Bleys, była winna świadomego powstrzymywania ich przed pełnym rozwojem. Wina ta została jasno ukazana przez próby Ojczystego Świata najpierw bezpośredniego zdominowania Nowych Światów, później – kiedy to się nie powiodło – przez pośrednią kontrolę i kierowanie ich rozwojem. Wspomagali go w tym, zarówno świadomie jak i nie, Dorsajowie, Exotikowie i nawet pewne elementy w społeczeństwach wszystkich Młodszych Światów. Przez ostatnie sto lat wysiłki Starej Ziemi kierowane były i skupiane przez Encyklopedię Ostateczną. Ograniczając ich wzrost jako społeczności, ogranicza ona równocześnie ich rozwój jako jednostek. Gdyby osiągnęli indywidualny rozwój, jasno dostrzegliby kajdany, którymi więzi ich Stara Ziemia oraz środki, dzięki którym mogliby na dobre się ich pozbyć. Jako jednostki muszą starać się uczyć i jasno myśleć o sytuacji międzygwiezdnej. Istniały na to sposoby; opowie o nich podczas następnych przemówień na tej planecie. Kiedy później przechodził między nimi, pozdrawiali go i przepychali się, by zbliżyć się do niego i go dotknąć. – Hytry – powiedziała Toni, kiedy jechali w końcu z powrotem do hotelu. Tym razem siedziała wciśnięta między potężne ciała Bleysa i Dahno, a Henry siedział z przodu, obok kierowcy. Bracia przyrodni spojrzeli na nią z obu stron. – Co z Hytrym? – zapytał Bleys. – To on cały czas mówił w imieniu Mistrzów Gildii, z którymi mieliśmy lunch – wyjaśniła Toni. – Zachowywał się, jakby był ich przywódcą. Ale czy wywarł na was wrażenie przywódcy przywódców? Wierzę, że Harley Nickolaus jest dominującą postacią między najważniejszymi Prezesami miasta Nowa Ziemia. Nie jest kimś, kogo chciałabym bliżej poznać, ale sprawia wrażenie dostatecznie silnego. Jednak Hytry – nic w nim nie sugeruje siły, jakiej należałoby się spodziewać po najważniejszym z Mistrzów Gildii. Bleys i Dahno wymienili spojrzenia nad jej głową. – Co o tym sądzisz, Dahno? – zapytał Bleys. Dahno wzruszył ramionami, niemal unosząc przy tym Toni z siedzenia, tak ciasno byli upchnięci. – Nie widziałem go – stwierdził. – Tak – potwierdził w zamyśleniu Bleys. – Nie wróciłeś z kolacji z panią gubernator. – Wiem co nieco na temat Hytrego przez nasze kontakty wśród Innych – powiedział Dahno. – Ale to nie dość, by dać nam podstawę do jakiejś pewnej opinii. Tytułowany jest Pierwszym Mistrzem Gildii miasta Nowa Ziemia. Jednak nie jestem pewien, czy oznacza to przewodzenie innym Mistrzom w tym ich Komitecie Kierowniczym. Mógłbym ci powiedzieć, gdyby było to Zjednoczenie albo nawet Harmonia. – Hytry rzeczywiście wydawał się słaby – stwierdził w zamyśleniu Bleys – ale mogły być inne powody, dla których to właśnie on mówił. Może być marionetką w rękach prawdziwego przywódcy. Albo decydują o wszystkim przez głosowanie czy wzajemne porozumienia, a on tylko oznajmia decyzje. W końcu, może też być znacznie sprytniejszy i silniejszy niż udaje. – Powiedziałeś kiedyś – odezwała się Toni do Bleysa – że każdy może określić inteligencję innych osób przez porównanie do siebie. Spojrzał na nią z góry. – Naprawdę tak powiedziałem? Nie miałem z Hytrym do czynienia na tyle, by naprawdę stwierdzić, jaki jest. W ograniczonym stopniu moje słowa są prawdą. Ale musiałem ci też powiedzieć, że istnieje wyjątek – dla mnie i dla każdego. W najlepszym razie, nikt z nas nie jest w stanie spojrzeć dalej, niż sięga wzrok. Możemy być pewni równego, ale nie mamy możliwości zmierzenia kogoś wyższego od nas. – Ale czy choć spotkałeś kiedyś kogoś, o kim pomyślałeś, że możecie się równać? – zapytała. – Jeśli tak, nigdy mi o tym nie wspominałeś. Z poczuciem winy pomyślał o swoim błędzie (Henry nazwałby to grzechem) arogancji. Najwyraźniej popadł w nią pomimo długotrwałej determinacji nie wpadnięcia w jej pułapkę. – Prawda? – zapytała. – Prawda, ale... – zawahał się – jesteście ty i Dahno. – Dzięki – powiedziała. – Jednak wolałabym uniknąć porównań. – Ja również – stwierdził Dahno. – A więc dobrze, jest jeszcze Hal Mayne. Nie znam jego ograniczeń, a to oznacza, że mogą być dowolne. Przypuszczam – ale to tylko domysł – jest spora szansa, że jest mi równy albo mnie przewyższa. Mogę też go przeceniać; jego początki okrywa tak gęsta zasłona tajemnicy... – Hmm – wydobył z siebie Dahno, który, jak Bleys wiedział, nie wierzył w możliwe znaczenie – by nie wspominać o niebezpieczeństwie – związane ze ściganym chłopcem z Ziemi. Dojeżdżali właśnie przed wejście do hotelu. Wyszli z limuzyny. Wchodząc do przedsionka, zastali na jego środku swoje bagaże, zebrane w wielki stos. Wyglądało na to, że były to wszystkie ich rzeczy, łącznie z tymi należącymi do Żołnierzy. Henry i Żołnierze, którzy weszli do hotelu przed nimi, stali wokół nich jak na straży. Henry bez słowa spojrzał na Bleysa. – Dahno – odezwał się Bleys. – Myślę, że to ty powinieneś się tym zająć. – Masz rację – szorstko odpowiedział Dahno, całkowicie pozbywszy się zwyczajowego dobrego humoru rysującego się na twarzy. Ruszył w stronę recepcji i zaczął rozmawiać z jednym z urzędników. Nie podnosił głosu i znajdował się w odległości, z której normalnie nie było słychać ani jego, ani recepcjonisty. Bleys usiadł w fotelu dryfowym i gestem nakazał Toni i Henry’emu, by do niego dołączyli. Zajęli miejsca i czekali. Normalnie można było się spodziewać, że Dahno wróci do nich niemal natychmiast, jednak jego rozmowa trwała kilka minut i zakończyła się tym, że w ślad za recepcjonistą przeszedł przez drzwi znajdujące się po drugiej stronie blatu recepcji. Nie było go dobre pół godziny, podczas której Bleys spokojnie rozmawiał z Toni i Henrym na temat planów związanych z dalszym tournee, jakby w ogóle nie doszło do wyrzucenia ich bagażu z pokoi. Pomimo sytuacji, pozostałą dwójkę pochłonęło to co mówił. Swego czasu Bleys postarał się rozwinąć w sobie umiejętność prowadzenia zajmujących rozmów nawet na błahe tematy, co teraz zdecydowanie owocowało, jako że Toni i Henry w widoczny sposób się rozluźnili. Jednak wewnętrznie, przez cały czas Bleys ukrywał i kontrolował uczucie silnego podniecenia. Było zbyt wcześnie, by mieć pewność, ale czuł, że wszystko zaczyna się dziać. Po pół godzinie pojawił się Dahno, tym razem w towarzystwie niskiego, pulchnego mężczyzny w ciemnym garniturze, z nieszczęśliwym, zdeterminowanym wyrazem twarzy. Cicho przeszli przez hol, a po dojściu do fotela zajmowanego przez Bleysa, to Dahno odezwał się jako pierwszy. – To kierownik hotelu – powiedział ostrym tonem. – Upiera się, że mieliśmy się dzisiaj wyprowadzić i ktoś inny zarezerwował nasze pokoje. Co więcej, zostały one już zajęte przez osoby, które dokonały rezerwacji, – Bardzo mi przykro, Bleysie Ahrens – odezwał się pulchny mężczyzna, pocąc się intensywnie – ale nasze zapisy nie podlegają wątpliwości. Wasza rezerwacja nie obejmowała już dnia dzisiejszego, a ludzie, którzy dokonali rezerwacji na dzisiaj, już wprowadzili się do waszych apartamentów. A skoro są już w pokojach, nie mogę ich eksmitować, nawet jeśli to skutek pomyłki. Jak wiesz, takie jest prawo – z tego co wiem, uniwersalne prawo na wszystkich Młodszych Światach, a nawet na Starej Ziemi. – Owszem, zgadza się – zgodził się Bleys. – Tak więc teraz, obawiam się, Bleysie Ahrens – ośmielony łagodnym tonem odpowiedzi Bleysa, kierownik spróbował przywołać swój autorytet – zamierzam poprosić was o opuszczenie holu. Razem ze swoimi ludźmi utrudniacie przejście naszym gościom. Nie macie już powodu, żeby tu przebywać. Obrócił się w stronę biurka portiera i strzelił palcami, na co podeszli do niego stojący tam trzej mężczyźni w zielonych uniformach. Przewodził im drobny trzydziestolatek z mocno opaloną twarzą. Jego spojrzenie powędrowało do oczu Bleysa. – Wy dwaj – zarządził kierownik – zacznijcie wynosić bagaże do pojazdów Bleysa Ahrensa, a ty – nie znam cię – idź wezwać jeszcze kilku boyów. Przynajmniej trzech. – Tak jest, panie kierowniku – odpowiedział ten opalony. Odwrócił się i odszedł. – I pośpiesz się! – zawołał za nim kierownik. Twarz miał całą spoconą. – Cóż – powiedział Bleys, wstając – Toni, Henry i Dahno, obawiam się, że nie pojawi się nikt, kto mógłby nam pomóc. Równie dobrze możemy się stąd zabrać. Powinniśmy móc znaleźć jakieś inne lokum – przynajmniej tymczasowo – do czasu aż znajdziemy inny hotel, który pomieści nas wszystkich pod jednym dachem. Portier przy drzwiach powinien znać miasto i jego hotele. Ruszył w stronę wejścia, podczas gdy Henry wydawał rozkazy, wysyłając przed niego Żołnierzy w luźnej formacji. Pozostała trójka ruszyła za nim. Wyszli na zewnątrz, w złoty blask kolejnego zachodu słońca, a płuca wypełniło im cudownie świeże powietrze, jakiego nie mogła dostarczyć klimatyzacja we wnętrzu hotelu. Chodnik przed budynkiem był mokry – najwyraźniej efekt krótkiego deszczu padającego przed chwilą. Część z ich bagaży została już wyniesiona przez boyów, ale nie zastali go na chodniku przed drzwiami. W ogóle nie było go widać. Właśnie w tej chwili z drzwi wyłonił się jeden z bagażowych, dźwigając cztery walizki – po jednej pod pachami i dodatkowo trzymając jedną w każdej dłoni. Skręcając w prawo, doszedł do rogu budynku i zniknął z pola widzenia. – Interesujące – stwierdził Bleys, czując lekkie podniecenie. Radośnie nucił sobie melodię. Uświadamiając sobie nagle, że stał się obiektem zainteresowania ze strony Toni, Henry’ego i Dahno, ucichł i przybrał obojętny wyraz twarzy. Ruszył spacerkiem w stronę, gdzie zniknął boy. Toni, Henry i Dahno poszli za nim. Skręcili za róg, ale mężczyzny nie było nigdzie widać. Poszli dalej wzdłuż ślepej ściany hotelu, znów skręcili i stanęli u wejścia do czegoś w rodzaju jaskini w boku budynku. Podjazd dla poduszkowców przecinał chodnik, przechodząc w placyk zakończony platformą ładunkową. Prowadziły na nią betonowe schody, u których szczytu ustawiono ich walizki. Boy, który odstawił właśnie niesione przez siebie torby, odwrócił się, zszedł po schodach i minął ich bez słowa, wracając do hotelu. – Co ich napadło? – zapytała Toni. – Czemu przynoszą je tutaj? Wewnętrzne podniecenie Bleysa wzmogło się. – Myślę, że jednak pojawił się ktoś, kto nas uratuje – stwierdził. Spojrzała na niego. W tej chwili zza rogu wyłonił się kolejny boy obładowany walizkami, zaniósł je w górę schodów i odstawił. Był to niski mężczyzna z mocną opalenizną. Zatrzymał się i obrócił w ich stronę, a Bleys odczytał z jego plakietki imię Anjo. – Wszystko w porządku – odezwał się pracownik hotelu. – Za kilka minut wrócicie do swoich pokoi. Tak naprawdę nikt się tam nie wprowadził. Zaraz wracam. Opuścił platformę przez znajdujące się na jej tyłach podwójne drzwi. Po kilku chwilach wrócił z pokojowym, w białej koszuli i czarnej marynarce z przypiętą plakietką z imieniem. Mężczyzna z obsługi pokoi podniósł tyle walizek, ile zdołał i zabrał je za drzwi. Boy podniósł resztę i ruszył za nim. Nie było go przez kilka minut, po czym pojawił się ponownie, z pustymi rękoma, w towarzystwie jeszcze dwóch pokojowych. Przyglądał się, jak zabierali kolejne walizki, doniesione od tego czasu przez boyów z holu. Odwrócił się do Bleysa. – Większość z nas oglądała transmisję z twojego przemówienia, Wielki Nauczycielu – powiedział. – Nie martw się, zaopiekujemy się tobą. Po tych słowach odwrócił się i zszedł po schodach, niknąc za rogiem budynku. Po niedługim czasie reszta ich bagaży została dostarczona przez jeszcze dwie osoby z obsługi hotelowej, z których jedną była kobieta o ciemnych, kręconych włosach. – Czy powinniśmy zostać i pomóc? – kobieta zapytała boya o ciemnej twarzy, który właśnie sam przyniósł kilka toreb. – Nie, lepiej wracajcie – odpowiedział zapytany. – Przyprowadźcie strażników Nauczyciela. – Poczekajcie – wtrącił się Henry – muszę wrócić z wami. – Słusznie – zgodziła się kobieta. Odeszła razem z Henrym. Opalony mężczyzna odwrócił się do stosu rzeczy, ale te zdążyły już prawie całkiem zniknąć, wyniesione przez pokojowych. Podniósł kilka ostatnich walizek. – Chodźcie ze mną – poprosił. Poprowadził ich do środka przez podwójne drzwi w rejon kuchenny, a następnie do ściany z wejściami do wind. Wcisnął tam zwykły, umieszczony na ścianie przycisk, zamiast użyć bransolety, co zazwyczaj wystarczało do uzyskania dostępu do wind przeznaczonych dla gości hotelowych. Kabina windy była o połowę większa od tej prowadzącej do pokoi Bleysa, a jej ściany miały elastyczne obicie. – Winda towarowa – wyjaśnił ich przewodnik, wciskając kombinację klawiszy na panelu ściennym. Kabina ruszyła szybko, potem zwolniła. Jej drzwi otwarły się i wyszli do kuchni w apartamencie Bleysa. – Jak powiedziałem na dole, nikogo tu nie ma – stwierdził mężczyzna. Odezwał się, idąc w głąb apartamentu, do sypialni, gdzie powinny zostać umieszczone walizki. Najwyraźniej wiedział do kogo należały. Pokój, do którego najpierw ich zaprowadził, należał do Toni, podobnie jak niesione przez niego walizki. Właścicielka natychmiast przystąpiła do ich rozpakowywania. Mężczyzna poprowadził Dahno i Bleysa z powrotem do holu i wrócił do stanowiącej część apartamentu kuchni, zatrzymując się obok drzwi do windy bagażowej*. Wcisnął przycisk otwierający jej drzwi i obrócił się do Bleysa. Ten zauważył, że mężczyzna był młodszy, niż wydało mu się w pierwszej chwili. Opalenizna była myląca. Bleys, jak sam to określał „wypełnił obraz” mężczyzny w pamięci, kiedy Anjo pierwszy raz się do nich odezwał. Opalenizna, a później półmrok panujący na rampie ładunkowej, zdawały się podkreślać delikatne zmarszczki w kącikach brązowych oczu, pod czarnymi brwiami i czupryną. Jednak zmarszczki te nie były efektem wieku, a długiego przebywania na słońcu. Zauważył takie sarnę linie u Henry’ego, kiedy mając jedenaście lal pierwszy raz spotkał człowieka nazywanego wujkiem. Anjo nie miał więcej niż trzydzieści pięć lat – może nawet poniżej trzydziestki. – Jak mówiłem, Nauczycielu – odezwał się, zwracając się do Bleysa – zaopiekujemy się tobą. Pomoże ci większość ludzi pracujących w obsłudze tego hotelu, a myślę, że jutro nie będzie tu nikogo poniżej stanowiska kierowniczego, kto nie chciałby udzielić ci pomocy. Och, prawie zapomniałem. Sięgnął do górnej kieszeni marynarki i wyciągnął kawałek papieru z zapisanymi liczbami. Obok każdej sekwencji cyfr napisano słowo. Podał kartkę Bleysowi. – Wasze linie wewnętrzne odcięto od centrali, ale nie mogą odciąć linii zewnętrznych. Jeśli będziecie chcieli wezwać obsługę, aby dostać jedzenie czy cokolwiek, zadzwońcie pod zewnętrzny numer podany na kartce. Centrala automatycznie połączy was z działem, z jakim będziecie chcieli. Do jutra wszyscy na centrali będą pewni, na razie używajcie bezpieczniejszego sposobu i udawajcie, że dzwonicie z zewnątrz. Wskazał na numer na samej górze listy, obok którego widniał napis „boy” i jeszcze jedno słowo, którego Bleys nie był w stanie zrozumieć. – To moje imię, Anjo – wskazał kciukiem drugie słowo. – Jeśli zadzwonicie po boya, nie ufajcie każdemu, który się zgłosi. Poproście o Anjo, a kiedy się pojawię, będziecie mogli powiedzieć, o co chodzi. – Dziękuję. – Bleys wziął kartkę w swoje długie palce. – Naprawdę, wszyscy bardzo ci dziękujemy. – To nic, Nauczycielu – odpowiedział Anjo. – Wielu z nas już wcześniej widziało twoje nagrania. Kierownik może próbować przysporzyć ci kłopotów, ale tak naprawdę nie jest w stanie nic zrobić – to znaczy, o ile w ogóle dowie się, że jesteście w jego hotelu ponownie, a może do tego nie dojść aż do jutra. Jednak nie zdziwcie się, jeśli pojawią się tu jacyś rudzie, którzy chcieliby się wprowadzić. Jeśli do tego dojdzie, po prostu odeślijcie ich na recepcję... – Zrobimy tak – stwierdził Dahno z radosnym uśmiechem. – Tak – kontynuował Anjo. – Kiedy to zrobicie, prawdopodobnie natychmiast pojawi się kierownik, ale skoro jesteście tu z powrotem, to tak naprawdę nie może was stąd wyrzucić. Takie jest prawo. Powiedzcie po prostu, że ktoś z was cały czas tu był, pokoje nie zostały zwolnione, a boyowie przysięgną, że kiedy pomagali zabierać stąd bagaże i pakować rzeczy, cały czas widzieli tu kilka osób. Zaczął odwracać się w stronę windy. – Jedną chwileczkę – powiedział Bleys. Anjo odwrócił się. – Musimy wiedzieć, kto jeszcze w mieście może nam pomóc – stwierdził Bleys. – Czy możesz się tego dowiedzieć? Zwłaszcza, czy jeśli ich wezwiemy, zjawią się nasi kierowcy z limuzynami. Właściwie, gdybyś mógł zebrać ludzi, którzy mogliby przemawiać w imieniu większych grup, może przyprowadziłbyś ich do nas, tak że zaplanowalibyśmy dalsze działania? – Z przyjemnością, Nauczycielu. Rozgośćcie się teraz. Przerwał i uśmiechnął się nieoczekiwanie, a jego twarz nabrała wyglądu prawie tak radosnego, jak twarz Dahno. – A tak przy okazji, nie będziecie musieli płacić za nic, czego zażądacie bezpośrednio u obsługi. Właściwie w ogóle za nic nie będziecie płacić, chyba że kierownik w jakiś sposób sfałszuje rachunki i sam wprowadzi je do komputera. Przecież was tu nie ma... Odwrócił się i wszedł do windy, pozwalając, by drzwi zamknęły się za nim. Niemal w tej samej chwili z sąsiedniego pokoju dołączył do nich Henry. – Wezwałem Żołnierzy i wysłałem ich wokół narożnika, przez platformę wyładunkową z tą kobietą jako przewodnikiem – poinformował ich Henry. – Do tej pory powinni już dotrzeć. – Powiedziałeś im, żeby byli w gotowości? – zapytał Bleys. – Możesz im powiedzieć, że jeśli opuszczą swoje pokoje, mogą zostać od nich odcięci. Tu jest lista z numerami do poszczególnych serwisów hotelowych. Mógłbyś zrobić kopie dla Toni i Dahno? – Tak – Henry wziął kartkę. – Najwyraźniej będziemy musieli szybko opuścić miasto – stwierdził Bleys – chyba że Anjo i jego przyjaciele mają jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy zostać. Wygląda na to, że Prezesi chcą mi zademonstrować swoje możliwości. Musiało wydarzyć się coś, co wywołało tak szybką reakcję. Chciałbym wiedzieć co, ale przypuszczam, że będziemy musieli trochę poczekać... – Już mam dość tego lokalnego soku pomarańczowego! – oświadczyła Toni, przyglądając się hotelowemu menu. – Mają tu całkiem przyzwoite lokalne piwo – stwierdził Dahno. – Jest inne, ale niezłe. Wiem, że żadne z was nie jest zainteresowane alkoholem, ale mogłabyś wypić kilka butelek, Toni, nie zdając sobie sprawy z tego, że zawiera jakiś alkohol, a ty, Bleys, prawdopodobnie mógłbyś spokojnie wchłonąć kilka razy tyle. – W porządku – powiedziała Toni – spróbuję go. – Ja także – dodał Bleys. – Woda – Henry potrząsnął głową. – Dobrze – stwierdził Bleys. – Obejrzyjcie hotelowe menu, a ja spróbuję to zamówić przez zewnętrzną linię. Wkrótce po telefonie dostarczono im wszystko, co zamówili i zjedli doskonałą kolację. – Znów wyglądasz na zadowolonego – stwierdziła Toni przy stole. – Wydaje mi się, że już o tym wspominałem – odpowiedział Bleys. – Reakcja jest szybsza od akcji, zwłaszcza w tym przypadku. Chciałem, żeby Prezesi lub Gildie zaczęły działać, abym mógł to wykorzystać. Wiesz, zaraz jak tu dotarliśmy, Dahno wspomniał mi o nieokreślonym trzecim elemencie tej planety... Nagle drzwi do pokoju otwarły się gwałtownie i wszedł przez nie kierownik recepcji. Twarz wykrzywiała mu maska wściekłości. – Jesteście tu nielegalnie! – krzyknął na nich. – Wezwałem policję! Słyszycie? Wezwałem policję! Będą tu za kilka minut, żeby was wyrzucić! Rozdział 11 Bleys spokojnie wstał ze swojego miejsca za stołem i od niechcenia ruszył w stronę kierownika. Oczy pulchnego mężczyzny rozszerzyły się ze strachu i cofnął się za drzwi, które natychmiast zamknęły się za nim. Bleys wrócił do stołu i uniósł trzymany przed chwilą w dłoni widelec. – Policja – odezwała się Toni. – Co z nimi? Co zrobimy, kiedy się pojawią? – Nie sądzę, żeby do tego doszło – odpowiedział Bleys. – Aresztowanie mnie stałoby się wydarzeniem. Znaleźlibyśmy się na pierwszych stronach wszystkich gazet. Nawet jeśli rzeczywiście ich wezwał, nie ruszą palcem bez konsultacji z przełożonymi, a nie wyobrażam sobie, żeby ci pozwolili na jakąś akcję bez porozumienia się najpierw z Prezesami. Ci nie będą chcieli nagłośnienia sprawy. Przede wszystkim oznaczałoby to, że możemy pozwać hotel, wyciągając przeciw nim cały szereg zarzutów, od oszczerstwa do fałszywego aresztu. Prezesom by się to nie spodobało. Nie sądzisz, Dahno? – Całkowicie – zgodził się zapytany. – Jesteś pewien, że pozwoliłoby ci na to lokalne prawo? – zapytała Toni. – Mogą mieć tu inne przepisy. – Nie aż tak – stwierdził Dahno. Przerwał jedzenie i wytarł usta serwetką. – Ale jeśli się nad tym zastanowić, nie ma powodu, żebyśmy sami nie mieli zrobić sobie trochę rozgłosu. Uniósł bransoletę i przemówił do niej. – Ekran – zażądał. W powietrzu przed nim pojawiła się projekcja ekranu o szerokości około trzech stóp. – Przeszukiwanie lokalnej książki telefonicznej. Prawnicy. Nieruchomości. – Przez ekran zaczęła się przesuwać lista nazwisk z umieszczonymi obok adresami i numerami telefonów. Wcisnął jeden z przełączników bransolety. Lista znieruchomiała, ekran zniknął, a on znów przemówił w powietrze. – Tak – powiedział. Na chwilę zapadła cisza, podczas której czekał, a reszta przyglądała mu się – zwłaszcza Toni, z uwagą i zainteresowaniem. – Halo? Tu Dahno Ahrens. Jestem prawnikiem ze Zjednoczenia. Zostałem skierowany do doradcy Liefa Williamsa z dość ważną sprawą o konsekwencjach prawnych, zarówno na Zjednoczeniu jak i tu, na Nowej Ziemi. Czy mogę z nim porozmawiać? Czy to przez zapomnienie, czy celowo, Dahno nie umożliwił współtowarzyszom usłyszenia wypowiedzi drugiej strony, tak że mogli śledzić tylko jego część rozmowy. – ...Tak, oczywiście, poczekam. Przestawił mikrofon telefonu na wyciszenie i spojrzał na pozostałych z lekkim, łobuzerskim uśmieszkiem. – Sugestia na temat możliwej sprawy międzyplanetarnej powinna przywołać przed oczy Liefa Williamsa wizję sporego kredytu – powiedział. – Znasz go? – zapytała Toni. – Nie – odpowiedział. – Po prostu podpinam się do sieci. – A jesteś prawnikiem? – Między innymi. To znaczy, przeczytałem wszystkie książki i zdałem egzamin przed Radą. Może zrobiłem po drodze kilka skrótów na drodze do stania się prawnikiem, ale tutaj jestem nim całkowicie legalnie. Pomyślałem, że może się to przydać... – Tak, mecenasie! – kontynuował ciepłym nagle głosem. – To bardzo uprzejme z pańskiej strony, że zechciał pan odłożyć to, czym się zajmował i porozmawiać ze mną. Tu Dahno Ahrens... Tak, brat Bleysa Ahrensa. Organizacja Innych na różnych światach podlega mojej bezpośredniej kontroli. Och, tak, rzeczywiście powiedziałem coś takiego pańskiej sekretarce czy recepcjonistce – z kimkolwiek rozmawiałem. Jak już wspomniałem, na Zjednoczeniu sam jestem prawnikiem, choć nie prowadzę praktyki. Moja praca polega na doradzaniu bratu – tak, Wielkiemu Nauczycielowi, ma pan całkowitą rację. Ktoś na Zjednoczeniu wspomniał mi pańskie nazwisko... Przerwał, słuchając. – Och, nie pamiętam teraz w jakich okolicznościach, ale wspominano o panu jako o kimś, kogo powinienem zapamiętać... w dziedzinie nieruchomości, musi pan znać innych specjalistów... Jeszcze raz przerwał, słuchając. – Nie, nie – powiedział. – Proszę mi wystawić rachunek – oczywiście bezpośrednio za ten telefon. Nie, absolutnie nie biorą pod uwagę przyjęcia tego jako uprzejmości. Potrzebuję tylko od pana lokalnej porady. Czy może mi pan powiedzieć, kto byłby najlepszy do poprowadzenia dużej sprawy o odszkodowanie przeciwko hotelowi, tu na Nowej Ziemi? – Och? Tak pan myśli? – Dahno ponownie dotknął bransolety. – Czy mógłby pan jeszcze raz powtórzyć to nazwisko i numer telefonu? Dziękuję. Tak, oczywiście powołam się na pana podczas rozmowy z nią. Nie, z pewnością nie. I proszę pamiętać, że zdecydowanie chcemy dostać od pana rachunek za zajęty czas. Dziękuję. Tak, musimy. Jak tylko będę miał wolną chwilę, tak, lunch z panem. Do widzenia. Wyłączył bransoletę i spojrzał na nich. – Jeśli nie masz nic przeciwko – powiedział patrząc na Bleysa – podyskutuję trochę na temat naszej sytuacji z damą, którą mi właśnie polecono. Chcę uczynić sprawę sądową tak prawdopodobną, żeby prawie już ją czuła. Choć tak naprawdę, nie chcemy ugrząźć przed sądem na tej planecie, prawda? – Nie – potwierdził Bleys. – Ani na żadnej innej, jeśli już o tym mowa. Nawet jeśli będzie to wiele kosztować, chcę pozostać osobiście niezaangażowany. Skończyli kolację, a policja się nie pokazała. Po jakimś czasie do Bleysa zadzwonił Anjo. – Nauczycielu – powiedział. – Mam wieści. Po całonocnych rozmowach, Gildie i Prezesi osiągnęli tego ranka jakieś porozumienie w twojej sprawie. Część z naszych miała także czas na prace organizacyjne. Mam ze sobą ludzi, z którymi chciałeś rozmawiać. Mam ich przyprowadzić? – Świetnie – odpowiedział Bleys. – Miałem nadzieję, że właśnie to zrobisz. Oczywiście, przyprowadź ich tutaj. Nadal nie było śladu po policji, za to przybył Anjo z pięcioma osobami – trzema mężczyznami i dwiema kobietami. Zaproszono ich, żeby usiedli i zaoferowano im jedzenie i napoje, czego odmówili. Kiedy już zajęli miejsca, Anjo rozpoczął prezentacje. – To Zara Ben – powiedział wskazując na drobną, około trzydziestoletnią, czarnowłosą kobietę o oliwkowej skórze i ostrych, wojowniczych rysach, ubraną w obcisły ciemnopomarańczowy kombinezon. – Odpowiada za kierowanie ruchem w mieście. A to jest Vilma Choyse. Vilma Choyse, druga z przybyłych kobiet, sądząc po wyglądzie dobrze ponad czterdziestoletnia, miała owalną twarz z brązowymi włosami i prostą sylwetkę. – Możecie określić mnie jako działającą na własną rękę rzeczniczkę praw obywatelskich – stwierdziła. Dahno skłonił się jej, a ona odpowiedziała profesjonalnym uśmiechem. Z mężczyzn, pierwszy w kolejności siedział Bili Delancy, w niebieskim garniturze, właściciel i pracownik małej firmy produkującej drobne części metalowe. On też miał ponad czterdzieści lat, ale wyglądał na starszego od Vilmy. Miał kanciastą twarz i ciało oraz ciemne włosy, jeszcze bez siwizny, choć wyglądały, jakby niedługo mogła się na nich pojawić. Podobnie jak Zara, Ben sprawiał bojowe wrażenie. Następny był młodszy, wysoki i szczupły, czarnowłosy mężczyzna o nazwisku Trey Nolare, ubrany w czarne spodnie i białą koszulę kelnera. Ostatnim był trzydziestoparolatek w szarym garniturze o szczupłej, czarnej twarzy, który okazał, się być lokalnym korespondentem jednej z agencji informacyjnych. Nazywał się Alan Manders. Kiedy już zajęli miejsca, wszyscy skierowali wzrok na Bleysa, praktycznie ignorując Toni, Henry’ego i Dahno. – W ciągu dwudziestu czterech godzin wszystkie osoby z twojego otoczenia nie posiadające statusu dyplomatycznego zostaną aresztowane – odezwała się Zara Ben niemal z satysfakcją, gdy tylko Anjo skinął w jej stronę. – Nie weźmie was teraz żaden wynajmowany pojazd i już straciliście limuzyny. Kierowcy mogliby je prowadzić, ale firmy nie pozwolą im na wyjazd z garażów. Zarówno Gildie jak i Prezesi postanowili cię przyhamować. – Rozumiem – ponuro powiedział Bleys. – Tak – mówiła dalej – prawie wszyscy pracownicy byliby po twojej stronie, gdyby tylko się odważyli, ale Prezesi zakazali pracownikom udzielać ci jakichkolwiek usług. Mistrzowie Gildii powiedzieli to samo. Zbyt wiele oczu nam się przygląda, by większość łudzi odważyła się działać niezgodnie z poleceniem. Myśleliśmy o wywiezieniu cię z miasta, pojedynczo lub po kilka osób naraz, prywatnymi pojazdami. – Nie ma potrzeby pośpiechu – odezwał się Anjo, nie tyle przerywając jej, co odbierając Żarze kontrolę nad rozmową. – Jak może powiedziałem wcześniej, masz całkowite prawo przebywać w tym miejscu, Prezesi i Gildie nie będą chciały, by publicznie widziano, jak zmuszają cię do opuszczenia planety. Przerwał ze wzrokiem utkwionym w Zarę, która wyglądała, jakby znów chciała się odezwać, ale zrezygnowała. – Możemy cię tu utrzymać i karmić – kontynuował Anjo. – Ale jak długo pozostaniesz w hotelu, będziesz właściwie więźniem. – Wynajęty przez was statek atmosferyczny – wraz z pilotami – wciąż jest dostępny na lotnisku – stwierdził Alan Manders, dziennikarz. – Ale jeśli użyjecie go jako środka transportu do następnego z celów waszej podróży, przekonacie się, że sytuacja tam będzie wyglądać podobnie lub gorzej. – Ogólna opinia między nami, którzy mniej lub więcej kierują organizacją mającą się o ciebie zatroszczyć, Nauczycielu – powiedział Anjo – jest taka, że lepiej będzie jeśli znikniesz, a resztę przemówień nagrasz. Przerwał. Bleys skinął. – Myślałem o tym. Jednak pracownicy będą musieli wiedzieć, że wciąż z nimi jestem. Możliwe, że będę musiał nieoczekiwanie opuścić Nową Ziemię, ale nawet wtedy powinni wiedzieć, że odleciałem z własnej woli i jeszcze powrócę. – Zarówno przekazanie wiadomości pracownikom, jak i odlot, można zorganizować – stwierdził Anjo. – Moglibyśmy ukryć was w mieście, ale pojedynczo, a na pewno nie więcej niż po trzy osoby w jednym miejscu. – Nie – zaprotestował Bleys. – Zostaniemy razem. – Tak myślałem – odpowiedział Anjo. – Czyli będziemy musieli wywieźć was z miasta. I to daleko. – Chyba rozumiesz, że jesteś czymś w rodzaju materiału wybuchowego – głębokim, miłym głosem wtrącił się Bili Delancy. – Gildie i Prezesi nigdy nie spodziewali się, że może tu przybyć ktoś taki jak ty, kto wzburzy całą populację planety. – To prawda – potwierdził Manders. – Obie grupy od ponad stu lat uciskały obywateli, poddając ich coraz ściślejszej kontroli. Ale Gildie i Prezesi popadli w samozadowolenie. Twoje pojawienie się i przemowa, na którą wyraźnie zareagowało tak wielu ludzi, wywołało w nich panikę, stawiając ich przed sytuacją, w której nie wiedzą co robić. Dahno odchrząknął. – Tak więc obie strony czują, że jak najszybciej muszą coś zrobić – z entuzjazmem ciągnął Manders. – Nie odważą się uwięzić cię na podstawie sfabrykowanych zarzutów, bo to byłoby zbyt oczywiste. Nie są też gotowi żeby cię zabić albo otwarcie zaatakować – przynajmniej jeszcze – ponieważ bardzo zaszkodziłoby to ich reputacji, nie tylko tu, ale i w stosunkach międzyplanetarnych. Co ważniejsze, naruszyłoby też kontakty handlowe Prezesów z Młodszymi Światami. W szczególności, specyficzne relacje jako część kanału produkcyjnego Newton–Cassida–Nowa Ziemia. Wiesz, że podpisali właśnie kontrakt na skalę całej planety, wiążący nas z tamtymi światami? – Tak, słyszałem o tym – odpowiedział Bleys. – Traktują nas wszystkich jak niewolników! – Na ciemnej twarzy Mandersa pojawił się nagle groźny wyraz. – To prawda – poświadczył Bili Delancy. Wyciągnął z kieszeni mały cylinder i wciągnął przez niego powietrze do obu dziurek w nosie. – Prezesi czy Gildie nie chciałyby wywrzeć na Newtonie i Cassidzie wrażenia, że nie mają pełnej kontroli nad społeczeństwem. – Przeziębienie? – zapytał współczująco Bleys. Bili Delancy przecząco potrząsnął głową i szybko schował cylinder. – Rodzaj artretyzmu – odpowiedział. – Ten cylinder to nowość z Cassidy, z laboratorium medycznego, dla którego moja firma robi części. Inhalator umożliwia mi szybkie wchłonięcie lekarstwa kilka razy dziennie. Jego głos nabrał rozmarzenia. – Z tego co słyszałem, na Starej Ziemi już od lat mają sposoby na trwałe wyleczenie wszelkich chorób autoimmunizacyjnych. – Nie zebraliśmy się po to, żeby o tym rozmawiać, prawda? – wtrąciła się Zara. – Zgadzam się z tym, co mówi Anjo. Wielki Nauczyciel i jego ludzie mogą tu zostać jeszcze jakiś czas, ale i tak powinniśmy jak najszybciej zacząć ich stąd wywozić – po dwie–trzy osoby w prywatnych pojazdach, przez platformę wyładunkową. – Zgadzam się – w zamyśleniu powiedział Bleys. – Jak powiedział przed chwilą Bili Delancy, jesteśmy jak materiał wybuchowy – albo może, stosując lepsze porównanie – jak zapalnik do uzbrojonego już ładunku. Im głębiej nas schowacie, tym lepiej. Zdaje się, że trafiłem na wasz świat w dość krytycznej chwili. Uśmiechnął się do swoich gości, bo Toni skrzywiła się na ostatnie słowa, a twarz Henry’ego stała się nagle surowa. – Tak – kontynuował Bleys swobodnie – ale zawsze byłem głęboko zainteresowany Nową Ziemia.. Może powinienem był wybrać lepszy czas. Swoje słowa zakończył lekkim tonem, ale rzucił Toni i Henry’emu spojrzenie bez przybierania żadnego konkretnego wyrazu twarzy. – Gdyby doszło do rewolucji, poprowadziłbyś nas, Nauczycielu? – zapytał Delancy. – Nie – pewnie odpowiedział Bleys. – Powtarzałem wielokrotnie: jestem filozofem, nie rewolucjonistą. Choć zdaje się, że filozof też czasem musi uciekać i ukrywać się jak rewolucjonista. A gdzie tradycyjnie ukrywali się rewolucjoniści, gdy ścigały ich potęgi tego świata? Rozejrzał się po twarzach zebranych. Jednak kiedy nikt z nich się nie odezwał, odpowiedział na własne pytanie. – Oczywiście w górach. Tej planecie nie brak pasm górskich, między którymi powinny być miejsca, gdzie możemy się ukryć nawet przed poszukiwaniami prowadzonymi z powietrza i cały czas pozostać razem – co jest ważne. Anjo westchnął cicho. – Nauczycielu, czytasz w myślach. Tam właśnie chcieliśmy cię zabrać. – Nie – odpowiedział Bleys ze smutkiem w głosie. – Po prostu używam logiki. Ale powinniśmy wyjechać najszybciej, jak to możliwe. Najlepiej jeszcze dziś. Rozdział 12 Zanim Anjo dokonał niezbędnych przygotowań, minęła północ. Zeszli małymi grupkami przez ciche o tej porze przejście dla personelu i hotelową kuchnię do platformy wyładunkowej. Tam zabierano ich, po kilka osób, do różnorakich pojazdów. Bleys odczuwał wewnętrzne podniecenie, taki sam rodzaj męczącego uczucia, jakie wygoniło go na ścianę budynku w kwaterze Innych na Zjednoczeniu, w noc poprzedzającą nieoczekiwane pojawienie się Henry’ego z ofertą pomocy. Jednak wiedział, że tym razem było to coś innego. Spodziewał się pojawienia się Anjo – a w każdym razie kogoś takiego jak on – reprezentującego trzecią siłę Nowej Ziemi, stojącą w opozycji do Gildii i Prezesów. Anjo nie stanowił nawet takiego zaskoczenia, jakim było nagłe i szczęśliwe pojawienie się Henry’ego. Wyglądało na to, że nie miał powodów do niepokoju. Ich ucieczka z miasta, przynajmniej z początku, wyglądała nudno i mało interesująco – bardziej niewygoda niż cokolwiek innego. Bleys odsunął od siebie podniecenie i niepokój. Bleys, Toni, Dahno i Henry jechali pierwsi, w stosunkowo luksusowym pojeździe dostawczym – niestety, na kołach, podobnie zresztą jak większość z nie rzucających się w oczy pojazdów. Jego pozbawione okien wnętrze wyposażono w dywan, kilka sof i dwa olbrzymie fotele dla Bleysa i Dahno – wszystko klasyczne. Żołnierze jechali czwórkami i piątkami w innych pojazdach. Dojechali dopiero rano – zatrzymując się na krótko na śniadanie – do małego miasteczka Guernika, stanowiącego niewiele więcej niż kropkę na mapie. Składało się z kilku domów osłoniętych wyblakłymi i noszącymi ślady zużycia gontów, pokrywających boki i dach tych dwupiętrowych budowli; dwóch niewielkich sklepów i baru. – Nie przejmuj się tym widokiem – powiedział Anjo, kiedy wysiadali z ciężarówki na ścierpniętych od siedzenia nogach. – Będziesz przebywał z ludźmi jeszcze głębiej w dziczy. Śniadanie w barze zjedli bardziej ze zmęczeniem niż apetytem i pojechali dalej. Otaczające ich teraz krajobrazy były typowe dla pustynnych wyżyn, z twardą, czerwonawą ziemią i skąpą wegetacją. W pewien sposób, dzięki swojej surowości, były nawet atrakcyjne. Bleys stwierdził, że myśli o tym krajobrazie jako o ziemi prawdy – choć nie bardzo pamiętał, gdzie usłyszał czy przeczytał to określenie i nie wiedział, czemu teraz wypłynęło z pamięci. Najbardziej rzucającą się w oczy rodzimą florę stanowiły rośliny podobne do kaktusów. Resztę roślin stanowiły małe łaty odmian pustynnych traw i krzewów, posianych tu jako część pierwotnej operacji terraformingu. Najwyraźniej zostały wprowadzone, aby wiązać wysuszoną ziemię i przekształcić ją w urodzajną glebę, oraz by dostarczyć jadalną paszę dla hodowanych w tej okolicy roślinożerców. – Ludzie mieszkający w tym rejonie – stwierdził Anjo – to niemal wyłącznie ranczerzy. – Jakiego rodzaju hodowle? – zapytała Toni. – Króliki i kozy – Anjo odwrócił się częściowo ze swojego miejsca obok kierowcy, na przedzie pojazdu. – Bydło nie radzi tu sobie najlepiej, a nawet gdyby sobie radziło, ranczerzy nie mogliby konkurować z wołowiną z hodowli klonów. Kiedy Prezesi kupili tę technologię z Cassidy, zatrzymali ją dla siebie jako monopol. – I rancza upadły? – zapytał Bleys. – Cóż, wciąż tu są – odpowiedział Anjo. – Ale nie są już prowadzone przez tych samych ludzi. – Wydaje się to marnotrawstwem – stwierdziła Toni. – Chodzi mi o to, że jest to jeden z niewielu Młodszych Światów, na których z sukcesem można hodować ziemskie bydło – ale nie robią tego. Zaledwie kilka godzin po wyjeździe z Blue Harbor zjechali z głównej autostrady i od tamtej pory drogi stawały się z każdą chwilą coraz prymitywniejsze. Trasa, którą podróżowali od chwili opuszczenia Guerniki, stanowiła zaledwie ślady kolein odciśniętych w twardej, czerwonawej ziemi. Ich ciężarówka podskakiwała i odbijała się od nierównej powierzchni. Kierowali się teraz wprost na góry. Ich zbocza były widoczne przed nimi przez przednią szybę pojazdu, w miarę upływu dnia piętrząc się coraz wyżej w kolorach przechodzących od głębokiego fioletu i czerni, przez błękit do zielem i czerwieni. Przy pewnym oświetleniu mogły wyglądać wręcz groźnie. Dla lubiącego góry Bleysa wyglądały w takich chwilach jak potężni, starzy przyjaciele. – Obejrzenie tego masywu o świcie czy zachodzie słońca musi wywierać niezłe wrażenie – odezwała się Toni. – Tak – potwierdził Anjo z przedniego siedzenia, nie odwracając się. Dojechali w końcu do niskiego budynku u samego podnóża pierwszego stromego zbocza, domu z kamiennymi ścianami i dachem pokrytym gontem. Ściany były szare, szarawe z czerwonawym odcieniem były też gonty, najwyraźniej zrobione z kory jakiegoś drzewa, a każdy z nich był lekko wypukły na środku, przypominając ceramiczne dachówki. Ciężarówka zatrzymała się i wysiedli z niej, zesztywniali. Z budynku pośpiesznie wyłoniła się para w średnim wieku – wysoki mężczyzna z twarzą równie opaloną jak u Anjo, z żoną, średniego wzrostu kobietą ubraną w długą suknię w biało–niebieską kratę – zza której wypadło z domu czworo dzieci w wieku od szesnastu do sześciu lat, trzy dziewczynki i chłopiec. – To Mordard Cruzon i jego żona, Yala – przedstawił ich Anjo. – Oraz ich rodzina. – Wielki Nauczycielu – odezwał się Mordard – jesteśmy szczęśliwi i zaszczyceni, że możemy cię tu gościć. Wasza czwórka może schronić się pod naszym dachem. Dla pozostałych ustawiliśmy namioty za domem. – Ja pojadę zanocować u krewnych – wyjaśnił Anjo. – Do zobaczenia później. Razem z kierowcą wsiedli do ciężarówki, zawrócili ją w kłębach kurzu i odjechali z powrotem drogą. – Wejdźcie, wejdźcie do środka! – zawołała Yala. – Schowajmy się przed pyłem, zanim wszyscy się podusimy. Weszli. Wnętrze było niespodziewanie obszerne, z drewnianymi meblami i cudownie kolorowymi pledami pozawieszanymi na wszystkich ścianach. Zarówno meble jak i pledy, były ręcznej roboty i czyste. Upłynęły trzy dni, zanim Anjo znów się pojawił, tym razem w towarzystwie niskiego, szerokiego mężczyzny około pięćdziesiątki, z brodą i wielką szopą siwiejących, rudych włosów, wykazującym silne podobieństwo do Anjo. – Wasze obozowisko jest gotowe – oświadczył starszy mężczyzna, którego Anjo przedstawił jako swojego wujka, Polona Geana. Mówił formalnie i z lekkim akcentem, jakby z któregoś z języków Starej Ziemi, nabytym albo odziedziczonym. – Powinniśmy tam natychmiast wyruszyć. Mamy... Zerknął w kierunku palącej jasnymi promieniami kropki, jaką stanowił Syriusz, bezbłędnie lokalizując jej położenie na niebie. – Mamy tylko osiem godzin światła dziennego, żeby się tam dostać. To nie tak daleko, ale ostatni odcinek wymaga trudnej wspinaczki. Odwrócił się do pary goszczącej przez ostatnie kilka dni Bleysa, Dahno, Toni i Henry’ego. – Mord, masz dla mnie wózek z kołami i płozami oraz kozi zaprzęg mogący pokonać tę trasę? Wysoki mężczyzna skinął głową. Bagaże Bleysa, Dahno, Toni i Henry’ego powędrowały do wózka ciągniętego przez dwanaście kóz zaprzężonych parami. Lokalne odmiany kóz były znacznie większe i bardziej poddające się szkoleniu niż ich ziemscy przodkowie, i w konsekwencji często były wykorzystywane na Młodszych Światach jako siła pociągowa. Przez chwilę Bleys poczuł dotyk nostalgii za latami spędzonymi na farmie Henry’ego na Zjednoczeniu, gdzie podróżował podobnym, ciągniętym przez kozy wozem. Ruszyli w drogę. Dotarli do celu późnym popołudniem. Ostatnia część drogi, stanowiąca mniej więcej jedną piątą dystansu, usprawiedliwiła stwierdzenie Polona o ostrej wspinaczce. Tutaj przydały się płozy wózka. Okazało się, że wysoko na stromych zboczach rośnie dużo długiej, wysuszonej trawy, na której płozy sprawdzały się znacznie lepiej od kół. Kozy czuły się na zboczu jak w domu, ale gdy doszli do etapu prawie pionowej wspinaczki, wszyscy musieli pomóc w pchaniu wózka, nawet Bleys. Osiągnęli w końcu bardziej poziomy teren, wysepkę wysokich, lokalnych jodeł, rosnących tak blisko siebie, że niemal odcinały dostęp światła słonecznego. Bleys zauważył, że Toni, kiedy już usadowiła się na pniu niedawno ściętego drzewa i odzyskała oddech, z wyraźnym sceptycyzmem przygląda się niedokończonemu obozowi. Widać było rozpoczętą budowę trwalszych schronów, choć były w zbyt wysokim stopniu zaawansowania, by zaczęto je wznosić zaledwie cztery dni wcześniej . Anjo zaprowadził ich do rzędu stożkowych szałasów zbudowanych z bardzo długich, jodłowych gałęzi, powiązanych na szczycie. – Nie są takie złe – powiedział Anjo. – Zajrzyjcie do środka. Wskazał im drogę do pierwszego z szałasów i wprowadził ich do wnętrza przez wejście o kształcie odwróconej litery V. Wewnątrz znajdowała się drewniana podłoga, a wszystkie ściany obwieszono kocami. W górze zawieszono staromodną żarówkę oświetlającą wnętrze łagodnym światłem o pełnym spektrum, niezbyt różnym od tego, do którego przyzwyczaili się na Zjednoczeniu. Całość sprawiała nieoczekiwanie przytulne wrażenie. Drewniana podłoga była częściowo pokryta czerwono–czarnym pledem. Za umeblowanie służyło składane łóżko polowe pokryte grubymi, kolorowymi kocami w stylu tych, jakie wisiały na ścianach w domu Cruzonów; biurko i cztery fotele okryte kocami – wszystko to ręcznie robione. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu, może przez długą podróż, widok koców głęboko poruszył Toni. Rzeczywiście, jak pomyślał Bleys, myśl o ludziach dźwigających ciężkie materiały po stromiźnie, którą sami przed chwilą przebyli, tylko po to, by stworzyć iluzję komfortu w tak prowizorycznym schronieniu, świadczyła o trosce posuniętej do ekstremum. – Masz rację – Toni powiedziała do Anjo – tu jest pięknie. Czy każde z nas dostanie jeden z tych szałasów? Jak chcecie nas porozmieszczać? – Po jednym dla każdego z waszej czwórki – poza Nauczycielem, który dostanie dodatkowy jako miejsce do pracy – wyjaśnił Anjo. – Reszta waszych ludzi, kiedy przybędą tu różnymi drogami, zostanie umieszczona po sześciu w szałasie – tam są tylko łóżka. Wygódki są na zewnątrz, choć obawiam się, że są dość prymitywne. Jeśli będziecie musieli wyjść na zewnątrz w środku nocy, lepiej załóżcie na siebie coś ciepłego. Na tej wysokości noce są zimne. Spojrzał na Toni. – Ten szałas jest dla ciebie – powiedział. – Dla Nauczyciela i Dahno Ahrensa zrobiliśmy większe łóżka i krzesła. Czy to wystarczy do czasu wykończenia trwalszych budynków? – Jeśli o mnie chodzi, całkiem mi to odpowiada – stwierdziła Toni. – Ale kiedy będą gotowe te budynki? – Może za kilka dni, może tydzień – odpowiedział Anjo. – Większość materiałów musieliśmy zebrać z domów w całej okolicy. Z obawy przed zasygnalizowaniem zwiększonej aktywności w tym rejonie, nie odważyliśmy się niczego zamówić w mieście. Spojrzał na Bleysa, Dahno i Henry’ego. – Czy wam też wystarczą takie warunki? – Z pewnością – odpowiedział Bleys. – Wasi ludzie dokonali cudu, wznosząc coś takiego w tak krótkim czasie. – Właściwie – stwierdził Anjo – zaczęliśmy jakiś czas temu. Miał to być rodzaj kwatery głównej dla naszego użytku. – Rozumiem – powiedział Bleys. – Cóż, nie muszę oglądać teraz swojego szałasu, ale chciałbym coś zjeść, a potem pójść spać. Wszyscy zjedli – oczywiście, pieczonego królika – w budynku stanowiącym połączenie kuchni i jadalni, największej z wzniesionych jak dotąd struktur i wrócili do zbudowanych dla nich schronień. Wieczorem, spacerując, Bleys udał się obejrzeć prawie gotowy budynek, w którym miał nagrywać swoje przemówienia, służący równocześnie jako centrum ochrony obozu. Przekonał się, że wokół całego terenu, na kamieniach i drzewach umieszczono kamery i mikrofony, umożliwiające odkrycie każdej próby skrytego dostania się do obozowiska. Włączył monitor i bawił się przez chwilę urządzeniami kontrolnymi, zaznajamiając się z całym terenem obozu i jego najbliższym otoczeniem. Przełączając się między poszczególnymi kamerami zauważył nagle, że stał się niewidocznym towarzyszem Toni i Henry’ego, spacerujących razem w przefiltrowanym przez gałęzie, łagodnym świetle zmierzchu. Zaciekawiony, został z nimi. – Wiesz – Toni mówiła do Henry’ego – jaki był Bleys za młodu? Kiedy pierwszy raz do ciebie trafił? – Inny – odpowiedział Henry. – Inny... i samotny. – Tak – powiedziała Toni, patrząc pod nogi – pod pewnymi względami to najbardziej samotny człowiek, jakiego spotkałam. Czasem wręcz czuję to w jego obecności, niczym głęboką ranę we mnie. Spojrzała na Henry’ego. – Ale przecież ma ciebie. – To prawda – odpowiedział Henry. – Kocham go, jakby był moim własnym synem. Ale on i tak jest samotny – wydaje mi się, że zawsze taki był, od dnia, kiedy się urodził. Na kilka chwil zapadła cisza. Szli dalej obok siebie; Henry patrząc w dal, Toni pod nogi, między kamienie i opadłe igły. Bleys, samotny w centrum kontroli, przełączył się na kolejną kamerę. – Coś jeszcze – powiedziała wtedy Toni, gdy przechodzili właśnie przez jaśniej oświetlony teren, rzadziej porośnięty jodłami, blisko końca lasku. – Gdyby Bleys nie powiedział mi twojego nazwiska, zanim nie zobaczyłam go napisanego, nie wiedziałabym, że wymawia sieje „MacLain”. Dlaczego mówisz właśnie w ten sposób? – No cóż – odpowiedział Henry – wiesz, że to szkockie nazwisko. Wiesz, gdzie na Starej Ziemi jest Szkocja? – Chwileczkę... – powiedziała Toni. – To część Wysp Brytyjskich, prawda? – Można tak powiedzieć. Powiedzmy, że Anglia znajduje się na południe od Szkocji, na głównej wyspie. Ale Szkoci żyją także na Hybrydach, tak zwanych Zachodnich Wyspach, na zachód od wybrzeża Szkocji i właśnie z nich wywodzą się moi przodkowie. – Przypominam sobie – stwierdziła Toni. – Szkoci mówili językiem gaelickim – czy nie używają go do dzisiaj w niektórych rejonach? – Tego nie wiem. Sam tego nie robię, ale sposób w jaki wymawiamy „MacLean”, bierze się stąd, że jesteśmy potomkami człowieka nazywającego się Gilleathain na Tuaidh. Nie wymawiam tego tak, jak zrobiłby to ktoś mówiący po gaelicku – uśmiechnął się lekko w jej stronę – ale oznacza to „Gillian od Topora”. Żył na Wyspach w trzynastym wieku kalendarza chrześcijańskiego. Jego dwaj bracia – Lachlan i Lubanach – stali się przodkami dwóch oddzielnych klanów MacLeanów: MacLeanów z Duart i z Lochbuie. Przerwał. – To inne części Szkocji, rozumiesz – wyjaśnił. Toni pokiwała głową. – Na Hybrydach, czy na głównej wyspie? – zapytała. – I tam, i tam. W czasach Gilliana od Topora MacLeanowie żyli głównie na Zachodnich Wyspach, ale z czasem zyskali więcej ziemi na głównej wyspie i w końcu stworzyli cztery niezależne klany. Kiedy byłem mały, powiedziano mi, że linia mojego ojca wywodzi się od wodza MacLeanów, Czerwonego Hektora od Bitew, który zginął w bitwie pod Harlow, jeśli dobrze pamiętam, w roku tysiąc czterysta jedenastym. – Co za nazwiska! – Toni potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. – Ten Czerwony Hektor i ten drugi o którym wspominałeś, o trudnym do wymówienia nazwisku – Topór od Bitew. Brzmi to tak, jakby jadali ludzi na śniadanie. – MacLeanowie zawsze byli walecznym narodem – stwierdził Henry. Wyglądał na zamyślonego, ze wzrokiem skierowanym gdzieś w dal. Uśmiech Toni zniknął, przyjrzała mu się z troską. – Powiem ci, czemu pomyślałam o nazwisku. Widzisz, moje również nie jest takie, jak się je wymawia – albo pisze. – Nie? – wzrok Henry’ego z powrotem skupił się na jej twarzy. – Nie – potwierdziła. – Moja rodzina pochodzi z Nipponu – przypuszczam, że nazwałbyś nas „Japończykami” – ale Lu to nie nippońskie nazwisko. Spotyka się je u ludzi Chińskiego pochodzenia, ale nie z Nipponu – Japonii. – Nie nazywasz się Lu? – Henry przyglądał się jej uważnie. – I tak, i nie – odpowiedziała. Zatrzymali się. Doszli do samego brzegu jodłowego zagajnika i stanęli na krawędzi klifu z nagiej, szarej skały, tkwiącego nad długim, zielono–brązowym, porośniętym trawą zboczem schodzącym w dół aż do równin. Te ciągnęły się aż po horyzont. – Nie – stwierdziła po chwili przerwy. – Moje nazwisko brzmi Ryuzoji. Bezpośredni przodkowie byli jednymi z pierwszych Japończyków, jacy wyemigrowali ze Starej Ziemi na Zjednoczenie. Tak naprawdę wcale nie planowali tam zostać. Pamiętasz z historii, jak to wyglądało? Koalicja wielu wyznań kupiła prawa osiedleńcze do obu Światów Zaprzyjaźnionych od wielkich firm terraformingowych, doprowadzających planety do stanu nadającego się do kolonizacji. Wydali prawie wszystkie zasoby w nadziei ściągnięcia na nie wyłącznie emigrantów religijnych. Z początku zdawało się, że bardzo wielu ludzi chce emigrować. – Wiem – stwierdził Henry. – Mam listy naszej rodziny z wczesnych lat na Zjednoczeniu. Toni spojrzała na niego z sympatią. – Tak – powiedziała – ale wielu ludzi z różnych grup wyznaniowych jednak nie pojechało – nie mogli albo nie było ich na to stać – a z tak małą liczbą osiedleńców na obu planetach, koalicja bała się, że kolonie nie przetrwają. Zaczęli więc oferować bonusy, by przyciągnąć więcej imigrantów. Spojrzała na Henry’ego, który pokiwał głową. – Moja rodzina była takimi właśnie bonusowymi imigrantami. Dostali obietnicę od kompanii terraformingowej, że jeśli nie będą zadowoleni z transakcji, po pięciu latach zostaną przewiezieni z powrotem na Starą Ziemię. Firmy oczywiście nie chciały wydawać na to pieniędzy, ale tylko tak można było zebrać dostateczną liczbę ochotników. Moja rodzina planowała wziąć bonus, zbudować posiadłość, którą można by sprzedać ludziom planującym tam zostać i wrócić na Ziemię przed upływem pięciu lat. Spojrzała na Henry’ego. – Nie sądzę, żeby twoja rodzina zrobiła coś takiego. – Nie. – Henry spojrzał na ziemię w dole. – Przybyli tu z powodów religijnych. – Och. Cóż, w każdym razie byliśmy jedną z niewielu japońskich rodzin przybyłych na Zjednoczenie, więc siłą rzeczy nie mieliśmy ze sobą zbyt wielu kontaktów, za to trafiliśmy w okolicę, gdzie zamieszkało wiele chińskich rodzin, które przez pokolenia stworzyły całkiem prężną społeczność. A moja rodzina nie wróciła, ponieważ, podobnie jak inni osadnicy, nie docenili problemów i trudności związanych z zakładaniem kolonii. Wróciliby do domu biedniejsi niż przed wyjazdem, więc w końcu zostali. Henry ponownie skinął, tym razem zaciskając usta w poziomą linię. – Nawet dziś, na większości światów nie jest łatwo utrzymać się z pracy na ziemi – powiedział. – Tak, teraz to wiemy – stwierdziła Toni. – Ale, jak powiedziałam, tam gdzie osiadła moja rodzina, było wielu Chińczyków, a właściwa wymowa Ryuzoji w uszach Chińczyka brzmi raczej jak Lyuzoji. W efekcie staliśmy się znani jako Lyuzoji – co zostało później skrócone do Lu i tak już trwa przez ostatnie sto lat, czy coś koło tego. – Rozumiem – stwierdził Henry. – Ale jeśli chodzi o znaczących przodków – dodała Toni – to nasza rodzina również ma dalekie korzenie. Jak mówiłam, nasze właściwe nazwisko to Ryuzoji. Ryu oznacza smoka, zo tworzyć, budować, a ji – świątynia. U i o w Ryuzoji to dźwięczne samogłoski. Moim znakomitym przodkiem był szesnastowieczny dajmio z trwającego blisko stulecie, pełnego wojen okresu. Jego włości zajmowały około jedną trzecią wyspy Kiusiu i prawdopodobnie dowodził armią samurajów liczącą kilkadziesiąt tysięcy wojowników. W tamtych czasach dajmio miał całkowitą władzę nad życiem i śmiercią swoich poddanych. Kiedy umarł w roku tysiąc pięćset osiemdziesiątym czwartym waszego kalendarza, Takanobu miał pięćdziesiąt sześć lat. Po jego śmierci, księstwo zostało rozszarpane przez innych władców. O ile nie studiowałeś historii Japonii, pewnie nigdy o nim nie słyszałeś. – To prawda – – potwierdził Henry. – Ten Takanobu był w prostej linii twoim przodkiem? – Właściwym przodkiem mojej rodziny był Ryuzoji Masanobu, prawnuk Takanobu. Jego dziadek, syn Takanobu, doświadczywszy po śmierci Takanobu i upadku klanu efemerycznej natury ziemskiej chwały, szukał pocieszenia w religii – w tym przypadku chrześcijańskiej. Dwadzieścia cztery lata po zakazie wyznawania chrześcijaństwa w Japonii i dwa lata po całkowitym zakazie morskich podróży dla Japończyków wydanym przez Shoguna Tokugawę, w tysiąc sześćset trzydziestym siódmym roku doszło na Kyusiu, w regionie Arnakura– Shimbara do powstania chrześcijan. Słyszałeś może o nim? – Nie – zaprzeczył Henry, tym razem jednak przyglądając się jej z wyraźnym zainteresowaniem. – Masanobu oczywiście był chrześcijaninem, jednym z bezwzględnie oskarżonych przez lokalnego dajmio, mającego w swoich włościach najwięcej wyznawców tej religii. Lokalni chłopi cierpieli z powodu nieludzkich podatków, wywołali więc bunt i połączyli się z chrześcijanami. Razem umocnili się w zamku Hara na półwyspie Shimbara, pod dowództwem Amakusa Shiro Tokisada, mającego wtedy zaledwie szesnaście lat. Przewodził powstańcom z wielką odwagą i przez cztery miesiące odpierali ataki ze strony znacznie liczniejszych armii samurajów. – Byli silni w Wierze – skomentował Henry. – Tak. Ale w końcu zamek został zdobyty i zaledwie garstce udało się ujść z życiem. Jednym z tych, którzy uciekli był Masanobu, tak więc moja rodzina wywodzi się bezpośrednio od niego. Umilkła i znów uśmiechnęła się do Henry’ego. – Jak więc widzisz, my, Ryuzoji też jesteśmy walecznym rodem. Henry w zamyśleniu poważnie pokiwał głową. Ich spojrzenia spotkały się i pozostały tak przez chwilę. Bleys, przyglądający się i przysłuchujący temu przy konsoli, poczuł nagle wstyd z powodu podglądania tej sceny. Jasne było, że wyznanie Toni spowodowało narodziny więzi między nią a Henrym. – Zastanawiam się – odezwała się Toni po chwili milczenia – jakby to było dla kogoś z nas dwojga, znaleźć się teraz na Starej Ziemi i jak patrzyliby na nas żyjący w tamtych czasach? – Cokolwiek czuli oni i cokolwiek czujemy my – powiedział Henry – nie zrobiłoby to żadnej różnicy. Jesteśmy takimi, jakimi stworzył nas Bóg – niezależnie od tego, czy w niego wierzymy. – Trudno w takim razie, żeby winił nas, jeśli jesteśmy podobni do naszych przodków – stwierdziła Toni. Henry gwałtownie obrócił głowę w jej stronę. – Bóg patrzy nie tylko na czyny, ale i na ich pobudki – powiedział. – Mogło być tak, że moi przodkowie nie widzieli innej drogi niż ta, którą podążali. Ja znam. Toni dalej przyglądała mu się w taki sam sposób, jak od czasu, gdy skończyła opowiadać. – Powiedziano ci o moim grzechu – stwierdził Henry. – Tym, o którym nie chciałem rozmawiać w limuzynie. – Nie. – Toni potrząsnęła głową. – Kto miałby mi powiedzieć? Bleys czy Dahno? Żaden z nich by tego nie zrobił. – Dahno nie wie. Bleys tak – powiedzieli mu moi synowie, co było niewłaściwe, ale wtedy o tym nie wiedzieli. Skoro Bleys ci nie powiedział, to skąd wiesz? – Wiem tylko, że zawsze masz pod pachą ten swój pistolet. Jedyne okazje, kiedy cię widziałam bez niego, to gdy przechodziliśmy przez odprawę celną na Nowej Ziemi i kiedy pojechaliśmy do Klubu Prezesów. Ale przyglądałam ci się z nim. Wiesz, że inaczej chodzisz mając go ze sobą? I wyczuwam, że razem z nim nosisz jakieś zmartwienie. Nie mogłam nie pomyśleć, że może się to wiązać z tym grzechem, o którym wspominałeś. Henry przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, a Toni ze spokojem zniosła jego spojrzenie. – A więc powiem ci – oświadczył Henry. – Kiedy byłem młody i pierwszy raz ruszyłem walczyć jako Żołnierz Boga, to zrobiłem to dla Boga – a przynajmniej tak myślałem. Ale poszedłem znów i jeszcze raz – i odkryłem, że to nie dla Boga wyruszam, ale dla czegoś we mnie, co lubiło wojnę i walkę. Tylko że... nigdy nie ma usprawiedliwienia dla walki i zabijania. Można znaleźć usprawiedliwienie tu, w tym życiu, między innymi grzesznymi ludźmi; ale w życiu przyszłym... Przerwał nagle. Po chwili zaczął na nowo. – Uświadomiłem więc sobie, że zagrożona jest moja dusza. Prawie dwadzieścia lat temu zakopałem swój pistolet. Pozostał pod ziemią do dnia, kiedy przyszedłem do Bleysa. – Uratowało cię zakopanie pistoletu? – Nie tylko to. Myślałem, że czynię nim dobro, ale za każdym razem gdy walczyłem, coraz głębiej wpadałem w ręce Szatana. – Ale znów go wykopałeś i przyniosłeś do Bleysa – powiedziała. – Znów narażasz swoją duszę, prawda? – Tak – powiedział. Przez chwilę nie mówił nic więcej. – Ale mogę ocalić Bleysa. – Pistoletem? – Tak – potwierdził Henry. Wbił wzrok w równinę, daleko pod nimi. Toni zbladła. – Nie chcesz chyba użyć go przeciw niemu, jeśli uznasz, że podąża w złym kierunku? – zapytała. Henry obrócił się i spojrzał jej w oczy. – Tak. – Ale ty go kochasz – powiedziała. – Kochasz jak syna, sam tak powiedziałeś. Jak mógłbyś go zabić tylko dlatego, że uważasz, iż wybrał złą drogę? Kiedy mówiła, Henry odwrócił od niej wzrok. Teraz spojrzał z powrotem i zobaczyła jego oczy – cierpiące, ale nieustępliwe jak kamienie w polu. – Dusza to coś więcej niż ciało – powiedział. – Jeśli stanę przed wyborem, będę musiał ocalić jego duszę. O ile Bóg da mi odwagę. Przez dłuższą chwilę stali patrząc na siebie. – Możesz mu to powiedzieć – stwierdził Henry, z wysiłkiem wydobywając z siebie słowa. – Ale nie sądzę, żebyś to zrobiła. – Nie. Ale mam swoje obowiązki. I od tej chwili, Henry, będę ci się przyglądać. – Wiem. Żadne nie odzywało się przez sekundę czy dwie. Potem Toni wolno wyciągnęła w jego stronę dłoń, a po chwili przyjął ją, jak mógłby podać rękę innemu Żołnierzowi Boga, staremu przyjacielowi, który walczył teraz po przeciwnej stronie. Bleys zdarł z siebie okulary i słuchawki, przepełniony nagle niesmakiem, że pozwolił sobie podglądać ich w takiej chwili. Wstał i wyszedł z budynku. Nie było w nim nikogo innego, nie spotkał też nikogo po drodze do swojego szałasu. Przepchnął się przez trójkątne wejście i rzucił się na długie, specjalnie dla niego zrobione łóżko. Przez chwilę leżał, patrząc w gęsto obrośnięte igłami gałęzie, zbiegające się nad nim w jeden punkt. Potem wstał i usiadł na drewnianym krześle ustawionym przed prostym stołem na czterech nogach, mającym mu służyć jako biurko. Przygotowano na nim schludny stosik papieru, pisak i teczkę zawiei ającą mapy obozu i okolicy. Bleys podniósł pisak, wziął ze stosiku czystą kartkę i zaczął na niej pisać. NOTATKA – napisał automatycznie, a zaraz za tym datę, godzinę i minutę. Przesunął czubek pisaka trochę niżej na kartce, zawahał się, potem zaczął pisać. Przy pomocy systemu ukrytych kamer rozmieszczonych wokół obozu, podsłuchałem Toni i Henry’ego. Powinienem był pomyśleć – powinienem przewidzieć – jaki był prawdziwy powód nagłego pojawienia się Henry’ego z nami. Oczywiście, dla Henry’ego dusza zawsze będzie ważniejsza niż ciało. Ale jak mogłem być tak zaślepiony, by nie uświadomić sobie, wiedząc co czuje i myśli na mój temat, że weźmie na siebie tak ciężką decyzję... Odłożył pisak i zmiął kartkę w kulkę. Po chwili Bleys automatycznym ruchem rozprostował zgnieciony kawałek papieru i rozejrzał się za szczeliną fazowej niszczarki dokumentów. Oczywiście nie znalazł jej. Wstał i podszedł do zamontowanego w podłodze urządzenia grzewczego. Podkręcił jego termostat, a ze szczeliny grzewczej, nie tak różnej od szczeliny niszczarki, zaczął wydobywać się strumień gorącego powietrza. Bleys odczekał chwilę, aż powietrze z grzejnika zaczęło palić skórę na jego dłoni. Wtedy wsadził kartę do szczeliny. Biały arkusz zniknął w niej, jakby pochłonął go niewidzialny język. Po chwili w powietrze wzleciała smużka białego pyłu, który zniknął, rozpraszając się. Rozdział 13 Następnego ranka dźwięk kroków na schodach przed wejściem do szałasu Bleysa i stukanie w specjalnie do tego celu zawieszoną deskę, sprawiło, że Inny uniósł wzrok znad kartki, na której rysował coś przypominającego pajęczą sieć. W rzeczywistości była to zakodowana wersja jego planów na przyszłość, opisanych w kategoriach związków efektywności w dążeniu do celu. Była to jedynie pomoc w myśleniu, nieczytelna dla nikogo innego, ale kierowany zwyczajową ostrożnością, zanim odpowiedział na stukanie, schował wykres do kieszeni. – Wejść – powiedział. W drzwiach pojawił się Anjo. – Nauczycielu! Miałem nadzieję, że cię tu znajdę. Powiedziano mi, że właśnie opuściłeś budynek nagrań, a nie znalazłem cię w twojej kwaterze. – Myślałem, że nie zobaczymy się przez kilka dni – stwierdził Bleys z uśmiechem. – I tak miało być – odpowiedział Anjo – ale wyszła pewna sprawa. Miałem nadzieję załatwić to bez zawracania ci głowy, ale wygląda na to, że nie daje to spać Anie Wasserlied, kobiecie, która przewodzi twoimi Innymi na naszej planecie. Chciała z tobą rozmawiać, więc pozwoliłem sobie ją tu sprowadzić – choć bardzo nie podobało się jej podróżowanie w zamkniętej furgonetce. Nie chcieliśmy jednak, by była w stanie sama tu później trafić. – Absolutnie zrozumiałe – powiedział Bleys. – W każdym razie – kontynuował Anjo – czeka w jadalni i przyprowadzę ją tu, jeśli tego chcesz. Chciała rozmawiać z tobą w cztery oczy, ale to sprawa, która dotyczy mnie i moich ludzi w takim samym stopniu jak jej. Mam ją przyprowadzić? – Oczywiście. – Spodziewałam się raczej... – powiedziała Ana Wasserlied, kiedy już usiadła z Bleysem i Anjo w szałasie biurowym. Rzuciła wrogie spojrzenie Anjo. – ...Spodziewałam się, że będziesz informował mnie o swoich planach. Bleys spojrzał na nią z lekkim zainteresowaniem. – Spodziewałaś się? – powiedział. Ana otwarła usta, zamknęła je i znów otwarła. – Tak! – odpowiedziała. – W końcu jestem przywódczynią Innych na Nowej Ziemi, prawda? Myślałam, że to z Innymi będziesz pracować podczas swojego pobytu tutaj. – Ana – łagodnie powiedział Bleys – pracuję ze wszystkimi ludźmi. Ana przyglądała mu się przez chwilę. – Nie rozumiem! Naturalnie założyłam, że będziemy informowani o twoich planach! I nagle znikasz, aja muszę się dowiadywać gdzie jesteś od organizacji, do której należy on! – Wskazała palcem Anjo. – Zawsze z radością przyjmuję wszelką pomoc ze strony lokalnych organizacji Innych – powiedział Bleys. – Ale jestem tu, by przemawiać do wszystkich mieszkańców tej planety, nie tylko do Innych. Czasem muszę własne plany w sytuacjach awaryjnych zmieniać, niekoniecznie informując o tym Innych. Zresztą, jesteś tu teraz. – Tak, jestem – stwierdziła Ana – po kilku dniach spędzonych na desperackich próbach skontaktowania się z tobą. – Jeszcze raz spojrzała na Anjo. – A potem całych godzinach w zamkniętej ciężarówce z tak nędznym oświetleniem, że nawet nie dało się tam czytać – zakończyła. – To rzeczywiście nie mogło być przyjemne – zgodził się Bleys. – Ale czy miałaś jakiś konkretny powód, dla którego chciałaś się ze mną skontaktować? Czy po prostu martwiłaś się, bo nie było mnie już w hotelu w Blue Harbor? – Jakiś powód, rzeczywiście!–wyrzuciła z siebie Ana. Znów gniewnie popatrzyła na Anjo, potem z powrotem na Bleysa. – Jego organizacja zaczęła podkładać bomby, a wina za to spada na Innych! – Doprawdy? – spytał Bleys. – To interesujące. Czemu? Czy dlatego, że ja jestem związany z Innymi? – Nie! – prawie wykrzyknęła Ana. – Ponieważ część z ich ludzi dołączyła do naszej organizacji, należą do obu. – Ilu ich może być? – zapytał Bleys, zerkając na Anjo, wciąż siedzącego z kamienną twarzą. Spojrzał z powrotem na Anę. – Nie wiem, ale ci ludzie wstępując w nasze szeregi, nie informują nas o przynależności gdzie indziej! Tym razem Bleys wbił nieruchome spojrzenie w Anjo. Ten odpowiedział tym samym. – W waszej filii Innych na Nowej Ziemi jest ponad czterysta tysięcy członków – stwierdził. – Z czego dobre dwadzieścia procent to nasi ludzie. – Dwadzieścia procent – Ana zapatrzyła się na Anjo – nie wierzę ci. Anjo wzruszył ramionami. – Ja wierzę, Ana – stwierdził Bleys. – Całkiem możliwe, że ludzie sprawdzający nowych członków, niezbyt dobrze wywiązywali się ze swego zadania. Jak rozumiem, znacie się już od jakiegoś czasia? – Wiemy o sobie – wyjaśniła Ana. – Aż do dzisiaj, nigdy go nie spotkałam. Nie wiem nawet, czy jest ich członkiem, przywódcą czy jeszcze kimś innym. – I co? – zapytał Bleys. – Kim jesteś, Anjo? – Technicznie rzecz biorąc, przewodzę Podkowie – tak się nazywamy – wyjaśnił Anjo. – Ale tak naprawdę nie kontroluję wszystkich. Nikt nie jest w stanie tego zrobić. Gdybym mógł, nie zaszłoby to, czym tak przejmuje się Ana. – A dokładnie co się stało? – Dwie bomby – wyjaśniła Ana. – Jedna wybuchła w tej bocznej alejce obok Klubu Prezesów w mieście Nowa Ziemia, druga w drzwiach Klubu w Bjornstown. Ta druga zraniła kilka osób i możliwe, że kogoś zabiła – jak dotąd Prezesi nie podali dokładnych informacji. Ale twierdzą, że zrobili to nasi ludzie i oczywiście rnają racje. Ale to ludzie od nas, będący równocześnie członkami Podkowy. Wzięła głębszy wdech. – I absolutnie nie wierzę, żeby do tej grupy należało dwadzieścia procent naszych ludzi! Kilku mogło prześlizgnąć się przez nasze zwykłe testy, ale nie aż tylu! Bleys uważnie przyglądał się jej, gdy mówiła, jednak teraz przeniósł wzrok z powrotem na Anjo. – Naprawdę mamy dwadzieścia procent – potwierdził tamten. – Czemu aż tylu? – spokojnie zapytał Bleys. – To proste. Podkowa jest organizacją nielegalną. Prezesi i Gildie podtrzymują tę zasadę z powodu naszego gabinetu cieni, powstałego czterdzieści lat temu – Podkowa istnieje od stu lat. Inni są organizacją całkowicie legalną, a my potrzebowaliśmy miejsca, gdzie lokalni przywódcy mogliby otwarcie się spotykać, bez zwracania uwagi na ich pozycję w Podkowie. – Brzmi rozsądnie... – zaczął Bleys, ale przerwała mu Ana. – Mówię ci, że on kłamie! – wykrzyknęła. – Nasi Inni nie mogą być... nie mogą, po prostu nie mogą – w dwudziestu procentach składać się z ludzi Podkowy. To nieprzekonywające. – Nie – odpowiedział jej Bleys. – Nie wydaje mi się, żeby tak było. Nasza organizacja Innych została zapoczątkowana przez mojego brata na Zjednoczeniu mniej niż piętnaście lat temu. Po tym, jak zacząłem aktywnie w niej działać, nieco ponad cztery lata temu, znacząco rozluźniliśmy jej struktury. Nie zapraszaliśmy innych organizacji do wykorzystywania naszej grupy na różnych planetach, ale można powiedzieć, że zostawiliśmy ku temu furtki. Teraz patrzyli na niego zarówno Anjo jak i Ana. – Wiedziałeś cztery lata temu o istnieniu Ludzi Podkowy? – zapytał Anjo. – Wiem o was nie dłużej niż dwa i pół roku bezwzględnego. Wtedy mniej więcej dokonałem małego, prywatnego śledztwa na wszystkich planetach, gdzie mieliśmy nasze filie. W utrzymującej się ciszy Anjo dalej wpatrywał się w Bleysa. – Jeśli wiedziałeś o nas, Nauczycielu – odezwał się w końcu twardniejącym głosem – czemu się z nami nie skontaktowałeś jeszcze przed przylotem tutaj albo zaraz po wylądowaniu? – Zawsze wolałem, żeby to ludzie przychodzili do mnie w swoim własnym czasie – odpowiedział Bleys – zamiast próbować wymuszać na was powiązania. Oczy Anjo zwęziły się. – Czemu? – zapytał. – Na tej planecie, gdzie wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich – łagodnie powiedział Bleys – prawdopodobnie słyszałeś, że kiedy rozmawiałem z Prezesami przy kolacji, opowiedziałem im anegdotkę o tym, co należy zrobić, jeśli na Starej Ziemi zostanie się zaatakowanym przez niedźwiedzia grizzly. Jeśli wiesz o tym... – Wiem – stwierdził Anjo. – Więc rozumiesz. Ludzie mają skłonność do postępowania zgodnie z radami tylko wtedy, jeśli wyraźnie widzą ku temu powody. Nie chciałem, by do Innych przyłączał się ktokolwiek, o ile nie posiada woli i powodu, by tego dokonać. – Ale – zaczęła Ana, potem przerwała, popatrzyła na Anjo i Bleysa. – Zastanawiacie się – stwierdził Bleys – w jaki sposób macierzysta organizacja Innych, a w szczególności ja z Dahno, planowaliśmy pogodzić różnie myślących ludzi na różnych planetach, skoro na każdej z nich mają własne cele, prawda? Oboje kiwnęli głowami. – Żeby na to odpowiedzieć, pomyśl o własnych ludziach, Anjo. Czy nie są różnych zawodów, nie mają różnych sposobów widzenia świata i spraw na Nowej Ziemi i bardzo różnych idei, co z tym należy zrobić? A jednak wszyscy należą do jednej organizacji mającej ogólny cel – zdjęcie Gildii i Prezesów z karków pracowników. Mam rację? – Tak, przynajmniej w tej sprawie – odpowiedział Anjo. – Ale to z pewnością nie był powód, dla którego nas powołałeś? – gniewnie spytała Ana. – Organizacja Innych, kiedy do niej wstępowaliśmy, miała zająć się lepszą przyszłością nas wszystkich; lepszą przyszłością całej ludzkości. – Ależ, Ano – odpowiedział Bleys – w twoim oddziale Innych jest prawie pół miliona ludzi. Musisz być równie świadoma jak ja, że każdy z nich prawdopodobnie ma własny pogląd na przyszłość. Prawda? – Cóż, oczywiście – zgodziła się Ana. – Ale póki co, wszyscy powinni iść razem. – Dokładnie, łącznie z tymi, którzy należą równocześnie do Podkowy, nie sądzisz? Spojrzał na Anjo, który odpowiedział na jego spojrzenie twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu. Ana nic nie odpowiedziała, co Bleys wykorzystał, by kontynuować. – Ale tak naprawdę wcale nie o to chodzi, prawda? – stwierdził Bleys. – Jesteście tutaj, bo oboje martwicie się tymi zamachami. Mam rację, Anjo? Nie jesteś z tego zbyt zadowolony? Przerwał. W zapadłej ciszy wszyscy wsłuchali się w to, co przed chwilą usłyszał, odległe brzęczenie w powietrzu, coraz głośniejsze. Wstał i podszedł do wyjścia z szałasu. Pozostała dwójka poszła w jego ślady. W obozie zamarł cały ruch. Członkowie Podkowy pracujący z pomocą Żołnierzy przy wznoszeniu budynków, pośpiesznie chowali wszystkie narzędzia. Od południowego zachodu zbliżał się do nich lecący na małej wysokości – prawdopodobnie poniżej tysiąca metrów – śmigłowiec. Bleys spojrzał na Anjo, jako najbardziej prawdopodobne źródło odpowiedzi. – Możesz ocenić, jak szybko się do nas zbliża? – zapytał. – Przypuszczam, że nie więcej niż dwieście pięćdziesiąt do trzystu kilometrów na godzinę. – Przelecą bezpośrednio nad nami? – Jeśli nie bezpośrednio, to i tak całkiem blisko – odpowiedział Anjo. – Dla porządku będzie chciał sprawdzić tego rodzaju kępę drzew. – Kogo masz na myśli, mówiąc „on”? Pilota tego pojazdu? – Tak. Nie zaszkodzi, jeśli wszyscy pozostaniemy absolutnie nieruchomo do czasu, aż przeleci. Nie patrzcie w jego stronę. Stali. Cały obóz zamarł w ciszy i bezruchu. Statek dotarł nad nich, przechodząc nagle od brzęczenia do przygłuszonego grzmotu, szybko cichnącego w oddali. – Nie wiem, jak moglibyśmy nie zostać zauważeni – stwierdził Bleys w zamyśleniu. – Na pewno miał kamery, a zdjęcia zostaną później uważnie przeanalizowane. – Nie używają kamer – powiedział Anjo. – Nowa Ziemia nie ma odpowiednich ekspertów – jeśli o to chodzi, nie ma nawet dość statków atmosferycznych, by dokładnie zbadać powierzchnię planety. Bogactwo tego świata zostało ulokowane w innego rodzaju aktywach. Pilotom tych pojazdów powiedziano po prostu, żeby wypatrywali śladów obozowisk. Zresztą, większość z nich to i tak nasi ludzie; obiecali nam, że nic nie znajdą. Mogę ci dać słowo, że statek leciał na autopilocie, a jego pilot robił cokolwiek, od drzemki do słuchania nagrania jednej z twoich mów. Bleys nie od razu odpowiedział. Rozglądał się między krzątającymi się w obozie ludźmi za Toni i Dahno. Zauważył, że stoją razem obok wejścia do jadalni. Skinął na nich, a kiedy ruszyli w jego stronę, odwrócił się z powrotem do Anjo i Any. – Wracajmy do środka – powiedział. – Zaraz dołączą do nas Toni i Dahno, będziemy mogli kontynuować. Bleys zauważył, że od chwili przelotu nad nimi statku powietrznego, Ana milczała. Wyglądało, jakby przekonało ją to, że Anjo lepiej od niej zna planetę. – No, jesteście – powiedział, gdy pozostała dwójka weszła do szałasu. – Siądźcie z nami. Ana i Anjo przyjechali, ponieważ w efekcie mojego przybycia na Nową Ziemię coś się wydarzyło. Anjo, może wreszcie wyjaśnisz sytuację? Anjo postąpił zgodnie z sugestią. – Cóż, więc już wszystko wiecie – powiedział Bleys do siedzących już Toni i Dahno. – Anjo powiedział mi też, że nie musimy się przejmować przelotem śmigłowca, ponieważ większość załóg należy do Podkowy i obiecała niczego nie zgłaszać. Obrócił się do Anjo. – Na zewnątrz nic na to nie odpowiedziałem, Anjo, ale zrobię to teraz. Nie działam w sytuacji, gdy po prostu mam duże szansę. Operuję tylko przy pewnikach, a nie ma pewności, że pilot tego pojazdu był członkiem Podkowy, a nie człowiekiem Prezesów lub Gildii. – Nie chcesz chyba zasugerować że powinniśmy opuścić to miejsce, choć dopiero zaczęliśmy je budować? – zapytała Toni. – Owszem – – stwierdził Bleys. – Ale nie natychmiast. Myślę, że możemy zaryzykować zostanie r.utaj jeszcze tydzień, a przez ten czas postaram się nagrać tyle przemówień, ile tylko będę w stanie. Powinienem móc przygotować przynajmniej dwa dziennie. Potem, Ana, będziesz pracować z Anjo i dopilnujesz, by przemówienia te zostały wyemitowane do tłumów na spotkaniach pęd gołym niebem, takich jak to w Blue Harbor, co cztery lub pięć dni – za każdym razem w innym miejscu. Nie musisz podkreślać, że nie ma mnie tu osobiście, ale z drugiej strony, jeśli ktoś zapyta, nie trzeba tego ukrywać. – Wiesz, że zazwyczaj nie narzucam się ze swoimi opiniami – odezwała się Toni. – Mów – zachęcił ją Bleys. – To powód, dla którego poprosiłem ciebie i Dahno. – Uważam, że powinieneś wziąć pod uwagę, że Anjo zna swój świat – powiedziała. Miała pewne spojrzenie, zdradzające silną determinację. – Jeśli uważa, że to bezpieczne miejsce dla ciebie do końca pobytu na tej planecie, powinieneś mu zaufać. Nie wydaje mi się, żeby z powodu faktu, że przeleciał nad nami jakiś śmigłowiec, groziło nam natychmiastowe odkrycie. Trudno byłoby też wymagać od ludzi Anjo, żeby porzucili to miejsce po zadaniu sobie takiego trudu, żeby je przygotować. – To prawda – stwierdził Anjo. – Faktem jest, że nawet jeśli prawdziwe są twoje najgorsze obawy co do przynależności pilota, to i tak nic by nie zobaczył przez okrywającą nas warstwę gałęzi. Po za tym jest wielka, różnica, Nauczycielu, miedzy sytuacją, kiedy podczas nadawania przemówień przebywasz na Nowej Ziemi, choćby i w ukryciu, a sytuacją kiedy jesteś nieobecny. Bleys w zamyśleniu pokiwał głową. – Oboje możecie mieć rację – powiedział. Popatrzył na swojego brata. – Dahno? – Jeszcze się nad tym zastanawiam – odpowiedział Dahno. – Ale i tak zawsze uważałem, że chcesz zbyt wielu rzeczyjednocześnie, próbując przemawiać do całej populacji i jeszcze wrócić na Harmonię i Zjednoczenie przed mającymi się tam odbyć wyborami do Izby. Przy takich założeniach musisz wylecieć w ciągu kilku tygodni. – To prawda, Anjo – stwierdził Bleys. – I tak miałem wrócić do Światów Zaprzyjaźnionych przed wyborami, to jeszcze sześć tygodni. – A jednak – powiedział Anjo – gdybyś został chociaż ten tydzień, o którym wspomniałeś, mielibyśmy cię na miejscu przynajmniej na początku emisji twoich przemówień. My, z Podkowy, walczymy o uwolnienie się od tyranów od ponad stu lat. Wszystko, o co prosimy, to trochę czasu. Czy wiesz, od czego pochodzi nasza nazwa? – Chyba tak – odpowiedział Bleys. – Przypuszczam, że przejęliście ją z buntu chłopskiego na Starej Ziemi, z roku 1525 kalendarza chrześcijańskiego. Buntownicy nazwali się Bundschuh. – To prawda – potwierdził Anjo. – A kiedy stłumiono bunt, zabito sto tysięcy powstańców. Teraz znacznie więcej niż sto tysięcy walczy o przeżycie i godność. W ciągu ostatniego stulecia straciliśmy tysiące aresztowanych, torturowanych i zabitych przez tak zwane siły porządku, kontrolowane przez Prezesów i Gildie. A jednak Podkowa trwa. Musi jednak zrobić coś więcej, niż tylko przeżyć – a twoje mowy mogą nam w tym pomóc. Jak sam stwierdziłeś przed chwilą, twoje przemówienia mogą z ludzi różnych zawodów i przekonań stworzyć zjednoczoną siłę. Wszystko co musisz zrobić, to podjąć niewielkie ryzyko – zostać tu przez jakiś czas. Daję ci słowo, że jeśli zostaniesz odkryty, nasi ludzie oddadzą życie, aby nie stała ci się krzywda! – Wierzę ci – łagodnie odpowiedział Bleys – ale gotowość śmierci nie rozwiązuje problemów. Zdarzają, się rzeczy, których nikt nie może zmienić. Przypomnij sobie, czemu w ogóle siedzisz tu razem z Ana.. Może powiedziałbyś mi teraz, kto stoi za tymi zamachami? Zakładam, że nie przeprowadzono ich pod twoim kierownictwem ani za twoją zgodą. – Masz całkowitą rację – powiedział Anjo. – Utrzymywali to przede mną w tajemnicy. Jak w każdej organizacji, są wśród nas marzyciele i głupcy. Mamy też garść napaleńców, gotowych rzucić nas do otwartego buntu przeciw Prezesom i Gildiom, bez zastanawiania się nad kosztem. Część z nich, używając twojego przemówienia jako pretekstu, dokonała zamachów. Przerwał i rozejrzał się wokół siebie. – Tak naprawdę nic sensownego nie mogli przez to osiągnąć; narobili trochę szumu, trochę szkód – w efekcie pusta groźba. Ale zrobili to na własną rękę i bez uprzedzenia. Skarciliśmy ich i więcej tego nie zrobią, ale zawsze mogą znaleźć się inni. Twoje przemówienia, wsparte obecnością na planecie, nawet jeśli pozostajesz w ukryciu, mogą skłonić ludzi do znalezienia lepszych rozwiązań niż groźby i użycie siły. Do pokazania Prezesom i Gildiom, że nie mają innego wyboru, jak zaakceptować naszą siłę kierowaną przez kilku silnych przywódców – albo nawet, jeśli będziemy mieć szczęście – z jednym silnym przywódcą. – Tobą – powiedział Bleys. Anjo spojrzał mu prosto w twarz. – Gdybym znał kogoś lepszego od siebie, stałbym za nim. Powiedziałbym ci, kto to taki. – Ilu członków Podkowy zaakceptowałoby cię w powszechnym głosowaniu jako przywódcę? – zapytał Bleys. – Przypuszczam, że w tej chwili przewodzisz dzięki zgodzie większości przywódców poszczególnych grup? – Tak. I myślę, że w głosowaniu też dostałbym większość – stwierdził Anjo. – Nie! Zdecydowaną przewagę. Tych, którzy nie palą się zbytnio do walki, ale też nie boją się jej. Jednak nie wiem, ilu z nich poszłoby za mną, gdybym dzisiaj wezwał do akcji. Za to wiem, ilu poszłoby za tobą, gdj’bys został przywódcą. Z kilkoma wyjątkami, poszliby za tobą wszyscy. – Wiesz, co powiedziałem Gildiom i Prezesom – odpowiedział Bleys. – Jestem filozofem, nie rewolucjonistą. A w szczególności nie jestem rewolucjonistą na planecie, która nie jest moim domem. – I tak by za tobą poszli – powiedział Anjo – i pójdą za każdym, kto będzie szedł w twoim cieniu i mówił w twoim imieniu, o ile tylko dowiódł wcześniej swojej lojalności wobec ruchu oporu. Przez dłuższą chwilę Bleys przyglądał mu się w milczeniu. – A wiec – powiedział w końcu – chcesz, żebym w przemówieniach namaścił cię jako jedynego przywódcę? – Nie – zaprzeczył Anjo – chcę tylko, żebyś mówił. Już podążam w twoim cieniu i jestem identyfikowany z twoimi naukami, ponieważ zgadza się to z moimi własnymi poglądami. Jeśli w jakichś swoich przemówieniach powiesz coś, czego ja nie mówiłem i tak poszedłbym za tym co mówisz. Po pierwsze dlatego, że w ciebie wierzę, po drugie, ze względu na Podkowę. Bleys popatrzył na niego z namysłem. Wchodząc do szałasu, zostawił odsunięte na bok dwie gałęzie, służące do zamykania wejścia, by zostawić otwarte wejście dla Toni i Dahno. Dahno, który wszedł jako ostatni, nie umieścił ich na miejscu, a jego potężne ciało wchodząc mogło nawet poszerzyć wejście. W każdym razie od kiedy cała czwórka zaczęła rozmowę, wejście pozostawało otwarte, a we wnętrzu swobodnie krążył chłodny wiatr. Temperatura na zewnątrz nie była na tyle niska, by powiew był nieprzyjemny, ale różnica temperatur wystarczyła, by Bleys uświadomił sobie nagle jego istnienie. – To co mówisz, jest interesujące – Bleys odezwał się do Anjo – ale nie zmienia to faktów, sytuacji ani moich planów. Toni? Dahno? Jeśli któreś z was ma coś do powiedzenia na ten temat? Teraz jest dobra chwila. Toni wciąż się nie odzywała, ale przemówił Dahno. – Wiesz, na czym miała polegać moja praca podczas tej podróży – powiedział. – To ja miałem przyglądać się sytuacji politycznej i już ci powiedziałem, że aparat rządzący nie ma tu żadnej realnej władzy, pozwalając się ustawiać w taką czy inną stronę przez Prezesów albo Gildie – w zależności od tego, kto w danej chwili jest silniejszy. Tak więc nie traciłem zbyt wiele czasu na rząd, za to dokonałem niezależnej oceny Prezesów i Gildii. Powiem tak. Jeśli chciałbyś zaryzykować zostanie dłużej, na twoją korzyść działa przynajmniej jedna rzecz. Obie są potężnymi organizacjami. To oznacza, że wolno podejmują decyzje i wolno działają, a w tym przypadku zarówno Gildie jak i Prezesi muszą się najpierw zgodzić na wspólną akcję. Zanim tego dokonają, wszystko na co się odważą, to próba zlokalizowania cię i unieruchomienia, do czasu aż... – A więc jak długo, twoim zdaniem, można bezpiecznie czekać? – zapytał Bleys. Dahno wzruszył ramionami. – Dwa, może trzy tygodnie. Naprawdę nie wyobrażam sobie, jak mogliby podjąć jakąś konkretną decyzję i zrealizować ją w czasie krótszym niż dwa tygodnie. – A więc dobrze. – Bleys spojrzał z powrotem na Anjo. – Zostanę nagrywając przemówienia i przyglądając się sytuacji. W międzyczasie, Anjo, możesz przekazać swoim, że wolę, aby wszelkie ich kontakty ze rnną odbywały się przez ciebie. – Dziękuję... – zaczął Anjo, ale przerwał mu głos Bleysa. – Zrozum, nie powiem tego wprost w moich przemówieniach, ale dam do zrozumienia, że mam na twój temat bardzodobre zdanie. Równocześnie ostro potępię ideę wszelkich agresywnych działań, w rodzaju tych zamachów bombowych. Zamierzam przekazać im, że powinni poczekać do czasu, aż znajdą się w pozycji nie do pokonania, a kiedy nadejdzie ta chwila, działać – ale jeszcze nie teraz. – Dziękuję ci! – powiedział Anjo. – Nauczycielu, dziękuję – nie tyle za wybranie mnie ale za obietnicę pozostania,przynajmniej tak długo, jak możesz. Wierz mi, to dla nas bardzo ważne! – Wierzę – odpowiedział Bleys. – Ale skoro teraz zostaję, trzeba wszystko przygotować, żebym w razie konieczności mógł odlecieć szybko i potajemnie. Będę do tego potrzebował pomocy was dwojga, ciebie też, Ano, współpracujących ze sobą. – Wiesz, że masz moje pełne wsparcie – stwierdziła Ana. – A ja nie muszę ci mówić o moim – dodał Anjo. – Nigdy w to nie wątpiłem – powiedział Bleys. – Ale musimy być gotowi do natychmiastowego wyruszenia i wydostać się z planety w tajemnicy. Ana, nasz statek wciąż przebywa na kosmodromie – formalnie przechodząc przegląd, ale faktycznie gotów jest do startu. Skontaktuj się z jego pierwszym oficerem i powiedz mu – tylko jemu – że za cztery dni od tej chwili powinien być gotów do natychmiastowego startu z nami na pokładzie. – Możesz wylecieć tak szybko? – zapytała. Bleys wzruszył ramionami. – Kto wie? Przy okazji, powiedz mu o Anjo i daj temu ostatniemu list, umożliwiający mówienie w twoim imieniu. Czy możesz to zrobić od razu? – Oczywiście – odpowiedziała Ana. Bleys zwrócił się do Anjo. – Anjo, kiedy dostaniesz już uwierzytelnienie, skontaktuj się z pierwszym oficerem i wyjaśnij, że możemy zjawić się w każdej chwili. Równocześnie zajmij się przygotowaniami ze swojej strony, opierając się na tym samym założeniu, tak, żebyśmy mogli bezpiecznie przedostać się przez ochronę portu. Kiedy wyjadę, obiecuję ci powrócić tu najszybciej, jak będę mógł, cały czas będziesz też mógł się ze mną kontaktować przez Anę. – Rozumiem, Nauczycielu – powiedział Anjo. – Świetnie. A w międzyczasie nagram tyle przemówień, ile będę w stanie, wzmacniając nimi twój autorytet między ludźmi Podkowy. Bleys umilkł. Przez chwilę panowała cisza, potem podniósł się Dahno. – A więc, jak sądzę, lepiej wszyscy zajmij my się swoimi sprawami – powiedział. Toni również się podniosła i uśmiechnęła do Bleysa. Szałas wydawał się teraz cieplejszy. Kiedy Bleys się podniósł, Anjo już był na nogach i zmierzał w stronę drzwi. – Wyjadę natychmiast – oświadczył Anjo. – Bardzo dobrze – zgodziła się Ana. Anjo i Ana wyszli, a zaraz za nimi Toni. Dahno powstrzymał się na chwilę. Spojrzał na Bleysa i skinął w j ego stronę. – Myślę, że podjąłeś właściwą decyzję – powiedział. – Mam nadzieję – odpowiedział Bleys. – Och, daj spokój. Sam wiesz, że wcale nie chciałeś wyjeżdżać tak wcześnie. Czekasz na przynajmniej jeszcze jeden ruch ze strony Gildii albo Prezesów, prawda? – Jeśli zrobią coś, zanim będę musiał wyjechać – odpowiedział Bleys – będzie to bardzo dobra okoliczność. Razem z Dahno uśmiechnęli się do siebie. Bleys pomyślał, że ich pokrewieństwo pozwalało im się zrozumieć bez słów. Dahno jeszcze raz skinął głową i wyszedł. Wraz z jego wyjściem szałas opustoszał i Bleys jeszcze raz uświadomił sobie obecność chłodnego powiewu przenikającego przed otwarte drzwi. Podszedł do wyjścia i przesunął na swoje miejsce dwie gałęzie, odcinając przeciąg. Rozdział 14 Anjo rzeczywiście wyjechał jeszcze przed wieczorem i przez następne pięć dni w obozie nie pojawił się nikt więcej. Pojechał w dół zbocza razem z Aną, w wózku zaprzęgniętym nietypowo, ale rozsądnie, z kozami z tyłu. Zwierzęta najwyraźniej były do tego przyzwyczajone; niczym weterani napięły się i zaczęły powolne zejście w dół stromizny. Stojąc z Polonem Geanem, wujem Anjo, od początku odpowiedzialnym za budowę obozu i jego stałym mieszkańcem, Bleys i Toni przyglądali się zaprzęgowi i jego pasażerom do czasu, aż zniknął w cieniach w dole zbocza. Następnego ranka, gdy Bleys i Toni jedli śniadanie we wspólnej jadalni, Polon przysiadł się do nich z kubkiem kawy. – Jest coś, co moglibyście chcieć zobaczyć – powiedział. – Jeśli już skończyliście, to zaprowadzę was na krawędź płaskowyżu. Może zrobić niezłe wrażenie na kimś, kto widzi to po pierwszy raz. – Co takiego? – zapytała Toni. Polon uśmiechnął się, co zmieniło ogorzałą, owalną twarz, nadając jej wyraz zwodniczej życzliwości. – Nie wolisz zobaczyć sama? – zapytał. Zabrał ich w to samo miejsce, gdzie Toni rozmawiała z Henrym, nieświadomych Bleysa podsłuchującego ich przez system kamer. Z tej wysokości mogli zwykle sięgnąć wzrokiem na dobre sto kilometrów całkowicie płaskiego horyzontu równiny. Teraz jednak horyzont nie był już regularny. Wydawał się być znacznie bliżej, nie będąc równocześnie ostrym półokręgiem linii łączącej ziemię z niebem. Zamienił się w rozmytą krechę, uniemożliwiając ścisłe wyznaczenie granicy między nimi. Również pustynia w dole wydawała się mniejsza, a gdy przyglądali się horyzontowi, ten zdawał się stopniowo rosnąć, we wszystkich kierunkach. Dopiero po kilku minutach obserwacji Bleys uświadomił sobie, że szaro–czerwona, płaska pustynia w dole zdaje się w wolnym tempie kurczyć, stając się coraz mniejsza i mniejsza. – Coś się zbliża! – powiedziała Toni, wpatrując się w horyzont. – Polon, co to takiego? – Burza piaskowa – odpowiedział wuj Anjo, nie uśmiechając się już, ze wzrokiem utkwionym w horyzont. – Dotrze do nas za godzinę i do czasu aż się skończy, nikt nie zaryzykuje zejścia na dół, ani nikt nie będzie próbował dotrzeć tu taj. Kiedy trwa, nawet w budynkach trudno sięgnąć wzrokiem na pół metra. Kiedy piach unosi się wszędzie dookoła – właściwie to pył, nie piasek – potrafi się dostać nawet do szczelnie zamkniętych pomieszczeń. Spróbuj dotknąć nosa, a dowiesz się, że masz tam rękę tylko dzięki dotykowi. Kiedy panuje burza piaskowa, na zewnątrz nie widać kompletnie nic. Nawet niższe stoki nie są bezpiecznym miejscem do podróży – ani w górę, ani w dół. – Wierzę – powiedziała Toni. – Jedyną dobrą stroną burzy – mówił dalej Polon – jest fakt, że podczas niej nikt nas tu nie znajdzie. Poza tym, bez ochrony, wiatr z pyłem może każdego zadusić w ciągu kilku minut. A to oznacza, że przez najbliższe kilka dni jesteście tu całkowicie bezpieczni. – Wiedziałeś, że się zbliża? – zapytał Bleys, przyglądając się rosnącej linii burzy. – Wszyscy tutaj to wiedzą – odpowiedział Polon. – Istnieją szczególne warunki oznajmiające jej nadejście. To też dobrze, bo nasi ludzie mogą się na nią przygotować. – Nikt nam o tym nie wspomniał. – Prawdopodobnie przyjęli, że wiesz – stwierdził Polon. – Dopiero dzisiaj rano pomyślałem sobie, że możesz nie wiedzieć. – Czy piach dotrze tutaj do nas? – spytała Toni. Polon potrząsnął głową. – Górna warstwa piachu nie sięga wyżej niż dwieście metrów nad poziomem ziemi. Nawet najsilniejszy wiatr nie jest w stanie unieść wyżej ziarenek. – Jak długo będzie to trwać? – zapytał Bleys. Polon wzruszył ramionami. – Dwie, trzy godziny? Pięć, sześć dni? Któż to wie? – Pięcio – czy sześciodniowa burza piaskowa, zwłaszcza rozpościerająca się na takiej powierzchni jak ta... – Bleys pokręcił głową. – A jednak jest dostatecznie realna – stwierdził Polon, ponuro patrząc na zbliżający się półokrąg brązów. – Choć nie znajdziecie czegoś podobnego nigdzie indziej. Pogoda, ziemia, pora roku – wszystko musi być odpowiednie, taki układ nie powtarza się na żadnej innej ze znanych ludziom planet. Burza zaczyna się setki kilometrów stąd, na pustyni daleko za horyzontem, nad brzegami wielkiego jeziora, nazywanego Wewnętrznym Morzem, gdzie ziemia stopniowo przechodzi z wyżyn na niziny. Góry nie pozwalają burzy iść dalej, więc w końcu przesuwa się na północ. A na razie, jeśli chcesz zobaczyć coś naprawdę niesamowitego, poczekaj aż zakryje całą ziemię od gór aż do horyzontu. Miał całkowitą rację. Kiedy Bleys i Toni stali przyglądając się, brązowy wał ciągle się zmieniał. Wyraźnie widać już było wzrost jego rozmiarów. Co więcej jednak, widzieli już stały ruch masy piasku, przypominającej kocioł z wrzącą wodą. Nawet przez chwilę żaden element nie pozostawał niezmienny. Polon po chwili opuścił ich, ale Toni i Bleys pozostali, zauroczeni widokiem. Zbliżająca się ściana burzy coraz wyraźniej ujawniała swoją wysokość, ukazując się najpierw jako cienka kreska, potem wstęga, aż w końcu stała się wyraźną, sunącą w ich kierunku ścianą, zdając się nie tyle pokrywać ziemię pod sobą, co pochłaniać ją. W miarę zbliżania się burzy zauważyli też, że posuwa się znacznie szybciej, niż mogło się z początku wydawać. Sprawiała wrażenie otaczania punktu, z którego się jej przyglądali, choć tak naprawdę nadciągał prosty front. W chwili gdy ściana burzy zbliżyła się na około kilometra od podstawy zbocza u ich stóp, jej wysokość była już oczywista. Zdawała się górować nad wszystkim, zagrażając nawet im, choć stali wysoko na zboczu góry. Teraz, gdy poruszana wiatrem masa piasku była już bardzo blisko, nie dalej niż pół kilometra od stromo wspinających się zboczy gór, widać było, że podlega ciągłemu ruchowinie tylko poruszając się do przodu, lecz wirując i poruszając się we wszystkich kierunkach. Kiedy dotarła do podstawy zbocza, dostrzegli niezliczone mniejsze wiry wewnątrz wielkiego, a wewnątrz nich drobniejsze zawirowania, stopniowo dochodząc do etapu, gdzie każde ziarenko zdawało się poruszać niezależnie. Przy czym im drobniejsze były ruchy, tym bardziej chaotyczne, tak że cała masa wirowała i kotłowała się diabelsko. Wreszcie burza dotarła do podstawy góry; jednak zamiast się tam zatrzymać, czego spodziewali się po informacjach Polona, zaczęła wspinać się w górę zbocza. Bleys zauważył, że podświadomie wstrzymuje oddech do chwili, kiedy wreszcie się zatrzymała, załamując się w miejscu, gdzie kotłująca się brązowa masa przekształciła się w coś w rodzaju serii fal rozbijających się o brzeg oceanu, zmieniających się w mgły i strumienie bezskutecznie próbujące wspiąć się wyżej. Przyglądali się jej jeszcze chwilę po tym, gdy burza piaskowa dotarła do maksymalnego pułapu, na jaki mogła się wspiąć. Była tak złowrogo ożywiona, że wydawało się, iż powinna zrozumieć swą porażkę. Jednak uparcie, wciąż na nowo próbowała atakować zbocze. – To jest jak zwierzę – powiedziała Toni, patrząc w dół. – Jak Anjo, jego krewni i wszyscy ci ludzie mieszkający w dole potrafią żyć w tym przez całe dnie? Mam wrażenie, że kiedy w końcu odejdzie, z domów na dole pozostaną tylko ruiny, a z ludzi – zbielałe kości. – To tylko wirowe ruchy atmosfery – odpowiedział Bleys. Toni rzuciła mu prawie gniewne spojrzenie. – Myślisz, że tego nie wiem? Jak możesz... – przerwała nagle, wpatrując się w niego uważnie. – Podoba ci się to, prawda? – Nie. – Bleys potrząsnął głową. – ...I nie kłamałem, mówiąc to – zapisał dla siebie później w szałasie. – Nie kłamałem, bo Toni wiedziałaby, gdybym kłamał. Choć może przejrzała przez moją odpowiedź do ukrytego pod nią kłamstwa? Mogłem szczerze odpowiedzieć, że mi się nie podobało, bo tak było. Odrzucało mnie od tego, czułem gniew, podobnie jak ona. A jednak w jakiś sposób czułem z tym związek – podobieństwo – nie istnieje słowo właściwie opisujące to, co czułem. W każdym razie odczuwałem coś, co na bardzo głębokim poziomie wiązało mnie z tą burzą. Im dłużej znam ją, Dahno i Henry’ego, tym lepiej ich rozumiem i najwyraźniej tym lepiej oni rozumieją mnie. Sądząc po tym, jak na mnie patrzy, Toni zdaje się sądzić, że jest dla mnie tylko towarzyszką. Tak naprawdę jest nieskończenie cenna, stanowiąc dla mnie przeciwwagę, kamień, o który mogę ostrzyć krawędzie mojego zrozumienia. Kiedy zaledwie chwilę temu wyskoczyła na mnie z tym pytaniem „Podoba ci się to, prawda?” bez zastanowienia odpowiedziałem w sposób, jaki uważałem za prawdę. Burza mnie odrzucała, podobnie jak ją. A jednak miała rację. Coś w niej mnie fascynowało. Byłem prawie zadowolony z jej obecności, mógłbym wyjść jej naprzeciw, walczyć z nią i samotnie wygnać ją w końcu za horyzont, skąd przybyła. Jaki sygnał odczytała we mnie albo moich słowach, że udało się jej to dostrzec? Nie sądzę, żeby uświadamiała sobie jak bardzo chciałbym jej powiedzieć o tym co czuję, lecz jak ciężko jest mi wyobrazić sobie kogokolwiek zdolnego żyć z moją wizją przyszłości. Jak bardzo, z konieczności zamykając to w sobie, polegam na niej, Dahno i Henrym – Henrym, o którym nawet nie pomyślałem do chwili, kiedy sam się do mnie przyłączył z własnych powodów – zaledwie kilka tygodni temu na Zjednoczeniu. Jednak większy problem nie polega na tym, jak dobrze są w stanie widzieć przeze mnie – – albo we mnie. To kwestia mojej całkowitej od nich zależności. Jak miałbym sobie dalej radzić, gdybym stracił którekolwiek z nich, a co dopiero całą trójkę? A jednak, kiedy moja podświadomość – wbrew mojej woli – wybiega naprzód, przyglądając się przyszłości, zdaje się widzieć tylko mroczne scenariusze, w których przynajmniej jedno z nich, a często cała trójka – ginie albo wręcz zwraca się przeciw mnie. To nie może się zdarzyć. Nie wiem, po prostu nie wiem. Będę musiał zaczekać na przyjście właściwej chwili i wtedy się z nią zmierzyć. Bleys odłożył pisak, przez chwilę przyglądał się zapisanym kartkom, a potem, podobnie jak zawsze, ostrożnie zredukował je do popiołów. Trzy dni później wciąż utrzymywał tempo nagrywania dwóch przemówień dziennie. Nagrywał właśnie drugie tego dnia i ze zmęczenia zaczynał się już mylić. –... Wyjaśniłem już, że wzrost jest nieunikniony w nas wszystkich... – mówił do kamery. Przerwał. – Nie, skasujcie to. Ujmę to inaczej. – Łapczywie wypił szklankę wody, przyniesioną mu przez jednego z techników. Wydawało mu się, że od nadejścia burzy piaskowej upłynęło znacznie więcej niż trzy dni. Szaleńczo wirujące piaski wciąż wypełniały całą równinę aż po horyzont, nieustannie atakując zbocza gór. Wszyscy tubylcy byli milczący i lekko poddenerwowani, ale pracowali z nim, jak długo wykazywał chęć do dalszych działań. – Dobrze, zaczynam jeszcze raz od poprzedniego zdania. – Oczyścił gardło. – Wyjaśniłem, że wzrost jest nieunikniony w nas wszystkich. To jeden z naszych instynktów jako rasy i część chęci przetrwania, kierującej nami od chwili narodzin. Instynktownie uczymy się i dostosowujemy. Tak jak betonowe płyty położone na ziemi z początku blokują roślinom możliwość wzrostu, kiedy kiełkujące nasiona napotykają nieprzeniknioną barierę kamienia, te z czasem uczą się rozwijać bokami i wyrastać między płytami, albo wykorzystywać już istniejące w nich pęknięcia, rozbijając w końcu kamień swoją determinacją do wzrostu, aż pokryją sobą popękane płyty... Przerwał. – Stop – powiedział. – Nie idzie to dobrze. Umieśćcie w tym miejscu znacznik i notatkę, że dalej będzie krótkie podsumowanie punktów i wnioski – na tym zakończę dzisiejszą sesję. Technicy obsługujący urządzenia rejestrujące bez słowa wykonali polecenia. Ich milczenie nie było objawem wrogości czy niechęci. Było to powszechne zachowanie przebywających w obozie mieszkańców. Zanim nadeszła burza, Bleys mógłby założyć, że wszyscy, bezpiecznie ukryci w jodłowym zagajniku nad poziomem piasku, mogliby czuć się przytulnie i bezpiecznie, poza zasięgiem panującego niżej żywiołu. Teraz uświadomił sobie, jak wielu z nich musiało już doświadczyć przebywania w takiej burzy, a prawie wszyscy mieli w tej chwili pod piaskami krewnych – żony, mężów, dzieci, inną rodzinę i przyjaciół. Przebywanie tutaj było dla tych ludzi jeszcze trudniejsze, bo nie mogli fizycznie dzielić uwięzienia osób na dole. – Wydrukujcie mi, co powiedziałem wcześniej, dobrze? – mówił dalej Bleys do głównego technika. – Przejrzę wydruk i naniosę na niego poprawki. Przy czym chodzi raczej o kolejność, w jakiej to przedstawię. Tę część o roślinach mógłbym wykorzystać wcześniej, jako przygotowanie, zanim przejdę do nieuchronności wzrostu. Może najpierw powinienem podać przykład. Drobny, siwowłosy kierownik ekipy technicznej pokiwał głową. – Która godzina? – zapytał Bleys. – Szesnasta – poinformował go kierownik. – Czyli i tak pora na przerwę – stwierdził Bleys. – Zobaczymy się tu jutro o siódmej rano. Opuścił budynek ze studiem nagrań. Jego pierwszą myślą było, że chce się położyć i zebrać galopujące mu przez głowę tabuny myśli. Ale gdy poczuł dochodzący od strony jadalni zapach jedzenia uświadomił sobie, że jest głodny. Poszedł w tamtym kierunku. Nie dotarł jeszcze do jadalni, właściwie był dopiero w połowie drogi, gdy zza drzew wyłonił się Polon, szybko podchodząc do niego z uniesioną ręką, aby zatrzymać Bleysa. – O co chodzi? – zapytał. – Anjo wrócił. Dopiero tu dotarł – powiedział Polon niezadowolonym głosem – i prawie natychmiast odszedł. Dahno Ahrens ruszył razem z nim. Żaden z nich nie powiedział mi o co chodzi. Byłeś zajęty nagraniem, a Dahno powiedział, żeby ci nie przeszkadzać. Anjo go w tym poparł i razem poszli w dół zbocza. – Wydawało mi się, że powiedziałeś... – zaczął Bleys, kiedy zobaczył jak z jadalni wyłania się Toni, szybko idąc w ich stronę. Poczekał aż do nich dołączyła i znów skierował wzrok na Polona. – Wydawało mi się, że mówiłeś, iż nikt nie może wejść na górę ani zejść w dół podczas trwania burzy piaskowej. – Naprawdę tak myślałem, Nauczycielu! – wykrzyknął Polon. – Ryzykują życiem. Schodząc w dół zbocza będąjak ślepcy. Nawet jeśli kozy mogą się solidnie zaprzeć w ziemi, to jest duże ryzyko runięcia w przepaść. Zabiją się albo połamią i zostaną na miejscu, czekając na śmierć. To znaczy, o ile nie uduszą się w drodze na dół! Umilkł, wpatrując się w Bleysa. Ten nie odpowiedział od razu, za to wyczekująco spojrzał na Toni. Ona z kolei patrzyła na Polona. – Polon – powiedziała – możesz pójść do jadalni i przysłać trochę jedzenia do mojego szałasu? Muszę porozmawiać z Bleysem Ahrensem na osobności. Polon spojrzał na Bleysa, który kiwnął głową. Wuj Anjo odwrócił się i poszedł do jadalni. Toni spojrzała na Bleysa i wskazała swoją kwaterę. – Wiesz, czernu Dahno wyjechał albo z jakiego powodu przybył Anjo? – zapytał Bleys, gdy tylko znaleźli się w środku. – Nie – odpowiedziała Toni. – Właśnie sama miałam cię o to zapytać. Usiądź tutaj, na sofie – to jedyny tu mebel, na którym się zmieścisz. Ja siądę sobie na fotelu. Usiedli, Toni pochylona do przodu. – Ja też nie wiem, czemu Anjo przyszedł – powiedziała. – Z tego co mówił Polon wynika, że miał jedną na dziesięć szansę na bezpieczne przejście przez burzę, a szansę na to, że obaj bezpiecznie dotrą ria dół, są równie małe albo jeszcze mniejsze. Polon mówi, że mogą iść wzdłuż kabla telefonicznego położonego na ziemi przez techników, łączącego nas z domem Mordarda Cruzona, a stamtąd potajemnie łączyć się przez satelitę z kimkolwiek na Nowej Ziemi. Wiem, że od kiedy nadeszła ta burza, Dahno spędzał sporo czasu przy telefonie. Przerwała, patrząc na niego pytająco. Kiwnął głową. – Też o tym wiem – stwierdził. – Ale Dahno najlepiej pracuje, jeśli zostawia się go w spokoju. Nie powiedział mi, w jakiej sprawie były wszystkie te telefony. – Cóż – zaczęła mówić dalej Toni – kiedy zapytałam Polona, rzekł, że istnieją hermetyczne pojazdy zdolne do działania podczas burzy piaskowej – pojazdy atmosferyczne – mogące przylecieć i zabrać Dahno i Anjo z domu Cruzonów. Dahno mógł zaaranżować coś takiego przez telefon. Oczywiście ten rodzaj transportu lotniczego jest zbyt drogi dla tutejszych ranczerów, ale można go wynająć w dużych miastach. Mogli więc przekonać kogoś, że mają dość kredytu, by wysłano po nich taki pojazd. Spojrzała na Bleysa. – Nie powiedziałam tego Polonowi, ale myślę, że Dahno jest w stanie przekonać każdego, nawet przez telefon, że ma dość kredytu. Bleys znów wolno kiwnął głową, W tej chwili przyniesiono im lunch, więc przerwali rozmowę do chwili, gdy dostarczający go mężczyzna wyszedł z szałasu, zaciągając za sobą osłaniające wejście gałęzie. – Jedz – zachęciła Bleysa Toni, przesuwając naczynia ustawione na stoliku, przesuniętym przez nią między zajmowane przez nich siedzenia. – Ja już jadłam lunch. Nie podoba mi się myśl o Dahno – ani Anjo, jeśli już o tym mowa – leżącym z połamanymi kończynami albo martwym u stóp góry, pośrodku burzy piaskowej. – Tak. – Bleys nie powiedział nic więcej, zajął się za to przyniesionym jedzeniem. Dało mu to kilka minut, podczas których nie musiał nic mówić i mógł zebrać myśli. Tak naprawdę, wykonanie tego rodzaju ruchu nie było ze strony Dahno niczym niezwykłym – zająć się czymś nie informując nikogo o swoich planach. Ale Dahno był ostrożny – podjęcie przez niego takiego ryzyka sugerowało, że chodzi o coś poważnego. Bleys rozpoczął ich wspólną historię na Zjednoczeniu najpierwjako podwładny, później uczeń Dahno. Ktoś, kto przyjmował rozkazy i nie poddawał ich w wątpliwość, a nie jako osoba wydająca polecenia i mogąca pytać o wszystko, co robił Dahno. Jednak ta sytuacja uległa odwróceniu i teraz to Bleys był przywódcą, a Dahno pomocnikiem. A jednak Bleys uważał, że większość ludzi, z którymi pracował – zwłaszcza Dahrio – działała najlepiej, mając wolne ręce. Sprowadzało się to w sumie do tego, jak bardzo ufał Dahno – nie tylko w zakresie lojalności, ale w tym, że nie zrobi niczego niemądrego czy mogącego ich narazić na. niebezpieczeństwo. Bleys odsunął od siebie naczynia. Większość z tego, co przyniesiono, nadal pozostawała na talerzach. Oparł się wygodnie na sofie i spojrzał w oczy Toni. – Nie – powiedział. – Nie wiedziałem, że Anjo przybywa ani że Dahno z nim odchodzi. Żaden z nich nic mi na ten temat nie powiedział. Toni nadal uważnie mu się przyglądała. – To nie znaczy, że nie możesz podać jakiegoś wysoce prawdopodobnego powodu, dla którego to zrobił – stwierdziła. – Na tyle cię znam. Powiedz mi, czym według ciebie mógł się zająć? Bleys uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Wcale nie jestem wszechwiedzący – powiedział spokojnie. – Poza tym... Poczuł wewnętrzny wyrzut, na wspomnienie podsłuchiwania Toni i Henry’ego przez system kamer szpiegowskich. – Istnieją obszary prywatności, do których nie próbuję się wpychać – kontynuował. – Ze wszystkich znanych mi ludzi, właśnie Dahno najbardziej nie znosi, gdy ktoś zagląda mu przez ramię podczas pracy. Nawet zgadywanie powodów jego wyjazdu mogłoby później źle wpłynąć na moje plany. Wolę w tej chwili zostawić całą sprawę jemu. Jestem pewien, że miał ważne powody – tak samo jak Anjo, niezależnie od tego, czy były one związane z Dahno czy nie. – A więc – powiedziała Toni – po prostu siedzimy tutaj i czekamy na odpowiedź? – Tak – odpowiedział Bleys. – Nie sądzę, żebyśmy musieli długo czekać. Przypuszczam, że dotrą tu krótko po zakończeniu burzy piaskowej. Toni przez chwilę siedziała bez ruchu i Bleys dostrzegł, że jest niezadowolona. Gwałtownie wstała i podniosła tacę, na której przyniesiono jedzenie, zbierając na nią z powrotem te kilka talerzy, które z niej zdjął. – Masz swoje przemówienia – powiedziała – ale ja nie mam tu nic do roboty poza chodzeniem wokół obozu, rozmawianiem z ludźmi i zabijaniem czasu. Myślę, że przez tę linię telefoniczną Dahno prowadził rozmowy z Aną Wasserlied. Zbadam, jak wyglądają nasze plany na wypadek konieczności ewakuacji. Nie zaszkodzi, jeśli jeszcze jedna osoba się tym zajmie i dokładnie je pozna – na wypadek, gdybyśmy musieli wyjeżdżać w pośpiechu. Jeszcze mówiąc, zaczęła odwracać się w stronę drzwi. – To dobry pomysł – powiedział. Toni dokończyła obrotu i ruszyła w stronę drzwi. – Nie możesz mnie przeceniać – powiedział Bleys, ale raczej do siebie, więc chyba nie usłyszała go wychodząc. Nic nie szkodzi. Ostatnie słowa stanowiły nagłe, emocjonalne oświadczenie, którego nigdy nie powinien składać, nagłą prośbę o zrozumienie. Rozdział 15 Przypuszczenia Bleysa dotyczące terminu powrotu Dahno, sprawdziły się. Burza piaskowa utrzymywała się jeszcze tylko dwa dni, zgodnie z przewidywaniami Polona odeszła wzdłuż gór na północ, zabierając ze sobą masy piachu. Nagle wzdłuż całego horyzontu powietrze znów stało się czyste. Już pierwszego dnia dobrej pogody, jadąc wózkiem ciągniętym przez kozy, wrócili Dahno i Anjo – tylko że mając ze sobą trzecią osobę, czego Bleys nie przewidział. Gość był nieprzytomny. – Zgodziłeś się ze mną, kiedy powiedziałem, że chcesz przynajmniej jednej reakcji, zanim opuścisz Nową Ziemię – stwierdził Dahno. Przyszedł sam do brata, chcąc porozmawiać z nim na osobności w jego prywatnym szałasie. Nieprzytomna – uśpiona, jak się okazało – osoba, została z Anjo w polowym ambulatorium. – Pomyślałem, że mając prawdopodobnie mniej czasu niż planowałeś, możesz potrzebować zamieszania w kociołku, więc to zrobiłem. – Bądź odrobinę bardziej szczegółowy – powiedział Bleys. Wstał, kiedy pojawił się Dahno, a ten nie usiadł, więc stali teraz naprzeciw siebie. – Nie mów mi, że źle cię zrozumiałem – stwierdził Dahno. – Ogólnie nie zdradzasz mi wiele ze swoich planów, ale zbyt długo zajmuję się polityką i rządzeniem, by nie zauważyć, co chcesz osiągnąć przed opuszczeniem Nowej Ziemi. Chciałeś zmusić Gildie i Prezesów do połączenia się, tworząc w ten sposób pojedynczego przeciwnika dla pracowników, prawda? Bleys wolno kiwnął głową. – To coś, do czego w końcu i tak by doszło – powiedział. – Ale chciałem zobaczyć jakieś objawy, zanim odlecę na inne planety. Dobrze, miałeś rację. Co takiego zrobiłeś? – Najprostszym sposobem skłonienia ludzi do zrobienia czegoś – stwierdził Dahno – jest powiedzieć im, że to już się dzieje. Po prostu pozwoliłem, by rozprzestrzeniły się plotki, zaczynając od ludzi w rodzaju tego prawnika, z którym rozmawiałem przez telefon z hotelu w Blue Harbor. Pozwoliłem ugruntować się wrażeniu, że pracownicy są już mniej więcej skonsolidowani pod twoim wpływem i że szykuje się rewolucja. To, plus te dwa zamachy bombowe – choć tak naprawdę wcale ich nie potrzebowaliśmy... – Nikt ich nie potrzebował – wtrącił się Bleys. – Jak powiedziałem – ciągnął Dahno – to wszystko wystarczyło. Wyszczerzył się do Bleysa. – W końcu i tak będzie to dostatecznie prawdziwe – powiedział Bleys – choć w zwykłych warunkach, gdyby mnie nie było, rozwinięcie się sytuacji od stanu nieakceptowalnego dla pracowników, do poziomu wybuchu rewolucji, zajęłoby jeszcze trochę czasu. Wtedy natychmiast polałaby się krew. Podobnie jak inne organizmy, społeczeństwa mają środek ciężkości. Jeśli środek ten zostanie zbyt mocno wytrącony ze stanu równowagi, społeczeństwo toczy się odpowiednio z powrotem, by wrócić do stabilizacji. Proces ten zazwyczaj wiąże się z intensywnym rozlewem krwi, na przykład jak podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej na Starej Ziemi. Wywołując ją wcześniej, miałem nadzieję uniknąć takiej sytuacji. Ale chciałem, żeby doszło do tego tuż przed wyborami na Harmonii i Zjednoczeniu. Dahno kiwnął głową. – Tak właśnie myślałem – stwierdził. – A więc, zrobione. Gildie i Prezesi zaczynają się konsolidować przeciw wspólnemu wrogowi. Mam ze sobą dowody na to – choć raczej to dowód nalegał, żeby go do ciebie zawieźć. Obie strony, wymuszonego sojuszu między Prezesami i Gildiami, wciąż mają nadzieję na rozwiązanie problemu, przy równoczesnym wykorzystaniu go do zdobycia przewagi nad partnerem. To co usłyszysz, zostało uzgodnione przez obie grupy, ale, jak sądzą Gildie, może dać im przewagę po tym, gdy już cię wykorzystają na rzecz obu stron. Przyprowadziłem ze sobą twojego starego znajomego, oczywiście podawszy mu najpierw środek usypiający, żeby nie wiedział, gdzie go zabieramy. – Starego znajomego? – ostro powtórzył Bleys. – Edgar Hytry – wyjaśnił Dahno. – Pamiętasz, Mistrz Gildii, który ugościł cię lunchem. Dahno znów się uśmiechnął. – Uśmiechnij się, bracie. Dałem ci to, czego chciałeś. – Być może – powiedział Bleys. – Zanim podliczymy wygrane, zobaczmy co z tego wyjdzie. – Cóż, Mistrzu – powiedział kilka iniriut później, kiedy obudzonego już Hytrego doprowadzono do szałasu i zdjęto mu z głowy czarny kaptur. – Miło znów pana widzieć. Jak się pan czuje? – Barbarzyństwo... – wymamrotał Hytry, mrugając w jego stronę z krzesła, na które bez zaproszenia rzucił swoje masywne ciało, wyglądając jak złe, nagle przebudzone niemowlę, w jakiś sposób przeniesione do ciała dorosłego mężczyzny. – Chemikalia! Słowo Mistrza Gildii powinno całkowicie wystarczyć... nie dano mi szansy... Oblizał wargi, zmienił wyraz twarzy w coś przypominającego uprzejmość i spróbował się uśmiechnąć. – Nic mi nie jest... fizycznie – powiedział do Bleysa, siedzącego naprzeciwko w jednym z większych foteli. – Chodzi o zasady... ale wszystko w porządku. W porządku. Po prostu chciałem z tobą porozmawiać, i oto jestem. Umilkł, jakby niepotrzebne były dalsze wyjaśnienia. – Tak? – zapytał po kilku sekundach Bleys. Hytry wziął głęboki oddech. – Bleysie Ahrens – powiedział mocniejszym, bardziej normalnym głosem. – Gildie martwią się o ciebie. – Masz na myśli Mistrzów Gildii? – zapytał Bleys. – Nie, nie... – Z twarzy Hytrego ria ch wilę znikły wszystkie wysiłki zmierzające do nadania jej przyjaznego wyrazu. – Mistrzowie Gildii są gildiami i na odwrót. – Rozumiem – stwierdził Bleys. – W rezultacie – kontynuował Hytry – generalnie sprzyjamy twoim przemowom i żałujemy faktu, że zostałeś przez Kluby Prezesów zmuszony do ukrywania się. – Tak – cicho powiedział Bleys. – Nie wydaje mi się, żeby Gildie spierały się z nimi w tej sprawie. A może po prostu są zbyt potężni, żeby się im przeciwstawiać? – Z pewnością nie – jeśli będziemy musieli. Ale i tak nie jest to kwestia względnej siły. Będę z tobą szczery. Pewne sprawy są ważniejsze od innych – zwłaszcza w aspekcie politycznym, jeśli rozumiesz co mam na myśli. Oni i my dzielimy odpowiedzialność za Nową Ziemię. Trudno więc oczekiwać, żeby Gildia rzuciła na szalę całą swoją potęgę w sprawie wędrownego kaznodziei... Hytry czym prędzej sobie przerwał. – Filozofa – stwierdził – oczywiście, miałem na myśli filozofa, Bleysie Ahrens. W Gildii darzymy cię wielkim szacunkiem. Szanujemy i uznajemy twój punkt widzenia, który, jak uważamy, jest bardzo zbliżony do tego, o jaki walczymy od lat. – Jestem zaszczycony – stwierdził Bleys. – Nie w sprawie zaszczytów tu przybyłem – żywo powiedział Hytry. – Stwierdziłem po prostu fakt. Chcielibyśmy być ci pomocni, ale przy obecnym stanie spraw, sytuacja raczej nie pozwala nam na okazanie bezpośredniej pomocy. Wiemy jednak, że potrzebujesz jakiegoś rodzaju ochrony przed Prezesami. – Miło mi to słyszeć – powiedział Bleys – ale jak to wszystko łączy się ze sprawą, o której chciałeś ze mną rozmawiać? – Bleysie Ahrens! – Hytry wyprostował się na fotelu i z entuzjazmem klepnął się w kolano. – Przybyłem tu by powiedzieć ci, że szukaliśmy jakiegoś sposobu na udzielenie ci pomocy i myślę, że w końcu go znaleźliśmy. Wymaga to nagięcia punktu w naszym statucie – naszej Pierwszej Karty, spisanej, gdy ponad sto lat temu w małym miasteczku Apin tworzono pierwszą Gildię. Ale jesteśmy gotowi tego dokonać. Pragniemy przyznać ci rangę i tytuł Mistrza Gildii. Umilkł wyprostowany, wpatrując się w Bleysa. – Mistrzu... – powiedział Bleys, uśmiechając się w zamyśleniu. – Tak! – wykrzyknął Hytry. – Oczywiście, musi to być tytuł czysto honorowy. Nie reprezentujesz żadnej Gildii i nie masz pojęcia o obowiązkach i odpowiedzialności Mistrza Gildii – i nie oczekujemy tego od ciebie. Będziesz miał wyłącznie tytuł. Ale tytuł, Bleysie Ahrens, wystarczy, żeby cię ochronić. Prezesi nigdy nie odważą się tknąć prawowitego mistrza Gildii. Opadł wreszcie na oparcie swojego fotela, wyglądając jak ktoś, kto ciężko się napracował i wykonał solidną robotę. – Rozumiem – przytaknął Bleys. – Oczywiście, zostanie mistrzem Gidii oznaczałoby wielki honor. Doceniam tę ofertę. Ale może powiedziałby mi pan, jakim restrykcjom by mnie to poddało. – Restrykcjom? – Hytry wbił w niego wzrok. – Ależ oczywiście – powiedział Bleys. – Trudno, żebym nosił tytuł, nie dźwigając równocześnie zobowiązań, prawda? Przypuszczam, że Mistrz Gildii nigdy nie jest zwykłą osobą. Z pewnością istnieją pewne standardy społeczne, do których musiałbym się dostosować? – Cóż... tak. – Twarz Hytrego nabrała nagle powagi. – Przez ponad stulecie, tytuł ten zyskał wielki szacunek i wszyscy go noszący muszą być świadomi tego szacunku i adekwatnie postępować. Naturalnie, musiałbyś wykazać się odpowiednim poziomem zachowań. – Poziomem? W jakim sensie? – zapytał Bleys. – Zakładam, że chodzi o to, jak powinienem zachowywać się na oczach opinii publicznej? – Cóż... tak! Ale jestem pewien, że nie wymagałoby to z twojej strony niczego, czego nie mógłbyś zrobić. Z pewnością chciałbyś ukazać się jako przyzwoity, szczery, otwarty i... w pełni świadom jakości i potrzeb Gildii. Musiałbyś przedstawiać się jako osoba świadoma stanowienia części Gildii i... cóż, sam wiesz. – Włącznie z poświęceniem się szczegółowym celom Gildii? – zapytał Bleys. Hytry zaśmiał się życzliwie. – Cóż – powiedział. – Z pewnością nie chcielibyśmy, żebyś propagował cele sprzeczne z interesami Gildii. Tak nakazuje rozsądek. I rzeczywiście, uważamy, że uczciweztwojej strony byłoby, gdybyś... nie tyle wprost poparł nasz punkt widzenia i cele, co jasno dał do zrozumienia, że jesteś dumny z bycia członkiem naszej organizacji. Oczywiście, działałoby to równocześnie na twoją korzyść, ponieważ automatycznie jasne byłoby, że podlegasz na szej ochronie. Bleys z uśmiechem potrząsnął głową. – Mistrzu... – powiedział łagodnie. – Czy nie pamiętasz, co powiedziałem podczas naszego lunchu w mieście Nowa Ziemia – że muszę dać twoim ludziom tę samą odpowiedź, jaką dałem Prezesom? Nie mogę pozostać filozofem i przemawiać do ludzi, kierując się przekonaniami i własnym odbiorem aktualnej sytuacji historycznej czy to na tej planecie, czy gdzie indziej, o ile nie pozostanę niezależny. Zidentyfikowanie się zjakąś sprawą czy instytucją, całkowicie zniszczyłoby niezależność mojego przekazu. Innymi słowy, choć głęboko doceniam twoją ofertę, nie mogę jej przyjąć. Hytry wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę z twarzą wyrażającą zaskoczenie przechodzące w nie wiarę, ukazane niemal aktorsko. – Nie mogę w to uwierzyć – powiedział w końcu. – Nie mogę uwierzyć, że odrzuciłeś taką szansę, Bleysie Ahrens. Pomyśl o tym choć przez chwilę. Nie bardzo mam ochotę o tym mówić, ale podczas gdy ja sam i większość członków Gidii zdecydowanie sprzyjamy wszystkiemu co mówisz i robisz, są między nami osoby wątpiące w twoje dobre intencje i myślące, że może dajesz się potajemnie wykorzystywać Prezesom do zdyskredytowania Gildii w oczach pracowników. Czy zastanowiłeś się również, jak poprawiłoby twoją pozycję polityczną w domu, na Zjednoczeniu, gdyby dowiedziano się tam, że przyznaliśmy ci honorowy tytuł Mistrza Gildii? Wiesz, że nasze planety ze sobą handlują. Kupujecie od nas prototypy i wynajmujecie naszych inżynierów. – Mam nadzieję, że w przyszłości znacznie rozwiniemy nasze kontakty. – Bleys wstał. – Obawiam się jednak, Mistrzu Hytry, że rezerwowanie sobie czasu do namysłu, nie zmieniłoby moich przekonań. Z całym należnym szacunkiem, nie mogę przyjąć twojej oferty. Sięgnął do klawisza telefonu stojącego na biurku za plecami. – Anjo? – powiedział. – Czy ktokolwiek, kto jest teraz w centrum komunikacji, niech przyśle do mnie Anjo. Sądzę, że Mistrz Hytry jest gotów do wyjazdu. Hytry wolno podniósł się z miejsca i razem z Bleysern podszedł do wyjścia z szałasu biurowego. Gdy tylko wyszli na zewnątrz, zza krzywizny budyneczku wyłonił się Anjo. – Zaopiekuję się nim dalej, Nauczycielu – odezwał się do Bleysa. – Będę wdzięczny – odpowiedział Inny. – Do widzenia, Mistrzu i jeszcze raz dziękuję. – Niektóre wyświechtane stwierdzenia wciąż są prawdziwe – powiedział Hytry, patrząc na niego twardym wzrokiem. – Uwierz mi, będziesz tego żałował. – To zawsze jest możliwe – odpowiedział Bleys. Hytry odwrócił się, a Anjo poprowadził go do budynku pierwszej pomocy, dzie zniknęli z widoku. Bleys już miał wrócić do swojego biura, kiedy zobaczył wyłaniającego się z budynku łączności i zmierzającego w jego stronę Dahno. Został w miejscu, czekając na podejście brata. Przyglądając się wymachującej rękami postaci, sunącej ku niemu przez rzadkie, górskie powietrze, Bleysa zastanawiał fakt, że gdy nie było przy nim nikogo, z kim można by go porównać, Dahno zdawał się być po prostu krępy. Może trochę wyższy niż przeciętnie, ale niewiele. Równocześnie w sposobie, w jaki się poruszał, kryła się jakaś niedbała siła i pewność siebie, przypominająca wojskowy wóz bojowy w działaniu. Bleys dalej przyglądał mu się w zadumie. Dahno z pewnością dokonał czegoś bardzo pożytecznego i zasłu – żył na gratulacje, a jednak Bleys zauważył, że nie ma ochoty tego robić. Przez te kilka chwil, Ahrensowi udało się wyśledzić źródło tej niechęci. Brała się ona z faktu, że niezależnie od przydatności działań Dahno, to zadziałał on bez konsultacji z Bleysem. Należało to dobrze przemyśleć. Kiedyś Dahno znów może podjąć jakąś nagłą i niekonsultowaną akcję – kierując się jak najlepszymi intencjami – i tym razem zrobić coś niewłaściwego. Teraz jednak Dahno znalazł się u stóp schodów. Bleys uśmiechnął się ciepło i obracając się, poprowadził do środka. Opadli na fotele naprzeciw siebie. – Cóż – odezwał się Bleys. – Z pewnością udało ci się coś osiągnąć. Dahno zachichotał. – Spodobało ci się, prawda? – zapytał. – Uznałem, że już najwyższy czas na coś takiego. Byłeś zajęty, kiedy o tym pomyślałem, a ktoś mówił o zbliżającej się burzy piaskowej. Nie miałem czasu, żeby najpierw z tobą porozmawiać. – Cóż, na pewno w tym przypadku miałeś rację – stwierdził Bleys. – Może jednak lepiej byłoby, gdybyś następnym razem uzgodnił ze mną tego rodzaju działania, nawet gdyby wymagało to przeszkodzenia mi w pracy. Nie zawsze opowiadam wszystkim dookoła o moich aktualnych planach. – Och, daj spokój Bleys. Nigdy nie masz ochoty opowiadać nikomu o tym, co planujesz... – Nauczycielu? – z zewnątrz dobiegł do nich głos Anjo. – Wejdź – powiedział Bleys. Anjo wszedł i podszedł do nich. – Ależ usiądź. – Dziękuję, Nauczycielu. – Anjo zajął miejsce. – Mam nadzieję, że Dahno Ahrens cię poinformował. Słyszeliśmy twoją rozmowę z Mistrzem Gildii dzięki połączeniu do centrum komunikacji. – Nie, nie powiedział – Bleys rzucił wzrokiem w stronę Dahno, unosząc brwi. – To obwód, który zainstalowano na wypadek, gdybyś chciał rozmawiać z większą ilością ludzi, niż mogłoby zmieścić się w tym szałasie – wyjaśnił Dahno. – Nikt ci o tym nie wspomniał? – Nie. Jak mogę to wyłączyć? Dahno sięgnął do telefonu stojącego na stole w zasięgu ich długich rąk. – Te dwa przełączniki – wskazał, stukając wnie palcem. – Rozumiem – powiedział Bleys. Sięgnął i wyłączył oba. – A więc słyszeliście moją rozmowę z Hytrym. Czy był tam ktoś jeszcze? – Nie – odpowiedział Dahno zamyślonym głosem. – Z tego co pamiętam, wysłałem technika do jadalni. Nie wiedziałem, że twoja konwersacja z Hytrym skończy się tak szybko. Nie było go jeszcze, kiedy skończyliście. – Pozwól, że podziękuję ci, Nauczycielu, w imieniu Podkowy – powiedział Anjo. – Doceniam to, Anjo – stwierdził Bleys. – Cóż, czy jesteście zadowoleni z tego co mu powiedziałem? – Tego właśnie się spodziewałem – odezwał się Dahno zanim Anjo zdążył otworzyć usta. – Ale może Anjo będzie ci miał więcej do powiedzenia. – Tak, Anjo? – Bleys zwrócił uwagę na drugiego mężczyznę. – Tak – potwierdził tamten. – Przykro mi, że muszę to powiedzieć, ale nie sądzę, żebym potrafił utrzymać w spokoju radykalne elementy naszego ruchu, zwłaszcza jeśli rozniesie się wieść, że wyjechałeś. Czy mógłbyś podać mi konkretną datę powrotu? – Chciałbym, aby było to możliwe – odpowiedział Bleys. – Ale moja nieobecność nie powinna trwać dłużej niż kilka miesięcy lokalnego czasu. Możemy się kontaktować przez pocztę międzygwiezdną. Mogę przekazywać ci wiadomości z dowolnego miejsca, a ty będziesz mi odpowiadać przez Anę Wasserlied. Musisz pamiętać o jednym: to, co powiedziałem Prezesom i Mistrzom Gildii odnosi się również do Podkowy. Jeśli stanę po czyjejś stronie – czyjejkolwiek – stracę całą wiarygodność jako niezależny obserwator. Powtarzam, jestem zainteresowany całą ludzkością, nie jakąś frakcją czy osobą. I tak ma pozostać. – Wiem, mówiłeś już o tym – stwierdził Anjo – i rozumiem to, Nauczycielu. Ale wiesz, nawet najszybszymi statkami, list będzie szedł do ciebie kilka dni, plus tyle samo na odpowiedź. – To niestety prawda. Ale nic z tym riie możemy zrobić. Pomimo osiągnięć naszych naukowców, nie byliśmy dotąd w stanie znaleźć szybszych sposobów komunikacji. Będziemy musieli po prostu brać pod uwagę opóźnienia. Spodziewasz się jakichś konkretnych problemów? – Chcesz wyjechać w tej chwili? – natychmiast odpowiedział Anjo. – Jeszcze nie. Czemu myślisz, że chciałbym? – Powiedziałeś, że możesz wyjechać w każdej chwili – stwierdził Anjo. – Zresztą, sytuacja jest teraz nieco napięta – przez jego głos zaczęła przebijać się gorycz – ale cóż, będzie napięta niezależnie od tego, kiedy wyjedziesz. – Mogę się tego domyślić – przyznał Bleys. – Ale nie mogę w tej sprawie zrobić nic, poza zostawieniem ci jak największej liczby nagranych przemówień. Odtwarzaj je w tempie jednego rta tydzień, a powinny dać efekt łagodzący – przynajmniej wobec większości twoich ludzi. Próbowałem skonstruować je w taki sposób, by dać twoim ludziom powody do biernego oczekiwania na rozwój sytuacji. Niejednokrotnie powtórzyłem w przemówieniach, że powrócę. Spodziewasz się eksplozji po moim wyjeździe, jeśli nie podam daty powrotu? Anjo przez chwilę siedział w milczeniu. – Nie – powiedział w końcu wolno – przynajmniej nie od razu. – To dobrze – stwierdził Bleys. – Ponieważ nie rnogę obiecać nic konkretnego. Zależy to od zbyt wielu czynników. .Jeśli chcesz, możesz powiedzieć swoim ludziom, że prywatnie obiecałem ci powrócić w ciągu dwóch miesięcy. Ale nie proś mnie o publiczne potwierdzenie. Może rozsiejesz plotkę, przynajmniej między ludźmi Podkowy? Anjo przez dłuższą chwilę patrzył na niego otwarcie. – Nie zamierzałem ci tego jeszcze mówić – odezwał się w końcu wolno. – Ale moi ludzie w Gildiach i wśród Prezesów złożyli raporty, że obie te organizacje wierzą, iż rozpocząłeś światową rewolucję skierowaną przeciwko nim. Zamierzają zapobiec temu przez wynajęcie pięć dziesięciu tysięcy żołnierzy ze Zjednoczenia i Harmonii. Nie mówiłem dotąd nic na ten temat, bo nie znałem żadnych szczegółów. Ale myślę, że to już postanowione. Oficjalnie to Prezesi podpiszą kontrakt – podobnie jak w przypadku tego planetarnego porozumienia produkcyjnego z Cassidą. W każdym razie zamierzają zacząć zaciąg bez zwłoki. A jeśli sprowadzą tu choć kilka tysięcy żołnierzy, ten świat będzie całkowicie dojrzały do powstania; ruszą przeciw nim wszyscy pracownicy. Bleys roześmiał się – przychodziło na myśl porównanie z jego uczuciami co do burzy piaskowej – i nawet Dahno spojrzał na niego ze zdziwieniem. Anjo patrzył na niego z podejrzliwością. – Wiedziałeś, że do tego dojdzie? – zapytał. – Nie. Po prostu ta sprawa z wojskiem musiała kryć się za ofertą Hytrego – wyjaśnił. – Oczywiście, tego rodzaju posunięcie było nieuniknione. Oczekiwałem tego prędzej czy później i wierzę, że masz rację co do efektu, jaki wywoła pojawienie się pierwszego kontyngentu najemników. Powinieneś był powiedzieć mi o tym, zanim przysłałeś tu Hytrego. – Mówi się, że czekają tylko na powrót Hytrego z odpowiedzią na ich ofertę – powiedział Anjo. – Zaraz potem zaczną werbunek. Zawahał się. – A więc – powiedział nieobecnym głosem – przybędą twoi Zaprzyjaźnieni i dojdzie do rewolucji. – Niekoniecznie – stwierdził Bleys. – Te wojska mogą zostać przekonane do pomocy waszej sprawie, zamiast walki przeciw niej. Nie spiesz się tak z przewidywaniem najgorszego. Jednak dużo zależy od tego, czy uda mi się na czas powrócić na Zjednoczenie i wziąć udział w finalizacji porozumienia od tamtej strony. To sprawa, która rnusi zostać rozstrzygnięta w polityce Zaprzyjaźnionych, Anjo. Zostaw to mnie i moim współpracownikom, jak Dahno. Teraz jednak musimy dokończyć moją podróż na jeszcze kilku planetach i wrócić do Zaprzyjaźnionych bez opóźnień. Jeśli chcesz ocalić swój świat, zacznij przygotowania do jak najszybszego przetransportowania nas na Favored of God. Anjo skinął, wstał i wyszedł. – Spodziewałeś się tego – odezwał się Dahno. – Wzory, wzory historii. Co, od początku czasu, robili niepopularni władcy, gdy czuli się zagrożeni przez własny lud? Najmowali zagraniczne wojska. Dorsajowie nie tknęliby kontraktu, w którym działaliby jako planetarne siły policyjne, wiadomo to od ponad stulecia. Gdzie więc mogliby w dzisiejszych czasach szybko zebrać pięćdziesiąt tysięcy najemników tylko do obrony ich panowania na tej planecie? Rozdział 16 Trzy dni później opuścili swoje górskie schronienie, a następnego dnia Favored of God wyniósł ich w przestrzeń kosmiczną. Po pięciu dobach spędzonych na statku dotarli na Harmonię, a dzień później Bleys spożywał śniadanie w towarzystwie Darrela McKae, biskupa wielu Kościołów Skruchy na Zjednoczeniu oraz kilku na Harmonii – a także Przewodniczącego Izby Parlamentu Zjednoczenia, gdzie uchwalano prawa siostrzanego świata Harmonii. – .. .wiedział pan, że byłem na Harmonii? – pytał McKae. – Tak – odpowiedział Bleys. – Dlatego właśnie tu jestem. Siedzieli sami w ogrodzie na dachu budynku, stojącego na brzegu morza nazwanego przez Harmonitów Spokojnym – choć nie zasługiwało na tę nazwę bardziej, niż większość oceanów w strefie tropikalnej. Z bezchmurnego nieba ogrzewało ich jasne światło Epsilon Eridiani, przyjemne i ciepłe na początku lata. Daleko na horyzoncie, ciemne pasmo chmur rozjaśniane błyskawicami sygnalizowało nadejście odległej może o godzinę burzy, a w powietrzu między nimi zdawało się iskrzyć od niewidocznej elektryczności. Dzięki jakimś efektom świetlnym związanym ze zbliżającą się burzą, otaczające ich miasto zdawało się być okryte nienaturalnie nieruchomym powietrzem; zamarła nawet bryza od morza. Miasto nazywało się Worthy i powstało wokół kompleksu mającego ekstrahować z morza bardzo potrzebne mieszkańcom Harmonii minerały. Okazało się to niewypałem, ale miasto przetrwało i rozwinęło w małą miejscowość wypoczynkową dla bogaczy. – A więc może powinienem uznać się za docenionego – powiedział McKae, przez chwilę usiłując się uśmiechnąć. Miał wory ze zmęczenia pod oczyma. – Musiał pan być przekonany, że chowam urazę za tę próbę prześlizgnięcia się przez moją ochronę. – Z tego co pamiętam, udało mi się – stwierdził Bleys. – Udało się panu – potwierdził McKae. – Ale w żaden spcsób mi pan nie zaszkodził. Tak więc nigdy nie chowałem urazy – pomijając już fakt, że tego rodzaju uczucia są niemądre między osobami publicznymi. Teraz Bleys się uśmiechnął. – Miło mi to słyszeć. A więc fakt. że zostałem teraz zrewidowany w poszukiwaniu broni i sprzętu nagrywającego, był tylko rutynowym działaniem? – Przeszukano pana? – Tak. Opuszczając prywatną windę, Bleys trafił do pokoiku z dwoma uzbrojonymi strażnikami. Ci. przeskanowali go w poszukiwaniu broni, a potem zrobili to jeszcze osobiście. Dla kontrastu, McKae był niemal ostentacyjnie swobodny, w różowej koszuli z szerokim kołnierzem i szarych spodniach. Przybrał trochę na wadze od czasu, gdy Bleys widział go prawie pięć lat temu. Niewiele, ale dość by zniekształcić jego młodzieńczą szczupłość. Jego szczęka pogrubiała, a twarz poszerzyła się, nadając mu lwi wygląd. – Cóż – powiedział – nie wiedziałem. Ale jak się pan domyślił, przeszukanie było rutyną. Nie powiedziano mi, że jest pan na Harmonii, a zaledwie kilka zaufanych osób dociera do mnie bez przeszukania. Mimo wszystko, jestem zaskoczony, że wiedział pan o moim pobycie tutaj. – Jest pan zbyt skromny – powiedział Bleys. – Ależ nie. Wciąż powszechnie uważa się, że przebywa pan na Nowej Ziemi. Zapomina pan, że jest obecnie publiczną osobistością. Mógłbym odpowiedzieć, że jest pan również nazbyt skromny – stwierdził McKae. – Oba światy – powiedział Bleys – wiedzą, że najbliższe wybory na Zjednoczeniu i Harmonii odbędą się równocześnie, by przekonać się, kto dostanie najwięcej głosów na Przewodniczącego Izby na swojej planecie. Nadzieje Brata Williamsa z Harmonii na ponowny wybór – a co dopiero na uzyskanie większej od pana liczby głosów na Zjednoczeniu – nie są zbyt wielkie. Przy rozsądnym odejściu wyborców na Harmonii od dobrego biskupa, ma pan całkiem niezłe szansę na wybranie Najstarszym obu planet. Wcale nie przeszkadza tu niezadowolenie Harmonii z powodu braku funduszy na budowany przez nich nowy Zawór Rdzeniowy Top Care. McKae zachichotał. – Cóż, wie pan, nigdy nie liczę obowiązków zesłanych mi przez Pana, dopóki nie zostaną ujawnione. Ale nawet gdybym rzeczywiście miał spore szansę na zostanie Najstarszym, czemu miałoby to sprowadzić pana do mnie z Nowej Ziemi – chyba że postanowił pan skrócić swoje tournee? – Nie – odpowiedział Bleys. – Wrócę zaraz po wyborach. Po prostu spotkanie z panem było w tej chwili ważniejsze. McKae kiwnął głową. – Może to i dobrze, że przeszukano pana za bronią i sprzętem nagrywającym – powiedział. – Nasza rozmowa zaczyna brzmieć, jakbyśmy kierowali się ku obszarom, co do których nie chciałbym, żeby nagrał je ktokolwiek oprócz mnie. Bleys uśmiechnął się. Nie miał ze sobą magnetofonu; od kiedy miał pięć lat, jego pamięć była w stanie bezbłędnie odtworzyć każdą rozmowę, w której brał udział. Nie potrzebował też nagrania w charakterze dowodu. Jednak przekaże ze szczegółami rozmowę Toni, łącznie ze swoją interpretacją reakcji McKae – interesujące będzie poznanie jej reakcji na słowa biskupa. – Pomyślałem sobie, że może mógłbym panu pomóc – po prostu upewnić się, że zostanie pan Najstarszym – cicho powiedział Bleys. – Jak pan mówi, liczenie obowiązków przed czasem jest niemądre. Ale wiem, że rna pan kilka ościołów za sobą na Harmonii i prawdopodobnie zyska pan jeszcze więcej przed wyborami. Jedyne pytanie brzmi, ilu wyborców będą one reprezentować? – Oczywiście – powiedział McKae, uważnie wpatrując się w Bleysa. – Pomyślałem sobie właśnie – kontynuował Bleys – o odbyciu kilku przemówień na tej planecie, przemówień podkreślających, że jestem tylko filozofem, ale podkreślających zalety – nie konkretnie pana – ale posiadania pierwszego od lat Najstarszego obu planet, o kwalifikacjach zbliżonych do pańskich. Młodego, pełnego sukcesów twórcy nowego Kościoła... – Rozumiem – stwierdził McKae. – W końcu – mówił dalej Bleys – Harmonia i Zjednoczenie zawsze najlepiej radziły sobie pod kierunkiem jednej, silnej dłoni. Na przykład Najstarszy Bright, sto lat temu. Przez trzydzieści lat, gdy był pasterzem, oba nasze światy dokonały najwięcej. – Popełnił kilka błędów – rzucił McKae. – Ale... zresztą, nieważne. To miło z pańskiej strony, że chce mi pan pomóc w taki sposób. A jaki jest powód tej dobroczynności? – Nie myślałem o tym jako o dobroczynności – powiedział Bleys. – Pomyślałem, że mógłby mi się pan zrewanżować uprzejmością. – Cóż – McKae wygodniej rozparł się w fotelu. Spoczywające na stole śniadanie ledwie zostało napoczęte. – Teraz czuję się o wiele spokojniej. Zawsze lubię wiedzieć, co mogę być winny komuś innemu. Odczuwam niepokój, jeśli tego nie wiem. Rozumie pan? – Oczywiście. Mnie również nie jest obce to uczucie. – A więc cóż, musi to działać w obie strony. Jeśli mi pan pomoże, chcę być w stanie okazać wdzięczność – jeśli to możliwe. Czy ma pan w tej chwili na myśli coś konkretnego, co mógłbym dla pana zrobić? – Tak – odpowiedział Bleys. – Jeśli zostanie pan wybrany, oczywiście, znajdzie się pan na stanowisku umożliwiającym wyznaczenie osoby na jedyny poza Najstarszym urząd, łączący obie planety podczas wspólnych dla nich rządów. – Ma pan na myśli – powiedział McKae. Przerwał i przejechał czubkiem języka po wargach – stanowisko mojego zastępcy. – Tak – potwierdził Bleys. – Dałoby to panu coś w rodzaju podwójnego ubezpieczenia, skoro wykazałem już, że nie jestem zainteresowany sprawowaniem żadnego urzędu. W przypadku, gdyby coś się panu stało, pozostawiłbym kwestię zastępstwa przed Izbami obu planet – co, jak pan wie, jest prawem Pierwszego Starszego. W międzyczasie jednak, tytuł ten zapewniłby mi szacunek na Nowych Światach, które planuję odwiedzić. – Rozumiem – powiedział McKae. Znów oblizał wargi. – Wie pan, śniadaniu nie zaszkodziłaby odrobina wina. – Spojrzał przez ramię, ale usługujący im mężczyzna już podchodził ze swojego miejsca w pewnym oddaleniu od stołu. – Trochę żółtego Tresbona. – Natychmiast, mój biskupie – wymamrotał steward i oddalił się. – Napije się pan ze mną, prawda, Bleysie Ahrens? – zapytał McKae kilka minut później, przyglądając się nalewanemu mu do smukłego kieliszka lekko żółtemu winu. – Wiem, że jest pan zwolennikiem soków owocowych, ale nawet na planecie pod tym samym słońcem, soki muszą smakować inaczej – a myślę, że to się panu spodoba – to jedno z najlepszych win Harmonii. – Przy takiej okazji, nie odmówię – powiedział Bleys, przyglądając się kieliszkowi. – Żeby odczuć w ustach owocowy bukiet, musi pan napić się pełny łyk – wyjaśnił McKae, który zrobił to chwilę wcześniej. – Wielu ludzi popełnia błąd, polegający na delikatnym kosztowaniu. – Rozumiem – zgodził się Bleys. Wino było chłodne i półwytrawne, smakując bardzo podobnie do większości tego typu win. Dość przyjemne, ale zbyt ciężko pracował wyostrzając swój umysł, by bez powodu przytępiać go teraz, choćby odrobinę. Jednak w tym przypadku McKae przewodził, a nawet z jego dodatkowymi kilogramami, rozmiary Bleysa sprawiały, że dysponował znacznie większą masą niż biskup i nie musiał obawiać się wpływu alkoholu. – Wracając do tematu... – odezwał się McKae, przyglądając się ponownemu napełnianiu swojego kieliszka. – Tak – powiedział Bleys i przerwał, patrząc na służącego. – Zostaw nas samych, Izajaszu – polecił McKae. Obaj przyglądali się mężczyźnie niknącemu w przybudówce windy. – Tak się składa – odezwał się Bleys po chwili ciszy – że zastanawiałem się nad zrezygnowaniem ze swojego miejsca w Izbie Zjednoczenia – przejmie je mój brat Dahno – i nic nie będzie stało na przeszkodzie, bym przyjął to stanowisko. McKae nalał sobie kolejny kieliszek wina ze stojącej na stole butelki i tym razem popijał powoli, zamiast jak wcześniej, przełykać dużymi porcjami. – Tak – powiedział cicho, ze wzrokiem utkwionym w kieliszku – jak sam pan wspomniał, to szczególne stanowisko, istniejące tylko wtedy, gdy zostanie wybrany wspólny Najstarszy. Wie pan, że nie wiąże się z nim żadna władza administracyjna? Tylko roczna pensja, zbyt mała jednak, by mieć znaczenie dla kogoś takiego jak pan, z kredytem międzygwiezdnym napływającym z organizacji Innych. Żadn^ych poważnych obowiązków... Podniósł wzrok i spojrzał nad stołem na Bleysa. – Ale mam nadzieję, że nie spodziewa się pan z mojej strony wykazania niezdolności do sprawowania obowiązków? Bleys roześmiał się. – Mam nadzieję, że nie. Będę przemawiał na różnych Nowych Światach, zaczynając od tych, na których istnieją już organizacje Innych i mój terminarz jest daleko w przyszłość ściśle wypełniony. Pomijając już to, jak czułbym się, gdyby musiał pan zrezygnować ze stanowiska. Nie mogę sobie pozwolić na powrót tutaj i nadzorowanie wyborów w obu Izbach, by wyłonić osobę mogącą pana zastąpić. – Tak. Rozumiem... – powiedział McKae kiwając głową. Nalał sobie kolejny kieliszek. – – Och, proszę mi wybaczyć, nie zauważyłem, że pański kieliszek jest pusty... Bleys przyglądał się napełnianiu kieliszka. – No cóż – kontynuował McKae – przyznanie tego stanowiska jest rozsądną zapłatą za ushigi, które może mi pan wyświadczyć, jeśli w ciągu, kilku następnych tygodni będzie pan przemawiał na Harmonii. Ale z drugiej strony – proszę mi wybaczyć – może się pan wcale nie okazać pomocny. Szczerze mówiąc, myślę że nawet i bez pańskiej pomocy mogę wygrać bez problemów. Uśmiechnął się do Bleysa i znów pociągnął z kieliszka. – Och, myślę, że tak – o ile nie wydarzy się coś nieoczekiwanego – zgodził się Bleys. – Jednak nie chce pan zostać Najstarszym tylko do następnych wyborów. Będzie pan chciał w długości sprawowania rządów pobić Najstarszego Brighta. Co więcej, w tej chwili Harmonia i Zjednoczenie zmagają się z brakiem funduszy. Co by było, gdyby obejmując stanowisko, podpisał pan z Nową Ziemią kontrakt na wynajęcie od naszych planet pięćdziesięciu tysięcy najemnych żołnierzy? Harmonia, na przykład, mogłaby wykorzystać te fundusze do uruchomienia nowego Zaworu, tak bardzo potrzebnego im jako dodatkowe źródło energii... McKae ostro wyprostował się na fotelu. – Oczywiście! – wykrzyknął. – A pańska planeta, Zjednoczenie, mogłaby pozwolić sobie na pół tuzina potrzebnych im w tej chwili rzeczy! Jego twarz uległa zmianie, choć ciało nadal utrzymał wyprostowane. – Ale czemu Nowa Ziemia miałaby zrobić coś takiego? – Uważnie przyglądał się Bleysowi. – Dość prosto – powiedział Bleys. – Oczywiście będzie pan chciał sam to sprawdzić, ale tuż przed moim wyjazdem – właściwie był to wręcz powód, dla którego wyjechałem i przybyłem wprost do pana – dostałem wiadomość, że Gildie i Kluby Prezesów na Nowej Ziemi zawarły sojusz do wynajęcia takiej właśnie liczby najemników. Ponieważ Dorsajowie wynajmują się w tej chwili wyłącznie jako oficerowie polowi czy sztabowi, a zresztą i tak są zbyt drodzy, więc taką ilość wojska będą w stanie dostać tylko od nas. – A czemu Gildie i Kluby miałyby zrobić coś takiego? – zapytał McKae. – Wierzę, że może mieć z tym coś wspólnego mój cykl wystąpień – wyjaśnił Bleys. – Nie wiem, jak uważnie pańscy ludzie przyglądali się sytuacji na Nowej Ziemi, ale musi pan zdawać sobie sprawę, że przeważająca większość mieszkańców planety połączyła się pod kontrolą bardzo potężnej organizacji nazwanej Podkową. Podkowa zapewniła mnie – a właściwie zrobił to ich przywódca – że jeśli będę kontynuował swoje przemówienia, zorganizują się jeszcze mocniej, efektem tego może być rewolucja. – Rewolucja... – wymamrotał McKae. – Tak – potwierdził Bleys. – Ludzie tam mają powyżej uszu tego, co Gildie i Prezesi robili z nimi przez ponad stulecie. W konsekwencji siły, jakich potrzebować będą rządzący by zostać przy władzy, to przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy najemników, a których mogą dostać tylko od nas. Jeśli wygra pan wybory – od pana. McKae przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, potem wolno kiwnął głową. Wyraz jego twarzy nie uległ zmianie. – Jednak – powiedział Bleys – wszystko zależy od okoliczności, z których najważniejszą jest to, czy wrócę tam osobiście. Wielokrotnie powtarzałem, że jestem przeciwnikiem przemocy, ale pracownicy słuchają też innych moich słów. Mówiąc w skrócie, jeśli będę tam dalej przemawiał, praktycznie pewne jest zagrożenie rewolucją, w takiej czy innej formie – chyba, że Prezesi i Gildie mają dość siły, by stłumić ją na wczesnym etapie. A stało się to bardzo ważne, ponieważ jak pan zapewne wie, Prezesi podpisali właśnie porozumienie handlowe z Cassidą na skalę ogólnoplanetarną. McKae nie poruszył się, przyglądając mu się w zamyśleniu. – To jeden z tych szczęśliwych zbiegów okoliczności, trafiających się raz na całe życie – powiedział cicho Bleys. – Dwa wydarzenia mogące kompletnie nie mieć znaczenia, stają się ważne, jeśli się je powiąże. To nie tak, że takie rzeczy nie mogą się zdarzyć, albo się nie zdarzają – rzecz polega na przewidzeniu, że mogą się wydarzyć i wykorzystaniu tego. Tak się składa, że moje przemówienia tu i tam, mogą stać się kluczem do zaistnienia korzystnej sytuacji. Miałem nadzieję, że zechce pan to wykorzystać. – A więc zamierza pan zaraz wracać na Nową Ziemię? – zapytał McKae. – Nie natychmiast, myślałem o powrocie tam po spędzeniu kilku tygodni na Harmonii. Zaraz potem będę miał do załatwienia pewne sprawy na Cassidzie i Newtonie. Stworzy to wygodne interludium, podczas którego może dojść do wyboru pana na stanowisko Najstarszego. W międzyczasie Dahno będzie się starał o wybór na moje miejsce z Izbie Zjednoczenia. Nie ma wątpliwości, że wygra, jeśli tylko będzie chciał – jest znacznie bardziej lubiany niż ja. Właściwie gdyby nie jego pomoc, w ogóle nie zajmowałbym tego stanowiska. Bleys umilkł. Cisza między nimi przedłużała się. – Cóż, będzie pan chciał to przemyśleć. – Bleys wstał. – Poczekaj! – wykrzyknął McKae. Zaczął się też podnosić, ale uświadomił sobie, że dzięki różnicy wzrostu Bleys i tak patrzyłby na niego z góry, więc opadł z powrotem na miejsce. – To doskonały pomysł. Oczywiście, będę chciał to przemyśleć w ciągu kilku dni. Ale jestem pewien, że ostateczna decyzja będzie pozytywna. Teraz wstał. – Za naszą współpracę w przyszłości. – McKae wyciągnął rękę. Bleys uścisnął jego dłoń. – Z całych sił – powiedział. – Muszę wracać. Rzucił okiem na niebo. – ...A jeśli zostaniemy tu jeszcze trochę, obaj zmokniemy. – To prawda. Niedługo się z panem skontaktuję – powiedział McKae. Został w miejscu, podczas gdy Bleys odwrócił się i wrócił do windy. Nie obejrzał się. Bleys wyrzucił już biskupa z umysłu i zastanawiał się teraz nad Dahno, który z pewnością nie będzie zadowolony. Rozdział 17 Dahno nie był zadowolony. Jego dobry humor i optymizm, równie duży jak rozmiary fizyczne i skłonność do ogarniania wszystkich w pobliżu jego emocjami – fakt, którego był świadom i niejednokrotnie z tego korzystał – w tej chwili gdzieś zniknął. Było popołudnie tego dnia, w którym Bleys odbył spotkanie z McKae’m, a Dahno, Bleys i Toni siedzieli razem w pokoju hotelowym w mieście oddalonym jakieś sto dwadzieścia kilometrów od Worthy, w apartamencie stanowiącym część kwatery głównej Bleysa na Harmonii. – To nie ma sensu i to z pół tuzina powodów! – mówił Dahno. Zerwał się na nogi. – Jestem ci potrzebny, a jeśli pojedziesz tam przed powrotem na Nową Ziemię, jeszcze bardziej będziesz mnie potrzebował na Cassidzie i Newtonie. Nasze wybory odbędą się zaledwie za kilka tygodni. Musiałbym natychmiast wyjechać na Zjednoczenie i nie zobaczyłbyś mnie znowu aż do podróży na Newtona. I po co? Wszystko na pokaz. Mogę startować o to miejsce w Izbie, nie pokazując się nawet w naszym okręgu wyborczym. Wiesz o tym. Chcesz tylko zrobić wrażenie na McKae’m. Jeśli się z tobą połączy, nie zrobi tego z powodu czegoś, co robimy wspólnie. Nie możesz zapomnieć o czymś tak drobnym – to nie ma znaczenia! Bleys już dawno zrezygnował z tłumaczenia innym ludziom, że nie istniało nic tak drobnego, żeby nie miało wpływu na historię, jeśli siły historyczne to preferowały. – A więc co zamierzasz ze mną zrobić? – mówił Dahno. – Nie chodzi mi po prostu o mnie i moją pozycję na Harmonii. Zapewniam cię, możesz sobie z tym sam poradzić. Ale co z moimi obowiązkami na Cassidzie i Newtonie? Zawsze pracowaliśmy razem: ty na widoku, a ja w kuluarach, przekazując ci informacje o ludziach, dzięki czemu mogłeś efektywnie z nirni pracować. – Już wcześniej wyjaśniłem ci, czemu – łagodnie powiedział Bleys. – Przez większość czasu nie wiem, co dokładnie będę robił. Nieustannie pracuję z ludźmi i społeczeństwami. Muszę na bieżąco rozwijać się i dostosowywać. – Musisz mieć jakieś plany – stwierdził Dahno. – Nie takie, których byłbym na tyle pewien, żeby je ogłosić – odpowiedział Bleys. – Załóżmy, że kiedy dorastałem na farmie Henry’ego, na horyzoncie majaczyłaby odległa, niewyraźna góra i powiedziałem sobie, że któregoś dnia do niej dojdę. Ale kiedy wreszcie miałem szansę, odkiyłem, że nie mam map. Więc po prostu ruszyłem w stronę góry, po drodze omijając napotkane przeszkody. Przerwał. Dahno przestał krążyć i stał słuchając. Może tym razem... Bleys mówił dalej. – Jak długo jestem w stanie dostrzec przed sobą górę, wiem, że się do niej zbliżam i któregoś dnia do niej dotrę. Improwizuję. Oczywiście, wolałbym zatrzymać cię przy sobie, ale w tej chwili wierzę, że bardziej potrzebny jesteś na Zjednoczeniu. – Przynajmniej mógłbyś mi udzielić jakichś wyjaśnień w sprawie powiązań między tym interesem z McKae’m i moimi wyborami! – Rzecz w tym, że chcę abyś miał w kieszeni mandat w Izbie z okręgu Henry’ego, kiedy McKae ogłosi, że wybiera mnie na Pierwszego Starszego, jeśli sam zostanie Najstarszym. Dahno potężnie wzruszył ramionami, podszedł do swojego dryfu i opadł na niego. Bleys również usiadł. Popatrzyli na siebie nawzajem. – W porządku – powiedział Dahno. Nieoczekiwanie uśmiechnął się. – Widzę, w jaki sposób mogę ci się przydać w Izbie, gdy będziesz Pierwszym Starszym. Ale jak planujesz poradzić sobie beze mnie na Cassidzie i Newtonie? – Cassida i Newton – w zamyśleniu powtórzył Bleys. – To niezwykła sytuacja. Newton zdryfował w stronę prze kazywania prawie wszystkiego, co stworzą w swoich laboratoriach badawczych do centrów rozwojowych na Cassidzie. A Cassida sprzedaje większość rozwiniętych informacji na Nową Ziemię, gdzie przekształca się je w produkty masowego użytku i technologie produkcji sprzedaje na wszystkie pozostałe Młodsze Światy. – Nic w tym nowego – stwierdził Dahno. – To powszechnie znany fakt. – Tak, ale kluczowy jest przepływ kredytu międzygwiezdnego między tymi trzema światami. Doszło do sytuacji, w której wszystkie trzy są od siebie nawzajem zależne, tworzą łańcuch. Teraz znacząca zmiana na jednym z nich może zerwać powiązania i zrujnować finansowo wszystkie trzy. – To prawda – potwierdził Dahno – a groźba takiej sytuacji mogłaby umożliwić kontrolę nad nimi. Ale powiedz mijeszczejedno. Czy wszystko to zmierzawstronę umieszczenia Innych, tak jak ich stworzyłem – pomimo wszelkich zmian i dodatków z twojej strony – u szczytu władzy? – Tak – odpowiedział Bleys. – Mam na myśli „wszędzie”. Ale nie „w miarę możliwości”. – A więc dobrze. Ale będę cię w tym pilnował... – słowa Dahno zostały przerwane przez dźwięk interkomu. Odezwał się głos Henry’ego: – Jest tu Barbage – powiedział Henry. – Chce się z tobą spotkać. Spytałem o powód, na co odpowiedział, że ma dla ciebie ważne wieści. – Przyślij go – odpowiedział Bleys, pozwalając, by mikrofon systemu komunikacji Henry’ego wyłapał jego głos ze środka pokoju. – Właściwie, to przyprowadź go osobiście. Chciałbym, żebyś usłyszał, co ma mi do powiedzenia. – Za chwilę tam będziemy – zabrzmiał głos Henry’ego. – Wyjeżdżam na Zjednoczenie – oznajmił Dahno i wyszedł z pokoju. Zaledwie kilka chwil później jedne z drzwi rozsunęły się i w towarzystwie Henry’ego przeszedł przez nie Barbage. – Usiądźcie – zaprosił ich Bleys i obaj zajęli miejsca na dryfach, Barbage z cieniem drapieżnego uśmiechu na wąskich wargach. Twarz Henry’ego nie zdradzała żadnych emocji. Barbage miał ze sobą małą walizeczkę i był jak zwykle nienagannie ubrany w czarny mundur ze srebrnymi insygniami kapitana milicji na kołnierzu oraz umieszczoną nad lewą kieszenią plakietką z napisem „Zjednoczenie”. Mogła ona stanowić jedynie znaczek identyfikacyjny, jako że pochodzenie z drugiej z Zaprzyjaźnionych planet nie sprawiało różnicy ani w jego randze, ani władzy na Harmonii. – I cóż, Amyth? – odezwał się do niego Bleys. – Wielki Nauczycielu – powiedział Barbage. – Mam dla ciebie wieści o Halu Mayne. – Doprawdy? – odpowiedział Bleys i natychmiast pożałował śladu ożywienia, który przedostał się do jego głosu. Dopilnował, by wyraz twarzy zdradzał jedynie uprzejmą obojętność. – Tak. Przybywając na Harmonię, użył dokumentów i nazwiska Howarda Beloved Immanuelsona, figurującego w naszych kartotekach jako dysydent i bandyta. To pozwoliło nam wyśledzić go z powrotem na Coby i znaleźć zapis o osobie pracującej tam pod nazwiskiem Tada Thornhilla. Thornhill opuścił kopalnię tuż przed tym, jak Immanuelson przybył na Harmonię i dołączył do oddziału bandytów, z którym teraz przebywa. – Był tu widziany? – zapytał Bleys. – Tak – odpowiedział Barbage. – Między innymi przez ciebie, Nauczycielu. W Barbage’u nie widać było żadnego szczególnego triumfu, a Bleys nie zmienił ani na jotę wyrazu twarzy czy tonu głosu. – Tak, mówiłeś mi już o tym, kapitanie – stwierdził Bleys. – Kiedy pojechałem wygłosić przemówienie w Cytadeli, a lokalne władze chciały zaimponować mi, przepędzając przede mną schwytanych więźniów. Z tego co pamiętam, wygłosiłem mowę, a potem poprosiłem o uwolnienie ich. – Tak było, Nauczycielu. – I mówisz mi teraz, że Hal Mayne był jednym z tych więźniów? – Bleys uniósł dłoń, by opóźnić na chwilę odpowiedź Barbage’a. Rzucił okiem na Toni. – Nie było cię tam ze mną Toni, prawda? – Nie. Byłam na Harmonii, ale wysłałeś mnie, żebym przygotowywała przemówienia. – Twierdzisz, że był jednym z nich? – powtórzył pytanie Bleys. – Podczas lat spędzonych w kopalniach Coby musiał wyrosnąć na mężczyznę. A jednak... – Wyrósł – potwierdził Barbage. – Był wtedy... – zawahał się, co było dla niego raczej nietypowe – był wtedy prawie tak wysokijak ty, Nauczycielu. Ale przypuszczam, że stał na tyłach grupy więźniów i zgiął kolana, by nie ujawniać swojego wzrostu. Bleys pokiwał głową. – W każdym razie – mówił dalej Barbage – zapisy wykazują, że Howard Beloved Immanuelson był jednym z mężczyzn w pokoju, gdzie przemawiałeś do więźniów. Jak może wiesz, na Coby istnieje powszechna zmowa między właścicielami kopalń i wynajmowanymi przez nich pracownikami. Zdarza się fałszowanie znaków umożliwiających identyfikację, takich jak obrazy siatkówki oka czy sekwencje DNA, by ukryć prawdziwą tożsamość wynajmowanych pracowników. – Tak blisko! – powiedział do siebie Bleys. – Tak blisko... nic nie podejrzewałem! – Jednak wiemy, gdzie jest teraz – powiedział Barbage, a tym razem jego głos zdradził ślad emocji. – Wiemy, do jakiego oddziału rewolucjonistów dołączył i w tej chwili lokalna milicja sądzi, że zna położenie tego oddziału. Przyszedłem powiedzieć ci o tym i dowiedzieć się, czy życzysz sobie być świadkiem schwytania go. Bleys zmarszczył czoło. – Ile czasu by to wymagało? – zapytał. – To tylko kwestia godzin, Nauczycielu – stwierdził Barbage. – Jeśli pozwolisz mi pokazać... Już wstał i otwierał przyniesioną ze sobą walizeczkę. Wyjął z niej mapę, odłożył walizkę na bok i rozejrzał się w poszukiwaniu stołu, na którym mógłby rozłożyć mapę. Dostrzegł go i spojrzał przez ramię na Bleysa. – Jeśli zechcesz spojrzeć, Nauczycielu. Bleys wstał i podszedł, spoglądając na mapę. – Jak widzisz – odezwał się Barbage – tu znajduje się Nowa Samarkanda, w której przebywamy, a to podnóża gór, jakieś dwieście kilometrów na północ od nas. W tej chwili właśnie na granicy tego pasma górskiego znajduje się oddział Rukh – przywódcą oddziału jest kobieta o nazwisku Rukh Tamani – a żeby oddać Szatanowi sprawiedliwość, milicja Harmonii ostrzegła mnie, że jest ona ostrożnym i wprawnym partyzantem, od dawna przewodzącym bandyckim akcjom. Jak długo jej oddział pozostawał głęboko w górach, trzeba było dwóch lub trzech kompanii milicji, by mieć pewność ich schwytania. Ale w tej chwili są niemal na otwartym terenie. Bleys pokiwał głową. – Jednak – mówił dalej Barbage – musieli w końcu zbliżyć się do cywilizacji po zaopatrzenie. Zwłaszcza jedzenie, amunicja i części zapasowe do zużytej broni. Lubią uzupełniać wszystkie zapasy podczas jednej, szybkiej wyprawy. W efekcie lokalny dowódca milicji w tym dystrykcie jest w tej chwili u podnóży gór – widzisz obszar oznaczony na czerwono? – Tak – potwierdził Bleys. – To jego okręg. W teorii jego władza sięga aż do gór, tak daleko jak zechce się zapędzić w poszukiwaniu kryminalistów. Ale tak naprawdę jedyne obszary, jakie może poddawać ciągłej kontroli, to przedgórze i przylegające do niego farmy. – To niewiele – odezwała się Toni. Barbage spojrzał w jej kierunku. Zawahał się, otwarł usta, znów je zamknął i odwrócił się z powrotem do Bleysa. – To zadanie, do którego skierowała go kwatera główna milicji – powiedział do niego. Znów zwrócił się ku mapie. – Znalazł oddział Rukh tuż za pierwszymi wzniesieniami i stopniowo przemieszczał swoich ludzi, żeby ich otoczyć. Możemy wziąć pojazd atmosferyczny i być tam w niecałą godzinę. Potem będzie to tylko kwestia przyglądania się przez godzinę, najwyżej dwie, kiedy bandyci zostaną otoczeni i doprowadzeni przed ciebie. Może będziesz w stanie wyłowić z nich Hala Mayne i zabrać go tu ze sobą, jeśli takie jest twoje pragnienie. Ale powinniśmy wyruszyć natychmiast. Pojazd milicyjny już czeka. Przez chwilę Bleys przyglądał się Barbage’owi. – W twoich ustach brzmi to jak coś zdumiewająco prostego, Amyth – powiedział. – Masz tyle wiary w tego lokalnego dowódcę? – Bardziej ufałbym własnym oddziałom, gdybym miał pozwolenie na sprowadzenie ich tu ze Zjednoczenia – wybacz, że o tym wspominam, Nauczycielu – stwierdził Barbage. – Ale dowódca – major milicji, tak przy okazji – na tej planecie jest uważany za godnego zaufania. Wie również, że jest to sprawa najwyższej wagi. Obiecuję ci, że będzie bardzo uważał, by nie popełnić błędu. Jeśli mówi, że otoczył oddział Rukh Tamani i jest gotów go rozbić, skłaniam się, by mu wierzyć. – W porządku – powiedział Bleys. – Pojadę. – Polecę z tobą – Toni wstała z miejsca, a Bleys odwrócił się do niej. – Może być – stwierdził. – Henry, chyba nie ma sensu, żebyś leciał z nami. Myślę, Amyth, że Antonina Lu może do nas dołączyć. Moja peleryna jest dostatecznie szeroka dla nas obojga. Barbage powstrzymał się przed powiedzeniem tego, co cisnęło mu się na usta w reakcji na nagłe oświadczenie Toni. – Oczywiście, Nauczycielu – powiedział. – Twa peleryna jest dość szeroka, by osłonić każdego. Rozdział 18 Ich pojazd atmosferyczny z czarnymi insygniami milicji, ostro odcinającymi się od srebrnych, błyszczących w popołudniowym słońcu boków, poniósł ich przez chmury i krótki deszcz, osiadając na obsianym polu jakieś dwadzieścia metrów od wyłożonej kamieniami drogi, na której dyskutowało właśnie kilku oficerów lokalnej milicji. Opuszczając statek, musieli przejść przez pole, miażdżąc drobne zielone kiełki wyłaniające się właśnie z czarnej od deszczu gleby – na tej wysokości wciąż jeszcze panowała wiosna – by zbliżyć się do mężczyzn w czarnych mundurach, ze srebrnymi insygniami oficerskimi. Nie mieli możliwości uniknięcia miażdżenia roślin, a Bleys czuł się jak morderca, wiedząc z lat swojej młodości na farmie Henry’ego, ile musiała znaczyć dla siejącego ziarna farmera każda z tych roślinek. Jako chłopiec, na farmie Henry’ego, pomagał podczas letnich zasiewów budować namiociki z szerokich liści lokalnych roślin, osłaniając każdą z sadzonek przed palącymi promieniami Epsilon Eridiani. Terazjednak dotarli na drogę, gdzie Bleys został bardzo wylewnie powitany, w przeciwieństwie do ostrożnej rezerwy, z jaką traktowano Barbage’a. Dowodzący tu major, jedyny oficer starszy stopniem od Barbage’a, był niskim mężczyzną o szerokich ramionach i zaczątkach pękatego brzucha. Wyglądał, jakby w młodości był nie tyle atletyczny, co miał dość siły, by przekonać większość otoczenia do zostawienia go w spokoju. Mówił lekkim barytonem, ostrym i pełnym autorytetu. – Przykro mi, Nauczycielu – odezwał się – ale musieliśmy zacząć zamykanie okrążenia bez ciebie. Zauważyliśmy, że oddział Rukh Tamani zaczyna się nam wyślizgiwać, cofając głębiej w góry. Musieliśmy ruszyć na nich, kiedy jeszcze było to możliwe. – Schwytaliście ich już? – ostro zapytał Barbage. Pomimo istniejącej między nimi formalnej różnicy rangi, odezwał się jak przełożony do podwładnego. Major nie spojrzał na niego, dalej kierując wzrok w stronę Bleysa. – Cóż, niezupełnie – powiedział do niego. – Ale powinniśmy ich mieć już niedługo. Stali razem na wyłożonej kamieniami drodze w gorących promieniach słońca, czekając; niewielka grupka ludzi w postaci majora, kilku oficerów pomocniczych, Barbage’a, Toni i Bleysa. Na niebie pozostało już tylko kilka małych, luźnych chmur i powietrze szybko się ogrzewało. Toni zdjęła swoją polową kurtkę. Ubrała się odpowiednio do wyjazdu w teren i ewentualnego wypadu wlas: wysokie buty, płowe spodnie, jasnobrązowąkoszulę i chustę zawiązaną wokół szyi. Kurtka, stanowiąca osłonę zarówno przez deszczem, jak i ewentualnymi kolcami i ostrymi gałązkami, miała kolor głębokiego, rudawego brązu – nazywanego z nieznanych n a Nowych Światach powodów „kordowanem”. Bleys wyczuwał delikatny powiew – zupełnie nie unoszący pyłu – wiejący ze zboczy po prawej stronie, wznoszących się coraz dalej i gęsto porośniętych dojrzałymi odmianami osiki, brzóz i sosen. Między podstawą zbocza i drogą , znajdowało się pole służące za lądowisko ich pojazdowi, a po drugiej stronie drogi dalsze uprawne tereny, również mocno podeptane przez buty milicjantów dochodzących do drogi z innego statku latającego. Poza nim Bleys widział więcej pól i zniekształcone upałem, odległe szczyty gór. Z kilkoma oficerami rozmawiającymi spokojnie na drodze, mogłaby to być spokojna, nawet przyjemna scena. A jednak musieli tu być również uzbrojeni szeregowcy, otaczający w lesie członków bandyckiego oddziału. Na Zjednoczeniu też istniały tego rodzaju grupy rewolucjonistów, ale Bleys nigdy nie miał z nimi żadnego kontaktu. Składały się z niezłomnych członków zakazanych Kościołów i osób nazwanych kryminalistami i terrorystami, choć większość z tych ostatnich – co było publiczną tajemnicą – stanowili ludzie wygnani poza granice prawa przez niezbyt uczciwe wykorzystanie go przez jakieś potężne osobistości czy grupy nacisku. Ogólnie rzecz biorąc, bandyci na Zjednoczeniu domagali się całkowitego obalenia rządów; bez wątpienia tak samo było na Harmonii. Bleys pomyślał sobie, że nie zaszkodziłoby upewnić się co do zebranych tu oddziałów. – Gdzie są twoi ludzie? – zapytał majora. Ten kiwnął głową w stronę zboczy. – W lesie, otaczając oddział i zacieśniając okrążenie. Zanim zaatakujemy, spróbujemy wypłoszyć ich na otwarty teren. Właściwie zaraz powinieneś usłyszeć strzały z karabinów rakietowych i może z broni energetycznej. Czekali. Rzeczywiście, po około dziesięciu minutach od strony lasu dobiegły ich brzęczące i świszczące odgłosy strzelających karabinów rakietowych. Potem nastąpiła cisza i znów, spora dawka hałasu z broni energetycznej – nie karabinu, jak zauważył Bleys. Strzał z karabinu energetycznego trwał dłużej. Jeśli chodzi o rakietowce, nie było możliwości określenia, ile z nich należało do bandytów, a ile do milicji. Karabiny rakietowe... każdy farmer na Zjednoczeniu trzymał je do zwalczania powszechnej plagi lokalnej odmiany królików i na rzadkie okazje upolowania grubszej zwierzyny. Bez wątpienia tak samo było tu, na Harmonii. Ale karabiny mogły zostać użyte również jako groźna broń, nie tylko do polowań na zwierzynę. Chwilę później na krawędzi lasu pojawiły się czarne mundury milicjantów, wychodzących na pole. Kilka tuzinów milicjantów otaczało zaledwie trzy postacie mężczyzn, niezupełnie obdartych, ale odzianych w rzeczy bez wątpienia wielokrotnie łatane i prane. Więźniowie byli prowadzeni w kierunku stojącego na drodze majora i pozostałych oficerów. Z bliska zaczęli wyglądać, jak ojciec z synami. Wszyscy byli mniej więcej tego samego wzrostu, mieli takie same, ciemne włosy, szczupłe ciała i wąskie, opalone twarze oraz podobne ręce, wydające się zbyt wielkie w stosunku do reszty. Po dojściu do drogi, ich wzajemne powiązania stały się oczywiste. Najstarszy z nich miał około czterdziestki, a we włosach i zaczątkach brody widać było początki siwizny. Z pozostałej dwójki starszy mógł mieć około dwudziestki, z podobną, ale ciemną szczeciną – natomiast trzeci wyglądał na nie więcej niż szesnaście lat. Wszyscy zdradzali korzenie sięgające północnej Europy na Starej Ziemi. Twarze mieli całkowicie pozbawione wyrazu. – Przykro mi, sir – odezwał się porucznik dowodzący milicjantami poganiającymi więźniów. Mówił wprost do majora, ignorując Bleysa i Toni, stojących razem z dowódcą – ale większość z nich uciekła w nocy. Znaleźliśmy w lesie ślady po obozowisku sporej grupy. – Jakie ślady? – wybuchł najstarszy z trójki więźniów. – To nasze lasy. Ja i moi chłopcy znamy tu każdy kąt. Jeśli byłyby tam jakieś ślady, widzielibyśmy je. Nic takiego nie ma. On to wszystko sfałszował! – Zamknij się! – odezwał się najbliżej stojący sierżant, uderzając mężczyznę łokciem w żołądek. Nie wyprowadził ciosu ze szczególną siłą, ale wystarczająco mocno, by zgiąć farmera i pozbawić go oddechu, uniemożliwiając mu mówienie. – Jeśli pan pozwoli, sierżancie – odezwał się major – nie chcemy tu niczego takiego. Bleys zauważył, że w jego głosie brzmiała obłudna prawość, jakby aż nadto świadom był obserwujących go Bleysa i Toni. – Nic ci nie przyjdzie z kłamstw – kontynuował major tym samym tonem do więźnia, któremu właśnie udało się odzyskać oddech. – Porucznik ma lepsze rzeczy do robienia, niż chodzenie po lasach i fabrykowanie dowodów. – Hah! – odezwał się mężczyzna. – Jakby jakiś milicjant zawahał się kiedyś przed czymś takim... Ten sam sierżant, który go wcześniej uderzył, znów się zbliżył, a mężczyzna odsunął się od niego. Ale sierżant tym razem tylko zamarkował uderzenie. – Proszę mi powiedzieć, poruczniku – powiedział major zamyślonym głosem – zmierzył pan rozmiar śladów tej trójki? Znalazł pan ich ślady zmieszane ze śladami tych, którzy już odeszli? – Wszędzie między nimi, sir – odpowiedział porucznik. Major westchnął. – A więc myślę, że nie ma co do tego wątpliwości – stwierdził, unosząc na chwilę wzrok ku niebu, jakby szukając jakichś wskazówek od wyższej instancji. – Najwyraźniej stanowią część grupy. Tylną straż pozostawioną by sprawdzić, kto pójdzie za ich przyjaciółmi. Zwrócił się z powrotem do starszego mężczyzny. – Czy nie dlatego właśnie została tu wasza trójka? – zapytał. – Mówcie prawdę, uwzględnię to. – Za nikim nie zostaliśmy! – trzasnął najstarszy z trójki. – Zawsze tu mieszkaliśmy! – No cóż – cierpliwie powiedział major – a więc to wy musieliście strzelać do moich ludzi. – Spojrzał na porucznika. – Czy tak, poruczniku? – Całkowicie, sir. Odderly dostał kilkoma pociskami. Nic poważnego. Kompanijny sanitariusz wyciągnie je podczas drogi powrotnej. Ich broń nie była zbyt celna. – Pokażcie mi ją – zażądał dowódca. Przyniesiono mu dwa karabiny rakietowe i cztery noże myśliwskie. – Żadna z nich nie należy do nas! – odezwał się starszy z chłopców – poza scyzorykami, są Jeda i moje! – Nie znaleźliście pistoletu energetycznego? – major zapytał porucznika. – Nie, sir – odpowiedział zapytany. – Musieli go ukryć. Mam wysłać ludzi na dokładniejsze poszukiwania? – Nie – odpowiedział major. – Na pewno mają tu gdzieś dobrze zamaskowane kryjówki. Strata czasu – spojrzał na słońce – a powoli zbliża się wieczór. Zresztą i tak nie potrzeba nam dodatkowych dowodów. Zrobił krok do przodu, wysuwając się przed grupę, dzięki czemu mógł spojrzeć wzdłuż drogi, na rosnący nieopodal wiąz. – To drzewo ma odpowiednią gałąź – stwierdził. – Możecie go użyć. Najwyraźniej milicjanci mieli linę, jako że natychmiast skierowali więźniów w stronę wspomnianej przez majora gałęzi. Kiedy umieszczono wokół ich szyi pętle, najstarszy spojrzał na stojących obok synów. Wyraz twarzy żadnego z nich nie uległ zmianie, choć najmłodszy wyraźnie pobladł. – Jesteśmy w rękach Boga, mój synu – powiedział starszy mężczyzna. Bleys usłyszał ciche, nagłe westchnięcie ze strony Toni. – Oni ich nie powieszą! – powiedziała cichym głosem. – Nie – odpowiedział Bleys. Uniósł głos. – Majorze! – powiedział. Major odwrócił się i spojrzał na niego. Bleys skinął ku niemu, cofając się i odchodząc kilka kroków, tak by oficer podchodząc do niego, wydostał się z zasięgu słuchu reszty stojących w grupie milicjantów. Podobnie jak u więźniów, wyraz twarzy majora nie zmienił się, gdy stanął przed Bleysem. – Nie powiesi pan tej trójki – powiedział Bleys niskim, cichym głosem. Spojrzał w dół, na znajdującą się teraz blisko twarz tamtego i poczuł w żołądku dziwne ukłucie. Wróciło do niego wrażenie dzikości. Twarz majora nie zmieniła się, ale jego brązowe oczy, ocienione daszkiem czapki, nabrały nagle żółtego odcienia. – Jeśli pan to zrobi – mówił dalej Bleys, słysząc swój jak zwykle spokojny głos i czując, że ani odrobinę nie zmienił wyrazu twarzy pomimo szalejących w nim potężnych emocji – dopilnuję, by w ciągu kilku miesięcy albo nawet tygodni, trafił pan pod sąd wojenny, gdzie pozbawią pana rangi i wyrzucą z milicji – a może nawet powieszą. Przez chwilę panowała cisza, podczas której ich oczy były utkwione w sobie nawzajem. Potem major odwrócił się gwałtownie, stając twarzą w stronę topoli i więźniów. Cała trójka stała już pod gałęzią, z linami przerzuconymi przez nią, z tyłu czekali milicjanci, gotowi do wykonania egzekucji. – Poruczniku! – krzyknął major. Porucznik uniósł rękę, by powstrzymać dalsze działania milicjantów gotowych do pociągnięcia za sznury. – Sir! – zawołał. – Wypuścić ich – rozkazał major. – Uwolnić ich! – Sir? – jeszcze raz zawołał porucznik, ochrypłym głosem. – O co chodzi? – major zawołał z wściekłością. – Nie potraficie zrozumieć wydanego rozkazu? – Tak jest, sir. Natychmiast, sir – odpowiedział porucznik. Odwrócił się do czekających z linami milicjantów i zaczął do nich pośpiesznie mówić. Końce lin ściągnięto z gałęzi, a z karków więźniów zdjęto pętle. Ci stanęli przez chwilę bez ruchu, wpatrując się w Bleysa i majora. Potem, na znak najstarszego, wszyscy ruszyli przez pole w stronę lasu pokrywającego zbocze. – Zaczekaj tu – Bleys powiedział do Toni i ruszył za nimi. Kiedy zobaczyli, że idzie ich śladem, rzucili się biegiem i natychmiast zniknęli w cieniach okrywających krawędź lasu. Bleys szedł dalej, nie spiesząc się. Za sobą słyszał wydawane milicjantom rozkazy. Dotarł do linii drzew i wkroczył w nagły chłód cienia, okrywającego go niczym drugi płaszcz. – To wystarczy – rozległ się kobiecy głos; zatrzymał się. Wszedł w las nie głębiej niż na pół tuzina swoich długich kroków. Drzewa, dzięki gęstym liściom odcinały praktycznie całe światło słoneczne, nie dopuszczając do rozwinięcia się niżej żadnych krzewów, więc las na zboczu miał w sobie coś z parku. Dodatkowo, wejście w mrok silnie utrudniło mu widzenie, dopóki oczy nie dostosowały się do nowych warunków. Minęła sekunda czy dwie, zanim udało mu się dostrzec mówiącą do niego osobę. Jej obraz z wolna wyostrzał się, wyglądając jak duch wyłaniający się z pustki. Była szczupłą, młodą kobietą, nie tak wysoką jak Toni, ale wyższą niż przeciętna. W noszonym przez nią stroju polowym wyglądała na masywniejszą, niż prawdopodobnie była. Miała na sobie grubą kurtkę, robocze spodnie i buty – wszystko w ciemnym kolorze – przez co zdawała się stapiać z mrokami lasu. Na jej lewym biodrze wisiała ciężka kabura z zapiętą klapką osłony, ukazując wystającą do przodu kolbę pistoletu energetycznego. W prawej ręce trzymała karabin igłowy, dzięki niewielkiej masie łatwo dający się utrzymać jedną ręką, z lufą skierowaną w jego stronę. Tak jak go teraz trzymała, z oparciem na biodrze, w każdej chwili mogła wystrzelić za delikatnym naciśnięciem na spust. Na tak niewielką odległość, rozszerzająca się chmura igieł nie mogła nie trafić. Obie bronie równo balansowały się na jej biodrach, jakby od dawna była przyzwyczajona do ich noszenia. Nie miał wątpliwości, że nie była lokalnym farmerem, jak trójka, której właśnie ocalił życie. Jednak to nie tyle ta różnica przykuła jego uwagę, co widok jej twarzy i dłoni. Miała czarną skórę i była piękna, stanowiła najpiękniejszą kobietę jaką kiedykolwiek widział. Jej twarz wyrzeżbiona była przez delikatne kości okryte delikatną skórą, a trzymające kolbę karabinu palce były długie, szczupłe i absolutnie profesjonalne w swoim uchwycie. Skierowany na niego wzrok był równie niezmienny, co u Henry’ego. Emanowały z niej inteligencja i autorytet, ale było w niej jeszcze coś, coś ponad fizyczność, wrażenie poświęcenia, pewności – i unikalności, mogącej być wynikiem odwagi albo nawet czymś w rodzaju potężnej inspiracji, podobnej do Bleysowego marzenia o przyszłości. – Co powiedziałeś majorowi, że ich uwolnił? – zapytała. Miała czysty i przyjemny głos, jednak nie zabarwiały go żadne emocje, mówiła jak ktoś mający prawo do uzyskania odpowiedzi. – Powiedziałem mu, że ich śmierć kosztowałaby go więcej, niż było to dla niego warte – odpowiedział Bleys. – W skrócie. – Czemu? – Nie było potrzeby ich wieszać – odpowiedział. – Nie, nie było – powiedziała. – Kim jesteś? – Bleys Ahrens – a kiedy zdawała się nie rozpoznać go, ani w żaden sposób zareagować, dodał – niektórzy ludzie nazywają mnie „Wielkim Nauczycielem”, choć nie ja wymyśliłem ten tytuł i nigdy sam go nie używałem. Ale do moich zasad należy pozwalanie ludziom, by nazywali mnie jak chcą, dobrze czy źle. – Tak – powiedziała. – Teraz pamiętam, że o tobie słyszałam. Cóż, dziękuję ci za to, co zrobiłeś dla rodziny Heislerów – Jamesa i dwóch chłopców, Daniela i Jedediacha. Żaden z nich nie miał nic wspólnego z naszym oddziałem. Przerwała na chwilę. – Najlepiej będzie, jeśli odwrócisz się teraz i odejdziesz. – Poczekaj! – wykrzyknął Bleys. – Jesteś dowódcą oddziału, na który polowała milicja, prawda? Rukh Tamani? Jego oczy na tyle przystosowały się już do ciemności, że udało mu się dostrzec delikatny uśmiech na jej wargach. – Nie będę zaprzeczać – stwierdziła. – Idź już. – Poczekaj. – Bleys uniósł dłoń, by jeszcze na kilka chwil powstrzymać ją przed odejściem. – Czy masz w swoim oddziale kogoś o nazwisku Hal Mayne – Howarda Immanuelsona? – Idź! – powiedziała Rukh Tamani. Zrobiła krok w tył i w bok, tak że natychmiast zniknęła mu z pola widzenia za grubym pniem drzewa, obok którego stała. Płynna nagłość jej ruchu sprawiła, że zdała się rozpłynąć w powietrzu. Bleys odwrócił się i odszedł. Kiedy wrócił na światło słońca, zauważył, że milicja uformowała już podwójny szereg i zaczynała ładować się do ciężarówek, które dowiozą ich do koszar, podczas gdy ich oficerowie dotrą do bazy drogą lotniczą. Major i Toni stali, czekając przy otwartych drzwiach statku Barbage’a, a kiedy się do nich zbliżał, Toni uważnie mu się przyglądała. Major też patrzył, ale nic nie powiedział. Tylko jego oczy, jak Bleys zauważył, kiedy znalazł się już dostatecznie blisko, wciąż miały w sobie delikatną żółć, która pojawiła się, gdy przedstawił mu ultimatum. – A więc dobrze – odezwał się major głosem pozbawionym emocji, kiedy Bleys podszedł do nich. Odwrócił się od wejścia i ruszył przez pole do własnego statku. – Żegnam cię, Nauczycielu. Rozdział 19 – Jest pan połączony z biskupem McKae – zabrzmiał ciepły, kobiecy głos. – Czy możemy cię zobaczyć, Bleysie Ahrens? – To nie jest konieczne – stwierdził Bleys. – Bez wątpienia dysponujecie wzorem mojego głosu, który już zweryfikowaliście i wiecie z kim rozmawiacie. Aby zapobiec nagraniu obrazu, mój ekran wizyjny pozostanie wyłączony i sądzę, że ten po waszej stronie również. Bleys siedział sam w anonimowej publicznej kabinie komunikacyjnej w porcie kosmicznym w Cytadeli na Harmonii. Pomieszczenie miało rozmiary szafy, ledwie mieszcząc w środku krzesło. Na zielonej ścianie przed nim umieszczono ekran wizyjny, w tej chwili anonimowo szary i szczelinę poniżej, przeznaczoną na wsunięcie identyfikatora albo kredytu na pokrycie kosztów połączenia. Bleys zignorował szczelinę. Jego głos został automatycznie zarejestrowany w Wydziale Komunikacji Harmonii, podczas jego pierwszej wizyty na tej planecie. W konsekwencji mógł opłacić to połączenie – ale zaistniałby zapis tej opłaty. Połączenia opłacane przez dzwoniącego gotówką były anonimowe, ale poszedł jeszcze krok dalej w stronę anonimowości, zamawiając połączenie na koszt odbiorcy, jako że w świetle prawa w ogóle nie rejestrowano tożsamości i lokalizacji osób składających takie zamówienia. Tak jak się Bleys spodziewał, ze strony McKae nie wahano się długo nad przyjęciem połączenia. Również zgodnie z jego przewidywaniami, ekran pozostał szary i anonimowy. McKae z pewnością też nie miał zwyczaju pokazywać twarzy w tego rodzaju rozmowach. Po jego ostatnich słowach na drugim końcu linii zapadła na chwilę cisza, po czym rozbrzmiał ciepły i entuzjastyczny głos McKae. – No proszę! Co za zbieg okoliczności – zamierzałem dzisiaj do pana dzwonić, gdzieś po południu. – Po południu nie będzie mnie na planecie – stwierdził Bleys. – Wyjeżdża pan tak szybko? – Byłem tu dziesięć dni i dokonałem ośmiu wystąpień – powiedział Bleys. – Obawiam się, że zaczyna mi brakować czasu, więc odlatuję. Zresztą, myślę, że zrobiłem dla pana wszystko, co mogłem. – Tak – po krótkiej chwili odpowiedział McKae. – Słyszałem pańskie mowy. Oczywiście mogłoby być jeszcze lepiej, gdybym mógł powiedzieć wprost o możliwości wynajęcia od nas wojska przez Nową Ziemię. – Wciąż nie jest przesądzone, czy do tego dojdzie – stwierdził Bleys. – To jedna z przyczyn, dla których się spieszę. Po drugiej stronie znów nastąpiła chwila przerwy. – Oczywiście – odpowiedział McKae. – Cóż, powstrzymywałem się z oświadczeniem w sprawie wyznaczenia pana na Pierwszego Starszego, aby nie wydawać się zbyt przekonanym o zwycięstwie tak wcześnie w kampanii. Jednak skoro pan wyjeżdża, chyba lepiej będzie, jeśli zrobię to w dzisiejszym przemówieniu. – Rzeczywiście – zgodził się Bleys. – Oczywiście nie będzie mnie tu, żebym mógł to usłyszeć, ale przeczytam zapis pańskiej mowy za kilka dni, gdy będę już na Cassidzie. Będę tego oczekiwał. Poczekał na odpowiedź McKae. – Cóż, a więc powodzenia – niemal natychmiast odpowiedział McKae. – Gratulacje, Pierwszy Starszy. – Gratulacje, Najstarszy – odpowiedział Bleys. – Do widzenia. – Proszę pamiętać, że musi pan wrócić na Zjednoczenie, by być obecnym podczas mojego zaprzysiężenia – szybko dodał McKae. – Kiedy już zostanę wybrany, nie będzie można zbyt długo tego odkładać. – Będzie pan musiał poczekać z nim tak długo, jak będzie to konieczne – stwierdził Bleys. – Jeśli przyjrzy się pan naszej historii, przekona się pan, że mieliśmy przynajmniej jednego Najstarszego, który został zaprzysiężony prawie rok po wyborze, a więc jeśli będzie go pan potrzebował, to jest precedens. Po prostu proszę zostać w kontakcie ze mną, a ja dam znać, kiedy przyjdzie odpowiednia chwila. – Dobrze – powiedział McKae. – Życzę udanej podróży. – Udanych wyborów – odpowiedział Bleys i rozłączył się. Później, na pokładzie statku do Cassidy, kiedy mieli już za sobą dwa skoki i na dobre odcięli się od wszelkiej, odbywanej z prędkością światła komunikacji, Bleys zapisał rozmowę, aby umieścić ją we właściwym pliku w pamięci. Analizując zapis, zastanowił się nad tonem używanym przez McKae podczas rozmowy. Nie zdradził w ten sposób wiele – ale zdecydowanie było tam coś więcej niż zwykła niecierpliwość wobec najbliższej przyszłości. Naturalnie jego zasadniczą troską były wybory, nawet biorąc pod uwagę, że zwycięstwo praktycznie miał już w kieszeni. Jednak wyglądało na to, że przynajmniej zaczyna się martwić chwilą obecną, a zwłaszcza zależnością od Bleysa. Naprawdę nie było możliwości, by McKae bez jego pomocy spełnił swoje obietnice wyborcze wyjścia z permanentnego kryzysu na Światach Zaprzyjaźnionych. Zawsze jedyną drogą zdobycia kredytu międzygwiezdnego była sprzedaż większej ilości młodych mężczyzn z obu planet w charakterze najemników. Tak naprawdę ani Zjednoczenie, ani Harmonia nie miały nic innego na eksport. Razem z Dorsai, były pierwotnie nazywane „Trzema planetami głodu”. Na wszystkich trzech brakowało surowców naturalnych i żadna nie wykształciła ekspertów, których chciałyby wynająć inne planety – za wyjątkiem personelu wojskowego. Dorsajowie, wcześnie zaczynając, wybrali drogę wysokiej jakości, pozostawiając Zaprzyjaźnionym jedynie szeroką drogę ilości. Tak więc McKae uświadamiał sobie właśnie, jak bardzo uzależnił się od Bleysa – i nie podobało mu się to. Istniała spora szansa, że przyjmie to jedynie za chwilową troskę, nie podejrzewając, że to zaledwie początki znacznie silniejszej kontroli, jakiej podda go Bleys. Inny w zamyśleniu wsunął swoje notatki do szczeliny niszczarki fazowej i przyglądał się jak znikają, gdy ich atomy natychmiast ulegały równomiernemu rozproszeniu. Była jeszcze jedna notka, którą powinien zapisać, póki miał ją na świeżo w pamięci. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że podświadomie odkładał wyrażenie jej słowami. Taki rodzaj wahania stanowił zły znak, wskazujący na to, że jego pamięć mogła próbować zapomnieć coś, co powinien pamiętać, bo otwierało to groźne lub przerażające konsekwencje. Wziął jeszcze jedną kartkę papieru monomolekularnego i zaczął pisać. Notatka zapisywana na pokładzie statku kosmicznego w drodze na Cassidę. Jak na ironie, to coś, co bardzo chciałbym móc omówić z Toni. Napisałem o ironii, ponieważ rozmowa o tym jest niemożliwa. Jestem pewien, że gdybym powiedział jej chociaż w części o moich nadziejach, zaszokowałby ją ludzki koszt – konieczny koszt – tego, co muszę zrobić, by osiągnąć pożądaną przyszłość. Kilka dni przed opuszczeniem Harmonii, razem z nią poleciałem w teren, gdy Barbage został poinformowany przez milicję, że otoczyła oddział rewolucjonistów, którego członkiem stał się Hal Mayne. Milicji nie udało siego schwytać, ale podczas tej podróży dokonałem dwóch odkryć na swój temat. Pierwsze było związane z decyzją dowódcy lokalnej milicji o powieszeniu trzech mieszkańców tamtej okolicy w sytuacji, gdy nie udało mu się złapać właściwych buntowników; Toni była zszokowana brutalnością tego rozkazu. Mógłbym się przekonywać, że to jej reakcja sprawiła, że zareagowałem w taki sposób, ale oznaczałoby to kłamanie samemu sobie. Faktem jest, że nie byłem w stanie pozwolić na dokonanie tej egzekucji. Nie ma znaczenia, co spowodowało, że zareagowałem w taki sposób – czy było to moje Exotikowe dziedzictwo, czy przykład matki. Liczy się to, że stojąc przed ludźmi, których właśnie miano zabić, zareagowałem w sposób, jaki zagrozić mógłby wszystkim moim planom. Zawsze mówiłem sobie, że muszę być świadom faktu, że doprowadzenie jeszcze podczas mojego życia do upragnionej przeze mnie zmiany ludzkiej historii, będzie wymagało ofiar w ludziach. W nieunikniony sposób oznacza to, że prędzej czy później, ktoś będzie musiał zginąć w efekcie wydanych przeze mnie rozkazów. Jednak tam, u podnóża gór na Harmonii odkryłem, że nie jestem w stanie zaakceptować niesprawiedliwej egzekucji, jaka mogłaby stanowić drobną część ceny za to, czego chcę. Moja reakcja nie była zimna i wynikająca z rozsądku. Zareagowałem odruchowo, gorąco i instynktownie – jak mógłbym instynktownie zareagować na atak fizyczny. Muszę również pamiętać to, co zobaczyłem w twarzy majora, gdy powiedziałem mu, że nie zabije tych ludzi. Wiem, że po tych wszystkich latach treningu i ćwiczeń, moja twarz była spokojna i niegroźna. Wiem, że całkowicie panowałem nad głosem, nie grożąc i mówiąc spokojnie. A jednak coś we mnie natychmiast przekonało go, że mówię absolutnie poważnie. Jednym słowem, przeraziłem go. Pytanie brzmi – jak mogę zrealizować swoje plany, jeśli nie mogę zaufać, że będę w stanie znieść ich koszty? Nie mogłem pozwolić na powieszenie tych ludzi. Gdyby major mnie zignorował, byłem gotów go zabić. W tej chwili nie widzę żadnego rozwiązania tej sytuacji. Nie będę wiedział, jak zareaguję do chwili, kiedy znajdę się w sytuacji, która albo pozwoli mi zrealizować, albo zrujnuje wszystkie moje plany. Teraz mogę tylko działać dalej zgodnie z planem i mieć nadzieję. Ponieważ nie zrezygnuję z mojego marzenia o tym, co może nadejść. Żyjący dzisiaj ledwie zaczną widzieć tego obietnicę. Dostaną ją dopiero ich wnuki i prawnuki – otwarcie na większą i rozumniejszą przyszłość. To zbyt cenne, by nie spróbować. W tej chwili wszystko, co mogę zrobić, to przeć naprzód. A więc tak zrobię. Siedział, jeszcze przez chwilę, wpatrując się w napisane słowa. Potem podniósł zapisane kartki i je również wsunął w szczelinę niszczarki. Ich destrukcja niczego nie zmieniła. Lata ćwiczeń sprawiły, że co napisał, odcisnęło się w jego umyśle, a pytania nie przepadną. Będą tam, wraz z wydarzeniami tego dnia. Jeszcze przez chwilę siedział w tym stanie zawieszenia ciała i umysłu. Pierwsza obudziła się jego świadomość, przypominając mu, że ma do zapisania jeszcze jedną notatkę, którą też odłożył, bo trudno było ująć mu ją słowami. Jednak powiedział sobie, że rozwiązaniem tego problemu będzie po prostu rozpoczęcie pisania. Słowa przyjdą, albo nie. Ważne było, by zapisać je, gdyż pomoże mu to w rozjaśnieniu myśli i ułatwi ich sprecyzowanie. Nie wspominałem o tym Toni – zapisał – i nie jestem pewien, czemu? Nie ma żadnego konkretnego powodu, by jej nie mówić. I nie ma to żadnego związku z tym, że chodzi o inną kobietę – tak myślę – choć właściwie sądzę, że wspominanie o czymś takim zakłopotałoby bardziej mnie niż ją. Przerwał na chwilę pisanie, rozważając to. A jednak muszę zapisać w pamięci chwilę, gdy wszedłem do lasu i przelotnie ujrzałem kobietę, która musiała być Rukh Tamani, dowódczynią oddziału, z którym związał się Hal Mayne – pod nazwiskiem Howarda Immanuelsona. Muszę zapamiętać wrażenie, jakie na mnie wywarła. Rzecz nie tylko w jej niezwykłej urodzie, bo była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem i spodziewam się zobaczyć. Właściwie nie wierzyłem dotąd, że możliwe jest istnienie tak upersonifikowanej esencji słowa „piękno”. Przy tym wspaniałe jest, że prawdziwa siła tego piękna nie kryła się w ciele i twarzy. Rozświetlało ją coś znacznie więcej, choć to tak naprawdę wcale nie jest dobry opis. To, co mnie tak mocno uderzyło, to rodzaj niewidzialnej, lecz wyczuwalnej aury ją otaczającej. Gdybym miał w sobie choć cień religijności Zaprzyjaźnionych – powiedzmy, najmniejszy ułamek tego, czym dysponuje w tym zakresie Henry – mógłbym przed nią klęknąć. Naprawdę wiele bym dał, żeby lepiej ją poznać. Nie umieściłbym tego pragnienia przed chęcią poznania i rozmowy z Halem Mayne. Choć bardzo się staram, nie potrafię wydobyć z pamięci żadnego obrazu pasującego do opisu dorosłego Hala Mayne. Wygląda to tak, jakby pamięć podsuwała mi obrazy wszystkich osób zgromadzonych wtedy w sali – i nie ma między nimi twarzy należącej do niego, ale to naciągany pomysł. Czy to możliwe, żebym podświadomie oba wiał się go znaleźć i poznać jego prą wdziwe możliwości i potencjał? Co, jeśli jest mi równy, albo bliski tego, a historia wyznaczyła mu rolę mojego antagonisty – nie sojusznika? Na to również nie da się udzielić odpowiedzi, aż staniemy w końcu twarzą w twarz. Wtedy będę wiedział. Znów przerwał, siedząc i wpatrując się w napisane przez siebie słowa. Po chwili powrócił do pisania. Na razie mogę tylko mieć nadzieję, że kiedy znajdzie go milicja na Harmonii, nie uszkodzą go ani nie zabiją. Nie ufam Barbage’owi. Jego fanatyzm przekracza wszelki strach przed konsekwencjami – nawet z mojej strony. Ostatniego akapitu nie przeczytał po raz drugi. Jego myśli poszybowały ku problemom zbliżających się dni na Cassidzie, odległej o zaledwie kilka dni lotu. * * * Oficjalnie i legalnie na Cassidzie nie było organizacji Innych. Dwa lata temu Cassida i Newton uznały te organizacje za nielegalne. Teoretycznie Bleys nie miał tu żadnych kontaktów. Naprawdę jednak istniała niewielka grupa działaczy, utrzymujących kontakty pod przykrywką działań w innych, legalnych organizacjach. Toni napisała o przylocie Bleysa do ich tajnego przywódcy, Johanna Wiltera – ale co dziwne, zdawało się, że nie ma go w kosmoporcie. Podobnie, jak nie było śladu po limuzynach wynajętych przez Toni dzięki pośrednictwu biura podróży. Kiedy zapytała o pojazdy czekającą w terminalu agentkę, ta potrząsnęła głową. – Nigdy nie wpuszcza się na lądowisko pojazdów nie należących do obsługi terminala – odpowiedziała. Toni popatrzyła nad jej ramieniem na Bleysa, który odpowiedział spojrzeniem i lekkim zmarszczeniem czoła. Był to rodzaj sytuacji, wjakich niezastąpiony był Dahno – ale ten przebywał w tej chwili na Zjednoczeniu, pozwalając wybrać się na członka Izby. Prawdą było, że na żadnej planecie nie dopuszczano zwykłego ruchu cywilnego na terenie portu kosmicznego, jednak ludzie z paszportami dyplomatycznymi i potrzebą ochrony, traktowani byli odrobinę inaczej i mniej surowo patrzono dla nich na przepisy. Podobnie powinno być i w tym przypadku, ponieważ Bleys, formalnie rzecz biorąc, był członkiem rządu planetarnego Zjednoczenia. – Tędy proszę – mówiła dalej pracownica terminala, młoda kobieta z lekką nadwagą i życzliwą, okrągłą twarzą – w tej chwili jednak niezwykle poważną. Odwróciła się w stronę dwóch młodych mężczyzn w mundurach ze srebrnymi insygniami oficerskimi na niebieskich rękawach. Za nimi stały dwa rzędy szeregowców, w mundurach różniących się od oficerskich jedynie mniej eleganckim wykończeniem. Jeden z oficerów był niższy i miał bladą, żółtawo–białą twarz z lekko wystającymi oczyma, nadającymi mu wygląd idioty. Drugi był wysokim, szczupłym młodzikiem, z lekko przekrwionym nosem na wąskiej twarzy i dwiema srebrnymi strzałami na kołnierzu w miejscu, gdzie jego kompan miał tylko jedną – błyszczące w świetle Alfy Centauri A – słońcu tak podobnym na Cassidzie rozmiarami i kolorem do gwiazdy Ziemi, że było to jedyne miejsce, gdzie mieszkańcy Starej Ziemi czuli się jak w domu. Nawet w Toni i Bleysie światło Alfy Centauri A zdawało się budzić jakieś atawistyczne wspomnienia – rozmawiali o tym na pokładzie Favored, czekającego na orbicie na pozwolenia lądowania. Jednak nie musieli podchodzić do czekających oficerów, bo obaj natychmiast zbliżyli się do nich. Podeszli wprost do Bleysa. – Bleys Ahrens? – zapytał ten wyższy. – Tak. O co chodzi? – Jest pan aresztowany, Bleysie Ahrens – odpowiedział oficer. – Jeśli razem ze swoimi ludźmi zechce pan udać się z nami spokojnie, unikniemy wszyscy większych kłopotów. – Dokąd miałby się z wami udać? – zapytała Toni. – Zdajecie sobie sprawę z tego co robicie? Nie możecie aresztować zagranicznego dyplomaty. Bleys Ahrens posiada paszport dyplomatyczny... – Przykro mi... Antonina Lu, jak sądzę? – przerwał jej oficer. – Wypełniam tylko rozkazy. Mamy tu pojazdy przeznaczone do transportu. Zechciałaby pani razem z Henrym MacLeanem, mną i kapralem udać się do drugiego z pojazdów, a wasza eskorta do ciężarówek z tyłu, proszę? Bleysie Ahrens, proszę za mną... Rozdział 20 Czekały na nich masywne wojskowe ciężarówki pomalowane na kolor błotnisto–szary. Z przodu miały dwa fotele obrotowe zamontowane w taki sposób, że drążek sterowy dostępny był z obu. Za nimi znajdowały się jeszcze dwa fotele dla pasażerów, a z tyłu ciężarówki pozostawiono pustą przestrzeń pod zdejmowaną pokrywą, z dwoma długimi ławkami na bokach. Bleys siadł w fotelu tuż za kierowcą, podczas gdy oficer zajął miejsce na przedzie. – Przepraszam za ciasnotę, sir – odezwał się oficer obracając fotel w stronę Bleysa. Ten tylko skinął głową. Przeprosiny z pewnością były na miejscu. Nie tylko z powodu niskości fotela, ale i niewielkiej odległości od siedzenia z przodu, zmuszony był usiąść bokiem, mocno wpierając się kolanami w tył fotela zajmowanego przez oficera. Jednak nie robił z tego problemu. Nie było powodu, dla którego nie mogli przygotować dla niego pojazdu z wygodnym siedzeniem, w każdym razie nie bardziej, niż samo aresztowanie, a więc niewygoda musiała zostać zaplanowana – być może miała sugerować bezmyślność osób wysłanych, by go aresztować. Tak więc Bleys znosił sytuację, odsuwając uwagę od zaczynających nękać jego nogi skurczy i skupiając się na czymś innym. Mógł po prostu przejść do tyłu pojazdu i siąść na jednej z ławek, co pozwoliłoby mu rozciągnąć nogi na szerokość ciężarówki, ale z tyłu nie było okien. Tutaj mógł wyglądać przez przednią szybę i widzieć, dokąd go zabierano. Oficer wydał kierowcy polecenie. Ciężarówka – z napędem magnetycznym – uniosła się metr nad płytę lądowiska i prześlizgnęła się nad nim ku wejściu do tunelu, którym zjechali ukośnie pod ziemię. Tego rodzaju sieć podziemnych tuneli była powszechna w większości portów kosmicznych, jednak gdy dotarli na dolny poziom, zauważył coś nietypowego. Ich rampa kończyła się na szerokim tunelu biegnącym pod kątem prostym do dotychczasowego kierunku jazdy. Kierowca wjechał w niego, skręcając w lewo i ruszył przyspieszają tak, że już po chwili pędzili z prędkością znacznie przekraczającą możliwości zwykłego napędu magnetycznego. Siedzący za pilotem Bleys odniósł wrażenie, że ich pojazd został otoczony przez jakieś niewidzialne pole, kontrolujące teraz ich prędkość. W każdym razie poruszali się teraz tak szybko, że nie minęło nawet pięć minut, gdy znów wyłonili się na powierzchnię, sunąc z olbrzymią prędkością wewnątrz przezroczystego tunelu przez duże miasto. Jechali tak szybko, że niemożliwe było bliższe przyjrzenie się mijanym budynkom. Ale wszystkie razem w ciekawy sposób różniły się od tego, co Bleys widział na innych Młodszych Światach. Wszystkie – nawet te biedniejsze, jak planety Zaprzyjaźnionych – posiadały obszary miejskie na wiele sposobów dostatecznie nowoczesne, by w zasadzie bez problemu można było wymienić je między planetami. Jeśli to było Tomblecity, to zdecydowanie różniło się od tego, co zapamiętał z poprzedniej w nim wizyty. Miał wrażenie, jakby od poprzedniego pobytu, kilka lat temu, tuż przed spotkaniem na Ziemi wymagającym zajęcia posiadłości Mayne’a, całe miasto zostało całkowicie przebudowane. Cassidianie byli jednak szeroko znani ze swojej technomanii, a ze wszystkich Młodszych Światów właśnie oni dysponowali największymi możliwościami, zarówno technicznymi jak i finansowymi, żeby ją zaspokoić. Wyglądało na to, że wszystko co widział poprzednio, zostało całkowicie zburzone i odbudowane, w całości podporządkowując się jednemu planowi. Wszystkie budynki sprawiały wrażenie, że są głęboko wkopane w ziemię, wystawiając nad powierzchnię nie więcej niż jedno do sześciu górnych pięter. Co więcej, we wszystkich stosowano te same materiały i wzory. Pojedyncze budowle stawały się coraz wyższe w miarę zbliżania się do centrum metropolii. Kiedy ich trzy pojazdy minęły \v końcu zewnętrzne granice miasta, trasa oddzieliła się od szerszej, współdzielonej z innymi pojazdami posuwającymi się równolegle i zmniejszyli prędkość. Zwolnili prawie równie szybko, jak przyspieszyli. Zanikło wrażenie otoczenia jakąś kapsułą. Tunel skończył się i wyjechali na szeroką, brukowaną drogę prowadzącą serpentynami w stronę górskiego zbocza. Poruszali się po niej wolniej, ale nadal w zdecydowanie dużym tempie – znacznie szybciej, niż Bleys podróżował na innych światach po tego typu drogach. Jednak w miarę wspinaczki droga uległa zwężeniu i ich prędkość spadła. W końcu znaleźli się na czymś w rodzaju bocznej drogi, na końcu której zatrzymali się przed budowlą wyglądającą jak pałac, nie wyższą niż trzy piętra, ale zajmującą dużą część górskiego zbocza. Pomimo rozmiarów, coś w wyglądzie struktury sprawiało wrażenie, że to prywatna rezydencja. Za wyjątkiem Starej Ziemi, światów Exotikow i Dorsai, tak wielkie domy po prostu nie istniały. Pojedyncze domostwa były zazwyczaj małymi, skromnymi budowlami lub – na terenach rolniczych – farmami, w rodzaju domu Henry’ego na Zjednoczeniu, choć mogły być od tego ostatniego znacznie większe i wygodniejsze. Poza tym, ludzie żyli w mieszkaniach w mieście albo apartamentach hotelowych. Najwyraźniej jednak ich celem było to właśnie miejsce. Oficer na przedzie obejrzał się na Bleysa. – Pan pozwoli... – po zatrzymaniu ciężarówki otworzył drzwiczki obok siebie – proszę tędy. Bleys poszedł za nim do budynku. Wewnątrz stało się już całkiem jasne, że budowla rzeczywiście stanowi siedzibę jakiejś rodziny albo osoby – bardzo bogatą siedzibę. Z wysokiego holu, wyglądającego jakby został wyrzeżbiony w jednym kawałku marmuru, na wyższy poziom prowadził ruchomy chodnik, który ruszył jak tylko postawili na nim stopy. Wylądowali na grubym dywanie w kolorze kości słoniowej, a oficer poprowadził Bleysa przez kilka korytarzy do małego pomieszczenia, zamkniętego na drugim końcu wielkimi, ozdobnymi drzwiami. Pokój nie był umeblowany, za to pod jedną ze ścian ustawiono sprawiającą wrażenie sprzętu wojskowego kabinę z zielonego plastiku, z wejściem osłoniętym materiałem. – Pozwoli pan. – Oficer wskazał na kabinę. Bleys bez słowa zbliżył się do niej i wszedł. Wewnątrz zastał kilku wojskowych w białych fartuchach. Jeden z nich odezwał się do Bleysa. – Zechce się pan rozebrać, sir. – To bardzo głupie z waszej strony – stwierdził Bleys. – Proszę się rozebrać – powtórzył mężczyzna. Bleys wypełnił polecenie. Po szczegółowym przeszukaniu jego ubrań i osoby przy pomocy ręcznych skanerów, pozwolono mu się z powrotem ubrać i wyprowadzono go przez drzwi z drugiej strony kabiny. Znalazł się przed zamkniętymi drzwiami. Obok nich stał oficer, który go tu przyprowadził. – Tędy, Bleysie Ahrens – powiedział. Obrócił się w stronę drzwi, które otwarły się do środka. Bleys wszedł. Oficer nie poszedł za nim. Drzwi ponownie się zamknęły i Bleys został sam w pokoju niewiele większym od tego poprzedniego. Tu jednak trzy ściany były przeszklone, sprawiające wrażenie panoramicznego widoku na okoliczne góry, od porośniętych jodłami zboczy do ośnieżonych szczytów. W pokoju było cieplej – między dwoma oknami umieszczono duży kominek, w którym za szklanym ekranem radośnie trzaskały płomienie. Przed kominkiem ustawiono dwa wysokie, staromodne fotele. Bleys zbliżył się do nich i zauważył, że w jednym z nich siedział mężczyzna, na pierwszy rzut oka wyglądający na wiek średni, ale po bliższym przyjrzeniu się, zauważył, że to starzec. Meble i spokojny wygląd mężczyzny miały sprawiać wrażenie, że pokój jest przyjemny i uspokajający. Z jakiegoś powodu – może zbyt wysokiej temperatury – wcale tak nie było. – O co tu chodzi? – zapytał Bleys. – Czy to pan jest odpowiedzialny za sprowadzenie mnie tutaj? Podszedł do przodu i obszedł fotel, stając naprzeciw mężczyzny. – Tak i nie. Ale proszę – odpowiedział lekko chrapliwym głosem mężczyzna. – proszę podejść i usiąść, Bleysie Ahrens. Wskazał ręką na drugi, stojący obok fotel. Bleys podszedł. Kiedy się zbliżył, zauważył, że fotel wyposażono w dodatkową poduszkę, tak doskonale dobraną fakturą i kolorem, że z większej odległości w ogóle nie było jej widać. Zauważył również, że mężczyzna używał podpórki pod stopy, co pomagało ukryć fakt, że jego fotel również wyposażono w podwyższającą poduszkę. Bleys usiadł. – Co zrobiono z Antoniną Lu? – zapytał. – I resztą moich ludzi? – Nic jej nie jest, czeka na pana. Właściwie wszystko było rutynowym postępowaniem. – Oczy mężczyzny były oczami starca, ale paliły się w nich iskierki wielkiej inteligencji. – Chciałem porozmawiać z panem dla mojego zrozumienia pewnych spraw, mieć pewność, że nikt nam nie przeszkodzi. – Ach tak – stwierdził Bleys. – A więc pozwoli pan, że zadam pytanie. Czemu, wbrew wszelkim zasadom dyplomacji, zostałem wraz z moimi ludźmi aresztowany i sprowadzony tutaj? Mężczyzna uniósł brwi. Były elegancko siwiejące, na okrągłej twarzy z obfitymi ustami i zmarszczkami w kącikach oczu. Szpakowate włosy miał krótko przycięte, ale starcze oczy sprawiały wrażenie, jakby kryły się w nich iskry. Dopiero po dłuższej chwili Bleys uświadomił sobie, że nie były to iskierki humoru, ale zdradzały coś w rodzaju „mam cię!”. – Aresztowany? – zapytał mężczyzna. Błysk w oku znikł, a na jego twarzy odmalował się szok. – Nie, to niemożliwe. – To właśnie powiedział nam oficer, który przywiózł nas z portu kosmicznego – stwierdził Bleys. – Doprawdy? To nic takiego. Chciałem tylko z panem porozmawiać. Tak mi przykro! Pan pozwoli, że się przedstawię. Pięter DeNiles, Sekretarz Rady Rozwoju naszej planety. Czy ten oficer naprawdę użył słowa „areszt”? – Dokładnie – potwierdził Bleys. DeNiles potrząsnął głową. – Wojskowi! – powiedział. – Zawsze przesadzą. Nie, Bleysie Ahrens, miało to być tylko zaproszenie dla pana i pańskich ludzi. – A szczegółowa rewizja osobista? – zapytał Bleys. – 1, nie wątpię, podobna rewizja wszystkich, którzy są ze mną? – To niestety – odpowiedział DeNiles – jest ostrożność podyktowana przez procedury rządowe, które, jestem pewien, zrozumie ktoś na pańskim stanowisku. Obawiam się, że będzie pan po prostu musiał uwierzyć mi na słowo, że to nic osobistego. Ani ja, ani osoby, które dokonywały rewizji nie spodziewały się znaleźć niczego niebezpiecznego. Ale jestem prawnie zobowiązany do podjęcia takich środków ostrożności. – Prawnie? – Bleys przyglądał mu się uważnie. – Niestety, tak – odpowiedział DeNiles. – Jestem tylko urzędnikiem rządowym, właściwie już na emeryturze. Teraz tylko doradzam. Ale ponieważ formalnie jestem członkiem Planetarnej Rady Rozwoju, cały czas podlegam ochronie, jakbym był aktywnym członkiem rządu. – Wydaje mi się, że nie wystarczy do uzasadnienia aresztu – wymamrotał Bleys. – Nie, oczywiście, że nie – zgodził się DeNiles. – Ale cała ta sprawa jest po prostu niepomyślnym zbiegiem okoliczności. Aresztowanie akredytowanego gościa ze statusem dyplomatycznym – ma pan całkowitą rację, legalnie nie jest to możliwe. – A więc czemu tu jesteśmy? – Jak mówię – zbieg okoliczności, nieporozumienie – stwierdził DeNiles. – Widzi pan, rzecz w tym, że oprócz bycia członkiem Izby rządzącej na Zjednoczeniu, przewodzi pan również organizacji międzyplanetarnej, której filia na tym świecie została uznana za nielegalną. W efekcie członkowie Rady Rozwoju muszą pokazać wyborcom, że upewnili się czy pańska wizyta nie służy nielegalnym celom lub powiązaniom. Zdecydowano, że właśnie ja się co do tego upewnię, ja zaś – moje najszczersze przeprosiny, bo właśnie na mnie spoczywa odpowiedzialność – wydaje się, że przesadziłem z nadgorliwą pomocą armii. Moimjedynym wytłumaczeniemjest fakt, że chciałem się z panem spotkać i porozmawiać, a takie postępowanie wydawało się być jedyną szansą. – Rozumiem – skomentował Bleys. Tak naprawdę jednak, wciąż nie miał pojęcia, co kryło się za tymi wszystkimi wydarzeniami. Ale dowie się. Nic z tego, co zaszło od chwili lądowania, nie mogło być przypadkiem. Coś musiało się za tym kryć. DeNiles znów się uśmiechał, teraz nawet cieplej, pogłębiając zmarszczki wokół oczu. – ...Choć wygląda na to, że część osób z pańskiej grupy miała w bagażu broń. Bleys roześmiał się. – Jako członek tutejszej Rady – powiedział – musi być pan świadom, że wielu zagranicznych dyplomatów ma ze sobą własną uzbrojoną ochronę. – Och tak, oczywiście. Ale był to jeszcze jeden powód zaniepokojenia Rady. Naprawdę, nie przeraziła nas wizja tego, co może dokonać grupa pięćdziesięciu trzech ludzi z bronią ręczną przeciw naszym siłom. Bleys uśmiechnął się w odpowiedzi. – Och, z pewnością. Coś jeszcze? – Cóż – proszę mi wybaczyć – powiedział DeNiles – chodzi o to, że zamierza pan wygłosić do naszych obywateli serię przemówień. Z tego co wiemy, efektem podobnych mów na Nowej Ziemi były znaczące niepokoje społeczne, a nawet kilka zamachów bombowych. To właśnie martwi członków Rady. Dziwi się im pan? – Nie wiem – odpowiedział Bleys. – A powinienem? Zależy to od tego, jak poważnie traktują moje powiązania z Innymi i bronią przewożoną przez moją ochronę oraz pozostałe sprawy uważane przez nich za istotne w aspekcie społecznym. – Nic z tych rzeczy, Bleysie Ahrens, zapewniam pana. Po prostu jesteśmy ostrożni, a ja pozwoliłem sobie wykorzystać okazję poznania pana, bo to, co wiem o pańskiej filozofii, sugeruje, że jest bardzo interesująca. – Mogę zrozumieć, że pańska Rada zawsze ma na uwadze bezpieczeństwo planety – stwierdził Bleys. – Ale czy pan, osobiście, słuchał nagrań jakichś moich przemówień? DeNiles popatrzył wprost na niego i przez chwilę wzrok miał całkowicie poważny. – Jednego. Ktoś mniejszego formatu mógłby uniknąć odpowiedzi albo skłamać. Bleys zaczął odczuwać pewien szacunek do tego człowieka. Jedno nagranie mogło wystarczyć sumiennej osobie, zainteresowanej wyłącznie potwierdzeniem dowodów, które już go przekonały. – Oczywiście dysponuję również pełnym raportem na temat pańskiej działalności i tego, co ważne z innych pańskich przemówień. – W takim razie wysłuchanie jednego powinno wystarczyć – odpowiedział Bleys – skoro został pan wcześniej wprowadzony w podstawy mojej filozofii. Wszystkie moje przemówienia niosą ten sam przekaz, choć słowa zmieniają się w zależności od słuchaczy. Ale wiadomość jest zawsze ta sama. Nie jestem zainteresowany indywidualnymi społeczeństwami planetarnymi. Interesuje mnie społeczność ogólnoludzka. – Tak – powiedział w zamyśleniu DeNiles. – Pamiętam, że powtarzał pan to kilkakrotnie w znanym mi przemówieniu. – Zawsze to powtarzam. Najważniejszy jest fakt, że działam na najszerszym z frontów. To filozofia dla ulepszonej ludzkości i lepszego życia dla wszystkich, a zwłaszcza dla nas, na Młodszych Światach. Jedna, uniwersalna ideologia, plus samodoskonalenie wszystkich osób. DeNiles pokiwał głową. – Wskazuję również – kontynuował Bleys – że samodoskonalenie, które do dzisiaj powinno osiągnąć znacznie wyższy poziom, było hamowane przez Starą Ziemię. Kolebka rodzaju ludzkiego zawsze próbowała utrzymać nad nami jak największą kontrolę, jeśli nie jawnie, to po kryjomu, więc wcale nie mieliśmy takiej swobody wyboru, jaką moglibyśmy mieć, gdyby pozostawiono nas sobie samym. Bleys przerwał, patrząc znacząco na DeNilesa. – Musi pan sobie z tego zdawać sprawę. Twarz sekretarza niczego nie zdradzała. Opinia Bleysa o nim jeszcze wzrosła. Osoba mniej inteligentna zasugerowałaby Bleysowi, by jej nie pouczał i poczułaby się obrażona potraktowaniem jej z góry. DeNiles po prostu słuchał z uwagą i zainteresowaniem. Przez chwilę odczuł pokusę mówienia do DeNilesa tak, jakby był rzadkim klejnotem, osobą bardzo inteligentną i całkowicie pozbawioną uprzedzeń i przesądów. – Stara Ziemia trzyma się nas – mówił dalej Bleys – mając nadzieję, że na dłuższą metę damy się jej kontrolować. Tak naprawdę, za chęcią kontroli kryje się strach, zrodzony z instynktu przetrwania ludzi, którzy uważali się za zwieńczenie ewolucji, a teraz czują się zagrożeni przez nowe, lepsze wersje ich samych. Tak samo jak wymarły obecnie wilk jaskiniowy musiał ustąpić miejsca współczesnemu wilkowi. Żyjąc z tym podświadomym strachem, Stara Ziemia stara się konkurować z nami w koloniach. – Nie wydaje się panu, że przesadza – odpowiedział DeNiles – z tym porównaniem mieszkańców Starej Ziemi do wilków jaskiniowych? – Porównanie istnieje wyłącznie w umysłach na Starej Ziemi – stwierdził Bleys. – Ale ten rodzaj strachu sprawia, że są dla nas niebezpieczni. Ludzie ze Starej Ziemi już od bardzo dawna marzyli o superczłowieku. Nadczłowiek z dzieł dziewiętnastowiecznego filozofa, Fryderyka Nietzschego, niezwyciężone postacie, od początku czasu stanowiące nieodłączny element niezliczonych książek i fantazji w mitach i legendach. Postać zwalczająca wszelkie zło. Ale Stara Ziemia zawsze zakładała, że taki nadczłowiek będzie wywodził się od nich – nie z tych, którzy opuścili ich dla gwiazd i innych planet. – Hmm – wydobył z siebie DeNiles. – Jednak ani na Ziemi, ani na żadnym z naszych światów nie ma żadnej realnej możliwości pojawienia się superczłowieka – kontynuował Bleys. – Kobiety i mężczyźni z naszych Nowych Światów może są przeciętnie odrobinę wyżsi niż na Starej Ziemi, ale idea prawdziwego skoku ewolucyjnego czy tu, czy gdziekolwiek, jest jak zawsze iluzją. Społeczeństwo ewoluuje – i wciąż ma przed sobą daleką drogę. Ale indywidualni ludzie nie, i nie mogą, choćby chcieli. Nadczłowiek to tylko marzenie i zawsze tak było. Mówiąc ostatnie słowa, Bleys uważnie przyglądał się DeNilesowi. Ponieważ, jeśli wierzyłby w nadczłowieka, okazałoby się, że od podstaw źle ocenił go jako człowieka, z którym może swobodnie rozmawiać. Ale DeNiles tylko pokiwał głową w zamyśleniu. – Widzi pan – powiedział Bleys – silnie odczuwam możliwości – olbrzymie możliwości – każdej indywidualnej istoty ludzkiej. Ale będą one możliwe do zrealizowania tylko, jeśli każdy z nas zostanie uwolniony z zewnętrznych wpływów i kontroli, łącznie z tą ze strony Starej Ziemi. Dlatego zacząłem moje nauczanie na Zjednoczeniu, a przybyłem na Cassidę, by o tym właśnie mówić. Możliwości i problemy. DeNiles znów lekko skinął głową – ruch głowy mógł oznaczać zgodę albo wskazywać tylko, że wciąż słucha. – Mówiąc w skrócie – powiedział Bleys – informuję ludzi, że musimy być świadomi strachu Starej Ziemi i zrozumieć go oraz – jeśli będzie to konieczne – przygotować się do ochrony przed nim. Do tego właśnie sprowadzają się moje przemówienia; mówię ludziom, by uczyli się i rozwijali. Ludzkość ma przed sobą jeszcze długą drogę. Ja tylko doradzam, a z tym nie wiąże się żadne niebezpieczeństwo dla mieszkańców Nowych Światów. Skończył mówić i wyczekująco popatrzył na DeNilesa. Piłka była teraz na jego boisku. Rozdział 21 Między nimi pojawiło się jakieś trudne do zdefiniowania napięcie, jakby stali naprzeciw siebie po dwóch stronach wąskiej, lecz bezdennej szczeliny, rozgrywając pojedynek o to, kto pierwszy powinien do niej zstąpić. – Na podstawie pańskich słów można by stworzyć obraz godny pochwały, Bleysie Ahrens – odezwał się DeNiles po długiej chwili ciszy. – Ale proszę mi wybaczyć, oficjalnie potrzeba będzie więcej wyjaśnień, by dostarczyć Radzie amunicji, której mogłaby użyć do uzasadnienia decyzji o zaklasyfikowaniu pana jako niegroźnego. – Czemu? – zapytał Bleys. – Cóż, widzi pan – powiedział DeNiles, splatając palce – podał mi pan zapętlony i karkołomny argument, w którym pańskie założenie, że Stara Ziemia ma pewne lęki, dowodzi innego pańskiego założenia, jakoby te wystąpienia nie stwarzały zagrożeń dla porządku publicznego. Może pan być całkiem szczery, a nawet może to mieć jakieś zastosowanie na pańskiej planecie, Zjednoczeniu. Ale czemu sądzi pan, że mieszkańcy innych światów – w szczególności Cassidianie – potrzebują tej nauki? Zdaje się pan zakładać jedność rasy ludzkiej na Młodszych Światach, której, muszę przyznać, nie widzę. Czy może mi pan wymienić choć jeden istotny czynnik społeczności Młodszych Światów, który by nas łączył? Oczywiście, poza zdolnością do krzyżowania się. – Oczywiście – odpowiedział Bleys. – Kredyt. – Kredyt? – DeNiles opuścił ręce na kolana. – Jak różne społeczeństwa mogłyby współpracować bez środka wymiany? Z pewnością stworzenie kredytu było jednym z kroków milowych współczesnej cywilizacji. Ale czynienie z niego podstawy ambitnej filozofii przyszłości, w której wszyscy będziemy lepsi i mądrzejsi, powinno wydawać się mocno naciągane – nawet dla pana. – Nie powiedziałem, że to podstawa mojej filozofii – stwierdził Bleys. Udział w tym pojedynku na słowa sprawiał mu przyjemność i miał silne podejrzenia, że podobnie było z tym drobnym i kruchym staruszkiem. – Zapytał mnie pan o coś, co łączy wszystkie społeczności. Dałem panu przykład – nasze światy mogą egzystować na podobnym poziomie cywilizacyjnym tylko dzięki kredytowi – lokalnemu i międzygwiezdnemu. – Jak moglibyśmy istnieć bez niego? – zapytał DeNiles. – Czy przewiduje pan jakąś przyszłość, która jest lepsza między innymi dzięki temu, że transakcje między indywidualnymi osobami i planetami odbywają się bez kredytu? – Ależ wręcz przeciwnie – zaprotestował Bleys. – Kiedy tylko poszczególne osoby rozwiną się do punktu, w którym zrozumieją uzależnienie ludzkości od szczerości i osobistego poczucia odpowiedzialności, kredyt w znanej nam formie przestanie być niezastąpiony. Użyteczny, lecz nie niezastąpiony. Wtedy wystarczy notka o porozumieniu – na wymianę towarów i usług. – Czy takim rodzajem notki nie jest właśnie list kredytowy? – Absolutnie nie – odpowiedział Bleys. – Historycznie rzecz biorąc, pieniądze i listy kredytowe zawsze musiały być wsparte przez dobra materialne. Mówię teraz o notkach opierających się wyłącznie na uniwersalnym zaufaniu i twierdzę, że osiągnięcie takiego zaufania będzie dowodem na to, że osiągnięto lepsze zrozumienie między ludźmi. Malejące znaczenie rezerw kredytowych i to lepsze rozumienie będą sygnałem zaawansowanego rozwoju społecznego – a nie na odwrót. Proszę pamiętać, to przykład stworzony na pańskie żądanie. To nie kredyt i to, co się z nim stanie, ale zmiany społeczne są obiektem mojego zainteresowania. – A więc reszcie Rady powinienem powiedzieć, że jest pan niczym więcej, jak rodzajem kaznodziei szukającego nawróconych? – Jeśli pan sobie tego życzy – stwierdził Bleys. – I jeśli potrafi mi pan wskazać granicę, między naukami społecznymi i religią. DeNiles z powątpiewaniem potrząsnął głową. – Cóż, spytał mnie pan o moją filozofię – powiedział Bleys. – Powiedziałem panu, tak samo jak wszystkim, jaką widzę nieuniknioną przyszłość. Wierzę po prostu, że nadejdzie to o wiele szybciej, jeśli więcej ludzi będzie jasno widziało prowadzącą ku temu drogę. – Wygląda to na wizję utopijną – skomentował DeNiles. – Nie spodziewa się pan chyba, że po prostu uwierzę panu na słowo? – Może nigdy pan nie uwierzy – stwierdził Bleys. – Oczywiście, tak samo będzie z wieloma ludźmi. Ale ja wierzę, że podzielających moją wizję będzie przybywać z pokolenia na pokolenie, aż staną się znaczącym procentem populacji ludzkiej, aż w końcu zacznie ona działać opierając się na zaufaniu. Wtedy to, co nazywa pan utopią, stanie się rzeczywistością. DeNiles potrząsnął głową. – Przykro mi, ale moja praca ogranicza się do tu i teraz – a konkretnie, do problemu, czy Rada powinna pozwolić panu na odbycie przemówień na naszej planecie. – Wiem. Ale proszę mi jedno powiedzieć. Czy w tym co powiedziałem, znalazł pan choć jedną rzecz, która mogłaby być groźna i wywrotowa dla waszego społeczeństwa? DeNiles zmarszczył czoło, otworzył usta i ponownie je zamknął. – Ktoś kiedyś mi powiedział – kontynuował Bleys – że Cassidianie żyją w większym luksusie niż mieszkańcy wszystkich innych Młodszych Światów, nawet Exotikowie. Zasugerowałem, by określił, co rozumie przez pojęcie luksusu. Powiedziałem, że Cassidianie tak naprawdę mają nie najbardziej luksusowy, ale najmocniej stechnicyzowany świat. Ich najważniejszą pracą jest rozwijanie i wdrażanie odkryć dokonywanych przez naukowców z Newtona i sprzedawanie rozwiniętych technologii na kolejne światy. Z tego powodu wasi ludzie ciągle znajdują się na pozycji umożliwiającej zakup najciekawszych nowinek po możliwie najlepszej cenie. – Nie widzę, jaki to ma związek z tym, o czym rozmawialiśmy – stwierdził DeNiles. – Mówię swoim słuchaczom – wyjaśnił Bleys – że mogą się uczyć wyłącznie przez wystąpienie ze społeczeństwa, w którym żyją i społeczeństw, które ich otaczają, a następnie na spojrzenie na te społeczeństwa z zewnątrz. Jeśli to zrobią, przekonają się, że o ile ludzie mogą nie ewoluować, to na pewno dzieje się to ze społeczeństwami. Cassida, w sensie technicznym, ewoluuje w jednym kierunku. Jest bardziej wyspecjalizowana niż jakikolwiek inny z Nowych Światów. – To fakt znany od jakiegoś czasu – skomentował DeNiles. – Jakiś czas, ale dopiero w ostatnich stuleciach. Wcześniej zazwyczaj sądzono, że podczas życiajednej osoby świat nie zmienia się tak bardzo, by trzeba było się do niego dostosowywać. Przerwał, mając nadzieję, że DeNiles rzeczywiście okaże się umysłem otwartym i słuchającym; jednak łagodna twarz Sekretarza niczego nie zdradzała. – Proszę sobie przypomnieć historię dwudziestego wieku – mówił dalej Bleys. – Zanim realne stały się podróże kosmiczne, z ciągłym rozwojem technicznym. Nie dało się już wtedy zaprzeczyć, że osobisty kosmos każdego człowieka zmieniał się i rozszerzał każdego dnia, ciągle szybciej. Dziadkowie mieli problemy ze zrozumieniem – i byciem zrozumianymi – przez własne wnuki. Komputery z początku zdumiewały dwudziestowiecznych dziadków. Już ich dzieci z łatwością się do nich przystosowały i uczyniły z nich element życia codziennego. DeNiles wciąż się nie odzywał. Bleys powiedział sobie, że nadszedł czas przyszpilić słuchacza. – Przyzna pan chyba, że to fakty historyczne? Przerwał. DeNiles zmarszczył czoło, ale już wcześniej wykazał, że jest osobą świadomą niebezpieczeństwa nie otwarcia się na argumenty. – Dobrze – odezwał się. – Przyzna, więc pan chyba, że takie poglądy są przynajmniej po części wywrotowe? Choć tylko w stosunku do Starej Ziemi – nie Cassidy, ani żadnego z naszych zamieszkałych światów? – To prawda – zgodził się Bleys. DeNiles otworzył usta, jakby planował powiedzieć coś jeszcze, ale właśnie w tej chwili, być może przypadkiem, w powietrzu rozległy się miłe tony muzyczne i rozbrzmiał kobiecy głos. – Sekretarzu DeNiles, czas na spacer. Jeśli chciałbyś dzisiaj z niego zrezygnować... – Nie – zaprotestował DeNiles. Spojrzał na Bleysa. – Nie ma pan nic przeciw rozmowie podczas przechadzki? Zawsze spaceruję o tej porze dnia, to część moich ćwiczeń. – Zupełnie nic – odpowiedział Bleys. DeNiles już wstawał. Kiedy Bleys podnosił się z miejsca, zauważył jak tamten wstaje, podpierając się obiema rękoma na poręczach fotela i uświadomił sobie nagle, że jest jeszcze starszy niż sądził. Nie był po prostu stary, lecz bardzo stary i kruchy. DeNiles obrócił się w stronę jednej ze ścian, której okna ukazywały niezbyt odległą ścianę urwiska. Kiedy się zbliżał, część ściany odchyliła się. Poprowadził Bleysa na trawiastą półkę skalną o szerokości około pięciuset metrów i podobnej długości, niczym pasek łąki tworzącej dywan między wyniosłymi zboczami gór, rozciągający się do lasku jodłowego rosnącego u stóp prawie pionowego urwiska. Las rozdzielający łąkę od skały mógł mieć może kilometr, zaś ze szczytu ciemnoszarych skał, na wysokości może czterdziestu metrów nad czubkami drzew tryskał strumień, spadając srebrzystym wodospadem między drzewa. Szli wolno i Bleys musiał się starać, by dostosować tempo do możliwości staruszka. Powietrze było wilgotne i ciepłe – dokładnie jak w pokoju z kominkiem. Ta jednakowość zdradzała jego sztuczne pochodzenie. Bleys pomyślał, że ten mały kawałek rajskiego ogrodu, po którym DeNiles codziennie spacerował, raczej nie mógł być naturalną formacją. Odleglejsze części, z klifem, strumieniem i lasem mogły stanowić trójwymiarową iluzję, a inne celowo zbudowano do użytku DeNilesa, całość chroniąc tarczą pogodową. Od czasu do czasu muskały ich delikatne powiewy wiatru, a popołudniowe światło Alfy Centauri było podejrzanie łagodne. – Lubię spacerować – odezwał się DeNiles, idąc ze wzrokiem utkwionym na jodłach i klifie. – Ale nie bardzo mogę. Nie tyle, ile zwykłem. Jego problemy z oddechem wręcz rzucały się w oczy, a wiek i zesztywnienie były bardziej widoczne w ruchu. To, co dla Bleysa było zaledwie powolnym spacerkiem, dla DeNilesa stanowiło poważny wysiłek przestawiania nogi za nogą. Uparcie posuwał się przed siebie, ze wzrokiem utkwionym w odległym klifie. Bleys zerknął na jego nogi, potem przyjrzał się im uważnie. Widział już kiedyś takie ruchy. Jednak ani twarz, ani nic innego w staruszku nie wyzwoliło dalszych wspomnień. Bleys ocenił poruszające się z wysiłkiem obok niego drobne ciało. DeNiles był tak mały i słaby, że Inny mógłby bez wysiłku dosłownie jedną ręką wydusić z niego życie. A jednak odczuwał niezwykłe podniecenie. O ile się nie mylił, wraz z nieograniczoną odwagą i determinacją, szedł obok niego niezwykły umysł o potężnej woli. Bleys dostrzegł teraz przed sobą delikatne rozmycie zewnętrznych krawędzi drzew i skały. Wyglądało, jakby po przebyciu zaledwie kilku kroków pokonali pół drogi do drzew, a krawędź urwiska zdawała się być trzykrotnie bliżej. Oczywiście, pomyślał Bleys; razem z kontrolą pogody i wszelkimi nowoczesnymi udogodnieniami, w łączkę spacerową musiano wbudować złudzenie większej odległości. – Przerwijmy na chwilę – wysapał DeNiles. Zatrzymał się. Bleys stanął razem z nim. DeNiles uśmiechnął się w bezsłownej podzięce i przez kilka minut pracował nad odzyskaniem oddechu. – Mam do pana pytanie – powiedział w końcu normalniej szym głosem. – Takie, na które wolałby pan udzielić odpowiedzi w miejscu, gdzie nikt nas nie usłyszy. Często mam do powiedzenia rzeczy, których nikt nie powinien podsłuchać. Przypuszczam, że podobnie jak wszystkie publiczne postacie ma pan wbudowany w bransoletę detektor wykrywający urządzenia podsłuchowe? Bleys skinął głową i zerknął na nadgarstek, obracając w odpowiednią pozycję bransoletę kontrolną. Lampka czujnika pozostawała ciemna. – Jak pan widzi, nie ma tu miejsca na ukrycie w rozsądnej odległości bardziej czułych urządzeń podsłuchowych. – Tak – zgodził się Bleys. – Ale o co zamierzał mnie pan zapytać? – Tylko jedno pytanie. Do czego doprowadziłyby zmiany ewolucyjne, na które ma pan nadzieję w przypadku wybitnych jednostek? Geniuszy? Dowiedzionych geniuszy; bo wielu może wykazywać znamiona talentu, ale nie być w stanie stworzyć nic ponad jeden przebłysk. Co by się z nimi stało, zakładając, że nadal mieliby wolność konieczną do pracy w najlepszych możliwych warunkach? Bleys zastanowił się przez chwilę. DeNiles z pewnością był zbyt stary, by troszczyć się o siebie, ale było to dziwne pytanie, chyba że personalnie zaangażował się w odpowiedź. – Nie wiem – odpowiedział. – Ewolucja będzie wymagała całych pokoleń by dojrzeć, nawet w idealnych warunkach. Ale nie widzę, w jaki sposób miałoby to wpłynąć na geniuszy inaczej niż na wszelkie inne osoby. – Rozumiem. Dziękuję – powiedział DeNiles. – Możemy iść dalej. Ruszyli. Bleys zastanawiał się nad możliwymi powodami takiego pytania. Byli już prawie pod drzewami i zbliżali się do sięgającego ku nim, coraz dłuższego cienia góry, wyraźnie przesuwającego się po trawie. – Cóż – odezwał się DeNiles po chwili. – Spotkam się z Radą. Jeśli... Zabrakło mu powietrza. Iluzja odległości sprawiła, że wydawało się jakby już weszli między pierwsze pnie drzew i otoczył ich mrok pod grubą osłoną iglastych gałęzi. – Ale... – powiedział DeNiles, dysząc – szczerze mówiąc, powinienem panu powiedzieć. To powinna być rutyna. Dla wyborców. Ale. Cokolwiek może... Oparł się o Bleysa, znów całkowicie tracąc oddech. Bleys złapał go za łokieć i utrzymał w pionie, stali teraz obróceni twarzami do siebie. – Ja też coś powiem – stwierdził Bleys. – Pańska Rada musi sobie uświadomić, że tłumiony postęp ewolucji społeczeństw na Nowych Światach w każdej chwili może eksplodować, jak nagle wypuszczona ściśnięta sprężyna. Na wszystkich światach dojdzie do szybkich i dużych zmian, nie tylko zmieniających każdy z nich, ale i zmieniając ich wzajemne relacje. Jestem pewien, że zauważył pan już, że Nowa Ziemia rozwija się technologicznie na wszystkich polach, łącznie z sięganiem w kierunku bezpośredniej współpracy z laboratoriami badawczymi Newtona? Przerwał, dając DeNilesowi szansę odpowiedzi, ale Sekretarz tylko potrząsnął głową, walcząc o oddech. – Także to, Cassida ma tylko pozycję pośrednika, którego w końcu będzie można pominąć, jeśli te powiązania będą się nasilać. Zdecydowana większość odkryć mogłaby trafić bezpośrednio na Nową Ziemię, aby oszczędzić kosztów. Rozwój społeczny na Nowej Ziemi odbywa się wolniej, ale i tak wyprzedza ekspansję obszarów działań, podczas gdy wy tutaj pozostajecie w zasadzie niekonkurencyjni, zadowoleni z istniejącej sytuacji. Znów przerwał, by umożliwić DeNilesowi odezwanie się, ale ten ponownie tylko potrząsnął głową, nie mogąc złapać oddechu. – Ponadto – kontynuował Bleys – wasz świat popadł w samozadowolenie z powodu istniejącego stanu rzeczy. Ze wszystkich Młodszych Światów Cassidzie najtrudniej będzie dostosować się do przyszłości i prawdopodobnie wam właśnie najbardziej potrzebne jest moje przesłanie. Zatrzymali się i znów stanęli naprzeciw siebie. – Niech pan to powie swojej Radzie. DeNiles zamknął oczy; jego ciało opadło z sił, zaczął osuwać się na ziemię. Bleys złapał go i utrzymał na nogach. Po jego obu bokach coś się poruszyło i dosłownie po paru sekundach z każdej strony stanęli mężczyźni ubrani w mundury armii. Byli wysocy, z szerokimi twarzami i mocnymi szczękami. Bez słowa zabrali DeNilesa z rąk Bleysa. – Ty draniu! – wyższy z nich z wściekłością odezwał się do Bleysa. – Kompletnie go wyczerpałeś! Wracaj tą samą drogą, którą tu przyszedłeś, tam się tobą zajmą! Mówiąc to, chwycił Bleysa za jedno z ramion i trzymał mocno. Bleys zatrzymał się. – Puścisz mnie – powiedział. Było to stwierdzenie, nie pytanie. Na chwilę spojrzenie oficera powędrowało do oczu Bleysa; jego twarz i ciało zmieniły się, natychmiast go puścił. Wymamrotał coś pod nosem i odwrócił się do swojego towarzysza, wciąż podtrzymującego DeNilesa w pozycji stojącej. Teraz wziął staruszka na ręce, a drugi oficer poszedł za nim. DeNiles, z zamkniętymi oczyma i głową opartą na ramieniu żołnierza, wyglądał jak zmęczone dziecko. Bleys odwrócił się i poszedł przez naprawdę niewielką długość łąki z powrotem do pokoju z kominkiem, gdzie zastał oficera, który sprowadził go tu z lądowiska. – Tędy – powiedział tamten szorstko. Z początku patrzył na Bleysa z taką samą złością, jak oficer w lesie, ale szybko przybrał neutralny wyraz twarzy. Nie wyprowadził Bleysa z budynku. Zabrał go do sali, gdzie siedziała Toni, pijąc herbatę i Henry. Zostali tam we trójkę tylko przez kilka minut, podczas których patrzyli na siebie bez słów. Potem pojawili się dwaj oficerowie z lotniska i wyprowadzili ich z budynku do ciężarówek. Pojazdy, w których wciąż siedzieli Żołnierze Henry’ego odjechały z powrotem, wysadzając ich w końcu przed hotelem stanowiącym pierwotny cel grupy Bleysa. Podczas podróży powrotnej Bleys nie odzywał się, podobnie jak Toni i Henry. Nie rozmawiali do chwili, kiedy bezpiecznie znaleźli się w sali klubowej prywatnego apartamentu w hotelu. Kiedy już się tam znaleźli, Toni opadła na fotel. Bleys zrobił to samo, sygnalizując Henry’emu, by do nich dołączył. Toni uważnie obserwowała Bleysa. – Cóż – odezwała się do niego – ciekawie spędziłeś czas. To również było stwierdzenie, nie pytanie. Rozdział 22 Wiadomość nadeszła najszybszą pocztą międzygwiezdną – McKae publicznie ogłosił, że w razie wygrania wyborów na Najstarszego, Pierwszym Starszym wyznaczy Bleysa. Kilka dni później rzeczywiście został wybrany. Z centrali Innych na Zjednoczeniu dostali zakodowaną informację, że na planecie szerzy się plotka, jakoby ambasada Nowej Ziemi na Harmonii zwróciła się do de facto Najstarszego – jeszcze nie zaprzysiężonego, ale już pełniącego obowiązki – z propozycją dotyczącą wynajęcia żołnierzy Zaprzyjaźnionych na Nową Ziemię. – A tymczasem – mówiła Toni – od czasu twojej rozmowy z DeNilesem upłynął już ponad tydzień, a jak dotąd nie dostaliśmy od Rady ani słowa. Dziś rano znów dzwonił do mnie Johann Wilter. Razem z Bleysem i Henrym siedzieli w największym pokoju apartamentu hotelowego Bleysa. Johann Wilter był ostatnim z wybranych przez Bleysa przywódców organizacji Innych na Cassidzie. W zakresie przekazywania władzy pojawiającym się utalentowanym ludziom, Bleys był bardzo praktyczny, zwłaszcza, gdy dochodziło do sytuacji drażliwych prawnie. – Przypuszczam, że chodzi mu o nasze rachunki? – stwierdził Bleys. – Tak jest – potwierdziła Toni. – A także o rezerwację miejsc hotelowych dla całej ekipy i sal na sześć planowanych przemówień. Mówi, że ich zakazana tutaj organizacja dostała ostatnio trochę anonimowych dotacji, ale nie dość, by wypełnić skarbiec. Na całej planecie mają tylko kilka tysięcy opłacających składki członków, bo ludzie boją się, że władza w każdej chwili może podjąć bardziej zdecydowane kroki; w takiej sytuacji Inni znaleźliby się w poważnych kłopotach. Mam mu powiedzieć, że zapłacimy rachunki z własnego kredytu międzygwiezdnego? – Powstrzymaj się z tym jeszcze trochę – i będziemy kontynuować nasze tournee zgodnie z planem do czasu, aż ktoś nas zatrzyma. Jeśli umysł może pracować, czas nigdy nie jest stracony – powiedział Bleys. – Przez te ostatnie kilka dni mogłem przemyśleć sytuację i doszedłem do wniosku, że DeNiles będzie chciał zobaczyć mnie tu w działaniu, by przekonać się, jaką wywołam reakcję. Nie wspominając zresztą o planetarnych konsekwencjach deportowania nas bez czekania na dostarcznie Radzie Rozwoju jakiegoś powodu do tego. Rozległ się dźwięk oznajmiający połączenie telefoniczne. – Bleys Ahrens? – ze ścian i sufitu rozległ się nieznany głos. – Tu recepcja. Przybył kurier z wiadomością do pana. Ma ją zanieść na górę? – Tak – odpowiedział zapytany. – Proszę mu powiedzieć, żeby zadzwonił do głównych drzwi mojego apartamentu. Ktoś go do mnie przyprowadzi. Kurierem okazał się być oficer, z krótko przyciętymi, jasnymi włosami i mocną opalenizną, trzymający czapkę pod ramieniem. W drugiej ręce ostrożnie trzymał zapieczętowaną kopertę. – Ma mi pan coś dostarczyć? – zasugerował Bleys. – Tak – oficer zawahał się – Wielki Nauczycielu. Mam dla pana oficjalny komunikat od Planetarnej Rady Rozwoju. Podał Bleysowi kopertę, którą ten otworzył. Wewnątrz znalazł pojedynczą kartkę z substytutu papieru tworzącą interesujące, trójwymiarowe złudzenie czarnych liter wyciętych w białym kamieniu. Bleys głośno odczytał wiadomość. Bleysie Ahrens, Planetarna Rada Rozwoju Cassidy wita cię na naszym świecie i chciałaby wyrazić radość z goszczenia między nami tak znakomitego filozofa. Wraz z innymi mieszkańcami planety z niecierpliwością wyczekujemy na wysłuchanie tego, co masz nam do powleczenia. Jeśli Rada może ci w czymkolwiek pomóc, nie wahaj się z nami kontaktować. Podpisane z dzisiejszą datą przez Sekretarza Rady. Pod ostatnią linią wydrukowano nazwisko Pięter DeNiles, a tuż nad nim ledwie czytelny podpis. – Moje podziękowania Radzie – Bleys odezwał się do oficera. – Coś jeszcze? – Nie, sir... to znaczy nie, Nauczycielu – odpowiedział wojskowy. – Za pozwoleniem, pójdę już. – Wyślę Radzie notkę z podziękowaniem – powiedział Bleys. – Tak jest, sir. – Porucznik uniósł rękę do salutu, ale kiwnął tylko głową, odwrócił się i ruszył ku drzwiom. – Co teraz? – zapytał Henry, gdy tylko drzwi ponownie się zamknęły. – Po prostu będziemy trzymać się planu – odpowiedział Bleys. – Przede wszystkim moje jutrzejsze przemówienie. Po rozmowie z DeNilesem zdecydowałem się zmienić pewne fragmenty. Teraz będę przemawiał bardziej specyficznie do Cassidian. To powinno zainteresować zwłaszcza DeNilesa. – Czemu to robisz? – wzrok Toni wyostrzył się. – Masz nadzieję wykorzystać go do czegoś? – Muszę dotrzeć do umysłów Cassidian – do DeNilesa w szczególności. Akcja wywołuje reakcję, a ta ujawnia nastawienia i sposób myślenia. Obrócił się do Henry’ego. – Czy ty i Toni możecie przejąć funkcje Dahno i zająć się dopilnowaniem technicznej strony? Nie tylko tutaj, ale podczas całego objazdu? Henry kiwnął głową. – A więc nie ma powodu, żeby nie zacząć od razu – powiedział Bleys. Sceneria przemówienia wyznaczonego na następny dzień w parku w Cartuse, mieście znajdującym się tysiąc kilometrów na zachód, nie różniła się zbytnio od miejsc, w których przemawiał na Nowej Ziemi i Harmonii. Tu też postawiono mały, tymczasowy budynek ze sprzętem do projekcji holoobrazu nad płaskim dachem i do nadawania mowy do osobistych odbiorników noszonych przez słuchaczy. Tego dnia była ładna pogoda, a przemówienie miało się odbyć w płytkiej, podobnej do misy, porośniętej trawą niecce, otoczonej niskimi górami. Istotną różnicę stanowił fakt, że tym razem liczba słuchaczy była mikroskopijna w porównaniu do tłumów słuchających go na Nowej Ziemi i Harmonii – zaledwie około tysiąca osób. Jednak kiedy jego olbrzymich rozmiarów postać pojawiła się nad dachem budynku transmisyjnego, nawet w jego wnętrzu dało się słyszeć wyraźną reakcję zgromadzonych. Wraz z dźwiękiem, przepłynęła przez niego fala emocji. W jednej chwili podjął decyzję o rezygnacji z zaplanowanego przemówienia – starannie przygotowanej mowy, mającej zarówno zachęcić słuchaczy, jak i skłonić DeNilesa do mocniejszego odsłonięcia się. Choć było ich stosunkowo niewielu, to byli jednak ludzie z planety, która naprawdę nie witała go ciepło i nie obiecywała tolerancji wobec jego wielbicieli. Nie tylko dla nich, ale i dla niego ważne było, by usłyszeli to, co naprawdę miał im do powiedzenia. To była żyjąca wiadomość, prawda – coś, co nawet przyznałby, że nie pochodzi od Szatana, gdyby tylko potrafił zadowalająco wyjaśnić mu swoje decyzje i to, co zamierzał zrobić. Wciąż nie wiedział, jak tego dokonać, ale poczuje się lepiej mówiąc zgodnie z własnym przekonaniem. Pozwolić im wierzyć, powiedział sobie w duchu, pozwolić im słuchać i zrozumieć. Przynajmniej tyle ze mnie jest dla nich prawdziwe i ważne. Zaczął mowę. – Cassidianie – powiedział – wy, którzy tu jesteście wiecie już, że jestem zainteresowany całą rasą ludzką, a oznacza to również każdego żyjącego obecnie człowieka. Ale dla mieszkających na tej planecie mam szczególną wiadomość, inną od tej, jaką głoszę ludziom mieszkającym na pozostałych Młodszych Światach. Przerwał. – Rzecz w tym – mówił dalej – że dla was zmagania o lepszą przyszłość będą z początku cięższe niż dla mieszkańców innych światów. Zza ścian budynku dobiegł głuchy pomruk. – Proszę, nie czujcie się obrażeni czy rozgniewani, że to mówię – kontynuował Bleys, kiedy dźwięk ucichł. – Fakt, że będzie ciężej może oznaczać, iż w efekcie dalej zajdziecie. Potrzeba ponadprzeciętnej siły często oznacza, że taka siła zostanie rozwinięta. – Pod tym względem sytuacja wygląda tak samo, jak w przypadku rozwoju fizycznego pod wpływem intensywnych ćwiczeń. Bleys przerwał, pozwalając, by ostatnie słowa zapadły w świadomość słuchaczy. – Pomyślcie. Czyż nie najbardziej rozwinęły się te z Młodszych Światów, na których ludzie najciężej musieli walczyć o przetrwanie? Zaprzyjaźnieni i Dorsajowie zmagali się z planetami bez surowców, a Exotikowie zasiedlili planety, które choć nie ubogie, to po terraformowaniu jedynie niewielki procent ich powierzchni dysponuje klimatem nadającym się do zamieszkania. Znów przerwał. – Efektem tego – powiedział wolno i z naciskiem – było zmuszenie mieszkańców tych planet – każdej na swój sposób – do zainteresowania tym samym rodzajem wewnętrznego rozwoju, jakim i ja się interesuję, jakiego potrzebowali i podświadomie ku niemu sięgnęli, czyniąc z siebie ludzi wyjątkowych, o umiejętnościach i talentach posiadających dużą cenę na rynku międzygwiezdnym. Każdy na swój sposób – Zaprzyjaźnieni, Dorsajowie, Exotikowie – odkryli ten rozwój i rynek, a w procesie tym rozwinęli nie tylko odnoszące sukcesy społeczeństwa, ale uczynili z siebie ludzi sukcesu. – Aby świadomie zrozumieć, jak tego dokonali, musicie zdystansować się wobec tego, co było i co będzie, i spojrzeć na nie, łącznie z chwilą obecną, okiem pozbawionym uprzedzeń. Jeśli wam się to uda, natychmiast zauważycie, że ludzkość zawsze obsesyjnie przejmowała się problemami obecnego pokolenia, podczas gdy instynktowny pęd rasy traktował je tylko jak mijane przeszkody na drodze do przetrwania i wzrostu. Na koniec zawsze sobie z nimi radziła i przeżywała je, rozwijając się coraz silniejsza, wciąż na drodze ku potężniejszym ludziom i lepszej egzystencji. – Te trzy Kultury Odłamkowe walczyły o swoje osiągnięcia. Teraz wy musicie walczyć, choć inaczej. Zmagania rozwinęły ich w sposób, jakiego nie potrafili przewidzieć – z czego bynajmniej nie najmniej ważny okazał się nacisk na określone zmysły i wrażliwości. Upraszczając sprawę – aby przetrwać, rozwinęli w sobie postawy czyniące ich silniejszymi i gotowymi na dalsze zmagania – już nie przeciw własnemu otoczeniu, a przeciw ograniczeniom własnych ciał i umysłów. – Otwórzcie więc umysły na rozszerzenie ludzkich możliwości – rozwińmy je do punktu, gdzie będą zdawały się przekraczać to, do czego zdolni są dzisiaj zwykli ludzie. Porozmawiajmy o tym przez chwilę, co możecie osiągnąć dzięki własnym wysiłkom? Choć wasze zmagania doprowadziły do wzorowego społeczeństwa i wygodnej planety, tworzyły jednocześnie podstawy wewnętrznej siły, która będzie wam potrzebna w miarę, jak rasa rozwijać się będzie dalej, ku świetlanej przyszłości. Podczas gdy mówił, Bleys jak zwykle dał się ponieść własnym słowom. Dosłownie rozgrzewał się i zaczął odczuwać reakcje tłumu, wyrażane dźwiękami przenikającymi cienkie ściany budynku. Niezależnie od tego, czy pomagała mu ta reakcja czy nie, już dawno odkrył, że woli przemawiać bez przygotowania. Tłum zawsze był podobny do widowni teatralnej. Czasem możliwe było wyczucie jak rozgrzewają się, reagując na to co mówi albo chłodnieją, gdy ich zainteresowanie odwracało się od przemówienia. Tym razem czuł, jak temperatura słuchaczy stale rośnie – nierównomiernie, ale u tak wielu, że stanowili większość tłumu. Skończył wreszcie nutą pełną nadziei, po czym opuścił budynek, idąc pieszo do pojazdów, mających zabrać całą ekipę. Razem z Toni byli jak zwykle otoczeni przez żołnierzy Henry’ego, tworzących żywą ścianę wyszkolonych ludzi, oddzielających ich od osób pragnących go dotknąć czy zamienić słowo. Bleys zauważył, że tym razem towarzyszyła mu dodatkowa osłona w postaci Cassidian w cywilnych ubraniach, poruszających się jak wyszkoleni ochroniarze czy żołnierze. Nie zastanawiał się nad tym zbytnio do chwili, gdy prawie dotarł do samochodu. Nagle w tłumie powstało jakieś zamieszanie. Ciepłe głosy ludzi najbliżej niego nagle przerodziły się w krzyki. Nad głowami tłumu zobaczył, że przez gęsto upakowanych ludzi bardzo szybko przesuwa się w jego stronę jakiś tumult, jakby ktoś się do niego przedzierał. Przez chwilę dostrzegł półnagiego mężczyznę, trzymającego obiema rękami potężny, obosieczny miecz z szerokim ostrzem. Ludzie z krzykiem odskakiwali od niego i padali na ziemię, gdy dosłownie wycinał sobie drogę. Prawie do nich dotarł, gdy nagle jego oczy rozszerzyły się, po czym zamknęły. Miecz wypadł mu z rąk, a mężczyzna opadł za nim na ziemię i legł bez ruchu. Zebrała się wokół niego otoczka cywili, podczas gdy Żołnierze Henry’ego ciaśniej skupili się wokół Bleysa, Toni i Henry’ego. Jednak Bleys przepchnął się między nimi, by przyjrzeć się mężczyźnie. Był duży i umięśniony, choć otyły. Na brzuchu dźwigał znaczną ilość tłuszczu i miał wyraźny, podwójny podbródek, wyglądało to na efekt lenistwa i zbyt bogatej diety. Był w średnim wieku, a Bleys ku swojej uldze przekonał się, że strażnicy w cywilu nie zabili go, bo naga klatka piersiowa unosiła się w regularnym oddechu. – Ogłuszyliście go tylko? – Bleys zapytał strażnika stojącego bezpośrednio nad mężczyzną, sprawiającego wrażenie jakby to on tu przewodził. Zapytany odwrócił się do niego. Był szczupły, ale atletycznej budowy, w szarym garniturze i łysiał lekko nad czołem. W dłoni trzymał mały pistolet energetyczny. – Tak, Bleysie Ahrens – odpowiedział. Twardo patrzył Bleysowi prosto w oczy. – To hura. Zajmą się nim psychiatrzy. Faktycznie, w ich stronę przez tłum jechała już karetka z lekarzami. – Co to jest hura? – zapytał Bleys. – Hura? – odpowiedział strażnik – To... – najwyraźniej musiał przez chwilę pomyśleć – to skrót odjuramentado, starego słowa jednego z języków Starej Ziemi. Oznacza kogoś do tego stopnia przygnębionego, że wariuje i próbuje zabić wszystkich, do których może się zbliżyć. To uleczalne, zajmą się nim psychiatrzy. Przepraszam, że pańskie wystąpienie zostało przerwane czymś takim. Za mężczyzną z mieczem Bleys dostrzegł inne postacie leżące na ziemi. Zajmowały się nimi ekipy medyczne. Ci, których ignorowali, leżeli w kompletnym bezruchu. – Często się to zdarza? – zapytał Bleys. – Nie – odpowiedział cywil. – To znaczy, nie jest to powszechne. Teraz zdarza się częściej, niż gdy byłem dzieckiem. Ale – w jego głosie dało się słyszeć nutkę dumy – jesteśmy jedynym z Młodszych Światów, gdzie dzieje się coś takiego. – Rozumiem – odpowiedział Bleys. Odwrócił się i z powrotem dołączył do Toni i Henry’ego. Razem dotarli do limuzyny i weszli do środka. – Toni – odezwał się Bleys po przejechaniu pewnej odległości w całkowitej ciszy – użyj samochodowego telefonu, dobrze? Zadzwoń do naszego kontaktu w Kwaterze Głównej Innych i dowiedz się, czy Johann Wilter może spotkać się z nami w moim apartamencie hotelowym. Rozdział 23 – Z tego co wiem – powiedział Johann Wilterhuras pojawiali się w czasie, gdy pierwsi koloniści osiedlili się na planecie. Jeśli chcesz, mogę to sprawdzić. Johann (wymawiał to Yohann) był szczupły, ciemnoskóry i pełen skupienia, w miejskiej wersji kurtki polowej, wąskich spodniach i butach, wszystko w różnych odcieniach błękitu. Spomiędzy klap kurtki widać było zawiązaną pod szyją białą chustę. O ile nie patrzyło mu się w oczy, wyglądał jak niefrasobliwy dwudziestolatek. Jeśli się w nie spojrzało, natychmiast stawało się jasne, że z pewnością nie jest niefrasobliwy i ma przynajmniej dziesięć lat więcej. Miał najtwardsze spojrzenie, jakie Bleys kiedykolwiek napotkał. Podczas dwóch wcześniejszych spotkań, w trakcie krótkich podróży Johanna do głównej kwatery Innych na Zjednoczeniu, Bleys nie próbował z nim sił w starciu na spojrzenia. Miał jednak wrażenie, że Johann prędzej by zginął, niż pozwolił oczom mrugnąć czy odwrócić wzrok. Jego swobodne i łagodne zachowanie sugerowało jnie martw się o mnić’. Spojrzenie mówiło „Nie naciskaj’. Połączenie tych dwóch przekazów sprawiało, że większość ludzi nie czuła się swobodnie w jego towarzystwie, ale Bleys nie był jednym z nich. Co ciekawe, Johann twierdził, że jego korzenie sięgały Chin. Bleys zauważył, że gdy do pokoju weszła Toni, Johann przez dłuższą chwilę uważnie się jej przyglądał. Toni odpowiedziała spojrzeniem i uśmiechem. Bleys był zaintrygowany i prawie gotów założyć się, iż Johann zdecydował, że jakiekolwiek były korzenie Toni, nie pochodziła z Chin. – Myślę, że to dobry pomysł – odpowiedział teraz Bleys. Siedzieli w sali klubowej jego apartamentu, a Bleys trzymał na kolanach tabliczkę do pisania, pisząc i mówiąc równocześnie – ręka poruszała się niezależnie od słów, jakby jego umysł działał równocześnie na dwóch niezależnych poziomach. – Chciałbym o nich wiedzieć najwięcej, jak to możliwe. Czy dawniej było ich mniej? Albo, innymi słowami, czy z czasem ich liczba się zwiększa? Jak wzrost ich liczby ma się do przyrostu populacji? – Nie potrafię powiedzieć – odpowiedział Johann. – Jak mówię, sprawdzę. Choć ten wojskowy miał rację, kiedy stwierdził, że Cassida to jedyny świat, gdzie można ich spotkać. – Wojskowy? No tak, wydawało mi się, że w tych dodatkowych strażnikach było coś wojskowego, pomimo cywilnych strojów. Chciałbym wiedzieć, kto ich tam posłał. – Bez wątpienia Rada – odpowiedział Johann. – Bez wątpienia? – powtórzył Bleys. – Czy armia podlega Radzie? – Och, nie – stwierdził Johann. – Ale cały czas mają w Radzie przynajmniej jednego członka, zazwyczaj dwu lub trzech. – Czy Pięter DeNiles jest byłym oficerem? – Sekretarz Rady? Z tego co wiem, to nie – odpowiedział Johann. – Pojawił się w zasadzie znikąd jakieś dziesięć–dwanaście lat temu. Ale zawsze był w rządzie, gdzieś w tle. Wydaje mi się, że nikt nie wie zbyt wiele na jego temat. Jeśli chcesz, mogę spróbować dowiedzieć się czegoś więcej także i o nim. – Nie zaszkodzi dowiedzieć się jak najwięcej – stwierdził Bleys. – Ale w tej chwili bardziej interesują mnie huras. A przy okazji, doskonale radzisz sobie z prowadzeniem tutejszej organizacji Innych, choć zawsze była mała. Jednak na innych planetach znacznie lepiej poradzono sobie z rekrutacją większej ilości członków. Jakiś powód? – Oczywiście – odpowiedział Johann. – My, Cassidianie, niełatwo poddajemy się rekrutacji. Nie jesteśmy jej spragnieni. Tym razem Bleys był głęboko zainteresowany. Osobiście uważał, że Cassidianie są głęboko spragnieni wolności, statusu, władzy. Otworzył usta, by się odezwać, ale pierwsza zrobiła to Toni. – Spragnieni? – powiedziała ostro. Johann spojrzał na nią. – Większość ludzi na tej planecie pragnie bezpieczeństwa i mają je – powiedział. – Chyba, że absolutnie nie chcą się dostosować. Jeśli mogą znaleźć miłą, bezpieczną pracę, która da im odrobinę lepsze warunki bytowania, są szczęśliwi. Nikt nie głoduje – nawet mieszkańcy wiosek i małych miasteczek daleko w dziczy. Gdyby głodowali, dostaliby pomoc rządową. Jesteśmy najmniej głodnymi ludźmi ze wszystkich Młodszych Światów. Może za wyjątkiem Exotikow, ale przypuszczam, że można by stwierdzić, iż oni są głodni odkryć, a to nie to samo. – To ciekawe – stwierdził Bleys. – Nawiązałem do tego zagadnienia w moim dzisiejszym wystąpieniu. Twierdzisz, że twoja organizacja i to co mówię, nie oferuje zaspokojenia żadnej z ich potrzeb? Czy chcesz powiedzieć, że według ciebie nie mają oni żadnych pragnień? – Nie, absolutnie nie! – zaprotestował Johann. – To, co oferujesz jest czymś, czego chcą wszyscy Cassidianie, jeśli tylko sami się do tego przed sobą przyznają. Oczywiście, jako jednostki mają również inne pragnienia. Może dlatego właśnie ludzie na dnie depresji stają się Auras, atakując wszystkich i zabijając. Najczęściej ich narzędziem jest miecz. Wydaje się, że sprawia im to większą satysfakcję niż użycie pistoletu energetycznego, igłowca czy karabinu. – Tak. Ale – ponownie odezwała się Toni – miecz używany przez tego człowieka dzisiaj był bardzo dziwną bronią. Mógłby być wycięty z jakiegoś sztywnego materiału podobnego do masy papierowej, tyle że był grubszy, najwyraźniej twardy i miał brązowy kolor. A jednak był niezgrabny, jakby zrobił go ktoś zupełnie nie znający się na mieczach, wycinając po prostu z drewna broń o szerokim ostrzu. – Och, to akurat łatwo wyjaśnić – wyjaśnił Johann. – Ten rodzaj broni można zrobić przy użyciu powszechnie dostępnych tu narzędzi. Właściwie, to jeśli ma się do zestawu podłączony komputer, wystarczy narysować co się chce i podać dodatkowe wymagania – na przykład, że część nad rękojeścią ma mieć krawędzie ostre jak brzytwa – a urządzenia wyprodukują to dla ciebie dokładnie według rysunku. Broń dzisiejszego Auras powstała z „surowca” – wy to nazywacie chyba plastikiem? – Nie – odpowiedziała Toni lekko poirytowanym głosem. – My też nazywamy to surowcem. – Przepraszam. W każdym razie ma pełno odmian i kolorów, dostępnych ludziom pragnącym zajmować się nim w domu ze swoimi narzędziami. Niektórzy po prostu lubią majsterkować, rozumiecie? – Oczywiście – odpowiedział Bleys. – Teraz inny temat. Jeśli martwiłeś się naszymi wydatkami, to nie masz powodu. Zapłacimy za wszystko, czego nie będziesz w stanie pokryć z waszej kieszeni. Ale daj mi jak najwięcej danych o huras, łącznie z informacjami na temat żywności i napojów – głównie jednak cyfry dotyczące ich liczebności. Także wszelkie dane o częstotliwości występowania ich amoku. I dowiedz się dla mnie wszystkiego o DeNilesie. – Zrobię to, Bleysie Ahrens – powiedział Johann. – Ale przypuszczam, że o DeNilesie za dużo danych nie będzie. Jak mówiłem, zawsze był kimś trzymającym się w cieniu. Informacje na jego temat mogą być utajnione. – Cóż, daj mi, co będziesz w stanie zdobyć – odpowiedział Bleys – i jak najszybciej. Masz wszystkie informacje na temat pozostałych pięciu przemówień, jakie mam tu wygłosić, więc będziesz mógł mnie znaleźć. – Tak, wszystko co się da – potwierdził Johann. – Z danymi na temat DeNilesa zgłoszę się do ciebie jutro, oczywiście w każdej chwili możesz się ze mną kontaktować. – Świetnie. A więc wygląda na to, że w tej chwili wszystko już ustaliliśmy. Johann natychmiast zareagował na sugestię wstając z fotela. Zrobił to z płynnością sprintera startującego do biegu. – Tak się składa... – zawahał się przed odwróceniem się do drzwi apartamentu i machnął do Henry’ego, który wstał razem z nim – sam mogę wyjść... Zamierzałem tylko powiedzieć, że bardzo cieszy mnie fakt, że będziesz w stanie sam pokryć swoje wydatki. Zrozum, że zrobilibyśmy to, gdybyśmy musieli... – Ale na dłuższy czas zrujnowałoby to was finansowo, prawda? – dokończył Bleys. – Cóż, nie ma potrzeby. Dziękuję, i wkrótce znów się spotkamy. Johann wyszedł. Bleys, podczas całej rozmowy pisząc na tabliczce, napisał jeszcze kilka znaków i odstawił pisak do schowka. Odłożył tabliczkę, ale kartkę podał Toni, gestem nakazując jej przeczytanie tekstu i przekazanie go Henry’emu. Toni wzięła ją i uniosła brwi. Powstrzymała się przed powiedzeniem tego, co najwyraźniej właśnie zamierzała i spokojnie popatrzyła na Bleysa. – Ach, kod – stwierdziła. – Tak – swobodnie odpowiedział Bleys. – Kody handlowe – prawdę mówiąc, kilka kodów. Ale nasze biuro na Zjednoczeniu nie powinno mieć problemów z odczytaniem tego. Dla obojga wiadomość była absolutnie jasna. Toni sama nalegała, przyjmując pracę dla Bleysa, by wysłał ją do Kwatery Głównej Innych na Zjednoczeniu, by dowiedzieć się jak najwięcej na temat Bleysa – uparła się nawet przy odbyciu wizyty na farmie należącej kiedyś do Henry’ego a teraz do Joshuy. Tak się złożyło, że Henry’ego nie było wtedy w domu – wyjechał gdzieś w interesach. W drodze powrotnej do Ekumenii, po spotkaniu reszty rodziny Toni powiedziała Bleysowi, że i tak jej zdaniem miała niezły obraz tego, jaki musi być Henry, a jeszcze zdarzy się okazja, żeby go spotkać. Bleys był tym lekko zaskoczony; Henry nie był człowiekiem, którego można by zrozumieć tylko dzięki znajomości jego rodziny – nie mówiąc już o jednym z nią spotkaniu. Sądząc po tym, co podsłuchał z rozmowy w górskim obozie na Nowej Ziemi, Toni była zdeterminowana dowiedzieć się więcej. Teraz jednak skończyła czytać zakodowaną stronę i podała ją Henry’emu. Ten przeleciał po niej wzrokiem, wstał, przeszedł kilka kroków do fotela Bleysa i podał mu z powrotem kartkę. Równocześnie uśmiechnął się i wyciągnął dłoń. – Gratulacje – powiedział. – To naprawdę ustawi ich tam, na Zjednoczeniu. Bleys ze zdziwieniem wstał i przyjął dłoń Henry’ego w geście wydającym się być zwykłym uściskiem dłoni. Wiedział, że Henry nie zna żadnego z używanych przez niego kodów. Nie w jego stylu było uśmiechanie się w sposób, jaki robił to teraz, nie wspominając już o „gratulacjach” z dowolnego powodu. Kiedy jego potężna dłoń otoczyła drobniejszą rękę Henry’ego, niemal natychmiast zrozumiał. Henry zacisnął uchwyt z całą siłą. Bleys odpowiedział podobnie, uśmiechając się, a ich przyjacielskie zmagania stały się widoczne nie tylko dla Toni, ale i dla każdego, kto mógłby ich obserwować dzięki ukrytym kamerom. Równocześnie opuszki palców spoczywające na wierzchu dłoni Bleysa delikatnie zmieniały nacisk, prawie tak nieznacznie, jakby przebiegał tam pająk. Żołnierze Boga na planetach Zaprzyjaźnionych rozwinęli język dotykowy, stosowany w warunkach wymagających całkowitej ciszy, a Henry był właśnie takim Żołnierzem. Kiedy dwaj synowie Henry’ego dowiedzieli się o tym, błagali ojca, by ich nauczył tego sposobu porozumiewania się, więc choć niechętnie, zgodził się w końcu. Bleys nauczył się go właśnie od chłopców. W tym wieku posiadanie tajemnego języka było rzeczą bardzo atrakcyjną. Teraz więc Henry i Bleys rozmawiali językiem dotykowym pod przykrywką zmagań o to, kto silniej potrafi ścisnąć dłoń. Uścisk Henry’ego był zdumiewająco mocny, ale obaj zdawali sobie sprawę, że to nie prawdziwa próba, ponieważ gdyby Bleys użył całej siły, jego potężna dłoń mogłaby stosunkowo łatwo zmiażdżyć kości Henry’ego. Gdyby przełożyć na zwykły język rozmowę prowadzoną przy pomocy języka dotykowego Żołnierzy, wyglądałaby mniej więcej tak: – ? – Henry zapytał palcami. – Jeszcze dwie mowy. Potem Newton. – Rozumiem. Gotów. Puścili się, Henry potrząsając i rozciągając dłoń, jakby przegrał próbę. Wrócił na swoje miejsce i usiadł, podobnie jak Bleys, który obrócił się zaraz, wsuwając kartkę z tekstem do szczeliny niszczarki umieszczonej w biurku tuż za jego dryfem. Ponownie obrócił się do Toni i Henry’ego. – Wiesz, Toni – powiedział swobodnie – minęło już trochę czasu od naszego ostatniego treningu. Dla niezaangażowanego obserwatora scena mogła wyglądać, jakby Bleys i Toni zaangażowali się w jakiś dziwny, rytualny taniec, podczas którego ledwie się dotykali w krótkich chwilach kontaktu. Ubrani w szerokie kimona treningowe przypominali parę wielkich, ciemnych ptaków krążących wokół siebie i manewrujących w ograniczonej przestrzeni. Działo się tak, ponieważ trening był równocześnie ćwiczeniem harmonii – w ki – i potencjalnie śmiertelnej walce. Styl ich zmagań opierał się w dużej mierze na judo i sztuce walki stworzonej na Starej Ziemi w początkach dwudziestego wieku przez Morihei Ueshibę. Nazywała się ona aikido i przez ostatnie trzysta lat została rozszerzona do stylu, jakiego używali teraz Toni i Bleys. A w „aikido” tłumaczono jako „duch”, „wewnętrzną energię” i „oddech”. W aikido – drodze zharmonizowanej Ja – łączyło w sobie wszystkie trzy znaczenia, bez żadnych między nimi konfliktów. Oddech, równowaga duchowa i miejsce, z którego kierowały się na zewnątrz energie życiowe, splatały się nierozerwalnie w hara, centralnym punkcie ciała; miejscu znajdującym się tuż pod zwykłą pozycją klamry na pasku męskich spodni. Ich zmagania polegały na próbie włączenia się w przepływ ki partnera, by przekierować ją nie przeciwstawiając się jej, równocześnie zachowując własną hara. Byli sobie niemal równi w umiejętności skupienia, ale Toni przewyższała go nieco w osiąganiu harmonii z atakującym. Dzięki temu właśnie, była w stanie kierować atakami Bleysa, przekierowywać jego ki jeszcze zanim jego intencje zostały przetłumaczone na fizyczną akcję, i splatać ją z własną energią. Toni, używając swych umiejętności, niemal bez wysiłku była w stanie – przy pomocy dźwigni zdających się być ledwie dotknięciem – przyspieszyć sto dwadzieścia pięć kilogramów masy ciała Bleysa, rzucając go przez całą szerokość sali. Za każdym razem Bleys dotykając podłoża natychmiast przetaczał się w tył lub w przód i podnosił. Nie istniał żaden wzór ani wyznaczony z góry czas ćwiczeń. Będą walczyć razem, aż oboje będą zadowoleni z efektów, po czym przerwą, za bezsłownym porozumieniem. Fakt, że obecne użycie ki było konstruktywne nie oznaczał, że tych samych zasad nie można było skutecznie zastosować w samoobronie, nawet wobec kilku przeciwników – tak właśnie Toni i Bleys bronili się w alei obok budynku Klubu Prezesów na Nowej Ziemi. Jednak tym razem Bleys chciał trenować z innego powodu. Podczas ćwiczeń rozmawiali tajemnym językiem, znacznie bardziej rozbudowanym niż ten, którego Bleys użył do potajemnej rozmowy z Henrym. W przypadku Toni, został on rozwinięty przez jej rodzinę, w której od pokoleń nauczanie sztuk walki było powszechnym zajęciem. Jednym z efektów była możliwość rozmowy z zastosowaniem znacznie szerszego i praktyczniejszego słownictwa niż w przypadku rozmowy z Henrym za pośrednictwem palców. –... Więc Henry zrozumiał – powiedziała Toni ruchami ciała i sposobem ułożenia palców na chwilowym uchwycie za rękaw Bleysa – kiedy odgrywaliście tę komedię z mocowaniem się. – Tak – Bleys odpowiedział tym samym, bezgłośnym językiem. – Na szczęście nie domagał się powodów ani wyjaśnień. – Ja chciałabym jakieś uzyskać – przekazała Toni. – Czemu tak skracać tournee po zaledwie dwu publicznych występach i lecieć na Newtona? – Hura. – To słowo musiał przeliterować, ponieważ nie istniało w ich języku dotykowym. – Czytałem o nich, kiedy studiowałem o Cassidzie, ale nie uświadamiałem sobie implikacji. – Implikacji? Jaki widzisz związek między hura i Newtonem? – Według teorii rozkładu społecznego, o której wielokrotnie mówiłem, każdy z Młodszych Światów zaczyna rozwijać wewnętrzne animozje i tworzyć walczące między sobą różnorakie odłamy. Tego rodzaju kłopoty rozwijają się najpierw w niepokoje, potem w przemoc prowadzącą do ogólnej wojny domowej i w końcu do anarchii. – I według ciebie to właśnie oznaczają tutejsze przypadki hura? To przewidywanie przyszłości nie wydaje mi się w żaden sposób wiązać ze współczesnym Newtonem. – A jednak tam właśnie się kieruj ą. Nie zauważyłem powiązania przed rozmową z DeNilesem, a potem tym incydentem z hura. Z początku DeNiles mnie zmieszał. – Zmieszał? Czemu? Byłam pewna, że po rozmowie z nim byłeś zadowolony. – Byłem. Ale równocześnie zmieszał mnie jako osoba. Był niewłaściwą osobą w niewłaściwym miejscu, albo odpowiednią osobą w nieodpowiednim miejscu – w sposób, którego nie potrafiłem określić. Dopiero po tym wydarzeniu z hura, wszystko zaczęło nabierać sensu. Przerwali na chwilę rozmowę, nie dlatego, że Bleys skończył mówić czy Toni usłyszała wszystko, co chciała wiedzieć; po prostu wzór ich ćwiczeń na chwilę zmusił ich do działań, w których nie dało się użyć języka ciała. Oboje poruszali się bez fizycznego kontaktu – a wykonywane w tej chwili ruchy nie pozwalały na przekazywanie sygnałów. – Społeczeństwa ~ powiedział Bleys, kiedy znów weszli w kontakt – podlegają wzorom ogólnego rozwoju ludzkości na tyle, na ile są z nią w kontakcie. – Złapał Toni i trzymał ją w uchwycie. – We własnym społeczeństwie odpowiadają na taką część wzoru, jakiej są świadomi. Ponieważ jednak ten wzór nieustannie rozwija sięizmienia – wzór postępującej historii ludzkości – mogą się znaleźć poza jej nurtem. Te odczucia bez wątpienia odbierane są na poziomie podświadomości, ale wywołuje to niezadowolenie w każdej z mniejszych społeczności, prowadząc do zachowań antyspołecznych, narastających i rozwijających się w końcu do jawnej przemocy i wojny. – Czemu musi się to rozwinąć w przemoc? – Bleys sądził, że trzyma Toni w sposób uniemożliwiający jej wyrwanie się, jednak zrobiła to bez wysiłku. – Z powodu intensywnego pragnienia społeczeństw ludzkich, by rozwijać się zawsze w kierunku lepszych warunków – zasygnalizował, kiedy znów znaleźli się w kontakcie. – Gdybyś przyjrzała się historii Starej Ziemi, znalazłabyś doskonałe przykłady w dwudziestym i dwudziestym pierwszym wieku. – Z pewnością powszechna wtedy była przemoc, ale naprawdę nie widzę związku między tym, a czymś, co nazywasz ogólnym wzorem historii. – Istnieją dwa rodzaje wojen. – Znów ją miał – czy na pewno? – Jedne ujawniają głębsze niezadowolenie i niezdolność do nadążenia za ogólnymi zmianami wzoru; to właśnie kilku Exotikowych myślicieli kilkaset lat temu nazwało spodziewaną „degeneracją „Kultur Odłamkowych. Patrząc teraz wstecz, można w historii dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku zauważyć postęp Starej Ziemi od słabszej świadomości rozbieżności ze wzorem, do większej świadomości i odchylenia. Właściwie można to dostrzec już na początku i w końcowych latach samego dwudziestego wieku. – W czym? – zapytała Toni. – Wydaje mi się, że mniejsze wojny rozgrywające się pod koniec tego wieku, choć może odbywały się na mniejszą skalę niż te duże, to były równie pełne przemocy i niszczące; nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że światowe wojny pierwszej połowy dwudziestego wieku pochłonęły znacznie większą liczbę ofiar. Rzuciła nim. W locie wykonał salto, wylądował na nogach i znów wszedł z nią w kontakt. – Jak mówię – zasygnalizował kiedy znów się dotknęli – istnieją dwa rodzaje wojen. – Dwa rodzaje? – Dotyk palców Toni w jakiś sposób zdawał się sygnalizować sceptycyzm. – Tak. Możesz nazwać te większe pierwszym typem, to wojny wynikające mniej z desperackiej świadomości bycia odsuniętym od rozwijającego się wzoru ich czasów. Były to wojny, które moglibyśmy nazwać politycznymi. Państwa walczyły w nich z innymi państwami, a w czasie tak zwanych „wojen światowych” – walczyły ze sobą koalicje państw. Celem narodu albo koalicji rozpoczynającej wojnę było zdobycie dominacji nad przeciwnikiem, niekoniecznie wiążące się z jego całkowitym zniszczeniem. Podświadomie naród miał nadzieję na uzyskanie terytorialnej czy jakiejś innej przewagi, w ramach świeżo rozwijającej się struktury. Zwycięzcy mogli się ustawić w lepszej pozycji do wykorzystania nowych trendów w rozwijającym się wzorze historii. Na chwilę przerwali kontakt fizyczny i znów się zwarli. – A drugi typ? – zasygnalizowała Toni, gdy tylko znów ją schwytał. – W tych wojnach, zazwyczaj prowadzonych na mniejszą skalę – kontynuował – przynajmniej jedna ze stron planowała całkowite zniszczenie przeciwnika, usunięcie go z powierzchni ziemi. W wojnach politycznych po obu stronach frontu stawali naprzeciw siebie obcy sobie ludzie. Żołnierz z Kanady mógł walczyć z Niemcem, którego nigdy nie spotkał, a gdyby zetknęli się w innej sytuacji społecznej, możliwe, że by się polubili. Wojny polityczne zmusiły ich do walki o coś, co nie dotyczyło bezpośrednio żadnego z nich – uzyskanie dominacji jednej ze stron, społeczeństwa rządzącego drugim – podobniejak Rzym rządził podbitymi społeczeństwami, akumulowanymi stopniowo w czasie wzrostu na największe imperium świata zachodniego. – Ale – zapytała Toni – skąd różnica ? Czem u przeciwnicy w drugim typie wojen chcą całkowitej zagłady tych, z którymi walczą... Prawie udało się jej uwolnić, ale tym razem utrzymał ją. Już udzielał odpowiedzi. – O ile w wojnach pierwszego typu walczyli ze sobą obcy, w drugim typie walka rozgrywała się między najbliższymi sąsiadami i krewnymi. Najkrwawsze wojny zawsze rozgrywały się między bliskimi sobie ludźmi, których dzieliły tylko drobne różnice, na przykład w doktrynie religijnej – między sektami jakiegoś wyznania, albo na większą skalę – między dwiema religiami – na przykład Hindusi i Muzułmanie. – Nadal jednak nie wyjaśniłeś, jaki widzisz związek między tymi typami wojen, a widzianym przez nas hura. Widzieliśmy po prostu pojedynczego człowieka bezmyślnie pędzącego przez tłum, zabijającego na prawo i lewo nieznanych sobie ludzi. – Kiedy do tego właśnie sprowadzają się w końcu wojny na wyniszczenie – odpowiedział Bleys. – Bratprzeciw bratu i kuzyn przeciw kuzynowi. Poszczególne osoby mówią sobie: „przeżyję, jeśli tylko zginie ten człowiek czy tamci ludzie”. Podziały i rozkład nie są jeszcze tu, na Cassidzie, tak wyraźne jak na Nowej Ziemi, gdzie walczą ze sobą trzy grupy. Tutaj konflikt rozgrywa się pod powierzchnią i przeszedł już do etapu wojen bratobójczych. Pomyśl. Gdybym ja lub ktoś inny poprowadził ludzi Podkowy do rewolucji przeciw Gildiom i Klubom Prezesów, krew członków tych ugrupowań zalałaby ulice – ale szybko doszłoby do dalszego rozlewu krwi, w miarę jak ujawniłyby się podziały w łonie Podkowy i zaczęliby walczyć ze sobą, kolejno przejmując przywództwo, po czym mniej lub bardziej legalnymi środkami eksterminując oponentów. – Wezmę pod uwagę twoje argumenty – zasygnalizowała Toni – ale jak wszystko to sprawia, że musisz skrócić swoje przemówienia i polecieć na Newtona? – Ponieważ coraz bardziej oczywiste staje się, że będę musiał radzić sobie z tymi trzema światami jako jednością. Jak już powiedziałem, siła ich powiązań nie była dla mnie jasna aż do chwili, gdy zobaczyłem dzisiaj ten incydent z hura. – Mimo wszystko, czy nie byłoby bezpieczniej przed udaniem się na Newtona skończyć tutejsze tournee z przemówieniami? Pojawiając się tam tak szybko i nieoczekiwanie, spowodujesz ich podejrzliwość. – Możliwe. Jednak z naszym programem międzygwiezdnym wiąże się jeszcze jeden element. Nie mogę pozwolić McKae zbyt długo pozostawać na stanowisku, zanim wrócę, by zostać zaprzysiężony jako PierwszyStarszy. Ta pozycja i tytuł są mi konieczne, jeśli mam ukończyć swoje plany – a zwłaszcza wobec Cassidy i Newtona. Przez cały ten czas rozmowy Bleys więził ją w uchwycie, trwało to zaledwie kilka chwil. Miał wrażenie, że nie była w stanie się uwolnić. Chciał zadać jeszcze jedno pytanie. – Czy coś w tym ci nie odpowiada? Może wolałabyś nie brać w tym udziału? – Nie opuściłabym tego dla wszystkich światów razem wziętych! – odpowiedziała Toni, podkreślając słowa wyrwaniem się z jego uchwytu, entuzjastycznym rzuceniem go na matę i uwięzieniem tam w uścisku, z którego nie był w stanie się uwolnić. Rozdział 24 Bleys stwierdził, że jest nieoczekiwanie zadowolony i radosny. Po raz pierwszy w ciągu kilku lat ich znajomości, Toni, odpowiadając na jego pytanie – czy w jego planach było coś, co ją niepokoiło i czy nie chciałaby stać się tego częścią – ujawniła jakiekolwiek uczucia. Dało się je wyczytać nie tylko w jej odpowiedzi, ale w entuzjazmie, z jakim go rzuciła i przygwoździła do maty. Bleys rozmyślał nad tym ponownie wieczorem tego dnia, idąc do łóżka. Kładł się wcześnie, co wywołało w nim zdziwienie, ale i satysfakcję. Po raz pierwszy od bardzo dawna – od miesięcy, jeśli nie lat – miał ochotę na sen. Wrażenie było odległe znajome. Był przekonany, że kiedy tylko się położy, uśnie. Jedyne pytanie brzmiało, ile snu naprawdę go czeka, ponieważ był przekonany, że umysł obudzi go, gdy tylko minie pierwszy, mocny sen. Powiedział sobie jednak, że nie ma sensu zaglądać w zęby darowanemu koniowi. Przypominając sobie to antyczne powiedzenie, z przyjemnością pomyślał, że któregoś dnia będzie na Starej Ziemi na dłużej niż spędzone w pośpiechu sześćdziesiąt godzin i naprawdę zobaczy żywego konia. Może nawet będzie na nim jeździł. Rozebrał się, założył szorty i położył się na łóżku z pola siłowego, zamykając oczy i niemal natychmiast zapadając w sen. .. .Obudził się z dziwnym uczuciem, że albo spał, albo odszedł gdzieś na bardzo długo i dopiero powracał. Uczucie to nie miało żadnego konkretnego źródła, ale nie miał zbyt wiele czasu na zastanawianie się, ponieważ stopniowo zaczął wynurzać się ze stanu głębokiego braku świadomości do pełnej przytomności, jak korek uwolniony w głębi wody, coraz szybciej mknący ku jasnej powierzchni. Jednak zanim w pełni osiągnął ten stan – zanim otwarł oczy – uświadomił sobie nagle bliskość ciała innego człowieka, a wewnętrzny alarm natychmiast doprowadził go do pełnej przytomności. Jednak leżał jak poprzednio z zamkniętymi oczyma, w żaden sposób nie zdradzając, że już się obudził. Nikt nie powinien być w stanie zbliżyć się do niego we śnie. Bleys dalej leżał bez ruchu, z zamkniętymi oczyma i oddychając tak jak w chwili, gdy zaczął się budzić, słuchem i węchem badając tożsamość osoby w pobliżu – musiała być naprawdę blisko, ponieważ odbierana przez Bleysa świadomość ciepła przekonywała go, że człowiek ten nie mógł się znajdować dalej, niż metr od niego. Prawdopodobnie znacznie bliżej. Z wolna nadeszły dodatkowe informacje, częściowo przez słuch – ktokolwiek to był, oddychał spokojnie przez nos – i roztaczał znajomy zapach. Na brzegu jego łóżka siedziała Toni. Perfum używała wyłącznie na formalne okazje, a i wtedy bardzo oszczędnie. Jednak zidentyfikował znajome, używane przez nią mydło i jej własny, delikatny ale identyfikowalny, zapach osobisty, oczywiście unikalny dla każdego. Bleys dalej leżał z zamkniętymi oczyma, oceniając sytuację. Chwila rozciągała się. Najwyraźniej Toni czekała, aż obudzi się w sposób naturalny, trzymając w dłoni coś, co musiało być książką lub kartką papieru, szeleszcząc chwilami w charakterystyczny sposób. Nawet Toni nie powinna być w stanie podejść do niego tak blisko i usiąść przy nim, nie budząc go ze snu. Wyszkolił się do tego tak, jak szkolił się w sztukach walki – było to konieczne, a przy tym fascynujące przeżycie, polegające na nabyciu niezwykłej czujności. Bleys zapragnął posiąść wrażliwość na ciepło jako system alarmowy mający ochronić go przed wrogami mogącymi próbować podkraść się do niego, gdy byłby nieświadomy i nie chroniony. Z pomocą współczesnej techniki nie było to trudne – wymagało jedynie dużo czasu. Na Zjednoczeniu znalazł psychofizjologia ze specjalnością w pozytronowej tomografii emisyjnej – mapowaniem centrów mózgu mających związek z aktywnością ludzkiego ciała i zmysłów. Poszedł go odwiedzić, pod pozorem rekrutacji go do organizacji Innych i sprowadził rozmowę na temat problemu wykształcenia u człowieka zwiększonej wrażliwości na pobliskie źródła ciepła. Psycholog, ekspert wyszkolony na Cassidzie, został zmuszony do pracy na Zjednoczeniu kontraktem i był wyraźnie z tego niezadowolony, czując, że jego talent nie jest odpowiednio wykorzystywany. Pochłonęło go zaprezentowane przez Bleysa wyzwanie. Medyk, nazywający się Kahuba Jon–Michel, bardzo chętnie wyjaśnił mu, jak bardzo rozwinęła się jego specjalizacja od czasów, gdy do odczytu potencjałów mózgowych stosowano igły, wprowadzane do tkanki przez czaszkę, do aktualnych technik nieinwazyjnych. Tak więc, podczas gdy Bleys siedział z przypominającym hełm urządzeniem wsadzonym na głowę, Jon–Michel cały czas opowiadając, ustawiał i regulował konsolę kontrolną, przełączając różnorakie klawisze, przełączniki i obracając pokrętła. Bleys, zawsze zafascynowany tym czego nie wiedział, słuchał i zapamiętywał. – Zobacz tu – mówił Jon–Michel, stukając pisakiem w gotowy wreszcie obraz – tu gdzie dotykam projekcji, znajduje się ośrodek mózgu kontrolujący ciepło. Z łatwością mogę umieścić na czaszce tuż nad nim bardzo małe urządzenie, niewidoczne pod włosami. Kiedy ośrodek zacznie odbierać sygnały nerwowe z ciała, sygnalizujące zarejestrowanie w pobliżu źródła ciepła, urządzenie może przesyłać ci jakieś powiadomienie. W ten sposób będziesz mógł, używając odpowiednio przygotowanych źródeł ciepła w różnych odległościach, wyszkolić się, stopniowo zwiększając ich odległość, aby maksymalnie zwiększyć wrażliwość ośrodka zmysłu. – Dobrze – odpowiedział Bleys. – Właściwie mam nawet jeszcze lepszy pomysł. Otóż tutaj... – Jon–Michel wskazał inny punkt na obrazie – znajduje się twój ośrodek przyjemności. Spojrzał na Bleysa z wyrazem akademickiego triumfu na twarzy. – Mógłbym teraz – mówił dalej z emfazą – umieścić ci na czaszce jeszcze jedno, równie małe urządzenie, które w odpowiednich warunkach tworzyłoby połączenie między twoim ośrodkiem wrażliwości na ciepło i ośrodkiem przyjemności. – Po co robić coś takiego? – zapytał Bleys, choć właściwie znał już odpowiedź na swoje pytanie. – Cóż, rzecz w tym – odpowiedział naukowiec – że ośrodek wrażliwości na ciepło w twoim mózgu odbiera sygnały przesyłane przez zmysły na długo przed tym, zanim świadomie je zarejestrujesz. Oznacza to, że potrafi odczuć znacznie niższy poziom ciepła, niż byłbyś w stanie odebrać świadomie. Sądzę, że dzięki treningowi mógłbyś zwiększyć swoją wrażliwość, a co za tym idzie, obniżyć granicę świadomie odczuwanego gradientu temperatury. Przerwał, wykonując gest wyrażający dezaprobatę. – Oczywiście, zawsze będzie istniała różnica między tym, czego będziesz świadom, a tym, co będą w stanie odebrać czujniki twojego ciała. – Wzruszył ramionami. – Rodzaj efektu progowego. – A urządzenie na czaszce? – zapytał Bleys, choć pewien był, że zna odpowiedź. – Sygnalizowałoby ci przez uaktywnianie centrum przyjemności w chwili, gdy ośrodek wrażliwości na ciepło odebrałby jakiś znak od ciała. – Jon–Michel uśmiechnął się. – Trening byłby znacznie przyjemniejszy niż zazwyczaj. I choć urządzenie byłoby niewielkie i raczej trudne do zauważenia – poza czujnikami ochrony – sądzę, że ciało szybko nauczy się wrażliwości dla nagrody bez konieczności stałego wspomagania. – Rozumiem – stwierdził Bleys. – Dzięki starannemu treningowi – z satysfakcją kontynuował naukowiec – ośrodek przyjemności będzie mógł powiedzieć ci – nie w formie świadomości źródła ciepła, a przez nagłe, nie dające się wyjaśnić uczucie przyjemności – że ośrodek wrażliwości na ciepło zaczął reagować. Myślę, że twój mózg da się do tego wytrenować bez potrzeby zewnętrznego systemu sygnalizacji. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Zaznaczam, że odczujesz tylko chwilową przyjemność, zanikającą w chwili, gdy spróbujesz ją zanalizować, a nie przedłużoną ekstazę utrzymującą się jak długo źródło ciepła będzie znajdować się w zasięgu twoich zmysłów. Bleys uśmiechnął się. Śmieszna była myśl o skradającym się w środku nocy zabójcy, podczas gdyjego przebudzenie i świadomość wiązałaby się z ciągłą przyjemnością. – Och, ale to całkowicie możliwe! – Wykrzyknął Jon–Michel, niewłaściwie interpretując uśmiech. – Daję słowo, że mogę dać ci urządzenie do wykonania połączenia i wierzę, że masz spore szansę na wyszkolenie się, by połączenie działało również bez zewnętrznych środków. Na początek urządzenie, które ci dam będzie wywoływać jedynie krótkotrwałe odczucia, jednak z czasem twój mózg przyzwyczai się do wykorzystywania połączenia i naprawdę wierzę, że będziesz w stanie radzić sobie bez wspomagania. Mówię to, opierając się na zebranym doświadczeniu. – Och, wierzę ci – powiedział Bleys. – Zrobimy to. Tak się stało. Bleys leżał z zamkniętymi oczami w ciemości swojej sypialni, a z różnych, wybieranych losowo kierunków zbliżały się do niego panele cieplne. Komputer rejestrował ruchy wszystkich obiektów i odległość, z której je wyczuł, co sygnalizował unosząc rękę. Otwarł oczy, przez chwilę patrząc rozmytym wzrokiem w górę, na sufit, potem dopiero skupiając wzrok z boku, na Toni. Patrzyła na niego z poważnym wyrazem twarzy. – Od jak dawna tu jesteś? – zapytał. – Chwilę – odpowiedziała. – Na ile się obudziłeś? To było dziwne pytanie. Instynktownie miał ochotę odpowiedzieć jej, że nie patrzyłby na nią z otwartymi oczyma, gdyby się nie obudził. Ale nie powiedział tego. – Czemu sądzisz, że mogę nie być przytomny? – zapytał zamiast tego. – Chodzi mi o to, czy całkiem się obudziłeś – stwierdziła Toni. – Wystarczająco – powiedział. Znów wróciło do niego wrażenie długiej podróży. – Jak długo spałem? Sądząc po świetle przechodzącym przez zewnętrzną, przejrzystą ścianę pokoju, nie tylko był dzień, ale podejrzanie przypominał on późne popołudnie. – Sądzimy, że gdzieś między osiemnastoma a dwudziestoma godzinami – powiedziała. – Dobrze się czujesz? Skinął głową, patrząc na nią w milczeniu. Nie przywykł do bycia zdumionym. Uświadomił sobie właśnie, że do tej pory zawsze potajemnie dumny był ze swojej umiejętności przewidywania, więc cokolwiek się stało, nigdy nie był zdumiony. Teraz jednak został wzięty z zaskoczenia. Toni mówiła dalej. – Jeśli naprawdę się obudziłeś, lepiej to przeczytaj. Podała mu zamknięty w kopercie poczty międzyplanetarnej list z pieczęcią, którą zidentyfikował jako należącą do wspólnego, dwuplanetarnego rządu powoływanego w rzadkich okazjach, gdy Zjednoczenie i Harmonia miały jednego Najstarszego. Pieczęć została złamana a list otwarty. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ Toni na co dzień zajmowała się jego pocztą, otwierając ją i przekazując mu jedynie wiadomości, które naprawdę musiały do niego dotrzeć. Wewnątrz koperty znalazł złożony arkusz papieru monomolekularnego, na którym nie wydrukowano, a odciśnięto dużymi literami tekst. Do wiadomości: Z ŁASKI I NA TCHNIENIA PAŃSKIEGO: Bleysie Ahrens – dzięki łasce Pańskiej i jego ukochanego Najstarszego, przemawiającego do ciebie głosem dwu błogosławionych światów Zjednoczenia i Harmonii – wyznaczony zostałeś by pełnić honory i obowiązki Pierwszego Starszego, po jego prawicy. Nakazuje ci się więc porzucić wszelkie działania jakimi teraz się zajmujesz, czyś jest na planecie czy w przestrzeni, gdy list ten dostaniesz; natychmiast powróć na świat przez naszego Pana ukochany, zwany Harmonią, przez Najstarszego wybrany na swą rezydencję; tamże staniesz przed nami, by Najstarszy mógł wybrać cię i zaprzysiąc jako swego Pierwszego Starszego. Otrzymawszy niniejsze pismo, bez wahania i natychmiast poddasz się naszej woli. Najstarszy spodziewa się zobaczyć cię przy sobie najszybciej, jak to możliwe w świecie stworzonym przez Wszechmocnego. Podpisano: Podpis należał do McKae. Bleys ogarnął cały list jednym spojrzeniem. Przeczytał go jeszcze raz, bardziej z powodu zainteresowania niż z jakiejkolwiek innej przyczyny. Oddał go Toni. – Co w tym śmiesznego? – zapytała. – Uśmiecham się, bo McKae jest tak bardzo sobą – wyjaśnił Bleys, poważniejąc. – A więc zbieramy się i natychmiast lecimy na Harmonię? – zapytała Toni. – Rezygnując z dodatkowych przemówień tutaj? – Oczywiście, że nie – Bleys znów się uśmiechnął. Toni spojrzała na niego twardo. – Nie zamierzasz postąpić zgodnie z poleceniami z listu? Jak więc zamierzasz odpowiedzieć... – Żadnej odpowiedzi. Po prostu wsadź to do archiwum, żebyśmy w razie konieczności mieli do tego dostęp. Toni cały czas siedziała bez ruchu. Teraz wyraźnie się rozluźniła i lekko uśmiechnęła. – Wcale nie zamierzasz tam lecieć? – Zrobię to, kiedy będę gotów. Nie sądziłaś chyba, że porzucę wszystko dla uroczystości? – Cóż – odpowiedziałaToni – jeśli chcesz zostać Pierwszym Starszym albo kiedykolwiek wrócić na Harmonię lub Zjednoczenie – nie wspominając o tym, że reszta z nas też kiedyś będzie chciała wrócić do domu, będziesz musiał wysłać mu jakąś odpowiedź, nie sądzisz? – Nie widzę powodu – stwierdził Bleys. – Żadnej odpowiedziPTo naprawdę podważy twoją pozycję jako Pierwszego Starszego – zakładając, że ją dostaniesz, po tym jak nie odpowiesz na list. – Absolutnie nie. To pierwsza lekcja dla McKae. Będzie musiał nauczyć się, że nie może mi rozkazywać. Tak naprawdę wkrótce się przekona, że będzie dokładnie na odwrót. Uśmiechnął się do niej. Toni nie od razu zareagowała, ale z wolna na jej twarz wypłynął uśmiech, a sama twarz zmieniła się w sposób, jakiego nigdy jeszcze u niej nie widział. Wyglądało to tak, jakby odprężyła się w radość – jakby od bardzo dawna czekała na coś i wreszcie uzyskała oczekiwaną odpowiedź. – Go–kui – powiedziała cicho. Przyglądał się jej, wciąż z uśmiechem, choć nieco zdumiony. Nie zrozumiał tego co powiedziała. Uderzyła go świadomość, że musiały zostać wypowiedziane w języku wciąż używanym w jej rodzinie. – Nie rozumiem. – Powiedziałam... – wciąż uśmiechała się w zupełnie nieznany mu sposób – zasadniczo, że zawsze wiedziałam, iż jesteś wszechstronnie uzdolniony, ale aż do tej pory nie byłam pewna, że rzeczywiście masz w sobie wielkość. Związali się spojrzeniami; uświadomił sobie, że to jeden z tych rzadkich momentów, kiedy musiał zmierzyć się z faktem, że ją kochał; bariera utrzymywana przez niego niczym nieprzeniknione szkło zaczynała roztapiać się w delikatną mgiełkę. Jeszcze chwila a odrzuci ją, przysunie się do niej i powie jej, co do niej czuje. Jednak stalowa wola powstrzymała go. Wróciło wspomnienie faktu, że raz już otworzył się na kogoś, a stworzona w ten sposób wyrwa nigdy już nie zostanie zamknięta; że wszystko co postanowił dokonać, zostałoby w końcu ujawnione. Coś głęboko ludzkiego w nim zawsze czuło, że nie istniała żadna inna osoba mogąca udźwignąć taki ciężar. Jeśli ma zrealizować swoje plany, musi pozostać samotny, oddzielony od ludzkości. I musi trwać w tej izolacji. Ciągle musi przypominać sobie o potrzebie izolacji, ponieważ okazje takie jak ta, wciąż będą powracać, przez całe jego życie – a to co zamierzał, trwać będzie przez pokolenia. Rozdział 25 Byli na Newtonie. No, prawie, ponieważ statek opuszczał się bardzo powoli. Przypuszczalnie pilot był po prostu ostrożny, w każdym razie Bleys, wraz ze swoimi ludźmi tkwili ściśnięci w śluzie razem z grupą pasażerów z Cassidy. Jeden z nich stał teraz z twarzą prawie przyciśniętą do klatki piersiowej Bleysa – w jakiś sposób udało mu się przecisnąć przez kordon otaczających go Żołnierzy, a Bleys zasygnalizował Henry’emu, by nie robił z tego sprawy – biznesmen w średnim wieku, z nadwagą i łysiną na czubku głowy sprawiającą wrażenie, jakby nosił tonsurę, dziwnie nie pasującą do drogiego, popielatego garnituru mającego zamaskować niedostatki figury. – Niedługo powinniśmy wylądować, nie sądzi pan? – odezwał się gorliwie, próbując wyjrzeć zza ciała Bleysa, a może przez nie – co było równie niemożliwe – i spojrzeć przez okno na ziemię poniżej. – Tak sądzę – odpowiedział Bleys. – Mam nadzieję, że zaraz wylądujemy – stwierdził biznesmen nerwowo. – Mam bardzo ważne spotkanie w jednym z tutejszych laboratoriów. – Najwyraźniej nerwy wywoływały u niego gadatliwość, skłaniając do wypełnienia słowami czasu do wylądowania. – Liczę na to, że dobrze opiekują się moim bagażem. To tylko jedna, duża torba, ale mam tam coś bardzo... – powstrzymał się najwyraźniej tuż przed powiedzeniem czegoś, co powinien zachować w tajemnicy – ...dokumenty i tego typu rzeczy – dokończył. W tej chwili statek dotknął podłoża z delikatnym wstrząsem; drzwi luku otwarły się i zaczęli przez nie wychodzić Żołnierze. Bleys poczekał chwilę z wyjściem, przed nim wyszła Toni, która po wyjściu ze względnego półmroku korytarza na popołudniowe światło Newtona nagle zatrzymała się i odwróciła. – Jest Dahno! – powiedziała. Sekundę później Bleys podążył za nią, wychodząc na przyćmione, unikalne światło Newtona, planety krążącej wokół Alfy Centauri B, pomarańczowej gwiazdy dzielącej system z Alfą Centauri A – słońcem Cassidy, oraz małą gwiazdą znaną na Starej Ziemi jako Proksima Centauri. W tym niezwykłym świetle dostrzegł, że Dahno rzeczywiście tam był. Jednak wyglądał inaczej niż zazwyczaj. Nie roztaczał wokół siebie zwykłej aury dobrego humoru i przyjaznej otwartości. Zdumiewające było, do jakiego stopnia jego życzliwa twarz mogła nabrać tak złowieszczego i groźnego wyglądu, po prostu przez rezygnację z uśmiechu i zaostrzenie rysów. Oczywiście, w wywarciu odpowiedniego wrażenia pomagały Dahno jego rozmiary. Jednak taki wyraz twarzy Bleys dotąd widział u niego tylko raz, podczas całej znajomości z przyrodnim bratem. Miało to miejsce, gdy Bleys był jeszcze dzieckiem. Po raz pierwszy spotkali się twarzą w twarz, a Dahno zdefiniował ich wzajemne relacje przez rzucenie na pół nieprzytomnego Bleysa na ziemię niedbałym ciosem masywnej ręki. Teraz ta sama twarz i niemal wojownicza postawa Dahno – górując nad wszystkimi dookoła, z lekko rozstawionymi nogami i przygarbionymi ramionami, w całkowitym bezruchu – zdawał się sygnalizować podobne uczucia. Jego wrogi wygląd zdumiewająco pasował do czerwonawego światła; mógłby być jakimś bogiem wojny – nawet Thorem ze starożytnego panteonu Północy, wskrzeszonym tuż przed Ragnarokiem. Prawdę mówiąc, Alfa Centauri też była widoczna, dodając swoje światło do krajobrazu, ale w bardzo niewielkim stopniu; mniejszy dysk po lewej stronie Bleysa, jedynie odrobinę wyżej niż potężnie wyglądająca Alfa Centauri B, zbliżająca się właśnie do horyzontu. – Tędy – krótko i zwięźle odezwał się Dahno, gdy tylko Bleys znalazł się w zasięgu słuchu. Brat odwrócił się i ruszył wielkimi krokami przez drzwi niewielkiego budynku, przez jego środek – najwyraźniej był to rodzaj punktu celnego, bo reszta pasażerów też zmierzała w tym kierunku – i przez drzwi po drugiej stronie, gdzie czekał na nich zwyczajowy rząd limuzyn. Dahno skierował się do pierwszego pojazdu w kolumnie, wskazując Bleysowi, Toni i Henry’emu, by weszli do pokaźnego wnętrza z sześcioma fotelami, po czym wszedł sam, zamykając za sobą drzwi. – Dahno... – odezwała się Toni, ale ten natychmiast uciszył ją gestem. – Porozmawiamy w hotelu – oświadczył. Oparł się w swoim fotelu i nie odezwał się, gdy cała kolumna ruszyła przez miasto. Nie odezwał się też – podobnie jak nikt z jadących w limuzynie – przez całą drogę. Twarz Toni stała się maską bez wyrazu, mogącą oznaczać cokolwiek, ale jak sądził Bleys, w tej chwili oznaczała po prostu, że Toni była niezadowolona. Sam Bleys odczuwał zaciekawienie, jednakwewnętrznie z zainteresowaniem analizował fakt, że widok Dahno tak mocno przywołał przeszłość, że przez chwilę odczuł nagłą, płomienną urazę za tamten cios i na moment poczuł się mały i bezradny wobec potężnego, starszego brata. Henry wyglądał tak samo, jak zwykle – wyczekująco niezaangażowany. Dahno odezwał się tym samym, twardym tonem dopiero, gdy wszyscy znaleźli się w pokoju prywatnego apartamentu w hotelu. – Lepiej usiądź, zanim tego wysłuchasz – powiedział do Bleysa. Spojrzał na Henry’ego iToni. – Wszyscy usiądźcie. Usiedli. Dahno na chwilę przyłożył do ucha zgiętą dłoń, prawie jakby chciał się podrapać, ale gest był zrozumiały dla pozostałych. Byli podsłuchiwani, niewątpliwie również podglądani przy użyciu kamer. Nikt z nich nie poruszył się ani nie zmienił wyrazu twarzy. Dahno wziął krzesło, przysunął je tak, że wszyscy znaleźli się na tyle blisko, na ile pozwalały długie nogi jego i Bleysa, po czym wyciągnął z kieszeni srebrne urządzenie. Umieścił je na otwartej dłoni. Po chwili na wierzchu urządzenia pojawiła się maleńka bańka, która zaczęła gwałtownie rosnąć, pochłaniając ich wszystkich do swego wnętrza. Znaleźli się w pęcherzu prawie przezroczystej, błękitnawej kuli. Bańka przestała się rozszerzać. Dahno przesunął kciukiem po boku urządzenia, na co zareagowało oderwaniem czegoś w rodzaju pępowiny łączącego je z rosnącą bańką, i schował przyrząd do kieszeni. Pępowina znikła, ale bańka została na miejscu. – Ta tarcza – zatoczył długim, grubym palcem koło, wskazując na otaczającą ich barierę – jest jedyną w swoim rodzaju, poza pewnym tutejszym laboratorium. Nie będę mówił jak ją zdobyłem, ponieważ mam ważniejsze sprawy do omówienia i nie pytajcie mnie, jak działa. Wszystko co wiem, to fakt, że wykorzystuje przesunięcie fazowe do stworzenia nieciągłości, przepuszczającej przez siebie wszystko poza naszym obrazem i tym, co mówimy, uniemożliwiając szpiegowanie. Toni zaczęła otwierać usta, ale pierwszy odezwał się Bleys. – Skąd możesz mieć pewność? – zapytał. – Powiem ci za chwilę – szorstko odpowiedział Dahno. – Przylecieliście jednym z regularnych kursów liniowych z Cassidy. Dobrze, że was wyglądałem. Czy jest tu w ogóle Favored of God? – Wylądował tu trzy dni temu – rzeczowo wyjaśniła Toni. – Przyleciał pod nazwą Spaceha wk, z fałszywymi dokumentami, jakoby z Cety w locie towarowym, choć komory ładunkowe są przystosowane do przewożenia pasażerów. Będzie siedział na lądowisku jak długo zechcemy, pod pretekstem jakichś napraw w silnikach. Tak naprawdę będą w stanie wystartować w ciągu kilku godzin, jak tylko przekażemy im zakodowaną informację, że się tam udajemy. Właściwie powinnam powiedzieć, że będzie to jednorazowy sygnał, bo ma to być jednowyrazowe połączenie telefoniczne, nie do wyśledzenia. – To rozsądne – skomentował Dahno. – A więc jednak nie przylecieliście tu jak stadko całkowitych niewiniątek. – Oczywiście, że nie – obruszyła się Toni. – Przy tym nie ma niebezpieczeństwa, że ktoś zacznie węszyć i przekona się, że tak naprawdę ze statkiem nie dzieje się nic złego, jako że każdy statek stanowi formalnie niepodległe terytorium planety, której ma dokumenty i można na niego wejść tylko za zaproszeniem załogi. – Dobrze! – Dahno cofnął się odrobinę na krześle, rozluźniając się lekko. Jednak wciąż utrzymywał twardy wyraz twarzy. Obrócił się w stronę Bleysa. – Wyjechałeś z Cassidy wcześniej niż planowałeś, prawda? Jesteś tu przed czasem. Gdybym nie pilnował listy pasażerów przylatujących liniowców, nie zostałbym poinformowany na czas o twoim lądowaniu. Czemu? Bleys poczuł pierwsze poruszenie nieskończonego zniecierpliwienia. To on tu wydawał polecenia, a Dahno już od lat nie próbował rzucić mu wyzwania. Teraz jednak rzucał pytaniami jak prokurator w sądzie. A jednak mógł istnieć jakiś powód, który usprawiedliwiał takie postępowanie. – Uznałem, że z wcześniejszym opuszczeniem Cassidy wiążą się pewne obiecujące perspektywy. – Bleys utrzymywał głos i nerwy na wodzy. – Perspektywy? – zapytał Dahno. – Niezależnie od tego, jakie by nie były, lepiej natychmiast zadzwoń na Favored of God i jak najszybciej odleć z Newtona. – Czemu? – zapytał Bleys. Dahno zachichotał, ale nie był to jego zwykły, radosny chichot. Tym razem miał ponurą twarz. – Jak i ty, mam swoje szczególne zdolności – powiedział. – Nigdy w to nie wątpiłem – stwierdził Bleys. – Nie, ale zapomniałeś o tym. Nigdy nie miałem więcej racji niż wtedy, gdy powiedziałem, że będziesz mnie potrzebował na Newtonie. Gdybym tylko dotarł tu wcześniej, przygotowałbym już całą historię, od której natychmiast byś zawrócił. Przeczuwałem, że będzie to dla ciebie legowisko lwa; teraz jestem już tego pewien, choć wciąż nie znam szczegółów. Popełniłeś błąd, wysyłając mnie na Zjednoczenie, na wybory. – Doprawdy? – zapytał Bleys. Wbrew sobie usłyszał we własnych słowach cień groźby. – Tak jest – potwierdził Bleys. – Są rzeczy, w których jestem lepszy od ciebie. Nikt nie może się z tobą równać pod względem przewidywania przyszłości i przejęcia nad nią kontroli. Robisz to lepiej niż ktokolwiek, kogo mógłbym sobie wyobrazić. Ale teraźniejszość widzę lepiej niż ty, bracie. Na tym polega moje życie – badanie i rozumienie tego, co dzieje się wokół mnie w danej chwili i jestem w tym lepszy od ciebie, ponieważ cała twoja uwaga skierowana jest ku przyszłości. Bleys wolno kiwnął głową, cały czas przyglądając się bratu. – Widzisz – kontynuował Dahno – prąc do przodu, wygrywając po drodze każde starcie i sprawiając, że wszystko idzie po twojej myśli, kreując swoje nazwisko na wszystkich planetach, przeoczyłeś jeden fakt – zapomniałeś, że ludzkość ma skłonność do podlegania tym samym prawom co wszelkie ciała fizyczne – wszelka akcja wywołuje równą reakcję. Pchasz ludzi, by przepychali innych ludzi w interesującym cię kierunku, a to stopniowo tworzy przeciwwagę dla twojego nacisku; siłę tę tworzą ludzie nie zgadzający się z tym, co od ciebie słyszą. Różnie to wygląda, od opozycji na pełną skalę, do prostej niechęci do pójścia za tobą. Ale każda osoba, którą popychasz, instynktownie reaguje oporem, a wszystko to kumuluje się w coraz większą przeciwsiłę. – Chodzi mi o to, Bleys – Dahno ostro sam sobie przerwał – że potrzebujesz mnie, bym rozglądał się tam, gdzie tyjesteś ślepy, a przynajmniej nie widzisz zbyt dobrze. Zauważyłem, jak na Zjednoczeniu rośnie opozycja przeciw tobie, w McKae’em i w Izbie. Gmina Henry’ego, która raz cię wybrała, a teraz głosowała na mnie, wcale cię już nie kocha, a większość ludzi stamtąd nie zgadza się z najrozsądniejszymi argumentami twoich przemówień po prostu dlatego, że pochodzą od ciebie. To samo dzieje się na Newtonie. Widziałem rzeczy, które prawdopodobnie tobie umknęły. Dowiedziałem się o sprawach, o których ty nigdy byś się nie dowiedział. Moje umiejętności polegają na przeciskaniu się przez szczeliny, czytaniu między wierszami i dowiadywaniu się rzeczy, których ludzie normalnie nie chcieliby powiedzieć nikomu obcemu. – A więc mów. – Zacznę od tego – powiedział Dahno – że mamy tu mimo wszystko aktywny oddział Innych. Całkiem sporych rozmiarów, ale działający głównie w podziemiu. – To ciekawe – stwierdził Bleys. – Tutejsza organizacja została zdelegalizowana. Rządzący nie są szczególnie krwiożerczy i nie polują na czarownice, a nasi aktualni członkowie starają się nie ściągać na siebie uwagi, ponieważ zmusiłoby to struktury władzy do zauważenia ich – co mogłoby się dla nich bardzo źle skończyć. Sam ten fakt coś powinien ci powiedzieć. – Co takiego? – zapytał Bleys. – Po prostu jeśli sądziłeś, że Nowa Ziemia miała niezrównoważoną sytuację społeczną, jeszcze wyraźniejszą na Cassidzie, to przekonasz się, że obie były bardzo spokojne w porównaniu do tego świata. Każde tutejsze laboratorium, od najmniejszych do największych, należy do Instytutu. Każdy Instytut i każde laboratorium jest w stanie ciągłej walki z pozostałymi. Przechodząc przez etapy sojuszy i przyjaźni, tak naprawdę jednak ciągle chowają za plecami sztylety albo plany wykorzystania sojuszu na własną korzyść. Efektem tego jest sytuacja, w której wszyscy mieszkańcy planety są w stanie ciągłej wojny ze wszystkimi innymi. Co więcej, prawie wszyscy aktywnie działająwroli wywiadowców, szpiegując by przeżyć. – Jak się tego dowiedziałeś? – zapytała Toni. – Zacząłem od poszukiwań Newtończyka, ukrywającego jakiś osobisty sekret, którego nie miał ochoty ujawniać – bezbarwnie odpowiedział Dahno. – Kiedy takiego znalazłem i dowiedziałem się dość, by orientować się, jakiego rodzaju tajemnicę ukrywa, zaszantażowałem go, by opowiedział mi o swoich relacjach ze współpracownikami i powiązaniach jego laboratorium z innymi. Od tego miejsca poruszałem się wzdłuż łańcucha powiązań, aż znalazłem laboratorium, które stworzyło to urządzenie – przy okazji zdobyłem niezły obraz tego jak i przez kogo kierowane jest to społeczeństwo. – I wszystko to w kilka tygodni? – zapytała Toni. – Musiałeś wrócić na Zjednoczenie i spędzić tam przynajmniej kilka dni, a to oznacza, że nie możesz tu być dłużej niż jakieś dwa tygodnie. Jak mogłeś tyle osiągnąć w tak krótkim czasie? Dahno spojrzał na nią z tą nowo nabytą ponurością. – Powiem ci. Chęć szpiegowania bardzo ładnie idzie tu w parze z głodem rozmów sklepowych – handlowych, jeśli wolisz – tak więc muszą się odbywać spotkania stające się otwartymi targami tajemnic – oraz wszystkiego, co odbywa się tu pod powierzchnią. Znów przerwał. – To wystarczy jako tło? – Bardzo użyteczne tło – stwierdził Bleys. W pełni już panował nad swoimi nerwami. – Mów dalej. Powiedz nam, co masz do powiedzenia. – A więc dobrze. Kiedy tylko odleciałem statkiem na Zjednoczenie, natychmiast zacząłem roztaczać wrażenie, że się rozeszliśmy i dlatego wracam do domu, podczas gdy ty kontynuujesz swoje tournee. Oczywiście odmówiłem wdawania się w szczegóły, ale pozwoliłem wszystkim obserwatorom zauważyć, że jestem niezadowolony ze sposobu, w jaki mnie traktowałeś i szukam możliwości, żeby ci się zrewanżować. – Biorąc pod uwagę sposób, w jaki zawsze i wszędzie prezentowałeś się ludziom, jestem zdumiony, że w to uwierzyli – po tych wszystkich latach kiedy wykazywałeś się spokojną i ustępliwą naturą – stwierdził Bleys. – Podtrzymywałem inne wrażenie – Dahno uśmiechnął się lekko. – Widziałeś, jak na ciebie patrzyłem, kiedy zszedłeś ze statku? To było przedstawienie na użytek publiczności. – Skuteczne – wtrącił Bleys. – Ale przerywam ci, mów dalej. – Tak. Mówiąc w skrócie, pozwoliłem im wierzyć, że przyleciałem na Newtona przed tobą, by maksymalnie utrudnić ci tu życie. – Nie zrobiłeś tego chyba? – zapytała Toni. – To znaczy, jako część budowania tu swojego wizerunku? – Sprawiałem tylko takie wrażenie, to wszystko. To wystarczyło. Tutejsza sytuacja nie potrzebowała z mojej strony wiele pomocy. Od samego lądowania byliście wszyscy nie tylko obserwowani, ale i kontrolowani. – Przez kogo? – zapytał Bleys. – Radę Nadzoru Laboratoryjnego – wyjaśnił Dahno. – Kieruje tu wszystkim, tak samo jak Rada Rozwoju rządzi na Cassidzie. – Nie widziałem jak na razie żadnych przejawów kontroli – odezwał się Henry. – Choć oczywiście mogli rejestrować wszystko od chwili, gdy opuściliśmy statek kosmiczny. Antonina Lu osobiście dokonała rezerwacji, prawda? Spojrzał na Toni. – To prawda – potwierdziła. – Wybrałam firmę wypożyczającą limuzyny i hotel jako najlepsze dla nas w całym Woolsthorpe. – Woolsthorpe – powtórzył Henry. – To dziwna nazwa dla stolicy. – To miasto na Starej Ziemi, w Anglii, gdzie w siedemnastym wieku urodził się Isaac Newton – wyjaśnił Dahno. – Jeśli zaś chodzi o wybór limuzyn i hotelu, byliście kiedyś w sytuacji, kiedy profesjonalny magik zaoferował wam talię kart każąc wybrać jedną z nich, sprawiając równocześnie, że wyjmuje się tę, którą chce? To się nazywa wymuszanie. W ten sam sposób podsunięto ci limuzyny i ten hotel. – Czyli nie jest to jakiś zwykły hotel? – zapytał Bleys. – Nie. Pamiętasz paryską Bastylię albo londyńską Tower? To coś podobnego. Hotel, forteca i więzienie o najwyższym poziomie zabezpieczeń dla ważnych gości. Tuż pod ręką Rady Nadzoru Laboratoryjnego – a zwłaszcza dla ciebie, to jaskinia lwa. Czy wiesz, że jesteś na tym samym piętrze i prawdopodobnie nie dalej niż sto metrów od miejsca, gdzie Rada odbywa spotkania? – Nie, nie wiedziałem – odparł Bleys. – Cóż, dokładnie tak jest. Tylko nie próbuj podchodów. Łatwiej byłoby ci wejść do skarbca w banku niż do tamtej części budynku. – A jednak istnieje szansa, że ktoś mógłby użyć bomby z antymaterii do zniszczenia budynku razem z większą częścią miasta – stwierdził Bleys. – Ktoś nie patrzący dalej niż usunięcie osób sprawujących w danej chwili władzę. – Musieliby znaleźć się na pozycji umożliwiającej odpalenie bomby – powiedział Dahno – a od podziemi do nieba nad nim, a nawet ponad atmosferą, na dobrą jednostkę astronomiczną w górę, wszystkie przejścia są starannie monitorowane. – Nie, gdyby zamachowiec miał wokół siebie tego rodzaju bańkę. – Ale rzecz w tym – zaprotestował Dahno – że nikt jeszcze o tym nie wie, nawet Rada... Przerwał mu dzwonek rozbrzmiewający ze ścian. Łagodny, przepraszający, ale domagający się uwagi. Dahno sięgnął do urządzenia leżącego koło nogi i schował je do kieszeni. Otaczająca ich bańka znikła. Dopiero wtedy odezwał się. – O co chodzi? – zapytał. – Posłaniec Rady Nadzoru Laboratoryjnego uprzejmie prosi o wpuszczenie do apartamentu – rozległ się głos o przepraszającym brzmieniu. Dahno zerknął na Bleysa, który kiwnął głową. – Wielki Nauczyciel Bleys Ahrens przyjmie go teraz – oświadczył Dahno. – Pod warunkiem, że wiadomość jest krótka, jako że Nauczyciel jest w tej chwili zajęty. – To tylko zaproszenie, jego wręczenie nie wymaga wiele czasu – powiedział głos. Dahno spojrzał na Bleysa, ten skinął głową. – Proszę wejść – powiedział Dahno. Drzwi do apartamentu rozsunęły się. Przeszedł przez nie wysoki mężczyzna, koło pięćdziesiątki, z wydłużoną, mocno pobrużdżoną twarzą, ubrany w czarny garnitur z krótką marynarką, wyglądające prawie jak mundur. Wraz z jego wejściem zmieniła się atmosfera pokoju. Henry okręcił fotel by siedzieć twarzą do przybyłego. Dahno z powrotem przybrał maskę ponurości i gniewu, Podczas gdy Toni w ogóle się nie poruszyła. Bleys zauważył jednak delikatny pasek bieli pod tęczówką jej oczu, co sygnalizowało jej „białą twarz”. – To ja jestem Bleys Ahrens – odezwał się Bleys, obróciwszy fotel, by siedzieć twarzą w stronę posłańca. – A więc to tobie mam przekazać zaproszenie – oświadczył szczupły mężczyzna formalnym głosem. – Rada Nadzoru Laboratoryjnego uprzejmie prosi, abyś zechciał pojawić się jutro przed nią w porze dogodnej dla ciebie, najchętniej po południu. – Po południu? – powtórzył Bleys. – Zobaczmy... Powiedzmy o szesnastej trzydzieści – albo czwartej trzydzieści po południu – jeśli używacie tu starego angielskiego standardu. – Szesnasta trzydzieści będzie odpowiednia – odpowiedział wysoki, szczupły mężczyzna. – Ktoś przyjdzie po ciebie przed wyznaczoną godziną i zaprowadzi cię na miejsce. Rada Nadzoru Laboratoriów docenia twoją zgodność. Odwrócił się i wyszedł. – No i masz – odezwał się Dahno po ponownym uruchomieniu urządzenia tworzącego bańkę. – Przyjmij moją radę. Niech sobie jutro poradzą bez ciebie. Przekaż tę zakodowaną wiadomość i natychmiast uciekaj na Favored o f God. – Wiem, że to szczera rada, oparta na twoim odbiorze sytuacji, Dahno. Ale tu nie chodzi tylko o Newtona. Staram się uzyskać kontrolę nad trzema światami – pięcioma, jeśli uwzględnić Harmonię i Zjednoczenie – a to jak złapanie pytona. Związałem już trzy metry, licząc od ogona, ale półtora metra z przodu i łeb wciąż są wolne. To dzieło mojego życia i nie mogę się cofnąć ani odrobinę, ale ty, Dahno, nie musisz zostawać ze mną i iść na dno, jeśli przegram. – Spojrzał na Toni i Henry’ego. – Żadne z was nie musi. Oboje zaczęli mówić, ale Dahno ich przekrzyczał. – Nigdy nie myśl, że cię opuszczę, bracie – powiedział. – Z tobą jest ciekawiej, niezależnie od tego czy to niebo, czy piekło. Ale przypominam o jednym. Zaproszenie, które właśnie przyjąłeś, stanowi odpowiednik królewskiego rozkazu na planecie będącej jaskinią lwa. Możesz uzyskać to, po co tu przybyłeś. Ale uważaj, będziesz grał ich kośćmi, a mogą być oszukane. Nie sądzę, żebyś uniknął podrapania. Rozdział 26 – Nazywam się Sean O’Flaherty – przedstawił się młodzieniec w białym mundurze z niebieskimi paskami na rękawach, kołnierzu i nogawkach. – Jestem stażystą Rady, mam zaprowadzić Nauczyciela na jej zebranie. A przy okazji, moje imię pisze się S–E–A–N. – S–E–A–N? – powtórzyła Toni. – Nie „Shawn”, jak się wymawia. Rozumiem. Kolejny Szkot. – Irlandczyk – poprawił Sean. – Och, Irlandczyk, oczywiście – powiedziała Toni tak ciepło, że osiemnastoletni Sean natychmiast się w niej zakochał. – Ale – stwierdziła Toni – przyszedłeś czterdzieści minut przed czasem. Jeśli, jak dano nam do zrozumienia, sala Rady znajduje się w tym hotelu, dojście tam nie może zająć więcej niż pięć minut. W tej chwili Nauczyciel odbywa spotkanie i nie będzie gotów wcześniej niż za pół godziny. Będziesz musiał poczekać. – Nic nie szkodzi – odpowiedział Sean. * * * Obaj bracia słuchali tej rozmowy. Znów otaczała ich błękitna bańka i zgodnie z obietnicą jej twórcy, bez problemu przechodziły przez nią dźwięki, powietrze i wszystko inne, za wyjątkiem ich rozmowy, blokowanej przez lśniącą, otaczającą ich ze wszystkich stron powierzchnię. – Toni ostatnio trochę się zmieniła – stwierdził Bleys, wracając do tego o czym wcześniej rozmawiali. – Od kiedy powiedziałem jej, że nie mam zamiaru posłuchać rozkazu McKae dotyczącego natychmiastowego powrotu na Harmonię. Ma w sobie jakiś wewnętrzny blask – zauważyłeś? – Owszem, zauważyłem. – Najwyraźniej potwierdziłem w ten sposób coś, co musi myśleć o moim ostatecznym celu – mówił dalej Bleys. – Tak się składa, że nie wprowadziłem jej, jak i nikogo innego, w moje plany na przyszłość. Przykro mi, ale nie mogę ich przekazać żadnemu z was, przy czym w dużej części dlatego, że będę musiał podjąć decyzje do sposobu ich realizacji w ostatniej chwili, tuż przed ich wykonaniem. Bleys próbował usunąć z głosu poczucie winy. Żaden z powodów, dla których ukrywał te informacje, nie był zbyt pochlebny dla osób, którym powinien je ujawnić. Henry uznałby jego cele za bluźniercze – szatańskie naruszenie mocy Boga, w którego wierzył. Co do Toni, to obawiał się, że uznałaby go za osobę niegodną jej współpracy i prawdopodobnie odwróciłaby się od niego z obrzydzeniem. Dahno odczytałby w nich pogardę dla wszystkich istot ludzkich – łącznie z nim – a Bleys żywił głębokie przekonanie, że Dahno nie zniósłby pogardy od nikogo, a już najmniej od niego. – Nic nie szkodzi, przynajmniej jeśli o mnie chodzi – stwierdził Dahno. – Sam działam w taki sposób. Też nigdy nie mówię ludziom, dokąd zmierzam. – Myślę, że z Toni i Henrym również nie ma problemu – powiedział Bleys. – Henry najwyraźniej czeka na jakiś znak mówiący, że albo całkowicie wpadłem w ręce Szatana, albo się od niego uwolniłem. Jednak z Toni nigdy nie wiedziałem, czemu nie chce wiedzieć – przypuszczam jednak, że wyobraża sobie moją możliwą przyszłość, a zdecydowana odmowa podporządkowania się rozkazom McKae’a musiała w jakiś sposób ją w tym utwierdzić. Chciałbym wiedzieć, co według niej zaszło... – Nie mam pojęcia – odpowiedział Dahno. – Ale jeśli jest zadowolona z obecnej sytuacji, czemu po prostu tego nie zaakceptujesz i się z tym nie pogodzisz – skoro musisz działać w miarę zmieniającej się sytuacji? – Masz rację – stwierdził Bleys. Wrócił do poprzedniego tematu: – Przekonywałeś mnie, że Rada nie mogła jeszcze posiąść sekretu tej bańki ani znać sposobu podsłuchiwania przez nią. Biorąc pod uwagę ich władzę, wydaje mi się, że mogą znać sekrety wszystkich laboratoriów na planecie. – W tym rzecz. Zawsze istnieją jakieś ograniczenia władzy – odpowiedział Dahno. – Zasada, na której opiera się ta planeta zakłada, że możesz sabotować pracę innych laboratoriów, zabijać ich pracowników i atakować ich politycznie na wszelkie możliwe sposoby – ale nigdy nie będziesz próbował zdobyć ich aktualnych tajemnic. Dzieje się tak, ponieważ tajemnice stanowią nie tylko istotę wszystkich tutejszych laboratoriów, ale wręcz istotę tego świata. – Rozumiem. – Bleys kiwnął głową. – Ponieważ – kontynuował Bleys – w innym wypadku na Newtonie zapanowałaby anarchia. Naukowcy porywaliby nawzajem cudzych pracowników i poddawali ich przesłuchaniom – a mają do tego całe mnóstwo środków – aż ujawnieniu uległyby wszystkie sekrety. A to zagroziłoby całej strukturze badań naukowych, na nich opiera swoje dochody planeta. Takie wyjaśnienie było stosunkowo proste, pomyślał Bleys, ale całkowicie możliwe i pragmatyczne. Społeczeństwo musi się opierać przynajmniej na kilku powszechnie akceptowanych zasadach. To z pewnością musiała być jedna z newtcńskich. Na pewno wierzyli też, że gdyby kradli sobie nawzajem wiedzę, ułatwiłoby to innym kradniecie od nich – a to zagroziłoby bytowi całej planety. Oczywiście, była to tylko zasada – coś, na co zgodziło się całe społeczeństwo – ale Bleys pracował nad ustaleniem zasad rządzących społeczeństwem. – Dobrze – powiedział – a jeśli chodzi o moje przemówienia na Newtonie, to pierwsze ma się odbyć za dwa dni. Czego mogę się spodziewać? – Cóż, po pierwsze, przygotuj się na mówienie do małej widowni. Przywykłeś przemawiać do tysięcy. Tutaj będziesz miał szczęście, jeśli przyjdzie pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt osób. – A to ciekawe – stwierdził Bleys. – Czemu tak mało? – Pamiętasz, co powiedziałem wczoraj – odpowiedział Dahno – że Inni na Newtonie nie chcą zwracać uwagi na swoją przynależność. Zdecydowana większość nie chce, żeby ktokolwiek w ogóle dowiedział się, że są Innymi. Przyjdą więc tylko najodważniejsi – rewolucjoniści i ryzykanci – oraz rządowi szpiedzy. Nie oznacza to bynajmniej, że twoje słowa nie zostaną szybko przekazane innym. Całe przemówienie najprawdopodobniej dość szybko stanie się dostępne dla całej populacji planety – a przynajmniej dla wszystkich zainteresowanych. Możesz zebrać niewidoczną widownię równie liczną, jak na otwarciu na Nowej Ziemi. Ale w tej chwili nie ma możliwości policzenia jej. Nie chcą dąć się policzyć. Bleys zachichotał. – Masz jakieś obiekcje przeciw mówieniu do tak małego audytorium? – zapytał Dahno. – Nic nie przychodzi mi do głowy – odpowiedział Bleys. – Sam fakt, że będzie ich tak mało udowodni wiele z tego, co cały czas mówiłem i da mi szansę podkreślenia pewnych problemów ze Starą Ziemią – sugerując, że ten sam rodzaj ślepoty odnosi się do tego świata. Dahno rzucił prawie podejrzliwe spojrzenie na przeświecający przez błękitną bańkę pokój. – Wyglądałeś na pewnego, że Rada nie zna tajemnicy tego urządzenia – powiedział Bleys. – Nie zna go Rada ani nikt inny? – Tak powiedziałem – potwierdził Dahno. – A mimo wszystko, nie zaszkodzi nie wspominać o niczym, co chciałbyś zachować w całkowitej tajemnicy. Chciałbym, żebyś znalazł się w mojej pozycji i mógł swobodnie poruszać się między ludźmi, nie będąc odbieranym tak, jak większość z nich cię widzi – pięć metrów wzrostu na holoobrazie unoszącym się w powietrzu – by byli z tobą równie swobodni, jak ze mną. Choć – przyznał – ci, od których mogłem wydobyć jakiekolwiek użyteczne informacje, zostali przeze mnie postawieni w sytuacji bez wyjścia, musieli powiedzieć mi, co chciałem. – Tak – stwierdził Bleys. – Henry zdaje się być przekonany, że używasz szantażu. Możliwe, że nie znajduje się to na jego oficjalnej liście grzechów, ale bez wątpienia nie jest to godne zachowanie. – Daję im to do zrozumienia, to wszystko. W każdym razie nigdy nie zadowolę Henry’ego sposobem załatwiania swoich spraw – powiedział Dahno i przez sekundę obaj uśmiechali się do siebie. – Jednak chciałem zwrócić uwagę, że widownia jaką zgromadzisz, będzie składać się z ludzi o pewnym typie charakteru. Skoro o tym wiesz, czy warto do nich mówić? – Już się nad tym zastanawiałem – odpowiedział Bleys. – Sądzę, że mogę to wykorzystać. – Jak? – zapytał Dahno. – W tej chwili to tylko idea – odpowiedział Bleys. – Pozwól, że jeszcze trochę nad tym pomyślę. Wstał. – Lepiej będzie, jeśli spotkam się z tym przysłanym przez Radę przewodnikiem. Odniosłem wrażenie, że Rada chce widzieć tylko mnie i wydaje mi się, że w tym wypadku nie będę tego sprawdzał. – Myślę, że tak będzie lepiej – potwierdził Dahno. – Od początku jest całkiem jasne, że chcą cię mieć dla siebie. W każdym razie, pamiętaj o wspomnianych przeze mnie pazurach. Miej oczy otwarte i trzymaj się na baczności. Rozdział 27 Sean okazał się szczupłym młodzieńcem, wyglądającym jak młodsza i znacznie mniej fanatyczna wersja Amytha Barbage’a, oficera milicji ze Zjednoczenia. Jedno było jasne. Niełatwo było mu zachowywać się z odpowiednim szacunkiem tylko dlatego, że miał obok siebie Bleysa. Z jego słów wynikało, że spędził półgodzinne oczekiwanie na rozmowie z Toni, próbując przedstawić się jej z najlepszej strony. Razem z Bleysem opuścili apartament i młodzieniec prowadził go w stronę sali Rady. Nie mógł rozmawiać z nikim oprócz Bleysa, a najwyraźniej bardzo chciał dowiedzieć się czegoś więcej na temat Toni. Nie wiedząc, jakie stosunki łączą ją z Innym, czuł się przyblokowany, ale tylko do pewnego stopnia. Z tego co wiedział Sean, Bleys mógł być kochankiem Toni, pracodawcą albo bliskim krewnym, więc nierozsądnym mogłoby okazać się wygłaszanie komentarzy, którymi chciałby podzielić się na temat tej wspaniałej kobiety. Jednak najwyraźniej odczuwał silną potrzebę rozmowy, więc odezwał się niemal natychmiast po tym, jak zamknęły się za nimi drzwi do apartamentu Bleysa. Słowa wylewały się z niego, jakby był odkorkowaną właśnie butelką musującego wina. – Przypuszczam, że powinienem się w pełni przedstawić – szybko odezwał się Sean. – Jestem akredytowanym Stażystą Rady, oczywiście, dlatego zostałem po pana posłany. Jest pan szanowanym gościem, Bleysie Ahrens – zapewne zdaje pan sobie z tego sprawę. – Doprawdy? – Och, tak. W innym przypadku wysłanoby po pana zwykłego Stażystę Rady. Wiem, że Antonina Lu przedstawiła mnie panu. Ale moje imię pisze się S–E–A–N, trochę inaczej niż jest wymawiane. Nawet mając umysł zajęty zbliżającym się spotkaniem z Radą, Bleys uśmiechnął się do siebie. Na Młodszych Światach niezwykłe było, by czyjekolwiek imię miało przyciągać uwagę, skoro większość ludzizracjirnieszanego pochodzenia swobodnie do nich podchodziła. Newton był wyjątkiem – choć z tego co wiedział już o jego społeczeństwie, punktem honoru było tu nadawanie dzieciom imion dokładnie takich, jakie przed wiekami spotykano w określonych kulturach Starej Ziemi. Podobne praktyki stosowano też na Dorsai. Na wszystkich skolonizowanych planetach zdarzały się rodziny trzymające się imion przodków, ale na Newtonie było to niezwykle powszechne zjawisko, jakby dzięki temu uważali się za lepszych, na równym poziomie z bogatym i ludnym Światem–Matką. – Rozumiem – odpowiedział Bleys. Większość uwagi skupił na obserwacji otoczenia i próbie wydedukowania na jego podstawie jak największej ilości informacji na temat wzorów i słabości społecznych, oraz na własnej sytuacji. Ruszyli pustym korytarzem hotelowym, wyglądającym na szerszy niż w rzeczywistości. Bleys uznał, że dzieje się tak głównie dzięki niezwykłemu wystrojowi. Wydawało się, że po obu stronach nie ma ścian, ale raczej sięgające od podłogi do sufitu bariery z mgły, niepoddającej się jednak dotykowi palca. W regularnych odstępach, w mgle tkwiły zwykle, brązowe drzwi, jednak Bleysowi dano już do zrozumienia, że za pomocą zwykłego polecenia wydanego z bransolety można było ukryć wejście we mgle, jeśli ktoś za drzwiami nie miał ochoty, by mu przeszkadzano. Ogólnie rzecz biorąc, ściany wyglądały na swój sposób interesująco. Nieustannie przenikały je zmieniające się w wolnym tempie barwy tęczy, więc wzrok nie miał szans skupić się nigdzie na dłużej. W pewnym miejscu ściana wyglądała, jakby znajdowało się w niej jakieś wgłębienie – faktycznie było to skrzyżowanie korytarzy, łączących się pod kątem prostym. W przecięciu mgła była ciemniejsza; nie sposób było określić, jak daleko biegł korytarz, albo na co mógł się otwierać. Bleys zastanawiał się nad możliwymi zaletami takiej architektury, ale żadnej nie znalazł. Może poza pragnieniem ostentacji i wywołaniem wrażenia zaawansowania technicznego. Po stronie minusów dostrzegł możliwość zderzenia się z kimś wychodzącym z takiego ukrytego korytarza. Jednak po dalszym zastanowieniu doszedł do wniosku, że prawdopodobnie zainstalowano jakieś zaawansowane technicznie zabezpieczenia przeciw tego rodzaju wypadkom. Od chwili wyjścia z apartamentu Bleysa, razem z O’Flahertym przeszli obok kilku hotelowych pokoi. Teraz doszli do zakrętu, który według rozeznania Bleysa powinien oznaczać róg budynku. Bleys zobaczył przed sobą krótszy i węższy korytarz, kończący się w kolejnej ścianie z mgły. Pośpiesznie przestawiając swoje krótsze nogi, by choć o pół kroku wyprzedzać Bleysa, O’Flaherty ruszył wprost we mgłę, natychmiast w niej niknąc. Bleys poszedł za nim i znalazł się w całkowicie odmiennym korytarzu. Głośnym stukotem rozbrzmiały ostre uderzenia obcasów o twarde podłoże tunelu o ścianach i suficie z nagiego betonu. Co więcej, w ścianach nie umieszczono ani okien, ani żadnych projekcji i zdawało się, że wkroczyli nagle w jakiś korytarz techniczny. – ...Muszę przyznać, że Antonina Lu wywarła na mnie bardzo duże wrażenie – odezwał się w końcu Sean, niemal desperacko; ponieważ Bleys, w zamyśleniu ignorował wypowiadane ciągle przez niego uwagi. – Nie wydawało mi się właściwe pytanie jej wprost o pozycję w jakiej się znajduje pracując z panem. Jak sądzę, jest pańską sekretarką? Ostatnie słowa zostały wypowiedziane z odrobinę wyższą tonacją, zdradzając nadzieję. Jeśli Toni nie była nikim więcej niż sekretarką Bleysa, a zwłaszcza gdyby ten nie był nią zainteresowany, wtedy może on, Sean O’Flaherty mógłby... – Jest jedną z kilku osób pracujących ze mną, a nie dla mnie – odpowiedział Bleys. – Robi zbyt wiele, by można to określić jakimś tytułem. Podobnie jak kilka innych osób z mojego otoczenia, tylko ona może wykonać pracę, którą się zajmuje. – Och – powiedział Sean, wciąż niedoinformowany i najwyraźniej zawiedziony. Zapadła niezręczna cisza. Na szczęście dotarli do zwykłych, ciężkich drzwi z metalu w kolorze brązowym. Młodzieniec otworzył je i przeszli – znów do zupełnie odmiennego korytarza. Ten był długim, wysokim i szerokim pasażem, prawdę mówiąc zbyt szerokim, by można go nazywać korytarzem – z umieszczonymi po obu stronach wysokimi, trójwymiarowymi obrazami, więc wydawało się, jakby znajdowali się na poziomie ziemi, choć Bleys doskonale zdawał sobie sprawę, że w rzeczywistości znajdują się na wysokości dwudziestu pięter. Wszystkie widoki w fałszywych oknach były bardzo przyjemne, przedstawiając ogród z trawnikami, starannie przyciętymi drzewami, kwietnikami i krzewami bardzo przypominając dom Exotikow, gdzie lud jego matki miał w zwyczaju budowanie habitatów, w których przejścia dom – ogród były płynne. Sufit, umieszczony na wysokości przynajmniej dwukrotnie wyższej niż w apartamencie Bleysa, był sklepiony i wyglądał na kamienny – być może była to tylko imitacja – w kolorze błękitu ziemskiego nieba. Ściany wyłożono boazerią z ciemnego drewna, a podłogę pokrywał dywan gęstej, zielonej trawy. Trudno było sobie wyobrazić silniejszy kontrast z tunelem, przez który szli przed chwilą i Bleys był całkowicie pewien, że stworzono go świadomie. Razem z Seanem przeszli w milczeniu około jedną trzecią długości pasażu, gdy nagle świat wokół niego dokonał ostrego skoku, na chwilę całkowicie pozbawiając go orientacji. – Dobrze się czujesz, Bleysie Ahrens? – zapytał Sean. Wrażenie było podobne – tylko znacznie potężniejsze – do fizycznej dezorientacji doznanej w chwili, gdy osoba poruszająca się w jakimś kierunku przez nieznane miasto odkrywa nagle, że przemieszcza się w zupełnie inną stronę niż sądziła. Wrażenie, jakby całe miasto nagle zostało bezgłośnie uniesione, obrócone o kilkadziesiąt stopni i opuszczone z powrotem. Odruchową reakcją emocjonalną Bleysa było odczucie nagłego i potężnego lęku oraz bezradności. Jednak jego ciało zostało wytrenowane do takiego stopnia, że nie zawahało się; a ponieważ uczucie spadło na niego zanim mógł zareagować, ciało automatycznie szło dalej. Uświadomił sobie, że idący obok niego Sean uważnie mu się przygląda. Bleys zerknął na młodzieńca. – Tak – odpowiedział. Sean milczał przez chwilę, potem znów się odezwał. – Pytam tylko – powiedział, wyciągając nogi by nadążyć za Bleysem – ...bo kiedy ludzie pierwszy raz przechodzą przez portal, zazwyczaj nie czują się po tym najlepiej – właściwie całkiem źle. Wybacz, że o tym mówię, ale od chwili, gdy przez niego przeszedłeś, wyraźnie zbladłeś, Bleysie Ahrens. Bleys spojrzał na niego z góry z ciepłym uśmiechem. – Doprawdy? Może nie był w stanie kontrolować naczyń krwionośnych na twarzy, ale z pewnością po tylu latach ćwiczeń potrafił utrzymać władzę nad brzmieniem głosu. Ton lekko pogardliwego rozbawienia połączony z uprzejmym uśmiechem był na tyle skuteczny, że widać było jak Sean zmusza się do zmiany zdania na temat Bleysa. Jak na kogoś tak młodego, Sean całkiem dobrze się kontrolował, ale nie był w stanie całkowicie ukryć swojej reakcji przed Bleysem, wyszkolonym w obserwacji drobnych zmian w rodzaju zwężenia źrenic i mimiki. – Cóż, oczywiście cieszę się, że to słyszę – gładko powiedział Sean. – Zdziwiłby się pan, jak inni reagowali po przejściu tędy pierwszy raz. Kiedy sam to robiłem, byłem z moim przyjacielem – on też jest Stażystą, choć tylko u Kurierów, a nie w Służbie Rady. Mocno mnie to uderzyło, ale on został praktycznie znokautowany. Myślałem nawet, że straci przytomność. Oczywiście, różni ludzie różnie reagują, a Służba Rady nie uważa Kurierów za szczególnie silnych – to znaczy nie mają silnej samokontroli. Właściwie to istnieją pewne powody, żeby tak uważać. Sposób w jaki wybiera się Kurierów... Bleys z rozbawieniem zauważył, że choć Sean był stosunkowo młody, udało mu się odkryć jeden z trików, do perfekcji doprowadzonych przez Dahno. Chodziło o to, by w obliczu nieoczekiwanego nie zająknąć się ani w żaden sposób nie okazać zmieszania; zamiast tego należało stać się głośnym, wylewnym, wręcz gadatliwym. W przypadku Dahno, reakcja ta łatwo i niedostrzegalnie przekształciła się w jeden z typowych dla niego wzorów konwersacji, więc było to niezauważalne dla kogoś, kto nie znał go bardzo dobrze. Sean nie był w tym jeszcze zbyt dobry. Nagłe i wylewne zwierzenia na temat Stażystów Rady i Kurierów były zbyt oczywiste. Mimo wszystko, technika miała na celu umożliwienie mówiącej osobie zebranie myśli i powolne dojście do bezpieczniejszych tematów. Tymczasem Bleys zdążył już odwrócić większość uwagi od Seana. Miał silne podejrzenia co do tego, czym był ów portal. Na początku ery kosmicznej technologia skoków fazowych pochłaniała ciężką daninę od ludzi – emocjonalną, mentalną i fizyczną. Istniały leki pomagające obniżyć tę cenę, ale tylko częściowo. Obecne medykamenty, zażyte przed podróżą, gwarantowały pełne zabezpieczenie ciała i umysłu na dowolną ilość skoków. Jednak zwykłe statki pasażerskie starały się zazwyczaj nie przekraczać przyzwoitego limitu jednego skoku na dwadzieścia cztery godziny, jako że ludzie różnie reagowali na skoki. Podczas pierwszej podróży międzygwiezdnej młody Bleys świadomie opóźnił przyjęcie leku, zażywając go dopiero po pierwszym skoku, ponieważ chciał doświadczyć uczuć związanych z przejściem fazowym. Doświadczył ich, a reakcją był straszny lęk i panika. Przechodząc teraz przez portal, odczuł niemal dokładnie to samo. Przejście z pewnością stanowiło jakąś formę nieciągłości fazowej – bardzo ograniczonej, skoro tak nieznacznie go poruszyła, po tylu latach doprowadzania zmysłów do stanu pełnej kontroli. Sean bez wątpienia był farmakologicznie zabezpieczony przed jej efektami. Prawdopodobnie był na stałe pod wpływem leków chroniących go na wypadek konieczności przejścia przez portal. Przejście fazowe bez wątpienia stanowiło zewnętrzną „bramę” sali Rady. Tego rodzaju mechanizm, zaprojektowany by przemieszczać statki o lata świetlne przy każdym skoku, przez przedefiniowywanie ich pozycji w odniesieniu do galaktyki, mógł wygodnie posłużyć do pozbycia się wszelkiego rodzaju intruzów, tak samo jak szczelina w jego biurku permanentnie niszczyła dokumenty. Można też było nastawić go na „łagodne” ostrzeżenie. Bleys przypuszczał, że razem z Seanem zostali przeniesieni ledwie pół kroku naprzód, może nawet tylko kilka milimetrów. Doszedł jednak do wniosku, że nawet tak krótka podróż mogła dać Radzie pewną przewagę w działaniach wobec gościa poddanego tak silnemu wstrząsowi. Sean zamilkł. Bleysowi nie sprawiło to różnicy, jako że tylko marginalnie świadom był obecności przewodnika. Całą uwagę skupił na rozważaniach, co może napotkać podczas wizyty u Rady. Może się to okazać jego pierwszym prawdziwym testem. Prawdziwy czy nie, prawdopodobnie będzie to najsurowsza z dotychczasowych prób. Jego osiągnięcia z organizacją Innych na obu światach Zaprzyjaźnionych i na odwiedzonych dotąd planetach, polegało na rozbudowaniu jej i lekkiej modyfikacji kierunku działania, pracując nad czymś, co Dahno stworzył w zasadzie jako produkt uboczny rozwoju swojego geniuszu politycznego. Nie było wątpliwości, że Dahno jest geniuszem. Bleys po prostu zaakceptował to jako fakt, już dawno temu; jednak w miarę jak dorastał, coraz częściej męczyło go pytanie – czemu Dahrio zadowalał się tak wąskim zastosowaniem swoich talentów, ograniczając się do roli manipulatora politycznego? Podobnie jak matka, zadowalał się wpływaniem tylko na ludzi z bezpośredniego otoczenia, Bleys nie potrafił zrozumieć, czemu ktoś z takimi talentami nie dążył do większego celu. Jednak to był Dahno i jego prywatna sprawa. Dawno temu nauczył się, że niemożliwe było całkowite zrozumienie innych ludzi – równie niemożliwe, jak zmienienie ich, kiedy już dorośli albo zbliżali się do dorosłości. Jego problemem teraz nie był Dahno lecz ślad, jaki odcisnął na ludziach, których właśnie miał spotkać, wzór historycznego rozkładu społecznego. Wszystkie światy wykazywały klasyczne oznaki przewidzianego przez Exotikow rozkładu społecznego. To znaczy wszystkie poza Starą Ziemią, będącą jak dotąd nieczytelną dla niego w zakresie ruchów historycznych. Podobnie zresztą jak Dorsai i Exotikowie, choć ci z zupełnie innych powodów. W końcu będzie musiał zająć się nimi wszystkimi. Pod względem społecznym, Exotikowie i Dorsajowie stanowili beznadziejnych kandydatów na rodzaj wpływu, jaki miał nadzieję wywrzeć na pozostałe z Nowych Światów. Tamtejsi ludzie byli po prostu niewrażliwi na to, co tak dobrze działało na Nowej Ziemi i Cassidzie. Zaczynał sądzić, że Newton może stanowić znak zapytania. Jednak świadomość tego faktu nie była zbyt pomocna. Nawet jego pewność nie dałaby Bleysowi jasności co do najbliższej przyszłości. Słowa „najbliższa przyszłość” wciąż dźwięczały w jego umyśle, gdy przeszli z długiego pasażu przez kremowe drzwi do pomieszczenia wyglądającego jak pusta sala wykładowa. Przyszedł mu na myśl widziany kiedyś obraz klasy szkolnej ze Starej Ziemi, sprzed stuleci, z rzędami siedzeń umieszczonymi jak w amfiteatrze, zaprojektowanej tak, by cala uwaga skupiała się w dole, na umieszczonym tam długim stole dryfowym, oświetlonym wiązką jasnego światła. Było to najjaśniejsze miejsce w sali – przygotowane dla wykładowcy czy instruktora. Krzesła były drewniane, prawie prymitywne. I znów trudno byłoby sobie wyobrazić silniejszy kontrast między salą, do której wszedł i opuszczonym właśnie pasażem. Sean poprowadził go wzdłuż krzywizny czarnego rzędu siedzeń i przez kolejne drzwi – tym razem zielone – i weszli do salonu. Gdyby nie brak kominka i ognia buzującego za przesłoną, mogłaby to być większa kopia głównego salonu jego apartamentu w tutejszym hotelu, podobnie zresztą jak większości hoteli, w których zatrzymywał się podczas podróży. W przejrzystej ścianie zewnętrznej umieszczono drzwi otwierające się na balkon, taki sam jak przy jego sypialni, tylko większy. W tej chwili drzwi były otwarte, a popołudniowe powietrze z zewnątrz poruszało delikatnie suchą atmosferę pokoju. – Bleys Ahrens! – odezwał się energiczny i szczupły, choć niemłody już mężczyzna, wstając z wyściełanego dryfu. – Dobrze, to wszystko, Sean – możesz odejść. Bleysie Ahrens, pozwól, że przedstawię cię reszcie Rady. Ta reszta składała się z pięciu osób, w sumie więc było ich sześć. Pozostali siedzieli w wyściełanych fotelach dryfowych. Bleys zauważył, że żaden z nich nie wyglądał na naukowca. Bardziej jak – po kolei – nadąsany autor, bibliotekarz, właściciel i sprzedawca ekskluzywnego butiku z odzieżą o astronomicznych cenach i tak dalej... Zupełnie nie wyglądali na ludzi podejmujących decyzje o wadze planetarnej. Witający go mężczyzna wykonał szeroki gest ręką. – Tuż obok mnie – powiedział – siedzi Członek Rady Georges Lemair. Wskazał człowieka, który na Bleysie wywarł wrażenie nadąsanego pisarza. Miał nieco ponad przeciętny dla Nowych Światów wzrost, ale też i lekką nadwagę; przed Pięćdziesiątką i z rudymi włosami wyglądał, jakby łatwo było go przegadać. Mężczyzna roztaczał wokół siebie aurę nonszalancji i pomimo dość formalnego stroju, składającego się z marynarki i spodni do kostek zgodnie ze współczesną modą na Nowych Światach, wyglądał niechlujnie. Mężczyzna dalej dokonywał przedstawień. – Przepraszam, przypuszczam, że powinienem był najpierw sam się przedstawić. Jestem obecnym Prezesem Rady, nazywam się Half–Thunder, z Instytutu Fizyki Fazowej. Ach, i prawdopodobnie powinienem wspomnieć, że Georges Lemair jest z Instytutu Chemii Atmosfery. – Jestem zaszczycony, że mogłem pana poznać – Bleys odezwał się do Lemaira. – Ja również – odpowiedział Lemair obojętnie. – ...A to jest Din Su z Instytutu Matematyki. – Half–Thunder wskazywał na kolejne osoby w kręgu. Din Su była kobietą po pięćdziesiątce, pulchną, zwyczajnie ubraną, wyglądającą prawie jak sympatyczna babcia, z wyjątkiem zjadliwego spojrzenia, które bardzo zainteresowało Bleysa. – Jestem zaszczycony, że mogłem panią poznać – powiedział Bleys. – Ja również, Bleysie Ahrens – odpowiedziała przyjemnym głosem, pasującym bardziej do wyglądu niż do zjadliwości spojrzenia. – To Ahmed Bahadur – Half–Thunder stanął przed dryfem zajmowanym przez bardzo wyprostowanego mężczyznę. – Zaszczycony – powiedział lekko ochrypłym głosem. Był to wysoki, stary mężczyzna o patriarchalnym wyglądzie; siedział spokojny i wyprostowany. Odpowiedział równie swobodnie jak Din Su, z zębami pobłyskującymi zza eleganckiej szarej brody – ale bez humoru lub przywołując nic nieznaczący, uprzejmy uśmiech. – Ahmed Bahadur jest pracownikiem Instytutu Genetyki – dodał Half–Thunder. – Zaszczycony – jeszcze raz powiedział Bahadur chropawym głosem. Half–Thunder podszedł do kolejnej osoby. – Oto Anita delie Santos z Inżynierii Ludzkiej. – Jestem zaszczycona – odezwała się kobieta. Była drobną blondynką o filigranowym wyglądzie, ale emanowało z niej wrażenie potężnego skupienia na wszystkim, na co aktualnie skierowała uwagę – czyli w tej chwili na Bleysa. Bleys odpowiedział uprzejmie i podszedł do pustego dryfu najwyraźniej przygotowanego dla niego, bo unosił się wyżej nad podłogą niż pozostałe, pozwalając mu wygodnie siedzieć pomimo nadmiarowo długich nóg. Bleys pomyślał, że nikt z nich zdawał się nie przejmować faktem, że będą na niego patrzeć w górę. Świadczyło to o silnej, podświadomej pewności siebie. – A to – mówił Half–Thunder, zatrzymując się obok piątej osoby–Iban. Zpowodów osobistych używa wyłącznie imienia. Jestem pewien, że zrozumiesz. Iban pracuje w Instytucie Systemowym. Bleys pomyślał, że wszyscy są w tej sytuacji trochę zbyt pewni siebie. Nie zaszkodziłoby wstrząsnąć nimi nieco i sprawdzić, jakie będą efekty. – Jestem zaszczycony – powiedział Bleys i wypalił z pierwszego działa w tym spotkaniu, nadając mu formę pytania. – Bardzo zaszczycony spotkaniem, Iban. Jak się nazywasz? Ani Iban, ani pozostali nie wykazali żadnego wyraźnego objawu zakłopotania. Jednak pytanie było świadomie nieuprzejme i Bleys zauważył delikatne zesztywnienie wśród zebranych. Jednak sama Iban popatrzyła na niego bez zmiany wyrazu wąskokościstej twarzy pod kruczoczarnymi włosami. Ubrana była w prostą, niemal surową sukienkę w kolorze niebieskim. – Jak powiedział Half–Thunder – odezwała się spokojnie – moje nazwisko jest sprawą osobistą. Dla informacji mogę powiedzieć, że Iban to nazwisko rodowe Seldżuków ze Starej Ziemi. Co dziwne, o ile nazwa ta zadźwięczała znajomo w umyśle Bleysa, stwierdził, że nie wie niczego na temat tego ludu, szczepu czy grupy etnicznej. Jednak był pewien, że pochodziła z orientalnych rejonów Nowej Ziemi – a Iban, tak jak Toni, nie miała orientalnego wyglądu. Była dość drobna i nie tyle ładna, co piękna, w jakiś groźny sposób. Wyglądała niemal na gotową gryźć. – Dziękuję – odpowiedział z uśmiechem Bleys. – To miło, że wyjaśniłaś. – Zechcesz usiąść, Bleysie Ahrens? – poprosił go Half–Thunder, stojący teraz tuż za nim. – Mamy tu dla ciebie miejsce. Tak się składa, że jeden z nas nie był w stanie się tu dzisiaj zjawić. Mam nadzieję, że ustawiliśmy go na odpowiednią wysokość. Bleys odwrócił się. Możliwe było, choć mało prawdopodobne, że pośpiesznie przygotowano fotel identyczny z pozostałymi specjalnie dla niego, aby sprawić wrażenie, że po prostu zajmuje miejsce nieobecnego członka Rady. Podszedł i usiadł. Siedzisko rzeczywiście znajdowało się na idealnej wysokości, umożliwiając mu wygodne siedzenie, podobnie też dostosowano odległość między poręczami i oparciem. – No cóż – odezwał się Half–Thunder, usadowiwszy się z powrotem na swoim miejscu – wygodnie ci? – Bardzo – odpowiedział Bleys. – Wobec tego, wybacz nam na sekundkę, nie powiemy nic więcej do czasu ustawienia tarczy. Dotknął przełącznika na swojej bransolecie, a z poręczy jego fotela zaczęła się formować błękitna bańka, rosnąć aż otoczyła ich wszystkich aż do ścian pokoju i wyjścia na balkon. Bańka przestała rosnąć, sięgnąwszy ścian. Wyglądała identycznie jak ta, którą był w stanie stworzyć Dahno. Albo ktoś skłamał jego bratu, albo jedna z podstawowych zasad społeczeństwa Newtona wcale nie była tak nienaruszalna, jeśli w grę wchodziła Rada. Half– Thunder zdjął rękę z bransolety. – Urządzenie związane z bezpieczeństwem – wyjaśnił Bleysowi. – Chcemy się upewnić, że nic z tego co powie Rada, nie zostanie udostępnione szerokim masom; niemożliwe jest szpiegowanie przez tę tarczę. – Rozsądne – stwierdził Bleys. Rozejrzał się po nich, próbując wychwycić wzbudzający w nim czujność wspólny element. Mieli absolutnie spokojne twarze, za wyjątkiem Lemaira wyrażające uprzejmą życzliwość, nie zdradzające jednak żadnych sugestii co do myśli i uczuć. Nikt nie wykazywał oznak napięcia czy niechęci, a jednak wszyscy mieli w sobie coś, co wzbudzało w nim instynkt obronny. Jeszcze nigdy się tak nie czuł, nawet stojąc przed Klubem Prezesów na Nowej Ziemi – czy nawet wobec Pietera DeNilesa. Wszyscy byli bardzo do niego podobni, tylko znacznie bardziej wrodzy. W tej chwili jednak nie to martwiło Bleysa. Spodziewał się prędzej czy później spotkać takich ludzi albo nawet grupę, zorganizowaną i zjednoczoną wrogim nastawieniem wobec niego. Wreszcie zrozumiał. Chodziło o to jak wszyscy na niego patrzyli. Pewnie i z ciekawością. Ich różnokolorowe oczy – od bardzo ciemnych Iban do lodowo–błękitnych Georgesa Lemaira – wszystkie studiowały go w ten sam sposób. Ważyli go i oceniali. Cięli go na małe, przezroczyste plasterki oglądane następnie pod mikroskopami umysłów. Przez swoją nieuprzejmość wobec Iban nie poruszył ich w najmniejszym stopniu. Od samego początku, gdy tylko wszedł do pokoju, byli oderwani, spokojni i absolutnie pewni siebie. – Widziałeś naszą Symphonie des FJambeaux, Bleysie Ahrens? – zapytała matczynym głosem Din Su. Bleys spojrzał na nią życzliwie. Jednak kiedy się odezwała, jego umysł pędził. Pytanie było niewinne. Symphonie des FJambeauxrzeczywiscie była uważana za jeden z kilku cudów światów – nawet wliczając Starą Ziemię. Do czasu aż w ostatnim stuleciu – żądanie stało się oczywiście niedorzeczne – Newtończycy zażądali uznania jej za pierwszy z cudów, nawet biorąc pod uwagę Encyklopedię Ostateczną. Powiew wiatru wpadający przez otwarte drzwi balkonowe ochłodził skierowaną w tamtą stronę część twarzy Bleysa. Choć pytanie Din Su było całkowicie nieszkodliwe, stanowiło jednak gambit otwierający rozmowę Rady z nim i wymagało podobnych studiów jak otwarcie polegające na przestawieniu pionka królowej w grze między dwoma mistrzami. Przestawiony pionek miał niewielkie znaczenie, a sam ruch mógł wynikać z przyzwyczajenia, ale w rękach takiego gracza mógł również wskazywać groźną strategię ataku. Jeśli tak, była to strategia, którą Bleys musi przejrzeć, zaplanować obronę i być gotów do akcji. Rozdział 28 – Niestety, jeszcze nie – odpowiedział Bleys. – Jak pewnie doskonale wiecie, dopiero tu przyleciałem i nie miałem jeszcze na to czasu. Ale wybieram się tam jutro. Chciałbym zobaczyć przynajmniej jedno przedstawienie. – A więc – rozbrzmiał lekki baryton Georgesa Lemaira. Sam chemik nie poruszył się ani nie zmienił wyrazu twarzy. – Nie tylko praca, ale i zwiedzanie – to tego rodzaju podróż? Bleys spojrzał na niego uprzejmie. – Nie – powiedział. – Tylko praca. Z mojej perspektywy, Flambeaux stanowi wyznacznik rozwoju Newtona. Przestudiowałem waszą przeszłość i stwierdziłem, że mam problem z określeniem, co z wami zrobić w przyszłości. Dwuznaczne słowa zostały wypowiedziane tak swobodnym tonem, że nawet w tym gronie upłynęła chwila, zanim zostały zrozumiane. Half–Thunder nachylił się w swoim dryfie. – Czy przypadkiem nie sugerujesz, że możesz mieć wpływ na przyszłość tej planety? – Cóż – odpowiedział Bleys. – Oczywiście już go mam i nie widzę powodu, by nie miało tak być dalej. Na chwilę ponownie zapadła cisza. – Czy ten człowiek jest przy zdrowych zmysłach? – Iban skierowała pytanie do Half– Thundera. – Z tego co wiemy, tak. – Half–Thunder do niej skierował odpowiedź. Zwrócił się ponownie do Bleysa. – A może to jakiś żart? – Czemu sądzisz, że miałbym żartować? – zapytał Bleys. – Jeśli naprawdę chcesz znać odpowiedź na to pytanie – powiedział Half–Thunder – przyjmiemy, że nie jesteś wariatem, choć nie dziwi mnie, że Iban poddała to w wątpliwość – powiem po prostu, że masz równy wpływ na tę planetę, jak ktoś zamknięty w klatce na drugim końcu wszechświata. Przy ostatnich słowach nieznacznie podniósł głos. Przerwał, po czym kontynuował z całkowitym spokojem. – Nie tylko nie masz tu żadnych wpływów. Rada sprowadziła cię przed siebie, by poinformować cię, że zamierzamy podjąć wobec ciebie pewne kroki. Najwyraźniej przybyłeś tu pod płaszczykiem immunitetu dyplomatycznego, aby podburzać naszych obywateli bzdurami na temat Innych. – Jesteś w błędzie – odpowiedział Bleys. – To wyłącznie tournee z przemówieniami. Oczywiście, zazwyczaj jestem dostępny dla lokalnych Innych, o ile przebywam na planecie, gdzie jacyś są. Czego innego można się spodziewać? Wzruszył ramionami. – Moje mowy – kontynuował – nie mają nic wspólnego z organizacją Innych. Chodzi mi o przyszłość ludzkości. Populacja Newtona stanowi jej część, więc to, co mówię ma równe znaczenie tu, jak gdziekolwiek indziej. Oczywiście, ta populacja może nie chcieć mnie słuchać, ale myślę, że w przyszłości część jednak zechce. – A więc przyznajesz? – zapytała Iban. – Jesteś tu, by podburzyć nasze społeczeństwo? – Przyznaję się tylko do tego, co powiedziałem. – Bleys spojrzał na nią prawie z humorem. – Jeśli chcesz inaczej interpretować moje słowa, nie mogę za to odpowiadać. – Och tak, jesteś odpowiedzialny – stwierdził Georges Lemair. – Georges ma rację – potwierdził Half–Thunder. – Tym bardziej, że przybyłeś tu z paszportem dyplomatycznym. Przyglądając się twojemu zachowaniu, nie tylko na naszej planecie, ale i na innych, które odwiedziłeś oraz na planetach Zaprzyjaźnionych – nasza Rada uznała, że przybyłeś tu podburzać społeczeństwo najcenniejszego z Nowych Światów. Bleys roześmiał się. – Uważasz to za śmieszne? – zapytała Anita delie Santos, ostrym tonem kontrastującym z jej delikatnym wyglądem. – Obawiam się, że tak – odpowiedział Bleys. – Proszę, oto wy – ciało rządzące światem, który nazywacie najcenniejszym ze wszystkich ludzkich planet – choć przypuszczam, że inne z nich mogłyby się z tym nie zgodzić – a jednak wygląda na to, że wymyśliliście sobie jakąś farsę ze mną w roli głównej. Czy moglibyście wyjaśnić mi, jak coś takiego mogłoby rozgrywać się pod przykrywką moich przemówień? – Myślę, że zdajesz sobie sprawę, że to nie farsa – Half–Thunder rozejrzał się wokół kręgu, który odpowiedział pomrukiem potwierdzeń. – W każdym razie jasne jest, że z pomocą swojego starszego brata stworzyłeś najpierw zalążki organizacji wywrotowej na tylu planetach, ilu mogłeś. Tu, na Newtonie, nie poszło ci z tym zbyt dobrze, ale nawet między naszymi naukowcami znaleźli się słabeusze, którzy ulegli twoim twierdzeniom, jakoby ludzkość musiała zrzucić jarzmo Starej Ziemi – jarzmo nieistniejące, wiesz o tym równie dobrze jak my – i zmienić się zgodnie z twoimi wizjami. Przerwał. Bleys tylko mu się przyglądał. Po dłuższej chwili ciszy, starszy mężczyzna zaczął mówić dalej. – Po przygotowaniu tego wszystkiego, wyruszyłeś na objazd, kierując te grupy do działania i podburzając opinię publiczną na planetach. Zaskakuje nas fakt, że wydajesz się posiadać sporą inteligencję. Zdumiewa nas, jak mogłeś spodziewać się, że Newtończycy to zniosą – otwarty i jawny sabotaż – tylko dlatego, że przybyłeś tu z paszportem dyplomatycznym. Mogę tylko mieć nadzieję, że twoja inteligencja wystarczy do zrozumienia, że w razie potrzeby po prostu zignorujemy twój immunitet. – To nie byłoby mądre – stwierdził Bleys. – Nowe Światy istnieją dzięki wzajemnym zależnościom finansowym, a to w większym lub mniejszym stopniu wymaga istnienia pewnych powszechnie szanowanych zasad. Między innymi antycznej zasady, pochodzącej jeszcze ze Starej Ziemi, że akredytowani dyplomaci na każdej odwiedzanej przez nich planecie traktowani są tak, jakby wciąż znajdowali się na gruncie rodzimej planety. Spojrzał dookoła, potem uśmiechnął się. – Złamcie tę zasadę, a nie ma powodu, czemu nie miałyby ulec złamaniu i odrzuceniu wszystkie pozostałe, co byłoby katastrofą dla nas wszystkich. – Wiem, że powszechna opinia publiczna na większości planet tak właśnie uważa – powiedział Half–Thunder. – Ale przeoczyłeś fakt, że Newton już jakiś czas temu znalazł się w pozycji świata o wielkim znaczeniu dla pozostałych. – Doprawdy? – zapytał Bleys. Przynętę połknął Georges Lemair. – Bez nas żaden z zamieszkałych światów nie posiadałby wspólnej techniki! – Czy nie zakładacie zbyt wiele? – cicho zapytał Bleys. Ale Lemair mówił dalej, nie słuchając. – Jeśli zerwalibyśmy z nimi związki, jutro okazałoby się, że wszystkie rozchodzą się w różnych kierunkach, w różnym tempie, popadając w barbarzyństwo. Podczas gdy nasz świat i te, które pozostałyby z nami, rozwijałby się dalej technicznie i naukowo w jaśniejszą, bardziej zaawansowaną przyszłość i głębsze zrozumienie wszechświata. W końcu zbudujemy imperium, w którym to Newton będzie podejmował decyzje. Za wszystkich. Prawdę mówiąc, praktycznie już do tego doszło. – Rozumiem – stwierdził Bleys. – Przypuszczam też, że stworzyliście już plany budowy fabryk podobnych do tych na Cassidzie, instytutów badawczych i nauczania medycznego jak na planetach Exotikow i szkolenia wojskowego w typie Dorsajskiego – czy to nie Dorsaj, Donal Graeme, zmusił Newtona do poddania się jakieś stulecie temu? – Te planety doprowadziły już swoje specjalizacje do ekstremum. Wiemy to samo, co oni – odpowiedział Lemair. – Rozumiem – ponownie odpowiedział Bleys poważnym głosem. I rzeczywiście tak było. Prawdę mówiąc zrozumiał nagle znacznie więcej, niż mieli zamiar mu ujawnić, i możliwe, że więcej niż oni sami. Jednym z objawów rozkładu społecznego przewidzianego dla Młodszych Światów było popadanie w megalomanię, w której każda z planet uważała się nie tylko za najlepszą ze wszystkich, ale i że planeta ta na dłuższą metę nieuchronnie będzie musiała wyprzedzić wszystkie pozostałe. Przygotował się na spotkanie z tego rodzaju zbiorowym szaleństwem, ale nie tak prędko. Zawsze oczekiwał – właściwie zakładał – że pierwszymi objawami będzie tworzenie sił zbrojnych, tworzenie armii zdolnych przejąć władzę nad innymi światami. Stara Ziemia miała kiedyś nadzieję na podbój militarny Dorsajów. Jednak nieoczekiwanie została pokonana – nie przez geniusz wojskowy, nawet nie przez doborowe oddziały – przez cywilną ludność planety. Od tamtej pory takie marzenia nie były traktowane poważnie. Najwyraźniej współcześni Newtończycy spodziewali się dokonać podboju bez użycia przemocy, na drodze ekonomicznej. Wciąż jednak znaczyło to, że Rada może mieć jednak wrogie zamiary, skoro oznajmiła o swoim braku respektu wobec immunitetu dyplomatycznego. Jeśli rzeczywiście chcieli go aresztować, niewiele mógł zrobić. Jak na razie, w kategoriach międzyplanetarnych Bleys wciąż jeszcze stanowił płotkę. Członkowie Rady zapewne nie zdawali sobie z tego sprawy, ale McKae z pewnością nie zaryzykowałby zerwania stosunków planet Zaprzyjaźnionych z Newtonem wyłącznie z powodu złego potraktowania jednego z członków rządu. McKae nie miał na to ani dość charakteru, ani odwagi. Prawdopodobnie zrobiłby najmniej jak to możliwe, potajemnie ciesząc się, że to właśnie Bleysa spotkał taki los – nie zdając sobie sprawy, że Bleys zdążył już wywołać odpowiednie wrażenie na Harmonii i Zjednoczeniu; i po jego upadku McKae nie utrzymałby się na stanowisku zbyt długo. Wyborcy na planetach Zaprzyjaźnionych mieli zdecydowane opinie i dobrą pamięć. Wszystko to błyskawicznie przemknęło przez umysł Bleysa, więc trudno było zauważyć przerwę przed odpowiedzią Half–Thunderowi. – Nawet zakładając, że chcielibyście zaryzykować popełnienie aktu naruszenia mojego immunitetu dyplomatycznego i możliwe, że zrobić coś więcej, niż tylko mnie deportować – choć ciężko mi wyobrazić sobie co... Half–Thunder uśmiechnął się i przerwał mvi w pół zdania. – Mogę powiedzieć ci dokładnie, jakie mamy plany. Zamierzamy postawić cię przed sądem pod zarzutem próby sabotażu. Nie zacytuję ci przepisów, ale w naszym systemie prawnym uznanie cię winnym tych oskarżeń oznaczałoby wyrok śmierci. – Który, oczywiście, zostałby natychmiast wykonany – stwierdził Bleys, nie kryjąc ironii. – Nie mam wątpliwości, że tak właśnie by było – odezwała się Din Su swoim uspokajającym, matczynym głosem. – Jestem pewna, że wszystkie Młodsze Światy z ulgą uwolniłyby się od twoich skłonności do podburzania ludzi. – Nie przeoczyliście czegoś? – zapytał Bleys. – Jeśli, łamiąc wszelkie porozumienia międzynarodowe skażecie mnie, a później wykonacie wyrok, uczynicie ze mnie męczennika. Przyjrzyjcie się historii. Nie tylko Młodszych Światów, ale całej historii Starej Ziemi. Męczennicy mają zwyczaj być pamiętanymi i uświęcanymi. Ich filozofia zazwyczaj przyciąga więcej ludzi po ich śmierci niż za życia. Half–Thunder z uśmiechem potrząsnął głową. – Nasza obecna sytuacja ma w historii inny precedens. Pamiętasz może, że to Kartagina została zapamiętanajako czarny charakter w konflikcie z Rzymem, ponieważ to Rzymianie napisali jego historię? Wkrótce będziemy mieli pozycję Rzymu. To my napiszemy historię. – Rozumiem – powiedział Bleys. Oparł się wygodniej w dryfie. – Lepiej więc zajmijcie się działaniami prawnymi i dyplomatycznymi, ponieważ tak się składa, że wierzę w to co mówię ludziom. Nie uważam swego życia ani za trochę tak ważne, jak moje przesłanie. Popatrzył na nich wszystkich. – Ani mojego życia – powiedział – ani organizacji Innych, ani niczego więcej. Liczy się tylko przyszłość ludzkości. Nie mogę powiedzieć, że cieszę się z perspektywy śmierci, ale jestem świadom, że wbrew temu co twierdzicie, dzięki niej moje przesłanie, a zatem i ludzkość bardzo na tym zyska. Uśmiechnął się ponuro. – Może nawet powinienem wam podziękować. Bleys nie tylko mówił prawdę, ale jego słowa zostały wypowiedziane z całą siłą głosu osoby wielokrotnie przekazującej swoje przekonania innym ludziom. Słuchający go członkowie Rady mogli być wyszkoleni i doświadczeni w wielu sprawach, ale nie byli doświadczonymi słuchaczami, potrafiącymi odrzucić emocjonalny wpływ przemawiającego do nich głosu. Nawet gdyby to potrafili, wciąż była to prawda–wszystko, oprócz kilku ostatnich słów. Wewnętrznie Bleys wierzył, że jego plany można osiągnąć tylko, jeśli sam pozostanie przy życiu i będzie kontynuował pracę. Wątpił, by byli w stanie to odkryć. Co więcej, tym razem Bleys był absolutnie przekonany, że jeśli rzeczywiście do tego zmierzali, nie bardzo miało sens sprowadzać go na to spotkanie. Oczywiste było, że chcieli go wystraszyć – jednak miał to być tylko krok do czegoś więcej i w tę stronę właśnie Bleys zapuścił przynętę w postaci swojego oświadczenia. – Bardzo odważne podejście – powiedział po chwili Half–Thunder. – Jednak nie ma znaczenia, ilu ludzi na innych planetach będzie uważać cię za męczennika – a małe jest prawdopodobieństwo, by coś takiego zaszło na Newtonie, zaś Nowa Ziemia tak naprawdę w ogóle się tym nie interesuje. – Jesteś pewien? – zapytał Bleys. – Może się okazać, że moje męczennictwo powoła wyznawców mocno się wam przeciwstawiających, co może wam utrudnić zadanie, gdy spróbujecie przewodzić pozostałym Nowym Światom. – My już im przewodzimy – oświadczyła Anita delie Santos. Bleys rzucił jej spojrzenie, ale zaraz skierował uwagę ponownie na Half–Thundera. – Nie mówię o tym, co możecie zrobić, zwłaszcza w zakresie badań podstawowych. Mówię o próbie ustawienia się na pozycji umożliwiającej wydawanie rozkazów. Jeśli dość mieszkańców innych planet będzie wyznawało filozofię przeciwstawiającą się temu, możecie mieć problemy z osiągnięciem takiego stanu. – Na jakiej podstawie sądzisz, że Newton jest zainteresowany wydawaniem rozkazów? – zapytał Half–Thunder. – Czy najlepsi nie robią w końcu właśnie tego? – niewinnie zapytał Bleys. – Najpotężniejsi? Jednym słowem – dominujący. Wszyscy i każdy z was. Tym razem drobne poruszenia i napięcie wśród osób siedzących wokół kręgu zdradziły, że doprowadził rozmowę na wrażliwe rejony. Prawdopodobnie nawet nieoficjalnie nie rozmawiali jeszcze na temat dystrybucji władzy między sobą, kiedy już Newton stanie się planetą rządzącą gwiezdnym imperium. Jednak w oczywisty sposób było to ich celem. Wszyscy byli w stanie skosztować smaku władzy, a dla niektórych osób był to wyjątkowo kuszący aromat. Kwestia podziału przyszłej władzy mogła stanowić wśród członków Rady źródło poważnych kłopotów. Bleys powiedział to wprost, dając im równocześnie powód przejścia do propozycji, której się od nich spodziewał – marchewka i kij, podobnie jak na Nowej Ziemi – tylko z pewną różnicą. Kwestia zignorowania jego immunitetu dyplomatycznego i postawienia go przed sądem, raczej nie mogły stanowić wstępu do takiej propozycji. Czekał, aż któryś z nich skorzysta z okazji. Bleys przypuszczał, że będzie to Din Su i miał rację. – To ciekawe – odezwała się. – Czemu sądzisz, że wielu ludzi w ogóle będzie o tobie pamiętać, nie mówiąc już o uważaniu cię za męczennika? – Kiedy przemawiałem na Nowej Ziemi, zebrało się tam około osiemdziesięciu tysięcy ludzi – powiedział Bleys. – A było to na planecie, na której pojawiłem się po raz pierwszy, choć znano tam nagrania moich tekstów. To o czymś świadczy, nie sądzisz? – Rzeczywiście, o czymś świadczy – przyznała Din Su – niezależnie od tego czy to to, o czym myślisz. Takie zainteresowanie trudno jest wymierzyć. Każde niezwykłe wydarzenie i chwilowa atrakcja przyciągają tłumy. – Prawie sto tysięcy osób? Zamiast mu odpowiedzieć, Din Su skierowała uwagę na Half–Thundera. – Wiesz – powiedziała do niego tak cicho i swobodnie, jakby byli sami w pokoju – rozmawialiśmy o wykorzystaniu go. – Nie twierdzisz chyba, że wierzysz w to co mówi? – zapytał Half–Thunder. – Och, jego twierdzenia są oczywiście przesadne – odpowiedziała. – Nawet gdyby poważnie był gotów zginąć za swoją filozofię i tak miałby powody przekonywać nas, że majak najwięcej wyznawców. Posiada jednak coś, co jakiś pisarz ze Starej Ziemi nazwał „niebezpieczną elokwencją”. Moglibyśmy wykorzystać ją dla naszych celów. Co o tym sądzisz? – Hmm – stwierdził wzamyśleniu Half–Thunder. Rozejrzał się po pozostałych postaciach w kręgu, jednak żadna z nich nie odezwała się. – Cóż – powiedział Half–Thunder ze śladem irytacji w głosie – powiedzcie, co o tym myślicie. – Wszystko mi jedno – warknął Georges Lemair. – Cokolwiek, czego będzie chciała reszta. – Skąd mamy wiedzieć, że da się go kontrolować? – zapytała Anita delie Santos. W sposobie, w jaki zadała pytanie, było coś sztucznego. – Och, są na to sposoby – stwierdził Half–Thunder. – Przypomnijcie sobie, ustanowiliśmy taką kontrolę nad kilkoma naszymi ludźmi. Po sekundzie Anita kiwnęła głową. – Postawmy go przed sądem i zgładźmy – oświadczyła Iban. – Po co ryzykować? – Moja droga – powiedziała Din Su – czasem warto zaryzykować. W pierwszej chwili Iban wyglądała, jakby miała odpowiedzieć. Otwarła usta, potem je zamknęła. Siedziała w milczeniu, twardym wzrokiem patrząc w Din Su. – Cóż – ponownie odezwała się Din Su. – Myślę, że całkiem bezpiecznie możemy go wykorzystać. – Popatrzyła na Bleysa. – Rozumiesz, o czym mówimy, Bleysie Ahrens? – zapytała. Bleys uśmiechnął się, prawie wyszczerzając zęby. – Domyślam się. Chcecie wykorzystać moje umiejętności przez dostosowanie mojej filozofii do osiągnięcia waszych celów. Mam rację? – No widzisz – Din Su powiedziała do Half–Thundera. – Jest bardzo inteligentny. Szkoda byłoby go marnować. – Prawdopodobnie masz rację – zgodził się Half–Thunder. – Ja tak nie uważam, ale jeśli pozostali się zgadzają... Wszyscy spojrzeli na Bleysa. – Moglibyście wziąć pod uwagę moje zdanie – stwierdził Bleys. – To nie ma znaczenie – powiedział Half–Thunder łagodnie jak do dziecka. Bleys pomyślał, że on i Din Su prawie na pewno kontrolowali Radę. Jeśli ta dwójka działała razem, Rada prawdopodobnie zgodzi się na to, co zaproponują. W każdym razie Georges Lemair siedział naburmuszony, a Iban zmarszczyła się w sposób nadający jej jeszcze bardziej drapieżny wygląd. Anita delie Santos też nie wyglądała na zadowoloną. Jeśli grali, byli bardzo dobrymi aktorami. Jednak u tego rodzaju ludzi takie umiejętności nie były niczym zaskakującym. Bleys pomyślał, że niczego nie straci, jeśli jeszcze trochę ich podrażni. – Och, myślę, że wręcz przeciwnie – powiedział. – Widzicie, nie zamierzam prostytuować mojego przekazu, nie bardziej, niż chciałbym uniknąć męczeńskiej śmierci. Mój przekaz jest moim życiem. – Widzicie – odezwała się Iban. – Nie da się go wykorzystać. – Niecałkiem – powiedział Half–Thunder, tonem niemal równie kojącym jak wcześniejsze słowa skierowane do Bleysa. – Przede wszystkim nie sądzę, żeby rozumiał sytuację. Choć w pewien sposób ma rację. To nie będzie działać, jeśli nie uzyskamy świadomej współpracy z jego strony. Zwrócił się z powrotem do Bleysa. – Po pierwsze musisz zrozumieć, że nikt z nas nie chce zniekształcić twojego przekazu. W końcu to jest w tobie całkowicie nieszkodliwe. Bleys uśmiechnął się. – Wiem, że myślisz inaczej – poważnie powiedział Half–Thunder. – Ale nie jest tak z naszego punktu widzenia. Przynajmniej jeśli chodzi o Newtona, jest to bez znaczenia. W tej chwili czarnym charakterem w twoim scenariuszu jest Stara Ziemia i nie przeszkadza nam to. Nie mamy nic przeciwko Starej Ziemi, jako obiektowi nienawiści mieszkańców wszystkich Młodszych Światów, choć lepiej rozumiemy Rodzimą Planetę. Widzisz, rzecz w tym, że jeśli pozwolimy ci swobodnie realizować twój plan, możesz później zechcieć powiązać nas i naszą naukę z dążeniem Starej Ziemi w tym samym kierunku – na przykład z osiągnięciami naukowymi przypisywanymi Encyklopedii Ostatecznej. – Sądziłem, że przejmujecie się wpływem, jaki mógłbym wywrzeć na waszych ludzi moimi przemówieniami – przypomniał im Bleys. – Och – Half–Thunder machnął lekko dłonią. – To była bezpośrednia przyczyna, dla której postanowiliśmy coś z tobą zrobić. Jednak tak naprawdę liczy się tylko przyszłość. Gdybyśmy mieli pewność, że ograniczysz się tylko do tego, co nazywasz swoim przesłaniem i obwiniania za wszystko Starą Ziemię, to myślę, że nie przeszkadzałyby nam twoje przemówienia na naszej planecie. – To ciekawe – powiedział Bleys. – Nie będę powtarzał, że nigdy nie miałem zamiaru źle mówić o Newtonie ani o żadnym z Młodszych Światów. Mówię o nich jako jednostce społecznej, a moja wizja przyszłości zawsze była zasadniczo bardziej duchowa niż polityczna. – Czyli nie widzisz przeciwwskazań w pracy dla nas? – łagodnie zapytała Din Su. – Jak dotąd nie daliście mi żadnego powodu, by odmówić – odpowiedział Bleys. – Jeśli zaś chodzi o przyszłe zbiory, nie widzę związku między moim zainteresowaniem ludzkością, a waszymi planami. Mówię ludziom tylko to, w co wierzę i im samym pozostawiam, czy będzie to dla nich użyteczne. Jeśli tak, może im to pomóc, jeśli nie – ich strata. Próba zrobienia czegoś więcej, oznaczałaby wyjście poza właściwy teren filozofa. – Cóż – odezwała się Iban – a więc jednak chce żyć. – Tak, jest elokwentny – zgodził się Half–Thunder. – Ale co ważniejsze, zgadza się z sugestią Din Su. Nie ufałbym jednak, że nie zechce w przyszłości zmienić zdania. Proponowałbym zastosować zabezpieczenie i sprawdzić, jak zareaguje. Rozejrzał się po pozostałych członkach Rady. Wszyscy skinęli głowami. – Jakiego rodzaju zabezpieczenie? – zapytał Bleys. – Ostrzegałem was, że nie zniekształcę swojego przesłania... Jednak w chwili gdy mówił, poczuł na chwilę na dolnej części przedramienia, spoczywającego na poręczy fotela, coś w rodzaju lekkiego ukłucia. – Widzisz – powiedział Half–Thunder – zdrowie członków naszej Rady jest bardzo ważne dla całego naszego świata. W poręcz każdego z foteli wbudowano więc jednostkę medyczną na wypadek nagłej potrzeby. Jestem pewien, że rozumiesz o czym mówię. – Rozumiem – odpowiedział Bleys. – Ile mam czasu? – Mówiłam, że jest inteligentny – wymamrotała Din Su. – Dwadzieścia sześć do dwudziestu ośmiu godzin – odpowiedział Half–Thunder. – Właściwie sugerowałbym powrót do nas dobre trzy godziny przed terminem na drugi zastrzyk – po antidotum, jak zwykło się to nazywać w takich przypadkach. W innym przypadku, o ile drugi zastrzyk nadal będzie w stanie uratować ci życie, możesz najpierw spędzić kilka bardzo nieprzyjemnych godzin. Jeśli przekroczysz ten limit, prawdopodobnie nadal będzie można cię uratować – prawdopodobnie, zaznaczam – ale byłbyś przez dłuższy czas bardzo chory – czas ten zależny jest od opóźnienia. Mogłyby też pojawić się długotrwałe efekty. – A więc – Bleys zachował absolutnie spokojny głos – jestem już waszym więźniem? – Określilibyśmy to raczej jako danie ci dnia na przemyślenie naszej oferty – stwierdził Half–Thunder. – Oczywiście opcja męczeńskiej śmierci nadal pozostaje otwarta, choć skoro już podjęliśmy decyzję o rodzaju naszych działań, jeśii nie zgodzisz się na współpracę, możemy po prostu wstrzymać podawanie antidotum i pozwolić działać naturze. Rozdział 29 Sean O’Flaherty czekał, by go odprowadzić. Idąc, znów wylewał z siebie ciągły potok słów, jednak był teraz trochę bardziej uprzejmy, niż kiedy szli w przeciwną stronę. Wyglądało na to, jakby wjego oczach coś ze splendoru Rady przeniosło się na Bleysa. Sean wydawał się wręcz zdumiony, że sam Bleys nie czuł się uhonorowany i nobilitowany przez fakt otarcia się o wysoko postawionych członków Rady i próbował wymusić na Bleysie odpowiednie nastawienie, nawet kosztem podkreślenia niższości własnej pozycji. – ...Mówiłem ci, że jesteś ważny – powiedział. – Tylko dla ważnych gości zbierają się razem po południu. Zwykłe spotkania, co tygodniowe, odbywają się wieczorami. To znaczy powinno być dzisiaj wieczorem, ale chyba zamierzają zostać tu do jutra dla ciebie. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem – trzy spotkania pod rząd! Bleys zapewnił młodzieńca, że postara się docenić honor wyświadczony mu przez Radę. Nie był już jednak tak zgodny, gdy dotarli do drzwi jego apartamentu. Uprzejmie lecz pewnie zaprotestował przeciw sugestii Stażysty, że chciałby osobiście podziękować Antoninie Lu za uprzejmość okazaną mu rano. Sean pozwolił sobie pokazać rozczarowanie, ale nie próbował naciskać. Bleys zostawił go przed drzwiami i wszedł. Hol wejściowy był pusty. Drzwi prowadzące do prywatnego salonu i dalej do sypialni były otwarte, choć nie dochodził zza nich żaden dźwięk. Poszedł dalej i w ostatnim salonie stanął przed błękitną bańką. Kiedy zatrzymał się, bańka rozszerzyła się, wchłaniając go do wnętrza. W środku znajdowali się Toni, Dahno, Henry i dwóch nieznajomych mężczyzn. Cała grupa żywo dyskutowała, teraz przerwali konwersację i zwrócili się wjego stronę. – Co się dzieje? – zapytał. – Interesujące wieści – powiedział Dahno. – Jeśli tylko człowiek jest zainteresowany informacjami, to wszystkiego na tej planecie można się dowiedzieć w ciągu godzin jeśli nie minut... – Ale nie czegoś, co zostanie powiedziane we wnętrzu tej nieciągłości – wtrącił się jeden z obcych. Był chudym, łysiejącym młodym człowiekiem z kilkoma włosami sterczącymi nieestetycznie z nosa i uszu. Ubrany był osobliwie, w niebieski strój sportowy, jakby wyszedł właśnie z jakichś zawodów lekkoatletycznych. Dahno w uspokajającym geście wyciągnął potężną dłoń, przycherlawym młodzieńcu wyglądającą, jakby mógł w całości ukryć go w jej cieniu. – Zgadza się, za wyjątkiem tej nieciągłości – potwierdził Dahno. – Bleys, to Will Sather – wskazał młodzieńca, który przed chwilą się odezwał – i Kaj Menowsky, lekarz z Newtona, po stażu u Exotikow. Kaj Menowsky był niższy i bardziej schludny. Miał kruczoczarne włosy, czarne oczy i agresywny wygląd. – Zaszczycony – krótko powiedział w ich stronę Bleys, zwracając się z powrotem do Dahno. – I jeśli Kaj Menowsky zechce, oszczędzi nam to kłopotu szukania dla mnie lekarza. Dahno, miałeś właśnie wyjaśnić, czemu się tu znaleźli. – Chcą do nas dołączyć – powiedział Dahno – i myślę, że dość dobre argumenty przemawiają za tym. Will Sather jest twórcą używanej przez nas bańki ochronnej. Dzięki swoim powiązaniom dowiedział się dwóch rzeczy. Po pierwsze – wbrew wszelkim newtońskim zwyczajom, prawom i porządkom, Rada skradła sekret jego urządzenia. Po drugie, wydaje się, że ma całkiem niezłe rozeznanie w ich planach wobec ciebie. Oczywiście, będziemy musieli zaczekać, aż zdasz nam relację. – Dziękuję – powiedział Bleys. – Podziękowania zbędne – radośnie odpowiedział Dahno. – W każdym razie ma ze sobą tajemnicę tego urządzenia i chce się nim z nami podzielić, jeśli zabierzemy go ze sobą – a przy okazji i tak był wcześniej członkiem podziemnej organizacji Innych. Podobnie jak Kaj. Z powodu planów Rady wobec ciebie, Will Sather zaproponował Kajowi, aby i on do nas dołączył. Wszystko, czego chce w zamian, to ochrona i bezpieczne wywiezienie ich obu z Newtona. Za to będzie dla nas pracował tak długo, jak będziemy chcieli. Kaj również zaoferował swoje usługi. – A czego przez swoje powiązania dowiedział się Will Sather na temat planów Rady wobec mojej osoby? – zapytał Bleys. – Sądzi, że w taki czy inny sposób spróbują cię ze sobą związać i że najprawdopodobniej zrobią to, używając środków farmakologicznych mających zapewnić im twoją współpracę. Dlatego właśnie jest z nim Kaj Menowsky. Jest lekarzem ze specjalizacją w lekach, które mogły zostać użyte. – Właściwie – odezwał się Kaj żywym, lekkim barytonem mówiąc szybko i precyzyjnie – „leki” to niezbyt właściwe słowo. – Zapewne – zgodził się Dahno. – W każdym razie później możemy zająć się definicjami. Bleys, co Rada ci zrobiła? – Te wiadomości nie były wyssane z palca – powiedział Bleys. – Najpierw powiedzieli mi, że ignorując mój immunitet dyplomatyczny zamierzają postawić mnie przed sądem pod zarzutem sabotażu... – Nie mogą tego zrobić! – wykrzyknęła Toni. – Mogliby, ale biorąc pod uwagę koszty polityczne takiego kroku, nie sądzę, by naprawdę chcieli. Kiedy skierowałem ich w nieco innym kierunku, wyszli z ofertą kontynuacji moich wykładów na różnych światach, ale na warunkach korzystnych dla nich. Aby zapewnić sobie moją współpracę, wstrzyknęli mi coś, co według ich zapewnień nie zacznie działać wcześniej niż za dwadzieścia sześć do dwudziestu ośmiu godzin, ale na wszelki wypadek powinienem zjawić się u nich wcześniej. W kilku zwięzłych słowach przedstawił całość zajścia. – Dobrze się teraz czujesz? – szybko zapytała Toni. – Całkowicie – stwierdził Bleys. – Odniosłem wrażenie, że mam nie odczuwać żadnych zmian przez przynajmniej dwadzieścia sześć godzin. Na koniec powiedzieli jeszcze, że chcą spotkać się ze mną ponownie jutro po południu, mniej więcej wtedy, kiedy zacznę zwracać uwagę na ewentualne efekty środka. – Tak myślałem. – Kaj Menowsky wstał z miejsca. – Lepiej natychmiast ci się przyjrzę. Mam ze sobą przenośny sprzęt, a im prędzej będziemy wiedzieć, z czym mamy do czynienia, tym lepiej. Jak już powiedziałem, „leki” nie jest najlepszym terminem na to, co ci wstrzyknięto. – Tak – zgodził się Bleys – jestem zainteresowany jak najszybszym wyleczeniem, jednak najpierw zajmę się czymś innym. Będę musiał poprosić ciebie i Willa Sathera o przejście na kilka minut do innego gabinetu, żebyśmy mogli przedyskutować coś na osobności. Nie musicie się martwić tym, że chcę rozmawiać bez was. Po prostu nie należycie do mojego ścisłego otoczenia, a w tej chwili lepiej będzie, jeśli zechcecie się uważać za pasażerów, których zabierzemy ze sobą. Toni, zaprowadzisz ich? – Tędy proszę – zaprosiła ich Toni. Dahno otworzył bańkę i wyprowadziła ich na zewnątrz. – O co chodzi? – zapytał Dahno. – Poczekamy na powrót Toni – stwierdził Bleys. – No, jest. Pozwólcie, że usiądę, reszta może lepiej też niech to zrobi. Wciąż czuję się doskonale – ale i tak usiądźmy. – Dahno – zaczął, patrząc na przyrodniego brata. Jednak ten mrugnął do niego, równocześnie sięgając do kieszeni. – Wyprzedzam cię – powiedział Dahno. Wyciągnął z kieszeni rękę, trzymając w dłoni małe urządzenie i już po chwili otoczyła ich błękitna sfera. – Dzięki – rzucił Bleys, kiedy Dahno ponownie chował urządzenie do kieszeni. – Ponieważ chcę się zobaczyć z lekarzem, będę mówił w skrócie. Zasadniczo, Rada najpierw rzuciła na mnie groźby... Opowiedział im o spotkaniu z Radą, tym razem przedstawiając również własną interpretację wydarzeń. – Więc rzeczywiście podali ci jakieś środki – ze złością stwierdził Dahno. – Tak. Oznacza to, że mamy mniej niż dwadzieścia sześć godzin by się przygotować. Razem z dryfem obrócił się w stronę Henry’ego. – Henry – powiedział – pamiętasz, kiedy przyszedłeś do mnie na Zjednoczeniu z ofertą pomocy, powiedziałem, że jesteś odpowiedzią na coś, czego bardzo potrzebowałem? Powiedziałem też, że moi ochroniarze mogą też zostać zmuszeni pełnić funkcje grupy uderzeniowej? – Pamiętam – odpowiedział Henry. – No cóż, teraz rzeczywiście będziemy musieli użyć twoich Żołnierzy jako oddziału uderzeniowego – stwierdził Bleys. – Zamierzam jutro udać zwykłego turystę i odwiedzić Symphonie des Flambeauxpodczas wieczornego przedstawienia. W jakiś sposób będziecie musieli zabrać mnie stamtąd bez zwracania na siebie uwagi, jednak uzbrojeni i, jeśli będzie to konieczne, gotowi do pokonania oporu... – To będzie konieczne – wtrącił Dahno. Bleys kiwnął głową. – Pokonanie oporu w drodze do portu kosmicznego i naszego statku. Toni, skontaktuj się z nimi, jak tylko skończymy tę rozmowę. Skinęła głową. – W porządku – Bleys kontynuował. – Rada nie będzie chciała z tego robić otwartego przedstawienia, ale z pewnością spróbują kilku potajemnych sposobów przeszkodzenia mi w ucieczce, nawet biorąc pod uwagę, że mam w sobie ten zaaplikowany mi przez nich środek. Oznacza to, że ty, Dahno, a prawdopodobnie również i Toni, będziecie musieli dowiedzieć się kilku rzeczy, takich jak rozkład widowni Symfonii, wejść do niej i wszelkich miejsc, które mogą zostać wykorzystane do zatrzymania nas. Jak wspomniałem, ich działania będą musiały być dyskretne, co w połączeniu z elementem zaskoczenia będzie działać na naszą korzyść. Jeśli chodzi o szczegółowe wykorzystanie Żołnierzy, to już oczywiście twoja działka, Henry i pozostawiam to w twoich rękach. – Nie mogę zrobić zbyt wiele – stwierdził Henry – dopóki nie dowiem się czegoś więcej na temat rodzaju możliwej opozycji, jak będzie uzbrojona i jaką może zastosować taktykę – jej zalety i wady. Spojrzał na Dahno. – Możesz mi dostarczyć tych informacji? – Tak sądzę. – Dahno zmarszczył czoło. – Właściwie mogę być w stanie dowiedzieć się znacznie więcej niż sądzisz. Wszystkie społeczeństwa tak zamknięte jak to, mają swoje słabości. Na przykład, przy stosunkach panujących na Cassidzie zajęło mi cztery czy pięć dni, zanim dowiedziałem się w ogóle kto może wiedzieć, jakie mają tam najlepsze urządzenia antypodsłuchowe. Tutaj była to kwestia trzech godzin i pół tuzina rozmów. – A więc dobrze – stwierdził Bleys. – Wiecie, co macie robić, więc może od razu się tym zajmiecie? Omówcie to jeszcze między sobą. Spotkamy się za jakieś trzy godziny na kolacji. – Teraz pójdziesz spotkać się z lekarzem? – zapytała Toni. – Nie ma pośpiechu. Mam jeszcze trochę czasu, nawet jeśli ludzie z Rady nie blefowali – a biorąc pod uwagę mój status dyplomatyczny, blef jest całkiem możliwy... – Hmm... – wydobył z siebie powątpiewająco Dahno. – Muszę przemyśleć całą tę newtońską sytuację, zazwyczaj najlepiej mi to wychodzi, kiedy pozwolę najpierw popracować nad tym mojej podświadomości. Wstał z miejsca. – Zamierzam się zdrzemnąć. Porozmawiamy znowu przy kolacji. Wtedy będzie mógł mnie zbadać ten lekarz. Przez chwilę Toni wyglądała, jakby miała się z nim spierać, ale nic nie powiedziała. Rozeszli się. O ile w zakresie regularnego, nocnego snu, można by określić Bleysa jako cierpiącego na bezsenność – często leżał tylko w łóżku z myślami galopującymi przez głowę w coraz większym tempie – to przy popołudniowych drzemkach zazwyczaj usypiał zaraz po zamknięciu oczu. Na szczęście tym razem było podobnie. Położył się i wydawało mu się, że ledwie zamknął oczy. Ledwie mrugnięcie – i otworzył powieki, czując przyjemne ciepło na widok zbliżającej się do łóżka Toni. W umyśle wciąż tkwił ślad snu o niej, więc nie zdziwił się widząc ją; uśmiechnął się do niej. – Już pora kolacji – powiedziała. – Zebraliśmy się po przygotowaniu raportów dla ciebie. Jesteś gotów do nas dołączyć? – Natychmiast. – Bleys zrzucił z siebie resztki sennej ociężałości i przerzucił nogi nad krawędzią łóżka. Stół dryfowy w jadalni zmniejszono do rozmiarów odpowiednich dla czworga osób; posiłek już czekał. Kiedy siadali, Bleys zauważył, że Henry bezgłośnie porusza wargami i uświadomił sobie, że wuj odmawia modlitwę przed posiłkiem. Przywołało to na chwilę wspomnienia jego pierwszego posiłku na farmie Henry’ego na Harmonii; potem wspomnienia zostały zmiecione przez aktualne troski. Przystąpili do posiłku. Przez przejrzystą ścianę okienną wpadało do środka późnopopołudniowe światło Alfy Cenauri B, wypełniając pokój ciepłym światłem. – Och, prawie zapomniałem. – Dahno odstawił swój kielich z winem i sięgnął do kieszeni. Po chwili znów otoczyła ich bańka nieciągłości, zapewniając prywatność. – A przy okazji – odezwał się Bleys. – Gdzie są nasi dwaj ochotnicy – Will Sather i Kaj Menowsky? Ktoś się nimi zaopiekował? – Przydzieliłem im Żołnierza pilnującego, by niczego im nie zabrakło. Toni dała im pokój z sypialnią w jednym z krańców twojego apartamentu – odpowiedział Henry. – To wystarczy? – W porządku – potwierdził Bleys. – Zobaczę się z tym lekarzem zaraz po tym, jak skończymy tutaj. Protestował przeciw odkładaniu badania na później? – Nie był z tego powodu zbyt szczęśliwy – odpowiedział Dahno. – Odbyliśmy krótką rozmowę. Jak twierdzi, im prędzej, tym lepiej, ale właściwa diagnoza wymaga sprzętu, którego tu nie mamy i nie odważymy się sprowadzić w obawie przez zaalarmowaniem Rady. Razem z kilkoma rzeczami, które nasz lekarz ma ze sobą, szpital pokładowy statku będzie miał całe niezbędne wyposażenie do syntezy antidotum – tyle że on nazywa to „przeciwantagonistą”. Zjedz z nami kolację i zorientuj się w sytuacji. Potem możesz iść na badanie. – Dobrze – odpowiedział Bleys. Prawdę mówiąc, był głodny i spragniony. Zaczął jeść i machnął ręką w stronę pozostałych. – A więc proszę, powiedzcie mi, czego się dowiedzieliście. Cała trójka popatrzyła po sobie. – Ty zacznij, Dahno – stwierdziła Toni. – Dobrze. Bleys, już wprowadziłem Henry’ego. Mają tu cztery zbrojne grupy, które Rada może wprowadzić do akcji, jeśli spróbujemy wywieźć cię poza planetę. Pierwszą i najbardziej dostępną jest tajny wydział policji miejskiej. Jednak Rada może nie chcieć, aby informacja o nas rozniosła się w policji Woolsthorpe, skąd łatwo mogłaby przeciec do mediów. Wiadomości oczywiście są kontrolowane przez Radę, ale jest to proces automatyczny i w dużym stopniu opierający się na autocenzurze, także w tym przypadku informacja mogłaby nie zostać zablokowana i przedostać się do serwisu. Bleys skinął. Dahno mówił dalej. – Druga grupa do inspektorzy bezpieczeństwa Laboratoriów, mający tu swoją kwaterę główną. Stanowią grupę paramilitarną działającą zazwyczaj w mundurach – a wątpię, żeby Rada chciała, by otwarcie działali przeciw tobie jacyś mundurowi – sytuacja mogłaby wyglądać inaczej w przypadku działań nie w miejscu publicznym. Oczywiście, mogliby wysłać ich w ubraniach cywilnych, ale to duża i częściowo publiczna organizacja, więc wprowadzenie ich do akcji wymagałoby czasu. Znacznie bardziej prawdopodobny jest oddział specjalny policji Woolsthorpe. Tak naprawdę składa się z większej liczby małych drużyn – jednak są wyszkoleni, by działać wspólnie, jako większe jednostki. Są też szkoleni do walk w mieście. Henry zgodził się, że to najbardziej prawdopodobny przeciwnik, na jakiego możemy się natknąć – i przypuszczalnie pierwszy, jakiego zobaczymy. Przerwał. – Cóż – stwierdził Bleys po chwili ciszy – wspomniałeś o czterech. – Przepraszam – odpowiedział Dahno. – Faktycznie. Są jeszcze Strażnicy Rady, specjalnie szkoleni ochroniarze podlegający wyłącznie Radzie, mający za zadanie ochronę i pilnowanie członków Rady oraz pracowników jej agend. Prawdopodobnie mogliby zostać wysłani najszybciej, ale nie są szkoleni do działań w większej grupie. Aha, są tu jeszcze koszary floty kosmicznej – tak się składa, że w Woolsthorpe jest Kwatera Główna Newtońskich Sił Kosmicznych. Mają tu koszary dla wojska pełniącego funkcje żandarmerii. Jednak to oddziały czysto wojskowe i Henry sądzi, że raczej nie zostaną użyte przeciwko nam. Nie są szkoleni do walk partyzanckich i z punktu widzenia Rady większość ich uzbrojenia jest zbyt potężna do użycia w mieście. Innymi słowy, mogliby nas dostać, ale zniszczyliby przy okazji część miasta lub portu kosmicznego. – Rozumiem – stwierdził Bleys. – Henry, co myślisz o tym wszystkim? Popatrzył na Henry’ego. – Jak powiedział Dahno – odezwał się Henry – mam już jasny obraz tego, co trzeba zrobić – zerknął na Dahno i Toni, potem skierował wzrok z powrotem na Bleysa – dzięki informacjom tej dwójki. Znów spojrzał na tamtą dwójkę. – Tak więc, jeśli nie macie nic przeciw temu – oboje skinęli głowami, więc ponownie skierował uwagę na Bleysa – Bleys, nie będziesz robił nic, po prostu pozwolisz innym zająć się tobą. W tym przypadku będziesz w sytuacji doktora Menowskiego i wynalazcy błękitnej bańki. Będziesz pasażerem, którego mamy bezpiecznie dostarczyć do statku. Przerwał i surowo spojrzał na Bleysa. – Rozumiem – odpowiedział tamten. – Dobrze. Popołudniowe przedstawienie Symphonie des Flambeaux odbywa się dość późno, więc kiedy cię z stamtąd zabierzemy, będzie już zmierzchało, a później zapadnie całkowita ciemność, księżyce są w nowiu. To nam pomoże. Żołnierze mają duże doświadczenie w nocnej walce – to się przyda w działaniach przeciw Newtończykom, jakich według Dahno możemy spotkać po drodze. Pójdziesz do Flambeauxz Toni, a ona wyprowadzi cię stamtąd tuż przed końcem przedstawienia. Rób co każe i wyjdź z nią z sali. Zabierze was stamtąd pojazd kierowany przez Żołnierza. – Tylko jeden pojazd z kierowcą? – zapytał Bleys. – Jeden – odpowiedział Henry. – Każdy z Żołnierzy będzie miał własne zadanie, którym zajmie się niezależnie, między innymi zdobycie pojazdu dla siebie i ewentualnie jeszcze paru, w zależności od ich zadań. Wszyscy wypełnią swoje misje w różnych częściach miasta. Pojazdy zostaną ukradzione, a ich systemy alarmowe i zewnętrznej kontroli zniszczone, więc będą mogli swobodnie się poruszać. Ważne jest, żebyśmy nie zbierali ludzi w jednym miejscu podczas pierwszego etapu ucieczki. – Świetnie – powiedział Bleys. – To twoja działka, Henry. Jeśli sądzisz, że tak będzie lepiej, tak zrobimy. Ale planujesz zebranie nas wszystkich w jednym miejscu później podczas ucieczki? – Tak. Są cztery miejsca, gdzie mogą spróbować nas zatrzymać. Pierwszym będzie wyjazd z miasta na drogę prowadzącą do portu kosmicznego. Drugim jest most na autostradzie nad rzeką Da Vinci. Jednak w chwili, gdy dotrzemy do mostu, powinno być już dostatecznie ciemno. – Popraw mnie, jeśli się mylę – powiedział Bleys – ale wydawało mi się, że wojsko, grupy paramilitarne czy nawet zwykła ochrona będzie miała urządzenia umożliwiające oświetlenie terenu plus noktowizory. – To prawda – zgodził się Henry. – Jednak będziemy poruszać się bardzo szybko i mamy nadzieję, że nie zdążą ustawić oświetlenia. Prawdopodobnie będą mieli jakieś reflektory w pojazdach, ale nasi Żołnierze zajmą się nimi. – Rozumiem – stwierdził Bleys. – Mów dalej, Henry. – Kiedy już przedostaniemy się przez most, następnym miejscem na ustawienie blokady będzie wjazd na teren lądowiska. Teoretycznie możemy się dostać na lądowisko dowolnym wejściem – a wiesz, jak jest rozległe – co powinno oznaczać, że będą musieli obstawić wszystkie możliwe wejścia, a tym samym rozdzielić siły. W połączeniu z wciąż panującą ciemnością powinno zapewnić nam to przewagę przy wkraczaniu na lądowisko. – Czy wiemy, gdzie na płycie stoi Favored? – Tak. – Henry spojrzał na Dahno. – Nic szczególnego – odezwał się tamten. – Po prostu zadzwoniłem na lotnisko, a automatyczny system udzielił mi informacji. – Z początku nie będą wiedzieli, co jest naszym celem na lądowisku – powiedział Henry – ale w miarę jak zaczniemy się zbliżać, będą w stanie skupiać siły. Jak tylko jasne stanie się, do którego sektora się kierujemy, będą mogli zorganizować tam prowizoryczną obronę, mogącą jednak okazać się całkiem skuteczną. To będzie ostatni opór, jaki będziemy musieli pokonać, by dostać się do statku. Będą próbowali nas powstrzymać nawet w chwili startu. Dahno twierdzi, że kiedy już wystartujemy i skierujemy się w przestrzeń, ze względów prawnych będą musieli zostawić nas w spokoju, a kiedy tylko wylecimy poza atmosferę, będziemy mogli dokonać skoku fazowego i znajdziemy się poza ich zasięgiem. Szkoda czasu, żeby się teraz tym przejmować. Idź teraz do Menowskiego i niech cię obejrzy. – Zrobię tak. – Bleys zmarszczył się lekko. – Jednak, wybacz mi, wuju, przekazałeś mi sporo ogólnych informacji, ale żadnych szczegółów. Czy nagle stałem się kimś, komu nawet moi właśni ludzie nie ufają? Dahno i Toni równocześnie zaczęli mówić, ale uciszył ich głos Henry’ego. – To moja działka, Bleys. Kaj powiedział nam o tym co z tobą zrobiono. O ile głównym celem Rady było podanie środka, który cię zabije, jeśli nie dostaniesz antidotum, bez wątpienia dostałeś jeszcze coś – może nawet jesteś ich informatorem. – Informatorem? – Bleys zmarszczył się. – Środek chemiczny, który sprawiłby, że będziesz mówił – wyjaśniła Toni. – Od stuleci wiadomo, że nie ma czegoś takiego, jak serum prawdy. Jednak istnieją środki sprawiające, że mówi się w sposób niekontrolowany, podobnie jak ktoś pod wpływem alkoholu może wyjawić więcej niż osoba trzeźwa, tylko znacznie skuteczniejsze. Osoba poddana działaniu czegoś takiego wypapla wszystko. Wyobraź sobie pijacki słowotok zwielokrotniony do poziomu przymusu. Na chwilę zapanowała cisza. – Widzisz, Bleys – Henry odezwał się niewzruszonym głosem – gdybyś znał szczegółowo moje plany i schwytaliby cię Newtończycy, Rada mogłaby dowiedzieć się wszystkiego – łącznie z zadaniami wyznaczonymi poszczególnym Żołnierzom. Moim obowiązkiem jest ochraniać tych, którzy dla nas walczą. Ostatnie słowa wypowiedział tym spokojnym, ale nieuchronnym głosem, jakim oznajmiał swoje decyzje. Jednak patrząc na niego, Bleys zauważył w kącikach jego oczu te same znaki, które widział tam już wcześniej. Było to krótko po tym, jak Bleys zamieszkał z rodziną Henry’ego na Zjednoczeniu; Henry uznał, że musi zbić starszego syna, ponieważ wierzył, że tego wymaga jego ojcowski obowiązek. Fakt, że to zrobił, prawie zniszczył emocjonalnie Bleysa. Wychowywała go matka, mieszkanka Kultis, jednej z planet Exotikowwierzacych, że świadome wywołanie bólu – zwłaszcza fizycznego – w innej istocie ludzkiej było nie tylko najgorszym z przestępstw; ale wręcz nie do pomyślenia. Na ślepo, zmagając się z koszulą nocną, do której nie był przyzwyczajony, Bleys próbował dostać się do starszego kuzyna. Henry nie dopuścił do tego i zatrzymał go łagodnie, posyłając z powrotem do łóżka. Wtedy właśnie Bleys zobaczył w kącikach oczu Henry’ego ból, powstrzymywany przez nieugiętą wolę. Tym razem jednak ból nie dotyczył jego kuzyna Joshui. Henry cierpiał za Bleysa. Rozdział 30 Bleys stał w środku równobocznego trójkąta utworzonego z trzech, mniej więcej metrowej wysokości urządzeń, świecących irytującymi, czerwonymi lampkami oznaczającymi aktywność. Obsługiwał je Kaj Menowski. Dzięki rozwojowi techniki Bleys nie musiał nawet się rozbierać – całe ciało skanowane było z mikroskopową dokładnością. – Nie ruszaj się – odezwał się Kaj. – Każde poruszenie przerwie pracę diagnozera i będę musiał go od nowa kalibrować. Im mniej się będziesz ruszał, tym szybciej skończy się badanie. Kaj w zamyśleniu odczytywał serię hieroglifów drukowanych na taśmie wyrzucanej z komputera. Słowa medyka ubodły Bleysa. Dla kogoś, kto trenował swoje ciało tak rygorystycznie jak on, zabrzmiały prawie jak obelga. Powiedział sobie ponuro, że powinien umieć stać w całkowitym bezruchu dowolnie długo. Po prostu był do tej chwili niedbały, uwalniając myśli i pozwalając ciału samemu o siebie zadbać. Ale od tej chwili ... jestem posągiem powiedział sobie. Posągiem z litego marmuru. To właśnie odkryje diagnozer. Marmur. Nieruchomy. Moje poczucie czasu skurczy się, więc niezależnie od tego jak długo będę stał, wydawać się będzie, że minęło zaledwie kilka sekund. Bleys skupił umysł i osiągnął pożądany stan. Maszyny już nie zabrzęczały... czas nie miał znaczenia, do chwili, aż Kaj znów się odezwał. – Cóż, to na razie wyjaśnia sytuację – rozbrzmiał głos budzący Bleysa do świadomości, że czerwone światełka zgasły. – Wygląda to tak, jak się spodziewałem. Rada dodatkowo wprowadziła środek mający zmusić cię do niekontrolowanego mówienia – nietrudno będzie go zidentyfikować i zneutralizować. Zasadniczym problemem jest substancja mająca zaatakować twoje DNA – prawie na pewno efekt wspólnych eksperymentów ze Starą Ziemią, mających na celu odtworzenie form zwierzęcych, które wyginęły tam z powodu polowań i zanieczyszczenia środowiska. Nic nie zrobię z żadnym z tych środków, dopóki nie dostaniemy się do szpitala na pokładzie waszego statku kosmicznego. Teraz jednak wiem już, gdzie i czego szukać. – To sporo jak na takie badanie, prawda? Ile to trwało, pół godziny? – Trochę dłużej – odpowiedział Kaj. Oderwał taśmę z hieroglifami, złożył ją i wsunął do jednej z kieszeni marynarki. Wskazał nieaktywne już urządzenie. – Ono wykonało za mnie całą pracę. Rada nie wykazała się wyobraźnią. Środek zmuszający do mówienia jest standardowy, powszechnie używany. Biorąc to pod uwagę, wystarczyło sprawdzić poszczególne możliwości, aż zidentyfikowałem tę właściwą. Intruz genetyczny wymagał nieco więcej wyobraźni i pracy detektywistycznej. Ale, jak powiedziałem, nic, czego bym się nie spodziewał. – Jak mogłeś w ogóle spodziewać się czegoś konkretnego? – z ciekawością zapytał Bleys. – A przy okazji, nadal czuję się dobrze. – I prawdopodobnie tak pozostanie – aż do mniej więcej godziny czy dwu przed limitem czasowym – który może, ale nie musi pokrywać się z podanym ci terminem. Możesz zacząć czuć coś wcześniej, ale wrażenia powinny być delikatne. Jednak po przekroczeniu granicy cały proces będzie bardzo gwałtowny. Mam nadzieję, że do tego czasu znajdziemy się na statku i będę w stanie ci ulżyć, walcząc równocześnie z podanymi ci środkami. Jeśli zaś chodzi o spodziewanie się czegokolwiek, to kwestia wiedzy na temat tego, co można użyć i efektów działania tych środków. – Powiedziałeś, że wprowadzili do mojego ciała jakieś obce DNA? – zapytał Bleys. – Możesz to nazwać fragmentem DNA. To wytwór nanotechnologii, mogący zaatakować wrażliwe części twojego systemu i zmienić je w coś innego, podobnego lecz destrukcyjnego dla ciebie. Bleysa kusiło, by spytać lekarza skąd pochodziło to obce ciało i jak działało. Popychał go ku temu jego wieczny głód informacji, ale poza ścianą okienną pokoju zapadła już ciemność, a miał przed sobą spotkanie, o którym lekarz nie powinien wiedzieć. – Powiedziałeś, że teraz dobrze się czujesz? – ostrym tonem zapytał Menowsky. – Oczywiście – odpowiedział Bleys. – Sam powiedziałeś przecież, że aż do końca niczego nie poczuję? – Powiedziałem, że nie powinieneś – stwierdził Menowsky. – Ale nigdy nie zaszkodzi się upewnić. Jeśli zauważysz jakąś zmianę w swoim samopoczuciu, natychmiast daj mi znać. Natychmiast. Jak zrozumiałem, jutro po południu wszyscy udamy się do portu kosmicznego. Czy będę w pojeździe z tobą? Z tego co mówiono wynika, że możemy mieć problemy z dostaniem się na statek. – Pewne jest, że będą z tym problemy – powiedział Bleys. – Nie wiem, czy będziesz w tym samym pojeździe co ja. Jeśli uważasz, że to konieczne, skontaktuj się z Henrym i wyjaśnij mu to. To on organizuje całą akcję i od niego zależy decyzja. – Zdecydowanie powinienem być z tobą – oświadczył Menowsky. Bleys przyjrzał mu się uważnie. – Doktorze – powiedział wolno – ile według ciebie mam czasu? – W sytuacji, gdy mamy do czynienia z ciałem nanotechnologicznym, nigdy nie można mieć stuprocentowej pewności. Każdy z nas jest niepowtarzalny. – A więc twierdzisz, że szansa, iż będę cię potrzebował jest bardzo mała? Czemu więc uważasz, że powinieneś być ze mną? Czy może coś innego każe ci to zrobić? – Prawdę mówiąc, tak. Domyśliłem się jakiego rodzaju środka użyją wobec ciebie, opierając się na wiedzy dotyczącej medycyny i środków używanych przez Radę w przeszłości. Spodziewałem się, czego użyją – jeszcze jeden dowód, na ich głupotę. – Głupotę? – powtórzył Bleys. – Mnie wydali się dość inteligentni. – Są inteligentni, w swoich własnych dziedzinach – zgodził się Kaj. – I wszyscy są dobrymi, nawet doskonałymi naukowcami, jeśli nawet nie prawdziwymi, z krwi i kości uczonymi. Ale głupio postępują wobec ludzi. To efekt urzędowania w Radzie. Władza robi to z większością ludzi. Sprawia, że stają się aroganccy i obojętni. Ktoś, ktoużywamedycyny wyłącznie dla własnej korzyści, stracił większość – jeśli nie wszystko – ze swojego człowieczeństwa. Stali się przynajmniej częściowo tyranami, a im dłużej dzierżą władzę – a większość z osób, które tam widziałeś zasiada w Radzie od lat – tym bardziej robią się bezwzględni, aż stają się nie lepsi od tyranów Starej Ziemi, torturujących i mordujących dla zachcianki. Kaj miał dziwny sposób mówienia. Nie ze złością, ale sprawiał wrażenie, jakby gotów był zezłościć się, gdyby tylko ktokolwiek zaczął się z nim spierać i potrafił przekazać to sposobem mówienia. – W porządku – powiedział Bleys. – Cieszę się, że to rozumiesz – powiedział Kaj. – Widziałem już, jak zniszczyli wielu bardzo porządnych ludzi. Teraz, dzięki tobie, zamierzam utrzeć im nosa i pozbawić ich czegoś, czego bardzo pragną. Nie podniósł głosu, ale jego oczy ściemniały, jak płonące czarne węgle. – Dlatego zgodziłeś się pójść za Willem Satherem? – zapytał Bleys. – To jeden z powodów. Jeśli chodzi o wiedzę – wiedziałem, że przyleciałeś na Newtona i na co cię stać. – Dobrze – powiedział Bleys. – Po prostu powiedz Henry’emu, że zgodziliśmy się, że powinieneś jechać ze mną. Teraz wychodzę, mam spotkanie. Spakuj swoje diagnozery, a ja wyłączę bańkę ochronną. W drodze powrotnej do swojego pokoju Bleys musiał przejść przez kilka innych pomieszczeń, ale nikogo nie spotkał. Wciąż był stosunkowo wczesny wieczór, około godziny dwudziestej. Pomyślał, że prawdopodobnie zajmują się przygotowaniami do jutrzejszej próby ucieczki. Teraz jednak miał się zająć czymś, co określił mianem spotkania. Rzeczywiście było to spotkanie, jednak takie, w którym druga strona nie spodziewała się jego uczestnictwa. Chodziło o wieczorne spotkanie Rady, o którym wspomniał wcześniej Sean O’Flaherty. Prywatny gabinet Bleysa znajdował się w pokoju narożnym, stanowiącym ostatni z długiego rzędu połączonych pokoi składających się najego drogi apartament. Dwie ściany były od wewnątrz przezroczyste, miał więc prawie szeroką panoramę miasta w zapadającym zmierzchu. Przed wejściem do pomieszczenia użył kontrolek swojej bransolety, by nie dopuścić do automatycznego włączenia się świateł. Kiedy przeszedł przez drzwi, zablokował je kolejną trójklawiszową kombinacją na bransolecie i czekał. Stopniowo jego oczy zaczęły przyzwyczajać się do oświetlenia. Podłużne, prostokątne pomieszczenie było mroczne i pełne cieni, ale wszystkie sprzęty były widoczne. Przy odrobinie wyobraźni można było pomyśleć, że pokój skąpany jest w łagodnym blasku księżyca – choć żadnego z księżyców Nowej Ziemi nie było w tej chwili na niebie. Blask świateł z zewnątrz zapewniał dziwny, ale odpowiedni substytut. Bleys stał tak jeszcze chwilę zastanawiając się nad swoją peleryną, stanowiącąjego znak rozpoznawczy. Chciał wyglądać imponująco, lecz była niepraktyczna, więc ograniczył się do czarnego garnituru z modną obecnie na Newtonie szeroką czerwoną wstęgą w pasie. Ruszył.. Bleys podszedł do drzwi balkonowych w bocznej ścianie budynku. Widział teraz balkon należący do sali spotkań Rady. Twarz i dłonie owiała mu chłodna wieczorna bryza. Nie pamiętał, czy zauważył podobny chłód nocnego powietrza, kiedy wyszedł na ścianę hotelu pamiętnej nocy w Ekumenii. Bleys przypomniał sobie, jak pokonał narożnik, lekkomyślnie wykonując obrót na stopie, w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie próbował. Tutaj takie obroty nie będą konieczne, wspinaczka powinna być prosta. Sprawdził już możliwości dojścia. Bez wątpienia ze względów architektonicznej elegancji, każde z trzech najwyższych pięter (Bleys mieszkał na przedostatnim) był nieco cofnięte w stosunku do niższego o dobre dwadzieścia centymetrów. Spokojnie mógł więc iść przy ścianie, po powstałym w ten sposób występie głębokim na dwie szerokości stóp. Co więcej, wzdłuż górnej krawędzi każdego z cofniętych pięter umieszczono ozdobną sztukaterię sprawiającą wrażenie marmuru, grubą na kilka centymetrów i sięgającą w dół na jakieś półtora metra, z głębokimi, rzeźbionymi wzorami doskonale nadającymi się na uchwyty. Z poziomu ulicy fryzy nadawały każdemu z cofniętych pięter wygląd ozdobnego zwieńczenia. Jedno z tych wgłębień biegło bezpośrednio pod jego balkonem. Mógł na nim stanąć i łatwo podejść do sali Rady, przytrzymując się sztukaterii i przechodząc nad stojącymi mu na drodze balkonami. Widział już tego rodzaju ozdobne, udające fryzy sztukaterie, kiedy był jeszcze dzieckiem i podróżował z matką. Używał wtedy wgłębień w reliefach jako uchwytów, wspinając się do otwartego okna na pierwszym piętrze. Był wtedy znacznie lżejszy, ale z tego co pamiętał, sztukaterię solidnie mocowano do ściany przy pomocy stalowych śrub. Wątpliwe było, by ta nie została przymocowana równie starannie. Bleys odwrócił się i poszedł do swojej sypialni, gdzie z garderoby wybrał parę szarych spodni oraz czarną koszulę z długimi rękawami. Kiedy znajdzie się na zewnątrz budynku, na występie, twarz skieruje w stronę ściany. Miał rękawiczki, ale chciał czuć ścianę pod palcami. Poczuł nagłą ochotę na prysznic. Zdjął ubranie. Było coś symbolicznego w zmyciu z siebie brudu dnia, staniu się czystym i gotowym do marszu wzdłuż występu. Wszedł do kabiny prysznica. Dotknął przełącznika na konsolecie, który powinien wywołać zalanie go strumieniem wody. Jednak zamiast tego, kabina wydała się nagle zwijać wokół niego, aby nie upaść błyskawicznie rozrzucił ręce, zapierając się o przeciwległe ściany. Po krótkiej chwili wszystko minęło, tyle że skóra sprawiała teraz wrażenie, jakby została przetarta czymś chłodnym i suchym, pozostawiając ją wręcz nienaturalnie czystą – jakby każdy cal jej powierzchni oskrobano najostrzejszą z istniejących brzytew. Na chwilę spiął wszystkie mięśnie; potem uświadomił sobie, że w hotelu, na znak zamożności, zainstalowano prysznice ultradźwiękowe. Był niemal chirurgicznie czysty, znacznie bardziej, niż zapewniłoby mu mycie w wodzie. Jednak czystość nie była powodem, dla którego zdecydował się na prysznic. Chciał czuć wodę zmywającą z niego wszystko, poza obecnym celem. Co więcej, lata spędzone na ćwiczeniu się w podnoszeniu wrażliwości zmysłów sprawiły, że stały się one niezwykle czułe; tego rodzaju stymulacja ultradźwiękami, choć w zamierzeniu bardzo łagodna, natychmiast pozbawiła go poczucia równowagi. Przyjrzał się konsolecie, zauważył alternatywny przełącznik i dotknął go. Zalała go woda, o temperaturze automatycznie dostosowanej do ciepłoty ciała. Z ulgą zanurzył twarz w strumieniu. Stał tak przez kilka minut, pozwalając oblewać się wodzie. W końcu czując się niesamowicie odświeżony i czysty, jeszcze raz dotknął konsolety, zmieniając strumień wody na powiew ciepłego powietrza, które całkowicie go wysuszyło. Opuścił kabinę, ubrał się w przygotowany wcześniej ciemny strój i przełożył zawartość kieszeni do nowych spodni. Prysznic spełnił swój ą symboliczną i fizyczną rolę. Nawet niemiła chwila utraty równowagi przestała już mieć znaczenie. Wiedział, że dzięki przepisom międzyplanetarnym, tego rodzaju kabiny ultradźwiękowe nie powinny mieć dostatecznej mocy, by u kogokolwiek wywołać nieprzyjemne sensacje. Jednak w tym zakresie nie był przeciętnym człowiekiem. Od tej chwili będzie pamiętać, by używać wyłącznie wody. Kiedy już się ubrał, Bleys zawahał się nad trzymetrową wstęgą materiału stanowiącą jego pas, po czym owinął się nią i przypiął klamrę. Gdyby z jakichś powodów miano go schwytać, wolał sprawić wrażenie lekko zawianego gościa hotelowego, nie włamywacza. Kiedy wrócił do ciemnego gabinetu, z kieszeni spodni wyciągnął urządzenie przeciwpodsłuchowe. Pożyczył je od Dahno z myślą o tej wycieczce. Kontrolki urządzenia były bardzo proste: pojedyncza dżwigienka z trzema możliwymi ustawieniami – wyłączone, włączone i zatrzymane. Włączył je. Wokół niego zaczął rosnąć pęcherz, otaczając go całego. Uświadomił sobie, że jeśli go nie wyłączy, pęcherz będzie rósł dalej, więc przesunął dźwigienkę na pozycję „zatrzymane”. Bańka znieruchomiała. Kciukiem wyłączył urządzenie; bańka znikła, a Bleys ponownie wyszedł na balkon, wkładając generator do kieszeni. Nauczył się mierzyć odległość przez prawie podświadome liczenie kroków i liczył je, idąc na spotkanie z Radą. Patrząc teraz wzdłuż ściany budynku ocenił, że dzieli go od niej jakieś trzy czwarte szerokości hotelu. Bleys zerknął do pustego, ciemnego gabinetu. Nikt nie powinien przychodzić do niego przez najbliższe kilka godzin. Spojrzałwdół. Na ulicy widać było tylko pojedyncze pojazdy. Niebo było czyste. Nie pojawił się jeszcze żaden z księżyców Newtona, za to wyraźnie widać było gwiazdy. Chwycił poręcz balkonu i przerzucił nogę na drugą stronę, stawiając ją na występie poniżej. Idąc wzdłuż ściany, będzie zwrócony do niej twarzą, co powinno dodatkowo ułatwić marsz. Sięgnął prawą ręką i zaczepił palcami o wycięcia w sztukaterii nad sobą. Zawahał się, zjedna ręką na poręczy, drugą na sztukaterii. Poręcz i kamień były zimne i twarde w dotyku. Ulica znajdowała się daleko w dole i ona również byłaby twarda i zimna. Noc wokół wydawała się teraz zimniejsza, choć mało prawdopodobne, by temperatura powietrza spadła tak szybko. Spojrzał na gwiazdy. Wyglądały teraz na odległe, nie tylko od niego, ale i od siebie nawzajem. Nie sięgały już do niego jak starzy przyjaciele, rozgrzewając go i zapraszając do swojej społeczności. Były tylko kropkami odległego światła, niczym więcej. Spojrzał wzdłuż czekającej go drogi i odczuł niepokój. Nie wydawało się prawdopodobne, by Rada zezwoliła nawet na tak mało prawdopodobne podejście do swojej siedziby. Nawet dla kogoś znacznie niższego niż on, nie byłoby trudno podejść ich w tajemnicy. Możliwe, że po drodze umieszczono jakieś pułapki... W końcu uświadomił sobie, że waha się z powodu marszu po ścianie. Wcześniej założył po prostu, że będzie w stanie to zrobić, podobnie jak potrafił przejść wzdłuż ściany hotelu na Zjednoczeniu; teraz jednak zalewały go możliwości, zarówno pozytywne jak i negatywne i zdał sobie sprawę, że brak mu teraz czegoś, co miał podczas tamtej wspinaczki. Wtedy był w stanie – nie „berserkera” – słowo pochodziło z języka Starej Ziemi z czasów Wikingów. Może lepiej pasowałoby określenie „fey” – inne wieloznaczne słowo, wiążące się ze świadomością bliskości – lub szansy – śmierci. Niektóre definicje ujmowały to jako „bojaźliwy” czy „tchórzliwy”, ale nie pasowało to do tego, co wtedy czuł. Wtedy było to doświadczenie prawie radosne, jak pewne spojrzenie na nadchodzącą walkę z mrocznym wojownikiem. Test, wstęp do większego testu. Jednak cokolwiek wtedy odczuwał, teraz tego brakowało. Czuł się bardzo ludzki i ograniczony. Nigdy nie bał się wysokości, po prostu był jej świadom. Zbudził się w nim gniew. Lęk musiał odejść. Dawno temu, w dzieciństwie, podjął decyzję. Nigdy nie będzie w stanie zrealizować swoich planów, jeśli będzie się bał. Przerzucił nad barierką drugą nogę. Rozciągała się przed nim ściana budynku składająca się z przejrzystych okien. Wszystkie były ciemne, na co zresztą liczył, biorąc pod uwagę, że była to pora kolacji. Bleys ruszył do przodu niczym długonogi krab, przechodząc po drodze nad innymi balkonami. Cały świat ograniczył się do gzymsu pod nogami i sztukaterii, której przytrzymywał się dłońmi. Zwyciężyła długoletnia praktyka w samokontroli. Istniał tylko on i budynek. Spokojnie posuwał się do przodu, aż nagle rozbrzmiał jakiś wewnętrzny alarm i zatrzymał się. Nie było to nic oczywistego, jego wyszkolone zmysły nie przesłały żadnego konkretnego sygnału. Coś jednak odczuwał, coś niewytłumaczalnego, lecz nie podlegającego wątpliwości, niczym „zbliżanie się lądu”, jak przez stulecia żeglarze określali świadomość niewidocznego brzegu, schowanego za idealnym kręgiem wodnego horyzontu. Wysunął do przodu stopę, ostrożnie sprawdzając nią powierzchnię, na której się opierał. Jednak na ile mógł sięgnąć, wyczuwał twardą powierzchnię. Cofnął stopę i wolno przesunął ciało, potem wyciągnął rękę, przesuwając palcami po nierównej powierzchni sztukaterii, aż sięgnął dalej, niż był w stanie wysunąć nogę. Jego palce nagle zjechały po krawędzi, zapadając się w pustkę. Spojrzał na pozornie ciągłą powierzchnię; dłoń zdawała się być zatopiona w warstwie marmuru. Przesunął się trochę bardziej do przodu i przyjrzał uważniej, odkrywając cienką linię oddzielającą kamień od projekcji. W niewyraźnym świetle była ledwie widoczna, choć zapewne w dzień różnica byłaby oczywista. Wyglądało na to, że za tą linią nie było już sztukaterii, a jedynie jej projekcja. W słabym świetle dochodzącym z miasta w dole, złudzenie było doskonałe. A skoro sztukateria stawała się nierzeczywista, to występ poniżej... Wychylił się najdalej jak mógł i wysunął stopę, stopniowo przesuwając również ciało. Występ pozostał realny tak daleko, jak był w stanie sięgnąć, choć nad nim nie było już prawdziwej sztukaterii. Cofnął nogę. Nagle wydało mu się, że półka zwęziła się o połowę. Jeśli spróbuje iść po niej dalej bez sztukaterii, zapewniającej oparcie dla rąk, a półka nagle również zmieni się w iluzję... Spojrzał przed siebie, w stronę okien sali spotkań Rady. Dzielił go od nich już tylko jeden balkon. Strach i niepewność stanowiły złe towarzystwo. Łatwo było mu powiedzieć sobie, że istniały inne sposoby na zebranie informacji, które miał nadzieję zdobyć po dotarciu do balkonu Rady; to jednak byłaby ucieczka, a obiecał sobie, że nigdy się nie cofnie. Jeśli zrobi to raz, obawiał się, że mógłby chcieć zrobić to ponownie – i jeszcze raz, aż skończyłby życie nie osiągając swojego celu. Pomyślał o swojej wcześniejszej wspinaczce i użyciu ki do przyklejenia się do ściany budynku, by zamiast opierać się o pionową ścianę, czuć się jakby leżał na poziomej powierzchni, patrząc na gwiazdy. Zrobił to raz, może zrobić ponownie. Ta myśl była niczym czysty wiatr odganiający mgłę emocji, które przez chwilę groziły zniszczeniem poczucia celu. Kioshizumeru, pomyślał. Japoński termin na to, co chciał zrobić, uspokoił jego umysł. Kontrolę zaczynał przejmować trening. Oderwał uwagę od półki i sztukaterii, skupiając ją nahara, centrum ciała. Zebrał się z powrotem w tym punkcie, tuż poniżej pępka i poczuł się, jakby wrócił do miejsca, z którego na wszystko inne można było patrzeć z właściwej perspektywy, we właściwych wymiarach. Jego ciało zalała fala wewnętrznego spokoju. Zaczął wyobrażać sobie swoje ki, mieszczące całego ducha, skupione w hara, . głęboko w ścianie, kotwicząc go do niej. Sięgało tam, aż percepcja ściany zmieniła się, przechodząc nie do poziomej powierzchni jak na Zjednoczeniu, lecz do skosu, na którym leżał wygodnie, krzywizny nie dość stromej, by można było się zsunąć. Puścił sztukaterię i rozciągnął ręce po obu stronach, przyciskając dłonie płasko do powierzchni ściany. Ruszył w bok, przesuwając stopami po półce. Dotarł w ten sposób do następnego balkonu, sterczącego ze ściany pod dziwnym kątem. Przeszedł przez niego i ponownie wszedł na półkę z rozciągniętymi ramionami, przesuwając się wzdłuż ściany do balkonu należącego do sali obrad Rady. Przez półotwarte drzwi balkonowe słyszał już dobiegające ze środka głosy, choć nie dało się jeszcze rozróżnić słów. Pozwolił, by ściana powoli wróciła do pionu. Bleys ponownie odczuł swoją wagę na wąskiej półce. Balkon był już na wyciągnięcie ręki i rozumiał dochodzące z wnętrza głosy – i nagle pod stopami miał pustkę. Bez ostrzeżenia uderzyły w niego takie same zawroty głowy jak pod prysznicem. Tym razem jednak wielokrotnie silniejsze, zabójczo silniejsze. W jednej chwili świat zawirował wokół niego i kompletnie stracił zmysł równowagi. Rozdział 31 Bezczasowa chwila minęła – wciąż stał na półce, przyciśnięty do ściany, z rozciągniętymi ramionami i dłońmi płasko przyłożonymi do jej powierzchni, lecz krok dalej. Jego ciało zignorowało zakłócenia ucha wewnętrznego, które powinno zrzucić go z wąskiego podejścia, poddając się kontroli wyćwiczonego umysłu. Bleys na minutę stanął w bezruchu. Była to prosta, lecz paskudna pułapka na kogoś, kto zdołałby dojść tak daleko pomimo braku oparcia dla rąk. Po prostu miał szczęście, stosując kioshizumeru. Teraz jednak cel odległy był już zaledwie o kilka kroków. Doszedł do niego i przedostał się przez poręcz. Słyszał wyraźnie głosy dochodzące przez częściowo uchylone drzwi balkonowe, przez które, poruszana powietrzem z klimatyzacji hotelu wyłaniała się chwilami biała firanka, upiornie powiewając w mroku nocy. Będąc tak blisko, Bleys był w stanie widzieć niewyraźne zarysy postaci w środku. Odsunął się od drzwi, stając w kącie balkonu. Mógł stąd zaglądać do pokoju, natomiast mało prawdopodobne było, by ktoś wypatrzył go w panującym na zewnątrz mroku. Oczywiście, istniał jeszcze problem bezpiecznego powrotu do apartamentu. Nie mógł wrócić tą sarną drogą, bo psychicznie bardzo wyczerpało go związane z nią napięcie i ultradźwiękowa pułapka. W każdym razie, przyszedł tu, by podsłuchać zebranie Rady. Zmusił umysł do porzucenia wszelkich innych problemów i skupienia się na rozmowie w pokoju. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie używali błękitnej bańki. Zabrał ze sobą urządzenie Dahno w nadziei, że będzie w stanie połączyć pole ochronne Rady ze swoim. Okazało się to niekonieczne. Najwyraźniej czuli się podczas tej prywatnej sesji znacznie bezpieczniej, niż się spodziewał. Kaj powiedział wcześniej, że wcale nie zasiadali tam najbłyskotliwsi przedstawiciele swoich dziedzin. Zaglądając teraz przez zwiewną zasłonę, poruszającą się w drzwiach w miarę podmuchów powietrza, Bleys mógł nie tylko słyszeć głosy – jeden z nich miał dziwne brzmienie – ale i widzieć mówiących; jeśli nie bardzo dobrze, to w każdym razie dość, by rozpoznać, że były tam wszystkie osoby spotkane po południu. Była tam też jedna osoba więcej, stanowiąca prawdopodobnie źródło tego dziwnie brzmiącego głosu. Ktokolwiek to był, siedział najdalej od Bleysa, więc ze swojego miejsca nie był w stanie wyraźnie go zobaczyć. – Nie powinienem był pozwolić wam odwieść się od tego – mówił gniewnie Half– Thunder, głośniej i zdradzając silniejsze uczucia niż w obecności Bleysa. – Mówiłem wcześniej i powtarzam jeszcze raz, że śmieszne jest odkładanie tego kierując się jakąś nadzieją, jakoby miałby przydać się nam w przyszłości. Tak naprawdę wcale nawet nie musieliśmy z nim dzisiaj rozmawiać. Powinniśmy byli po prostu od razu się nim zająć. To dość proste i oczywiste. Miałem już wszystko przygotowane. – Głupio jest nie wykorzystywać wszystkich możliwości – zabrzmiał spokojny głos Din Su. – Zgodziliśmy się na to już jakiś czas temu. To, na co zgodziła się reszta z nas, musi teraz zostać sfinalizowane i potrzebujemy cię tylko, by uzyskać wymagane sześć głosów. Jakichkolwiek wcześniej dokonałeś przygotowań, nie powinieneś zamykać się na opinię pozostałych. – I nie musisz rezygnować z tego, co zaaranżowałeś – dorzucił Ahmed Bahadur. – Możemy zatrzymać to w pogotowiu jeszcze przez dzień czy dwa, prawda? – Oczywiście – potwierdził Half–Thunder. – Ale nie o to chodzi. Wszystko jest przygotowane i można to uruchomić w każdej chwili. – Każdy może zachować się niezgodnie z przewidywaniami i moglibyśmy znaleźć się w nieprzyjemnej sytuacji, gdyby sprawa została ujawniona – powiedziała Anita delie Santos. – Nonsens! – wykrzyknął Half–Thunder. – Oczywiście, w coś takiego wierzyliby twoi druciarze. Może to dobra teoria, ale tak naprawdę człowiek, którego wybrałem do tego zadania jest pod całkowitą kontrolą. Nie tylko posiada odpowiednie podłoże genetyczne i socjalne, bo poddałem go gruntownemu warunkowaniu. Bardzo gruntownemu! – Pomimo najlepszego programowania, każda istota ludzka może cię zdradzić – wymamrotała Anita delie Santos. – Oczywiście. Jak mówiłem, Inżynieria Ludzka może wierzyć w coś takiego – stwierdził Half–Thunder. – Więc mówisz to do protokołu? – Myśl sobie, co chcesz – odpowiedziała. – Tak. Ze względów formalnych i dla ludzi z twojego Instytutu – powiedział Half– Thunder. – Ale nie potrzebujemy wzmianek politycznych, potrzebujemy decyzji. Potrzeba nam działań. Powtarzam: byłem przeciwny temu, co zrobiliście z Bleysem Ahrensem i pomimo faktu, że uległem wam tuż przed spotkaniem z nim, rozmowa potwierdziła wszystko, czego się spodziewałem. Jest zbyt niebezpieczny, by bawić się z nim w gierki. Powtarzam to z naciskiem; po kilku godzinach spędzonych na przemyśleniach, jestem jeszcze bardziej przekonany w swojej opinii. – A więc nadal pięć do jednego – powiedziała Din Su. – Zakładam, że Georges będzie głosował razem z większością. Mam rację, Georges? – Wydaje mi się, że Thunder ma trochę racji – odezwał się Georges Lemair – ale tak, jestem z resztą. – Zgoda – powtórzyła Din Su. – Skoro więc Thunder nie chce zmienić zdania, może Gentleman zechciałby podzielić się z nami swoją opinią i dopełnić wymaganego szóstego głosu? Dodatkowa osoba przebywająca w pokoju przesunęła się nieco i Bleys był w stanie ją teraz widzieć. Natychmiast stało się jasne, czemu dziwne brzmienie głosu wywoływało jakieś echo w jego pamięci. Czyjeś nogi przesłaniały Bleysowi widok na dolną część postaci, ale widział górną połowę ciała w ciemnoniebieskiej marynarce i apaszce pod szyją, jaką mogła założyć zarówno kobieta, jak i mężczyzna. Jednak powyżej widać było już tylko rozmytą plamę holoprojekcji, taką samą, jak te, które ukrywały tożsamość dwóch osób podczas spotkania na Nowej Ziemi. – To prośba, jaką kierowano już do mnie wielokrotnie podczas wcześniejszych zebrań Rady – zabrzmiał nienaturalny głos. – Udzielę wam tej samej odpowiedzi co poprzednio. Pomimo faktu, że aby brać udział w zebraniach, teoretycznie musiałem zaakceptować pełne jej członkostwo, od początku jasno dałem do zrozumienia, że będę ograniczał się wyłącznie do udzielania informacji i przedstawiania swojej opinii na temat ich użyteczności. Nie chciałbym – i nie zrobię tego – wykorzystać żadnej ze zwykłych prerogatyw Członków Rady. Będziecie musieli to załatwić między sobą. Wewnątrz na dłuższą chwilę zapadła cisza. Bleys mógł wyobrazić sobie wyraz samozadowolenia i zwycięstwa na twarzy Half–Thundera. Wtedy ponownie zabrzmiał głos Din Su, niezmiennie spokojny i łagodny. – W takim razie obawiam się, że nie dajesz mi żadnej alternatywy. Pozostaje mi jedynie wezwanie do ponownych wyborów Rady, a ty, Half, będziesz poddany weryfikacji, jako że nie zgadzasz się z resztą. Tym razem cisza panowała bardzo krótko. – Nie zrobisz tego! – powiedział Half–Thunder. – W przypadku ponownych wyborów położyłabyś własną głowę na pieńku – nie wspominając już o głowach pozostałych osób w Radzie, zgadzających się z twoim stanowiskiem. Nie sądzę, żeby wszyscy tego chcieli. – Och, nie wydaje mi się, żeby reszta miała wiele powodów do zmartwień. Osobiście niczym się nie przejmuję – powiedziała Din Su. Bleys nigdy do końca nie docenił, jak śmiertelne ciosy można wymierzać tak pozornie spokojnym i łagodnym głosem. Groźba wjej słowach ulegała zwielokrotnieniu przez kompletny brak groźby zawartej wbrzmieniu i tonie głosu. Mówiła dalej. – Pozostali członkowie Rady głosujący wraz ze mną za reelekcją, po prostu spełniają swój obowiązek wobec Newtona polegający na troskliwym i ostrożnym sterowaniu planetą. Elektorat składający się z pracowników Instytutów zrozumie, że żaden z nas nie chciał wpaść w pułapkę szybkiego i prostego – choć możliwe, że niebezpiecznego – rozwiązania. Ta decyzja to mój obowiązek, czy nie tak, Gentleman? Na ile pamiętam Wytyczne, ta, która ma tu zastosowanie, brzmi: Każdy z członków Rady uważający, że wymaga tego sytuacja, ma prawo zażądać głosowania nad ponownym wyborem członków Rady, by sprawdzić, czy konsensus w ramach ciała rządzącego odpowiednio odzwierciedla bliskie i odległe potrzeby oraz cele Newtona... Czy dobrze to zacytowałam? – Doskonale, co do litery – zabrzmiał głos zza holoprojekcji. W pokoju rady zapadła nagła cisza. – Wiesz, Thunder, Din Su ma rację – powiedziała po chwili Anita delie Santos. – Wszyscy wypełniamy po prostu naszą powinność. Równie dobrze wiesz, że głównym celem Rady zawsze było wykreowanie Newtona na główną potęgę pomiędzy Młodszymi Światami – nie tylko na pozostaniu w cieniu, ale na władzę uznawaną. Jak uznaliśmy tu wcześniej, Bleys Ahrens ma podobne marzenie wobec siebie. Jest jednak wielka różnica między ostrożnymi działaniami podejmowanymi przez Radę w tym kierunku w ciągu ostatniego stulecia, a tym, czego może dokonać jedna osoba z darem charyzmy w ciągu kilku lat. Nie jest aż tak niebezpieczny. W stosunku do tego co zrobiliśmy i czym jesteśmy, nie stanowi prawdziwego zagrożenia. Z drugiej strony, może być użyteczny. Powtarzam, nie jest aż tak niebezpieczny. – Wszyscy mówiliście to już wcześniej – ostro odpowiedział Half–Thunder. – Niedobrze mi z powodu waszej ślepoty. Przez uchylone drzwi Bleys zauważył, że mówiąc to, uczony podniósł się gwałtownie ze swojego miejsca. – ...A skoro moje opinie mają być ciągle odrzucane przez Radę, to co ja tu robię razem z wami? – powiedział gorzko. Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi prowadzących na balkon. Nie było czasu na przemyślenie sytuacji. Rozdziat 32 Dwoma długimi susami Bleys ruszył naprzód i sam przeszedł przez drzwi balkonowe, zatrzymując się w pokoju. Half–Thunder stanął gwałtownie nie dalej niż na wyciągnięcie ręki od niego. Bleys uśmiechnął się uprzejmie do wszystkich. Patrzyli na niego w zdumieniu, choć starali się nie pokazywać tego po sobie. – Przepraszam za najście – uprzejmie odezwał się Bleys. – Skracam sobie tędy drogę powrotną do mojego apartamentu. Jestem pewien, że mi wybaczycie. – Oczywiście, Bleysie Ahrens – niemal bez wahania odpowiedziała Din Su niezmienionym głosem. – Jesteś pewien, że znasz drogę? – Raczej tak. W trwającej ciszy Bleys przeszedł obok ich dryfów i podszedł do drzwi, którymi opuścił pokój poprzednio. Przeszedł przez nie, gdy się rozsunęły, najwyraźniej na sygnał jednego z członków Rady – pomyślał, że musiała to być Din Su – a po chwili zasunęły za nim z cichym szelestem. Jednak zanim całkiem się zamknęły, usłyszał pierwsze słowa przerywające ciszę w pokoju; pochodziły od Half–Thundera. – A nie mówiłem, że jest niebezpieczny? – w głosie członka Rady brzmiał triumf, po którym nastąpiła chwila ciszy, tym razem jednak nie przerwana przez protesty. Bleys w zamyśleniu skierował się w stronę swoich pokoi. Nie miał innego wyjścia, jak tylko bezczelnie przyznać się do pobytu na balkonie – nie mieli możliwości sprawdzenia, od jak dawna. Oczywiście możliwe było, że jego lekkie potraktowanie sprawy i widoczna zgoda Din Su oznaczały, że nie zmienią swoich planów nie podejmowania wobec niego żadnych gwałtownych kroków. Normalnie tego rodzaju ciało rządzące zareagowałoby natychmiast. Właściwie, gdyby zależało to wyłącznie od Half–Thundera, bez wątpienia już kazałby go zaaresztować. Członkowie Rady musieli być aż nadto świadomi zaangażowania osobistej reputacji w odpowiedzialnych decyzjach, nie wspominając już o poświęceniu dalekosiężnym planom Rady. Mówiąc krótko – nie byli skłonni do podejmowania drastycznych kroków, choćby z powodu wrodzonej ostrożności. Pomyślał o dodatkowych powodach. Dalekosiężne ambicje Newtończyków od ponad stulecia nie stanowiły sekretu – stały się oczywiste od czasu, gdy Exotikowie z Mary i Kultis zrezygnowali z ekonomicznej dominacji nad pozostałymi Młodszymi Światami. Większość Rady stanowili ludzie inteligentni, którzy musieli sobie zdawać sprawę z inteligencji Bleysa i założyć, że odgadł ich zainteresowania i cel. Tak więc nie mógł usłyszeć na balkonie niczego rewolucyjnego, choć nie mogli domyśleć się, jak planował zastosować ich działania na swoją korzyść. Jednak Half–Thunder ze swoją chęcią działania miał rację z powodów, których się nie domyślali – i nawet on sam najprawdopodobniej świadomie nie zdawał sobie z nich sprawy. Oczywiście, skoro tylko dowiedzą się, że ucieka do kosmoportu, wszystko stanie się jasne. Uświadomią sobie, że Half–Thunder miał rację, choć z głębszych powodów niż sądzili – wtedy jednak będzie już za późno na realizację jego planów. Bleys doszedł do wniosku, że musi na nowo przemyśleć działania do chwili odlotu. Zagubił się nieco w zawiłych rozważaniach i ocenach postaci i sytuacji związanych z ucieczką. Pochłonięty rozmyślaniami i przygotowany psychicznie tylko nieznacznie odczuł przejście przez strefę w korytarzu, gdzie przesunięcie fazowe przeniosło go o kilka milimetrów. Bleys przeszedł kolejno przez wszystkie sekcje korytarza i dopiero po dotarciu do skrzyżowania, za którym już blisko było do drzwi apartamentu, jego umysł oderwał się nagle od dywagacji, które go pochłonęły. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi do miniętej właśnie sekcji przejścia, wszystkie światła w korytarzu zgasły, pogrążając go w całkowitej ciemności. Znieruchomiał, wytężając zmysły. Sekundę później cofnął się o krok i sięgnął do przycisku awaryjnego otwarcia właśnie miniętych drzwi. Wdusił klawisz, ale drzwi nie zareagowały. Spróbował kontrolek na bransolecie – bez efektu. Cokolwiek zablokowało drzwi, nie reagowało na zwykłe sygnały kontrolne. Odetchnął cicho. Niemal odruchowo ruszył do przodu, trzymając się ściany po lewej stronie, tak by mieć za sobą przestrzeń umożliwiającą manewry. Znów znieruchomiał i sięgnął wszystkimi zmysłami w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji. Jego umysł galopował, szukając wyjaśnienia sytuacji i przewidując możliwe scenariusze. A więc przecenił spokojną pewność siebie umysłów rządzących Newtonem. Albo Rada zdecydowała jednak podjąć natychmiastowe działania, albo Half–Thunder niezależnie, może nawet w tajemnicy, postanowił zrealizować swój plan. Słysząc z balkonu jego słowa Bleys założył, że tamten ma na myśli działania prawne, teraz wyglądało jednak na nieco bardziej bezpośrednie działania. Bleys odczuł instynktowne pragnienie schwytanego, by ruszyć w stronę drugiego końca korytarza, wydostać się ze ślepej uliczki. Jednak wystarczyła chwila namysłu by dojść do wniosku, że drugi koniec z pewnością również został zablokowany. Jego umysł intensywnie rozważał sytuację, szukając możliwych scenariuszy. Jeśli to właśnie zaaranżował dla niego Half–Thunder... zatrzymał się w połowie myśli. Coś było nie tak w sposobie, w jaki działał jego umysł. Nie był w stanie wyraźnie określić co, ale miał wrażenie, że jego umiejętności myślenia logicznego zwolniły i wykazywały tendencję do zapętlania się. Właśnie miał powtórzyć cały cykl myślowy, jaki ukończył zaledwie przed chwilą. Skoncentruj się, powiedział sobie. Najwyraźniej jego umysł przeskoczył nad sytuacją ze sztuczną lekkością, podczas gdy powinien zagłębić się w nią, szukając w planie Half– Thundera dających się wykorzystać niedociągnięć. Gniewnie zmusił się do skupienia. W pewnej odległości przed sobą usłyszał kuknięcie zapadki, potem cichutkie skrzypienie otwieranych drzwi i odgłos ciągnięcia czegoś. Nie usłyszał zamykania drzwi, ale po kilku sekundach w ciszy całkowitej ciemności dotarło do niego ledwie słyszalne dyszenie. Dźwięk zbliżał się do niego wolno lecz nieustannie, korytarzem po prawej stronie. Słyszał teraz oprócz dyszenia świszczący dźwięk przecinanego powietrza. Oba odgłosy zbliżały się do niego. Bleys zablokował falę ogarniającej go zwierzęcej paniki. Zamknął oczy. Zaczął głęboko oddychać i skupił się. Ponownie otworzył oczy na ciemność. Łokcie ciasno przywarły do klatki piersiowej, gdy rozluźniły się spięte odruchowo mięśnie karku i ramion. Rozluźnił kolana, mocno dociskając do podłoża pięty i równo rozkładając masę ciała na obu stopach. Umysł podążył za ciałem w harmonię zrodzoną z niezliczonych godzin treningu. Zmysły ostro sięgnęły na zewnątrz, rozdzielając dźwięki i przypisując im odrębne znaczenia. Zgrzyt podeszwy w odległym końcu korytarza... Synkopowane opadnięcie stopy... pięta i palce. Posuwisty krok wyszkolonego wojownika. Ale ten dziwny, regularny dźwięk – delikatny świst przecinanego powietrza. Blisko dłoni Bleys czuł szybko zanikające ciepło pochodzące od ścian. Ciepło to wciąż maskowało wszelkie inne źródła energii cieplnej, ale technologia była znana i sprawna. Za kilka sekund promieniowanie cieplne spadnie poniżej rejestrowalnego poziomu. Zgrzyt... świst–świst Dźwięk przywołał obraz ślepca wywijającego laską. Nie, to nie laska. Coś innego. Bleys pozwolił umysłowi zatonąć głębiej w metaświadomość, uwalniając dawno zagrzebane wspomnienia. Na powierzchnię umysłu wypłynęły dwa słowa – bok–ken – drewniany miecz i katana, „miecz tnący od nieba do ziemi”. W myślach pojawiły się obrazy wydłużonej, smutnej twarzy jego nauczyciela, nagle ucięte przez ciemność i dotyk przepaski zasłaniającej oczy, pozostawiając go z połączoną muzyką miecza i oddechu oraz delikatnymi dźwiękami znaczącymi cięcie miecza przez powietrze. Bleysie Ahrens, czubek miecza porusza się szybciej niż dźwięk. Zostawia na swojej ścieżce próżnię wypełnianą gwałtownie przez otaczające ją powietrze, z grzmotem zapowiadając błyskawiczne cięcie. Świst, świst. Nie czysty dźwięk skupionego cięcia... przedłużone, szepczące... Pamiętany obraz nauczyciela rozpłynął się w inny – mężczyzny odganiającego się od chmary komarów. Bleys poczuł, jak jego ciało obraca się w wytrenowanej reakcji o kilka stopni w prawo. Wyczuwał teraz rejestrowalne źródło ciepła. Ktokolwiek to był, zbliżał się powoli wzdłuż drugiej ściany korytarza. Odczekał na następny krok obcego, by ukryć dźwięk własnych butów na miękkiej podeszwie. Obrócił się plecami do ściany, z piętami dotykającymi jej podstawy. Dźwięk zbliżał się. Zgrzyt/stuk – świst/świst... świst ... przerwa zgrzyt/stuk – świst/świst... świst... Brzmienie słów nauczyciela z głębin pamięci. Gdy szczyt zbliża się do ciebie, ton wzrasta, jak odgłos zbliżającego się samolotu. Kiedy się oddala, ton opada. Rytm uległ przerwaniu na sekundę. Potem kontynuował. Ciemność straciła znaczenie. Dźwięki, ciepło i wspomnienia stworzyły razem jasny mentalny obraz. ...Przeciętny wzrost mężczyzny z Nowych Światów. Czubek miecza wykonuje w powietrzu ósemkę – z lewej naprawo... Prawdopodobnie dwuręczna rękojeść, ale jeśli tak, to dźwięk jest zbyt równy... Wyszkolony szermierz wykonałby przeciągnięte cięcie przy każdym uderzeniu w dół. Dźwięk zmieniałby się – lewe cięcie brzmiałoby inaczej niż prawe. Człowiek bez wyszkolenia. Bleys odsunął się od ściany, pozwalając stopom przesunąć się w stronę źródła dźwięku. Był teraz nie dalej niż trzy kroki od atakującego. Świst/świst – lewo, prawo. – Lewo, prawo. Bleys znów przesunął się w lewo – w prawo z punktu widzenia człowieka z mieczem. Dwa kroki... Świst – cięcie w lewo – zgrzyt/stuk. Dźwięk zbliżył się i minął Bleysa. Odór ostrego potu... Bleys obrócił się, by bezszelestnie za nim podążyć. Miał teraz przed sobą dyszącą w marszu postać. Świst/prawa ręka... Gdy atakujący przesunął lekko ciało, rozpoczynając cięcie w prawo, czubek miecza uniósł się nad jego lewym ramieniem. Lewa ręka Bleysa sięgnęła łukiem nad głową mężczyzny, podążając za mentalnym obrazem ramienia z mieczem. Gdy Bleys zacisnął dłoń na nadgarstku mężczyzny, ten nie wydał z siebie żadnego dźwięku zdradzającego zaskoczenie. Zabójca spróbował zrzucić dłoń Bleysa, a ten podążył za ruchem, obracając się na palcach stóp w lewo i unosząc prawą rękę, by dołączyła do lewej. Opadł na lewe kolano, wciąż trzymając rękę mężczyzny, jakby sam Bleys wykonywał teraz cięcie mieczem. Technika ta nazywała się kote–gaeshii stanowiła jeden z najefektywniejszych rzutów w aikido. Namacie treningowej Bleys wyciągnąłby ramiona, rzucając przeciwnika do przodu i pozwalając mu wytoczyć się z rzutu; teraz jednak jego ręce poruszały się niezależnie od umysłu. Ściągnął je w dół i do siebie. Atakujący przeleciał nad jego plecami i runął głową w dół, prosto na podłogę. Puścił nadgarstek i łokieć na ułamek sekundy przed tym, jak mężczyzna uderzył głową w dywan. Nagle zapanowała całkowita cisza. Został tylko zatęchły zapach potu... Bleys wyciągnął dłoń i sięgnął pod kołnierz mężczyzny. Nie wyczuł swoimi długimi palcami żadnego pulsu. Cofnął dłoń. Było to pobieżne, niemal rytualne badanie. Kark mężczyzny przyjął pełną masę jego ciała. Przez Bleysa przepłynęła fala mdłości. Niczego nie czuł, ale czemu zabił? Nie było to konieczne. Na sekundę wrócił myślami na Harmonię, gdzie powstrzymał majora przed dokonaniem egzekucji na farmerach. Wyprostował się. Po napięciu i koncentracji w ciemności, umysł miał jasny i czysty. Szybko poszedł wzdłuż korytarza, macając wzdłuż ściany, aż wyczuł pod dłonią pustą przestrzeń otwartych drzwi, przez które musiał przejść napastnik. Wszedł do środka. Było tam równie ciemno jak w korytarzu. Bleys obrócił się i wyczuł na ścianie przycisk alarmu, jaki zgodnie z przepisami umieszczono we wszystkich budynkach publicznych. Wcisnął go. W pokoju i na korytarzu zabrzmiał głośny dzwonek. Z sufitu rozległ się wyraźny głos. – Uwaga, sytuacja awaryjna, choć nie ma bezpośredniego powodu do alarmu. Goście proszeni są o opuszczenie tej części korytarza. Uwaga, sytuacja awaryjna... Komunikat powtarzano w kółko. Za otwartymi drzwiami Bleys słyszał odgłosy wielu otwieranych automatycznie drzwi. Ponownie wyszedł na korytarz, gdzie działało już oświetlenie i były otwarte wszystkie drzwi. Co ważniejsze, powinny być również otwarte zabezpieczenia na obu końcach korytarza. Zerknął na ciało swego niedoszłego zabójcy. Głowa tkwiła pod dziwnym kątem w stosunku do ramion. W pewnej odległości od niego leżał na podłodze niezgrabny, domowej roboty miecz z plastiku, podobny do używanego przez huras na Cassidzie. Ciało należało do korpulentnego biznesmena z Cassidy, który próbował nawiązać z nim rozmowę podczas lądowania statku kosmicznego na Newtonie. Bleys nadal niczego nie czuł. Nikt nie wyszedł na korytarz. Oczywiście. Rada z pewnością dopilnowała, by nikogo tu nie było, z wyjątkiem mężczyzny uwarunkowanego przez Half–Thundera. Równie niezgrabne i bezpośrednie rozwiązanie problemu Bleysa jak podłożenie bomby. Nic dziwnego, że pozostali członkowie Rady opierali się przed tym rozwiązaniem. Cały czas rozbrzmiewał alarm. Porzucając wszelkie pozory zwykłego zachowania, Bleys pobiegł w stronę dalszego końca korytarza, przeszedł przez otwarte teraz drzwi i minął krótsze ramię następnego. Alarm ucichł. Cisza zabrzmiała z nieoczekiwaną siłą. Bleys jednak skręcił już za rogiem i znalazł się przed drzwiami apartamentu. Wcisnął przełącznik na bransolecie i przeszedł przez drzwi, które automatycznie zamknęły się za nim. Wewnątrz włączył oświetlenie i opadł na jeden z olbrzymich foteli dryfowych. W końcu nastąpiła reakcja – uformowało się w nim niczym bańka puste uczucie dygotliwego wyczerpania, zalewając go słabością, jakiej nigdy dotąd nie czuł. Wydawało mu się, że jest pusty, pozostała sama skorupa. Na dodatek między oczami zaczęła formować się groźba bólu głowy, u niego, który nigdy dotąd tego nie zaznał. Przez wszystko jednak przebijało się uczucie podobne do ulgi ściganego zwierzęcia, któremu udało się bezpiecznie dotrzeć do kryjówki, choć nadal w pobliżu słychać było ujadanie myśliwskich psów. Dłuższą chwilę Bleys nie reagował; w końcu, wielkim wysiłkiem woli odrzucił wszystko od siebie. Jego umysł zaczął pracować, nabierając pędu na nowej, budzącej się w nim głęboko fali podniecenia. Bardzo starannie wybrał kolejność planet, na których miał przemawiać. Nowa Ziemia musiała być pierwsza, Cassida druga, a Newton trzeci. W tej kolejności, ponieważ musiały reprezentować eskalację opozycji wśród sił rządzących tymi światami. I tak było. Ale zaszło jeszcze coś – coś nie całkiem nieoczekiwanego, ale równocześnie na co nie liczył w jakimś konkretnym czasie. Tak samo jak praktycznie niemożliwe było mieć cały czas szczęście. Uważnie wyglądał tego rodzaju uśmiechu losu i doczekał się go w postaci przeprowadzonego w ciemności ataku. Sam zamach był brutalny, ale Rada musiała jednogłośnie zgodzić się na niego po tym, jak przeszedł przez ich zabezpieczenia. Głos anonimowego członka Rady okazał się niepotrzebny. Postać ta fascynowała Bleysa. Doszedł do wniosku, że w miarę jak jego przeciwnicy staną się coraz potężniejsi, trafi w końcu na człowieka na kluczowej pozycji o niezwykłych zdolnościach, prawdziwego króla podziemi. Kogoś takiego warto byłoby przeciągnąć na swoją stronę. Osoba ukrywająca swoją tożsamość za holoprojekcją mogła być właśnie kimś takim. W tej chwili jednak nie było czasu, by się nad tym zastanawiać. Najpierw musiał dokonać szybkiej zmiany planów. Wcisnął na konsoli bransolety wywołanie prywatnych, kodowanych połączeń telefonicznych z Toni, Henry’m i Dahno. Te numery nie ulegały zmianie nawet podczas podróży międzyplanetarnych – automatycznie rejestrowano je przy lądowaniu, czyniąc częścią systemu komunikacyjnego danej planety. – Dzwonię do wszystkich – powiedział, utrzymując swobodny ton głosu. – Biorąc pod uwagę to, co się dzisiaj stało, nie miałem okazji porozmawiać z wami o planach na jutro. Jeśli o mnie chodzi, chciałbym wziąć udział w tym wieczornym przedstawieniu Symphonie des Flambeaux. Jednak jeśli jesteście w pobliżu, dajcie mi sygnał, a będę się was tu spodziewał za kilka chwil. Opuścił ramię z bransoletą na poręcz fotela i odchylił się na oparciu, zamykając oczy. W ciągu kilku sekund ze ścian pokoju dobiegły go trzy pojedyncze nuty muzyczne. – Dobrze – powiedział. – Będę czekał. – ...Jesteście. To znaczy, że wszyscy musieliście być w hotelu. To dobrze – powiedział kilka minut później, kiedy zebrali się chronieni błękitną bańką ochronną. – Obawiałem się, że któreś z was może być na zewnątrz. – Nasza trójka odbywała właśnie zebranie – wyjaśnił Henry. – Oczywiście. Powiem wam, co zaszło od naszego rozstania. W prostych słowach opowiedział im pokrótce o swojej wspinaczce wzdłuż ściany, ucieczce z balkonu Rady i o spotkaniu z Cassidiańczykiem uwarunkowanym by go zabić. Słuchali w milczeniu. – Nie sądzę – powiedział na koniec – żebyśmy mogli czekać z ucieczką do jutra. Henry, czy możemy ruszać od razu? Pozostała dwójka skierowała wzrok na Henry’ego. – Tak – odpowiedział zapytany. – Ale nasze plany opierają się na podjęciu cię z jutrzejszego przedstawienia Symphonie des Flambeaux. Jeśli jesteś pewien, że chcesz zacząć dzisiaj... – Jestem – potwierdził Bleys. – W takim razie nie mamy czasu, by organizować nowy punkt startowy. Wiesz, że dziś o dwudziestej trzeciej trzydzieści też odbywa się przedstawienie Symphonie? Mógłbyś tam pojechać, a my przesunęlibyśmy harmonogram, dostosowując się do tego. Toni i tak jedzie z tobą. – A więc tak właśnie zrobimy – zadecydował Bleys. – Zdradzicie mi nieco więcej szczegółów? – Nie – odpowiedział Henry. – Wielu z naszych ludzi będzie musiało planować na bieżąco. Zresztą, jeśli chcesz zacząć już teraz, nie ma na to czasu. Muszę rozmieścić Żołnierzy w mieście. Wciąż są tutaj, ponieważ nie spodziewaliśmy się wyruszać dzisiaj. Ale mogę zacząć wyprowadzać ich w ciągu piętnastu minut. Albo nawet krótko po tym, jak razem z Toni wyjedziesz do Symphonie. Dahno i ja udamy się w różnych kierunkach i spotkamy się z resztą później. Niech Toni powie ci, co masz robić. Zna plan. – W porządku – zgodził się Bleys. Popatrzył na dziewczynę, a ona uśmiechnęła się do niego. Po raz pierwszy od chwili, gdy w korytarzu zgasło światło, poczuł się dziwnie bezpieczny. Uśmiechnął się w odpowiedzi. Przepłynęła między nimi fala ciepła. Rozdział 33 Jeśli to twoja pierwsza wizyta w Symphonie des Flambeaux. .. – Bleys przeczytał z pewnym wysiłkiem z broszury wręczonej jemu i Toni przy wejściu do sali, w której odbywało się przedstawienie. Może winny był panujący w sali półmrok, ale z jakichś powodów miał problemy ze skupieniem wzroku na literach. Wciąż wisiała nad nim groźba bólu głowy. ... to biorąc pod uwagę reputację tego miejsca, zarówno widownia, jak i scena mogą wydawać się nieciekawe i zaprojektowane wyłącznie z myślą o swojej funkcji. Zapewniamy cię jednak gościu, że wrażenie to zniknie natychmiast, gdy tylko Flambeaux zapłoną i rozpocznie się przedstawienie... Bleys przerwał by rozejrzeć się wokół siebie. Razem z Toni zajmowali doskonałe miejsca w pierwszym rzędzie jednej z prywatnych lóż, zajmujących pierwsze dziesięć rzędów amfiteatru – rzędów, które wznosiły się stopniowo za lożami i zajmowały około stu czterdziestu stopni kręgu sali. Pozostałą część kręgu wypełniała scena, na której niczym sztywni żołnierze z czarnego metalu, stały smukłe kształty nie zapalonych Flambeaux. Zarówno scena, jak i widownia wyglądały praktycznie i surowo. Prawdopodobnie był to zamierzony efekt, mający przez kontrast jeszcze bardziej podkreślić program. Bleys wrócił do studiowania broszury. Dla gości, którzy pierwszy raz odwiedzają Symphonie, kilka słów wyjaśnienia. Symphonie des Flambeaux jest dosłownie symfonią; twórczym, zdyscyplinowanym wysiłkiem wielkiego kompozytora, artysty i pisarza, Mohammeda Crombie. Kompozycja ta stanowi dzieło jego życia, a do jej realizacji zaprzęgnięto technikę rozwiniętą przez najlepsze umysły Newtona. Widzowie powinni zrozumieć, że „ Taniec Płomieni” ukształtowano jak wszystkie wielkie dzieła sztuki w celu dostarczenia słuchaczowi, widzowi lub czytelnikowi materiału dla osobistej, twórczej wyobraźni. Podobnie jak czytelnik w trakcie lektury wielkiego dzieła literackiego zaczyna przeżywać historię, stając się jej częścią, podobnie każde przedstawienie Symfonii staje się niepowtarzalnym doświadczeniem, unikalnym dla każdego widza. Odbiór przez widza, tworzony jest na podstawie własnej, twórczej wyobraźni i nigdy nie zostanie powtórzony przez nikogo innego ani teraz, ani w przeszłości czy w czasach, które dopiero nadejdą. Najlepszym sposobem doświadczenia Symfonii jest pozwolenie, by płomienie pochłonęły waszą wyobraźnię. Uwolnijcie umysł, by mógł ze światła i ruchu tworzyć cokolwiek zapragnie. W ten sposób nie tylko najlepiej wykorzystacie wielki artystyczny geniusz Mohammeda Crombie, ale i własny. Sugestia dla osób uważających, że może to być trudne: po prostu patrzcie w płomienie i pozwólcie im się pochłonąć. Ludzie wpatrywali się w ogień od tysięcy lat i nawet jeśli sami jeszcze nigdy tego nie robiliście, przekonacie się, że coś takiego przychodzi z łatwością. Po prostu odrzućcie wszystko i poświęćcie całą uwagę płomieniom. Ostatnie kilka linii zdawało się gubić w bieli papieru, na którym zostały wydrukowane. Bleys spojrzał w górę i zauważył, że wygaszano oświetlenie. Równocześnie, w narastającym mroku, obudziły się Flambeaux. Na szczytach pochodni ustawionych na scenie pojawiły się małe, niebieskie płomienie przechodzące w czerwień. Światła gasły dalej, aż scena i widownia pogrążyły się w niemal całkowitej ciemności. Płomienie urosły, aż stały się prawie równie wysokie, jak pochodnie. Ich narastający blask zdawał się zagęszczać mrok, ukrywając nawet pochodnie i wzrok skupiał się wyłącznie na płomieniach. Bleys patrzył z dozą sceptycyzmu. Wszystko w projekcie widowni, wzorze pochodni na scenie i świetle gasnącym w miarę rosnących płomieni sugerowało, że Symphonie opierała swoje działanie na rodzaju hipnozy. Był złym obiektem hipnozy. Wiedział o tym od czasów, gdy był jeszcze bardzo mały. Exotikowy lekarz, którego sprowadzono do niego kiedyś, by ulżył mu w chorobie, próbował poddać go hipnozie, ale nie powiodło mu się. – Walczysz ze mną – łagodnie powiedział do Bleysa. – Odpręż się i pozwól, by twój umysł podążył tam, gdzie go prowadzę. – Ale ja się odprężam! – odpowiedział nieszczęśliwy pięciolatek. – Nie walczę z tobą, naprawdę. Chcę się czuć lepiej. Ale chciałbym też wiedzieć, jak to jest być pod hipnozą. – Rozumiem – stwierdził lekarz z exotikowa łagodnością w głosie. – To wszystko wyjaśnia. Próbujesz częścią siebie stanąć z boku i przyglądać się sobie w trakcie seansu. Ale to nie zadziała z tym. Nie możesz stać z boku i przyglądać się. Musisz się po prostu odprężyć i pozwolić, by działo się to, co ma się dziać. – Nie potrafię... – wyszlochał Bleys. Co było prawdą. Lekarz poddał się w końcu i podał mu środek farmakologiczny, działając wbrew samym podstawom Exotikowych nauk medycznych. Od tamtej pory Bleys kilkakrotnie natknął się jeszcze na swoją wrodzoną niepodatność na hipnozę. Wyglądało na to, że całe jego życie zasadzało się na umiejętności stanięcia z boku i obserwacji – nie tylko siebie, ale wszystkich i wszystkiego we wszechświecie. Z drugiej strony, do perfekcji doprowadził stosowanie hipnozy wobec osób, które ją akceptowały; doszedł do tego, że odpowiednim tonem głosu, ustawieniem ciała i ruchem, z dodatkiem delikatnego mignięcia czerwoną podszewką peleryny, był w stanie przykuć uwagę widowni. Toni, Dahno i Henry – przekonał się, sprawdzając ich, gdy byli tego nieświadomi – też nie byli dobrymi obiektami hipnozy. Zwłaszcza Henry wobec wszelkich zabiegów hipnotycznych zachowywał się jak kamienna ściana. Prawdopodobnie to samo odnosiło się do Amytha Barbage’a. Bleys zaczął podejrzewać, że odporni byli wszyscy Wierni – Prawdziwi i Fanatycy; podobnie jak przypuszczalnie większość Dorsajów. Sądził też, że wyszkolony Exotik był w stanie opierać się hipnozie lub jej ulec, zgodnie z własną wolą. Inni ludzie byli podatni w różnym stopniu. Jednak teraz, gdy płomienie rozpoczęły swój zawiły taniec, stwierdził, że się odpręża. Nie było w tym żadnej hipnozy. Było to coś, co umieszczono przed nim, czekające aż sam je podniesie i użyje, jeśli tylko będzie chciał; to wszystko. Przypomniał sobie słowa broszury o ludziach od tysięcy lat wpatrujących się w płomienie i żarzące się pod nimi węgle. Było to jedno z jego tajemnych zajęć w czasach, kiedy był jeszcze z matką, która nie potrafiła zmusić się do fizycznego karania go, zamiast tego zamykając go w sypialni, gdzie nie było nic do czytania, oglądania ani zabawy. Przeoczyła fakt, że podobnie jak w wielu należących do niego przez lata sypialni, znajdował się tam kominek z prawdziwym ogniem – pełniący wyłącznie funkcje dekoracyjne. Spędzał więc wiele godzin zatracając się w snach odkrywanych w płomieniach i obrazach tworzonych przez biało–czerwone, jarzące się węgle. Łatwo mu było teraz zrobić to samo z płomieniami pochodni. Kryły się w nich zawiłe, prawie ukryte – choć zmienne i powtarzające się – wzory w ruchach, kształtach i jasności. Zmieniały się podobnie do przygasających i jarzących się węgli, w miarę jak powietrze dostarczało im tlenu do spalania. Zmiany te przekształciły się w rytm, który wśliznął się w jego wizję i zdawał się poruszać jak uderzenia bębna, wyczuwalne lecz niesłyszalne, znacząc czas swoim własnym pulsem. Uderzenia bębnów wzbierały w umyśle Bleysa, aż zaczął słyszeć je niczym pojedynczy głos; w ognistym blasku umysłu rozwinął się przed nim gobelin przyszłej historii. Patrzył na splecione plany przyszłości własnej i ludzkości; zdawało się, że widzi je wyraźniej i bardziej szczegółowo niż kiedykolwiek wcześniej. Nieoczekiwanie opadła go gorączka planowania. Jego umysł pędził; sprawy o których myślał dotąd jedynie ogólnikowo, zaczęły nagle rozwijać się w szczegółach, aż jego umysł rozrósł się w głos, zdający się śpiewać... Słyszę jak mówią, słyszę jak się śmieją – bębny na mój rozkaz Skończyć z rozmową i śmiechem – bębny na mój rozkaz Pognać ich do biegu, niech biegną do mnie – bębny na mój rozkaz Pognać ich w szeregi i szwadrony – bębny na mój rozkaz Pognać zbrojnych w armie – bębny na mój rozkaz Pognać upojonych wizją jaką im śnię – bębny na mój rozkaz Pognać ich na większych ludzi Lecz – Najpierw pognać na wojnę! Rytm bębnów i pieśń dźwięczała w jego głowie jako podkład do obrazów widzianych umysłem. Teraz miał przed sobą Hala Mayne; siedzieli naprzeciw siebie przy małym stole, właśnie zaczynając dochodzić do porozumienia... Dotyk ściągnął Bleysa z powrotem do realnego świata; ciemna widownia i płomienie rozerwały się, stając się czymś odrębnym. Uciekając od niego, porwawszy ze sobą jego wizję. Dotknęła go Toni. Obrócił się, by na nią spojrzeć i w mroku dostrzegł, że uniosła lekko jedną z dłoni z wystawionym szczupłym palcem wskazującym. Wstała i wyszła z loży; poszedł za nią, odczuwając niemiłe wrażenie oderwania od czegoś ważnego. W tej chwili dałby wszystko za możliwość zbadania dalszego ciągu hipotetycznej rozmowy z Halem Mayne’em, której wyobrażenie wzbudziła w nim Symphonie. Bleys odrzucił tego rodzaju myśli i skupił się na chwili obecnej. Pierwszą jego myślą, gdy opuszczali ledwie oświetloną widownię było, że Rada z pewnością miała tu swoich obserwatorów. Ktoś z nich na pewno zauważył, że Toni i Bleys wychodzą i podjął działania, by ich dyskretnie obserwować. Potem uświadomił sobie, że tego rodzaju działanie wymagało czysto rutynowej, a nie awaryjnej reakcji. Newton przypominał Starą Ziemię w zwyczajach społecznych. Większość z nich dawno popadła w zapomnienie nawet na Starej Ziemi, ale na Newtonie wciąż była praktykowana – jak towarzyszenie kobiecie w drodze do drzwi toalety i oczekiwanie tam na nią. Był to antyczny, ochronny zwyczaj, niepotrzebny na Newtonie, podobnie jak od dawna był anachroniczny w pewnych rejonach Starej Ziemi; jednak obserwator mógł spokojnie założyć, że to właśnie było powodem wyjścia Bleysa i Toni. Bez wątpienia ktoś pójdzie za nimi nawet w takim przypadku. Zastanawiał się, czy powinien puścić Toni przodem i zająć się agentem, jednak Toni uprzedziła go, odzywając się, gdy tylko opuścili widownię: – Zostań ze mną – powiedziała, jakby umiała czytać w myślach. Ewidentnie znała drogę. Pokonali kilka zakrętów przechodząc krótkie odcinki korytarza, a po ostatnim z nich stanęli przed wysokim blondynem po trzydziestce. Był to czekający na nich jeden z Żołnierzy Henry’ego. Uśmiechnął się na ich widok. – Idźcie dalej – powiedział. – Nie martwcie się o wasz ogon, zajmę się nim. Niedaleko czeka ktoś, kto poprowadzi was dalej. Toni skinęła. Ruszyli dalej. Skręcając za kolejny róg, niemal wpadli na Seana O’Flaherty. – Wszystko w porządku! – pośpiesznie odezwał się młodzieniec, gdy zatrzymali się gwałtownie. – Jestem z tobą. Jestem Innym! W ostatnich słowach brzmiała duma. – Dahno powie ci o mnie – dodał. – Chodźcie teraz, nie mamy czasu do stracenia. Szybko poprowadził ich przez kolejnych kilka korytarzy i przez podwójne drzwi na krótką rampę. Żołnierz, którego minęli wcześniej dogonił ich w chwili, gdy opuszczali budynek. Większy z księżyców Newtona błyszczał wysoko na niebie. Symphonie trwała znacznie dłużej, niż Bleys się spodziewał. – Szedł za wami tylko jeden człowiek – poinformował ich Żołnierz. – Zająłem się nim. Ledwie wyszli na zewnątrz, za rogiem budynku zatrzymała się długa, niebieska limuzyna o napędzie magnetycznym. Bleys pomyślał, że zanim została ukradziona, najprawdopodobniej stanowiła zabawkę jakiegoś bogacza. Stanęła przed nimi, otwierając tylne drzwi. – Wsiadajcie – powiedział Sean. – Tom i ja pojedziemy za wami innym pojazdem. Weszli do obszernego przedziału w tylnej części, z dwoma obracanymi fotelami i dryfami dla sześciu dalszych osób. Za przejrzystą przegrodą oddzielającą kabinę kierowcy widać było dwu Żołnierzy. Limuzyna oddaliła się od budynku, zjeżdżając na główną arterię miasta. Nabrała szybkości. Kiedy odjeżdżali, Bleys włączył kamerę, ustawiając ją na obraz z tyłu. Dostrzegł poobijaną, szarą półciężarówkę, do której wsiedli Sean i Żołnierz. Ona również wykorzystywała linię magnetyczną, lecz podobnie jak większość pojazdów komercyjnych, prawdopodobnie ze względów ekonomicznych nie dysponowała dostateczną mocą. W każdym razie limuzyna szybko zostawiła półciężarówkę za sobą. Dzięki zapamiętanej mapie miasta Bleys zidentyfikował drogę, po której pędzili, jako wewnętrzną obwodnicę centrum. W kilku miejscach znajdowały się na niej zjazdy na Wielką Autostradę, prowadzącą do portu kosmicznego, ale minęli pierwszą z nich z pełną prędkością, skręcając zamiast tego trochę później w rampę prowadzącą z powrotem do miasta. Tam jechali drogą zdającą się zupełnie nie mieć sensu. Przejeżdżali kawałek jakąś ulicą, skręcali pod kątem prostym, a po krótkim odcinku wracali do pierwotnego kierunku tylko po to, by na kolejnym skrzyżowaniu skierować się w stronę przeciwną. Limuzyna zwolniła, przestrzegając ograniczeń prędkości obowiązujących w mieście, wlokąc się miejscami w niemal spacerowym tempie. Bleys nie był w stanie dostrzec w takich miejscach niczego szczególnego; pusty róg czy zamknięty sklep – czasem bramy posiadłości. Nigdzie nikt na nich nie czekał. Uderzyło go, że zupełnie niepotrzebny okazał się wcześniejszy pośpiech Seana. Ponownie pojawił się czający się między oczyma ból głowy, który zniknął w chwili rozpoczęcia spektaklu. Oddał kontrolę w ręce Henry’ego. Zerknął na siedzącą w drugim fotelu i przyglądającą mu się Toni. Oczywiście, mógł ją poprosić, by wyjaśniła mu założenia planu, ale bez wątpienia odmówiłaby. Oparł się wygodniej w fotelu i zamknął oczy, ale nie był w stanie spać. Od czasu do czasu unosił na chwilę powieki, ale za każdym razem widział tylko siedzącą w milczeniu Toni. Jednak po pewnej liczbie ciągłych zmian kierunku, tworzących w automatycznie śledzącym kierunki umyśle Bleysa skomplikowany, nic nie znaczący diagram, zwyciężyła w nim złość. – Skoro tak jeździmy dookoła – odezwał się do niej, otwierając oczy – może wprowadzisz mnie w plany dostarczenia mnie na pokład statku? – Lekarz powiedział, żeby wszystkie pytania kierować do niego – odpowiedziała Toni. – Nie pytam cię o moje zdrowie – stwierdził Bleys. Zaskoczył go ton własnego głosu. – Kaj podkreślił, żeby wszystkie pytania kierować naj pierw do niego – powtórzyła Toni. W jej głosie zabrzmiało delikatne wahanie. – Dlatego właśnie Henry uniknął odpowiedzi na twoje pytanie o plany, jeszcze w hotelu. – To znaczy... – sam pomysł był niewiarygodny. Henry nigdy nie robił takich rzeczy. – Henry świadomie mnie okłamał? – Nie – wolno odpowiedziała Toni. – Powiedział ci prawdę. Po prostu niecałą. Kaj chce, żebyś odpoczywał. – Nie wiem, skąd bierze się ta troska – stwierdził Bleys. – Ten Kaj Menowsky zdaje się zachowywać bardziej jak magik z cylindrem pełnym gołębi niż jakikolwiek lekarz, z jakim dotąd miałem kontakt. – Jest naprawdę dobry – powiedziała Toni. – Dahno powiedział, że kiedy skończył swoje praktyki, Exotikowie zaproponowali mu pracę na Marze. – Cóż, to jest rekomendacja. Ale zawsze sądziłem, że najważniejszy jest pacjent. – Nawet dla niego, własne słowa brzmiały nieprzekonywająco. – Wydaje mi się, że właśnie to robi, zajmuje się przede wszystkim tobą – cicho stwierdziła Toni. – Stawia cię przed nami wszystkimi. Bleys ponownie rozparł się w fotelu. Zamknął oczy i znów udawał, że śpi. Cholerny ból głowy. Co dziwne, udało mu się jednak zasnąć i to na dłuższą chwilę, bo kiedy się obudził, oprzytomnienie zajęło mu chwilę, jak po głębokim śnie. Limuzyna wreszcie się zatrzymała. Bleys do końca otworzył oczy, wyprostował się i rozejrzał. Czuł się otępiały i połamany, jakby spał tydzień. Zatrzymali się na oświetlonym parkingu przed wystawą sklepu spożywczego, jednego z tych miejsc, gdzie mieszkańcy miasta mogli obejrzeć artykuły przed ich zamówieniem. Obaj mężczyźni w przedziale kierowcy nadal byli na swoich miejscach. Po chwili otwarły się drzwi i do środka wszedł Dahno. – Przepraszam, Toni – powiedział – ale czy zechciałabyś zająć jeden z dryfów? Będę potrzebował tego dużego fotela. – Oczywiście. – Toni przesiadła się. – Spodziewałam się Henry’ego. – Pojechał z grupą Żołnierzy, którzy wyruszyli wcześniej. Pozostali będą teraz podejmowali fałszywe próby ucieczki w innych kierunkach. Dahno opadł w fotel i westchnął. – Siedziałem na skrzyni z tyłu ciężarówki – wyjaśnił, rozciągając nogi i kierując wzrok na Bleysa. – Jak się masz, bracie? – Dobrze – odpowiedział zapytany. – Nigdy nie czułem się lepiej. – Miło słyszeć – stwierdził Dahno. – Sprawy ostatnio trochę się skomplikowały. Wszyscy powinniśmy się teraz czuć jak najlepiej. – Jak daleko jesteśmy od wyjazdu, którego będziemy używać? – zapytała Toni. – Blisko – odpowiedział Dahno. – Powinniśmy być tam... Przerwał. Limuzyna zaczęła właśnie wyjeżdżać z parkingu i skierowała się w stronę najbliższej trasy przelotowej. Kiedy już na nią wjechała, zaczęła pędzić naprawdę szybko – tym razem ignorując ograniczenia prędkości. – Jadąc w ten sposób, zwrócimy na siebie uwagę – odezwał się Bleys, patrząc jak limuzyna szybko wyprzedza inne pojazdy. – To już nie ma znaczenia – odpowiedział Dahno. – Od tej chwili liczy się czas, nie mamy już nic do stracenia. – To samo powiedział Sean O’Flaherty, kiedy spotkaliśmy się w teatrze – powiedział Bleys. – Powiedział też, że mi coś wyjaśnisz. – Och, powiedziałem mu po prostu, że możesz być trochę podejrzliwy wobec jego twierdzeń, że należy do Innych, skoro spotkałeś go jako Stażystę Rady – wyjaśnił Dahno. – Ale naprawdę jest jednym z lokalnych Innych. Rozmawiałem wcześniej z kimś, komu ufam i poprosiłem o zarekomendowanie kogoś – najlepiej aktualnego członka organizacji – kto już miał kontakt z Radą. Zaproponowano mi Seana; okazał się być dobrym wyborem. Był jednym z ludzi, którzy skutecznie zmienili pliki z twoją historią w archiwach Rady. Ale wiesz co, Bleys? Wydaje mi się, że uważa mnie za bohatera godnego wielbienia. Bleysa wcale nie zdziwiła ta sugestia. Już od kilku lat Dahno zajmował się rozsiewaniem fałszywych i mylących informacji na temat młodych lat Bleysa i umieszczaniem ich w archiwach rządowych na innych planetach; pełnych eleganckich, fałszywych szczegółów. Jednak prawdopodobnie nawet Dahno nie zdawał sobie sprawy, że o ile te fałszywe zapisy mogły zadziałać w przypadku archiwów, błędy zostałyby w końcu wyłapane przez Encyklopedię Ostateczną i Exotikowe służby wywiadowcze. Bleys planował mieć na oku właśnie Exotików. Nigdy nie zgodzą się na jego plany i choć ich światopogląd powstrzyma ich przed bezpośrednimi działaniami przeciw niemu, historycznie znajdywali już sposoby omijania takich ograniczeń, Myśl o ostatnich słowach Dahno sprawiła, że się uśmiechnął. – Pierwszy raz ci się to przydarza, Dahno? – zapytał. – Nie – odpowiedział Dahno. – Ale nie pamiętam, kiedy wyznawca był kalibru Seana. Niech cię nie zwiedzie jego paplanina; jest jednym z najzdolniejszych rekrutów jakiego widziałem. W tej chwili sądzi jeszcze, że znamy wszystkie odpowiedzi, ale wyrośnie z tego. Bleys przyglądał się ulicy. Zauważył, że od parkingu jechały za nimi trzy inne pojazdy – dwie furgonetki i samochód osobowy, nie wyróżniające się niczym szczególnym. Teraz, kiedy się im przyglądał, dołączył do nich jeszcze jeden pojazd – niski, brązowy samochód elektryczny na kołach, zdolny rozwijać zdumiewająco dużą prędkość jak na ten typ napędu. – Toni powiedziała, że lekarz zakazał mi rozmawiać z kimkolwiek oprócz niego na temat naszych planów dotarcia do kosmodromu – zauważył. – Och, to – powiedział Dahno. – To nic takiego. Plany wdużej części sprowadzają się do tego, co wcześniej usłyszałeś od Henry’ego. Najprawdopodobniej napotkamy j äkiś opór w trzech miejscach... – Henry mówił o tym – wtrącił Bleys. –... trzech miejscach – kontynuował Dahno – po drodze do portu kosmicznego, niezależnie od tego, jaką wybralibyśmy drogę. Możliwe, że będziemy musieli przebić się przez jeden, dwa albo wszystkie trzy. Ale to zadanie Henry’ego i jego Żołnierzy, nie nasze. Wiesz wszystko oprócz szczegółów, a te zależą od rozwoju sytuacji i tego, na co się natkniemy. Pierwszy punkt właśnie się zbliża – wyjazd z miasta na autostradę do kosmodromu; drugie to pokonanie rzeki, gdzie nie będziemy mieć innego wyboru, jak użycie mostu. Później zostanie nam już tylko problem przedpola portu i możliwe kłopoty aż do startu. Gdy tylko znajdziemy się w powietrzu, mało prawdopodobne jest, by Newtończycy odważyli się złamać umowy międzyplanetarne, sprowadzając okręty wojenne. Szczerze mówiąc – zerknął na Bleysa i zachichotał – nie sądzę, żebyś był tego wart. Tego rodzaju działania ściągnęłyby im na kark wszystkie Młodsze Światy naraz. Nie, Kaj Menowsky uważa po prostu, że nie powinieneś się denerwować do czasu, aż będzie mógł zająć się tobą na pokładzie statku. Znów zachichotał. – A ty masz tendencję do przyjmowania odpowiedzialności za wszystko, w czym bierzesz udział. Bleys pomyślał, że było w tym trochę prawdy, a dla Dahno typowe było odpowiednie ustawienie się, kiedy przychodziło do dyskusji. Bleys spojrzał na ekran i zauważył jeszcze jeden jadący za nimi, nie wyróżniający się pojazd, pędzący z równie wielką jak pozostałe prędkością. Limuzyna musiała ograniczać szybkość, by pozostałe pojazdy były w stanie za nią nadążyć. Droga poszerzyła się; o tej porze dnia – a raczej jeszcze nocy – nie było na niej wielu pojazdów. Spojrzał na bransoletę. Było po czwartej lokalnego czasu. Znów spojrzał na ekran. Niedługo dotrą do autostrady – wkrótce też wstanie newtońskie słońce. Rozdział 34 Z głośnika w tylnym przedziale limuzyny rozbrzmiał pojedynczy dźwięk. Zwolnili, zjechali na pas przeznaczony do parkowania i zatrzymali się tuż obok jeszcze jednego brązowego pojazdu kołowego. Samochód ustawiono dość daleko od pasa najwolniejszego ruchu, a jego pokrywę uniesiono, odsłaniając konstrukcję i części napędu; widok ten skojarzył się Bleysowi z nieboszczykiem w kostnicy, pozostawionym w trakcie niedokończonej autopsji. Wokół jednostki napędowej stali trzej mężczyźni rozmawiając i pochylając się nad nią od czasu do czasu, najwyraźniej próbując naprawić jakieś uszkodzenie. Kierowca limuzyny wysiadł i podszedł do unieruchomionego pojazdu. Dołączył do stojących przy nim mężczyzn i na kilka minut pogrążyli się w rozmowie, znów zaglądając do silnika. Po chwili jeden z mężczyzn odwrócił się i podszedł do limuzyny. Był to Kaj Menowsky. Drzwi pojazdu otwarły się dla niego – musiał to zrobić mężczyzna siedzący obok miejsca kierowcy na przedzie samochodu. Kaj wszedł do środka i siadł na dryfie, obracając go, by znaleźć się twarzą w twarz z Bleysem. Ten popatrzył na lekarza bez uśmiechu. Kaj w najmniejszym stopniu nie wyglądał na przejętego brakiem ciepłego powitania, o ile w ogóle to zauważył. – Jak się czujesz, Bleysie Ahrens? – zapytał. – Czuję się tak jak zawsze. Normalnie – odpowiedział Bleys. Pomyślał, że mógłby znienawidzić tego człowieka za jego ciągłe pytania. – Dobrze – stwierdził Kaj. – Od tej chwili, aż do momentu wejścia na statek, postaraj się zachowywać jak najspokojniej. Obu nam to ułatwi życie, jeśli nie będziesz się przejmował tym, co będzie się działo wokół ciebie. – Zrobię co w mojej mocy – oświadczył poważnie Bleys. Odwrócił wzrok od Kaja, gdy otwarły się przednie drzwi limuzyny i kierowca zajął swoje miejsce. Gwałtownie nabrali szybkości, doganiając i wyprzedzając pojazdy, które wcześniej jechały za nimi. Kaj nie powiedział nic więcej. Kiedy znów znaleźli się na czele kolumny i kierowca zwolnił, w przedziale pasażerskim znów rozległ się dzwonek telefonu, tym razem krótką melodią brzmiącą, jakby pochodziła z jakiejś starożytnej pieśni ludowej. – Kod – Dahno spojrzał na Bleysa. – Nic, czego nie byliby w stanie złamać, ale nie będą mieli na to dość czasu, zanim znajdziemy się na stanowiskach. To Henry. Mówi, że jest z grupami Pierwszą i Drugą. Wydostali się z miasta przed ustawieniem blokad. Przerwały mu kolejne tony podobnej, lecz dłuższej melodii. – Mówi, że przy wyjeździe na autostradę w stronę kosmodromu ustawiono barykadę – oświadczył Dahno. – Ale to tylko policja drogowa, same karabiny rakietowe i broń ogłuszająca. Jego dwie grupy dokonają dywersji, jak tylko pojawimy się w polu widzenia, a potem zniszczą blokującą drogę barykadę. Nasze pojazdy przejadąwzwartej grupie, z limuzyną w środku. Pozostałe otoczą ją i w razie czego będą służyć jako tarcze... Przerwał. Kolejna melodia. – Spróbujemy przedostać wszystkie pojazdy, ale nie zatrzymamy się dla żadnego uszkodzonego. Kiedy już przejedziemy, pierwsze sześć samochodów, nie licząc limuzyny, rozproszy się i przygotuje linię obrony dla grup zaczajonych przy barykadzie. To nie powinno stanowić problemu, mamy broń energetyczną, a wszystko czym dysponuje policja to karabiny rakietowe i broń ręczna. Kiedy zatrzymamy pościg, dołączą do nas pojazdy, którym uda się przejechać i razem pojedziemy w stronę następnego punktu oporu. Dahno umilkł. Znów zabrzmiało kilka tonów. – Następnym punktem będzie most da Vinci. Możemy się tam spodziewać cięższej broni. Wszystkie ich pojazdy jechały teraz w ciasnej grupie po szerokim łuku pustej drogi. Nie było jeszcze widać śladów nadchodzącego świtu Alfy Centauri B. Nagle w polu widzenia pojawiła się barykada, doskonale widoczna dzięki silnemu oświetleniu. Pięćdziesiąt lat wcześniej mogły ją stanowić po prostu dwa rzędy wozów policyjnych. W tej chwili, nawet pomimo braku czasu, jezdnię przecinała gruba na metr i wysoka na półtora, przytwierdzona do podłoża ściana, przedzielona w środku jedynie szczeliną umożliwiającą przejazd jednego pojazdu. Limuzyna zbliżała się do przerwy z prędkością dwustu kilometrów na godzinę, a pozostałe samochody utrzymywały równe tempo. – Lepiej, żeby grupy Pierwsza i Druga zadziałały na czas – cicho odezwał się Dahno, patrząc w stronę szybko zbliżającej się barykady. Jednak właśnie w tej chwili jeden z końców bariery przy szczelinie eksplodował, tworząc wyrwę szerokości czterech pojazdów. Dahno zachichotał. – Henry musi mieć działko energetyczne, dostatecznie małe, by mogło je nosić paru ludzi. – Tak – zgodziła się Toni. Niemal w tej samej chwili dwa pojazdy o napędzie magnetycznym przyspieszyły i zajęły pozycje przed limuzyną, podczas gdy pozostałe otoczyły ją ciasno, ledwie zostawiając miejsce na manewry. Równocześnie przejechali przez wyrwę w barykadzie, chwytając na ułamek sekundy obraz pojazdów i gruzu – i już byli na otwartej przestrzeni za blokadą, gonieni ulewą pocisków stukających w okna i boki, a nawet dach limuzyny. – Rakietki – niepotrzebnie wyjaśnił Dahno. – Tak – potwierdziła Toni. – Nie przebiją kadłuba limuzyny. Bleys nie wiedział tego. Nagle uświadomił sobie, jak mało wiedział o strzelaniu w warunkach bojowych, poza strzelnicą – i to mimo spędzenia młodości wśród członków Kościoła, z których część została Żołnierzami Boga. Mimo swego ateizmu Bleys musiał uczęszczać na nabożeństwa razem z resztą rodziny, by nie zwracać na siebie uwagi. Jednak jego Kościół nigdy nie został na serio zaatakowany, poza młodzikami ze stosunkowo niegroźną bronią, z którymi bez problemu radził sobie lokalny policjant ze swoim pistoletem energetycznym. Bleys poczuł przelotne ukłucie poczucia niższości wobec Henry’ego i jego ludzi. Jednak było to tylko chwilowe. Ból głowy stał się teraz niemal stałym gościem, a otępienie zdawało się wysysać z niego całą energię. Skoro tylko minęły chwilowe emocje związane z pokonaniem barykady, na powrót opadł w stan bliski otępieniu. Prawdopodobnie był to efekt długiej nocy spędzonej prawie bez snu, ale Bleys miał wrażenie, że wszystko wokół działo się na zewnątrz przejrzystej, zajmowanej przez niego kapsuły, nie bardziej zaangażowany w aktualne wydarzenia niż gdyby oglądał je tylko na ekranie. W miarę jak oddalali się od barykady, deszcz pocisków osłabł. Patrząc w ekran przedziału pasażerskiego limuzyny, Bleys widział szybko malejącą wyrwę. Tuż za nimi jechały inne pojazdy z ich grupy, przy czym ostatnie były pojazdy kołowe, odbijając się i podskakując przy przejeżdżaniu przez rozrzucone eksplozją odłamki. Bleys pomyślał, że to śmieszne, iż przez stulecie nikt nie był w stanie zwiększyć zasięgu broni energetycznej w atmosferze. Tak drobna poprawka pozwoliłaby znacząco lepiej wykorzystać ich niewiarygodną siłę niszczenia. Karabin energetyczny nie musiałby mieć zasięgu karabinu rakietowego, którego każdy pocisk stanowił maleńką rakietkę pędzącą aż do wyczerpania paliwa. Jednak stworzenie broni energetycznej skutecznej na dystansie ponad stu metrów, byłoby znaczącym osiągnięciem. Z rejonu silnie oświetlonej barykady wystartowały cztery wozy policyjne, najwyraźniej wszystkie.jakie nadawały się jeszcze do jazdy, ruszając w pościg za uciekającymi – odważne, lecz bezsensowne posunięcie. Wszystkie były pojazdami na poduszce magnetycznej i bez wątpienia były szybsze od większości samochodów w grupie, nawet limuzyny, którą jechał Bleys – ale nie próbowały dogonić kolumny, utrzymując się w sporej odległości za nią. Najwyraźniej policja zamierzała ich tylko śledzić, by informować o nich centralę, ułatwiając koordynację akcji. Kiedy tylko Bleys o tym pomyślał, znów zagrzmiała broń energetyczna, prawdopodobnie ta sama, która wypaliła dziurę w barykadzie, tym razem rozdzierając szeroki pas nawierzchni za grupą Bleysa, ale jeszcze w sporej odległości od wozów policji. Policjanci zjechali na bok, zatrzymali samochody, wysiedli i po prostu przyglądali się oddalającym się pojazdom znikającym za kolejnym zakrętem drogi, omijającym strome, zalesione zbocze pobliskiego wzgórza. Spomiędzy drzew wyłoniły się kolejne pojazdy i dołączyły do kolumny. Droga przed nimi znów się poszerzyła. – Jak się teraz czujesz? – zapytał Bleysa Kaj. Bleys poczuł na nadgarstku delikatny dotyk palców lekarza, badającego jego puls. – To ci nic nie da. – Bleys zerknął na trzymającą go dłoń. – Trzeba czegoś więcej, by przyspieszyć mój puls. Kaj puścił go bez komentarza. – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – stwierdził. – Jak się teraz czujesz? – Dokładnie tak samo, jak w chwili, gdy pytałeś poprzednio – odpowiedział Bleys. – Dobrze. Jeśli poczujesz się gorzej, daj mi znać – natychmiast. Leczenie kogoś tak zainfekowanego nie jest prostą sprawą, ale jeśli poczujesz, że ogarnia cię podniecenie albo nerwy, podam ci środek uspokajający. Próbuj unikać takich uczuć. – Tak zrobię. – Bleys odwrócił się do Dahno. – Jak daleko jesteśmy od rzeki? – zapytał i natychmiast uświadomił sobie, że sam powinien to wiedzieć. Przypomniał sobie teraz wcześniejsze przebycie mostu, podczas jazdy wdrugą stronę – ale wspomnienie nie było zbyt wyraźne. Wtedy było popołudnie, teraz wciąż jeszcze noc – choć niebo zaczynało się rozjaśniać. Bez wątpienia Alfa Centauri B była przed nimi, tuż poniżej horyzontu, a blednące niebo zdradzało miejsce, w którym się pojawi. Na ekranie widział, że za nimi wciąż panowała jeszcze czerń nocy. Z przodu gwiazdy zaczęły już blednąc i znikać. Zaś most... z tego co pamiętał, miał dwa poziomy ruchu – górna prowadziła w kierunku portu kosmicznego, podczas gdy dolna w stronę miasta; autostrada w tym miejscu nie wyróżniała się niczym szczególnym i łatwo było nie zauważyć, że przekracza się wodę, gdyby nie dwie wieże na obu końcach mostu. Była to konstrukcja wisząca, ale oparta na nowoczesnych materiałach; zwłaszcza dzięki monomolekularnym kablom o wielkiej sile nośnej, wieże mogły być stosunkowo niskie i nie rzucające się w oczy. Jeśli chodzi o samą rzekę i jej okolice, to Bleys zapamiętał, że nie była zbyt szeroka, choć płynęła wartko w głębokim wąwozie o zalesionych stokach i stromych zboczach. Poprzednio, jadąc do miasta, zaraz po opuszczeniu mostu wjechali na szeroki łuk podobny do przemierzanego teraz. Przed dotarciem do kosmodromu po drugiej stronie rzeki, autostrada skręcałajeszcze raz podobnym łukiem, lecz w drugą stronę, jako że rzeka płynęła między dwoma grzbietami schodzącymi z łańcucha górskiego, w tej chwili na lewo od Bleysa. Tak więc most wciąż nie był widoczny i zobaczą go dopiero tuż przed wjechaniem na niego. Po obu stronach rzeki podjazdy do mostu stanowiły krótkie, proste fragmenty autostrady wycięte w ziemi i skałach na końcach mostu, jednak ich zbocza były gęsto porośnięte roślinnością, więc wydawały się stanowić naturalną część lasów schodzących z grzbietów górskich aż do poziomu wody. – Ile jeszcze do mostu? – ponownie zapytał Bleys, jako że Dahno nie odpowiedział. Wszystkie ich pojazdy zwalniały i olbrzym zajęty był obserwacją lasu na stromym zboczu po prawej stronie drogi. Odpowiedziała mu Toni. – Będziemy tam lada chwila – wyjaśniła. – Prawie już dojechaliśmy. Faktycznie, limuzyna zwolniła prawie do zera, skręciła pod kątem prostym i zjechała z autostrady na trawiaste pobocze, ruszając w górę stoku i lawirując między drzewami na poduszce magnetycznej. Bleys zauważył, że pozostałe pojazdy o napędzie magnetycznym i poduszkowce podążały za nimi, choć pomimo rozjaśnienia obrazu na ekranie nie widział, czy jadą także pojazdy kołowe. Rzut oka za okno przekonał go, że widoczność ograniczała gęsta roślinność. Bleys zrezygnował z prób wypatrzenia czegoś więcej i usiadł wygodniej na fotelu. Powiedział sobie, że w końcu jest tylko pasażerem. Ostro skręcając między drzewami w poszukiwaniu przesmyków umożliwiających jazdę, limuzyna pięła się dalej między mrocznymi słupami drzew po dość stromym zboczu, aż po kilku minutach wyjechała na niewielką i – sądząc po świeżych śladach wyrębu – niedawno stworzoną polankę. Pojazd stanął. Dahno wysiadł pośpiesznie, a wszyscy podążyli za nim, łącznie z Bleysem. Po wyjściu z samochodu Bleys zatrzymał się i rozciągnął na całą długość z ulgą, po tak długim czasie spędzonym w pozycji siedzącej. Na środku polanki rozpalono polową lampkę, dającą niewiele więcej światła niż pojedyncza świeczka, ale jej blask ukazał kilka postaci nachylonych nad rozłożonymi mapami; najwyraźniej dzięki noszonym na oczach goglom doskonale widzieli. Bleys rozpoznał Henry’ego po sposobie poruszania. Pozostali pasażerowie limuzyny ruszyli w jego stronę, więc Bleys poszedł za nimi. Kiedy doszli do grupy i zatrzymali się, Henry uniósł głowę znad arkusza, kierując ciemne soczewki w stronę Bleysa. – Cieszę się, że bezpiecznie tu dotarłeś, Bleys – powiedział. W tej chwili wciśnięto coś Bleysowi w dłonie; patrząc w dół przekonał się, że była to para gogli, takich jakie miał na oczach Henry. Oczywiście, były to gogle noktowizyjne. Powinien był się domyślić. – Teraz będziesz w stanie widzieć – wyjaśnił Henry. – Może lepiej byłoby, gdyby Bleys Ahrens ich nie miał – zaprotestował zza pleców Bleysa Kaj Menowsky. – Doktorze... – Bleys odwrócił się w stronę głosu. Ale zdążył powiedzieć tylko pierwsze słowo, bo równocześnie odezwał się Henry. – Nie. Załóż noktowizor, Bleys. Bleys zdążył już to zrobić. Wszystko dookoła natychmiast stało się doskonale widoczne, równie jasne i wyraźne jak w pochmurny dzień. Henry stał jakiś metr od niego, a wjego postawie było coś, co natychmiast uderzyło Bleysa. Henry MacLean nigdy nie był szczególnie wysoki czy wielki, ale w tej chwili wyglądał na większego, potężniejszego niż każdy z nich. Duża część tego wrażenia brała się z roztaczanej przez niego aury zdecydowania i władzy. Było w nim jeszcze coś, czego Bleys nie potrafił wyłapać. Coś, jakby w Henrym płonął entuzjazm, wręcz radość płynąca z obecnej sytuacji. – Chodź, Bleys – powiedział Henry, odwracając się od pozostałych. – Chcę, żebyś przyjrzał się ze mną sytuacji. Rozdział 35 Henry i Bleys ruszyli między drzewa, przez kilka minut szli w milczeniu; Henry nic nie mówił, a Bleys nie odczuwał chęci rozmowy. Przeciskali się między gałęziami gęsto rosnących w tym miejscu drzew i krzewów. Bleys rozpoznał między rodzimymi krzewami, importowaną na Newtona i zmienioną genetycznie odmianę sosny norweskiej. Nagle wyszli na otwartą przestrzeń, a Bleys został oślepiony nagłym uderzeniem światła na jego okulary. Poczuł, jak Henry zatrzymuje go jedną ręką, drugą równocześnie ściągając mu z twarzy gogle. Zamrugał, przekonując się, że stali już pod gołym niebem świtu, choć gwiazda jeszcze nie wyszła ponad horyzont. Odkrył też, że Henry zatrzymał go o krok przed krawędzią niemal pionowego klifu, opadającego do szaroniebieskiej rzeki w dole. Szerokie, jasne wstęgi dwóch, prowadzących w przeciwnych kierunkach pasów autostrady przerzuconej nad rzeką, widoczne były po prawej, w dole rzeki. Za mostem obie wstęgi, wciąż jedna nad drugą nikły łukiem za grzbietem wzgórza. Kiedy wzrok Bleysa przywykł do oświetlenia, dostrzegł efekty prowadzonych na moście gorączkowych prac. W nawierzchni jezdni wykopano zagłębienia, nad którymi wzniesiono przypominające ule, sześciokątne struktury, bez wątpienia tworzące osłony stanowisk strzeleckich. Surowcem do budowy był prawdopodobnie ten sam, szybko wiążący materiał, z którego wzniesiono pokonaną już wcześniej barykadę. Poziome szczeliny bunkrów otwierały się tuż nad powierzchnią drogi w kierunku miasta. Przynajmniej cztery struktury były już gotowe, a wciąż trwała praca nad następnymi. Najbardziej wysunięte, wykończone już i uzbrojone, blokowały lewy pas jezdni, następne kolejny pas z ograniczeniem prędkości. Podobne, lecz większe struktury z tego samego materiału wznoszono na drugim końcu mostu, łącząc je częściowo z zagłębionymi, osłoniętymi chodnikami. – Poważnie podeszli do zatrzymania nas – stwierdził Bleys. Henry skinął głową. – To żołnierze z Kwatery Głównej sił kosmicznych w Woolsthorpe – wyjaśnił. – Prawdopodobnie mieli problemy z dotarciem tu na czas z niezbędnym sprzętem i maszynami budowlanymi, ale najwyraźniej starali się zrobić, co mogli. Chciałem, żebyś się temu przyjrzał i zastanowił, czy możesz mi pomóc. Może masz jakieś pomysły przebicia się przez blokadę. Sam mam dość dobre pojęcie jak tego dokonać, ale chciałbym usłyszeć wszelkie sugestie, choć najprawdopodobniej i tak będę trzymał się swojego planu. Zawsze jednak istnieje szansa, że zaproponujesz coś, o czym nie pomyślałem. Bleys skupił wzrok na moście i trwających tam pracach, próbując uporządkować myśli. – Nigdy nie przykładałem szczególnej uwagi do taktyki i strategii wojennej – powiedział bardziej do siebie, niż do Henry’ego. – Nie sądziłem, że będzie to konieczne. Przypuszczam, że te wznoszone przez nich osłony zatrzymają nasze pociski? – Z całą pewnością – potwierdził Henry – choć z drugiej strony, nie osłonią ich przed bronią energetyczną. Prawdopodobnie będziemy w stanie przebić się przez te bunkry wzdłuż drogi i przypuszczalnie przez prawie wszystko, co mogliby mieć dalej – ale zniszczenie każdego wymagałoby kilku bezpośrednich trafień, a przy każdym strzale będziemy zdradzać naszą pozycję. Nie wspominając już o tym, że ze względu na zasięg broni musielibyśmy wyjść na odkrytą przestrzeń. – Tak, broń energetyczna – skoro już o tym mowa, cała wasza broń – wtrącił Bleys. – Skąd ją macie? Wiem, że lądując na innych planetach twoi Żołnierze nie mają ze sobą nic, prócz kieszonkowych noży, choć w bagażach macie trochę broni osobistej. Ale tego nie przywieźliście ze sobą, prawda? – Nie, choć nawet najmniejszy nóż jest niebezpieczną bronią, jeśli wie się, jak go użyć – odpowiedział Henry. – Pamiętasz, co mówiłem tobie, Joshui i Willowi w dzieciństwie? Ale wracając do naszej broni – zdobyliśmy ją tak samo, jak zawsze pozyskiwali ją Żołnierze Boga i oddziały partyzanckie na Harmonii i Zjednoczeniu. Z magazynów milicji. – Na Newtonie nie ma milicji – zaprotestował Bleys. – Nie. Ale jest wojsko z kwaterami w Woolsthorpe – odpowiedział Henry. – Pamiętasz chyba, że wspominałem o nich wczoraj. Na planecie mają działać jako ochrona członków Rady i rządu. Mają wszelkie możliwe rodzaje broni, łącznie z najcięższą – części nawet nie wolno stosować w atmosferze. Wyposażenie jest składowane w magazynach, więc pierwszym naszym krokiem było ich zlokalizowanie. Tam właśnie dzisiejszej nocy udała się większość Żołnierzy, zabierając wszelką broń, jaką mogli unieść. Bleys ponownie spojrzał na scenę przed sobą. W czasie gdy stali nad urwiskiem, niebo zdążyło zauważalnie pojaśnieć; rzeka ściemniała, nabierając głębokiej barwy pełnego morza. Szarość wstęg autostrady i konstrukcji nośnej mostu ostro kontrastowała ze śnieżną bielą stanowisk ogniowych. Kontrast rzucał się w oczy nawet wobec ciemnozielonego tła lokalnej odmiany sosny norweskiej i rodzimych krzewów – o liściach zbliżonych barwą do igieł sosen, z dodatkiem delikatnej pomarańczowej obwódki wokół każdego liścia, co sprawiało, że zarośla w porannym świetle wyglądały jakby płonęły. Bleys studiował bunkry, wznoszone dalej za linią już obsadzonych i szukał czegoś, co warto byłoby zasugerować Henry’emu. Jednak jego umysł był dziwnie zmęczony i otępiały. Niczego nie wymyślił. Powierzchnia rzeki była tak spokojna, że łatwo byłoby uwierzyć w jej całkowity bezruch. Sądząc po nachyleniu koryta w stosunku do łańcucha górskiego, z którego wypływała, prąd musiał być mocny. Ajednak na powierzchni tylko czasem ukazywały się pojedyncze wiry, okazjonalnie pojawiały się też gałęzie czy pnie drzew, sunąc szybko w stronę mostu. Jego myśli snuły się swobodnie... jak w piosence ze Starej Ziemi... Mein Fader var ein Vandringsman, Ich hab ‘es in das blut... ...Ezechiel MacLean, brat Henry’ego, przypisujący sobie ojcostwo Bleysa, miał talent do języków i nauczył Bleysa wielu piosenek oraz historii w różnych językach Starej Ziemi. Ale wędrówki Ezechiela trudno było nazwać szczęśliwymi. Bleys pomyślał, że skoro był jego synem, możliwe, że też „miał to we krwi” i był skazany na tułaczkę – zawsze jako obcy... Bleys zmusił się do ponownego skupienia na moście. Umysł jednak odmawiał skupienia, a oczy nie odnajdywały żadnego słabego punktu. – Nie potrafię ci pomóc, Henry – powiedział. – Może zbyt długo jestem na nogach. W chwili kiedy to mówił uświadomił sobie, że Henry i wszyscy pozostali nie spali przynajmniej równie długo. – Może moglibyśmy ci zorganizować jakieś miejsce do odpoczynku na czas, kiedy będziemy się przebijać przez most. Cichy kącik w lesie... – Nie! – ostro zaprotestował Bleys. – Nie trzeba... po prostu nie potrafię zaoferować ci żadnych pomysłów. Jeśli wyprowadzisz broń energetyczną na otwartą przestrzeń do zniszczenia bunkrów, ich obsługa stanie się doskonałym celem dla wojska. Prawdę mówiąc, nie widzę żadnego sposobu zbliżenia się do nich, poza obleceniem ich górą albo przekopania się po rzeką. Henry kiwnął głową. – Wszystko w porządku. Twoje słowa potwierdzają mój tok rozumowania. Chcesz poczekać tu ze rnną i zobaczyć jak rozwinie się sytuacja? W tym miejscu trudno nas zauważyć, a nawet gdyby nas wypatrzono, potrzebowaliby strzelca wyborowego z karabinem rakietowym, żeby nam zagrozić. Nie sądzę, żeby wiedzieli, że już tu jesteśmy. – Henry, jakie właściwie masz plany? – Poczekaj, za chwilę zobaczysz. Wydałem rozkaz przygotowania ataku, gdy tylko pojawiłeś się tu z resztą Żołnierzy. Wkrótce powinniśmy zobaczyć pierwsze efekty. Henry uniósł do ust swoją bransoletę. – Awar – powiedział do niej – czas rozpocząć ostrzał. – Takjest – dobiegła odpowiedź z przekaźnika. – Ostrzał za niecałą minutę. Henry opuścił ramię i spojrzał na Bleysa. Nie musieli czekać nawet minuty. Przed upływem tego czasu z różnych miejsc na drzewach, rosnących nad rzeką, rozpoczął się ostrzał z karabinów rakietowych i okazjonalnie z nieskutecznej na tę odległość broni energetycznej, przy czym nigdy nie strzelano dwukrotnie z tego samego miejsca. Bleys zmarszczył brwi, jeszcze zanim uświadomił sobie, że to robi. Stanowiska ogniowe obrońców znajdowały się poza skutecznym zasięgiem broni energetycznej z lasu, a karabiny rakietowe nie były w stanie wyrządzić im krzywdy, chyba że mieliby szczęście trafić dokładnie w szczeliny strzeleckie umocnień. Bunkry natychmiast odpowiedziały ogniem. – Czy nie mówiłeś, że strzelając do nich zdradzimy tylko swoje pozycje? – zapytał Bleys. – Ogólną lokalizację, tak, ale w tej chwili chodzi nam tylko o ściągnięcie ich uwagi. Jest tam tylko kilku Żołnierzy, ciągle zmieniających pozycje i nie stanowiących dobrego celu dla Newtończyków. Dowiemy się dzięki temu, jaką mają broń i ewentualnie strzelców wyborowych. To nie potrwa długo. Rzeczywiście, strzały z lasu zaczynały już przycichać, a po chwili całkowicie ustały. Niemal natychmiast umilkł też ogień z bunkrów, a zapadła cisza miała w sobie coś nienaturalnego – jakby cała sceneria w jakiś sposób powstrzymywała oddech. Bleys nagle uświadomił sobie silny puls w szyi i fakt, że podświadomie liczy uderzenia serca. Aby zająć umysł czymś innym, poszukał czegoś, co mógłby powiedzieć do Henry’ego. O ile nie potrafił pomóc w planowaniu, to przynajmniej dzięki swoim ćwiczeniom na strzelnicy był w stanie rozróżnić odgłos wystrzału pistoletu i działka energetycznego, w rodzaju tego, którego ludzie Henry’ego użyli do wybicia dziury w barykadzie na drodze. – Cóż – odezwał się. – Przynajmniej wiesz, że nie mają w tych bunkrach działek energetycznych. – Myślę, że mają – odpowiedział Henry. Przerwał na chwilę. – Możesz przytrzymać spust karabinu rakietowego i pokryć pociskami większy obszar po prostu przesuwając lufę. Dowolnych rozmiarów broń energetyczna strzela wyłącznie pojedynczymi impulsami. Przy odległości od bunkrów, w jakiej jesteśmy, wyładowania z działka nie byłyby bardziej skuteczne niż z pistoletu. Dlatego właśnie strzelają z karabinów. Te kilka strzałów z broni energetycznej miało nas po prostu ostrzec przed podchodzeniem. Nie użyją cięższej broni do chwili, aż będą mogli skutecznie ją wykorzystać. – Tak – mechanicznie odpowiedział Bleys. W jego własnych uszach głos zabrzmiał dziwnie. Henry znów uniósł bransoletę do ust. – Rozpocząć główny atak. Z lasu znów rozpoczął się ostrzał, jednak tym razem towarzyszyły mu coraz częstsze, przypominające wybuchy dźwięki wyładowań broni energetycznych – choć, na ile Bleys był w stanie określić, bunkry wciąż znajdowały się poza skutecznym zasięgiem. Obrońcy odpowiedzieli ogniem. Jednak wtedy, nieoczekiwanie broń energetyczna rozpoczęła ostrzał ze szczytów wież podtrzymujących konstrukcję mostu i to przeciwko stanowiskom ogniowym obrońców. Z tej odległości strzały były śmiertelnie skuteczne. Natychmiast odpowiedział im ogień broni energetycznej z newtońskich pozycji, łącznie z pojedynczymi wystrzałami działek energetycznych. – Masz Żołnierzy na wieżach! – wykrzyknął Bleys. – My byliśmy tu pierwsi – stwierdził Henry. – Ale te wieże nie zapewniają nawet ułamka osłony, jaką dają bunkry – powiedział Bleys. – Wydaje mi się... Ale zanim skończył, ogień broni energetycznej skierowanej przeciwko wieżom umilkł gwałtownie, choć dalej prowadzono z nich ostrzał, podobnie jak z lasu; Żołnierze zaczęli wybiegać pojedynczo spomiędzy drzew, by po przebyciu niewielkiego dystansu chronić się za dostępnymi osłonami. Bleys zauważył, że jeden z Żołnierzy został niemal od razu trafiony, pomimo ukrycia w zagłębieniu. Zwinął się konwulsyjnie i zaczął turlać, jak dziecko bawiące się staczaniem po zboczu. Bleys patrzył na niego tężejąc, jakby jego ciało również staczało się po trawie. Odwrócił wzrok od ciała. Patrz na niego – powiedział sobie ogniście i zmusił się do ponownego spojrzenia na Żołnierza. Ale mężczyzna już nie żył. Trafiło w niego jeszcze jedno wyładowanie z broni energetycznej, zbyt słabe, by go rozerwać, lecz mające dość energii, by unieść go w powietrze, odrzucając na kilka metrów, gdzie legł skręcony i nieruchomy. Kolejna śmierć, pomyślał Bleys. Liczył je z jakąś lodowatą zawziętością, która zdawała się zamieniać ciało w pustą skorupę. – Musimy zabrać ze sobą rannych i zabitych – oświadczył Henry’emu. – Zabierzemy ich statkiem na Harmonię, skąd ciała będzie można przesłać rodzinom, gdziekolwiek będą. – Wola Boża – odpowiedział Henry. – Musimy ich zabrać ze sobą. – Jeśli będziemy mogli. W każdym razie, dusza tego Żołnierza jest już w rękach Pana. – Nawet – zapytał Bleys – jeśli zginął za mnie, który jestem w rękach Szatana? Pamiętał słowa, prawie pierwsze wypowiedziane przez Henry’ego, gdy przybył, by do niego dołączyć na Zjednoczeniu. – Bóg osądzi – odpowiedział Henry, a patrząc na twarz człowieka, którego nazywał swoim wujem, Bleys zobaczył twarz nieruchomą jak kamienne zbocza odległych gór. Głęboki dźwięk działek przyciągnął uwagę Bleysa z powrotem do mostu; zauważył, że bliższa z wież zatrzęsła się, najwyraźniej od uderzenia ładunku działka. Jednak ogień broni energetycznej przeciwko wieżom umilkł, jakby wojsku wydano rozkaz zakazujący tego. Z wież dalej strzelano w kierunku bunkrów. Niszczono fragmenty wysuniętych schronów, a równocześnie Żołnierze prowadzili natarcie od strony lasu, biegnąc skokami i ostrzeliwując Newtończyków. Bleys przyglądał się temu wszystkiemu. – Spójrz na rzekę – usłyszał głos Henry’ego. Bleys oderwał wzrok od mostu, patrząc w stronę spokojnie płynącej wody. – Czemu bunkry przerwały ogień w kierunku wież? – zapytał. Ale jeszcze zanim Henry zdążył odpowiedzieć, uświadomił sobie, że zna odpowiedź na własne pytanie. Broń energetyczna mogła z łatwością przebić się nie tylko przez cienką osłonę wież, ale mogłaby zniszczyć również umieszczone w środku kable podtrzymujące most. Gdyby przerwano choćby część z nich, most mógłby się zawalić i cała sekcja spadłaby do rzeki. Jak dotąd tylko obrońcy znajdowali się na części mostu bezpośrednio nad wodą. – Kable – odpowiedział Henry w chwili, kiedy Bleys rozważał już wszystkie implikacje. Zgodnie z sugestią Henry’ego, Bleys spróbował skupić się na wodzie. Spokojnie płynąca woda pozwoliła mu ukoić nieco uczucia obudzone przyglądaniem się śmierci Żołnierza. Stopniowo zaczął skupiać się na ruchu wody, ponownie zauważając unoszące się na powierzchni fragmenty roślinności, między którymi okazjonalnie pojawiały się całe drzewa. Częścią umysłu pomyślał, że w górze rzeki mogło nastąpić jakieś osunięcie zbocza, czego efekty mogły właśnie docierać do mostu. W wodzie pojawiało się coraz więcej dryfujących gałęzi i drzew. Nieoczekiwanie na jednym z nich dostrzegł krótki błysk światła. Nie połączył tego z odgłosem wystrzału ze strony mostu ani atakujących Żołnierzy. Nagle jego umysł obudził się pod wpływem podejrzenia. Automatycznie sięgnął po gogle, ale opuścił rękę. Te soczewki nie umożliwiały powiększania obrazu. Kiedy dryfujące z prądem pnie zbliżyły się bardziej, Bleys maksymalnie skupił na nich wzrok. Jego wysiłki zostały w końcu wynagrodzone przez widok ludzkiej twarzy i grubej lufy karabinu energetycznego; oba ledwie widoczne tuż nad powierzchnią wody, między gałęziami całkiem sporego, choć młodego drzewka, którego iglaste gałęzie rozkładały się na powierzchni rzekł. Kiedy patrzył, lufa znów błysnęła i tym razem udało mu się połączyć głos wystrzału z błyskiem. Odwrócił się w zdumieniu do Henry’ego, który uśmiechnął się samymi kącikami ust, co u kogoś innego odpowiadałoby salwie śmiechu. – Pełna grupa uderzeniowa – powiedział Henry. Bleys wrócił do przyglądania się rzece. Więcej kawałków dryfującego drewna zbliżyło się do mostu i był już w stanie wyraźnie dostrzec te, które niosły ze sobą uzbrojonych w karabiny energetyczne Żołnierzy, ledwie wystających nad powierzchnię wody. Strzelali z poziomu rzeki w spód górnej wstęgi mostu. Z pewnością celowali w dolne części wkopanych w nawierzchnię stanowisk ogniowych. Czy ich spód był w jakiś sposób wzmocniony? Prawdopodobnie nie. Ewentualnie, jeśli nawet, to bardzo nieznacznie, by chronić przed wyładowaniami broni energetycznej po przebiciu dolnej wstęgi. – Czwórka? Piątka? – Stojący za nim Henry mówił w stronę mikrofonu. Odpowiedziały mu dwa ciche głosy. – Szóstka na pozycji. Siódemka na stanowisku. – Wszyscy gotowi – powiedział Henry. Uwaga Bleysa wciąż skupiała się na twarzach i lufach zauważonych między unoszącymi się w wodzie drzewami. Woda płynęła szybciej, niż początkowo mu się wydawało. Pierwszy z wypatrzonych strzelców zaprzestał już ognia i znikał właśnie pod dolną krawędzią mostu. Bleys wstrzymywał oddech, czekając na ogień z bunkrów na moście. – Tam w rzece stanowią doskonałe cele – zwrócił się do Henry’ego. – Nie – usłyszał w odpowiedzi. Faktycznie, kiedy Bleys wytężył wzrok, przyglądając się roślinności wypływającej po drugiej stronie mostu, nikogo już między nimi nie dostrzegł. Po chwili udało mu się zidentyfikować jeden z pni, co do którego nie miał wątpliwości, że płynął przy nim Żołnierz; teraz zdecydowanie nikogo przy nim nie było. Oczywiście. Henry musiał przewidzieć fakt, żewwodzie będą stanowić doskonałe cele, ale i tak wysłał ich wodą wiedząc, że załoga bunkrów nie będzie w stanie odpowiedzieć ogniem, ponieważ pośpiesznie wzniesione umocnienia miały tylko pojedyncze otwory strzeleckie – skierowane w stronę brzegu, tam gdzie atakujący lądem Zaprzyjaźnieni zdołali już prawie dotrzeć do krawędzi mostu. – Jak widzisz, Bleys – odezwał się Henry – nie byłeś wcale daleko od właściwego planu. Nie mogliśmy się do nich przekopać, ale zaatakowaliśmy z niespodziewanego kierunku – a o coś takiego tak naprawdę ci chodziło. – Ci Żołnierze płynący z prądem – zapytał Bleys. – Wychodzą z wody pod mostem? – Tak – potwierdził Henry. – Jest tam jeszcze kilku z naszych ludzi, rozciągnęli linę między brzegami, tuż pod powierzchnią wody. Kolejnyplus wcześniejszego przybycia. Lina umożliwi grupom uderzeniowym Jeden i Dwa przedostanie się na brzeg. Wyjdą po drugiej stronie, a kiedy już wszyscy tam będą, wyjdą na górę, żeby wesprzeć atak grup Sześć i Siedem, czekających w ukryciu po drugiej stronie mostu. Bleys skinął głową. Czuł się pusty i bezużyteczny. Cały plan bitwy przygotowany przez Henry’ego był teraz oczywisty. Oczyma wyobraźni Bleys zobaczył teraz mokrych Żołnierzy zbierających się w grupę, wspinających na stromy brzeg tuż pod mostem i czekających. Wyobraził sobie grupy Jeden i Dwa zaczajone w drzewach. Henry znów wydawał polecenia do bransolety, ale Bleys już nie słuchał. Obraz wciąż był dziwnie niejasny. Bleys czuł się tak, jakby wciąż otaczała go niewidzialna, przejrzysta bariera, zaciskając się teraz wokół myśli, kompresując je i sprowadzając do umysłowego odpowiednika mocno zawężonego pola widzenia, jak w tunelu. Kiedy zmusił się do skupienia na jakimś szczególe, jego umysł pracował jak zwykle, ale opuściła go normalna zdolność do łączenia i ogarniania szerszego obrazu. Dziwne było to uczucie oderwania, zwłaszcza że równocześnie część umysłu przypominała mu, że odkrył w sobie śmiertelne możliwości, z oficerem milicji na Harmonii i Cassidiańczykiem wysłanym, aby go zabić. Zdumiewające, że wciąż było coś nierealnego w chwili, kiedy ramiona i dłonie Bleysa zdały się zadziałać kierowane własną wolą. Trudno było mu myśleć o mężczyźnie w ciemności, jako o realnej, żyjącej osobie, ale Żołnierz staczający się po stoku z pewnością był realny. Chwila obecna pozostawała jednak nierzeczywista. Nie jak koszmar, bardziej jak sen. Sen bez zapachów i barw, coś, co wolałby odepchnąć i zapomnieć, ale nie potrafił. Równocześnie zdawał sobie sprawę, że jest to część rzeczywistości rozciągniętej wzdłuż nieuniknionej ścieżki, którą znał już od dawna – ale nie spodziewał się, że tak na niego wpłynie, kiedy zacznie już nią kroczyć. – ...Powinniśmy wracać – mówił Henry. Bleys oderwał się od swoich myśli i nagle znów znalazł się na krawędzi klifu. Sceneria przed nim oblekła się całkowitą ciszą. Przy końcu mostu stała grupa ludzi – wyłącznie Żołnierzy Boga – a druga podobna czekała na początku pasa. Bleys stwierdził, że musiał stracić kontakt z rzeczywistością na dość długo, by przeoczyć zdobycie całego mostu. – Tak – odpowiedział Henry’emu, automatycznie odpowiadając na ostatnie usłyszane słowa. Odwracając się, poszedł za starszym mężczyzną przez las, gdzie czerwonawe światło Alfy Centauri B przeświecało przez gałęzie i liście, umożliwiając marsz bez gogli. Rozdział 36 Bleys spodziewał się, że wrażenie otoczenia przez przezroczystą skorupę zaniknie, kiedy wróci do pozostałych. Nic takiego nie nastąpiło. Zabrał je ze sobą do limuzyny, razem ze sprawiającą mu prawie fizyczny ból ciężkością całego ciała. Limuzyna unosiła się około półtora metra nad powierzchnią opuszczonej jezdni. Nie mówił nic do pozostałych, a żadne z nich – Dahno, Toni i Henry – nie odzywało się do niego. Rozmawiali cicho między sobą, a umysł Bleysa był tak oderwany, że odbierał ich rozmowy wyłącznie jako ciche brzęczenie. Raz odezwał się do niego Kaj Menowsky i na krótko poczuł na przegubie jego palce, ale nie zareagował, a lekarz nie nalegał na udzielenie odpowiedzi. Na dłuższą chwilę stracił poczucie czasu. Przez jego umysł przepływały myśli i idee, w żaden sposób nie powiązane ze sobą i wcześniejszymi wydarzeniami. Przypominało to trochę przypadkowe błądzenie przez całkowicie obcy, lecz wykończony, opustoszały dom; przechodził z pokoju do pokoju przez znajdowane w nieoczekiwanych miejscach drzwi, za każdym razem znajdując coś nowego, jednak bez większego znaczenia. Wyszedł z tego stanu nieokreślony czas później, gdy limuzyna zaczęła zwalniać. Automatycznie spojrzał na ekran. Za nimi zatrzymywały się inne pojazdy, stając na drodze tuż obok sześciometrowego płotu, najwyraźniej broniącego dostępu do lądowiska. Bleys zaczął unosić się z miejsca by opuścić limuzynę, ale Henry – siedzący na jednym z dryfów naprzeciw niego – machnął, żeby usiadł z powrotem. Posłusznie opadł na fotel. Henry obrócił się do Kaja. – Kaju Menowsky – odezwał się. – Będziemy teraz wchodzić... – Czemu właśnie tutaj? – zapytała Toni. Henry rzucił jej krótkie spojrzenie. – Moglibyśmy wejść gdziekolwiek. Tutaj jesteśmy najbliżej naszego statku. Rzecz w tym, że oni wiedzą, że tu jesteśmy; nie wiedzą za to, gdzie planujemy się przedostać przez płot. I tak nie możemy zrobić tego bez uruchamienia alarmów, ale to nie ma znaczenia. Favored of God jest w tej chwili niecały kilometr stąd, choć przypuszczalnie będziemy musieli pokonać dwukrotnie większą odległość, kryjąc się pod innymi statkami stojącymi na lądowisku. – Czemu mamy się kryć? – zapytał Kaj. – Nie byłoby szybciej ruszyć wprost? Henry wyjaśnił. – Zgodnie z umowami międzyplanetarnymi, każdy z tych statków oficjalnie stanowi terytorium planety, do której należy. Gdyby Newtończycy próbowali przejść przez nie, stanowiłoby to naruszenie niezależności – wystarczyłoby zresztą przypadkowe uszkodzenie. Tak więc możemy użyć ich do osłony. – Rozumiem – stwierdził Kaj. – Tak – powiedział Henry. – Zaczniemy, jadąc jak najmniejszą liczbą pojazdów, ale prawdopodobnie szybko będziemy musieli je porzucić i podzielić się na grupy. Dowódcy grup i podgrup mają rozpylacze dymu, których użyjemy do ukrycia się w drodze między statkami. Zasłony dymnej użyjemy do grupy Bleysa, jako że to jego tak naprawdę chcą dostać. Mówię wam to, żeby wyjaśnić niezbędne podstawy. Teraz wszyscy wysiadać! Wyszli za Henrym przez drzwi obok płotu. Bleys wysiadł jako ostatni; stając na nierównym gruncie uderzył się w palec u nogi i zachwiał lekko. Dahno natychmiast złapał go za łokieć i pomógł w utrzymaniu równowagi. Zaraz zjawili się przed nim Henry i Kaj. – Jak się czujesz? – ostro zapytał lekarz. – Boli mnie głowa i nie spałem przez dwa dni – odpowiedział Bleys. – Nic więcej? – Jeśli byłoby... – Dajcie z tym spokój – ostro uciął chłodny głos Henry’ego. – Bleys, ile jeszcze masz siły? Możesz biec?... Odpowiadanie Henry’emu było całkiem inną rzeczą. – Przypuszczam, że nie jestem w formie. Nie. – odpowiedział. – Tak – potwierdził Henry. Odwrócił się do Kaja. – Doktorze, musisz dać Bleysowi najsilniejszą bezpieczną dawkę stymulanta, cokolwiek, co przez najbliższą godzinę utrzyma go w formie. Wyraz twarzy Kaja Menowskiego uległ zmianie – nieznacznie, ale dało się to zauważyć. – Nie. Byłaby to najgorsze, co można mu w tej chwili zrobić. – Jeśli nie dostarczymy go na statek żywego – powiedział Henry – nie będzie miało znaczenia, czy lekarstwo, którego nie dostanie, będzie dobre czy złe. Będzie musiał biec, by przeżyć. Może będzie musiał walczyć i potrzebuje do tego wszystkich sił. Całej siły, jaką zwykle dysponuje i jeszcze trochę. – Mimo wszystko... – Kaj zaczął protestować, ale Henry mu przerwał. – Jest jeszcze coś – powiedział. – Jeśli zginę, albo zostanę ciężko ranny zanim dotrzemy do statku, kto poprowadzi moich Żołnierzy? Jest tylko jedna osoba, której posłuchają bez stawiania pytań. Bleys. Bez dowódcy, nikt z nas może nie dotrzeć do statku. Jeśli natychmiast nie pomożesz Bleysowi, możesz być odpowiedzialny za śmierć wszystkich, których tu widzisz. – A co z Dahno Ahrensem czy Antoniną Lu? – zapytał Kaj. – To nie moja dziedzina – lekko odpowiedział Dahno. Toni nic nie powiedziała, ale spojrzała na lekarza w sposób, który nie wymagał komentarza. – Wybacz mi, Toni – powiedział Henry. – Nie mam wątpliwości, że pod pewnymi względami jesteś drugą najbardziej wy kwalifikowaną do dowodzenia osobą. Ale Dahno ma coś wspólnego z Bleysem. Z powodu wzrostu, łatwo go zauważyć, ato może pomóc moim Żołnierzom. Jednaknaszym zadaniem jest dostarczenie na statek Bleysa, nawet jeśli nikt inny tego nie przeżyje. Nie możemy zająć się tym i równocześnie ochraniać Dahno. Jednak jeśli Dahno zostanie wyeliminowany, Żołnierze zwrócą się do ciebie. Spojrzał na Dahno. – Ale wcześniej, jeśli ja i Bleys zostaniemy wyeliminowani, wszystko będzie zależało od ciebie. – Bałem się, że to powiesz – stwierdził Dahno. – Medyku? – powiedział Henry, jako że Kaj nadal nie sięgał do niesionej ze sobą walizeczki. Teraz to zrobił. Pogrzebał w niej chwilę jedną ręką i wyciągnął gruby, biało– niebieski cylinder. Podszedł do Bleysa i przycisnął urządzenie do grzbietu jego prawej dłoni. Bleys poczuł coś w rodzaju delikatnego dotknięcia palca. Potem cylinder został zabrany i z powrotem umieszczony w walizeczce. – Daj mu piętnaście minut – powiedział Kaj. – Toni, pójdziesz z Drugą grupą, tą która właśnie się formuje. Dahno, grupa Trzecia, następna – rozkazał Henry. Podniósł głos, by mogli go usłyszeć wszyscy Żołnierze, stojący teraz na zewnątrz samochodów. – Dobra! – Krzyknął. – Wszystkie grupy, ruszać zgodnie z planem. Grupa Pierwsza, za ciężarówką. Ruszyli. Bleys wylądował na przednim fotelu szerokiej ciężarówki, obok drzwi, mając po lewej Henry’ego, a za nim kierowcę. Tuż za nim przycupnął Kaj, najwyraźniej zdeterminowany trzymać się blisko Bleysa. Między przednimi fotelami i tyłem ciężarówki istniało przejście, choć wyglądało, jakby zaprojektowano je z myślą o ludziach nie przekraczających półtora metra wzrostu. Bleys nie chciał jednak, żeby lekarz przechodził do przodu. Cokolwiek było w grubym, biało–niebieskim cylindrze, którego Kaj użył do iniekcji, zaczynało działać, budząc go z pochłaniającego go koszmaru. Jego umysł zaczynał funkcjonować, a ciało informowało o pełni sił i gotowości. – Ruszać! – rozkazał Henry do bransolety. Gdzieś z tyłu dwukrotnie zagrzmiał karabin energetyczny i wypełnione nie tylko w środku, ale i siedzącymi na dachach Żołnierzami, pojazdy z ich kolumny zaczęły przejeżdżać przez wypaloną w płocie wyrwę. Patrząc przez przezroczystą przednią ścianę ciężarówki, która na biedniejszej planecie, jak Zjednoczenie czy Harmonia, wyposażona byłaby w zwykłą szybę, Bleys widział przed sobą szeroką płytę lądowiska. W tej chwili było już całkiem jasno. Na olbrzymiej płycie lądowiska zaparkowane statki kosmiczne wydawały się stać bliżej siebie, niż Bleys zapamiętał. Teraz, gdy jego umysł znów zaczynał funkcjonować, zaczęły go nachodzić wątpliwości. – Henry – obrócił się do wuja, napotykając spokojną twarz. Uświadomił sobie odór potu dobiegający od kierowcy; Henry nie roztaczał wokół siebie nic takiego. Był cichy i spokojny, jakby wybierali się na piknik. – Henry, jak zareagują twoi Żołnierze, jeśli coś ci się stanie? – Powiedziano im, żeby zwrócili się ku tobie. Bez wahania – odpowiedział Henry. – Znasz Carla Carlsona? – To starszy Żołnierz z Drugiej. Wysoki, chudy, gładko ogolony? Znam go. – Jest z tyłu ciężarówki – poinformował Henry. – Zna moje plany. Będzie trzymał się blisko nas. Gdyby coś mi się stało, odpowie na twoje pytania. Przekaże ci także, co powiedziałem mu odnośnie pokonania ostatniego odcinka drogi do statku. Nie pytaj go o to teraz. Zachowaj jasność myśli i nie przejmuj się, o ile nie będzie to konieczne. Ich ciężarówka przejechała już przez płot i pędziła między stojącymi na lądowisku statkami. – Jak na razie nie widzę żadnych oznak oporu – stwierdził Bleys, patrząc przed siebie. Lądowisko zdawało się sięgać po horyzont, ale wiedział, że to złudzenie. – Kiedy się pojawi, mogą spaść na nas ze wszystkich stron – powiedział Henry. – Ale może uda się nam przejechać z połowę drogi, zanim coś na nas rzucą. Wtedy porzucimy pojazdy i rozdzielimy się na mniejsze grupy. – Czy Newtończycy mogą zmusić załogi stojących w pobliżu statków, żeby dały im znać o nas? – zapytał Bleys. – Najpierw muszą nas zlokalizować. Pamiętaj, tutaj stoją tysiące statków. Nie ma też powodu, dla którego j akaś załoga miałaby z nimi współpracować. Zresztą wydaje mi się, że zgodnie z Konwencją Gwiezdną, wszelkie tego typu prośby są niedozwolone. Przejeżdżali właśnie między dwoma blisko stojącymi statkami, które dzieliło nie więcej, niż trzydzieści metrów. Inne pojazdy jechały za nimi. Nagle równocześnie zabrzęczały bransolety Henry’ego, kierowcy i pozostałych w tyle ciężarówki. Pojazd natychmiast stanął. – Wysiadać! – krzyknął Henry. – Zespół Dwa trafił na przeciwnika. Toni. Bleys zmusił się do myślenia o czymś innym. Wszyscy wysiadali z ciężarówki, pojazd za nimi również pustoszał. Ktoś – Bleys nie widział kto – wystrzelił pocisk dymny z granatnika. Otoczyła ich brązowa chmura, przypominająca wyglądem skraj burzy pyłowej widzianej przez Bleysa na Nowej Ziemi. Bez zastanowienia wciągnął dym do płuc, ale nie wyglądało na to, żeby drażnił układ oddechowy. Mimo wszystko Bleys poczuł ulgę, gdy Henry wyciągnął z kieszeni niewielką puszkę sprayu, po czym rozpylił wokół nich część jego zawartości, tworząc tym samym coś na kształt jaskini z przejrzystego powietrza. Bleys widział teraz wokół siebie Henry’ego, Kaja, kierowcę i pół tuzina Żołnierzy. Ci ostatni podbiegli zaraz do brzegów oczyszczonej z dymu przestrzeni, opadli na ziemię i sprawiali wrażenie, jakby rozglądali się tuż przy ziemi. – Czyste powietrze utrzyma się cztery minuty – wyjaśnił Henry. – Jeśli będzie trzeba, potem możemy rozpylić kolejną dawkę. Carl? Dobrze, jesteś z nami. Daj Bleysowi ten dodatkowy rozpylacz i puszkę sprayu. Carl Carlson, którego Bleys rozpoznał głównie dzięki siwiejącym włosom, sięgnął do torby i wydobył z niej przedmioty wspomniane przez Henry’ego. Bez słowa podał je Bleysowi. – Carl, kto ma działko energetyczne? – Jim Jeller i Isaac Murgatroyd. Carl wskazał dłonią na czystą przestrzeń za Henrym. Henry odwrócił się. Bleys przesunął się, by też móc spojrzeć w tę stronę i zauważył jeszcze dwóch Żołnierzy, trzymających na ramionach niezgrabny i ciężki korpus działka energetycznego. Bleys wiedział, że działko teoretycznie mógł obsługiwać jeden człowiek, ale musiałby strzelać używając jakiejś podpory. Miało dwa metry długości i ważyło prawie tyle, co każdy z niosących je mężczyzn – niezgrabny, kanciasty kawał szarego plastiku i metalu z czarnymi uchwytami. Bleys przypomniał sobie z lektur, że w warunkach bojowych z działka mogło strzelać dwu ludzi, ale musieli stać i trzymać broń na ramionach, jak w tej chwili – konieczny był bezruch, prosta pozycja i silny chwyt. – Dobrze. Niech zostaną z nami – Henry polecił Carlowi. – Bleys, w rozpylaczu masz około trzystu ładunków dymu, ale sprayu możesz użyć tylko jakieś dwieście razy. Tak swoją drogą, ten spray jest naszym wynalazkiem. Bleys spojrzał na niego w zdziwieniu, ponieważ Henry obdarował go jednym ze swoich rzadkich uśmiechów. – Milicja używa przeciw nam granatów dymnych, a my stworzyliśmy to dzięki chemii kuchennej. Newtończycy najprawdopodobniej też o tym nie wiedzą – zbyt są zapatrzeni we własne gadżety. To daje nam przewagę. Bleys rozejrzał się wokół siebie. Mężczyźni leżący na ziemi trzymali w dłoniach pistolety energetyczne i karabiny rakietowe na plecach. – Czemu nie karabiny energetyczne? – zapytał Bleys. – Na mały dystans pistolety są poręczniejsze – wyjaśnił Henry. Kiedy mówił, jeden z Żołnierzy uniósł pistolet i wypalił z niego lekko w górę przez dym. – Strzela na ślepo – stwierdził Bleys. – Nie. Dym nie utrzymuje się przy powierzchni cieplejszej niż powietrze, więc między płytą lądowiska i chmurą jest cienka warstwa czystego powietrza. Zbyt cienka, by ci na zewnątrz mogli to jakoś wykorzystać, za to nasi ludzie widzą stopy czy koła. Widząc parę stóp, mogą po prostu wycelować nad nie przez dym. To sztuczka, którą trzeba wyćwiczyć, ale w końcu większość ją opanowuje, więc Żołnierze mogą strzelać, jakby w ogóle nie było tej chmury. Jednak fakt, że strzelił oznacza, że ktoś nas dogonił. Carl, pokazałeś Bleysowi mapę? – Jeszcze nie. Oto ona – powiedział Carl. Wyciągnął z kieszeni ciasno złożony arkusz. Po rozłożeniu, nie było ria nim widać śladów zagięć. Arkusz monomolekularny. Naniesiono na niego diagram z małymi eliptycznymi kształtami i ścieżkami, łączącymi się w dziwaczny wzór, zbiegający się przy jednej z elips, blisko prawej krawędzi arkusza. – Elipsy oznaczają statki, jak ten – Carl stuknął palcem w bok statku, przy którym w tej chwili stali. Z kadłuba odpowiedział mu pusty pogłos, ale statek nie zareagował. Bleys zauważył, że stali zaledwie kilka kroków od wejścia, zamkniętego i zablokowanego. – Siedzą w środku, starając się zachować czyste ręce – odezwał się Henry. – Newtończycy nie odważą się strzelać w osłonę dymną, bojąc się uszkodzić statek. Mów dalej, Carl. – Te linie – wskazał Żołnierz – to trasy poszczególnych grup; mają utrudnić polującym na nas odgadnięcie naszego prawdziwego celu. Nasza trasa zaznaczona jest na zielono. Biegniemy do następnego statku, stamtąd do kolejnego. Widzisz? Wskazał palcem jeden z zygzaków. – Jeśli trafimy na opozycję, możemy odskoczyć na prawo lub lewo i dołączyć do trasy innego zespołu. Jeśli chcesz, to mamy dla ciebie dodatkowy pistolet i karabin. – Mówiąc to, przywołał gestem dwóch leżących Żołnierzy. Wstali i podeszli do nich. – Chcesz je dostać? – Nie... – odpowiedział Bleys. – Tak! Przynajmniej wiem, jak się strzela do tarczy. Jeden z Żołnierzy zdjął z pleców smukły kształt karabinu, a drugi podał Bleysowi pistolet energetyczny, przypinając mu kaburę. Żołnierz uśmiechnął się do Bleysa kiedy okazało się, że pas z kaburą z trudem obejmuje jego talię. W międzyczasie Carl Carlson uniósł w górę swoją bransoletę z szarymi przełącznikami. – Ustaw swoją na wskazywanie kierunku – powiedział do Bleysa – przekażę ci z mojej dane o pozycji statku. Bleys kiwnął głową i wcisnął właściwe klawisze na swojej bransolecie. Na jej powierzchni rozjaśnił się obszar wielkości paznokcia, ukazując obraz kompasu, z igłą wskazującą na symbol przypominający literę „W”, będący jednak antycznym symbolem ze staroziemskiej greki, ostatnią literą alfabetu, omega, oznaczająca koniec. Carl jeszcze raz wcisnął coś na swojej bransolecie. Igła wskaźnika zawahała się przez chwilę, potem ustawiła się nieco na prawo od celu. – Wskaźnik poprowadzi cię wzdłuż trasy wyznaczonej dla naszej grupy na mapie. Jeśli dołączysz do innego zespołu, przełączy się na ich trasę – wyjaśnił Carl. Od powierzchni lądowiska zaczęły rykoszetować rakietki wystrzelone przez milicję. Wyglądało na to, że nie próbują używać broni energetycznej. – Czas ruszać – oznajmił Henry. Ruszyli wzdłuż boku statku kosmicznego. Żołnierz na przedzie, za którym szli dwaj z działkiem energetycznym, rozpylał po drodze spray oczyszczający powietrze, zostawiając za sobą wąską, ale wyraźną ścieżkę. Przeszli pod dziobem statku z zaciemnionym teraz szerokim oknem widokowym. Nastąpiła krótka przerwa, gdy prowadzący Żołnierz wyszedł naprzód, by wyjrzeć poza osłonę dymną. Wrócił, skinął głową i wyszli z dymu na czyste powietrze, na lądowisko zapełnione w tej chwili wyłącznie zaparkowanymi statkami. – Ruszać! – nakazał Henry. Wszyscy pobiegli w stronę statku wskazanego przez Henry’ego. Bleys biegł prawie bez wysiłku, rozkoszując się własną sprawnością. Dotarli do celu. Znów osłona dymna i Żołnierze leżący na ziemi, wyglądając pod jej dolną krawędzią, podczas gdy pozostali łapali oddech. Kaj Menowsky był tuż za Bleysem, ale zauważył, że lekarz wcale nie oddycha ciężko po biegu. Najwyraźniej był w dobrej formie. Nie miał pistoletu energetycznego ani karabinu rakietowego, ale prawie żaden Exotik nie dotykał broni i wielu lekarzy z innych Nowych Światów po nauce u nich, odmawiało kontaktu z bronią. Jeden z Żołnierzy wyglądających pod krawędzią dymu obejrzał się na Henry’ego, wykonując ręką gest w kierunku drugiej strony statku. – Ruszać! – krzyknął Henry, wskazując kierunek. Pobiegli. Bez kłopotu dotarli do następnego statku i kolejnego, potem jeszcze jednego, nie napotykając po drodze żadnych problemów. Częścią umysłu Bleys zaczął się martwić, że całą uwagę Newtończyków mogły ściągnąć na siebie grupy Toni i Dahno. Spojrzał na Henry’ego, ale ten zajęty był wydawaniem rozkazów Żołnierzom. Jednym była kobieta. – ...Całą drogę – mówił Henry. Trójka – nie, czwórka Żołnierzy rozbiegła się w stronę czterech najbliższych statków. Pierwszy, który dobiegł co celu wyjrzał za kadłub pojazdu i wykonał ręką taki sam gest, jak wcześniej leżący obserwator. Kobieta biegła do statku stojącego najdalej. Nie udało się jej do niego dotrzeć. Rozległ się pusty grzmot działka energetycznego; ciało kobiety trafionej w biegu przeleciało w powietrzu kilka metrów i padło na ziemię jak szmaciana lalka. Bleys instynktownie zrobił krok w tamtą stronę, ale zatrzymał się na głos Henry’ego. – W tamtą stronę! Biegiem! – rozkazał, wskazując inny kierunek. I znów biegli – Bleys nagle, bez żadnego ostrzeżenia znalazł się w osłonie dymnej, hamując przed bokiem statku, z pociskami odbijającymi się od płyty lądowiska. Po rykoszecie rakietki nie miały już dość energii, by przebić się przez bok statku kosmicznego, ale wciąż były śmiertelnie niebezpieczne dla ludzi. Bleys zauważył, że przynajmniej dwóch ludzi zostało już trafionych. Jednemu bezwładnie zwisło ramię, drugiemu krwawiła głowa, zabarwiając na czerwono blond włosy. Trzymał się jednak na nogach. – Ruszać się! – Henry pokręcił dłonią w powietrzu i wskazał wzdłuż boku statku, do którego przypadli. Ruszyli. Pierwszy szedł Henry, oczyszczając drogę przy pomocy sprayu, za nim szli dwaj Żołnierze z działkiem, potem Bleys i reszta. Idąc wąskim tunelem w chmurze dymu doszli do rufy statku, mijając masywne płyty sterujące ciągiem silników atmosferycznych. – Zwiadowca – polecił Henry i jeden z Żołnierzy wyminął Bleysa oraz obsługę działka, zanurzając się w chmurze. – Czysto – dobiegł po chwili jego głos. Poszli dalej i po chwili znaleźli się na otwartej przestrzeni. Henry wskazał kolejny statek po prawej i pobiegli. Wszyscy utrzymywali takie samo tempo, jak Henry i dwaj Żołnierze z działkiem, biegnący najszybciej, jak potrafili. Bleys miał wrażenie, że pędzi ze swoją maksymalną prędkością, choć wiedział, że nie była to prawda – nawet się do niej nie zbliżył. Jego stopy ciężko uderzały o powierzchnię lądowiska a płuca paliły, jakby zbliżył się do końca ich możliwości. Po prostu nie mógł bardziej przyspieszyć i zostawić za sobą pozostałych. Dostatecznie złe było zostawienie za sobą kobiety, która przed chwilą zginęła na jego oczach. Prawie dobiegli już do wskazanego przez Henry’ego statku. Kierowali się w stronę jego dziobu i Henry skręcił lekko w lewo, żeby go ominąć. Pozostali dostosowali się do zmiany kierunku. Wtedy wybiegli niemal wprost na grupę Newtońskich żołnierzy, uzbrojonych w karabiny energetyczne i rakietowe. Henry, obsługa działka i reszta Żołnierzy natychmiast padła na ziemię. Bleys spóźnił się sekundę z pójściem w ich ślady i poczuł nagle gwałtowne uderzenie w lewy bok, jednak już po chwili leżał płasko na lądowisku. Wokół niego Żołnierze strzelali z pistoletów energetycznych. Newtończycy padali. Niemal natychmiast Henry i reszta ponownie wstali, chowając broń do kabur. Ze strony przeciwników padło zaledwie kilka spóźnionych strzałów – a teraz wszyscy leżeli martwi, pojedynczo i grupkami na lądowisku. Zostali wzięci z zaskoczenia; Bleys uświadomił sobie nagle, że żołnierze ci prawdopodobnie nigdyjeszcze nie brali udziału w prawdziwej walce. To była bardziej egzekucja niż walka. Kolejne trupy. Bleys próbował powstrzymać swój umysł od dalszego ich liczenia. – Idziemy! – znów polecił Henry. Wokół nich nie było widać żadnego ruchu, tylko statki i lądowisko. Henry zmusił ich do biegu w stronę kolejnego, odległego statku. Nie będę liczył, powiedział sobie. Opadło go nagle dziwne wrażenie, że nie tyle zbliżają się do niewidocznego celu, którym był czekający na nich statek, co ponownie przebywają przestrzeń dzielącą ich od ostatniego statku. Znów znalazł się w chmurze dymu, znów przy statku, tym razem wyczuwał jednak, że nie jest to ten sam, co poprzednio. Odniósł wrażenie, że minęło więcej czasu. Wokół nich uderzały pociski, ale Henry zatrzymał ich w miejscu. Strzelający znów celowo prowadzili ogień w stronę nawierzchni, tak by razić rykoszetami. Zauważył, że część z Żołnierzy leżała; niektórzy się nie ruszali. Jednym z leżących był Henry. Na chwilę cały świat zawirował. Rozdział 37 – Nie, nic mi nie jest – powiedział Bleys. Wrażenie wirowania minęło, pozwalając mu opuścić tunel, w którym na chwilę znalazła się jego świadomość. – Henry! – Bleys ruszył w stronę Henry’ego, ale powstrzymał go silny chwyt za prawe ramię. Już miał się wyrwać, gdy jego umysł zaczął się przejaśniać. Obejrzał się i zobaczył obok siebie Carla Carlsona. Bleys wciąż miał jasny umysł i pełnię sił, ale nagle zbudziła się w nim zimna furia; zamiast jak zwykle odepchnąć ją od siebie, pozwolił jej rosnąć. Była to wściekłość na życie, które dało mu samotne dzieciństwo, uczyniło go innym od pozostałych dzieci, sprawiło, że stał się samotny i izolowany, nie należąc ani do świata dzieci, ani dorosłych. Spojrzał nad Carlem w stronę Henry’ego. Przynajmniej na to nie może pozwolić; a jeśli życie obrabowało go już z Toni i Dahno, znajdzie jakiś sposób, by za to zapłaciło. Ale jeżeli nie może zrobić niczego innego, nie dopuści przynajmniej, by Henry razem z resztą wpadli w ręce Newtończyków. Doprowadzi ich do Favored – nawet kosztem swoich życiowych planów. – Bleysie Ahrens? – mówił Carl. – Na pewno nic ci nie jest? Słyszysz mnie? – Czemu sądzisz, że nie? – Wydawało mi się, że nic ci nie jest, aż do jakiejś minuty temu – wyjaśnił Carl. – Mówiłem, że możemy nieść Henry’ego i Żołnierza, który nie może iść. Henry jest tylko ranny, ale nie wiem, jak poważnie. Trafiony w korpus. Teraz ty decydujesz. Powiedz nam, co robić. – Gdzie jesteśmy? – zapytał Bleys. – Jak daleko do Favored? – Prawie na miejscu. Gdyby nie ta osłona dymna, już byś go widział. Jest wprost przed nami, w bok od tego statku. Strzelają do nas z lewej strony. Po prawej jedyna droga między statkami zablokowana jest przez dwa wozy bojowe. Jeller i Murgatroyd wzięli nasze działko i je rozbili. Pojazdy dalej tam stoją, ale nikt zza nich nie wyszedł i nic nam nie grozi z tamtej strony. Bleys rozejrzał się dookoła i nigdzie nie zobaczył działka i jego obsługi. – Gdzie Jeller i Murgatroyd? – zapytał. – Sądzę, że tuż przed granicą chmury, trochę na prawo od ciebie. Nie wrócili. – Działko tam zostało? – Tak, Bleysie Ahrens – odpowiedział Carl. – Chcesz, żebym posłał kogoś po nich? Jeśli Jeller i Murgatroyd dostali, a działko leży na odkrytej przestrzeni, to mamy marne szansę. Ktokolwiek po nie pójdzie, musiałby położyć nową zasłonę dymną, ale jeśli to zrobi, zaczną strzelać w ten rejon i powrót, zwłaszcza z działkiem, byłby w rękach Boga. Mam kogoś posłać? Bleys odsunął od siebie furię, ale decyzja została podjęta. Jego umysł zaczął pracować pełną parą. Sytuacja była jasna i całkowicie w jego rękach. – Jeszcze nie – odpowiedział. – Mówisz, że możemy zabrać rannych? Wszystkich? – Myślę, że wszystkich, choć nas to spowolni, a jeśli spróbujemy przebiec przez otwartą przestrzeń, nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas miał szansę dobiec do Favored. Oczywiście spróbujemy zrobić to za zasłoną dymną, ale i tak stracimy część ludzi. – Czemu? – Karabiny rakietowe. Nie jestem pewien, czemu umilkł ogień z pojazdów bojowych, ale przy strzałach z lewej strony, nawet biegnąc w dymie stracimy połowę ludzi. Część, może nawet wszystkie pozostałe grupy są już na miejscu, ale nie mogą wyjść i pomóc nam bez narażenia eksterytorialności statku. – Zgadza się – stwierdził Bleys. – Ale nie możemy tu zostać. Naszą jedyną szansą jest bieg pod osłoną dymu. A więc pobiegniemy. Ale chcę to działko energetyczne. Sam je poniosę. – Bleysie Ahrens... – zaczął protestować Carl. – To wszystko – uciął Bleys. – Teraz powiedz mi kilka rzeczy. – Tak? – Jak długo rozpylacz będzie wypuszczał dym, gdyby wcisnąć przycisk i go zablokować? – Och – Carl zawahał się – przypuszczam, że jakieś dwie – trzy minuty. – Ile dymu uwolniłby przez ten czas? – Och, dużo. Kilka razy więcej, niż mamy tutaj – a nawet więcej. Może dość, by przykryć całą odległość między nami i Favored of God. – Dobrze – stwierdził Bleys. – W jakim stopniu ten dym zasłoniłby bok statku z wejściem? Cały bok, połowę? – Całą długość – odpowiedział Carl. – Świetnie. Daj mi jeszcze dwa pojemniki. Mamyjakąś linę? – Linę? – Tak! Linę, sznur, coś w tym rodzaju. Chcę zmierzyć odległość do brzegu granicy dymu i szacunkowy dystans do Favored. – Nie, nie mamy liny – odpowiedział Carl. – Ale mogę polecić Żołnierzowi podczołgać się przez dym do jego krawędzi, skąd będzie mógł ocenić odległość. Odwrócił się od Bleysa i lekko podniósł głos. – Merivane! Szczupły, młody Żołnierz z czarnymi włosami obejrzał się i wstał. – Merivane, musimy wiedzieć, jak daleko jest Favored. Użyj swojego ciała do zmierzenia odległości. Masz coś, czym mógłbyś zaznaczać długość ciała podczas czołgania się – coś, co mógłbyś położyć na wysokości głowy i oglądając się sprawdzić, jak daleko się przesunąłeś? Merivane zamyślił się na chwilę, potem sięgnął do kieszeni i wydobył z niej około tuzina białych sześcianów z czarnymi kropkami. – Kości! – Carl wbił w niego zgorszone spojrzenie. – Gdzie... Powstrzymał się. Merivane uśmiechnął się, zaciskając kostki w dłoni. – Pamiętasz, Carl? – powiedział. – Nie jestem Zaprzyjaźnionym. – Racja. – Carl spojrzał na Bleysa. – Jest z Cety. Merivane, masz tego dość? – Tuzin – odpowiedział Merivane. – Do brzegu dymu nie może być aż tak daleko. – Poczołgaj się pod kątem – powiedział Bleys – a wracaj na wprost. W ten sposób będziesz mógł zostawić kostki na miejscu i je policzyć – nie zbieraj ich wracając ani się nie odsłaniaj, po prostu zbliż się na tyle, by móc zobaczyć statek i podać mi szacunkową odległość. Obrócił się do Carla. – Jak dobry jest w ocenie odległości? – Jest jednym z najlepszych – odpowiedział Carl. – Dobrze. Idź, Merivane. Merivane podszedł do granicy zasłony dymnej, opadł na powierzchnię lądowiska, położył kostkę i poczołgał się w dym. Bleys przyglądał się jego znikającym nogom, po czym obrócił się ponownie do Carla. – Będzie tam dość czystej przestrzeni, żeby mógł się obejrzeć i zobaczyć zostawioną wcześniej kostkę? – zapytał Carla. – Tak. Ale pytałeś o linę. Jak już powiedziałem, nie mamy nic takiego i nie przychodzi mi na myśl nic, czego moglibyśmy użyć w zastępstwie. – A więc podrzyjcie ubrania. Zróbcie pasy i powiążcie je ze sobą. Podrzyjcie bieliznę, jeśli nie macie nic innego. Nie sądzę, żeby ktoś tutaj nosił bieliznę monomolekularną? – Nie – Carl poweselał. Odwrócił się do dwóch Żołnierzy stojących najbliżej i wziął od nich dwie puszki środka do stawiania zasłony dymnej, które podał Bleysowi. – Są pełne? Właściwie, jeśli się nad tym zastanowić – powiedział Bleys – czy jest jakiś sposób, żeby zablokować przycisk tak, by nie od razu zaczął uwalniać się dym? Jakiś rodzaj opóźnienia? – Jest bezpiecznik – stwierdził Carl. Wziął z powrotem puszki, obrócił się do dwóch mężczyzn i podał je im z powrotem. – Porozdzierajcie podkoszulki i zróbcie z nich linę. Potem włączcie bezpieczniki, napełnijcie je na maksimum i zwiążcie, a następnie przynieście je z powrotem do Bleysa Ahrensa. Żołnierze wzięli z powrotem rozpylacze, odwrócili się i zaczęli ściągać koszule. Bleys zwrócił się z powrotem do Carla. – Jak tylko Merivane wróci, zbierz wszystkich i przygotujcie się do biegu na statek. Jeśli poznamy szacunkową odległość, spodziewam się, że będziesz mógł mi powiedzieć ile czasu potrzeba, by donieść tam Henry’ego... Bleys przerwał i obejrzał się na Henry’ego, przekonując się, że ten leży na ziemi otoczony kilkoma klęczącymi Żołnierzami. Jego głowa spoczywała na złożonej w poduszkę kurtce. Bleys zmusił się do odwrócenia wzroku w stronę Carla. – Jak poważnie jest ranny? – Pociski w lewej nodze. Nie może iść – odpowiedział Carl. – Dostał też z prawej strony, na tej samej wysokości co ty. A przy okazji – straciłeś dużo krwi. Jak się czujesz? – Zapomnij o mnie! – Bleys nie miał czasu na swoją ranę. Jak dotąd, niczego nie czuł. – To nieważne. – Problem z raną polega na tym – mówił dalej Carl – że przy tych wszystkich rykoszetach nie jesteśmy pewni, czy pocisk nie wszedł pod kątem, w górę, przebijając płuco. Nie pluje krwią, ale też nie jest w stanie się ruszać i lepiej, żeby nie próbował. – W porządku – stwierdził Bleys. – Pamiętaj, zabierz wszystkich rannych. Spowolni was to, ale zabierz ich. – I tak byśmy to zrobili, Bleysie Ahrens – odpowiedział Carl. – Świetnie. – Bleys gwałtownie odwrócił się od niego. – Merivane! Wróciłeś. Jak daleko mamy do brzegu chmury? – Prawie osiem długości mojego ciała – odpowiedział młody Żołnierz. – Jakieś piętnaście metrów. Carl, działko energetyczne leży w dymie, tuż przy jego brzegu. Jeller i Murgatroyd leżą obok, też osłonięci, ale obaj nie żyją. – Domyśliłem się tego – odpowiedział Carl. Odwrócił się do Bleysa. – Co teraz? Bleys zawahał się. Ale Merivane poszedł tam i z powrotem, a ponowne wysłanie go oszczędziłoby Bleysowi czasu, gdyby sam zgubił się w dymie. – Dziękuję, Merivane. Jak myślisz, mógłbyś mi przynieść to działko? Weź kogoś do pomocy. – Sam mogę je sprowadzić – sztywno odpowiedział Żołnierz. Odwrócił się i zniknął w dymie. Bleys stał, myśląc. Carl czekał. – Dobrze. Carl, zbierz wszystkich i szykujcie się do marszu. Kiedy ci powiem, ruszycie wszyscy, zabierając rannych, stawiając w drodze zasłonę dymną. Ja w tym czasie przygotuję dywersję. Dziękuję, Merivane. – Jaki rodzaj dywersji i czy nie może tego zrobić Żołnierz? – Carl poważnie się zastanowił. – Nie powinieneś powiedzieć mi, co planujesz? – Nie. Do diabła z tym! Po prostu zbierz wszystkich, idźcie na granicę chmury, a kiedy będziecie mieli iść, ruszajcie! Najszybciej, jak możecie – nie zwracajcie na mnie uwagi. Po prostu najszybciej jak możecie biegnijcie do statku. – Myślę, że mam prawo wiedzieć... – zaczął Carl. – Nie, i mów ciszej. Nie chcę, aby Henry wiedział, że odchodzę. Po prostu zajmij się swoim zadaniem – dostarcz wszystkich do statku. Ile czasu potrzebujesz, żeby się przygotować? Bo zacznę, jak tylko będziecie gotowi. Bleys spojrzał na swoją talię. Do pasa podtrzymującego kaburę pistoletu energetycznego miał już przymocowane dwa rozpylacze z bezpiecznikami obwiązane pasami z koszul. Zapomniał o pistolecie. Właściwie głupotą było obciążanie się nim, skoro dźwigał działko, ale odpinanie go teraz byłoby stratą czasu. Dotarła do niego odpowiedź Carla. – Już dałem sygnał. Będziemy gotowi za trzydzieści sekund. – A więc ja też jestem gotów... czekaj. Byłbym o czymś zapomniał. Daj mi trzy metry sznura z pasków. Zrobię procę. – Procę? – Nieważne. Po prostu daj mi te pasy – odpowiedział Bleys. Mając taśmę, używając pożyczonego od Carla noża, Bleys rozciął końce dwumetrowego pasa, by zrobić z nich końce procy, odciął pozostały materiał i zrobił z niego kieszeń, do której przywiązał pasy. Odpiął od pasa jeden z rozpylaczy dymu i umieścił w kieszeni procy. Rozpylacz był dostatecznie mały, by zmieścić się w zamkniętej dłoni dorosłego mężczyzny. Doskonale zmieścił się w kieszonce – zresztą, Bleys pamiętał, że proc używano jeszcze w siedemnastym wieku na Starej Ziemi do rzucania granatów. Niełatwo było opanować procę. Podczas pierwszych prób pociski latały we wszystkie strony, ale w końcu Bleys nauczył się doskonale nią posługiwać – głównie z powodu złości na niemożność szybszego jej opanowania. Strzelanie z procy polegało na rozpędzeniu pocisku umieszczonego w kieszonce przymocowanej do dwu długich taśm, trzymanych w jednej ręce. Następnie puszczało się jedną z nich w takiej chwili, by pocisk poleciał w pożądanym kierunku. To wymagało praktyki – ale Bleys się nauczył. Wcisnął procę za pas i skinął Carlowi. – Dobrze. Dajcie mi minutę na dojście do brzegu zasłony – potem ruszajcie. Odszedł nie czekając, wchodząc w dym z ciężkim działkiem w lewej ręce. Po chwili padł na ziemię i zaczął się czołgać wzdłuż pozostawionych przez Merivane kostek. Bleys przekonał się, że łatwiej było mu ciągnąć działko za lufę, choć i wtedy szło ciężko. Ciążył mu pistolet przy pasie, a peleryna – tak był do niej przyzwyczajony, że zupełnie o niej zapomniał, zaś zdjęcie jej teraz nastręczyłoby więcej kłopotów, niż było to warte – oplatała go, utrudniając ruchy. Odkrył, że widzi więcej niż się spodziewał, jako że dym kończył się gdzieś na wysokości dłoni nad ziemią. Zatrzymał się tuż przed zewnętrzną granicą dymu i leżał, słuchając jak grupa Carla idzie przez dym. Spojrzał w stronę, z której dochodziły dźwięki. Po chwili zobaczył, jak po prawej stronie chmura dymu powiększa się, wypuszczając jęzory sięgające w stronę Favored of God. Z miejsca, w którym leżał widział spód stojącego na lądowisku statku i dolną część wejścia, w którym ktoś stał; sądząc po rozmiarze nóg, mógł to być tylko Dahno. Były tam jeszcze trzy osoby, miał nadzieję, że jedną z nich jest Toni. Carl pewnie prowadził swoją grupę daleko z tyłu za frontem rozprzestrzeniającej się chmury dymu. Widział iskry tryskające z powierzchni lądowiska koło chmury – iskry rykoszetów wystrzeliwanych przez Newtończyków pocisków. Nie widział już luku wejściowego statku, zasłaniał mu nowo rozpylony dym. Jednak zanim pole widzenia zostało całkowicie zasłonięte, udało mu się na chwilę dostrzec po prawej stronie dwa unieruchomione pojazdy bojowe, dokładnie naprzeciw strzelających. Dwaj niosący wcześniej działko Żołnierze oddali życie, by unieszkodliwić pojazdy; z tamtej strony nie dochodziły teraz żadne strzały. Może miały tylko zasłonić strzelających od tamtej strony. Z drugiej strony, gdyby transportery otworzyły ogień, ich działka energetyczne mogłyby razić nie tylko uciekinierów, ale i znajdujących się po drugiej stronie dymu Newtończyków. Powiększająca się chmura osłoniła już połowę odległości między Bleysem i Favored. Nadszedł czas, by zaczął działać. Kiedy zasłona dymna dotrze do statku, strzelający skupią ogień w rejonie luku wejściowego. W poszukiwaniu źródła strzałów Bleys spojrzał w lewo. W odległości około trzydziestu metrów zobaczył leżących w dwóch równych rzędach żołnierzy w białych mundurach i czapkach floty kosmicznej, strzelających z karabinów rakietowych. Zostawiwszy działko na ziemi, utrwalił sobie mentalny obraz Newtońskich strzelców i wstał pod osłoną chmury dymu. Utrzymując w umyśle jasny obraz, umieścił jeden z rozpylaczy dymu w kieszeni procy, odblokował bezpiecznik i zakręcił nad głową procą, po czym uwolnił jej ładunek – nie w stronę Newtończyków, lecz w kierunku widocznej, przedniej części Favored. Miał nadzieję, że rozpylacz wyląduje lub wtoczy się pod zakrzywioną, dolną część statku, w miejsce, gdzie nie zniszczy go ogień z karabinów. Opadł z powrotem na ziemię. Zbiornik nie dotarł do Favored of God, ale dzięki zwolnionemu przez Bleysa bezpiecznikowi zaczęła się już z niego wydobywać chmura gęstego, rozprzestrzeniającego się na wszystkie strony dymu, zakrywając burtę statku łącznie z lukiem wejściowym. Gdy tylko nowa chmura dotarła do dziobu, Bleys wstał. Wsadziwszy procę z powrotem za pas dźwignął działko i pobiegł pod osłoną chmury Carla, aż mógł przeskoczyć do własnej, wciąż poza zasięgiem wzroku strzelających. Był teraz sam i nikt go nie spowalniał. Biegł tak, jak został nauczony, płynnymi skokami, nachylając lekko do przodu górną część ciała, przekazując pęd przez uda i łydki wprost do stóp. Był teraz świadom wyłącznie otaczającego go dymu, konieczności pozostania w nim dla własnego bezpieczeństwa, potrzeby biegu i z maksymalnym wysiłkiem płonących płuc i dudniących stóp. Instynkt i praktyka z sesji treningowych ostrzegły go przed zbliżającym się kadłubem statku, więc przyhamował tuż przed wpadnięciem z pełną prędkością na burtę Favored of God. Mimo wszystko ciało Bleysa uderzyło w statek dostatecznie mocno, by wywołać huk niosący się głuchym echem przez jego kadłub; z prawej strony natychmiast zawołał Dahno – Bleys biegnąc w rozszerzającej się chmurze zasłony dymnej, świadomie skręcił w lewo, w stronę dzioba statku i teraz znajdował się spory kawałek od wejścia. – Halo? Kimkolwiek jesteś, luk wejściowy jest tutaj. Tędy! Bleys chętnie odpowiedziałby pytając, czy Car] dotarł bezpiecznie razem z resztą Żołnierzy i Henrym, ale nie miał do stracenia ani czasu, ani oddechu. Wiedział, że wyprzedził grupę Carla. Będą potrzebowali osłony. Za wszelką cenę musiał zatrzymać ulewę pocisków na statek. Potykając się, ruszył wzdłuż boku statku, oddalając się od luku w stronę dzioba i prowadzących ostrzał Newtończyków, spazmatycznie wciągając dym, który na szczęście nie przeszkadzał we wchłanianiu tak potrzebnego płucom tlenu. Jedną ręką ciągnął za sobą działko, drugą przesuwał po pancerzu statku, aby się nie zgubić. Bleys dotarł do niewielkiej, czystszej przestrzeni – musiał trafić na miejsce, gdzie bańka czystego powietrza została wepchnięta przez rozprzestrzeniający się pod kadłubem dym z rzuconego procą rozpylacza. Miał nadzieję, że znajdzie coś takiego, choć nie było co do tego pewności. Na chwilę opanowała go fala nadziei, która odeszła na myśl o tym, co jeszcze go czeka. Opadł na ziemię i zaczął się czołgać, ciągnąc za sobą ciężkie działo. Po chwili wąska przerwa w zasłonie pozwoliła mu wyraźnie dostrzec strzelających wojskowych. Było ich około trzydziestu; wszyscy leżeli w przepisowych pozycjach, strzelając salwami w stronę chmury dymu. Policzył. Trzydziestu dwu, więcej niż oszacował. Utrwalił sobie ich wyraźny obraz w umyśle, wstał, uniósł lufę działka na ramię, a tył oparł o burtę Favored. Przez chwilę coś w nim odmówiło wykonania rozkazu woli. Pomyślał o Henrym i zamknął oczy, by wyraźnie widzieć zapamiętane pozycje żołnierzy. Opuścił palec na spust działka, celując przez dym, zaczynając od bliższego końca linii Newtończyków, naciskając spust ciągle na nowo, przesuwając lufę wzdłuż całej linii i z powrotem. Jeszcze raz. I jeszcze – aż działko przestało strzelać, pozostawiając go na wpół ogłuszonego z rozładowaną bronią. Zmusił się do puszczenia spustu. Paliło go w gardle. Strzelając, krzyczał coś w stronę żołnierzy – nie pamiętał już co. Ponownie położył się, by spojrzeć pod granicą chmury dymu. W miejscu, gdzie przed chwilą leżeli Newtończycy, zobaczył tylko stos gruzu. Nie widział niczego więcej, ale nie dochodził z tamtej strony żaden dźwięk i żadne pociski nie leciały już w stronę luku wejściowego statku, przez który Carl wprowadzał swoich ludzi. Wstał powoli. W pachwinie poczuł coś w rodzaju skurczu i przekonał się, że na spodniach ma ciemną plamę sięgającą od krocza wzdłuż wewnętrznej części nogawek i dotarło do niego, że spodnie są mokre. Nie mógł w ten sposób wrócić do luku. Wizerunek Bleysa Ahrensa, na który pracował tyle lat, nie zniósłby tego. Rzucił działko, zdjął spodnie i szorty, po czym rzucił je pod kadłub statku. Podczas startu spłonie w ogniu silników atmosferycznych. Świadom nagle całkowitego wyczerpania, Bleys znów podniósł działko za koniec gorącej lufy i ciasno zawinął się peleryną. Wymacując drogę wzdłuż pancerza statku ruszył w stronę luku, prawie na niego wpadając. Czyjeś palce łagodnie oderwałyjego dłoń od lufy działka. – Oparzenia dłoni – usłyszał głos Kaja. Bleys otworzył dłoń, puszczając lufę. Niczego nie czuł. Pokład statku pod stopami zdawał się chwiać. – Stracił dużo krwi – mówił Kaj. – Szybko, do ambulatorium! Dahno złapał Bleysa w potężne ramiona, jakby był zabawką. Ktoś inny zabrał działko energetyczne. Toni szła obok, a Kaj z przodu, odrzucając ludzi, którzy niedostatecznie szybko usuwali się z drogi. Jeszcze gdy szli, poczuł jak pokład statku pod stopami Dahno zaczął dygotać, gdy obudziły się silniki atmosferyczne Favored of God i statek wystartował. Rozdział 38 W czasie startu Bleys stracił świadomość. Oprzytomniał na łóżku, w zaciemnionym pokoju. W mroku ledwie był w stanie dostrzec sylwetkę siedzącej obok niego na krześle postaci. – Toni? – To ja – odpowiedziała ciepło. – Jestem przy tobie. Na jego dłoni zacisnęły się jej palce, dodając mu otuchy. Znów stracił kontakt z rzeczywistością. Kiedy ponownie otworzył oczy, było trochę jaśniej, ale niewiele. Udało mu się zobaczyć Toni, wciąż siedzącą blisko łóżka. Nad nim stał Kaj Menowsky. – Pamiętasz mnie? – zapytał Kaj. – Oczywiście – odpowiedział Bleys. – Doktor Menowsky – dodał, na wypadek, gdyby istniały jakieś wątpliwości co do stanu jego umysłu. – Gdzie jesteśmy? – zapytał. – Lecimy na Harmonię? Jeśli z jakiegoś powodu tam nie lecimy, powiedzcie kapitanowi, żeby natychmiast zmienił kurs i leciał na Harmonię. – Właśnie tam się kierujemy – odpowiedział Kaj. – Jak się czujesz? – Czuję? – Po raz pierwszy od przebudzenia Bleys zwrócił uwagę na swoje ciało. – Boli mnie bok. Ale to nieważne. Czuję się – poszukał odpowiedniego słowa – paskudnie – powiedział w końcu. – Mógłbyś być nieco konkretniejszy? – zapytał Kaj. – Nie. To ogólne wrażenie... ciało i umysł. Umysł mam otępiały... jakby przymglony i mam wrażenie, jakby z moim ciałem było coś nie tak. – Tak – powiedział Kaj. Chwycił dłonią nadgarstek Bleysa, szukając palcami pulsu. – Jak byś opisał swoje odczucia, gdybyś był urządzeniem mechanicznym? – Powiedziałbym... – Bleys namyślał się chwilę – że czuję się, jakbym został uderzony kafarem wielkości ciężarówki. Trybiki mego organizmu wyskoczyły ze swoich miejsc, niektóre części uległy zniszczeniu... jeśli to ma jakiś sens... – Ma – Kaj puścił jego rękę. – To mniej więcej to, czego się spodziewałem. Mówisz, że jesteś otępiały. Czy na tyle, żeby nie odpowiedzieć na pytanie? – Postaram się udzielić odpowiedzi. – W porządku – kontynuował Kaj. – Miałeś dziury w pamięci, prawda? – Dziury? – Umysł Bleysa usiłował połączyć te słowa z nagłymi przejściami na kosmodromie. – Tak. – Cóż, należy się ich spodziewać teraz i w przyszłości, w warunkach stresu. Dlatego właśnie chciałem, żebyś w drodze do statku jak najmniej się denerwował. Dobrze. Jeśli czujesz się na siłach, zapoznam cię ogólnie z tym, co czeka cię przez najbliższy tydzień. Gotów? – Tak – odpowiedział Bleys. – Nie powiedziałem ci wcześniej, bo nie chciałem zwiększać poziomu twojego stresu przed dostaniem się na pokład – skoro i tak nic nie dało się zrobić do chwili, kiedy się tu znaleźliśmy. – Dziękuję, ale następnym razem proszę mi powiedzieć. – Zazwyczaj taką decyzję podejmuje lekarz – powiedział Kaj. – Nie w moim przypadku – oświadczył Bleys. – Rozumiem. Cóż, jak właśnie miałem zamiar powiedzieć, zniszczyłem wrogie DNA umieszczone w twoim ciele. Reszta ulegnie stopniowemu wydaleniu. Niestety, na dłużej pozostaną ci efekty wyniszczenia, którego doznałeś z powodu szoku i wniknięcia czynnika do twój ego organizmu i jego próby przebudowy ciała – a wszystko pomnożone przez stres, jaki przeszedłeś. Dziury w pamięci są reakcją obronną organizmu, następującą przy rozluźnieniu się po stresie. Mają na celu zmuszenie cię do unikania stresu, więc postaraj się go unikać, bo inaczej takie dziury mogą się powtórzyć. Rozumiesz? – Tak – odpowiedział Bleys. – Mów dalej. Ponuro pomyślał, że nie ma możliwości uniknięcia stresu. – Bardzo dobrze. Sam fakt, że jesteś w stanie ze mną rozmawiać oznacza, że udało mi się usunąć ten środek na czas i że stopniowo wrócisz do stanu sprzed jego iniekcji. Ale twoje ciało przeżyło potężny szok, a całkowite otrząśnięcie się z niego może potrwać całe lata. Pewne efekty zniszczeń będą długotrwałe, choć najgorsze powinno minąć po jakichś dwóch lub trzech tygodniach. Jednak przez te parę tygodni, zanim się poprawi, poczujesz się gorzej. Dostaniesz wysokiej gorączki i możesz mieć halucynacje. W tej chwili nie martw się poprawą stanu zdrowia. Daję ci słowo, że będzie lepiej. Po prostu będziesz musiał to przetrwać. – Cały ten proces? – zapytał Bleys. – Tak. Najważniejsze jednak jest abyś pamiętał, że wszystko co nastąpi, jest nienaturalne i na dłuższą metę przejściowe, tymczasowe. W końcu minie, choć na pewno na różne sposoby utrudni ci życie i może trwać nawet latami. Ale stopniowo, nienaturalne reakcje wygasną, stając się z początku coraz rzadsze, krótsze i mniej kłopotliwe... Głos Kaja stał się odległy i wyższy, a pokój zdał się pogrążyć w mroku. Bleys nie był już w stanie widzieć Toni ani stojącego tuż obok niej Kaja. – Możliwe, że znów mam dziurę – powiedział Bleys, a przynajmniej zdawało mu się, że powiedział, ponieważ słyszał swój głos równie odległe i wysoko jak Kaja – ale dzieje się to stopniowo, a do tej pory zawsze działo się to błyskawicznie. Nagle odkrywałem, że jest trochę później, a ja jestem gdzieś indziej... – Jesteś niezwykle silną osobą, Bleysie Ahrens – mówił Kaj. – Możliwe, że zastosujesz albo nauczysz się stosować naturalne zdolności lecznicze, które, jak trzysta lat temu udowodnili Exotikowie, tkwią we wszystkich ludziach. Jeśli po nie sięgniesz, mogą pomóc ci w leczeniu i pozbyciu się symptomów choroby. Jeśli będziesz w stanie zaprząc je do pracy, wyzdrowiejesz szybciej, a objawy nie będą tak ciężkie. Ale pamiętaj, że o ile jest to potężna siła, nie kieruje się nią dzięki świadomej części umysłu, ale podświadomością... – Czy straciłem przed chwilą przytomność? – znów zapytał Bleys, ale Kaj mówił dalej, a jego głos brzmiał coraz słabiej i dochodził z coraz większej odległości, jakby Bleys w ogóle się nie odzywał. – Będziesz musiał stworzyć połączenie między świadomą i podświadomą częścią umysłu, ale myślę, że jesteś w stanie tego dokonać. Tylko że będziesz musiał odkryć na to własny sposób. – Wiem, już tego dokonałem. – Nie będzie to łatwe i może zabrać całe lata. Będę w stanie pomóc ci z czysto fizycznym bólem, ale w sytuacjach, gdzie ból powiązany jest z cierpieniami psychicznymi, nie pomogę... Słowa Kaja stały się niesłyszalne, a on sam roztopił się w mroku pokoju. Bleys skoncentrował się, próbując wyłapać co mówił. – Pamiętaj, co powiedziałem... – Zapamiętam – powiedział Bleys. Ale wtedy przestał się skupiać i zapadł w nicość – zabierając ze sobą zdumiewająco cenną informację o uniwersalności kreatywności. Bleysowi trudno było uwierzyć w coś, z czego nigdy nie zdawał sobie sprawy – czego nie wiedział i nie słyszał – że wszyscy, wszędzie, są twórczy. Informacja była nieskończenie cenna. Bleys przygarnął ją do siebie, zdeterminowany mocno się jej trzymać. Było to zrozumienie, które mógł wykorzystać we wprowadzaniu w życie swoich planów. Mógł z tego uczynić symbol dla wszystkich mieszkańców Młodszych Światów – symbol w rodzaju złotych orłów na sztandarach armii Napoleona, wywodzących się z symboliki legionów antycznego Rzymu. Kaj nie mógłby dać mu więcej, gdyby zaoferował pokryć wszystkie międzygwiezdne wydatki Bleysa na następne sześć lat. Po tej rozmowie Bleys kilkakrotnie odzyskiwał przytomność, ale nie pamiętał, aby ktoś coś mówił lub cokółwiek się działo; nie miał też pojęcia, jak długo mogły trwać te przerwy. Męczące ostatnio Bleysa paskudne uczucie nasiliło się do poziomu bólu. Był świadom, że boli go również rana postrzałowa w boku, ale ten ból tonął w wszechwładnym uczuciu niewłaściwości, wypełniającym jego ciało tak, że nie był w stanie oddzielić bólu. Był również świadom wysokiej gorączki, która sprawiała, że głowa kiwała mu się jak pijakowi. W tych warunkach jego umysł nadal funkcjonował, ale niezbyt skutecznie. Jego myśli skakały jak szalony konik polny, nieustannie i zupełnie bez żadnej kontroli z jego strony. Próbował skupić się na swoim otoczeniu i chwilami mu się to udawało. Toni wciąż była przy nim, a pokój, jak poprzednio, pogrążony był w półmroku. Z sufitu i ścian dobiegało akurat tyle światła, by widział ją jak przez gęstą mgłę rozmywającą wszystkie ostre krawędzie – ale i tak udało mu bię ją rozpoznać. – Mówiłem coś? – zapytał ją szorstko. – Wydawało mi się, że coś mówię... – Trochę. – Toni położyła najego czole cudownie chłodną dłoń. – Gorąco tu – powiedział i zszokowało go mizerne brzmienie własnego głosu. – Masz gorączkę – powiedziała Toni. – Ale nie ma się czym martwić. Absolutnie żadnych powodów do obaw. Odpręż się. – Co mówiłem? – Nic ważnego. – Głos Toni był niczym balsam na jego duszę. Było w nim coś przyciągającego, prawie hipnotycznego. Bleys pomyślał, że przecież nie jest dobrym obiektem hipnozy, ale cichy głosik z jakiegoś zakamarka dorzucił, że tak było przedtem. Czy teraz jest inaczej? – Muszę wiedzieć! – głos Bleysa brzmiał jak nadąsanego dziecka. – Co mówiłem? – Opowiadałeś o farmie Henry’ego. – Głos Toni sięgał głęboko do wewnątrz, do rdzenia jego niepokoju i koił go. – Odpoczywaj, mój Bleysie, odpoczywaj. Znów odszedł. Kiedy się obudził, był w innym pokoju – obszerniejszym, ale wciąż pokoju – z łóżkiem i fotelem dryfowym, w którym siedziała Toni; w pokoju panował znajomy półmrok. Został przeniesiony, nie znajdował się już na statku kosmicznym. – Gdzie jestem? – Harmonia – wyjaśniła Toni. Brzmiało to tak, jakby powiedziała to zaraz po ostatnich słowach, jakie zapamiętał z poprzedniego przebudzenia. – Tak – powiedział. – Bardzo dobrze, to naprawdę dobrze... – Ale wtedy jego głos zaczął mówić jakby niezależnie od jego woli. Tu właśnie chciałem się znaleźć. Zanim wrócę na Nową Ziemię, trzeba tu powiązać luźne końce. Nie ma czasu do stracenia. Problem z ciągnięciem sznurków polega na tym, że węzeł musi zostać zawiązany w określonym miejscu i muszę wiedzieć, gdzie jestem w chwili, gdy będzie zaciskany. Najpierw trzeba się zająć McKae. Pije... już uzależnił się od alkoholu. Wskazówki były widoczne już przed la ty. Wiedziałem... Bleys z przerażeniem słuchał własnego głosu, bez żadnej kontroli wylewającego z siebie słowa. Toni siedziała obok niego i nic nie mówiła. Jego słowa zdawały się przepływać przez nią i wokół niej – jakby była skałą w strumieniu. Musiała jednak słyszeć i rozumieć, a były to rzeczy, których nikomu nie chciał zdradzać, zwłaszcza jej, ze strachu, że odejdzie od niego zrażona prawdą tak trudną do zniesienia... a jego głos mówił dalej... – Co ja mówię? – zawołał nagle, przerywając sobie w dzikim akcie determinacji. Toni natychmiast zaczęła go koić dłońmi i słowami, ale nie potrafił zamilknąć, pozostał przytomny i mówił wbrew sobie, pomimo wysiłków podejmowanych by przestać, aż w końcu zwyciężyło wyczerpanie i zapadł w sen – sen, który po raz pierwszy sprowadził sny. Pierwsze sny po prostu w kółko odtwarzały bieg do Favored, zwłaszcza chwilę, gdy uniósł działko i zniszczył newtońskich strzelców. Te przekształciły się w bezkształtne sny, bez form i kształtów, wirujące plamy kolorów albo zalewy ważnych informacji pędzących przez niego zbyt szybko, byjego umysł był w stanieje wyłapać i odkodować. Z czasem zaczęły je przerywać błyski obrazów – Żołnierz, który po trafieniu z działka energetycznego wyleciał w powietrze – mrok korytarza, w którym stał nasłuchując ruchów zbliżającego się miecza – zbliżenie twarzy majora milicji z Harmonii, kiedy powiedział mu, że nie pozwoli powiesić farmerów. Stopniowo te obrazy zaczęły wydłużać się i przypominać prawdziwe sny przynajmniej w tym, że miejscami pokrywały się, tworząc części łańcucha połączonego w logiczną historię. Był z powrotem w swoim gabinecie w budynku Innych na Zjednoczeniu, niecierpliwie przemierzając pokój. Kątem oka dostrzegł antyczną książkę, leżącą na jednym z krzeseł i częściowo zasłoniętą przez pelerynę, którą rzucił tam po powrocie. Peleryna zasłoniła jednak tylko jedną stronę, a na drugiej widać było ilustrację sokoła białozora, z głową uniesioną i obróconą w bok, zamkniętym dziobem i ognistymi, okrutnymi oczyma. Tylko jeden rzut oka i szedł dalej. Obraz jednak został w jego umyśle i nagle wydało mu się, że wpada przez obraz w prehistoryczną chwilę, gdy Tyrranosaurus rex atakowany jest przez olbrzymiego sokoła. Białozórrozpocząłatak. Zanurkował na głowę dinozaura, przemykając między rozwartymi szczękami pełnymi potężnych zębów i uderzył dziobem i pazurami w głowę gada – a tyranozaur osłabł, zaczął próbować uników, aż w końcu padł nieruchomo... Obraz skończył się, zastąpiony przez inny. Był jednym z paleontologów wykopujących kości prehistorycznego wilka jaskiniowego, przodka współczesnego wilka. Inny członek grupy badał wykopaną czaszkę. – Spójrz, jak mała była przestrzeń mózgowa, w porównaniu z współczesnym wilkiem – mówił. – Tak – usłyszał własne słowa. – Nic dziwnego, że nowa forma zastąpiła starą... Obraz znikł w feeri barw i nic nie znaczących obrazów i dźwięków, zastąpionych później przez kolejny obraz i następny... Jednak nawet na tym etapie, jego sny były pozbawione sensu. Poruszał się między światami, patrzył na gwiazdy, mówił do ludzi – ale nie było w tym żadnego sensu. Żaden ze snów nie był powiązany z pozostałymi. Te w końcu ustąpiły czemuś, co mogło być prawdziwymi snami; w tym znaczeniu, że wiedział co się dzieje z perspektywy snu, nawet jeśli zachodziło w typowy dla snu, nielogiczny sposób. Większość z tego zapomniał – odwiedzał miejsca, widział rzeczy, ale do niczego to nie prowadziło. W końcu przyszedł do niego pełny, spójny sen. Nadszedł w czasie, gdy sny, przemieszane z okresami słowotoku zaczęły być przerywane przez utraty świadomości i przerwy w pamięci, co z nieznanych powodów wywołało w nim przekonanie, że robi się silniejszy, zwyciężając w końcu nad szaleństwem ogarniającym wszystko co widzi, czuje i myśli. Był burzą piaskową. Jakiś czas wcześniej był wielkim tornadem nad rozległym akwenem morskim. Teraz przesunął się nad ląd i osłabł; ale słabnąc, uniósł rozgrzany piasek z pustyni sięgającej brzegu wody. Teraz przerodził się w ścianę piachu, którą niósł przed siebie, uzupełniając ciepłem piasku energię reakcji napędzającej go struktury atmosferycznej. Nabierał mocy. Uniósł więcej piachu i stał się potężną burzą piaskową. Potem nadeszła ciemność i osłabł; ale nie stracił całkowicie sił do chwili, gdy znów wzeszło słońce i odnowił swoje siły – stał się nawet silniejszy. I tak trwał, rosnąc i poruszając się, poszerzając i potężniejąc nad coraz większą połacią lądu. Był świadom przepełniającego go, bezmyślnego pragnienia podboju. Przed sobą miał olbrzymie połacie lądu. Pokryje go, pochłonie, posiądzie, uniesie jego powierzchnię, przemiele i pokryje pyłem. Posuwał się dalej, aż wyłoniły się przed nim góry, rodząc w nim potworną furię gdy przekonał się, że nie jest w stanie wspiąć się powyżej pewnej granicy. Nie potrafił przestać próbować;jego furia rosła i rosła, nawet gdy zaczął opadać z sił – z początku tylko nieznacznie – ale później było to coraz bardziej ewidentne. Ale nie mógł przestać. Nie potrafił przestać... ...I znów miał dziurę w pamięci. Ponownie był w pokoju z Toni. Ewolucja. Adaptacja i ewolucja – usłyszał własne słowa. – Stara forma, zbyt ściśle wyspecjalizowana do określonego środowiska zaczyna ginąć, gdy środowisko ulega zmianie. Jej miejsce zajmuje nowa forma, lepiej przystosowana do środowiska w stanie ciągłych zmian. Prehistorycznie... Znów śnił. Był nowym wilkiem. Przewodnikiem stada – najważniejszym samcem w sforze nowych wilków ze Starej Ziemi, myśliwych wypierających wcześniejszą formę ewolucyjną – wilki jaskiniowe, jak nazwą je później paleontolodzy ze Starego Świata. Ukryty w cieniu młodych klonów i gęstych krzewów na zboczu wzgórza, patrzył w dół, na odsłoniętą dolinę, gdzie stare wilki po popołudniowej drzemce szykowały się do nocnego polowania. Spały w niewielkich grupkach i pojedynczo, niektóre w sporej odległości od pozostałych. Obok prą wego ramienia przywódcy stał jego brat, drugi co do ważności samiec w stadzie, pierwszy między prosto trzymającymi swoje ogony wilkami sfory. Po jego prawej stronie stała matka stada, najwyższa rangą samica nowych wilków i faktycznie matka wielu członków stada. Nikt nie wysuwał się przed przewodnika. Podobnie jak on, towarzyszącemu wilki widziały jedynie czarnobiały świat, ale wchodzące do ich nozdrzy powietrze niosło ze sobą tyle smaków – papachy” były zbyt ubogim słowem, by oddać pełnię bogactwa świata węchu wilka. Silnie odbijał się w nim smak starych wilków z doliny. Były większe od nowej formy, miały cięższe kości. Były w stanie polować na większe ofiary, w rodzaju kudłatego mastodonta, ale przyszli paleontolodzy, odgrzebując odciśnięte w mule ślady ich czaszek przekonają się, że mózgi miały mniejsze od nowych wilków. Oczy przewodnika i pozostałych notowały każdy najdrobniejszy nawet ruch starych wilków w dole, a kiedy przywódca odwrócił się od nich wkońcu, odczytał sygnały przekazywane sobie przez nowe wilki przez drobne ruchy uszu, nozdrzy i oczu. Decyzja zapadła. Odwrócił się, podobnie jak pozosta – łe dwa zwierzęta i zaczął biec w stronę ich legowiska. Nawet śniąc, Bleys – człowiek Bleys – opowiadał o tym Toni; jej i ktokolwiek jeszcze słuchał. Nie potrafił się powstrzymać przed mówieniem. Do legowiska wrócili o północy, kiedy stado zebrało się w całości. Panowało podniecenie. Przewodnik wędrował między swoimi dziećmi, braćmi, siostrami i ich dziećmi, dotykając nosów, odbierając sygnały posłuszeństwa – zaciskając ich nosy szczękami, jak Rzymscy legioniści obejmowali się przed bitwą. Stopniowo rosło między nimi zrozumienie przechodzące między nimi nie w symbolach, lecz po prostu łańcuchem drobnych działań i gestów – dotyku nosa, delikatnych ugryzień, drobnych poruszeń całego języka ciała – bo nie myśleli symbolami, a zapachem, emocjami i obrazami, wszystko to łączyło się we wspólne zrozumienie grupy, zastępujące to, co można by powiedzieć słowami. Tego wieczora zapolujemy na stare wilki i zwyciężymy je. Ja poprowadzę jedną część, mój brat drugą. Bleys pogrążył się jeszcze głębiej we śnie, nieświadom już głośnego opowiadania o tym, czego doświadcza. Tylko na chwilę wypłynął na powierzchnię... – Pomyślałam, że powinieneś na niego zerknąć – usłyszał głos Toni. – Tak – odpowiedział Kaj. – Miałaś rację... Ale Bleys znów zanurzył się głębiej, opuszczając ich... zatapiając się całkowicie we śnie. Był przewodnikiem stada. Rozdział 39 Przewodnik stada w głuszy swego snu... Jestem z moją częścią stada. Biegniemy. Moje uszy sterczą wysoko, wdychając głos wiatru. Mój prosty ogon czesany jest pazurami gałęzi, dumnie płynąc za mną. Moje uszy obracają się do tyłu i odróżnialny odgłos łap mówi mi, że matka stada jest na swoim zwykłym miejscu, ochraniając mój bok po nawietrznej. Od kiedy mój bra t opuścił nas z najdzielniejszymi z dwulatków i zgiętoogonowymi łowcami drugiej części stada, przekroczyliśmy bystrą wodę i miejsce nagich skał. Wrazzmatką stada i towarzyszami od sutków, z których każdy jest równie wyrośnięty i silny jak ja, szukamy starych wilków, ojca ich stada oraz dominujących prostoogonowców. Będą w cenionych miejscach snu. Brat ze swoją częścią stada będą czekać w ciszy. Nie wyjdzie z ukrycia do chwili, aż usłyszy kości i kły. Jest nowym wilkiem. Jego towarzysze będą mu posłuszni. Są nowymi wilkami. * * * Słońce jasno świeci, ale świat wciąż jest czarno–biały. Słońce ogrzewa moje plecy i cienisty–brat–który–biegnie–ze–mną jest teraz pod moim brzuchem, kryjąc się przed słońcem. Kiedy słońce opadnie niżej, będzie biegł u mojego boku. Wia trprzema wia do mojego nosa. Czarny wia tr woła do nas o jedzeniu, które nie wymaga zabijania. Podzieliłaby się. Matka stada warczy cicho, ostrzegając innych, by nie zwracali uwagi. Siostra śmierci – córka prycha. Nie potrzebują ostrzeżenia. Są nowymi wilkami. Niewielkie drzewa rosną bardzo gęsto. Kiedy odgarniam liście, ziemia wciąż pachnie spalenizną. Zbite zarośla stanowią dobrą osłonę, ale nie musimy się ukrywać. Zapach starych wilków wciąż jest słaby. Krążymy wokół zarośli przeskakując opadłe, na wpół wypalone pnie. Reszta jest tuż za mną. Dzień jest ciepły... Jesteśmy teraz blisko starych wilków. Zapach ich watahy rozdziela się na wiele indywidualnych składników. Przyspieszamy. Nagłe mam w sobie dwa wilki. Część mnie jest Obserwatorem, część Działającym – ale nad nimi wciąż jestem pojedynczy, wciąż przewodnikiem stada. Drzewa śmigają obok i znikają w tyle. Już nie biegniemy, sadzimy przed siebie potężnymi susami. Wypadamy spomiędzy drzew; na szerokiej polanie przed nami stare wilki zaczynają się poruszać. Z cienia wielkiej skały wyłania się potężny stary wilk, przeciąga i patrzy w naszą stronę. Kilka innych też się nam przygląda, warcząc cicho, po czym ogląda się na swojego przywódcę. On jest ich przewodnikiem. Jest mój. Kiedy Działający wydłuża swoje susy, pędząc w stronę przewodnika stada starych wilków, Obserwator rozgląda się po polanie. Pozostałe ze starych wilków nie oglądają się już na przywódcę w poszukiwaniu sygnałów. Stają do walki, ale są rozproszone. Matka stada przyjmuje wyzwanie i wykonuje unik przed szarżą starego wilka, podczas gdy Siostra śmierci – córka zanurza zęby w zad atakującego. Oboje odpadają gdzieś w bok. Stary przewodnik zapiera się i przyjmuje szarżę Działającego na bark, po czym zaciska szczęki na moim karku. Działający–we–mnie był zbyt pewny siebie. Zbyt długo byłem przewodnikiem stada, by być dość ostrożnym. Ale Działający–we–mnie jest szybszy niż stary wilk, a sezon zielonych traw i tłustych cieląt był dla nas łaskawszy niż dla tych, z którymi walczymy, bo potężne bestie, na które oni polują stają się coraz rzadsze. Mój kark pokrywa gęste futro i gruby tłuszcz. Ciężkie szczęki zaciskają się na moim futrze i skórze, a Działający–we–mnie chwyta zębami przednią łapę starego wilka i kruszy kość. Stary wilk pada, ciągnąc mnie za sobą, nie rozluźniając uchwytu. Leżąc obok niego, Działający–we– mnie łamie jego drugą przednią nogę. Przetaczamy się na łapy i ciągniemy. Stary wilk ma silne szczęki, ale nie może stawiać oporu ze złamanymi nogami. Wyrywam się. Inne stare wilki atakują nas, wychodząc spomiędzy drzew po drugiej stronie polany. Jest ich wiele, są młode i dumne. Pozwolą nam zabić swoich przywódców. Wtedy nas zaa takują, odgonią albo zabiją i same staną się przywódcami stada starych wilków. Są młode i głupie. Wataha jest źródłem życia. Działający odsuwa się z linii ataku i odskakuje na bok, gdy Obserwator dostrzega brata i jego towarzyszy atakujących nagle z kępy krzewów. Ruszają na młodsze wilki czekające na zdobycie przywództwa nad swoją watahą. Dwaze starych wilków stoją skonsternowane, nie mogąc wybrać: przyglądać się dalej rozgrywającej się przed nimi bitwie czy odwrócić się w stronę nowego zagrożenia. Giną na miejscu, bo wszystkie, oprócz najsilniejszych i najodważniejszych, odwracają się i uciekają przed naszą szarżą, widząc jak wraz z moją częścią stada wygrywamy z ich przywódcami; brat z młodszymi wilkami, przepełnionymi chęcią zabijania, obalają maruderów. ...Zapóźno, inne odwracają się, ale Działający, matka stada i nasi towarzysze uwolnili się już z pierwszego starcia, dołączając do brata i młodszych wilków. Ugryzienie... zwód... atak... unik. Działający całkowicie mnie teraz kontroluje. To zbyt wiele dla starych wilków. Załamują się i uciekają. Działający chciałby je ścigać, ale powstrzymuje go Obserwator. Stare wilki nie powrócą. Kiedy znów nadejdą śniegi, zginą, bo zbyt mało jest potężnych kudłaczy, na które polują, a stare wilki nie są dostatecznie zwinne i szybkie, by złowić uciekające mięso, by nakarmić ich młode. Wyję z głębi płuc, a nowe wilki zbierają się na mój sygnał. Wycofujemy się w cień drzew. Cienisty–brat–który–biega–ze–mną rozciąga się, daleko przed moimi stopami, kierując nos w stronę horyzontu... Stopniowo, wciąż biegnąc w myślach, Bleys wyszedł ze snu z powrotem do pokoju, mrocznego pomieszczenia, w którym oprócz niego była tylko Toni. Wciąż rozgrzany walką, Bleys chciał usiąść na łóżku, ale nie mógł się ruszyć. Coś go trzymało. Ręce i nogi miał przywiązane do krawędzi łóżka, uniemożliwiając ruch. Zalała go dzikość. – Czemu jestem związany? – krzyknął w twarz nachylającej się nad nim Toni. Poczuł jej dłoń na swoim czole. – Wszystko w porządku, wszystko w porządku – uspokajała go. – Zdejmij je! – krzyknął. – Zdejmij je! Sięgnęła do swojej bransolety i uchwyty odpadły, uwalniając jego ręce i nogi. Z ulgi prawie opadł z powrotem w stan nieświadomości, a kiedy doszedł do siebie, Toni łagodnymi i rytmicznymi ruchami, używając wilgotnej szmatki myła jego twarz, kark i górną część ciała. Stopniowo odprężał się, coraz bardziej, bardziej... * * * Znów nadszedł okres całkowicie chaotycznych snów... potem, w końcu znów wyraźny sen. Śnił, że rozmawia z odnalezionym młodym Halem Mayne’m. Chłopak siedział ze skrzyżowanymi nogami,jak szczupły młody Budda w pozycji lotosu, na czymś w rodzaju kolumny, dostatecznie wysokiej, by siedząc w tej pozycji mieć oczy na tym samym poziomie, co stojący przed nim Bleys. Znajdowali się w ciemnym i chłodnym pomieszczeniu. Hal Mayne wokół ramion owinięty był czymś w rodzaju prześcieradła o nieokreślonym kolorze – w pokoju było zbyt ciemno. Nie sposób było powiedzieć, czy ma na sobie coś więcej. Odbywali szczerą rozmowę, ale nie szła im zbyt dobrze, przynajmniej z punktu widzenia Bleysa. Hal Mayne miał nad nim przewagę. Ich rozmowa doszła do punktu, w którym młodzik zdawał się niemal osądzać dojrzałego Bleysa. – Czemu nie mogę sprawić, byś zrozumiał? – powiedział w pewnej chwili Bleys. – Ponieważposługujesz się niezrozumiałym językiem – spokojnie odpowiedział Hal. – Nie mówisz do mnie normalnym ludzkim językiem. Jesteś Innym. Chłopak wypowiedział ostatnie słowo jakby było nazwą własną, jak Dorsai czy Zaprzyjaźniony. – Nie – odpowiedział Bleys. – Organizacja Innych jest tylko środkiem do osiągnięcia celu – dobrego celu. – Dobry czy nie – stwierdził Hal – nie ma tonie wspólnego z tym, kim jesteś. Jesteś Innym. – Czemu wciąż to powtarzasz? To żart? Jakbyś mówił, że pochodzę z rasy obcych? – zapytał Bleys stanowczo. – Mówię w basicu i jestem człowiekiem, jak ty. – Nie, oczywiście nie jesteś obcym. Jesteś człowiekiem, ale odrębnym, różniącym się od pozostałych. Tak więc jesteś jedyny w swoim rodzaju. Bleys–Inny. Zawsze taki byłeś. Zawsze myślałeś o sobie jako o jedynym w swoim rodzaju, nawetwobec swojej matki. Ona wiedziała o tym, nie rozumiejąc; ale był to jeden z powodów, dla których traktowała cię jak podrzutka. Bała się ciebie. Zastanów się. Zawsze o tym wiedziałeś. Nie różniłeś się tak bardzo jako dziecko; stopniowo jednak, krok za krokiem, dorastałeś stając się coraz bardziej Inny. Żyjesz tylko po to, by zmienić ludzkość winnych, żeby ś nie był już samotny. Ale tego nie da się dokonać, nie uda się nawet tobie. – Skąd wiesz, jaki byłem jako dziecko? Co wiesz o mojej matce? – surowo zapytał Bleys. – Wiem, ponieważ jak ty i każdy człowiek jestem niepowtarzalny, jedyny. Ale znam cię takim, jakim naprawdę jesteś, a jedną z moich powinności w wiecznie ewoluującym wzorze historii jest powstrzymywanie ludzi podobnych tobie przed zniszczeniem ludzkości w próbie przekształcenia jej w coś, czym nigdy nie mieli się stać. – Ponieważ próbujesz to właśnie osiągnąć, wiem, że jesteś moim przeciwnikiem. Znam moc zniszczenia, które może nadejść i że kłamiesz, nawet wobec siebie samego. „To co zaplanowałem, nie będzie złem”. – My wiemy lepiej... Sen płynął w ciemności, a Bleys przeszedł w inny rodzaj snu. Nie wyczerpującego drzemania, do którego prawie się już przyzwyczaił, lecz głębokiego, zdrowego snu. Kiedy się obudził, wszystko wyglądało inaczej. Ból w boku zniknął. Pozostał jedynie głęboki, bolesny smutek. W pokoju było jaśniej niż poprzednio. Był w stanie wyraźnie widzieć swoje otoczenie, choć ściana okienna pokoju – najwyraźniej miał rację myśląc, że przebywają w pokoju hotelowym – była tylko częściowo rozjaśniona. Czuł się, jakby wracał do życia. Wszystko widział ostro i wyraźnie. Nachylała się nad nim Toni, goląc go małą brzytwą, zaprojektowaną na Newtonie i skonstruowaną na Cassidzie, doskonale znaną milionom ludzi na Młodszych Światach – wypalała zarost w mikroskopijnej, choć mierzalnej odległości od skóry, sprawiając przy tym wrażenie, jakby skóra była ledwie głaskana. Podczas jego choroby Toni musiała zajmować się tym codziennie. Bleys zauważył sterczącego za nią Kaja. Gdy tylko skończyła, Toni natychmiast odsunęła się, robiąc mu miejsce pray posłaniu. – Jak się czujesz? – zapytał Kaj. – Dobrze! – odpowiedział Bleys. – Co z Henry’m? – Wszystko z nim w porządku – stwierdził Kaj. – Razem z Dahno przyjdzie odwiedzić cię za kilka dni. Ale zapytałem cię, jak się czujesz. – Spałem. Prawdziwy sen. – Wierzę ci. Całkiem dobrze to zniosłeś. Lepiej niż się spodziewałem, nawet uwzględniając twoje doskonałe zdrowie. Musiałeś z zawzięciem zaprząc do pracy swój układ odpornościowy. – Zaprząc... – Bleys powstrzymał się – wiesz, to, co podała mi Rada musiało zacząć działać znacznie szybciej. Pamiętam teraz, że nie czułem się dobrze już w drodze do portu kosmicznego. – Oczywiście, okłamali cię – potwierdził Kaj. – Chcieli, żebyś czuł się jeszcze bardziej bezradny, niż większość ludzi potraktowanych tą trucizną. Nie ostrzegłem cię, bo nie chciałem sugerować... – Nie jestem zbyt podatny na sugestie – oświadczył Bleys. – Nie – zgodził się Kaj. – Ale wtedy tego nie wiedziałem. Lekarze muszą być ostrożni. – Jak długo byłem nieprzytomny? – zapytał Bleys. – Licząc od chwili, gdy dostałeś się na pokład Favored of God, nieco ponad dwa tygodnie. Bleys głęboko odetchnął z ulgą. – Tylko tyle? Miałem wrażenie, że trwa to wieczność. To dobrze. Nie mam czasu do stracenia. Ale przynajmniej już dobrze się czuję. – Chciałbym móc się z tobą zgodzić – powiedział Kaj. – Ale może nie pamiętasz, co ci mówiłem na temat długotrwałości efektów. Wciąż będą ci się okazjonalnie zdarzały przypadki niekontrolowanego mówienia i zaniki pamięci. Mogą pojawiać się też inne efekty, do tej pory niezauważone, które odkryjesz, gdy zanikną poważniejsze problemy. Ale jeśli utrzymasz to pozytywne nastawienie – w końcu pozbędziesz się wszystkiego. Dam ci jedynie parę słów ostrzeżenia. Bądź optymistą. Bleys uśmiechnął się. – Urodziłem się jako pewny siebie optymista. Prawdę mówiąc nie pamiętam, abym kiedyś czuł się inaczej. I dziękuję, doktorze, za wszystko, co pan dla mnie zrobił. Bez pańskiej pomocy bez wątpienia byłoby o wiele gorzej. – Każdy lekarz by ci pomógł – odpowiedział Kaj prawie oschle. Bleys po raz pierwszy widział u niego jakiekolwiek oznaki emocji. – Cóż, naprawdę dziękuję – powtórzył Bleys. – Teraz wstanę... Uniósł głowę i zaczął podnosić ciało, ale ręce Kaja powstrzymały go i łagodnie pchnęły z powrotem na łóżko. – Działaj powoli – powiedział Kaj. – Śpiesz się, a szybko zaczniesz odczuwać zawroty głowy, może stracisz przytomność albo nastąpi nawrót choroby. Kaj obrócił się w stronę Toni. – Pomóż mi. Pomożemy mu usiąść podpierając go poduszkami; jeśli nic mu nie będzie, to jutro będzie mógł wstać i nawet spróbować chodzić. – Jutro? – zapytał Bleys. Kaj zignorował go. W końcu zrobili dokładnie tak, jak powiedział doktor. Minęły cztery dni, zanim był w stanie przejść przez pokój, mając po bokach podtrzymujących go przyjaciół. – Widzicie? – zapytał Bleys – Nic mi nie jest. Jednak naprawdę wcale tak nie było. Nie miał zawrotów głowy ani zaników pamięci, ale całe ciało miał osłabione. Nie przyznałby się do tego, ale cieszył się, że odprowadzili go do łóżka. – Sugeruję, żebyś teraz odpoczął chwilę, potem spróbował usiąść i znowu się przejść – spróbuj na zmianę ćwiczyć i odpoczywać przez następny dzień lub dwa. – Kaj zwrócił się w stronę Toni, stojącej tuż obok niego, patrząc w dół, na Bleysa. – Będziesz mogła mu pomóc, Toni, prawda? – Oczywiście – odpowiedziała Toni. Tak też zrobiła. Nie tylko pomagała, ale zdominowała cały proces jego ponownego przyzwyczajania się do samodzielnego poruszania. Robiła to wolniej, niż miał ochotę. Bleys był im wdzięczny, gdy po zmaganiach z ociężałym ciałem mógł powrócić do łóżka i się położyć. Jego siły były na wyczerpaniu i choć szybko je odzyskiwał, to po wykonaniu kilku prostych czynności gotów był do snu. Jednak jego determinacja w powrocie do zdrowia była tak wielka, że ćwiczyli dwadzieścia cztery godziny na dobę, pozwalając sobie jedynie na drzemki w przerwach. Dopiero kiedy uświadomił sobie, że Toni mogła spać tylko w tych krótkich przerwach, zauważył jak bardzo zmęczoną miała twarz i zdał sobie sprawę, że ją również zmuszał do wysiłku ponad siły. – Jak udało ci się wytrwać przy mnie przez cały ten czas? – zapytał. Uśmiechnęła się. – Miałam tu własne łóżko. Spałam, kiedy byłeś nieprzytomny. Czujnik budził mnie, kiedy się budziłeś. – I robiłaś tak przez pełne dwa tygodnie? Znów się uśmiechnęła, tym razem trochę nieśmiało. – Kaj powiedział, że im mniej ludzi będzie miało z tobą kontakt, tym lepiej. Powiedziałam mu, że to będę musiała po prostu być ja. Bleys zrozumiał – nagle, jak w błysku jasnowidzenia. Będąc tu sama upewniła się, że nikt inny nie usłyszy co mówił. Jakikolwiek był w stosunku do niej efekt słów wypowiadanych przez niego pod wpływem gorączki i trucizny, rozumiała, jak bardzo nie chciałby, by ktoś więcej je usłyszał. Bleys potrząsnął głową. Nie potrafił przekazać, jak bardzo był jej za to wdzięczny. Może kiedyś mu się to uda. Jak wąż wślizgujący się w niestrzeżone rejony raju pojawiła się niechciana myśl, co ona słyszała; musiała zdawać sobie sprawę, jaki to dla niego stanowi problem. – Wezmę prysznic – powiedział Bieys najbardziej swobodnym tonem, na jaki mógł się zdobyć. – Może pójdziesz odpocząć? – Nie, nie trzeba – Toni przerwała i potrząsnęła głową, potem znów się uśmiechnęła. – Mogłabym zasnąć, a powinnam czuwać. – A więc idź spać. Wezwę cię, jeśli będę cię potrzebował. Jeśli będziesz miała wątpliwości, możesz znów podpiąć się do tego czujnika. – Prawdę mówiąc – odpowiedziała, uśmiechając się – cały czas masz go na sobie. Spokojnie możesz się z nim wykąpać, woda mu nie zaszkodzi. Bleys skinął głową i przyglądał się, jak Toni kieruje się w stronę drzwi. – Na pewno dobrze się czujesz? – Toni obejrzała się, stając przed otwartymi już drzwiami. – Czuję się doskonale. Idź. Wyszła. Drzwi zasunęły się za nią, a on dłuższą chwilę jeszcze w nie patrzył. Stwierdził, że ma zbyt wiele do przemyślenia. Będzie musiał zmierzyć się z tym, czego dokonały w niej te dwa tygodnie słuchania jego zwierzeń. Pomimo jej spokojnego wyglądu, słyszała go i w końcu będą musieli o tym porozmawiać. Bleys chodził niespokojnie po pokoju. Nie potrafił sobie teraz wyobrazić ich wspólnej przyszłości. Stała się kluczowym elementem jego planów – nie tylko wobec ludzkości, ale i wobec siebie, na utrzymanie się we własnej wizji i ukończenie pracy. Musi przejąć kontrolę przynajmniej nad wszystkimi Młodszymi Światami – a nawet to będzie zaledwie początkiem. Zrezygnował w końcu z rozważania tego problemu, odwrócił się i przeszedł przez półotwarte drzwi do łazienki. Miał na sobie tylko szorty. Uświadomił sobie – i niemal natychmiast z powrotem przywołał wcześniejsze rozważania – że Toni musiała robić znacznie więcej, niż tylko siedzieć i słuchać. Była również jego pielęgniarką, nie tylko pocieszając go, gdy się budził, ale i zajmując się znacznie mniej przyjemnymi aspektami jego ciała. W łazience, Bleys stanął przed lustrem nad umywalką, odruchowo przesuwając dłonią po szczęce, byprzekonać się czy jest dobrze ogolona. Była. Opuścił dłoń i przyjrzał się górnej połowie ciała sprawdzając, co zrobiło z nim dwa tygodnie ciężkiej choroby. Prawie się nie zmienił. Z powodu braku porządnego jedzenia i ćwiczeń zwiotczały mu częściowo mięśnie przedramion i klatki piersiowej. Zdał sobie sprawę, że Toni musiała podawać mu przynajmniej jakieś płyny, utrzymując go przy życiu tak długo i że prawdopodobnie podawano mu również środki odżywcze. Niczego takiego nie pamiętał. Spojrzał na swoją twarz i pierwszy raz naprawdę ją zobaczył. Stał, przyglądając się jej w szoku. Zawdzięczane genom przystojne rysy, które nauczył się wykorzystywać jak aktor, były zmienione. Ogień ostatnich doświadczeń dogłębnie ją zmienił. Patrzył na te same rysy, ale teraz wyczytał w nich trwałą zmianę. Stał się Innym w pełnym znaczeniu tego słowa. Nie musiał już grać. Prawdopodobnie zmiana nie była tak wyraźna, by dostrzegła ją widownia czy osoba rzucająca mu tylko pobieżnie spojrzenie. Tylko ktoś dobrze go znający mógł poznać różnicę. Toni musiała być świadkiem tego procesu, całej fizycznej i umysłowej przemiany wywołanej działaniem Newtońskiej trucizny. Musiała teraz rozumieć nie tylko jego motywy, argumenty, cel i koszt jego osiągnięcia – również to, jak pozwolił, by stało się to jego częścią. Ze wszystkich ludzi, tylko ona znała go teraz w pełni. A jednak została z nim. Nie rozumiał. Zrezygnował z kąpieli. Odwrócił się od lustra i wrócił do sypialni – zatrzymując się w miejscu na widok stojącej w drzwiach Toni. – Toni! Wróciłaś! – Miałam wrażenie... – pomyślał, że patrzy mu głęboko w oczy – że możesz mnie potrzebować... więc pomyślałam, że zajrzę i sprawdzę. Oddał jej spojrzenie. – Toni, czy chcesz mnie zostawić? Przez chwilę nie odpowiadała. Potem powoli potrząsnęła głową. – Nie. Rozdział 40 – Słyszałem, że wróciłeś na Harmonię – przywitał go McKae. – Ale tylko plotki, nic konkretnego. Przeprowadziłem małe śledztwo i odkryłem, że faktycznie przyleciałeś, ale z nikim się nie kontaktujesz. Pomyślałem, że zadzwonisz do mnie, jak tylko będziesz wolny. Wiesz – spodziewałem się ciebie szybciej, ale teraz to już nie ważne... Umilkł. Bleys siedział nieruchomo, patrząc na niego ponuro z dryfu. Siedzieli w biurze McKae, w budynku rządowym Harmonii. Szczególnym biurze, większym nawet niż zajmowane przez GłównychMówcówwIzbachnaHarmonii i Zjednoczeniu. Biurze otwieranym wyłącznie, gdy wybierano wspólnego szefa rządu – Najstarszego. Biuro zajmowało pełne skrzydło gmachu rządowego. Składało się właściwie z trzech pokoi: biura, sekretariatu i prywatnego gabinetu. Ściany między nimi w każdej chwili mogły zostać rozsunięte dzięki pojedynczej komendzie z bransolety McKae. W tej chwili były na miejscu i siedzieli w biurze, które – co ciekawe – było najmniejszym z trzech pomieszczeń. Byli sami. W pokoju panowała nieco podwyższona wilgotność i temperatura, więc miał w sobie coś z atmosfery cieplarnianej. Bleys wciąż odczuwał osłabienie. Dopiero gdy zauważył, jak McKae skupia wzrok, mrużąc oczy, uświadomił sobie, że nigdy nie uważał tego człowieka za dość dobrego obserwatora, by był w stanie zauważyć różnicę. Jednak najwyraźniej udało mu się to i ta świadomość wywołała wyraźną zmianę w jego pierwotnych planach rozegrania tego spotkania. McKae wciąż mówiąc wstał nagle i podszedł do dużej szafki wbudowanej w ścianę po jego lewej stronie. Otworzył ją i wyjął dwie butelki tego samego wina, które pił już kiedyś w obecności Bleysa, oraz dwa wysokie, bogato zdobione kieliszki. Przyniósł to wszystko i postawił na swoim biurku, a potem przysunął swój fotel. Wciąż stojąc wskazał, by Bleys bliżej przysunął swój dryf. – Musimy uświetnić nasze spotkanie. – Uśmiechnął się z wyraźnym wysiłkiem. – Wszystko idzie bardzo dobrze, ale cieszę się, że wróciłeś. Jest jeszcze wiele rzeczy do zrobienia i chciałbym usłyszeć twoją opinię na ich temat – choć, oczywiście, to ja będę podejmował decyzje. McKae nalewał wino do szklanek, przyglądając się rosnącemu poziomowi płynu, jakby wykonywałjakiś skomplikowany eksperyment chemiczny. Napełnił je po brzegi – właściwie prawie przepełnił, w ostatniej chwili podnosząc butelkę. Gdy podnosił kieliszek, dłoń mu lekko drżała. – Za nasze ponowne spotkanie! Wypił połowę wina i odstawił kieliszek” na biurko. Spojrzał na Bleysa. – Nie pijesz – powiedział. – Może za chwilę. McKae dalej stał. Otworzyłusta, potem znówje zamknął. – Czemu nie usiądziesz? – zapytał Bleys. McKae usiadł, wciąż patrząc na niego. – Jak już mówiłem – odezwał się – oczekiwałem twojego powrotu. Potrzebuję twojej rady w wielu sprawach. Chcę, żebyś był dostępny. – Jego głos nabrał trochę mocy. – Masz wielu ludzi, którzy mogą ci doradzać – odpowiedział Bleys. – Choć oczywiście z przyjemnością zapewnię ci błogosławieństwo moich rad. Będę się z tobą regularnie kontaktował. Tak się składa, że muszę niemal natychmiast znów opuścić Harmonię i przez jakiś czas mnie nie będzie. Wracam na Nową Ziemię. Przypuszczam, że rozumiesz, iż to ja zaaranżowałem sytuację, z powodu której Prezesi i Gildie rozpoczęły werbunek najemników? A swoją drogą, ilu ich tam jest? – Właściwie, to nie wiedziałem czemu – odpowiedział McKae. – Nie jestem pewien... myślę, że ponad połowa. Tak jest. Chcieli pięćdziesięciu tysięcy i o ile pamiętam, wysłaliśmy już około trzydziestu tysięcy, wraz z wyposażeniem i zapasami. Nie wiedziałem, że to dzięki tobie o to poprosili. Jak tego dokonałeś? – Przyłożyłem na nich presję społeczną ludzi z kilku prowincji – wyjaśnił Bleys. – Choć najważniejsza była grupa opozycyjna nazywająca się Podkowa. I tak stanowili problem dla rządzących, ale z odpowiednim poparciem i nagłośnieniem, zaczęli wyglądać na poważne zagrożenie. Mój udział nie różnił się zbytnio od sposobu, w jaki pomogłem w twoim wyborze na Najstarszego. Na chwilę zapadła cisza. – Przy okazji – kontynuował Bleys – czy postąpiłeś zgodnie z moją radą i kontrakt przygotowano według dorsajskich wzorów, gdzie oddziały podlegają wyłącznie rozkazom swoich przełożonych? – Tak – odpowiedział McKae. – Sprawa jest zapięta na ostatni guzik, dokładnie jak kontrakty Dorsajów. Rząd Nowej Ziemi może jedynie poprosić najwyższego rangą oficera, by postąpił wedle ich życzeń. Ten rozważy prośbę, zdecyduje czy jest praktyczna i zastanowi się, co zrobią oddziały, jeśli wyda im taki rozkaz. Oni zaś będą działać tylko kierując się jego bezpośrednimi poleceniami, nie słuchając nikogo z Nowej Ziemi. Bleys pokiwał głową. – Ale zanim odlecisz, chciałbym dowiedzieć się, co robiłeś na Nowej Ziemi – stwierdził McKae. – Nie ma takiej potrzeby – spokojnie odpowiedział Bleys. – Moja praca tam jest całkowicie niezależna od twojej tutaj. McKae wciąż uważnie mu się przyglądał. Ledwie zerkając w bok, ponownie napełnił swój kielich, uniósł go do ust i napił się – nie tak dużo, jak za pierwszym razem, ale i tak znaczącą ilość. – Pamiętam, że tuż przed wyborami powiedziałeś mi, że Klub Prezesów i Gildie będą chciały wynająć naszych żołnierzy – wolno powiedział McKae. Bleys ponownie skinął głową. – Oczywiście. Ty ze swej strony byłeś w stanie dobrze wykorzystać tę informację w swojej kampanii wyborczej. Udało ci się wywołać wrażenie, że tylko ty możesz doprowadzić do zawarcia tego kontraktu, a co za tym idzie, znacznego napływu kredytu międzygwiezdnego na Harmonię i Zjednoczenie. – Tak – potwierdził McKae. – Mimo wszystko chciałbym wiedzieć, jaki miałeś w tym udział. – Wtedy nie było takiej potrzeby – odpowiedział Bleys. Między nimi zapadła kolejna, chwilowa cisza. – A teraz? – zapytał McKae. – Myślę, że również. Przez dłuższą chwilę McKae nic nie mówiąc przyglądał się swojemu kieliszkowi. Potem wzdrygnął się, jak ktoś budzący się ze snu. – W każdym razie – powiedział – nie możemy rozmawiać, skoro tak szybko wyjeżdżasz. Jak już powiedziałem, potrzebuję porady – uśmiechnął się cierpko – a tym właśnie powinien zajmować się Pierwszy Starszy wobec Najstarszego. Oznacza to, że Pierwszy powinien przez cały czas znajdować się u mego boku. – Jak już powiedziałem – głos Bleysa pozostawał cały czas absolutnie spokojny – masz wokół siebie doradców. Niezależnie jednak od tego gdzie będę, regularnie będę się z tobą kontaktował. – Jeśli nie będzie cię u mojego boku... – McKae przerwał, by napić się łapczywie ze swojego kielicha, prawie go opróżniając, po czym jego ręka niemal automatycznie sięgnęła po butelkę, uzupełniając poziom wina – trudno będzie cię uważać za Pierwszego Starszego. Prawdę mówiąc, w takiej sytuacji nie miałoby sensu, żebyś dalej trzymał to stanowisko. – Myślę, że jest bardzo ważny powód, aby sprawy pozostały bez zmian – odpowiedział Bleys. – Dla twojego dobra. – Dla mojego dobra? – Tak. – Ich oczy znów się spotkały. – Pamiętaj, jaką wagę w twojej elekcji miała obietnica dochodów z kontraktu z najemnikami. Potężny czynnik. Teraz jesteś Najstarszym, ale pojawia się kwestia pozostania na tym stanowisku. Chciałbyś chyba zatrzymać ten tytuł do końca życia, jak Najstarszy Bright przed stuleciem? W grę wchodzi całe mnóstwo różnorakich czynników, a ja spodziewam się zmienić sytuację międzyplanetarną – na co, jako Najstarszy, będziesz musiał zareagować. Warunki mogą działać równie dobrze dla ciebie, jak i na twoją niekorzyść. Postąpisz mądrze, robiąc co powiem i kiedy powiem. McKae sięgnął po kieliszek wyraźnie tym razem drżącą ręką. Przełknął i odstawił kieliszek tak gwałtownie, że od podstawy odprysnął kawałek szkła. – Grozisz mi? – zapytał ostro. – Oczywiście – odpowiedział Bleys. Cisza między nimi przedłużyła się. Po kilku chwilach Bleys podniósł się z miejsca. – Rozumiem – powiedział. Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi biura. – Czekaj! – zawołał McKae. Bleys odwrócił się. McKae ponownie napełnił swój kielich i trzymał go przy ustach. – Jeśli dam ci swobodę poruszania, a ty po prostu będziesz mi doradzał – zapytał niepewnie – to wszystko będzie dobrze? – Będziesz całkowicie chroniony – odpowiedział Bleys. – A to w końcu jest najważniejsze. Wierzę, że będziesz dobrym Najstarszym dla Harmonii i Zjednoczenia – z moją pomocą. Powinieneś zostać Najstarszym bardzo długo. Możesz nawet pobić rekord Najstarszego Brighta. Uśmiechnął się ciepło. – Tak. – McKae wpatrywał się w Bleysa, jakby musiał nie tylko słyszeć jego słowa, ale i odczytać je z ruchu ust. Opuścił wzrok w swój kieliszek i powiedział: – A więc ustalone. – Tak – potwierdził Bleys – ustalone. Cieszę się, że się zgodziłeś. – Och, zgadzam się! – McKae osuszył kieliszek i odstawił go na stół. Kieliszek wywrócił się na bok. Spojrzał znów na Bleysa. – Będę z tobą w kontakcie – powiedział Bleys i znów obrócił się w stronę drzwi. – Poczekaj! – głos McKae odbił się od ścian gabinetu, i Bleys obrócił się z powrotem. McKae wskazał palcem na pełen kieliszek Bleysa. – Nie zamierzasz wypić nawet tego? – patrzył na Bleysa trochę dzikim wzrokiem. – Och, tak – łagodnie odpowiedział Bleys. W trzech długich krokach pokonał odległość dzielącą go od biurka, podniósł kieliszek i wypił całą jego zawartość. – Za twoje długie życie i długie panowanie jako Najstarszy. Uśmiechnął się do McKae. Ten nie patrząc, sięgnął po butelkę, wylał resztę jej zawartości do kieliszka i wypił. Potem też się uśmiechnął. Kiedy Bleys znów odwrócił się do wyjścia, nowy Najstarszy zaczął się śmiać – ochrypłym, nie radosnym śmiechem, który trwał jeszcze, gdy Bleys dotarł do drzwi, otworzył je i wyszedł. – Jest tu Barbage, chce się z tobą spotkać – przywitała Bleysa Toni, gdy tylko wrócił do swojego apartamentu w hotelu. – Pojawił się kilka godzin temu, ale powiedział, że nie odejdzie bez rozmowy z tobą. – Dobrze – odpowiedział Bleys. – Gdyby się nie pojawił i tak musiałbym się z nim skontaktować. Ma jakieś szczególne wieści? – Tak mi się wydaje – stwierdziła Toni – ale nie chciał mi zdradzić. Chce ci powiedzieć osobiście. W każdym razie czeka w sali klubowej. – W porządku. A przy okazji: wiesz, że właśnie wróciłem ze spotkania z McKae’em. Powiedziałem mu, że zamierzam wkrótce odlecieć na Nową Ziemię i po drodze doszedłem do wniosku, że prawdopodobnie najlepiej byłoby zrobić to jak najszybciej. – A więc znów Nowa Ziemia? – zapytała Toni. – Tak. Chciałbym wyruszyć bez zbędnych opóźnień. Jedyny problem to ten, że chciałbym mieć ze sobą większą grupę Żołnierzy Henry’ego, a wiem, że niektórym dał trochę wolnego. Mogą być porozrzucani po całej planecie, kilku mogło nawet polecieć do rodzin na Zjednoczeniu. Ale zbierzmy, ilu się da w ciągu najbliższych godzin i wylećmy za dwadzieścia cztery godziny. Połącz się z Favored ofGodi zapytaj, czy będą gotowi tak szybko? Jeśli będzie trzeba, mogę odrobinę poczekać, ale mam nadzieję zebrać do tego czasu przynajmniej połowę ludzi Henry’ego... – Zapominasz – przerwała mu Toni – że większość z tych Żołnierzy nie ma domu i kręci się po Citadel – albo jest niezbyt daleko od miasta. Przypuszczam, że w ciągu dwudziestu czterech godzin Henry będzie w stanie zgromadzić prawie wszystkich. – Dobrze byłoby – Bleys zawahał się. – Ilu... – Straciliśmy albo zostawiliśmy za sobą trzydziestu trzech. – Trzydziestu trzech! – Bleys gwałtownie siadł na krześle. – Henry znalazł innych na ich miejsce – dodała Toni. – To dobrze – mechanicznie odpowiedział Bleys. – Ponad połowa. Ilu z nich zostawiliśmy? – Żywych? – zapytała Toni. – Nie wiemy. Przynajmniej pięciu. Bleys siedział nieruchomo. Po dłuższej chwili Toni znów się odezwała. – Będziesz musiał porozmawiać o nich z Henrym. Może później. – Tak. Rozumiem. Siedział jeszcze przez chwilę, potem wstał. – Powiedziałaś, że Barbage czeka? Kiwnęła głową w stronę drzwi za sobą, trochę na prawo od niej. Bleys ruszył w ich stronę. – Chcesz iść ze mną? – zapytał. – Zdaje się, że chce sam odebrać efekt tego, co ma ci do powiedzenia. – Wobec tego może będziesz przysłuchiwać się naszej rozmowie? – zaproponował Bleys, przechodząc przez drzwi. – Dobrze – usłyszał za sobą. Wszedł do pustej sali urządzonej w tonacji morskiej zieleni, ze ścianą okienną rozświetloną wczesnopopołudniowym światłem Epsilon Eridiani. Przeszedł przez salę do następnego pomieszczenia, z białymi ścianami i meblami wyściełanymi imitacją skóry. W pokoju stał samotnie Amyth Barbage, wyprostowany, plecami do okna, z rękami założonymi na plecy i lekko rozstawionymi nogami. Na tle jasnego światła zza pleców wyglądał w swoim czarnym, doskonale uszytym mundurze prawie jak postać z innej bajki. – Wielki Nauczycielu – zaczął Barbage, zawahał się na ułamek sekundy, potem delikatnie zmienił wyraz twarzy i prawie się uśmiechnął. – Wspaniała nowina. Mam dla ciebie Hala Mayne’a! Zabrzmiało to, jakby zdanie było wielokrotnie układane i powtarzane. Bleysowi było to jednak obojętne. Barbage zauważył zmianę, jaka zaszła w Bleysie, ale w przeciwieństwie do McKae, zareagował radością. Bleys podszedł i zajął miejsce w fotelu dryfowym. – To rzeczywiście dobra wiadomość, Amyth – powiedział cicho. – Usiądź i opowiadaj. Najwyraźniej Barbage wolałby stać, ale podszedł i usiadł na krześle dryfowym naprzeciw Bleysa, sztywno wyprostowany, ledwie dotykając plecami oparcia. Bleys spojrzał na niego w dół, z większej wysokości swojego dryfu. Jednak podobnie jak niemożliwe zdawało się patrzenie z góry na Henry’ego, tak samo było w przypadku Barbage’a. Zdawał się zupełnie nie brać pod uwagę, że ktoś mógłby być większy od niego, co najwyżej równy. – Został schwytany podczas próby ucieczki w porcie kosmicznym w Ahrumie – wyjaśnił Barbage. – Umieściłem go w bezpiecznym miejscu, w kwaterze milicji Ahrumy. Na dachu hotelu czeka pojazd, który w każdej chwili może cię tam zabrać. – Mówisz, że został schwytany? – zapytał Bleys, wciąż mówiąc ze spokojem. – Jak? – Wiedzieliśmy, że jest w mieście, więc wszczęto poszukiwania. Ludzie milicji czekali w terminalu; zidentyfikował go człowiek o nazwisku Adion Corufa na podstawie zdjęcia. Było tam tylko pięciu milicjantów, ale zablokowali mu drogę ucieczki do czasu, aż ściągnięto posiłki. Schwytali go. – Rozumiem – stwierdził Bleys. Ziewnął. Przemówił, kierując słowa w stronę bransolety, ale tak naprawdę mówiąc do Toni. – Jeśli ktokolwiek będzie coś ode mnie chciał, zostałem zabrany przez Amytha Barbage’a do Ahrumy – powiedział. – Mają tam człowieka zidentyfikowanego jako Hal Mayne, chcę go zobaczyć. Wrócę szybko... Przerwał, patrząc na Amytha. – Jak daleko jest do Ahrumy? – zapytał. – Ile potrwa dolot tam, rozmowa z Halem Mayne, powiedzmy pół godziny i powrót tutaj? – Nie więcej niż dwie godziny, Nauczycielu. Ahruma znajduje się na drugim końcu kontynentu, ale mam milicyjny statek suborbitalny. – Jaka panuje tam pogoda? – Umiarkowana, jak tutaj. – A więc wyruszamy natychmiast – oświadczył Bleys. – Poczekaj, Amyth, zaraz wracam. Opuścił pokój, przechodząc z powrotem do pomieszczenia, w którym siedziała Toni. – Słówko na osobności – powiedział do niej, gdy zamknęły się drzwi. – Jakie inne statki, w których mamy większościowe udziały, są w tej chwili w Cytadeli, oprócz Fa vored o f God? – Będę musiała sprawdzić – odpowiedziała Toni. – Wiem, że Burning Bush jest na miejscu, może jeszcze jakieś. – To dobrze. Burning Bush wystarczy, jeśli nie ma Favored. Tym razem chciałbym w miarę możliwości podróżować bez innych pasażerów i chciałbym wysłać wcześniej kilka wiadomości na Nową Ziemię. Lepiej zrób to pierwszym startującym stąd statkiem – jedna będzie wiadomością dla Podkowy; poinformuj ich o moim powrocie. Powiedzmy, za sześć dni od dzisiaj, jeśli wyruszymy zgodnie z planem. – A druga wiadomość? – zapytała Toni, jako że Bleys, pochłonięty wizją długo oczekiwanego spotkania z Halem Mayne zamilkł. – Ach, tak. Druga będzie do oficera dowodzącego siłami Zaprzyjaźnionych na Nowej Ziemi. Nadaj jej klauzulę najwyższego poziomu utajnienia. Przekaż mu, że możemy się spodziewać po wylądowaniu problemów ze strony lokalnych władz i chcielibyśmy, aby oczekiwała nas kompetentna grupa wojskowych, formalnie pełniąca funkcje gwardii honorowej, która będzie eskortować nas do hotelu. Chciałbym, żeby Ludzie Podkowy rozpuścili pogłoski o moim przylocie. Ale list do dowódcy musi być absolutnie tajny. Nikt nie powinien go widzieć. Podpisz go za mnie oficjalnie, jako Pierwszy Starszy. – Nie spodziewam się żadnych problemów – stwierdziła Toni. – A więc wybierasz się z Barbage’em do Ahrumy? – Tak. Dam ci znać, gdybym miał się spóźnić. – A oddział partyzancki, z którym był Hal Mayne? – zapytał Bleys, gdy statek, którym lecieli z Amythem Barbage’em ponownie wchodził w atmosferę po balistycznym locie umożliwiającym im błyskawiczne pokonanie odległości i zwalniał do lądowania. – Dostaliście ich? – Nie, Nauczycielu – odpowiedział Barbage. Siedział wyprostowany naprzeciw Bleysa, po drugiej stronie małego stolika w wyściełanej, choć maleńkiej kabinie milicyjnego pojazdu. Przed Bleysem stała szklanka, którą już dwukrotnie napełniał sokiem jabłkowym, podczas gdy Barbage w ogóle nie tknął swojej. – Dziwi mnie, że Hal Mayne oddzielił się od nich – stwierdził Bleys. Uważnie przyglądał się rozmówcy. – Sprawimy, że wszystko nam powie – oświadczył Barbage. – Tylko silnym w fałszywej Wierze udało sie nie mówić, kiedy ich pytaliśmy. Tacy jak ten, który zatrzymał oddziały milicji podążające tuż za oddziałem, w którym był Hal Mayne; milicjanci owi bez wątpienia złapaliby oddział, gdyby nie ten Stary Prorok, zaczajony na ich drodze – udało mu się zabić więcej niż tuzin milicjantów, zanim został otoczony i zabity – działo się to na zalesionym terenie. – Stary Prorok? – powtórzył Bleys. – Masz na myśli kogoś z tego samego oddziału? – Tak – odpowiedział Barbage. – Jeden z oddziału Rukh Tamani. Gdybyż to była sama Rukh! Lecz ten Stary Prorok obwiniał milicję za śmierć swojej żony i od wielu lat był walczącym z nami bandytą. Był stary i doświadczony w walce; i uparty w swej błędnej Wierze. Nazywał się Child–of–God. – Znałeś go? – Choć nigdy ich nie widziałem, znam nazwiska wielu z oddziału Rukh Tamani – powiedział Barbage. – Tego widziałem. Było to podczas mojego poprzedniego pobytu na Harmonii, kiedy służyłem z grupą lokalnej milicji w ramach wymiany. Grupa, w której byłem, złapała oddział Rukh Tamani w zasadzkę na przesmyku górskim i doszło do wymiany ognia. Hal Mayne mnie rozbroił i trzymał wycelowany we mnie karabin. Kiedy nadszedł Child–of–God, powiedziałem mu, że nie wydobędzie ze mnie żadnych informacji. Poznał we mnie jednego z Wybranych i wiedział, że prawdą jest, co powiedziałem; uniósł więc własny karabin, aby mnie zabić. Hal Mayne odtrącił go, więc wykorzystałem okazję i uciekłem. – Czemu to zrobił? – Tego nie wiem. I nie ma to znaczenia. Pojawiła się szansa ucieczki, więc wykorzystałem ją. Ale zapamiętałem twarz Starego Proroka – ciemną, szczupłą i starą, z blizną tuż przed prawym uchem. Dzięki długiemu treningowi pamiętam twarze wszystkich Porzuconych przez Boga. Rozpoznałem go więc po śmierci, nawet pomimo spustoszeń jakich dokonały karabiny energetyczne. Zdołał opóźnić pościg za oddziałem na tyle, że uciekli. Ale zostaną odnalezieni. W końcu zawsze ich odnajdujemy. – Za piętnaście–dwadzieścia minut zawiodę cię do Kwatery Głównej milicji w Ahrumie, a kilka minut później zobaczysz Hala Mayne. Szerokie ulice dochodziły do komendy ze wszystkich stron. Pojazd o napędzie magnetycznym pędząc przez miasto na sygnale z maksymalną prędkością, podjechał od tyłu na podwórze, na którym stało kilka pomalowanych na czarno milicyjnych pojazdów magnetycznych. Były też drzwi i rampa wyładunkowa – najwyraźniej tylne wejście służące dostarczaniu zaopatrzenia i dyskretnemu dowozowi więźniów. W większych miastach nie istniał zorganizowany ruch oporu, ale byli ludzie pomagający partyzantom. Przez chwilę Bleys zastanawiał się, czy mogą oni stanowić problem, gdy Zaprzyjaźnieni zostaną poddani pełnej kontroli przez McKae – po czym odsunął te rozważania. W końcu niezadowoleni stanowili ułamek procentu populacji, a milicja na obu planetach była dostatecznie silna, by poradzić sobie z tym problemem, a przynajmniej utrzymywać go z dala od kluczowych punktów: miast, fabryk i kosmodromów. Milicja nigdy nie współdziałałaby z partyzantami. Byli powszechnie znienawidzeni za ingerencje w wojnach między Kościołami i brutalne traktowanie wszystkich więźniów. Wewnątrz, komenda mocno przypominała każde podobne miejsce na dowolnym z Nowych Światów. Miejsce pełne mundurowych i korytarzy z samoczyszczącymi się ścianami i podłogami, jasnymi światłami i atmosferą zapracowania – co mogło być prawdą, albo wyłącznie pozorem. Cele, do których w końcu dotarli, znajdowały się kilka pięter poniżej poziomu głównego wejścia. Światła były tam równie jasne, ale korytarze, pomimo żółtej barwy i jasnego oświetlenia, wyglądały bardziej sterylnie; Bleys idąc nimi wyczuł zapach środków dezynfekcyjnych. Drzwi były gładkie, z małymi judaszami. Barbage zatrzymał się przed jednymi z nich, a idący z nimi lokalny milicjant wystukał kod otwierający drzwi i odsunął się, umożliwiając Bleysowi i Barbage’owi wejście do celi. Weszli, a drzwi automatycznie zamknęły się za nimi. Rozdział 41 Wchodząc do celi, Bleys automatycznie schylił głowę, ale sufit, choć niski, był na dostatecznej wysokości, by mógł stać wyprostowany. Cela była jasno oświetlona – światło było wręcz zbyt jaskrawe. Hal Mayne leżał – najwyraźniej spał lub był nieprzytomny – na wąskiej pryczy przy ścianie, po prawej stronie; kiedy obrócił się na wprost Hala, Bleys przeżył jeden z głębszych szoków swojego życia. Nie był to chłopiec z jego gorączkowego snu, młodzik, którego obraz Bleys nosił w sobie przez wszystkie te lata, pomimo świadomości, że Mayne musiał wyrosnąć i dojrzeć od chwili, gdy miał piętnaście lat. Leżał przed nim na wpół zagłodzony, ale potężnej budowy mężczyzna ze zmierzwionymi, czarnymi włosami i kilkudniowym zarostem na mocnej szczęce. Był wysoki – bardzo wysoki. Wciąż w szoku Bleys pomyślał, że Mayne dorównuje mu wzrostem. Nogi Hala, od łydek w dół, wraz ze stopami, sterczały poza pryczę, do której go przywiązano i nagle Bleys zobaczył w leżącej tam postaci coś więcej niż człowieka; giganta, kogoś wykraczającego poza normy – większego nie tylko niż życie, ale mającego w sobie coś więcej niż otaczający go ludzie, jak moc antycznej greckiej Sybilli ze Starej Ziemi. W jednej chwili zbudził się w nim lęk, że pokryte zarostem usta mogą się otworzyć, a głos powie mu coś, co zniszczy przygotowane przez niego plany, obracając go i kierując w zupełnie inną stronę. Dopiero wtedy, w przeraźliwie ostrym świetle Bleys zauważył, że Hal został związany tak ciasno, że więzy wpijały się w wychudzone ciało grubokościstych nadgarstków i w tkaninę wytartych spodni polowych osłaniających . długie nogi. Unieruchomiony... jak Bleys, gdy obudził się po gorączkowym śnie o wilkach. Znów poczuł krępujące więzi na nadgarstkach i kostkach i przez chwilę był jednym z Halem. Przekręcił mu się żołądek. Skierował wzrok na Barbage’a i strażnika więziennego. W tej chwili był w stanie kontrolować swój głos, ale nie wyraz twarzy; a za żadną cenę nie chciał, by Barbage ujrzał jego twarz – taki był wściekły. – Wezwać lekarza! – rozkazał. – Wielki Nauczycielu... – zaczął zszokowany milicjant. – Cisza! – wrzasnął Barbage. Już uniósł do ust bransoletę i wydawał do niej polecenia. – Tu kapitan Amyth Barbage. Natychmiast przysłać lekarza do celi Hala Mayne. – Wybacz mi, Nauczycielu – powiedział do Bleysa, jednak bez żalu w głosie, opuszczając ramię. – Powinienem był pomyśleć, że możesz go potrzebować. Będzie tu za chwilę. Barbage zwrócił płonące spojrzenie na milicjanta, który dosłownie zapadł się w sobie, cofnął pod ścianę, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, po czym znów je zamknął. – Dobrze – stwierdził Barbage. – Słowem, które powiedziałem, była „cisza”. – Ach, doktorze – odezwał się Bleys, kiedy ten pojawił się w drzwiach dosłownie po kilkunastu sekundach. Pomimo słów Barbage’a, musiał być blisko. Był to niski mężczyzna w cywilnym ubraniu, ze zmartwionym wyrazem ściągniętej twarzy i siwiejącymi włosami. W rękach niósł niewielką walizeczkę, podobną do noszonej przez Kaja. Rzucił Bleysowi zatroskane spojrzenie. – Chcę porozmawiać z tym więźniem – powiedział do niego łagodnie Bleys – ale jest nieprzytomny. Chciałbym, żeby został obudzony – łagodnie. Chcę, żeby dobrze się czuł, przynajmniej na czas rozmowy – niezależnie od tego, co mu jest. Troska widoczna na twarzy lekarza pogłębiła się. – Ma zapalenie płuc – wymamrotał lekarz, podchodząc do pryczy. Dotknął czoła Hala, potem sprawdził jego puls. Zaczął otwierać walizeczkę. Wydobył z niej niewielką brązową kostkę, z przyciskiem na jednej ze ścianek. Przeciwległy bok przyłożył do rękawa Hala, tuż nad bicepsem i dotknął przycisku. Potem schował instrument do neseseru, zamknął go i cofnął się, patrząc na Bleysa. – Za chwilę oprzytomnieje – wyjaśnił. – Dobrze – odpowiedział Bleys. – Możesz odejść. Barbage skierował swój płomienny wzrok na lekarza, który odwrócił się i wyszedł. Bleys ledwie to zauważył. – Tak lepiej – powiedział. – Teraz zdejmijcie z niego więzy i pomóżcie mu usiąść. Barbage i milicjant ruszyli wykonać polecenie. Umysł Bleysa wciąż zajęty był próbą poradzenia sobie z szokiem na widok Hala. Podobnie jak większość niezwykle wysokich lub niskich ludzi, Bleys zazwyczaj zapominał o różnicy w rozmiarach poza sytuacjami, kiedy rodziło to problemy z otaczającymi go osobami, albo wynikały z tego jakieś niewygody. Z nieoczekiwaną świadomością zauważył teraz wzrost Hala Mayne. Jednak w jego przypadku wywołało to szok – i coś prawie przypominającego zwierzęcą furię. Trwało to tylko chwilę – natychmiast poddał to kontroli – i prawdopodobnie odsunąłby już od siebie pamięć o tym, gdyby nie sen o wilkach i pamięć o skrępowaniu go na łóżku tkwiąca w nim jak znak wypalony gorącym żelazem. Teraz jednak dokonał wysiłku usunięcia z umysłu tych wspomnień; powieki leżącej postaci zadrżały i otwarły się, a oczy więźnia skupiły się na nim. – Cóż, Hal – powiedział łagodnie Bleys – wreszcie mamy szansę porozmawiać. Gdybyś tylko przedstawił się w Cytadeli, moglibyśmy się już wtedy poznać. Hal nie odpowiedział, ale wzrok skupiał wyłącznie na Bleysie. W miarę jak wracała do niego pełna świadomość, Bleys dostrzegł budzącą się w spojrzeniu twardość. Musiał mnie rozpoznać, kiedy w zeszłym roku był w grupie więźniów w Cytadeli. Ale o ile nie słyszał wcześniej mojego nazwiska, jak mu się to udało? Nie mógł widzieć mnie na tarasie, na którym zginęli jego nauczyciele – choć, czy na pewno, myślał? Wyraz twarzy Hala nie uległ zmianie. Przypominał mu Toni, kiedy przybierała neutralny wyraz twarzy sygnalizujący, że jest całkowicie odprężona, nie skupiona na niczym i gotowa na spotkanie czegokolwiek. Bleys jednak odczuł nagłe dotknięcie strachu, że nadzieje, z którymi tu przybył mogły umrzeć zanim jeszcze wymieni z Halem choć dwa słowa. Przy łóżku umieszczono krzesło dryfowe i Bleys usiadł na nim. Opierając się na obserwacji wywnioskował, że Hal ma za sobą szkolenie w sztukach walki – prawdopodobnie pod okiem jednego ze swoich wychowawców. Być może Bleys będzie w stanie dotrzeć do niego, wykorzystując odruchy młodzieńca. – Muszę ci powiedzieć, co czuję w sprawie śmierci twoich wychowawców – powiedział Bleys. Nigdy jeszcze nie wkładał więcej uczucia w swój wyszkolony głos, sięgając nim by odprężyć i uspokoić Hala, równocześnie starając się, by słowa dotarły do głębi duszy słuchacza. – Wiem, w tej chwili nie ufasz mi dość, aby mi uwierzyć. Ale i tak powinieneś usłyszeć, że przez cały czas w ogóle nie miałem zamiaru skrzywdzić kogokolwiek w twoim domu. Gdyby istniał jakiś sposób, dzięki któremu mógłbym powstrzymać to, co się tam stało, zrobiłbym to. Przerwał. Hal nic nie powiedział. Bleys uśmiechnął się smutno. – Wiesz, jestem częściowo Exotikiem – powiedział. – Nie tylko nie odpowiada mi zabijanie, ale nie lubię żadnej przemocy i nie sądzę, żeby miała usprawiedliwienie. Ze strony Hala wciąż nie było żadnej reakcji. Żadnej zmiany wyrazu twarzy. – Czy uwierzysz mi, kiedy ci powiem – mówił dalej Bleys – że z obecnej tam trójki, tylko jeden mógł zaskoczyć mnie tak bardzo, że straciłem panowanie nad sytuacją i przez to zginęli? Znów przerwał, ale Hal milczał. – Ten człowiek wykonał jedyny możliwy ruch, który do tego doprowadził. Twój nauczyciel, Walter – zaatakował mnie. Było to działanie, którego absolutnie nie byłem w stanie przewidzieć; również jedyna rzecz jaka uniemożliwiła mi powstrzymanie na czas moich ochroniarzy. – Ochroniarzy? – powtórzył Hal. Głos miał słaby i tak ochrypły, że zdawał się dochodzić z dużej odległości. Mimo wszystko miał w sobie nutę twardości, która jeszcze raz dotknęła Bleysa dziwnym uczuciem – echo gorączkowego snu – jak odpowiadający mu głos kogoś potężniejszego, zdolniejszego i mającego więcej racji niż ktokolwiek. – Przepraszam – stwierdził Bleys. – Wierzę, że możesz o nich myśleć inaczej. Ale niezależnie od tego, ich podstawowym obowiązkiem tego dnia była ochrona mojej osoby. – Przed trzema staruszkami. – Nawet przed trzema staruszkami. I ci staruszkowie nie byli tacy słabi. Zanim zostali zatrzymani, pozbawili życia czterech z pięciu ochroniarzy. – Zabici – powiedział Hal. W jego głosie nie było słychać żadnego szczególnego uczucia, jakby po prostu poprawiał drobną pomyłkę. Bleys skinął głową. – Zabici – powtórzył Bleys. – Zamordowani, jeśli chcesz, żebym użył tego słowa. Wszystko o co cię proszę, to zaakceptowanie, że zapobiegłbym tej tragedii, gdybym mógł. i udałoby mi się to, gdyby Walter nie zrobił tej jednej rzeczy, która pozbawiła mnie kontroli nad moimi ludźmi. Hal odwrócił od niego wzrok, patrząc na sufit. Przez chwilę nic nie mówił, potem oświadczył: – Od chwili kiedy postawiłeś stopę na naszej ziemi, na tobie spoczywała odpowiedzialność. Znów zamknął oczy, najwyraźniej porażony jasnym światłem w celi, a Bleys spojrzał ostro na milicjanta, który przyprowadził go z Barbage’em do celi. – Zmniejszcie natężenie światła. – Milicjant ruszył, by wykonać polecenie. – Tak dobrze. I tak je zostawcie. Jak długo Hal Mayne pozostanie w tym pomieszczeniu, światła mają nie być wyłączane ani rozjaśniane, chyba, że on o to poprosi. Hal znów otworzył oczy. Natężenie światła było teraz odpowiedniejsze nawet dla Bleysa. W słabszym świetle Hal zdawał się być jeszcze większy – ktoś potężniejszy niż człowiek. Bleys czuł w sobie pustkę przypominającą rozpacz. Znów przemówił, wciąż próbując. – Oczywiście masz rację – powiedział Bleys. – Ale mimo wszystko, chciałbym, żebyś spróbował zrozumieć mój punkt widzenia. Oczy Hala znów skupiły się na jego twarzy. – To wszystko czego chcesz? – zapytał Hal. – Oczywiście, że nie. – Bleys wciąż starał się mówić niskim, ciepłym i maksymalnie przekonywującym głosem. – Chcę cię ocalić, nie tylko dla twojego dobra, ale jako coś, co mogłoby zrównoważyć niepotrzebne śmierci twoich nauczycieli, za które nadal czuję się odpowiedzialny. – A co oznacza to ocalenie dla mnie? – Twarz Hala nadal niczego nie wyrażała; jego oczy uważnie śledziły Bleysa. – Oznacza – zaczął Bleys – danie ci szansy zakosztowania życia, do którego zostałeś stworzony, od samej chwili narodzin. Zanim Hal odpowiedział, zawahał się na ułamek sekundy, tak nieznacznie, że Bleys nie zauważyłby tego, gdyby nie przyglądał się i słuchał w najwyższym skupieniu. – Jako Inny? – zapytał Hal. – Jako Hal Mayne, mogący użyć wszystkich swoich talentów. – Jako Inny – stwierdził Hal. W ścianie niewiary ustawionej między nimi przez Hala, po raz pierwszy pojawiła się rysa; pęknięcie, które Bleys postanowił wykorzystać. Halowi najwyraźniej przedstawiono przesadzone informacje o możliwościach Innych – albo ten zarośnięty, na wpół zagłodzony młodzian był w stanie spojrzeć w przyszłość, jaką zaplanował dla Innych Bleys. Tak, tę rysę można było wykorzystać. Przynajmniej warto było spróbować. – Jesteś snobem, mój młody przyjacielu – powiedział Bleys z nutką smutku w głosie. – Snob i do tego źle poinformowany. Fałszywe informacje mogą nie być twoją winą, ale snobizm jest. Jesteś zbyt błyskotliwy, by udawać wiarę w czarno–białe charaktery. Gdyby to wszystko było prawdą, czy większość zamieszkałych światów pozwoliłaby nam przejąć kontrolę tak, jak to nastąpiło? – Jeśli bylibyście dość zdolni, by tego dokonać – stwierdził Hal. Bleys poczuł nagłą obawę. Nie było możliwe, by ten młodzian był w stanie w jakiś sposób przewidzieć przyszłość – plany Bleysa i wszystko, co miał nadzieję osiągnąć. Jednak Bleys postanowił poświęcić się teraz próbie wykorzystania odkrytego pęknięcia. – Nie – Bleys potrząsnął głową. – Nawet gdybyśmy byli superludźmi, nawet gdybyśmy byli mutantami, za jakich uważają nas niektórzy – tak niewielu nie mogłoby kontrolować tak wielu, chyba że ci chcieliby poddać się kontroli. A musisz być dostatecznie wykształcony, by nie myśleć o nas w ten sposób. Jesteśmy tylko tym, kim jesteśmy – genetycznie udanymi kombinacjami ludzkich zdolności, które miały przewagę szczególnego szkolenia. – Nie jestem taki jak ty. – Odpowiedź Hala nadeszła niemal odruchowo. W ostatnich słowach zabrzmiała nutka niesmaku. – Oczywiście, że jesteś – stwierdził Bleys, ciągle tym samym, spokojnym głosem. Wzrok Hala przesunął się z Bleysa na towarzyszącego mu milicjanta i Barbage’a. Skupił się na tym ostatnim. – To prawda, Hal – powiedział Bleys, zerkając przez ramię. – Znasz kapitana, prawda? To Amyth Barbage, który będzie odpowiedzialny za ciebie tak długo, jak będziesz w tym miejscu. Amyth – pamiętaj, jestem szczególnie zainteresowany Halem. Ty i twoi ludzie będziecie musieli zapomnieć o tym, że kiedykolwiek był związany z partyzantami. Nic mu nie zrobisz, z żadnego powodu, w żadnych okolicznościach. Zrozumiałeś mnie, Amyth? – Zrozumiałem, Wielki Nauczycielu – odpowiedział Barbage. Jego spojrzenie powędrowało za Bleysa i mówiąc to, patrzył na Hala bez mrugnięcia okiem. – Dobrze – stwierdził Bleys. – Teraz wyłączcie wszelki podgląd w tej celi, aż was zawołam. Zostawcie nas i czekajcie w korytarzu, chcę porozmawiać z Halem na osobności – proszę. Stojący za Barbage’em milicjant ruszył, robiąc pół kroku do przodu i otwierając usta, jakby nie mógł uwierzyć w taki rozkaz. Jednak Barbage, nie odwracając spojrzenia od Hala wyciągnął rękę i zacisnął dłoń na ramieniu w czarnym rękawie. Mężczyzna zamarł. – Nie martwcie się – powiedział Bleys. – Będę całkowicie bezpieczny. Teraz już idźcie. Wyszli, zamykając za sobą drzwi. – Widzisz – powiedział Bleys, odwracając się z powrotem do Hala – oni tego tak naprawdę nie rozumieją i byłoby nie fair tego od nich oczekiwać. Z ich perspektywy, jeśli inny człowiek wejdzie ci w drogę, rozsądną rzeczą jest usunięcie go. Koncepcja ciebie i mnie jako stosunkowo nieważnych osób, którejednak stanowią punkty skupienia wielkich sił, w sytuacji kiedy te siły mają znaczenie... to coś w zasadzie poza ich rozumieniem. Ale z pewnością my dwaj powinniśmy rozumieć takie rzeczy, także siebie nawzajem. Bleys czekał. – Nie – powiedział Hal. Dłuższą chwilę milczał, po czym znów powiedział: – Nie. – Tak – powiedział Bleys, patrząc w dół. – Obawiam się, że w tym punkcie muszę nalegać. I prędzej czy później będziesz musiał zrozumieć jak naprawdę stoją sprawy i dla twojego własnego dobra lepiej, żeby było to prędzej niż później. Hal odwrócił teraz wzrok od Bleysa, patrząc na sufit. – Wszystkie praktyczne działania są wynikiem twardej rzeczywistości – powiedział Bleys. – To co my robimy, jest podyktowane sytuacją, a jest ona taka, że jesteśmy tylko pojedynczymi osobnikami pośród milionów zwykłych ludzi, mając moc sprawienia, by nasze życia nie były ani piekłem, ani niebem. Ponieważ żaden z nas nie może uniknąć wyboru. Jeśli nie wybierzemy nieba, nieodwołalnie wylądujemy w piekle. – Nie wierzę ci – Hal znów spojrzał na Bleysa. – Nie ma powodu, żeby musiało być w ten sposób. Wreszcie, pomyślał Bleys, wreszcie widać w nim choć cień niepewności. Może wciąż jeszcze możliwe było zwerbowanie go. – Och tak, mój chłopcze – łagodnie powiedział Bleys – jest powód. Poza naszymi indywidualnymi talentami, naszym szkoleniem i wzajemnym wsparciem, wciąż jesteśmy tylko ludźmi, jak miliony wokół nas. Bez przyjaciół i funduszy możemy zginąć, tak samo jak każdy. Nasze kości mogą ulec złamaniu i możemy zachorować jak każdy śmiertelnik. Zabici, umrzemy nieodwołalnie. Jeśli będziemy o siebie dbać, możemy żyć kilka lat dłużej niż przeciętna, ale niewiele. Przerwał, mając nadzieję na jakąś reakcję ze strony Hala, na podstawie której mógłby stwierdzić, czy jego słowa docierają do celu. Ale Hal po prostu leżał, przyglądając mu się swoimi szaro–zielonymi oczyma. W Bleysie płonęło pragnienie – prawie dzika żądza – sprawienia, by człowiek na łóżku zrozumiał. Ten młody człowiek, o którym wiedział, że gdyby tylko zechciał, zrozumiałby, lecz odmawiał słuchania. Mówił więc dalej. – Mamy ten sam, normalny ludzki głód emocji – miłości, towarzystwa kogoś, z kim możemy rozmawiać. Ale jeśli postanowimy zignorować naszą inność, ograniczyć się i dopasować do tych, którzy nas otaczają, możemy spędzić całe życie żałośnie i prawdopodobnie – niemal na pewno – możemy nigdy nie mieć dość szczęścia, by spotkać kogoś z Innych, nam podobnych. Nikt z nas nie wybrał bycia tym, kim jest. Znów przerwał. Hal ponownie nie poruszył się, ani nie zmienił wyrazu twarzy. – Ale jesteśmy nimi – powiedział Bleys – i jak wszyscy mamy niezbywalne ludzkie prawo do najlepszego wykorzystania naszego życia. – Kosztem milionów ludzi, o których wspominałeś – skomentował Hal. – A jaki to rodzaj kosztu? – Niemal poza udziałem świadomości głos Bleysa pogłębił się, w próbie przekazania szczerości tego, co mówił Halowi. – Koszt jednego Innego poniesiony przez milion zwykłych ludzi jest lekkim obciążeniem każdego z nich. Ale odwróć sytuację. Co z kosztem Innego, który próbując jedynie dostosować się do ludzkości akceptuje życie w izolacji, samotności i codzienność pełną uprzedzeń i nieporozumień? Podczas gdy równocześnie jego niezwykła siła i talenty pozwalają tym samym ludziom, którzy go unikają, zbierać korzyści z jego prac. Czy jest w tym sprawiedliwość? Bleys rzucił pytaniem w Hala, jak wyzwaniem. Ale Hal nie odpowiedział. Wyglądało, jakby odmawiał słuchania bądź przyjmowania do wiadomości słów Bleysa. Albo raczej czekał z boku, aż pojawią się odpowiednie dowody. Dziwnie dojrzała, wręcz dorosła reakcja. W chwili gdy Bleys osiągnął dwudziestkę, już od kilku lat siedział w Ekumenii pogrążony w polityce, stanowiącej życie Dahno, wypełniając czas treningiem. W tym czasie Hal był chłopcem wychowywanym w cieplarnianych warunkach aż do chwili śmierci swoich nauczycieli, kiedy we własnym przekonaniu uciekł, by ratować życie i schronił się między górnikami na Coby. Zamkniętym świecie mającym niewiele do zaoferowania, zaś stamtąd udał się wprost na niemal równie ograniczony, jednowymiarowy świat partyzanckiego oddziału Rukh Tamani. A jednak coś w Halu, w sposobie w jaki leżał, słuchał i patrzył – jak osoba starsza od Bleysa – zdawało się pochłaniać i ważyć wszystko, co powiedział, nie znajdując jednak niczego, co dowodziłoby jego racji. Bleys nie miał już innej możliwości, jak posuwać się dalej tym samym tokiem argumentacji. – Spójrz na karty historii, na intelektualnych gigantów, mężczyzn i kobiety, którzy pchali cywilizację naprzód, walcząc równocześnie o przeżycie między mniejszymi ludźmi, nieodmiennie bojącymi się ich i nieufnymi. Gigantów, którzy codziennie gięli kark, by ukryć swoją inność, by nie wzbudzać irracjonalnych lęków w otaczających ich maluczkich. Od początku czasu bycie Innym było niebezpieczne i był to wybór między wieloma, którzy mogli nieść światło na połączonych ramionach i jednym, który musiał nieść wielu sam, dzięki swojej znacznie większej sile, ale zataczając się pod proporcjonalnie większym ciężarem. Który z tych dwóch wyborów jest sprawiedliwszy? Przy ostatnich słowach wzrok Hala skupił się. W Bleysie obudziło się coś w rodzaju intuicji. Może przedostał się do niego obraz giącego kark giganta. Docierające do niego po chwili słowa Hala zdawały się potwierdzać tę myśl. – Czemu zginać kark? – zapytał. – Czemu? – Bleys uśmiechnął się z tolerancją, ale również z ukrywaną ulgą. – Zapytaj o to siebie. Ile masz w tej chwili lat? – Dwadzieścia – odpowiedział Hal. – Dwadzieścia – i wciąż zadajesz to pytanie? W miarę jak dorastałeś, czy nie zacząłeś czuć izolacji? Czy nie okazywało się, że jesteś zmuszony, ostatnio coraz częściej, zająć się sprawami – podejmować decyzje za wszystkich, którzy są z tobą i nie są w stanie decydować za siebie? Cicho, ale nieuchronnie przejmując odpowiedzialność, robiąc to, co tylko ty wiedziałeś, że wymaga zrobienia? Czekał. Kiedy Hal w żaden sposób nie zareagował, zaczął mówić dalej. – Myślę, że wiesz o czym mówię – powiedział po tej chwili ciszy. – Z początku próbujesz tylko powiedzieć im, co powinno się zrobić, bo nie możesz uwierzyć – nie chcesz uwierzyć – że mogą być tak bezradni. Ale powoli zaczynasz rozumieć, że choć dzięki twoim bezustannym podpowiedziom mogą postępować właściwie, nigdy nie zrozumieją dość, by mogli to zrobić samodzielnie. Tak więc w końcu, zmęczony, przejmujesz kontrolę. Nawet sobie tego nie uświadamiając, ustawiasz sprawy na właściwych torach, a maluczcy podążają za nimi sądząc, że to naturalny bieg wypadków. Bleys przerwał. Takie przemawianie było jak wędrówka nad brzegiem przepaści. Bardzo łatwo było wyzwolić odczuwane przez Hala poczucie odpowiedzialności wobec ludzkości przejęte od nauczycieli, zwłaszcza od Waltera InTeachera, Exotika. Halowi łatwo byłoby niewłaściwie ocenić słowa Bleysa, odbierając je wyłącznie jako arogancki pokaz chęci zdominowania ludzkości. Jednak jak dotąd ufał umiejętności Hala do zrozumienia, że nie to nim kierowało. Może mógł mu to po prostu powiedzieć, choć nie bezpośrednio. – Tak – powiedział Bleys z naciskiem – wiesz, o czym mówię. Już to poznałeś i zacząłeś czuć głębię i bezmiar przepaści oddzielającej cię od reszty rasy. Uwierz mi kiedy mówię, że to się w miarę upływu czasu pogłębi i umocni. Doświadczenie, które zbiera twój zdolniejszy umysł w tempie znacznie szybszym, niż mogą to sobie wyobrazić, będzie coraz bardziej poszerzać dzielącą was przepaść. W końcu między tobą a nimi będzie niewiele więcej wspólnego niż między tobą, a dowolnym stworzeniem – psem czy kotem – które polubisz. I będziesz gorzko żałował braku prawdziwej więzi, nic z tym nie będziesz mógł zrobić. I odetniesz ostatnie więzi emocjonalne z nimi, wybierając zamiast tego ciszę, pustkę, samotność – na zawsze. – Nie – powiedział Hal. – To nie jest droga, którą mogę pójść. – A więc umrzesz – Bleys próbował utrzymać chłodny i beznamiętny głos. – W końcu, jak ci z nas w ubiegłych stuleciach, pozwolisz im się zabić, po prostu rezygnując z ciągłego wysiłku niezbędnego, by schronić się między nimi. I wszystko zostanie zmarnowane – to kim byłeś i kim mogłeś się stać. – A więc będzie musiało się zmarnować – stwierdził Hal. – Nie mogę stać się Innym. – Być może – powiedział Bleys. Chłopiec musiał mieć jakieś wątpliwości, po prostu nie zdradzał ich w swoim głosie. Inny wstał, odpychając do tyłu krzesło dryfowe. – Ale poczekaj jeszcze trochę. Pragnienie życia jest silniejsze niż myślisz. Spojrzał w dół na Hala. – Powiedziałem ci – odezwał się. – Jestem częściowo Exotikiem. Czy myślisz, że nie walczyłem przeciw wiedzy o tym kim jestem, kiedy to sobie uświadomiłem? Czy sądzisz, że nie powiedziałem sobie z początku, że wolę raczej żywot pustelnika, niż dopuścić się tego, co uznawałem za niemoralne wykorzystanie moich możliwości? Przerwał, prawdopodobnie po raz ostatni, tym razem jednak nie czekając na reakcję; chciał, by jego ostatnie słowa zapadły w umysł Hala. – Tak jak ty – powiedział wolno i z naciskiem – byłem gotów zapłacić każdą cenę, by uchronić się od skażenia zabawą w Boga wobec tych, którzy mnie otaczali. Pomysł odrzucał mnie wtedy tak samo, jak teraz ciebie. Jednak nauczyłem się w końcu, że to nie zło, że jako lider i władca ludzkości mogę czynić dla niej dobro, i ty też to zrozumiesz – w końcu. Odwrócił się i podszedł do drzwi celi. – Otwierać! – zawołał w stronę korytarza. – Nie ma znaczenia – powiedział, odwracając się jeszcze raz, kiedy po drugiej stronie drzwi rozległy się zbliżające się kroki – co teraz myślisz, że wybierzesz. Nieuchronnie nadejdzie dzień, kiedy zrozumiesz swoją głupotę, nalegając teraz na pozostanie w takiej celi, pod strażą istot, które w porównaniu z tobą są niewiele więcej niż cywilizowanymi zwierzętami. Nic z tego, co sobie w tej chwili sprawiasz, nie jest naprawdę konieczne. Przerwał. – Ale to twój wybór – mówił dalej. – Rób co uważasz, ale zrozumienie przyjdzie. Kiedy to jednak nastąpi, wystarczy, że powiesz jedno słowo. Powiedz strażnikom, że rozważyłeś moje słowa, a oni zaprowadzą cię do mnie – stąd, do miejsca pełnego komfortu, wolności i słońca, gdzie możesz mieć czas na spokojne przemyślenie spraw. Twoja potrzeba przejścia tej prywatnej samotortury istnieje tylko w twoim umyśle. Mimo wszystko zostawię cię z nią, aż lepiej zrozumiesz. Barbage i drugi milicjant byli już przy drzwiach celi. Odblokowali zamek i otwarli je. Bleys ostatni raz spojrzał w oczy Hala, leżącego nieruchomo na łóżku. Potem odwrócił się i ruszył korytarzem, nie oglądając sięjuż. Słyszał własne kroki, do których dołączyły po chwili kroki Barbage’a i strażnika, po tym jak zamknęli drzwi i poszli za nim. Zdawało mu się, że jest w stanie usłyszeć ciszę zapadłą za nim w celi. Rozdział 42 – Favored of God wciąż jest na miejscu i nie ma żadnych zobowiązań – powiedziała Toni, gdy Bleys powrócił do swojego apartamentu w Cytadeli. – Może wystartować za osiem godzin. Bez pasażerów i ładunku, doleci na Nową Ziemię w ciągu trzech dni pokładowych. Jak dotąd podczas naszych podróżynaNową Ziemię, Cassidę i Newtona, nikt nie wykazywał zwiększonej wrażliwości na przeskoki fazowe, więc nie spodziewam się żadnych problemów. Bleys kiwnął głową. – Jeśli to konieczne, Dahno i Henry mogą wyruszyć natychmiast. Udało się nam zlokalizować prawie wszystkich Żołnierzy, oprócz pięciu – aha, Burning Bush właśnie startuje. Jego kapitan zabrał obie wiadomości w zapieczętowanych kopertach. Dostarczy je osobiście – jedną Głównodowodzącemu Zaprzyjaźnionych na Nowej Ziemi – twoja pieczęć Pierwszego Starszego na kopercie powinna zapewnić mu dostęp do dowódcy. Drugą do Podkowy, przez Anę Wasserlied. Skoro list pochodzi od ciebie, nie sądzę, by ktoś inny odważył się go otworzyć. – Świetnie! – skomentował Bleys. – Więc jeśli nie brać pod uwagę jakichś niespodziewanych wypadków, równie dobrze już moglibyśmy być na Nowej Ziemi. Nic takiego się nie wydarzyło. Kiedy Favored of God zajął wyznaczone mu miejsce na lądowisku portu kosmicznego miasta Nowa Ziemia, gwardia honorowa sił ekspedycyjnych Zaprzyjaźnionych już na niego czekała, gotowa odebrać ich wprost z trapu statku. Przyglądając im się przez przejrzystą sekcję korytarza wyjściowego Favored of God, Bleys pomyślał, że żoł nierze Zaprzyjaźnionych doskonale spełniali swoje zadania gwardii honorowej, choć było ich zbyt wielu, by ukryć fakt, że w istocie stanowili ochronę. Dowódca Zaprzyjaźnionych wysłał mu na spotkanie prawie pełen regiment. Kiedy statek wylądował, limuzyny czekały już przed trapem, a gdy tylko grupa Bleysa znalazła się w pojazdach, ruszyli wolno aleją między podwójnym rzędem żołnierzy Zaprzyjaźnionych, prezentujących broń przed przejeżdżającą limuzyną. Na końcu alei czekała wzorowo ustawiona grupa pojazdów wojskowych, która sprawnie otoczyła limuzyny, towarzysząc im w drodze do miasta, do tego samego hotelu, w którym Bleys zatrzymał się poprzednio. Dowódca Zaprzyjaźnionych musiał wyznaczyć do tego zadania swoje najlepsze oddziały. Zapamiętał, by jak najszybciej spotkać się z tym oficerem. Prawdopodobnie mógłby to zrobić jutrzejszego ranka... – poprawił się. Skoro był teraz Pierwszym Starszym, to dowódca powinien odwiedzić jego, nie odwrotnie. Będzie musiał poprosić Toni o wysłanie odpowiedniej wiadomości. – Toni powiedziała mi, że Prezesi i Gildie nie próbowały się jak dotąd ze mną skontaktować – Bleys powiedział następnego ranka do Henry’ego i Dahno, gdy siedzieli z nim w jednym z pokoi jego apartamentu. – Tego właśnie oczekiwałem. Żadni nie będą chcieli wydawać się zbyt aktywni. Z drugiej strony, im dłużej zostanę tutaj nic nie robiąc, tym bardziej będą się martwić, że robię coś za ich plecami. W międzyczasie poprosiłem uprzejmie dowódcę oddziałów Zaprzyjaźnionych o skontaktowanie się ze mną... Z bransolety Toni rozległ się cichy dźwięk dzwonka. Dotknęła przełącznika kontrolnego, więc wiadomość dotarła przez kości bezpośrednio do ucha wewnętrznego, nie będąc słyszalna dla pozostałych. Jednak Bleys umilkł na czas połączenia, by mogła mu poświęcić całą uwagę. Toni uśmiechnęła się, słuchając. Jej usta poruszyły się, gdy odpowiedziała na wiadomość subwokalizując i – wciąż z uśmiechem – spojrzała na Bleysa. W prawdziwym życiu prawie nigdy nie zdarzało się, żeby cokolwiek następowało dokładnie w chwili, która byłaby idealna z punktu widzenia dramaturgii. Bleysowi udało się dla własnych korzyści wyreżyserować kilka takich sytuacji w przeszłości, ale tym razem wydarzyło się to zupełnie niezależnie. – Właśnie tu dotarł – powiedziała Toni. – Czeka na ciebie w sąsiednim pokoju. – Dokładnie na czas! – Bleys zerknął na zegarek na swojej bransolecie. Dahno roześmiał się. – Wojskowy umysł – powiedział, wciąż chichocząc. – W polityce nigdy by się to nie zdarzyło. – Opuszczę was na chwilę i porozmawiam z nim – oświadczył Bleys. – Dokończymy tę konferencję później. Może posłuchacie naszej rozmowy przez interkom? Toni, możesz poprosić kogoś, żeby przysłano nam jakieś napoje? Toni skinęła głową, ponownie unosząc bransoletę do ust. Bleys wstał z miejsca i przeszedł do sąsiedniego pokoju. Z jednego ze znajdujących się tam wyściełanych dryfów podniósł się mężczyzna w średnim wieku i czarnym mundurze, tylko trochę różniącym się od uniformu milicji, lecz z insygniami głównodowodzącego. – Pierwszy Starszy... czy może powinienem zwracać się do pana Wielki Nauczycielu? – Wszystko jedno – odpowiedział Bleys, wskazując, by z powrotem zajął miejsce i samemu siadając. – To nie ma znaczenia. – W takim razie, Pierwszy Starszy – jestem zaszczycony twoim zaproszeniem. Jestem marszałek Cuslow Damar, dzięki łasce Boga i przydziałowi Departamentu Wojny Zjednoczenia i Harmonii, dowodzący oddziałami zakontraktowanymi na Nowej Ziemi. Była to całkowicie formalna prezentacja, ale w człowieku tym nie było nic sztywnego ani nawet formalnego. Był nieco ponadprzeciętnego wzrostu i miał lekko poszerzoną talię, ale jeśli nawet miał nadwagę, to niewielką, a poruszał się z łatwością, jakby był w doskonałej kondycji. Włosy miał proste, brązowe i siwiejące, krótko obcięte i zaczesane do tyłu. Jego twarz była spokojna, przyjemna i niczym się nie wyróżniająca. Jedyną w nim rzeczą, która mogłaby sprawić, że wyróżniałby się z tłumu, były oczy. Jasnoniebieskie – nie zwykłej barwy, lecz jak gładki, wypolerowany przez wodę błękit kamieni wyłowionych z koryta wartkiego, górskiego strumienia. Oczy te nie były przyjazne ani wrogie, naciskające czy uległe; marszałekzdawał się być całkowicie spokojny, panując nad sobą i zupełnie nie przejmując faktem, że rozmawiał z tytularnym przywódcą, jakim był Pierwszy Starszy. – Cieszę się, że mogłem pana spotkać, marszałku – stwierdził Bleys. – Za chwilę powinniśmy dostać coś do picia i przekąski. Chciałem podziękować panu za gwardię honorową. Ucieszyłem się na jej widok – duże wrażenie wywarli na mnie żołnierze i oficerowie. Wyglądali na niezwykle sprawną jednostkę. – Składali się głównie z kadry – wyjaśnił Cuslow. – Ponieważ spodziewał się pan możliwych kłopotów po drodze ze statku do hotelu, pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli wyślę doświadczone oddziały. Oddziały, które wiedziałyby co robić, gdyby zdarzyło się coś niezwykłego. – Tak, domyśliłem się tego i doceniam to... – Bleys przerwał, jako że do pokoju weszła Toni, niosąc tacę z przekąskami i dwiema butelkami – z sokiem owocowym i winem, napoje z Nowej Ziemi. Uśmiechnęła się do Cuslowa, postawiła tacę na małym stoliku dryfowym i przesunęła go na miejsce w zasięgu obu mężczyzn. Nie mówiąc ani słowa, natychmiast odwróciła się i wyszła z pokoju. – Nie wydaje mi się, żebym znał imię tej obywatelki – odezwał się Cuslow, patrząc w stronę zamykających się za Toni drzwi. Jego niebieskie oczy skierowały się z powrotem na Bleysa. – Mam rację, prawda? Pochodzi z Harmonii lub Zjednoczenia? – Ze Zjednoczenia – odpowiedział Bleys. – Nazywa się Antonina Lu. – Tak – Cuslow kiwnął głową. – Przypominam sobie jej nazwisko z materiałów dostarczonych mi na temat pańskiej grupy. – Przyniósł pan ze sobą kopię porozumienia, na mocy którego sprowadzono tu nasze oddziały? Chciałbym ją mieć ze sobą. – Proszę, Pierwszy Starszy. – Cuslow z wewnętrznej kieszeni munduru wydobył kilkustronicowy dokument i podał go Bleysowi. Bleys spojrzał na niego pobieżnie, skinął i odłożył go na pobliski stół dryfowy. – Cieszę się, że to dostałem – powiedział. – Ilu w tej chwili ma pan na Nowej Ziemi żołnierzy? – Wstyd mi przyznać, że nie mogę panu podać dokładnej liczby – odpowiedział Cuslow. – Ponad trzydzieści trzy tysiące. W ciągu następnych kilku dni wylądują statki z jeszcze przynajmniej czterema tysiącami. Czy dokładna liczba ma dla pana znaczenie, Pierwszy Starszy? – Tylko z jednego powodu. Mówi pan, że w przyszłym tygodniu spodziewa się pan dodatkowych kilku tysięcy. Ile potrwa, zanim będzie pan miał pełen pięćdziesięcio–tysięczny kontyngent? – Obawiam się, że zebranie pełnego składu zajmie jeszcze trochę czasu – w najgorszym razie do trzech–czterech miesięcy – wyjaśnił Cuslow. – Wie pan, jak działa pobór. Obie nasze planety dzielone są pod względem zamieszkałej powierzchni lądów i zaciągamy kolejno z każdego rejonu. Zostało to pomyślane tak, że teoretycznie zanim dojdziemy do ostatniego rejonu w kolejce, dorośnie kolejne pokolenie poborowe, więc w teorii moglibyśmy prowadzić ciągły zaciąg i zawsze mielibyśmy żołnierzy gotowych do szkolenia. Jednak przeszkolenie ich zajmuje około trzech miesięcy i dopiero wtedy są gotowi, by wysłać ich na kontrakt. Jeśli nie zostaną wysłani w rozsądnym czasie, potrzebują przynajmniej czterotygodniowego kursu odświeżającego. Zazwyczaj system ten sprawdza się doskonale. Przerwał i spojrzał na Bleysa. – Mogę to sobie wyobrazić – skomentował Bleys. – Jednak w tym przypadku – kontynuował Cuslow – nagłe zapotrzebowanie Nowej Ziemi na pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy – niekoniecznie doświadczonych, ale przeszkolonych – złożyło się na bardzo duży kontrakt. Z naszej strony doszło do tego kilka żądań składanych zazwyczaj przez Dorsajów, na które tylko wobec nich zgadzają się pracodawcy. Oczywiście przyjęliśmy, że potrzeba Nowej Ziemi była zarówno pilna, jak i ważna, ale to zapotrzebowanie wyczerpało nasze zasoby wyszkolonych i przechodzących właśnie szkolenie żołnierzy. W tej chwili znajdujemy się w sytuacji, w której będziemy musieli poczekać przynajmniej kilka miesięcy, zanim kontyngent zostanie wzmocniony dodatkowymi siłami. – Rozumiem – odpowiedział Bleys. – Sądzi pan, że z posiadanymi obecnie siłami jest pan w stanie poradzić sobie z większością możliwych scenariuszy? – Nie ma wątpliwości – stwierdził Cuslow. – Byłbym zaskoczony, gdyby mieli tu choćby dwie trzecie tej liczby lokalnych wojsk na całej planecie. Zebranie wszystkich razem zajęłoby im przynajmniej miesiąc, a jeszcze więcej przeszkolenie do wspólnych działań. Jedyny dla nich sposób, by zebrać w czasie krótszym niż miesiąc znaczącą siłę, polegałby na połączeniu wojska i jednostek paramilitarnych, łącznie z lokalną policją. A tak mieszane grupy po prostu wchodziłyby sobie w drogę. – Naprawdę? – zapytał Bleys. – Czemu? – Nie mieliby doświadczenia w działaniu jako jednolita siła – wyjaśnił Cuslow. – A pomijając już ewentualne konflikty, na tle na przykład ambicjonalnym, same nieporozumienia wystarczyłyby, by sparaliżować wspólne działania. Do czasu, gdy zgromadzilibyjakiekolwiek sensowne siły, całkowicie zapanowalibyśmy nad sytuacją. Podsumowując, ustawiliśmy się na pozycji, w której potrzeba przynajmniej dwukrotnie liczniejszych sił, by odwrócić zaistniałą sytuację. Bleys uśmiechnął się. Cuslow odpowiedział uśmiechem. Nie był to delikatny uśmieszek Henry’ego, ale miał z nim coś wspólnego. – Nie może pan sądzić naszych żołnierzy na podstawie milicji, Pierwszy Starszy – stwierdził Cuslow nieco cichszym głosem. – Mówię to prywatnie, wyłącznie do pańskich uszu, ale proszę przyjąć to zapewnienie. Jeśli przeciwstawiłoby się nam coś w rodzaju naszej milicji, przeszlibyśmy przez nich jak nóż przez kozi ser – nawet gdyby dysponowali jednolitym uzbrojeniem i wspólnym dowództwem oraz całym sprzętem, który my mamy, a oni nie. – Miło mi to słyszeć – powiedział Bleys. – Cóż, jest jeszcze coś, o co chciałem pana spytać – dość drobna, choć istotna kwestia. W ciągu najbliższych kilku dni zamierzam odbyć tutaj pewne spotkanie i istnieje pewna grupa, którą chciałbym na nie zaprosić. Ich sytuacja podobna jest do naszej w chwili lądowania w porcie kosmicznym. – Rozumiem – stwierdził Cuslow. – Chodzi panu o to, że lokalne władze mogą popełnić błąd polegający na próbie przeszkodzenia im? – Tak. Chciałbym, żeby zostali odebrani przez eskortę pańskich ludzi z kwatery głównej Innych, kiedy tylko przekażę wiadomość. Nie wiem jednak, kiedy dokładnie to nastąpi. Skontaktuje się z panem Antonina Lu. – Można to przygotować bez większych problemów – powiedział Cuslow. – Zajmę się tym, jak tylko wrócę do swojej kwatery – ewentualnie, jeśli to pilne, mogę tam zadzwonić od razu. – Na razie nie ma pośpiechu. Postaram się zawiadomić pana z wyprzedzeniem, ale może się to okazać niemożliwe i trzeba będzie wysłać eskortę natychmiast po naszym telefonie. Przypuszczam, że pańskie centrum dowodzenia nie jest zbyt odległe od hotelu? – Około ośmiu minut. Cały czas mam tam grupę żołnierzy. Nie będzie problemu ze zorganizowaniem miejsca na dodatkową jednostkę. – Dobrze. Jak byłaby uzbrojona ta eskorta i z kogo by się składała? Omówili skład eskorty, a od tego przeszli do rozmowy na temat ogółu sił pod komendą Cuslowa – ich organizacji, proporcji oficerów do szeregowych i ogólniejszych informacji na temat organizacji kwatery głównej Cuslowa. Mimo wszystko ukończyli dyskusję po piętnastu minutach, i Cuslow opuścił apartament. Bleys odprowadził go do sali klubowej swojego apartamentu, gdzie czekało kilku oficerów w średnim wieku. Pożegnali się serdecznie, a Bleys wrócił do pokoju konferencyjnego. Spodziewał się, że zastanie pusty pokój i będzie musiał wezwać tę trójkę od ich aktualnych zajęć. Jednak kiedy wszedł do pokoju, przekonał się, że Darmo i Henry wciąż tam byli, najwyraźniej słuchając jego rozmowy z Cuslowem, a Toni dołączyła do nich niemal natychmiast po przyjściu Bleysa. – A przy okazji, Bleys, zanim wrócimy do tego, o czym wcześniej rozmawialiśmy – powiedziała, gdy tylko wszyscy usiedli. – Kiedy rozmawiałeś z marszałkiem, dzwonili tu zarówno Prezesi, jak i Gildie. Podejrzewam, że dowiedzieli się o spotkaniu, gdy tylko się tu pojawił i to wywołało ich reakcję. Obie grupy chciały, żebyś odwiedził ich siedziby. Wyjaśniłam im, że od kiedyjesteś Pierwszym Starszym, nie możesz iść do nich, choćbyś chciał. Z powodu protokołu dyplomatycznego, to oni muszą przyjść do ciebie. Obie grupy przekazały, że będą musiały uzgodnić to między sobą i jeszcze zadzwonią. W obu wypadkach na tym skończyła się rozmowa. – Spodziewam się – powiedział Bleys – że skontaktują się z nami w ciągu najbliższych dwu dni, może nawet jutro. Nie mają wyboru. Skoro wróciłem, obie grupy będą chciały jak najszybciej ustanowić ze mną jakieś relacje. Powiedziałaś im, że jeśli tu przyjdą, spotkają się również nawzajem? – Nie dosłownie – odpowiedziała Toni. – Z drugiej strony, podkreśliłam element protokołu w tego rodzaju spotkaniu. Musieliby być mocno ograniczeni, gdyby nie uświadomili sobie, że skoro stanowią odrębne organizacje powiązane z rządem tej planety, jako dyplomata wysokiego szczebla powinieneś spotkać się z nimi w równorzędnych warunkach – najprawdopodobniej równocześnie. Gdybym powiedziała im to wprost, mogliby uznać, że sytuacja uniemożliwi im porozumienie się z tobą. Ale skoro oficjalnie o tym nie wiedzą, mogą bez problemu podejść do takiego spotkania. – Dobrze – skomentował Bleys. – Prawdę mówiąc cieszę się, że zadzwonili właśnie teraz, ponieważ chciałem się z nimi skontaktować. Henry, skoro na naszej straży pozostaną żołnierze z sił Zaprzyjaźnionych, chciałbym wycofać z widoku twoich ludzi. Chciałbym, aby byli jak najmniej widoczni. Niech pozostaną w gotowości. Nie na służbie, ale w hotelu i w każdej chwili osiągalni. Jeśli miałoby dojść do jakiejś konfrontacji z użyciem siły, najlepiej byłoby, gdyby uczestniczyło w niej tylko wojsko, a nie nasi Żołnierze. – Tak, Bleys – odpowiedział Henry. – Sam już o tym myślałem. Prawdę mówiąc, przekazałem już swoim ludziom, żeby na razie zostali w swoich pokojach, a ja dam im znać, kiedy będą mogli swobodnie poruszać się po całym hotelu. – Powinienem był wiedzieć, że przewidzisz sytuację, wuju – stwierdził Bleys. – W każdym razie – wracając do planów, chcę zebrać razem nie tylko najważniejszych ludzi z Gildii i Prezesów, ale także przywódców Podkowy. Jeśli Gildia nie chce oficjalnie zgodzić się na spotkanie, przy którym obecni będą Prezesi i vice versa, możecie sobie wyobrazić jak zareagowaliby na pomysł zasiadania przy jednym stole z Podkową. Będą mieli zbyt wiele do stracenia przez opuszczenie sali. To samo zresztą dotyczy Podkowy. – Czego spodziewasz się uzyskać od Anjo? – zapytał Dahno. – Zechcesz nam to wyjaśnić? – Podkowa jako organizacja to po prostu jeszcze jedno ugrupowanie na planecie, gdzie jest ich mnóstwo. Stanowiąjednak najlepsze przybliżenie reprezentacji ogółu populacji Nowej Ziemi – pracowników, jak określa ich Anjo. Pracownicy stanowią tak naprawdę podstawę opinii publicznej planety, a to czego chcą i potrzebują, determinuje, w którą stronę potoczy się historia tego świata. Z tych trzech organizacji – Prezesów, Gildii i Podkowy – tylko ci ostatni naprawdę reprezentują ogół mieszkańców. – Tak – zgodził się Dahno, kiwając głową. – Myślę, że masz rację. A skoro mówimy o opinii publicznej, przekonajmy się, czego mogę się o niej dowiedzieć dla ciebie w czasie, jaki nam pozostał. – Jeśli pozwolisz, Dahno – stwierdził Bleys – chciałbym, żeby wasza trójka pozostała w hotelu, tak jak Żołnierze. Każde z was stałoby się dość cennym zakładnikiem. – Bleys – odezwał się Dahno – nie powiedziałbym tego przy nikim oprócz Toni i Henry’ego, ale wiesz, że masz zły zwyczaj polegania na – jak to nazwać? Inercji. To termin pożyczony z fizyki; w zakresie opinii publicznej jesteś masą w ruchu i zawsze uważałem, że nieco zbyt chętnie opierasz się na założeniu, że inercja wystarczy, by przeskoczyć luki w twoich planach – tak jak pojazd magnetyczny mógłby, jadąc z odpowiednią prędkością, przeskoczyć nad zniszczonym odcinkiem górskiej trasy. Możesz potrzebować informacji, co dzieje się w mieście. – Może masz rację, Dahno – stwierdził Bleys. – Z drugiej strony, mogę potrzebować twojej opinii natychmiast, w dowolnym momencie w ciągu najbliższych kilku dni. Pamiętaj, że to spotkanie stanowi kulminacyjny punkt wszystkiego, na co pracowałem w ostatnich miesiącach. Nie obawiam się tak bardzo tego, co mogłoby ci się stać, gdybyś został pojmanyjako zakładnik, choć takie rzeczy zawsze mogą być niebezpieczne. Obawiam się niemożności skorzystania z twojej rady. – Pomyślę o tym – powiedział Dahno. Najwyraźniej nie był z tego powodu zadowolony. Rozdział 43 Prezesi i Gildie nie oddzwoniły tego popołudnia; ale wieczorem, kiedy Bleys omawiał z Toni w swoim gabinecie plan spotkań na następny dzień, nieoczekiwanie rozległ się dzwonek u drzwi. – Jedną chwilę – powiedziała Toni. Wstała i otworzyła drzwi, wpuszczając Anjo prowadzącego wózek z przekąskami i napojami. Zamknęły się za nim drzwi. – Sfałszowaliśmy zamówienie z waszego apartamentu – powiedział, odsuwając od siebie wózek. – To część przygotowań, dzięki którym się tu dostałem. Pomyślałem, że będziesz wolał rozmawiać ze mną niż z kimś z Podkowy. – Masz rację – stwierdził Bleys. – Usiądź. Chcę, żeby byli przy tym obecni Henry i Dahno. Uniósł bransoletę do ust i wezwał ich. Henry odezwał się natychmiast i powiedział, że zaraz przyjdzie. Co ciekawe, telefon Dahno nie odpowiedział, choć zaoferował przyjęcie wiadomości. Bleys zostawił mu informację, by oddzwonił i natychmiast przyszedł. Siedząc tylko z Toni i Henrym w gabinecie Bleysa, otoczyli się z Anjo pęcherzem przeciwpodsłuchowym tworzonym przez newtońskie urządzenie. Bleys zwrócił się do Anjo. – Wygląda na to, że będziemy musieli zadowolić się spotkaniem bez Dahno – stwierdził. – Jednak na dobrą sprawę, czy nie masz najpierw do nas jakichś pytań? – Mam – odpowiedział Anjo. – Przekazałeś nam w wiadomości, że będziesz chciał spotkać się z naszymi przywódcami w towarzystwie innych osób z Nowej Ziemi. Zakładam, że chodzi ci o przedstawicieli Gildii i Prezesów, tak? – Tak – potwierdził Bleys. – A więc najpierw muszę się dowiedzieć, ilu naszych przywódców będziesz chciał spotkać i których. Nie może ci chodzić o przywódców każdej grupy składającej się na naszą organizację, ponieważ jest ich kilkaset – pierwotnie stanowiły zresztą niezależne ugrupowania. Dopiero jakieś osiem lat temu stworzyliśmy coś, co można by nazwać koalicją. Stopniowo stała się bardziej jednolitą organizacją, ale przywódcy składających się na nią grup wciąż mają znaczące poparcie i wpływ na politykę Podkowy. Rozumiesz mnie? Twardo spojrzał na Bleysa. – Trudno im będzie – mówił dalej Anjo – zaakceptować niezaproszenie któregokolwiek z nich; ale będzie to konieczne. Będzie to również ryzykowne dla tych kilku, których przyprowadzę. Gildie i Prezesi nie marzą o niczym bardziej, jak o schwytaniu nas i wyciśnięciu wszelkich informacji na temat Podkowy. – Nie chcę, żeby było was więcej niż troje lub czworo – stwierdził Bleys. – Oczywiście, łącznie z tobą. – Mogę ci obiecać swoją osobę – z ponurym uśmiechem odpowiedział Anjo. – W końcu jestem oficjalnym przywódcą organizacji – nawet jeśli tylko dlatego, że nie było innego kandydata, na którego zgodziliby się wszyscy. Od kiedy nim zostałem, jest sporo takich, którzy chcieliby mnie zastąpić albo nie zgadzają się ze mną. Zebrali się razem i poszerzyli wpływy na tyle, że są już zdolni do głosowania – to znaczy ich przywódcy – aby w ogóle nie przychodzić na to spotkanie. Mogą nie zgodzić się na czterech przedstawicieli. – Jeśli to zrobią, poderżną własne gardła – stwierdził Bleys i zaskoczyła go nieoczekiwana szorstkość własnego głosu. – Spodziewałem się tego rodzaju problemów z twoimi ludźmi, ale nie na wspomnianą przez ciebie skalę... Przerwał mu wydobywający się z bransolety Anjo cichy dzwonek, sygnalizujący telefon. Dzwonił bezustannie do chwili, gdy Anjo dotknął jednego z przełączników, uciszając go. – Wybacz – powiedział – ale zostało mi już tylko kilka minut na rozmowę. Musiałem pożyczyć numer i stanowisko od jednego ze zwykłych kelnerów, który w tej chwili się ukrywa. To wezwanie do kolejnej dostawy i jeden z nas musi je odebrać. A więc w skrócie – mogę ci dostarczyć jeszcze trzech przywódców, ale nie wiem co zrobić z ich listą żądań. W takiej sytuacji stanę się po prostu jednym z czwórki. Technicznie rzecz biorąc, pozostali będą mogli zignorować moją opozycję i doprowadzić do przedstawienia swoich żądań na spotkaniu. Oczywiście, spróbuję do tego nie dopuścić. Może ty jesteś w stanie zaproponować jakiś sposób na to. – Powiedz im – stwierdził Bleys – że jeśli będą rozrabiać, nie zaproszę na spotkanie nikogo z Podkowy. – Zrobiłbyś to? – zapytał Anjo. – Tak – zapewnił go Bleys. Anjo zamilkł na chwilę. – Jedyna rzecz, jaka przychodzi mi do głowy – powiedział, wstając z dryfu i ruszając z powrotem w stronę drzwi – to zasugerować pozostałym przywódcom, żebyśmy wybrali dzisiaj ciebie na przywódcę organizacji. Gdybyś zajmował moje stanowisko, nikt z nich nie przeciwstawiłby się twoim żądaniom. Daję ci słowo, że wszyscy poszliby za tobą. Ale to wszystko, co mogę obiecać. Jutro wczesnym popołudniem przyprowadzę ze sobąjeszcze trzech reprezentantów do centrali Innych i możemy tam czekać na wezwanie, choćby miało to trwać kilka dni. Ale pomyśl o tym, czego będą chcieli pozostali przywódcy. – Pomyślę – stwierdził Bleys – i naprawdę jestem przekonany, że istnieje jakieś rozwiązanie. Niczego nie sugeruj pozostałym. Z mojego doświadczenia wynika, że jeśli chwilę się zastanowić, zawsze można znaleźć mniej kosztowne rozwiązanie problemu. Zrobię to. Ty po prostu wybierz odpowiednie osoby. Zadzwoniła jego bransoleta. – Jedną chwilkę – nie wychodź jeszcze – powiedział do Anjo. Wciskając klawisz umożliwiający prywatną rozmowę, uniósł bransoletę do ust i usłyszał dochodzący go głos Dahno. – Bleys? – Jestem u siebie – powiedział bezgłośnie, subwokalizujac. – Jest z nami Anjo. Sprawdza się to co mówiłem wcześniej, to chwila, kiedy bardzo byś się tu przydał. Cieszę się, że dzwonisz. Gdzie jesteś? – W drodze do ciebie. Będę za parę minut. Niech Anjo zaczeka. – Tak się składa, że nie może – stwierdził Bleys. – A więc jednak opuściłeś hotel. Wydawało mi się, że obiecałeś zostać. – Powiedziałem, że o tym pomyślę – odpowiedział Dahno. – W każdym razie powinieneś już wiedzieć, że od bardzo dawna moim polem działania jest dziedzina, w której kłamstwa stanowią podstawowe narzędzie. I miałem rację – należało wyjść i zbadać tutejszą opinię publiczną. Mam dla ciebie ważne wieści. Ale będzie to musiało poczekać, aż tam dotrę. Skłoń Anjo, żeby zaczekał. – Spróbuję – powiedział Bleys. Odsunął głowę od bransolety i spojrzał na Anjo czekającego niecierpliwie przed drzwiami. – Anjo – powiedział – Dahno będzie tu dosłownie za kilka minut. Jesteś pewien, że nie możesz... – Nie – zaprzeczył Anjo. – Ostatnią rzeczą, jakiej byś chciał, jest złapanie mnie w hotelu i przesłuchanie. Byłoby to równie dobre, jak przyznanie się Gildiom i Prezesom do współpracy z tobą, ponieważ wydobyliby ze mnie te informacje. Muszę iść i idę. Przykro mi. Do zobaczenia. Odwrócił się i wyszedł. – Poszedł, Dahno – powiedział Bleys do interkomu. – Przyjedź najszybciej jak możesz. Zaczekam tu na ciebie z Toni i Henrym. – A więc – odezwał się Henry – pomimo tego, co powiedziałeś Dahno, jednak wyszedł? – Wiedziałam, że to zrobi – stwierdziła Toni. – Też się tego obawiałem – powiedział Bleys. – Ale Dahno to Dahno. Powiedział, że będzie za kilka minut. – Czekamy więc – stwierdził Henry. Czekali. – Tak więc widzisz – powiedział Bleys, gdy tylko Dahno dotarł na miejsce i został wprowadzony w informacje od Anjo – Anjo chyba niezbyt rozumie, że wobec mojego obecnego stanowiska Pierwszego Starszego nie mogę przyjąć stanowiska przywódcy ich organizacji na Nowej Ziemi; nie tylko nie jestem jej obywatelem, ale jeszcze związaliśmy się kontraktem na wynajęcie pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy. Prawdę mówiąc, biorąc pod uwagę prawa Nowej Ziemi wystarczyłby fakt, że nie jestem tutejszym obywatelem, nie wspominając już o regulacjach naszych Światów Zaprzyjaźnionych. – Nie rozumiem, czemu w ogóle to sugerował – odezwał się Henry. – Dla mnie, Toni, i dla ciebie, Dahno, to nie do pomyślenia – odpowiedział Bleys. – Ale on myśli inaczej. Sam znajduje się poza prawem; praktycznie walcząc z rządem. Może uważać, że skoro on był gotów postawić się w takiej sytuacji, to ja też powinienem. Nie bierze pod uwagę, że nawet gdybym chciał – zignorować moją pozycję jako Pierwszego Starszego i zwrócić się przeciwko własnemu rządowi – przepadłyby wszystkie moje zamierzenia i w konsekwencji jedyna szansa na rozwiązanie sytuacji zgodnie z planem. Powiedziałem mu, że spróbuję coś wymyślić – liczę na waszą pomoc. Dahno, czego ważnego dowiedziałeś się na mieście? – Dokładnie tego, co chciałem. Nastawienie mieszkańców Nowej Ziemi, na ulicach i wszędzie jest takie, że możesz być zaskoczony. Od kiedy tylko zaczęły przylatywać wynajęte od nas oddziały, wielu ludzi spodziewa się, że Podkowa jakoś to wykorzysta – choć większość osób nie naraziłaby własnego karku nawet na tyle, by wymienić kogoś z organizacji, ani nawet wypowiedzieć na głos jej nazwę. Wszyscy sympatyzują z Podkową, ale nie sądzę, by podążyli za nią w otwartym konflikcie; nie bardziej niż za Prezesami czy Gildiami. Prawdopodobnie podzieliliby się mniej więcej na tyle frakcji, ile grup składa się na Podkowę. Jesteś jedynym przywódcą, za którym podążyłaby zdecydowana większość. – To niemożliwe – zaprotestował Bleys – choć Anjo przed chwilą zasugerował dokładnie to samo. Jednak o ile stosunkowo bezpiecznie mogłem doprowadzić do powołania mnie na stanowisko Pierwszego Starszego Harmonii i Zjednoczenia, skoro powszechnie wiadomym jest, że jestem obywatelem Światów Zaprzyjaźnionych – zgoda na równoczesne przyznanie mi oficjalnego stanowiska na dowolnej innej planecie sugerowałaby, że pewne światy faworyzuję i straciłbym ogólne poparcie w kosmosie. Jeśli mam przekuć Nowe Światy w jedno zunifikowane społeczeństwo, to wszyscy muszą mi ufać. W innym przypadku nie będę mógł przewodzić z użyciem lokalnych Innych – osób na stanowiskach, ale znanych dotychczasowym rządzącym. Oznacza to, że Podkowa musi zostać zalegalizowana przez Gildie i Prezesów, przy równoczesnym zachowaniu pozycji tych dwóch grup, przynajmniej pozornie bez zmiany ich statusu. – Gdyby już zadzwonili – westchnęła Toni. – Przynajmniej mielibyśmy jakieś pojęcie na temat tego, kiedy urządzić spotkanie. Bleys kiwnął głową i odwrócił się do Toni. – Chyba lepiej będzie, jeśli ty do nich zadzwonisz. Wiem, że już późno, ale nie sądzę, żebyśmy w tym przypadku musieli martwić się godzinami urzędowania. Powiedz im, że żałuję niemożności przyjęcia ich zaproszeń w pierwotnej formie, ale wyjaśniłaś ciążące na mnie ograniczenia. Niestety, pojawiły się dodatkowe komplikacje. Z racji moich obowiązków Pierwszego Starszego musiałem zmienić swoje dotychczasowe plany, w związku z czym będę w stanie spotkać się z nimi wyłącznie jutro wczesnym popołudniem, tu, w moim apartamencie. – Co będzie, jeśli nie uda mi się o tej porze połączyć z nikim dostatecznie ważnym, by przekazać tę wiadomość którejś z grup? – zapytała Toni. – Połączysz się – zapewnił ją Bleys. – Stawiam na to swoją przyszłość. Przekaż obu organizacjom dokładnie tę samą wiadomość, w żaden sposób jej nie zmieniaj. Myślę, że biorąc pod uwagę okoliczności, Gildie i Prezesi nie będą zbytnio zaskoczeni, widząc tych drugich na spotkaniu. Skoro Anjo zbierze swoich jutro, chcę sprowadzić ich najszybciej jak to możliwe, żeby pozostali przywódcy nie mieli czasu zebrać się i przygotować jakichś kłopotów dla Anjo i Podkowy. – Dobrze. – Toni wstała. – Jeśli pozwolisz, chciałabym wrócić do swojego biurka z nagraniem tego, co powiedzieli mi poprzednio. Przygotuję transkrypty i przyniosę je wam. Wyszła. – Proszę, oto stare transkrypcje plus najnowsze – oświadczyła kilka minut później wracając do pokoju, gdzie Dahno relacjonował Bleysowi i Henry’emu znaczące informacje zdobyte na ulicach. Kiedy Toni weszła, przerwał i przyjął wręczony mu zapis rozmowy, podobnie jak pozostali dwaj mężczyźni. Wszyscy zabrali się do czytania. Bleys potrzebował jedynie rzutu okiem na każdą stronę, Dahno był niemal równie szybki, ale Henry czytał uważnie linijka po linijce, bez zauważalnej zmiany wyrazu twarzy. Toni usiadła i wszyscy czekali, aż Henry skończy. – Powiedziałbym, że są chętni na spotkanie – stwierdził Bleys, rzucając plik kartek na stolik. – Nie sądzisz, Dahno? – Rzeczywiście, zgadzam się – odpowiedział zapytany. – Jakieś sugestie? – zapytał Bleys. Dahno i Toni potrząsnęli głowami. – Kilka pytań – odezwał się Henry. – Bleys, czy jesteś gotów się z nimi spotkać? Jesteś pewien tego, co chcesz im powiedzieć i jak sobie z nimi poradzić? I jeszcze, czy nie powinienem umieścić w sąsiednich pokojach Żołnierzy, tak na wszelki wypadek? – Nie wyobrażam sobie powodu, dla którego moglibyśmy potrzebować twoich Żołnierzy – odpowiedział Bleys. – Zakładając, że to ich właśnie miałeś na myśli, a nie oddziały Zaprzyjaźnionych? Henry potwierdził. – A ostatnia rzecz, jakiej bym chciał, to zaangażowanie w to spotkanie jakichkolwiek Zaprzyjaźnionych wojskowych – oświadczył Bleys. – Nic się nie stanie, jeśli dowiedzą się po fakcie, ale to, co jest wiadome choć jednej osobie poza kontrolowanym rejonem, szybko staje się powszechnie wiadome – w tym przypadku mam na myśli mieszkańców miasta, których chciał wybadać Dahno. Z drugiej strony, po zastanowieniu stwierdzam, że nigdy nie zaszkodzi się zabezpieczyć. Tak, Henry, sprowadź paru Żołnierzy, ale upewnij się, że nikt ich nie zobaczy. Myślę, że zwłaszcza Podkowa nie chciałaby, żeby ktoś dowiedział się o ich wizycie – przynajmniej do czasu, aż bezpiecznie opuszczą to miejsce. Przerwał i rozejrzał się po twarzach zebranych. – Jeszcze jakieś sugestie czy komentarze? – Och, jeszcze jedna informacja – powiedziała Toni. – Chciałeś, żeby spotkanie odbyło się wczesnym popołudniem. Ustawiłam je na drugą po południu, tuż po lunchu, żeby nie martwić się przygotowywaniem żadnego jedzenia, z wyjątkiem drobnych przekąsek. – Dobrze. Jeśli jeszcze tego nie zrobiłaś, możesz zadzwonić kodowaną linią do centrali Innych i poinformować Anę Wasserlied o ludziach z Podkowy i eskorcie Zaprzyjaźnionych żołnierzy; nie dopuść też do jej spotkania ze mną wcześniej niż jutro po konferencji. Zerknął na zegarek w bransolecie. – A przy okazji, czy były może do mnie jakieś telefony? – Ana dzwoniła. Powiedziałam jej, że oddzwoniszjak tylko będziesz mógł – odpowiedziała Toni. – Spodziewasz się kogoś konkretnego? – Nie. Może kogoś spoza planety. Ale najwyraźniej niczego takiego nie było. To też dobrze. Nie chcę, żeby przeszkadzano mi przed spotkaniem – za wyjątkiem waszej trójki. Chcę odsunąć wszystko inne i pozwolić umysłowi zająć się analizą możliwego biegu wypadków i odpowiednich działań. Skierował wzrok na Dahno. – Jesteśmy wpunkcie kluczowym. To spotkanie stanowi przełomowy punkt, do którego dążyłem od chwili rozpoczęcia tego objazdu. Muszę właściwie nim pokierować. Chyba pójdę spać. Później wstanę i coś zjem. Przerwał. – Czy któreś z was chce jeszcze coś powiedzieć? – Nie – odpowiedziała cała trójka. – W takim razie pójdę do łóżka, żeby być jutro w odpowiedniej formie. W tej chwili jestem śpiący. Tak też było. Kiedy pozostała trójka wstała i wyszła, odczuł w sobie dotyk nienaturalnego, pustego wyczerpania. Mógł to być jeden z efektów ubocznych, przed którymi ostrzegał go Kaj. Uświadomił sobie, że zaciska szczęki. Zmusił się do rozluźnienia ich, ale determinacja pozostała. Żadne efekty uboczne – absolutnie nic – nie stanie mu na drodze do celu. Rozdział 44 Ranek, dzień spotkania z przywódcami Klubu Prezesów, Gildii i Podkowy. Bleys obudził się o świcie, ale nie opuścił jeszcze sypialni. Nigdzie nie dzwonił ani nie przyjmował żadnych połączeń. Napisał dla siebie niezliczone notatki, niszcząc je po chwili. Spacerował po pokoju myśląc intensywnie, jak tego dnia na Zjednoczeniu, gdy przybył Henry, oferując swoje usługi ochroniarza. Tylko tego mu wtedy brakowało, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Aż do teraz był niecierpliwy, jak sokół. Jednak, co dziwne, u szczytu zatrucia – jakby było to raczej coś znalezionego, nie zdobytego – wreszcie posiadł umiejętność przykucia uwagi słuchaczy, niezależnie od tego czy chcieli go słuchać, czy nie. Umiejętność Starego Żeglarza z poematu Coleridge’a – jak brzmiały te wersy? Lecz okiem pęta go. Weselnik Stoi w zaklętym kole Będzie mu to dzisiaj potrzebne, podczas spotkania ze wszystkimi na Nowej Ziemi. Musi ich poddać swojej kontroli. Chodząc od ściany do ściany, wielkimi krokami przemierzał pokój, oświetlony wpadającym przez ścianę okienną pełnym blaskiem południowego słońca, obiecującego wszystkim na zewnątrz radość i wspaniały dzień. W ogóle tego nie widział. Ledwie był świadom własnego, potężnego ciała krążącego niespokojnie po sypialni. Jego umysł wciąż na nowo analizował wszystkie możliwe scenariusze spotkania, przeglądając jeden po drugim, szukając możliwych ścieżek ich rozwoju, przynajmniej w zakresie, w jakim był w stanie sobie je wyobrazić. Możliwości wcale nie były nieograniczone – limitowała je liczba i charaktery osób uczestniczących w spotkaniu. Jednak tak naprawdę znaczenie miały ich reakcje emocjonalne, a te mógł tylko zgadywać. Będzie musiał żonglować trzema frakcjami reprezentowanymi przez cztery osoby każda. Albo zwycięży, albo straci wszystko co zyskał do tej pory. Będzie musiał każdą z grup doprowadzić do przedwczesnego ujawnienia kart przetargowych. Wtedy, nie tracąc kontroli nad sytuacją, powinien doprowadzić do ostatecznej konfrontacji... Zadzwonił telefon. – Czas ruszać – oznajmił cichy, żeński głos. Wcześniej ustawił przekaz głosowy na odbiórzbransolety, zamiast przez ogólny system głośników w ścianach i suficie, by możliwie jak najłagodniej wyjść z rozmyślań, w których był pogrążony. – Dobrze! – rzucił w stronę głosu, zaczynającego właśnie powtarzać swoją wiadomość. Pomimo tego co powiedział, kierowany wcześniejszymi emocjami przeszedł kilka kroków, zanim zdołał się zatrzymać. Był całkiem gotów i ubrany, za wyjątkiem peleryny. Teraz narzucił ją sobie na ramiona i odwrócił się w stronę jednej z pustych ścian pokoju. – Lustro! – powiedział. Błękit ściany natychmiast zmienił się w lustro ukazujące mu jego pełnowymiarowe odbicie, w pelerynie i gotowego zmierzyć się z przyszłością. Wstrzymał oddech. Przez chwilę po prostu stał, patrząc nieruchomo na swoje odbicie. – Henry... – odruchowo zaczął na głos, ale dokończył zdanie tylko w myślach – powinien mnie teraz zobaczyć. Zmiana, którą dostrzegł w sobie po wyjściu z zatrucia, zdawała się pod wpływem napięcia przełomowej chwili posunąć jeszcze krok dalej. Kanciasta twarz widoczna w lustrze pod ciemnobrązowymi włosami nad peleryną była fizycznie nie zmieniona. Psychicznie jednak wydawał się posunąć głębiej w kierunku, który zauważył wcześniej w innym lustrze. Sprawiał wrażenie, jakby wszystkie jego naturalne elementy pracowały razem, by stworzyć przykuwający uwagę obraz twarzy rozświetlonej wewnętrznym ogniem. Oczy wyglądały na ciemniejsze, z nienaturalną uwagą skupiając wzrok na tym, na co w danej chwili patrzyły. Wysokie kości policzkowe, równe usta i wysokie czoło sugerowały skupienie, wiedzę i zrozumienie niemal zbyt potężne, by mogły pomieścić się w istocie ludzkiej. Wszystko to razem mogło tworzyć jedną z twarzy Szatana, w którego rękach znalazł się w przekonaniu Henry’ego. Może nie najczęściej spotykanego obrazu Ciemności, lecz smutnego i potężnego Szatana. Nawet jego zszokował wyraz własnej twarzy, a przecież do takiego wizerunku dążył przez wszystkie te lata. – Jeszcze tu jesteś – nagle rozbrzmiał za nim głos Toni. Bleys z wysiłkiem zmusił twarz do przybrania neutralnego wyrazu. Odwrócił się do niej, jeszcze gdy mówiła. – Musisz już przyjść. Goście z Gildii i Klubu Prezesów już są, a w jednym z gabinetów czekają ludzie Podkowy. Najpierw będziesz chciał zobaczyć się z nimi? Bleys prawie runął na nią niczym burza w chwili, gdy tylko usłyszał pierwsze dźwięki jej słów, jakby jej głos należał do wroga; jednak zdołał się powstrzymać i obrócił się niedbale. Wewnętrznie spiął się z powodu odczutego właśnie szoku. Przez chwilę mu się przyglądała. Między jej brwiami pojawiła się delikatna linia. – Dobrze się czujesz? – zapytała. Prawie wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu obudzonej w nim nagle pełni radości na wieść, że wszyscy członkowie spotkania są już na miejscu. – Nigdy nie czułem się lepiej! – Cóż, jeśli jesteś tego pewien – powiedziała, wciąż uważnie mu się przyglądając. – Pamiętasz, że Kaj kazał ci unikać stresu. A to spotkanie jest dość ważne, prawda? – Nie mogłoby być ważniejsze, ale nie widzę, czemu miałby się z tym wiązać jakiś stres. – Wiedział, że kłamie i przez chwilę martwił się, czy Toni go nie rozszyfruje. Ale nic nie powiedziała. – Nie wydaje mi się, żeby groziło mi jakieś niebezpieczeństwo. – Jeśli jesteś pewien – odpowiedziała, nie spuszczając z niego wzroku. – To zwieńczenie wszystkiego, co dotąd zrobiłeś, prawda? Chwila, na którą czekałeś? – To prawda, a jeśli mi się powiedzie, wykonam wielki krok w stronę sięgnięcia po Cassidę i Newtona, jako że Nowa Ziemia jest im niezbędna. Spodziewają się kłopotów, ale nie potoczy się to tak, jak myślą. Odbędzie się coś w rodzaju pokera dla czterech, w którym przynajmniej Prezesi i Podkowa sądzą, że mają karty umożliwiające zgarnięcie całej puli. Możliwe, że nawet Gildie tak myślą – choć trzymają się teraz ogona Prezesów. Jednak wszystko co muszę zrobić, to doprowadzić do tego, by zagrali swoimi kartami, zanim nadejdzie najlepsza do tego chwila. Kiedy już je ujawnią, stracą większość swoich atutów i to ja znajdę się na szczycie. – Stres – bezbarwnie powiedziała Toni. – Wcale nie. Po prostu muszę czekać na odpowiednią do działania chwilę. Powiedziałaś, że Gildie i Prezesi już są? – Tak – potwierdziła Toni. – Na sali i prawdopodobnie zastanawiają się nad tymi dodatkowymi dryfami przy stole. – Słusznie – stwierdził Bleys. – Nie powinniśmy tracić czasu. Masz rację, już idę. Najpierw do Podkowy. Czy Gildie i Prezesi ograniczyli się do czterech przedstawicieli? – zapytał jeszcze, kiedy szli przez krótki korytarz. – Tak, obie grupy składają się z czterech osób. Ze strony Prezesów są trzy osoby, które były na kolacji w trakcie naszego poprzedniego pobytu na Nowej Ziemi, ale jest z nimi jeszcze jedna osoba z holomaską. Bleys uśmiechnął się. – Masz nagranie z ich przyjścia? Chciałbym popatrzeć na tą tajemniczą osobę,. – Przypuszczam, że mamy zwykłe nagrania z kamer ochrony – odpowiedziała Toni. – Henry nalegał, żebyśmy zawsze je robili. Wcisnęła przełączniki na swojej bransolecie. Na ścianie korytarza za nimi pojawił się naturalnych rozmiarów, trójwymiarowy obraz czterech osób wchodzących do apartamentu przez główne wejście. Byli tam Harley Nickolaus, Jay Amań i Orville Learner. Czwartą osobą była niewysoka postać w czarnym garniturze z twarzą osłoniętą polem maskującym. Bleys uważnie się jej przyjrzał. Nagranie śledziło ich przez cały pokój aż do chwili, gdy przez boczne drzwi przeszli do sali konferencyjnej. – Ona – on – to może być ktokolwiek – odezwała się Toni. – A swoją drogą, ramiona marynarki mają bardzo duże poduszki. Postacie przeszły do sali konferencyjnej. Obraz zamigotał i ściana wróciła do zwykłej postaci. – Zauważyłem – stwierdził Bleys. – Prezesi nie przedstawili tej osoby – powiedziała Toni, gdy ruszyli dalej – ale przypuszczam, że to ktoś nowy. W innym wypadku nie miałoby sensu ukrywać jego tożsamości... Przerwała, przechodząc przez drzwi, które rozsunęły się tuż przed nią. Razem z Bleysem weszli do małego gabinetu, gdzie czekał na nich Anjo i trójka pozostałych – dwie kobiety i jeszcze jeden mężczyzna. Na widok Bleysa wszyscy wstali z miejsc. Drugi mężczyzna był trochę wyższy od Anjo, z twarzą sugerującą to samo, nieokreślone dziedzictwo, choć był znacznie mniej opalony. Kobiety nie miały wiele więcej niż dwadzieścia lat, wyglądały zdrowo i silnie. Jedna była bardzo wyprostowaną, jasną blondynką z krótkimi włosami i prawie lodowato błękitnymi oczyma, podczas gdy druga, niższa, ze stosunkowo ciemnymi włosami, miała uderzająco ciepłe, brązowe oczy. – Cieszę się, że mogę was spotkać – przywitał ich Bleys. – Chcę, żebyście weszli do sali konferencyjnej tuż za mną. Jest tam już po czterech przedstawicieli Gildii i Klubu Prezesów. Kiedy wejdę, ogłoszę, że w spotkaniu wezmą udział również przedstawiciele Podkowy i gdy tylko usłyszycie, że to mówię – drzwi zostaną uchylone, więc będziecie mogli mnie słyszeć – natychmiast wejdziecie, zanim ktokolwiek będzie miał szansę się odezwać. Siądźcie od razu na przygotowanych dla was miejscach i nie zwracajcie uwagi na to, co zaczną mówić. Ja im odpowiem. Czy dostatecznie jasno się wyraziłem? – Tak myślę – odpowiedział Anjo. Spojrzał na pozostałych. Wszyscy skinęli głowami, a blondynka dodatkowo potwierdziła, mówiąc: – Tak! – A więc chodźcie – powiedział Bleys. Odwrócił się, wyszedł i ruszył za Toni przez pusty pokój do drzwi w kolejnym. Przed nieotwartymi jeszcze drzwiami Toni zatrzymała się i odsunęła na bok, nakazując gestem towarzyszącym Bleysowi osobom, by również się zatrzymały w miejscu, gdzie nie będą widoczne po otwarciu drzwi. Skinęła Bleysowi. Drzwi otwarły się i przeszedł przez nie. Odwróciło się w jego stronę siedem twarzy osób siedzących przydługim stole konferencyjnym. Ósma – ukryta – nie zdradziła swoim zachowaniem, czy się obróciła. – Cieszę się, widząc was tutaj – rzekł cicho, lecz na tyle szybko, by nie pozwolić odezwać się nikomu innemu. Podszedł do pustego dryfu przy bliższym końcu długiego stołu, ale nie usiadł na nim. – Chciałbym również powitać pozostałych członków tego spotkania, czworo przedstawicieli Podkowy – jestem pewien, że znacie tę organizację. Usiadł. Widoczne twarze skoczyły w stronę wchodzącego Anjo i pozostałych członkówjego grupy, wpatrując się w nich, gdy szli wzdłuż stołu i zajmowali miejsca przy drugim jego końcu, z Anjo siedzącym dokładnie naprzeciw Bleysa. Jeszcze przez chwilę panowała cisza. Potem wybuchła osoba, po której Bleys się tego spodziewał – Harley Nickolaus, zdający się dominować wśród członków Klubu Prezesów podczas poprzedniego spotkania. Przewodnik stada starych wilków, jak w myślach określił go Bleys. Harley przewodził podczas kolacji w Klubie Prezesów w trakcie poprzedniej wizyty, choć to Jay Aman, bratanek Harleya, teraz siedzący po jego prawej stronie, wywarł na Bleysie wrażenie największego umysłu wśród przywódców Prezesów. Ale Jay nigdy nie odezwałby się pierwszy w takiej sytuacji. Należał do ludzi, którzy najpierw woleli przemyśleć sytuacje. To samo dotyczyło Orvilla Learnera, również obecnego przy poprzednim spotkaniu, a teraz siedzącego po lewej stronie Harleya. Siedząca za Learnerem postać z zasłoniętą twarzą stanowiła znak zapytania, ponieważ był to ktoś, kogo nie należało się spodziewać w szeregach Prezesów; jakby Harley i pozostali przyszli z utajnioną bronią, do użytku wyłącznie w odpowiedniej chwili. – Sprowadziłeś nas tutaj – Harley prawie się zająknął, a jego twarz pociemniała od nagromadzonej krwi w sposób, który na pewno nie spodobałby się Kajowi Menowsky’emu – żebyśmy siedzieli z nimi? Wskazał grubym palcem w stronę końca stołu zajmowanego przez Ludzi Podkowy. – Nie wystarczyło ci, że wyskoczyłeś na nas z Gildiami? Teraz wprowadzasz jeszcze tych roboli! Powiem ci, do czego doprowadziłeś, Pierwszy Nauczycielu – Pierwszy Starszy – nie dajesz nam innego wyboru, jak tylko wyjść! Umilkł. Bleys nic nie odpowiedział, po prostu patrząc na niego. Kiedy przedłużająca się cisza stała się jawnie niezręczna, Harley znów wybuchł. – No? – wykrzyknął. – Co masz do powiedzenia? – Wyjdź – stwierdził Bleys. Zapadła kolejna, przedłużająca się cisza. Jay Aman zaczął szeptać coś do ucha wuja, ale Harley go odepchnął. – Wyjść? – krzyknął do Bleysa. – Co przez to rozumiesz? – Dokładnie to, co powiedziałem – oświadczył Bleys. Uniósł do ust swoją bransoletę. – Toni, Harley Nickolaus wychodzi. Tak ważny członek Klubu Prezesów zasługuje na przynajmniej czteroosobową eskortę. Mogłabyś ją tu przysłać? Dziękuję. – Dobrze! – krzyknął Harley, zrywając się na nogi. Kopnięciem odepchnął swój dryf i odsunął się od stołu. Jay Aman i Orville Learner również zaczęli powoli się podnosić. Ale postać o zasłoniętej twarzy nie ruszyła się, a widząc to, Jay usiadł z powrotem i złapał Orvilla za łokieć. Ten obejrzał się i ponownie opadł na swoje krzesło dryfowe. Otwarły się drzwi i weszło czterech Żołnierzy Boga. Przeszli przez pokój i stanęli wokół Harleya Nickolausa, który odwrócił się, przepchnął między nimi, wyminął Bleysa siedzącego u szczytu stołu i wyszedł przez drzwi z pokoju, eskortowany przez idących za nim Żołnierzy. Bleys pomyślał, że jednego ma z głowy. Kiedy zamknęły się drzwi, odezwał się Jay Aman. – Wybacz, że o tym wspominam, Pierwszy Starszy, ale w ten sposób przy stole zostało tylko trzech przedstawicieli Klubu Prezesów – powiedział głosem równie cichym, jak wcześniej Bleys. – To prawda – potwierdził Bleys. – Jeśli będzie to konieczne, może ty będziesz mógł powiedzieć nam wszystko, co Harley Nickolaus miałby do przekazania w kwestiach, które zamierzamy omawiać? – Ja również chciałbym coś wtrącić, Pierwszy Starszy – odezwał się Edgar Hytry, jeden z Mistrzów Gildii siedzących po drugiej stronie stołu. – Myślałem, że będzie to nieformalne, luźne spotkanie. W imieniu nieobecnych członków Gildii oraz, jestem przekonany, towarzyszących mi Mistrzów, chciałbym stwierdzić, że jesteśmy równie niezadowoleni z obecności osób siedzących przy stole. Słowa brzmiały zdecydowanie, choć wypowiadał je głosem równie kontrolowanym, jak Jay Aman. – Dziwi mnie to, Mistrzu – odpowiedział Bleys. – Jak brzmi to stare powiedzenie? Nie da się zrobić ciasta bez mąki? Jeśli ma się tu odbyć jakaś dyskusja na temat przyszłości tej planety, jak również innych Młodszych Światów – czego się spodziewam – Prezesi mogą stanowić tłuszcz, wy możecie być cukrem, ale Podkowa z pewnością reprezentuje pracowników, stanowiących mąkę – największy i najważniejszy składnik ciasta. – Być może – stwierdził Hytry – ale podobnie jak nasi przyjaciele z drugiej strony stołu, nie zdawałem sobie sprawy, że przychodzimy tu na jakiś rodzaj dyskusji o mieszkańcach naszej planety. Zresztą my zawsze uważaliśmy się za reprezentantów pracowników. W gruncie rzeczy, po to właśnie stworzono Gildie – by ochraniać i pomagać pracownikom. – Tak mi powiedziano – odpowiedział Bleys. – Ale czy nigdy nie zadaliście sobie pytania, czy przez te wszystkie lata Gildie nie zmieniły się z uciskanego w wyzyskiwacza? – Z pewnością nic takiego nie miało miejsca! – zaprotestował Hytry. – Doprawdy? – zapytał Bleys. Jego wyszkolony głos nadał słowom ostrość brzytwy. Choć powodowały nim podobne uczucia, w przeciwieństwie do Nickolausa twarz Hytrego pobladła. Jednak cokolwiek chciał powiedzieć, Mistrz Gildii powstrzymał się, prawdopodobnie nie chcąc również zostać bezceremonialnie wyproszonym z sali. Bleys pomyślał, że Iłytiy nie bardzo wierzy, by jego towarzysze poszli w jego ślady, gdyby wstał i opuścił spotkanie. – W takim razie – kontynuował Bleys – żal mi pana i Harleya Nickolausa. Z czekającą nas przyszłością, bardzo światłą przyszłością, potrzebni będą najlepsi przywódcy, a zawsze uważałem pana za kogoś takiego. Hytry wbił w niego trochę niepewny wzrok z lekko wytrzeszczonymi oczyma, ale zachował milczenie. Drugi pokonany. W tej chwili Bleys przyciągnął całą uwagę faktycznych przywódców Gildii i Klubu Prezesów. Musiał to wykorzystać. – Prawdę mówiąc – powiedział, zwracając się do wszystkich zebranych przy stole – te nadzieje dotyczą was wszystkich, ponieważ potrzebni będą przywódcy, tacy jak wy. To nie tylko moja opinia. Mówiąc jako przedstawiciel innej planety, mogę szczerze powiedzieć, że w naszym własnym interesie jesteśmy zainteresowani, aby w nadchodzących latach jak najlepiej wiodło się naszym sąsiadom oraz, aby kierujący sprawami na każdym ze światów byli nie tylko dalekowzrocznymi, ale i zdolnymi osobami, wrażliwymi na potrzeby planety jako całości. Nie tylko jednej klasy rządzącej czy organizacji. Bleys przerwał, ale nikt z jego słuchaczy nie miał ochoty odpowiadać. – Zakładam, że czujecie jak ja – bo tak muszą czuć przywódcy na wszystkich Światach – spokojnie mówił dalej. – Chciałbym porozmawiać z wami w szczególności o tej przyszłości, do której tak często nawiązuję w swoich przemówieniach. Bleys rozejrzał się w poszukiwaniu oznak zniecierpliwienia. Jednak w tej chwili wszystkie twarze zdawały się tylko czekać i słuchać. – Oczywiste jest – powiedział – że nadszedł czas, o którym mówili Exotikowie – kiedy jako niezależne światy zaczniemy ulegać rozkładowi. Na szczęście wzór historyczny rozwijający się wraz z każdą chwilą ludzkiej historii i każdym działaniem wszystkich żyjących w danej chwili ludzi, posuwa nas w dokładnie właściwym kierunku, by sobie z tym poradzić. Na twarzach słuchaczy pojawiło się zainteresowanie – i zastanowienie. Mówił dalej. – Wydaje mi się, że w przypadku Nowej Ziemi istnieją już częściowo powiązania dla bardziej sformalizowanej, trójplanetarnej jednostki społecznej, w której Nowa Ziemia pełniłaby rolę centrum szkoleniowego inżynierów nowej techniki – doprowadzonej do etapu produkcyjnego przez Cassidę, a wywodzącej się z odkryć i idei z Newtona. – Powtarzam – odezwał się Hytry pewniejszym głosem – nie o tym przyszliśmy tu rozmawiać. – Ale my tak! – z końca stołu nieoczekiwanie ostro odezwał się Anjo. – To wasze starania o powiązanie naszej planety z Cassidą i Newtonem prowadzą do coraz silniejszego przekształcania wszystkich pracowników w niewolników! – Zaprzeczam! – natychmiast odpowiedział Hytry. – Po co się przejmować? – spokojnie stwierdził Jay Amań. – Pracownicy zawsze narzekają. To tylko jedna z ich ścieżek, dostosowana do aktualnych warunków. – Oczywiście – powiedział Anjo, obracając się w stronę Jaya. – Wy, Prezesi oraz Gildie przez cały czas zachowujecie czyste ręce. Wykorzystujecie rzekome antagonizmy między wami, by miażdżyć między sobą pracowników jak dwa młyńskie kamienie. – Retoryka! – rzucił Jay. – Możliwe, że do pewnego stopnia retoryka – wtrącił Bleys, zanim Anjo zdążył odpowiedzieć – ale wydaje mi się, że jest w niej również trochę prawdy. Szczerze mówiąc, w stanowiskach wszystkich trzech grup jest zarówno prawda, jak i doza fałszu. Spojrzał przez stół, by napotkać wzrok Anjo. – W całej trójce – powtórzył wolno. Twarz Anjo nie wyrażała uczuć, które mógł w tej chwili odczuwać. Była po prostu skupiona i pełna gotowości. Opinia Bleysa na jego temat wzrosła o punkt. Trzeci pokonany – nie, trzeci przynajmniej chwilowo współpracujący. – Muszę powiedzieć, że w tej chwili najwięcej sympatii odczuwam wobec pracowników – kontynuował Bleys. – Bez wątpienia to oni w widoczny sposób cierpieli, przynajmniej w zakresie indywidualnych zmagań o przetrwanie. Z drugiej strony, Gildie i Prezesi czerpią ze swoich wysiłków szczególne korzyści. Choć nie zdawaliście sobie z tego sprawy, cierpiał sens istnienia waszych organizacji i pojawiło się pytanie o sens dalszego ich istnienia w świecie przyszłości. – Wiesz, Pierwszy Starszy – odezwał się Jay Aman, bawiąc się pisakiem umieszczonym przed nim na stole obok notatnika – wszystko to stanowi dość abstrakcyjne i teoretyczne rozważania. W prawdziwym świecie Nowej Ziemi... – W prawdziwym świecie Nowej Ziemi – ostro przerwał mu Bleys, przełamując go zarówno tonem, jak i siłą głosu, przez kontrast czyniąc głos Jaya cienkim – samolubna troska o osobistą przewagę – dotyczy to Podkowy w równym stopniu co Gildii i Prezesów – doprowadziły tę planetę na skraj rewolucji! Pozwolił, by w jego głosie ujawnił się gniew, wiedział też, że widać go na jego twarzy. Jay, który otworzył usta, ponownie je zamknął. – Jeśli przyjrzycie się cyklicznie powtarzającym się w zapisach historycznych wzorom – mówił dalej Bleys już spokojniejszym głosem – w tej chwili najbardziej prawdopodobny scenariusz to rebelia pracowników i przejęcie przez nich kontroli nad planetą – kontroli, która będzie stawać się coraz bardziej tyranizująca i krwawa – aż do etapu, kiedy byli Prezesi i Mistrzowie Gildii skończą na procesach za zbrodnie wobec ludności. Stoicie przed współczesną powtórką tego, co działo się we Francji na Starej Ziemi pod koniec osiemnastego wieku. Mówiąc w skrócie – pracownicy cierpieli długotrwałe skutki ujemnych stron ostatnich stu lat historii Nowej Ziemi, podczas gdy Gildie i Prezesowie zasadniczo odsunęli swoją porcję na znacznie krótszy, ale też i intensywniejszy moment zapłaty za swoje działania. – To wszystko nonsens – wymamrotał Jay pod nosem. – Nonsens? – powtórzył Bleys. – Spójrz na ludzi przy drugim końcu stołu, Jayu Aman. Bardzo uważnie im się przyjrzyj, a potem powiedz mi, że nie potrafisz sobie wyobrazić, że będą decydować, czy twoja głowa nie powinna trafić pod gilotynę – zakładając, że za kilka lat odkurzonoby na Nowej Ziemi tego rodzaju starożytne urządzenie. Jay uniósł wzrok znad papieru, spojrzał na Bleysa i uśmiechnął się, po czym świadomym gestem obrócił się w stronę drugiego końca stołu. Patrzył tam dłuższą chwilę – rzeczywiście długo – a wyraz jego twarzy stopniowo zmieniał się, tracąc pewność siebie, aż stała się zupełnie pusta, z oczyma utkwionymi w siedzących przy końcu stołu osobach, jakby nie potrafił oderwać od nich wzroku. Czwarty pokonany. – A ty, Anjo i pozostali z jego frakcji – powiedział Bleys – czy możecie obiecać tu zebranym, że jeśli nie wy, to inni w organizacji Podkowy będą gotowi popełnić tego rodzaju masowe morderstwa? Poza Anjo, wszyscy ludzie z Podkowy wbili wzrok w Bleysa. – Co masz na myśli... – zaczęła blondynka, po czym zamilkła. Jeszcze troje. Razem siedmioro. – Chodzi mu o to – odezwał się Anjo, wciąż patrząc na Bleysa – że nie powinniśmy myśleć w tej chwili o tym, lecz dalej, aż do chwili, kiedy Podkowa potępi nas – całą czwórkę – i to nasze karki wylądują na pieńku. Ale czemu jesteś taki pewien, że to w ogóle nastąpi, Bleysie Ahrens? Muszą istnieć rozsądne rozwiązania naszych problemów. Nie musi dojść do krwawej rewolucji. – Chciałbym zauważyć – wtrącił się Jay Aman – że możliwe są również inne rozwiązania, nie wiążące się z rewolucją, choć równie krwawe... Świadomie zawiesił głos, z uśmiechem przerywając w połowie zdania. Głowy wszystkich osób przy stole obróciły się w stronę Jaya, Orvilla Learnera i siedzącej z nimi zamaskowanej postaci, jako że to właśnie Prezesi oficjalnie podpisali kontrakt na sprowadzenie pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy Zaprzyjaźnionych, z których ponad połowa była już na miejscu. Jay wygłosił uwagę, dla której tu przyszedł, ale Bleys był pewien, że nastąpiło to wcześniej niż planował Jay lub Harley. Wszyscy wystrzelili – może za wyjątkiem tajemniczej postaci z zasłoniętą twarzą. Jednak w tej chwili cała uwaga skupiała się na Jayu. Trzeba będzie to zmienić. Bleys zaczekał, dając im chwilę na patrzenie. Potem odezwał się, zanim Jay mógł dokończyć. – Wydaje mi się, Jayu Aman, że rozważanie tego rodzaju rozwiązania stanowiłoby stratę czasu, jako że istnieje alternatywa nie krzywdząca nikogo i wykorzystująca pęd aktualnej ewolucji historycznej, zapewniając jej dalszy rozwój i wzrost z korzyścią dla wszystkich mieszkańców Nowej Ziemi. Zwrócili głowy w jego stronę, ale powoli, większość uwagi wciąż skupiając na Jayu. – W ogóle bym z wami teraz nie rozmawiał – kontynuował Bleys – gdyby ta alternatywa nie była możliwa, ale musi to być częścią ogólnego wysiłku wszystkich Młodszych Światów. Żadna pojedyncza planeta, ani nawet sojusz kilku, nie da rady wprowadzić tego w życie. Wzór historii przesunął się do punktu, w którym przewidziany rozkład pociągnie nas wszystkich – albo nikogo. To co proponuję, to idealne rozwiązanie, lecz wymaga dwóch trudnych decyzji ze strony wszystkich mieszkańców Młodszych Światach. Przerwał, dając im szansę odezwania się, ale nikt z nich tego nie zrobił, nawet Jay, który czekał cierpliwie z lekkim uśmiechem satysfakcji na twarzy. – Pierwsza – powiedział Bleys – polega na ostatecznym zakończeniu wszelkich prób poddania nas dominacji Starej Ziemi, która nigdy tak naprawdę nie zrezygnowała z marzeń o utrzymaniu kolonii. – Druga, dotycząca indywidualnych osób i społeczeństw, polega na uświadomieniu sobie, że muszą się przemodelować. Muszą poświęcić się rozwijaniu zdolności, o których zapomnieli. Obawiam się, że mieszkańcy niektórych planet – jak Dorsai i dwie planety Exotikow – nie dadzą się już uratować. Prawdopodobnie będziemy musieli zostawić ich naturalnemu biegowi spraw. Ale reszta może rozkwitać i nieustannie się rozwijać, jeśli tylko właściwie do tego podejdziemy. Odpowiednio przygotowana, nasza przyszłość może zneutralizować potęgę tych Kultur. Na Bleysie skupiły się teraz wszystkie oczy – nawet Jaya. Nazwy „Exotikowie” i „Dorsajowie” – dwie legendarne i wciąż znaczące potęgi Nowych Światów – wyzwoliły coś z historycznych cieni. Nawet teraz, po stu latach, bogactwo i talent handlowy Exotikow oraz umiejętności wojskowe Dorsajów wciąż jeszcze mogły się podnieść, jak giganci zbudzeni ze snu i zniszczyć nawet najlepsze plany dominacji którejś z planet, czy choćby wszystkich razem Młodszych Światów. Nareszcie, Bleys miał wszystkich przy stole, jak Stary Żeglarz... Lecz okiem pęta go. Weselnik Stoi w zaklętym kole I słucha jak trzyletnie dziecko: Żeglarz usankcjonował swą wolę. Rozdział 45 Atmosfera w pokoju uległa nagłej zmianie. Słowa Bleysa obudziły w umysłach słuchaczy odziedziczone i wciąż żywe obrazy. Planety Exotikow i Dorsai nie zajmowały już myśli mieszkańców Nowych Światów w takim stopniu jak kiedyś, kiedy te trzy światy należało brać pod uwagę przy każdej zmianie sytuacji międzygwiezdnej. Jednak wspomnienia wciąż były żywe. Wspomnienia Exotikow z ich niemal magicznymi umiejętnościami kupieckimi i bogactwem w walucie międzygwiezdnej. Wspomnienia legendarnych Dorsajów z planety, o której mówiło się, że jej Szarzy Kapitanowie – jak nazywano wiodących dowódców wojskowych – mogliby, gdyby zechcieli, połączyć swoje siły zamiast wynajmować się osobno, zgromadzić siłę wojskową, której nie potrafiłyby się oprzeć nawet wszystkie pozostałe światy razem. Zgromadzeni przy stole mogli publicznie wyrażać żal wobec wszystkiego, co zaszkodziło któremukolwiek z innych Nowych Światów, ale pod dawnymi lękami kryło się głębokie pragnienie sprowadzenia planet Exotikow i Dorsai na pozycję outsiderów. Bleys doprowadził Jaya i Anjo do ujawnienia swoich kart przetargowych; Hytry najwyraźniej takiej nie miał. Teraz nadszedł czas, by zakończyć sprawę. – Tak więc – mówił w całkowitej ciszy Bleys – mam przed sobą dwa zadania. Pierwsze to przeobrażenie indywidualnych ludzi, drugim jest reorganizacja Młodszych Światów w jedną jednostkę społeczną. Przerwał, dając im szansę na reakcję, ale wciąż milczeli. – Czy nam się to podoba czy nie, osiągnięcie tego drugiego celu, reorganizacji Nowych Światów, doprowadzi nas do konfliktu ze Starą Ziemią, z konieczności wiążąc się z zakończeniem wszelkich jej prób wpłynięcia na nas, zwłaszcza przez Encyklopedię Ostateczną. Aby wygrać tę bitwę – a musimy wygrać, bo inaczej zostaniemy zapomniani przez historię – już teraz musimy zacząć się zbroić, a kiedy dojdzie do konfrontacji, będziemy mieć dość sił do wsparcia naszych idei. Pamiętajcie – populacja Ziemi wciąż przekracza liczebnie łączną liczbę mieszkańców kolonii, jeśli z naszej grupy wykluczymy Exotikow i Dorsajów – co, jak już powiedziałem, jest smutną koniecznością... Pierwszy raz zakłócony został całkowity bezruch jego słuchaczy. Osoba z zasłoniętą twarzą poruszyła się lekko. Bleys mówił dalej, nie przerywając. – Na szczęście, w tym może pomóc moja organizacja Innych. Jej członkowie zostali wyszkoleni – a trzeba będzie wyszkolić ich znacznie więcej – jako koordynatorzy, by połączyć w jedno ich organizacje na wszystkich Nowych Światach. Sugestia połączenia w ten sam sposób wszystkich planet może brzmieć zbyt ambitnie, ale myślę, że istnieje analogia. Przerwał na chwilę, pozwalając, by jego słowa zapadły w słuchaczy. – Jak już powiedziałem wcześniej, wzór historyczny i tak przesuwał się w stronę zjednoczonego społeczeństwa Młodszych Światów. Jako przykład może posłużyć związek tej planety z Cassidą i Newtonem. W tej chwili jedyna wada tego układu polega na tym, że plany zostały w większości przygotowane przez Newtona – mającego nadzieję samodzielnie przejąć kontrolę nad innymi Młodszymi Światami. Ja staram się zbudować wspólnotę planet, w której żadna nie będzie dominowała nad innymi. Ale to, co od ponad półwiecza robił Newton nie zostanie zmarnowane, ponieważ przygotował podstawy. Będzie to jednak wymagać zmiany postaw w niektórych ludziach – zgodzi się pan ze mną, Pieterze DeNiles? Osoba z zasłoniętą twarzą wyłączyła nagle maskowanie, ujawniając DeNilesa. Na Cassidzie Bleys zauważył, jak łatwo uśmiechała się ta twarz i jak głębokie były pochodzące od śmiechu zmarszczki wokół przysłoniętych siwiejącymi brwiami oczu DeNilesa. W tej chwili oczy te dosłownie skrzyły się z rozbawienia. – Zastanawiałem się, ile czasu zajmie ci powiązanie tego wszystkiego – powiedział. Czar wiążący osoby zgromadzone przy stole został złamany. Bleys nie stanowił już obiektu ich zainteresowania; wszyscy wpatrywali się w DeNilesa. – To był jedyny rozsądny wniosek – stwierdził Bleys. – Spodziewałem się ciebie. Podczas naszego spotkania na Cassidzie popełniłeś błąd. Nie trzeba było wciskać mi swojej kruchości i udawać przemęczenia. – Naprawdę jestem stary – powiedział Pięter – a spacer był dla mnie męczący, zwłaszcza nadążenie za tymi twoimi długimi susami. – Och, z pewnością – zgodził się Bleys. – Ale chciałeś wywrzeć na mnie wrażenie, że jesteś zbyt stary i kruchy, by zdobyć się na podróż na inną planetę. To mógł być jedyny powód tak silnego podkreślenia twojej słabości; nie przestawałem jednak wątpić, a potem zobaczyłem na obradach Rady Newtona zamaskowaną postać – obrócił się do pozostałych osób siedzących przy stole. – Wybaczcie, powinienem przedstawić tego pana. Pięter DeNiles, urodzony na Cassidzie, ale posiadający znaczący głos w Radzie Nadzoru Laboratoryjnego na Newtonie – choć anonimowy. Zazwyczaj uczestniczy w zebraniach tego ciała jako „Gentleman”. – Nie wydaje mi się... – zaczął Jay Aman, ale natychmiast uciszył go Pięter. – Nie rób z siebie większego głupca niż dotychczas – powiedział. – Pierwszy Starszy i tak wie już wszystko o naszych powiązaniach z Prezesami. Nie trzeba Bleysa Ahrensa by stwierdzić, że o ile Prezesi są dość bogaci, natychmiastowa zapłata za kontrakt na wynajęcie pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy mogłaby przekraczać ich możliwości. – Zapewniam cię, że mamy... Głos Jaya znów został uciszony przez DeNilesa. – Jak już powiedziałem, nie rób z siebie głupca. Bez wątpienia bylibyście w końcu w stanie zapłacić taki rachunek; ale istnieje różnica między posiadaniem środków w księgach, a możliwością wypłacenia ich w krótkim terminie. Potrzebujecie nas. Nie, żeby robiło to dużą różnicę, bo i tak byśmy wam pomogli. Pierwszy Starszy, myślę, że o ile będzie miał pan pewne problemy z przekonaniem części z tych Nowoziemian do podążenia pańską drogą, populacja Newtona nie jest tak podatna. Mocno zakorzeniły się tam socjalne powiązania tworzone od pokoleń. – Przekonanie to niewłaściwe słowo! – Jay prawie wykrzyczał. Wyraz jego twarzy uległ zmianie, a w głosie brzmiały tony przypominające brzmienie głosu jego wuja. – – Jeśli chodzi o Prezesów, to nie podlegamy nikomu, nawet Newtończykom, choć mamy wobec nich pewne zobowiązania. Nie zamierzamy również poddać się twoim planom, Bleysie Ahrens. Najwyraźniej – z wyraźną wściekłością spojrzał na Bleysa, a potem na DeNilesa – wy dwaj myślicie, że jesteście jedynymi zdolnymi coś zaplanować i doprowadzić do realizacji tych projektów. Mój wuj nie jest głupcem, za jakiego uważa go wielu ludzi, a jeszcze przed nim Prezesi myśleli o przyszłości. Nieuniknione było, że prędzej czy później Klub będzie musiał przejąć na własność Nową Ziemię... – Nie zgadzam się z tym! – wykrzyknął Hytry. – Nasze Gildie... – Wasze Gildie nigdy nie były niczym innym, jak związkami dla stada bezrozumnych owiec! – trzasnął słowami Jay. – Poza Domami Gildii i waszymi tytułami niczym nie różnicie się od Podkowy. To do Prezesów należą korporacje. To Prezesi kontrolują rząd planetarny, i to Prezesi zaprowadzą porządek nie tylko na Newtonie i Cassidzie, ale na wszystkich Młodszych Światach! Jay umilkł i zdumiewająco szybko się uspokoił. Wolno rozejrzał się wokół stołu. – Wszystko czego nam brakowało – powiedział powoli – to własna armia. A teraz – mamy ją. Wszyscy patrzyli na niego. Przez chwilę pozwolił im siedzieć i przyswajaćjego słowa. Potem prawie się uśmiechnął. – Prawdę mówiąc – stwierdził – zawsze wychodziliśmy dalej w przyszłość niż ci dwaj, których do tej pory wysłuchiwaliście. Szczególnie powinni być tym zainteresowani przedstawiciele Gildii i Podkowy. Lepiej przyjmijcie do wiadomości, że postawiliście na złego konia. Jako przykład naszego dalekosiężnego planowania powiem wam, że zażyczyłem sobie, by krótko po rozpoczęciu tego spotkania zjawił się tu dowódca oddziałów Zaprzyjaźnionych i kazałem mu zaczekać, aż spotkanie się zakończy, żebyśmy mogli porozmawiać. Wezwę go teraz. Uniósł do ust swoją bransoletę. – Tu Jay Amań – powiedział, a jego głos wrócił do nich powtórzony przez głośniki interkomu umieszczone w ścianach i suficie. – Marszałku, mógłby pan tu wejść? Nie czekając na odpowiedź opuścił rękę, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął z niej złożoną chusteczkę, którą przetarł wargi. Otworzyły się drzwi i przeszedł przez nie marszałek Cuslow Damar. W kilku krokach pokonał pustą przestrzeń i stanął za krzesłem Jaya. – Wezwał mnie pan, panie Przewodniczący? – zapytał, mówiąc do tyłu głowy Jaya. Wyglądał dokładnie tak samo, jak dzień wcześniej. Identyczny mundur, sposób stania, a nawet wyraz twarzy z wyraźną gotowością słuchania rozkazów. Jay błyskawicznie obrócił swoje krzesło, zwracając się twarzą do marszałka. – Nie używamy tego tytułu przy ludziach, Damar – powiedział. – Będziesz musiał to zapamiętać. – Proszę przyjąć przeprosiny, Jayu Amań – powiedział niezmienionym głosem Cuslow. – Przyjmuję, tym razem – rzucił Jay. Odwrócił się z powrotem do stołu. – Sprowadziłem cię tu, Damar, żebyś powiedział tym ludziom, czy to co powiem zgadza się z twoją wiedzą. – Z przyjemnością, Jayu Amań. – Dla tych z was, którzy go nie znają – nie dotyczy to oczywiście Pierwszego Starszego – stojący za mną człowiek to marszałek Cuslow Damar, dowódca oddziałów zakupionych właśnie od Zaprzyjaźnionych. Prawdę mówiąc, urodził się na Nowej Ziemi, ale jego ojciec przeniósł się wraz z całą rodziną na jeden ze Światów Zaprzyjaźnionych – na Harmonię. Nie pamiętam, ile lat ma w tej chwili, ale spędził ich na Harmonii całkiem sporo. Wspominam o tym, żeby uświadomić wam, jak dalekosiężne są nasze plany. Nikt nie próbował kwestionować podanych informacji. Jay mówił dalej. – Damar, czy to prawda? – Tak, Jayu Amań. – Jego ojciec miał misję – kontynuował Jay, przecierając usta chusteczką – zleconą mu przez nas. Miał żyć na Harmonii i wychować tam rodzinę. Marszałek, z tego co pamiętam był jego trzecim synem, a wszyscy zostali wojskowymi, ale dwaj starsi zginęli. Jednak pan marszałek przeżył. Wspinał się po kolejnych szczeblach wojskowej kariery, a kiedy rozmawialiśmy z rządem Zaprzyjaźnionych na temat kupienia wojska, poprosiliśmy, aby w miarę możliwości przysłali jako oficera głównodowodzącego kogoś, kto zna Nową Ziemię. Oczywiście, wysłali nam Damara. Mam rację, Damar? – Całkowitą, Jayu Amań. – Wiesz, Damar, że każdego urodzonego na Nowej Ziemi uważamy za jej dożywotniego obywatela? Właściwie jesteś u siebie. – Zawsze o tym wiedziałem, Jayu Amań. – Prawdę mówiąc, reszta twojej rodziny też powinna tu być w tej chwili. Przylecieli? – Tak. – Wydaje mi się, że jest między nimi nawet twój ojciec – kontynuował Jay, tym razem zwracając się do ludzi przy stole. – Mamy ich pod strażą, oczywiście wyłącznie jako ochronę. Twój ojciec niedawno przyleciał, prawda, Damar? – Dostał wiadomość, że siostra jest ciężko chora – odpowiedział Cuslow – więc zdecydował się wrócić. Na szczęście kiedy dotarł do domu, okazało się, że nie jest z nią tak źle, jak wynikało z wiadomości. Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że ma już zarezerwowany bilet na Harmonię. – Wszystko w swoim czasie – Jay wciąż patrzył na siedzących przy stole. – Podróż międzygwiezdna to wielki wydatek, nawet dla mającego powodzenie w interesach kupca, jak twój ojciec. Zobaczymy, czy uda się nam przekonać go, by trochę dłużej cieszył się pobytem na rodzimej planecie. Wiesz, planujemy zadbać o niego, razem z resztą twojej rodziny, pomimo lat spędzonych przez was na Harmonii. Prawdę mówiąc, nawet pomimo tego, że stał się – co jak sądzę było konieczne – jednym z bardziej religijnych Zaprzyjaźnionych. A stał się takim, nieprawdaż, Damar? – Mój ojciec stał się Prawdziwym Wiernym – oświadczył Damar. – Potwierdzają to wszyscy, którzy go znają na Harmonii. Zawsze mówiłem ludziom, że jestem dumny z mojego ojca i że chciałbym kiedyś sam osiągnąć taką Wiarę. – Z pewnością, Damar – powiedział Jay w stronę stołu. – Jednak w tej chwili mam dla ciebie zadanie. Są tu dwaj goście spoza planety. Jednym z nich jest oczywiście Bleys Ahrens, Pierwszy Starszy Zaprzyjaźnionych, zaś drugi przybył z Newtona. Nasz rząd zdecydował właśnie, że ci panowie stali się na Nowej Ziemi persona non grata, więc podejmiesz teraz odpowiednie kroki – zakładam, że masz ze sobą jakichś żołnierzy? – Mam kilku pomocników i paru szeregowców, którzy mogliby przyjść, gdybym ich wezwał, Jayu Amań. – Tak więc przypuszczam, że powinieneś właśnie to zrobić. Nie spodziewam się, żeby Pięter DeNiles sprawił ci jakieś kłopoty, ale Pierwszy Starszy jest fetyszystą ćwiczeń fizycznych i mógłby zrobić coś głupiego. Nie chcemy, żeby stała mu się krzywda – mogłoby to wywołać incydent międzyplanetarny. Więc wezwij swoich ludzi i odprowadźcie ich do pierwszego startującego z planety statku. Sami mogą się później zatroszczyć, gdzie ich zabierze. – Jedną chwileczkę – odezwał się Bleys. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął złożone kartki papieru, będące kopią kontraktu otrzymaną wcześniej od marszałka. – Myślę, że powinien pan uważniej przyjrzeć się kontraktowi, panie Prezesie, zanim podejmie pan jakieś drastyczne kroki. Popchnął złożone arkusze w stronę Jaya, który odepchnął je na bok. – Nie muszę do tego zaglądać! Wiem, co tam jest napisane. Jay wyciągnął chusteczkę i znów przetarł usta, po czym mówił już spokojniej. – Myślę, że to pana zaskoczy ten kontrakt, Bleysie Ahrens. Bardzo uważnie go przejrzeliśmy, z pomocą naszych najlepszych prawników. Zawiera wszystkie punkty, których zażądaliśmy od rząduZaprzyjaźnionych. Wszystkie. Damar, wydałem ci rozkaz. – Rzeczywiście, Jayu Amań – odezwał się Damar – jednak w tego rodzaju sprawie o implikacjach dyplomatycznych, muszę się skonsultować z moim przełożonym. Twarz Jaya, która zdążyła już odzyskać zwykły kolor, znów zbielała. Wykrzywił usta i ponownie obrócił się razem z krzesłem. – Co to ma znaczyć? Ja jestem twoim przełożonym! Jestem właścicielem ciebie i twoich ludzi! Rozumiesz? Posiadam cię, całe wojsko i twoją rodzinę. Zwłaszcza twoją rodzinę. Nie przebiło się to przez twoją czaszkę? – Ależ tak – odpowiedział Damar. Teraz jednak mówił nad głową Jaya do Bleysa. – Pierwszy Starszy, czy mam twoje pozwolenie na wykonanie tego rozkazu? – Myślę, że nie w tym przypadku, marszałku – odpowiedział Bleys. – Wydaje mi się, że Jay Amań – albo pan Przewodniczący, jakkolwiek woli się nazywać – może być nieco zmieszany. Skupił wzrok na Jayu. – Jayu Amań – powiedział – naprawdę powinien pan jeszcze raz przyjrzeć się kontraktowi. Tym razem mógłbyś brać pod uwagę, że był wzorowany na kontraktach Dorsajów; a oni mają kilkaset lat praktyki w zawieraniu kontraktów wojskowych. Oczywiście, nie mam nic do zarzucenia pańskim prawnikom, ale znajdziesz tam punkt określający, że w zakresie decyzji dotyczących użycia wojsk Zaprzyjaźnionych, rozkazy może wydawać jedynie najwyższy rangą przedstawiciel Zaprzyjaźnionych przebywający w danej chwili na planecie. Tak się składa, że to ja. Jay znieruchomiał i bez słowa wbił w niego wzrok, ściskając w ręku zmiętą chusteczkę. Poruszył lekko ustami, ale nie wydobył z nich żadnego dźwięku. Ponownie obrócił się do Cuslowa Damara. – Słyszałeś, co powiedziałem? – powiedział. – Czy jeszcze raz mam ci przypomnieć o twoich obowiązkach i rodzinie? Zwłaszcza o twoim ojcu? – Głęboko kocham moją rodzinę – powiedział Cuslow; tym razem w jego głosie brzmiały emocje. – Ponad wszystkich, mojego ojca i zrobiłbym wszystko, by zapewnić im bezpieczeństwo. Ale zawsze pragnąłem iść jego śladami, a on sam powiedziałby, że najważniejsza jest moja powinność przed Bogiem. Powinność ta wymaga, bym był posłuszny rozkazom mojego przełożonego, którym w tej chwili jest Pierwszy Starszy. Nie zawiodę ani Boga, ani mojego przełożonego. – Panie Przewodniczący – łagodnie odezwał się Bleys, a Jay gwałtownie obrócił się twarzą w jego stronę. – Naprawdę uważał pan, że Światy Zaprzyjaźnionych wynajęłyby swoje dzieci, gdyby ich dowódcą nie był człowiek Prawdziwej Wiary? Powinien pan zajrzeć do kontraktu. Strona siódma, paragraf „PRZYWÓDZTWO I DYSPONOWANIE ODDZIAŁAMI W RAMACH KONTRAKTU”. Wpatrując się w niego, Jay sięgnął na ślepo i zacisnął palce na odepchniętym wcześniej kontrakcie, po czym przyciągnął go do siebie i zaczął przewracać kartki. – Wydaje mi się, że to ósmy wers od góry – podpowiedział Bleys – tam znajdzie pan słowa: ...oddziały w ramach kontraktu będą podlegać dowództwu najstarszego stopniem oficera i jego przełożonych, włącznie z przedstawicielami rządów Harmonii i Zjednoczenia, dostarczających wyszczególnionych wyżej jednostek. Wzrok Jaya przebiegł po kartce. Ponownie spojrzał na Bleysa. – Widzę – powiedział. – I cc z tego? – Jayu Amań – odezwał się zza niego Cuslow – Pierwszy Starszy jest moim przełożonym. Jeśli twarz Jaya wcześniej pobladła, teraz odpłynęła z niej już cała krew. Wpatrywał się w Bleysa. – Widzisz – odezwał się Bleys – jak już wspomniałem, Dorsajowie rozwijali tego rodzaju kontrakty od kilkuset lat. We wczesnych latach dostarczania najemników w ramach umów na inne planety, często byli oszukiwani przez kontrahentów, którzy próbowali przejąć kontrolę nad ich oddziałami przy pomocy własnych dowódców, argumentując, że pozostały przy życiu najstarszy stopniem Dorsaj ma niższą rangę niż ich dowódca, albo używając podobnej wymówki. Przerwał, przyglądając się twarzy Jaya, ale ten tylko dalej się w niego wpatrywał. – Aby sobie z tym poradzić – kontynuował więc Bleys – Dorsajowie zaczęli powszechnie stosować praktykę wyznaczania dodatkowych, wysokich rangą dowódców, nie wysyłanych razem z oddziałami; pozostawali na Dorsai, gotowi udać się gdziekolwiek, gdzie próbowano przejąć dowództwo. W oczekiwaniu na ich przybycie, wojska działałyby wyłącznie na podstawie ustalonych wcześniej, zapisanych w kontrakcie rozkazów. Możesz się im przyjrzeć, jeśli chcesz, ale przekonasz się, że sprowadzają się one do tego, że nawet jeśli przy życiu pozostanie tylko jeden szeregowiec, z definicji będzie działał jako dowódca istniejących sil, do czasu pojawienia się oficera starszego stopniem. Jay dalej siedział nieruchomo, za to za jego plecami otwarły się drzwi i do sali konferencyjnej weszło dwu majorów, porucznik i czterech szeregowców w mundurach sił ekspedycyjnych Zaprzyjaźnionych. Stanęli za Cuslowem Damarem. Odgłosy te sprawiły, że Jay w końcu zareagował i odwrócił się. Popatrzył na nich, potem znów skierował wzrok na Bleysa. – To wszystko jest nie... – zaczął, po czym umilkł. – Marszałku – zaczął Bleys, wstając – myślę, że zrobiłem tu wszystko, co mogłem. Ani ja, ani Pięter DeNiles nie będziemy odsyłani z planety, choć przypuszczam, że i tak obaj szybko stąd odlecimy. Możesz postawić w stan gotowości moją straż honorową. Rozejrzał się wokół stołu. – Jeszcze jedno – powiedział. – Marszałku, od tej chwili, jeśli będzie to konieczne, proszę przyjmować porady od Any Wasserlied, kierującej organizacją Innych na tej planecie, którą niniejszym wyznaczam na swojego pełnomocnika. Jeśli będzie pan potrzebował skontaktować się bezpośrednio z którąkolwiek z grup tutaj reprezentowanych, proszę zwracać się do Anjo z Podkowy, Edgara Hytrego z Gildii i Jaya Amana z Klubu Prezesów – a w przypadku, gdyby pojawiły się jakieś kwestie związane z Newtonem lub Cassidą – Pieterem DeNilesem, jeśli wciąż tu będzie, a jeśli nie – szefami placówek dyplomatycznych tych planet. A teraz do widzenia państwu. Marszałku, pana i pańskich ludzi proszę o udanie się ze mną. Ruszył ze swojego miejsca przy końcu stołu w stronę czekających oficerów. – Pójdę z tobą – powiedział Pięter, odsuwając swoje krzesło dryfowe i wstając. – Proszę, zaczekaj na mnie. Dogonił go w chwili, gdy oficerowie odsunęli się, by przepuścić Bleysa. Jednak tuż przed tym, gdy miał przejść przez drzwi, odezwał się do niego Jay. – Zaczekaj! – krzyknął. – Mówić ze mną? Po czymś takim, nadal chcesz ze mną rozmawiać? Czemu? – Ponieważ i tak jesteś najzdolniejszym z Prezesów – odpowiedział Bleys, nie odwracając się. Wyszedł. Pięter DeNiles, Cuslow Damar i pozostali żołnierze poszli za nim. Bleys wraz z towarzyszącymi mu osobami znaleźli się w pustym pokoju, którego żółte ściany rozjaśniał blask popołudniowego słońca. Bleys poszedł dalej – Gdybyś mógł trochę zwolnić... – wydyszał DeNiles. Bleys przyhamował nieco i zaczekał na starszego mężczyznę. Oficerowie, łącznie z Cuslowem, utrzymywali nakazany szacunkiem dystans. Kiedy Cassidianin dogonił go, Bleys szedł już wolniej, a wkrótce znaleźli się w apartamencie. – Muszę usiąść – powiedział Pięter. – Oczywiście – zgodził się Bleys, pełen winy, bo podświadomie idąc wydłużał krok. Sięgnął po pobliskie krzesło dryfowe i przysunął je do Pietera, który opadł na nie z westchnięciem ulgi. Bleys znalazł jeszcze jedno krzesło dla siebie. – Marszałku – powiedział, siadając naprzeciw Pietera – Pieter DeNiles prawdopodobnie będzie wracał do swojego hotelu. Później będzie chciał zachować swobodę wobec wszelkich prób nacisku ze strony Nowoziemian do chwili wyjazdu. Zerknął na Pietera, który kiwnął głową. – Może mógłby pan zebrać trzech lub czterech oficerów i kilku ludzi, żeby zostali w jego pobliżu i w razie potrzeby zapewnili mu swobodę. – Natychmiast się tym zajmę, Pierwszy Starszy – powiedział Cuslow i podszedł do chudego, wysokiego i bardzo prosto się trzymającego młodego oficera, rozmawiającego z Toni. – Dziękuję – powiedział Pięter. – Skąd wiedziałeś, że to byłem ja? – Nie ułatwiłeś mi tego – stwierdził Bleys. – A przy okazji, gratulacje za występ w charakterze Jacka, anonimowego członka organizacji Innych i Klubu Prezesów. Na pewno nie było ci łatwo chodzić i mówić, jak ktoś mający za sobą pół wieku mniej doświadczenia życiowego od ciebie. – Kiedyś, dawno temu, byłem przez jakiś czas aktorem, profesjonalnym aktorem – spokojnie odpowiedział Pięter. – Ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie. – Nie połączyłem cię z Jackiem do czasu naszego spaceru na Cassidzie.Nawetwtedy, trudno wto było uwierzyć. Ale chodziłeś w ten sam sposób – wyjaśnił Bleys. – Pamiętasz zapewne, że w przypadku Jacka odesłałem cię na większą odległość tylko po to, żebym mógł przyjrzeć ci się wychodzącemu z pokoju. Skoro byłeś profesjonalnym aktorem, musisz wiedzieć, że najtrudniej jest zmienić sposób chodzenia. Na Cassidzie szedłeś naturalnie, w sposób jaki odpowiadał twojemu wiekowi. Ale ruchy były na tyle zbliżone, by cię zdradzić. – Nie widziałeś mnie chodzącego na Newtonie – stwierdził Pięter. – Nie, ale najwyraźniej stanowiłeś dominujący czynnik w sali Rady i zdecydowanie zbyt inteligentny, by pozwolić Radzie zrealizować plan Half–Thundera, chyba że naprawdę dużo o mnie wiedziałeś. Dość, by myśleć, że miałem dużą szansę na przeżycie ataku; a jeśli byłeś zainteresowany mną od dłuższego czasu, podejrzewam, że szukałeś kogoś takiego jak ja – podobnie jak ja szukałem kogoś podobnego tobie. Dodaj do tego co tam powiedziałem i wcześniejsze wysiłki, by przekonać mnie o twojej niezdolności do podróży międzygwiezdnych; byłem głęboko przekonany, że będziesz na każdym spotkaniu, na którym ja się pojawię. Wszystko co musiałeś zrobić, to przybyć i czekać. – Przyleciałem, kiedy zaczęły tu przybywać pierwsze oddziały żołnierzy Zaprzyjaźnionych – wyjaśnił Pięter. – Mówisz, że szukałeś kogoś takiego jak ja. Czemu? – Założyłem, że musi istnieć ktoś wiążący te trzy planety, przecież bardzo zależne od siebie. Po tym ataku na mnie doszedłem do wniosku, że musisz to być ty. Jeśli tak, to mogłem praktycznie przewidzieć, jak zareagujesz na spotkaniu, które właśnie zakończyliśmy. Miałem rację. – Przypuszczam, że faktycznie – powiedział Pięter i westchnął. – Zdecydowanie się starzeję. – Nie zgadzam się – stwierdził Bleys. – Wielokrotne spotkania zawsze są groźne dla utrzymania tajemnicy, a ty chciałeś zobaczyć mnie w działaniu. Musiało również być dla ciebie niezwykle trudnym poruszać się jak młodzieniec, udając Jacka. – Było – potwierdził Pięter. – Aby ominąć ograniczenia nakładane na mnie przez ciało, musiałem zażyć pewne wyjątkowo nieprzyjemne środki. Kiedy zamknęły się za nami drzwi, udałem, że skręciłem kostkę, a Jill – kimkolwiek była czy był – pomogła mi dostać się do mojego pojazdu. Ale może o tym też wiedziałeś? – Nie – odpowiedział Bleys. – A przy okazji, jesteś Cassidiańczykiem? Czy naprawdę pochodzisz z Newtona? – Och, jestem Cassidiańczykiem – powiedział Pięter. Najwyraźniej odzyskał oddech, bo pomimo mizernego i kruchego wyglądu, mówił ze stosunkową łatwością. – Ale największe umysły są na Newtonie i to mnie tam przyciągnęło – choć sam nie jestem naukowcem. – Jeśli ta ich Rada stanowi przykład ich największych umysłów – stwierdził Bleys – to musiałeś być rozczarowany. – I tak, i nie – odpowiedział Pięter. – Nie, nie byłem rozczarowany. I tak, masz rację. Rada nigdy nie składała się z ludzi o najlepszych na Newtonie umysłach – najlepszych nie da się oderwać od ich pracy. Ale ci trochę gorsi, albo jeszcze odrobinę niżej – z głodem władzy politycznej – lądują w Radzie. A więc tak, na drugą część twojego pytania. Gdyby Rada naprawdę reprezentowała to, co najlepsze na Newtonie, też byłbym rozczarowany. Ale to dla najlepszych pracowałem całe swoje życie – choć większość z nich w ogóle nie wie o moim istnieniu. Najlepszych jest niewielu, ale są cenni i trzeba im zapewnić wszystko, czego będą potrzebować dla ukończenia swojej pracy. – Przerwał, uśmiechając się do Bleysa. – Teraz ty mi powiedz. Z dużym zainteresowaniem słuchałem o twoich celach. Jakie masz plany wobec Newtona i Cassidy? – Przypuszczam, że byłeś tam jedyną osobą słuchającą z zainteresowaniem – stwierdził Bleys. – Wszystkich innych interesowało tylko to, co może wpłynąć bezpośrednio na nich. – Prawdopodobnie jest to naturalna reakcja – skomentował Pięter. – Ale ja żyję dostatecznie długo, by wiedzieć, że jeśli ktoś kichnie na Starej Ziemi, w końcu ktoś na Newtonie złapie grypę. Ale nie odpowiedziałeś mi. Jakie masz plany wobec Newtona? – Takie same, jak wobec Nowej Ziemi i pozostałych z tych światów – odpowiedział Bleys. – Nie zamierzam ingerować w lokalną machinę społeczną – albo raczej, będę ingerował najmniej, jak to możliwe. Ktokolwiek rządzi, może to robić dalej, jeśli tylko dysponuje odpowiednimi talentami. Ale chcę, by wszystkie Nowe Światy połączyły się i skierowały we właściwą stronę. Jestem filozofem, chcę jak najszerzej upowszechnić mój punkt widzenia. – To oczywiście rozsądne podejście – powiedział Pięter. Wrócił Cuslow Damar. Zatrzymując się obok Bleysa, nachylił się, by przyciągnąć jego uwagę. – Pierwszy Starszy – powiedział – właśnie... Rozdział 46 Obudził się w mroku. Było jak poprzednio – nagłe przejście – tyle, że tym razem budząc się nie stwierdził, by mówił w niekontrolowany sposób. Znów otoczył go mrok jak gęsta mgła, w której nie mógł dostrze9 żadnej postaci, nawet Toni, siedzącej zwykle przy jego boku w takich przypadkach. – Nie! – wykrzyknął. – Nie mówcie mi, że to wszystko tylko mi się przyśniło... Wtedy z ciemności wyłoniła się Toni. Zobaczył ją niewyraźnie, ale blisko siebie; jej głos zabrzmiał silnie i uspokajająco. – Nie – powiedziała. – To tylko utrata świadomości. – Dziura w pamięci? – Bleys nie był w stanie wyrazić swoich uczuć. Było mu niedobrze, ale w bardzo nieokreślony sposób. Nie czuł bólu, ale całe ciało przenikało jakieś nieprzyjemne odczucie. Mrok ograniczał jego możliwości umysłowe; nagle obudziło się w nim wrażenie silnie zbliżone do paniki. – Upadłem? Czy Pięter DeNiles albo któryś z żołnierzy widział, jak padam albo dziwnie się zachowuję – cokolwiek takiego? – Nie – odpowiedział głos Toni. – Cuslow i jego oficerowie wyszli, potem w towarzystwie jednego z oficerów wyszedł DeNiles. Wtedy wyglądałeś jeszcze całkiem normalnie. Powiedziałeś, że jesteś nieco zmęczony i chcesz się zdrzemnąć. Położyłeś się, a później nie mogliśmy cię dobudzić. Wezwaliśmy Kaja – powiedział, że można się było tego spodziewać. Ostrzegał, że tego rodzaju epizody mogą się trafiać od czasu do czasu. Pamiętasz – pytałam cię, czy dobrze się czujesz. Powinny być coraz rzadsze, w miarę upływu czasu. – Nie mogę sobie pozwolić... – Bleys przerwał – ale jesteś pewna, że nikt niczego nie zauważył? – Absolutnie – zapewniła Toni. – Dobrze. Tylko to się w tej chwili liczy. Toni nic nie powiedziała. Bleys odczuł potężną ulgę. Ciemność zgęstniała wokół niego, potem na krótko rozjaśniła się i znów zgęstniała. – Słyszysz mnie? – dotarł do niego głos Kaja Menowskiego. Wydawało się, że znowu minęło trochę czasu. Bleys był marginalnie świadom, że choć tak naprawdę nie widział niczego prócz mroku i dwóch niewyraźnych postaci, jego otoczenie zmieniło się. Głos brzmiał, jakby odbijał się od znacznie bliższych niż uprzednio ścian. – Tak – odpowiedział. – Gdzie teraz jestem? – Terazlepiej – powiedział Kaj. – Jesteś bardziej świadom swojego otoczenia niż wcześniej. Znajdujemy się na pokładzie statku, w drodze na Harmonię. Powiedz mi, jak dużo stresu odczuwałeś przed tym spotkaniem? Umysł Bleysa rozważył pytanie. Wydawało się, że trwało to wieczność, ale albo Kaj był bardzo cierpliwy, albo wcale nie tak długo, jak mu się zdawało. – Przypuszczam – powiedział w końcu – że określiłbyś to wszystko jako bardzo stresujące. Ale w żadnej chwili nie czułem się zestresowany. Po prostu miałem wrażenie, że działam na najwyższych obrotach. Zawahał się, myśląc o swojej rozmowie z Pieterem DeNilesem. – Po tym jak opuściłem zebranie, sytuacja uległa nieoczekiwanej zmianie – ale w dobrą stronę. – Ale był to długotrwały stres? – Tak. Jak można funkcjonować w tego rodzaju sytuacji bez stresu? – Opowiedz mi o tym – poprosił Kaj, ale najwyraźniej mówił do Toni, ponieważ Bleys już go nie widział, a jego głos zdawał się być skierowany w inną stronę. Był świadom, że Toni udziela odpowiedzi, ale nie był w stanie zrozumieć słów i znów odpłynął. Obudził się, świadom obecności Kaja. – Słyszysz mnie i jesteś w stanie mnie zrozumieć? – zapytał lekarz. – Oczywiście – odpowiedział Bleys i rzeczywiście, wydawało mu się, że mrok jest rzadszy niż poprzednio – a może był w stanie bardziej skupić wzrok. Postacie Kaja i Toni były ostrzejsze i wyrażniejsze. – Powinienem był cię ostrzec – stwierdził Kaj – że musisz wybrać między tym, co nazywasz działaniem na najwyższych obrotach, a tego rodzaju reakcją, ale traciłbym tylko czas, prawda? – Tak – zgodził się Bleys. – Tak myślałem. Te utraty pamięci – powiedział Kaj – jak mówiłem, będą powtarzać się od czasu do czasu. Nie próbuj z nimi walczyć. Przypuszczam, że instynktownie walczysz nawet teraz. Nie rób tego. Po prostu odpręż się i pozwól się ponieść odpływowi. Im mniej będzieszje zwalczał – im bardziej będziesz potrafił to zaakceptować, tym większa będzie szansa, że staną się krótsze, rzadsze i coraz mniej kłopotliwe. – Ale jak długo... – zaczął Bleys, ale nie był w stanie wymyślić sformułowania, które pozwoliłoby mu zakończyć zdanie. – Jak długo będą cię nękać? – zapytał Kaj. – To zależy od ciebie, co zrobisz i jaką jesteś osobą. Nie potrafię tego przewidzieć. Wszystko zależy od tego, ile zniszczeń dokonała w tobie ingerencja Newtończyków. Najmądrzej zrobisz, akceptując po prostu te epizody na bliżej nieokreśloną przyszłość – minie może kilka lat, zanim całkowicie zanikną. Prawdopodobnie któregoś dnia uświadomisz sobie po prostu, że od jakiegoś czasu nie miałeś żadnych problemów. Będziesz musiał się zastanowić, kiedy właściwie to ustało. – Rozumiem – powiedział Bleys. W tajemnicy jednak, w głębi duszy zrodziła się już determinacja znalezienia sposobu na uleczenie się, jakiś sposób efektywniejszej samonaprawy. Poradził sobie ze wszystkim, co napotkał w życiu. Poradzi sobie i z tym. Niezależnie od tego, czy ta decyzja miała na to jakiś wpływ, od tej chwili odzyskiwał kondycję w tempie przynajmniej satysfakcjonującym – jeśli nie zdumiewającym – dla jego otoczenia. Zdawało się, że od rozmowy z Kajem zdecydowanie przyspieszył proces wychodzenia z zapaści. Jego wzrok wyostrzył się i stopniowo, zgodnie z poleceniami Kaja, Toni wpuszczała coraz więcej światła do jego pokoju. Bleys przekonał się, że utrzymywanie mroku było dobrym pomysłem, kiedy polecenie wydane przez nią do ściany okiennej zostało przesadnie zinterpretowane, wpuszczając dużo więcej światła niż chciała. Miał wrażenie, że blask walnął go potężną pięścią w oczy. Jęknął jak od silnego i bolesnego uderzenia. Ale Toni zdążyła już przyciemnić światło do właściwego poziomu i jego reakcja znikła równie szybko, jak się pojawiła. W każdym razie po dwudziestu czterech godzinach światło w pokoju było już tylko lekko przyciemnione, a Bleys nie tylko potrafił siedzieć w łóżku, ale chodził po pokoju – może trochę niepewnie, ale chodził. – Czemu nie mogę opuścić pokoju i trochę pochodzić? – zapytał wtedy Kaja. – Prawdopodobnie mógłbyś – odpowiedział lekarz. – Ale wolę uważać. Zostań tu jeszcze dwadzieścia cztery godziny i rób co chcesz, pod warunkiem, że zostaniesz w pokoju i jeśli tylko poczujesz zawroty głowy albo nieprzyjemne sensacje, natychmiast położysz się do łóżka i odprężysz się. Po prostu zostaw wtedy wszystko na boku. – Mogę to robić, spacerując – stwierdził Bleys. – Mimo wszystko. – Kaj był nieugięty. Tak więc Bleys przez następne dwadzieścia cztery godziny pozostał u siebie, ale zaczął przyjmować gości. Toni pozostawała przy nim przez większość czasu, dołączali do niej inni ludzie. Choć akurat w przypadku pierwszego z gości – Henry’ego – opuściła pokój, zostawiając ich samych. – Jak się czujesz, Bleys? – Henry usiadł przy łóżku bratanka. Wypowiedział te słowa, jakby żądał raportu od podwładnego, ale nie oszukał go. Bleys poznał wnętrze wuja na długo zanim osiągnął dorosłość. Im bardziej Henry był poruszony przez wewnętrzne emocje, tym bardziej szorstko się zachowywał. – Wszystko w porządku, wuju – odpowiedział Bleys. Henry lubił być tak nazywany zarówno przez Bleysa, jak i Dahno, choć nie przyznałby się do tego nawet przed sobą – więc wpadał w zakłopotanie za każdym razem, kiedy któryś z nich tak się do niego zwrócił w dowolnych okolicznościach. Drobne zmiany wyrazu twarzy Henry’ego były nieczytelne nawet dla Bleysa, ale był zadowolony, że trafił na tę jedną z rzadkich chwil, kiedy Henry zaakceptował i ucieszył się z tego tytułu. – Miło mi to słyszeć, Bleys. – Kaj mówi, że to efekty uboczne i będą się pojawiać jeszcze przez jakiś czas. Wygląda dość dramatycznie, ale tak naprawdę nie sprawia wielkich problemów. Była to prawda w zakresie utraty świadomości, ale równocześnie naciągał prawdę, jeśli chodzi o samokontrolę. W tajemnicy Bleys traktował te niedogodności, jak śmiertelnego wroga. Jednak lepiej było nie mówić o tym Henry’emu. – To dobrze – krótko podsumował Henry. – Jak się miewasz, wuju? – zapytał Bleys. – Zostałeś ranny jeszcze na Newtonie i tak naprawdę nie mieliśmy okazji do rozmowy. – Absolutnie zdrów – ton Henry’ego uciął możliwość jakiejkolwiek dyskusji w tej sprawie. Była to ostatnia wzmianka na temat tego, co im się przydarzyło. Później rozmawiali o Żołnierzach ocalałych z walki, drodze powrotnej na Harmonię, której Bleys zupełnie nie pamiętał i o hotelu, w którym teraz przebywali. Wkrótce jednak Henry wyszedł, wymawiając się możliwością przemęczenia Bleysa. Ten ze swej strony zżymał się wewnętrznie na przykucie do łóżka i cieszył z towarzystwa. Potem przyszedł Dahno. Bleys zauważył, że za jego bratem do pokoju wśliznął się ponownie Henry, zajmując miejsce na krześle obok Toni, przy dalszej ścianie, tworząc wraz z nią cichą, dwuosobową widownię. – Jak się czujesz? – zapytał Dahno, opadając swym potężnym ciałem na krzesło dryfowe obok łóżka – i regulująć jego wysokość, by pozwolić swoim nogom na wyprostowanie się. – Nic mi nie jest! – odpowiedział Bleys. – Osobą, o którą wszyscy powinniśmy się martwić jest Kaj Menowsky. Może powinniśmy wysłać go na jakieś ogólne badania fizyczne i umysłowe, z naciskiem na jego nadopiekuńczość wobec pacjentów. Leżę tu tylko z uprzejmości dla niego. Albo raczej, w dowodzie uznania dla jego umiejętności medycznych. – Nie ma nic złego w odpoczywaniu – stwierdził Dahno. – Nigdy nie zaszkodzi się zabezpieczyć. – Zapobieganie jest lepsze od leczenia. Tak, wiem. To wyczerpuje temat i przepraszam nieobecnego Kaja, jeśli poddałem w wątpliwość jego mądrość. Możemy znaleźć inne tematy do dyskusji, prawda? Dahno wyszczerzył zęby w uśmiechu. – W porządku – powiedział. – Jesteś lisem, bracie. Przeprowadziłeś konferencję tak, że wydawało mi się, iż dwie trzecie twoich planów się nie uda, ale okazało się, że wszystko osiągnąłeś. Byłem przygotowany zapytać cię, co mam zrobić z Newtonem i Cassidą, ale okazuje się, że jednak o to zadbałeś. Bleys uśmiechnął się do niego. – A więc zauważyłeś, co się wtedy wydarzyło – powiedział. – Kiedy tylko uważnie się przyjrzałem, okazało się to dość oczywiste – stwierdził Dahno. – Powiedz mi coś. Czy od początku miałeś na oku Pietera DeNilesa? Czy po prostu wpadł w twoje ręce dzięki szczęściu? – Oba – odpowiedział Bleys, wracając myślą do swojej wspinaczki na balkon Rady na Newtonie. – Nie, to nie tak. Prędzej czy później odkrylibyśmy w nim możliwości. Ale bardzo dobrze się stało, że tu był i pojawił się na spotkaniu jako członek grupy Prezesów. Tak przy okazji, mógłbyś rozpocząć na innych planetach poszukiwania ludzi o podobnej kombinacji inteligencji, wpływów i zdolności do kontrolowania sytuacji; choć nie spodziewam się, żebyś znalazł wielu. Jednak jeśli jakichś znajdziemy, dobrze byłoby wykorzystać ich w naszej strukturze władzy. Umieścić ich jak najwyżej wraz z szkolonymi przez nas Innymi. – Już rozpocząłem poszukiwania – stwierdził Dahno. – Ale masz rację, nie znajdziemy wielu tak dobrych, a co dopiero już na odpowiednich stanowiskach. Muszę lepiej poznać DeNilesa. To dopiero polityk! – Mąż stanu – poprawił go Bleys. Dahno machnął ręką. – Mąż stanu to tylko dobry polityk na większej scenie – powiedział. – Ale DeNiles to ktoś, kogo należałoby umieścić w sejfie, jak skarb. Mógłby dawać lekcje kardynałowi Richelieu – szarej eminencji na dworze Ludwika XIII. – Czytałem o nim – o ile masz na myśli Armanda Jeana du Pleissis – powiedział Bleys. – Tak, zgadzam się, DeNiles jest prawdopodobnie jeszcze zdolniejszy. – Cóż, zgadzamy się. I masz przewagę tych umiejętności, posiadając DeNilesa po swojej stronie. Najwyraźniej jest gotów zagonić Newtona i Cassidę w nasze sieci, nie pozwalając im nawet uświadomić sobie, co się dzieje. Piękne wykonanie, bracie. Może powiesz mi teraz, jak ci się to udało. – Mówiłem o tym, co chcę osiągnąć. Cele DeNilesa pokrywają się z moimi – w tej chwili przynajmniej. Ale skąd wiesz, że zamierza z nami współpracować? – Kiedy nie mógł się z tobą połączyć, zadzwonił do mnie, tuż przed naszym odlotem z Nowej Ziemi – wyjaśnił Dahno. – Praktycznie dał mi do zrozumienia, że będziemy razem – choć nie użył zbyt wielu słów. Jak go przekonałeś? – Jedną chwilę – przerwała Toni. Bleys spojrzał w jej stronę i zauważył, że wraz z Henrym podchodzili do łóżka, z dryfami sunącymi za nimi niczym para posłusznych zwierząt. Usiedli obok Dahno. – Wygląda to na coś, w czym powinniśmy uczestniczyć – stwierdziła Toni. – Nie wiedziałam, że w jakikolwiek sposób przeciągnąłeś na swoją stronę DeNilesa i nie bardzo widzę, kiedy mogłeś to osiągnąć. Z pewnością w trakcie spotkania – a wszyscy mu się przysłuchiwaliśmy – nic na to nie wskazywało. – Nie, to było już po spotkaniu. I nie nazwałbym tego rekrutacją – łagodnie wyjaśnił Bleys. – Po prostu, zanim dopadła mnie moja przypadłość, mieliśmy chwilę czasu na zawarcie umowy. Dlatego właśnie martwiłem się, że ktoś mógł zauważyć coś dziwnego w moim zachowaniu. Gdyby wiedział, że mam słaby punkt, to jest on osobą zdolną konsekwentnie je wykorzystać. Jest najzdolniejszą osobą, jaką do tej pory spotkałem – oprócz jednej. – Hal Mayne, oczywiście – wymamrotał Dahno. – Tak – potwierdził Bleys. Przywołał przed oczy brodatą postać z celi na Harmonii. – Hal Mayne. – Masz obsesję na punkcie tego chłopca – stwierdził Dahno. – Muszę kiedyś też go spotkać i zobaczyć, czemu tak wysoko go cenisz. – Nie jest już chłopcem – powiedział Bleys – i jak dotąd naprawdę jest najlepszy ze wszystkich, których spotkałem – oczywiście wyłączając rodzinę; nie martwię się o ciebie. Uśmiechnął się do Dahno. – Myślę, że mógłbym sobie z nim poradzić – powiedział Dahno w zamyśleniu. – To znaczy z DeNilesem. Oczywiście to zależy, czy spotkalibyśmy się na jego terenie, czy na moim. I ma nade mną przewagę doświadczenia. Czyli dwa punkty dla niego. Ale myślę, że sobie poradzę. Ale zgadzam się z tobą, Bleys. Nie chciałbym niczego obiecywać. – Widziałem w nim pewne szczeliny – stwierdził Bleys – które mogłyby działać na naszą korzyść, tak jak on mógłby wykorzystać moją słabość. Sam doskonale wiesz, Dahno, że każdą słabość można wykorzystać. – Jedną chwilkę – wtrąciła się Toni. – Wróćmy do tematu. Mówiłeś, że zawarłeś z nim umowę, zanim straciłeś świadomość. Byłam tam wtedy z tobą i nie słyszałam niczego, co brzmiałoby jak zawieranie porozumienia. – Wszystko rozegrało się w ciągu minut, jeśli nie sekund – powiedział Bleys. – Właściwie to on wyszedł z propozycją. – Jak? – zapytała Toni. – Nie chciałem trzymać tego w tajemnicy przed wami. Po prostu skoncentrowałem się na uzdrowieniu i chciałem przemyśleć możliwości. Nie, nie zrobił pierwszego ruchu. Musiał zdecydować już w trakcie konferencji, że raczej nie będzie ze mną walczył, jeśli nie będzie musiał. Przedstawił mi ofertę, mówiąc po co pracował całe swoje życie. – Podsłuchiwaliśmy – powiedział Henry. Z jego oczu zniknęła łagodność widoczna tam wcześniej w trakcie rozmowy z Bleysem. – Starał się doprowadzić do sytuacji, w której Newton zdominowałby Młodsze Światy. – Nie – zaprzeczył Bleys. – Pracował dla małej grupy ludzi na Newtonie. Nie dba o newtońskie plany podboju. Nie interesuje go, kto rządzi tym światem. Chodzi mu tylko o to, by najlepsze newtońskie umysły były chronione i miały zapewniony spokój i warunki pracy. Jak długo może im to zapewnić, uważa swoje życie za wartościowe. – Interesujące – rzucił Dahno. – Prawda? – stwierdził Bleys. Zaczął lekko chrypnąć. Sięgnął po szklankę z wodą stojącą na stoliku przy łóżku i napił się trochę. – Poświęcił się służeniu im, co na dłuższą metę oznacza służenie całej ludzkości – mówił dalej Bleys czystszym głosem. – Myślę, Dahno, że jest w stanie dostrzec i zrozumieć nici gobelinu historii. Zasadniczo chciał, żebym zagwarantował, iż jego cenni naukowcy będą dalej mogli pracować dla ludzkości. Powiedziałem mu, że jeśli o mnie chodzi, nie interesuje mnie, kto rządzi planetami i że mój cel leży w dziedzinie filozofii. Powiedział, że to rozsądne – co zasadniczo oznacza, że się ze mną zgadza – a potem nie pamiętam. – Najważniejsze, że zgodził się dla nas pracować – powiedział Dahno. – Z nami, nie dla nas – poprawił Bleys. – Och, rozumiem różnicę Bleys, wierz mi – stwierdził Dahno. – Cieszę się, że Toni skłoniła cię do przedstawienia szczegółów, choć pewnie w końcu sam bym je z ciebie wydobył. Na podstawie tego co mówisz myślę, że może powinienem spróbować spotkać się z DeNilesem zanim opuści Nową Ziemię. Jeśli pozwolisz, natychmiast wyślę do niego list pocztą międzyplanetarną. Ustanowię stałe połączenie. Podniósł się ze swojego miejsca. – Tak – zgodził się Bleys – to dobry pomysł. Podniósł się szybko, przerzucając nogi za krawędź łóżka i wstał. Przepełniła go ta sama fala oczekiwania co na Zjednoczeniu, tuż przed rozpoczęciem wyprawy, kiedy czekał na efekty rozmowy Toni z jej ojcem. – Nie dbam o to, co mówi Kaj Menowsky – powiedział do pozostałych. – Zbyt wiele jest do zrobienia i tak naprawdę nie ma różnicy, czy zajmę się tym teraz, czy za dwanaście godzin. Mam dość łóżka! Rozdział 47 Nie miały znaczenia drogi, które w końcu doprowadziły ich do ich związku. Poszczególne etapy były tak nierozróżnialne, a ostateczny wynik do tego stopnia nieuchronny, że Bleys musiał później włożyć dużo wysiłku, by przypomnieć sobie poszczególne kroki. Tak naprawdę nie miało to znaczenia. Po pierwsze, nieuchronność tego stała się oczywista od chwili, gdy Bleys uświadomił sobie niekontrolowane zdradzanie jej swoich najgłębszych tajemnic, kiedy Toni siedziała przy nim w trakcie choroby. Pewność ta utrwaliła się, gdy mimo mijających dni Toni w żaden sposób nie nawiązywała do tego, co usłyszała. Dryfowali oboje niczym dwa ciała zbliżające się do siebie w przestrzeni pod wpływem wzajemnego przyciągania grawitacyjnego, jednak nie przyspieszając w miarę zbliżania się, tak że ich połączenie nie wiązało się z brutalnym zderzeniem, lecz przypominało zetknięcie dwu lilii wodnych poruszanych głębokim, lecz mocnym prądem pod powierzchnią strumienia. Gdy pierwszy raz znaleźli się razem w łóżku, było tak, jakby po prostu kontynuowali coś, co działo się już od dawna i choć było to nowe, to równocześnie znajome, oczekiwane i szczęśliwe. Dla Bleysa było to szczęście, jakiego nie zaznał jeszcze nigdy w życiu i nie wyobrażał sobie w ogóle, że jest możliwe. Kiedy było po wszystkim, leżeli razem w mrocznej sypialni, rozluźnieni i przytuleni do siebie, patrząc w górę na drobinki światła gwiazd wypełniające sufit. – Więc co z Halem Mayne? – zapytała Toni po dłuższej ciszy. – Co z nim będzie? – Planowałem udać się jutro do Ahrumy i znów się z nim spotkać – odpowiedział Bleys. – Nie mogę go zostawić w tej celi. Już dwa dni temu planowałem zadzwonić do Barbage’a i powiedzieć mu, że tam będę, ale wszystkie te zmiany planów od chwili, gdy dołączył do nas DeNiles zatrzymały mnie tutaj. Z drugiej strony, posiadanie Pietera uwalnia wysiłki Innych na pozostałych światach. Poza tym wyprzedzamy harmonogram – dzięki niemu znacznie szybciej będziemy dysponować Nową Ziemią, Cassidą i Newtonem – nawet jeśli wciąż jeszcze trzeba ustanowić większość powiązań i kontroli. – Spodziewałeś się tego samego albo jeszcze więcej po rekrutacji Hala Mayne – powiedziała Toni. – Tak. I wciąż się tego spodziewam – zgodził się Bleys. – Ale nigdy nie odważyłem się liczyć na niego. Choć jutro znów spróbuję. Jeśli wykaże jakiekolwiek oznaki gotowości do pracy ze mną... Obrócił lekko głowę, by popatrzeć w półmroku na jej profil, potem znów skupił wzrok na gwiezdnych punktach na suficie. – Ale nawet jeśli spróbuję, nie wiem, czy będę potrafił powiedzieć komuś innemu o sobie tyle, ile powiedziałem tobie. – Nie – cicho stwierdziła Toni. – Nie sądzę, żebyś potrafił. – Dlatego właśnie byłem wtedy przekonany, że cię straciłem – powiedział Bleys. – Dlatego nigdy wcześniej nie odważyłem się otworzyć na ciebie. Byłem pewien, że poznając moje myśli, odwrócisz się ode mnie. Wciąż trudno mi uwierzyć, że tego nie zrobiłaś. – Oczywiście – powiedziała wciąż tym samym, łagodnym głosem. – W twoich słowach były takie, które mnie zszokowały, ale równoważyły je inne. Jedną z nich była wizja, jak piękna stałaby się ludzkość, gdyby tylko uświadomiła sobie tkwiące w niej możliwości i spróbowała po nie sięgnąć. Powiedziałeś, że nigdy się jej to nie udawało. Jej członkowie zawsze kończyli podążając za zyskiem, a wszystko to tylko na czas trwania ich życia; a trzeba postarać się, by efekt trwał przez pokolenia. – Nie ma innej drogi. – Wiem, że nie ma, mój Bleysie – poczuł, jak palcami delikatnie przesuwa po jego klatce piersiowej – żadnej, o jakiej bym wiedziała. Ale zrozum, że kiedy ma się na widoku taki cel, nic innego się nie liczy – poza tym, że ty liczysz się dla mnie. Nie patrząc, sięgnął jej dłoni, a ich palce splotły się w uścisku. – Na ile tylko mogę do kogoś należeć, jestem twój. Ale nie mogę należeć całkowicie do nikogo. Jestem obiektem Wzoru Historycznego. Zawsze do niego należałem i będzie tak do końca mego życia. To on decyduje, co robię. Nie mogę się uwolnić od niego, tak samo jak nie mógłbym stać się poddanym żadnej innej osoby, grupy czy rzeczy. – Wiedziałam o tym już dawno temu – powiedziała Toni. – Pamiętasz, że zanim wyjechaliśmy z Ekumenii i Zjednoczenia na Nową Ziemię powiedziałam ci, że muszę porozmawiać z moim ojcem, zanim zgodzę się udać z tobą poza planetę? Czym innym było pracować dla ciebie w Ekumenii, a czymś zupełnie innym poświęcić się pracy z tobą wszędzie i na zawsze. – Pamiętam – powiedział Bleys. – Krążyłem po pokoju, czekając na twój powrót i na to, jaką podejmiesz decyzję. Wiem, jak silne są przekonania Henry’ego na pewne tematy i byłem pewien, że twój ojciec też był w pewnych sprawach nieugięty. – To niezupełnie to samo – powiedziała Toni. – Stanowimy konserwatywną rodzinę; ale w naturalny sposób porządek ważnych spraw wyewoluował od czasu, gdy pradziadek mojego dziadka opuścił Starą Ziemię. Nadal jednak musimy brać pod uwagę naszą odpowiedzialność wobec rodu – nazwiska Ryuzoji. Udając się za tobą, mogłam nim ryzykować, więc musiałam wiedzieć, czy mój ojciec ufa, że postąpię słusznie. – Ale zgodził się – stwierdził Bleys. – „Zgodził się” to nie do końca odpowiednie słowa – odpowiedziała Toni. – Powiedziałam mu, na czym według mnie polegają twoje cele i że chcę z tobą pozostać i pomóc w ich osiągnięciu. – A więc co dokładnie odpowiedział? – zapytał Bleys. – Inochi o oshimuna – na koso oshime! – odpowiedziała Toni. – Język przodków twojego ojca należy do grupy tych języków Starej Ziemi, których nie opanowałem – stwierdził Bleys. – Co oznacza? – Nie da się tego zbyt dobrze przełożyć na basie – wyjaśniła Toni. – Aby to zrozumieć, musiałbyś pojąć nasze dziedzictwo. Prawdopodobnie można by to oddać przez: Jeśli to konieczne, zaryzykuj życiem, ale nigdy nazwiskiem. Widzisz, zaufał mi. Nie znasz języka francuskiego. Natknąłeś się kiedyś na powiedzenie w tym języku „Fais ce que dois – adviegne que peut, c’est commands au chevalief?. – Tak – powiedział Bleys. – Wydaje mi się, że cytuje to Conan Doyle w swojej powieści historycznej „Biała kompania”. W basicu brzmiałoby to mniej więcej „Rób, co powinieneś, nieważne co przyjdzie – taka jest powinność rycerza”. – Tak – zgodziła się Toni. – I choć słowa mojego ojca i to powiedzenie nie mówią tego samego, mają ze sobą coś wspólnego. Już od dawna chciałam ci powtórzyć to, co powiedział, ale dopiero teraz możemy rozmawiać o takich sprawach. – Tak, bo teraz wiesz wszystko i wciąż jesteś ze mną. – Wiem o wszystkim. Nadal planujesz nie wyłączać ze swojej wizji Dorsajów i Exotikow? – Tak – potwierdził Bleys. – To się nie zmieni. Część powodów jest taka, że nie jestem w stanie oddziaływać na Dorsajów i Exotikow, jak na mieszkańców innych światów. Druga część jest taka, że jeśli w końcu zdecydują się do nas przyłączyć – a mam nadzieję, że tak będzie, nawet jeśli nastąpi to za kilka stuleci – to zrobią to wyłącznie dlatego, że sami tak zdecydują. Nie potrafiłbym wpłynąć na nich bardziej niż na prawdziwego Wiernego czy Fanatyka. – A teraz – Toni obróciła się na bok, by przyglądać się swojemu mężczyźnie – co zamierzasz zrobić? Nadal planujesz zająć się przejęciem kontroli na Sainte Marie? – Nie jestem tego pewien – odparł Bleys. – To tak mały świat, w większości wiejski i rzymskokatolicki, prawie bez techniki – powiedziała. – Jeśli tak ważnyjest czas, jak ciągle powtarzasz, czy nie lepiej byłoby zająć się najpierw zdobyciem władzy na Cecie albo Freiłandii? – Częściowo aby uniknąć rozlewu krwi. Ceta wciąż podzielonajest na dużą liczbę małych, niezależnych państw. Należałoby je przejmować pojedynczo, a łatwo ze sobą walczą w przypadku jakichkolwiek zmian we wzajemnej równowadze sił. Naprawdę najlepiej byłoby zostawić Cetę na koniec, żeby dołączyli do mojej rodziny Nowych Światów, po prostu nie mogąc sobie pozwolić na pozostanie poza tym układem. Jeśli chodzi o Freilandię – miałem nadzieję chwilowo jej uniknąć. Chcę dać Newtonowi, Cassidzie i Nowej Ziemi czas na oswojenie się z ideą, że mogą współpracować i przyzwyczaić się, że pociągam dla nich za sznurki. – Coby – powiedziała Toni. – Mogłaby być bardziej przydatna od Sainte Marie, choć jest mniejsza. – Ale na szerszą skalę jest stosunkowo mało ważna – przynajmniej między Nowymi Światami. Moi ludzie prowadzący tam akcję rekrutacyjną nie wyglądaliby tak alarmująco, jak na innych planetach gdzie jeszcze nie byłem. Poza tym... – Tak? – zapytała Toni, kiedy umilkł. – Co jeszcze? – To trochę śmieszne. – Ja cię nie wyśmieję – Toni pstryknęła go lekko. – No cóż. Słyszałaś o Donalu Graeme, który przed stuleciem został Sekretarzem Obrony wszystkich światów, łącznie ze Starą Ziemią? – Oczywiście – odpowiedziała. – Podobnie jak słyszałam o Juliuszu Cezarze, Czyngis Chanie i Napoleonie – o Donalu Graeme zapewne nawet więcej niż o nich, ponieważ to świeższa historia. – Wiesz, że miał wujów bliźniaków, lana i Kensiego Graeme? – Tak. – Jak już mówiłem, zabrzmi to śmiesznie, szczególnie w moich ustach. Ale pamiętasz, że zarówno łan jak i Kensie byli na Sainte Marie i to tam właśnie zginął Kensie? – Tak, znam tę historię – potwierdziła Toni. – Przeczytałem o tym, gdy byłem bardzo młody. Tak mały, że musiałem podkradać książki dla dorosłych, bo wyrosłem już z dziecięcych, które mi dawali. Inny Dorsaj, jeden z Morganów mieszkających blisko Graemów w Foralie, napisał o tym we własnej autobiografii. Był tam, na Sainte Marie, w oddziałach Dorsajów wynajętych przez Exotikow przeciwko tym wynajętym przez rewolucjonistów. Siły drugiej strony sprowadzono ze Światów Zaprzyjaźnionych. Pamiętasz, Kensie został zamordowany zupełnie nieoczekiwanie przez rewolucjonistów, w czasie rozejmu? – Och, tak. – To właśnie to – powiedział Bleys, wciąż patrząc na odtworzone na suficie gwiazd}’. – Jak już mówiłem, przeczytałem o tym w bardzo młodym wieku i coś w śmierci Kensiego i jej znaczeniu dla lana głęboko mnie poruszyło. Widzisz, łan zawsze był kimś takim jak ja – samotnym, trzymającym na dystans wszystkich oprócz swojego brata. I wtedy Kensie zginął, a łan musiał powstrzymać pozostających pod jego rozkazami najemników przed zrównaniem z ziemią miasta, w którym się to wydarzyło, bo wszyscy kochali Kensiego. Toni nie odzywając się znów go pogłaskała. – Wydało mi się wtedy – wciąż jeszcze byłem z matką, ale byłem dostatecznie dorosły, by wiedzieć, że mnie nie kocha, że nigdy mnie nie kochała... wydało mi się, że doskonale wiem, co łan czuł tracąc Kensiego. I że mogłem to pojąć, bo byłem taki jak on. Wiesz, on był mrocznym człowiekiem. Stał z dala od wszystkich i nigdy nie powiedział nic na temat śmierci Kensiego, ani nie zdradził swoich uczuć. Ale ja je poczułem. Zawahał się, a Toni uspokajająco ścisnęła jego dłoń. – To śmieszne, jak mówiłem – kontynuował Bleys. – Ale to już na zawsze pozostało we mnie. Myślę – to tylko wrażenie – myślę, że łan będzie spokojniej leżał w grobie, gdy upewnię się, że Sainte Marie stanie się jednym ze światów, na których nie będzie już zabójstw i żadnych morderców. Bleys umilkł, a ona pozwoliła mu zachować ciszę. Ale w tej ciszy, po kilku chwilach z jej bransolety rozbrzmiał sygnał połączenia telefonicznego. Dzięki wspólnemu, prawie telepatycznemu porozumieniu, wszystkie głośniki w pokoju zostały wyłączone. Bleys wyłączył nawet swój telefon i tylko Toni zostawiła aktywna linię awaryjną. Ostrzegła otoczenie, że Bleysowi pod żadnym pozorem nie wolno przeszkadzać, a jej tylko w sytuacjach wyjątkowych. Sięgnęła po swoją bransoletę na stoliku po jej stronie łóżka i uniosła ją do ust. – Tak? Przez chwilę leżała nieruchomo, słuchając. – W żadnym wypadku – powiedziała wyraźnie. Słuchałajeszcze przez chwilę, potem usiadła wyprostowana. – Jak pilne? – zapytała. Bleys również się podniósł, siadając na łóżku obok niej. Jeszcze przez chwilę słuchała głosu z telefonu. – Poczekaj – powiedziała do mikrofonu i obróciła się do Bleysa. – To Barbage – wyjaśniła. – Mówi, że musi z tobą* porozmawiać. Próbował połączyć się z tobą od przylotu na Harmonię. Wydałam polecenia, by nikt ci nie przeszkadzał, ale najwyraźniej osoba na służbie pozwoliła mu się połączyć. Chcesz z nim rozmawiać? – Tak – odpowiedział Bleys. Sięgnął po własną bransoletę leżącą po jego stronie łóżka i włożył ją na nadgarstek. Jego palce automatycznie odnalazły w mroku odpowiednie przyciski. – O co chodzi – powiedział do mikrofonu. – Wielki Nauczycielu, Hal Mayne uciekł ze swojej celi przed dziesięcioma dniami! – zabrzmiał ostry głos Barbage’a. – Tego dnia udałem się do Zaworu Rdzeniowego, gdzie dokonano sabotażu, który powstrzyma pracę na całe miesiące. Kiedy mnie nie było, strażnicy, bez mojego rozkazu, próbowali zabrać Hala Mayne do szpitala. Ale ich karetka ugrzęzła w tłumie wypełniającym ulice z powodu tego sabotażu i ponieważ ich przywód czyni – Rukh Tamani – miała do nich przemówić. Mayne uciekł z karetki podczas jej przemówienia. Strażników oczywiście odpowiednio ukarano – nie dzwonię w tej sprawie. Ale informator uliczny przekazał, że dwie godziny po ucieczce widziano Mayne’a wchodzącego do ambasady Exotikow. Jeśli wciąż tam jest, milicja nie może tam za nim wejść. Potrzebujemy twojego poparcia w odpowiednich kręgach, by dostać pozwolenie na wejście tam. Bleys siedział przez chwilę ze wzrokiem wbitym w półmrok. – Nauczycielu? – rozległ się głos Barbage’a. – Jestem tu – odpowiedział Bleys. – Jeśli ambasada go wpuściła, nic nie mogę zrobić. – Najstarszy mógłby wydać specjalny rozkaz umożliwiający nam wejście do środka – stwierdził Barbage. – Na pewno jeszcze tam jest. Natychmiast otoczyliśmy ambasadę milicją, a informator czekał na jej przybycie. Powiedział nam, że nie wyszedł stamtąd nikt oprócz wysokiego Exotika, znanego pracownika ambasady. Potrzeba nam tylko twojej zgody, żeby go stamtąd wyciągnąć. – Nie – odpowiedział Bleys tym samym, niskim głosem co poprzednio. – Exotikowie nadal stanowią potęgę międzygwiezdną. Nie mogę zasugerować nikomu w naszym rządzie, by doprowadził teraz do incydentu dyplomatycznego. Przyjmij, że Hal Mayne przepadł. – Ale Nauczycielu... – Nie – powtórzył Bleys. – Przepadł. Odwołaj swoich milicjantów. Rozłączył się, zerwał bransoletę i ponownie opadł na łóżko. Po chwili również Toni zdjęła swoją i położyła się obok niego. Bleys leżał nieruchomo zapatrzony w gwiazdy, jakby zatracił się w nich zapominając nie tylko o rozmowie, Barbage’u i Halu Mayne, ale i o niej. Toni bardzo delikatnie pogładziła go czubkami palców po ramieniu. – Bleys? – powiedziała cicho. – Musiałbyś tylko szepnąć słówko McKae’emu... – Nie – zaprzeczył Bleys, nie ruszając się. – Do tej pory odleciał już z planety. Ten wysoki pracownik ambasady to musiał być on, dla Exotikow to nie problem. Nie ma sensu. Już się stało, jest poza moim zasięgiem. Bleys umilkł, a Toni czekała, ale kiedy nic więcej nie powiedział, znów się odezwała. – Możesz mi coś powiedzieć? – zapytała w końcu. – Czemu jest dla ciebie tak ważny? Co takiego mógłbyś zrobić, czego nie możesz zrobić bez niego? Zdobyłeś Nową Ziemię, Cassidę i Newtona – wszystko co chciałeś – bez niego. Ale zachowujesz się, jakbyś właśnie stracił... sama nie wiem. Czego tak bardzo w nim poszukujesz? Bleys nie poruszył się. Wzrok miał utkwiony wyłącznie w gwiazdach. _ – Przyjaciela – odpowiedział. Kolejny tom nosi tytuł „Gildia Orędowników”