DeMille Nelson - Słowo honoru
Szczegóły |
Tytuł |
DeMille Nelson - Słowo honoru |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
DeMille Nelson - Słowo honoru PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie DeMille Nelson - Słowo honoru PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
DeMille Nelson - Słowo honoru - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
NELSON DEMILLE
SŁOWO HONORU
Przełożyła Dorota Malinowska
AMBER
Strona 3
Pragnę podziękować Tony’emu Gleasonowi za jego uwagi na temat prawa wojskowego,
Reidowi Boatesowi za sugestie edytorskie i Nickowi Ellisonowi za stałą pomoc. Za
nieustanne wsparcie bardzo dziękuję Kathleen Haley. Dziękuję również sierżant Susan
Rueger z Fortu Hamilton i doktorowi Russellowi Gilmore’owi, dyrektorowi Muzeum
Obrońców Portu. A także Danielowi Barbiero, służącemu nadal w piechocie morskiej. A
moich ludzi z Kompanii Delta, Pierwszego Batalionu Ósmej Kawaleryjskiej,
najserdeczniej pozdrawiam.
Strona 4
Strona 5
CZĘŚĆ I
Łatwiej jest znaleźć fałszywych świadków przeciwko cywilowi niż kogoś chętnego do
mówienia prawdy obciążającej honor żołnierza.
Juvenal
Rozdział 1
Ben Tyson złożył „Wall Street Journal” i wlepił wzrok w okno pędzącego pociągu
podmiejskiego. Za szybą przesuwały się szpetne domki typowe dla Queens. W jasnym,
majowym, porannym słońcu wyglądały prawie malowniczo.
Tyson zerknął na siedzącego po przeciwnej stronie mężczyznę. John McCormick był
jego sąsiadem i znajomym. Czytał książkę w twardej okładce, Benowi udało się
odcyfrować tytuł: „Hue: Zagłada miasta”.
McCormick przewrócił stronę, wracając do jakiegoś wcześniejszego fragmentu,
podniósł na chwilę głowę i niespodziewanie spotkał się wzrokiem z Tysonem. Pospiesznie
spuścił oczy na książkę.
Bena ogarnęło nagle złe przeczucie. Przyjrzał się uważniej okładce. Widniała na niej,
zabarwiona czerwienią, fotografia starożytnego, cesarskiego miasta Hue, oglądanego pod
niewielkim kątem z powietrza. Zabudowania rozciągały się po obu stronach spływającej
czerwienią rzeki Perfume, ze zburzonymi mostami, których resztki sterczały z wody.
Ogromne czarne i czerwone słupy dymu wznosiły się nad płonącym miastem, a słońce,
połowa szkarłatnej kuli, widoczne nad odległym Południowochińskim Morzem,
podkreślało kontury budynków cesarskiego pałacu, wysokie ściany i wieże cytadeli oraz
wznoszące się iglice katolickiej katedry. Niezwykły obraz, pomyślał Tyson. No tak. Hue.
- Dobra książka? - zapytał.
McCormick podniósł wzrok z udaną obojętnością.
Strona 6
- Niezła.
- Czy znalazło się tam parę łaskawych słów na mój temat?
John wahał się przez moment, ale wreszcie bez słowa wręczył Tysonowi otwartą
książkę.
Ben czytał:
Szesnastego dnia bitwy o Hue, piętnastego lutego, amerykański pluton zwiadowczy
został przygwożdżony ogniem nieprzyjaciela na zachodnich rubieżach miasta. Pluton był
częścią Kompanii Alfa, Piątego Batalionu Siódmego Pułku Kawalerii, Pierwszej Dywizji
Kawalerii Powietrznej. Z historycznego punktu widzenia Siódmy Pułk Kawalerii był tym
pechowym pułkiem dowodzonym przez generała Custera pod Little Big Horn.
Pluton strzelców, który znalazł się pod obstrzałem, dowodzony był przez
dwudziestopięcioletniego absolwenta Auburn, porucznika Benjamina J. Tysona z Nowego
Jorku.
Tyson wpatrywał się w otwartą książkę, nie czytając dalej. Po chwili podniósł wzrok na
wyraźnie zakłopotanego McCormicka, po czym wrócił do czytania.
Opis tego, co wydarzyło się pamiętnego ranka, oparty jest na relacjach dwóch członków
plutonu Tysona, których w dalszej części będziemy nazywać szeregowcem X i specjalistą
czwartego stopnia Y. Historię tę, dotychczas nigdy nie opowiadaną, po raz pierwszy ujawniła
mi zakonnica, w której żyłach płynie mieszana krew francusko-wietnamska, siostra Teresa.
Dalsze szczegóły dotyczące źródeł, z których korzystałem, znajdują się na końcu rozdziału.
Ben zamknął oczy. Z ciemności wyłoniła się postać ubranej na biało Eurazjatki, ze
srebrnym krzyżem wiszącym pomiędzy piersiami. Jej ciało było pełniejsze niż normalnie
u Wietnamek, a długie, ciemne włosy lekko falowały. Miała wydatne kości policzkowe i
migdałowe oczy, dziwnie jasne, a na jej nosie leciutko zaznaczały się piegi. Twarz, którą
widział oczami wyobraźni, uśmiechnęła się nieoczekiwanie i to ją całkowicie odmieniło.
Nagle rysy stały się wyraźnie galickie. Usta w kształcie łuku Kupidyna rozchyliły się i
usłyszał łagodny glos: „Tu es un homme interessant”. „Et tu, Terese, es une femme
interessante”.
Strona 7
Tyson otworzył oczy. Znowu spojrzał w książkę.
Nieprzyjaciel zaatakował ludzi Tysona ze stojącego w pobliżu, niewielkiego, francuskiego
szpitala o nazwie Hópital Misericorde. Szpital, prowadzony przez Katolicką Agencję Pomocy,
wywiesił dwie flagi: Czerwonego Krzyża i Vietcongu.
Strzelanina rozpoczęła się tuż przed dwunastą. Pluton błyskawicznie zaległ, nie było
rannych. Po pięciu minutach nieprzerwanego ognia wróg zakończył natarcie i zaczął
wycofywać się w kierunku miasta.
Ktoś ze szpitala wywiesił na pierwszym piętrze białe prześcieradło, co oznacza albo
poddanie, albo miejsce zupełnie „czyste”. Widząc je porucznik Tyson rozkazał swemu
plutonowi zająć szpital i okoliczne budynki. Jednakże wróg pozostawił za sobą przynajmniej
jednego snajpera, zaczajonego na dachu szpitala. Zaczął on strzelać, kiedy żołnierze podeszli
bliżej. Zabił jednego Amerykanina, szeregowca Larry’ego Cane’a i ranił jeszcze dwóch,
sierżanta Roberta Moody’ego i szeregowca Arthura Petersona. Prawdopodobnie przy
którymś z okien czaił się też drugi snajper.
Tyson znowu przerwał lekturę, powracając myślą do tamtych chwil w 1968 roku. Był to
jeden z najgorszych dni zmasowanego ataku wroga, który rozpoczął się wraz z początkiem
księżycowego roku, obchodzonym jako święto Tet. Początkiem Roku Małpy.
Wyraźnie pamiętał niebo, tak czarne od dymu, że gdyby nie zimny deszcz spadający z
góry wraz z popiołem, nie wiedziałby, jaka jest pogoda.
Słyszał stały łoskot pociągu, wytrwały łomot moździerzy i niedbałe staccato
automatycznej broni.
Gdy teraz pociąg wydał przeciągły gwizd na krzyżówce, Tyson z przerażającą jasnością
przypomniał sobie ścinający krew jęk nadlatujących rakiet, eksplodujących potem z taką
siłą, jakby nastąpiło trzęsienie ziemi. Potrzeba było dobrych paru chwil, by uświadomić
sobie, że się jeszcze żyje.
A trupy, przypominał sobie, trupy leżące wszędzie. Nie do uwierzenia. Wioski były
wprost zaścielone nadpalonymi zwłokami. Ludzie zajmujący się zbieraniem poległych
pracowali w maskach gazowych i gumowych rękawiczkach. Zabierali tylko ciała
Amerykanów, resztę układali w stosy, polewali benzyną i podpalali. Pogrzebowe stosy,
skwierczący tłuszcz i czaszki szczerzące zęby. Wciąż czuł zapach palących się włosów
ludzkich.
Przypomniał sobie słowa kapitana Browdera, dowódcy jego kompanii: „Żywi są tu w
Strona 8
mniejszości”. A sam Browder do większości dołączył wkrótce potem.
Śmierć, tak to pamiętał, była wszechobecna w tym ponurym, umierającym mieście, w
lodowatą, deszczową zimę. Zarówno cywile, jak i żołnierze przestali z nią walczyć. Ludzie,
kierowani instynktem, kryli się, ale w ich oczach nie widać było wiary w przyszłość: Hue:
Zagłada miasta. Hue: Miasto śmierci. Nic dziwnego, pomyślał, że wszyscy tam
oszaleliśmy.
Wrócił wzrokiem do książki. Przerzucił parę stron i przeczytał przypadkowy fragment:
Francuska pielęgniarka, Marie Broi, usiłowała powstrzymać Amerykanów, by nie zabijali
rannych żołnierzy, ale otrzymała cios kolbą.
Australijski lekarz, Evan Dougal, zaczął obrzucać żołnierzy obraźliwymi przekleństwami.
Wszyscy byli pod wpływem ogromnego stresu, choć trafniejsze byłoby stwierdzenie, że
zachowywali się histerycznie.
Nagłe, zupełnie bez ostrzeżenia, jeden z amerykańskich żołnierzy wystrzelił z karabinu
maszynowego. Doktor Dougal padł odrzucony siłą serii na drugą stronę pomieszczenia.
Specjalista czwartego stopnia opisuje to następująco:
- Osuwał się na podłogę, trzymając rękami za brzuch. Biały fartuch stawał się czerwony, a
twarz - coraz bardziej biała.
W sali szpitalnej, gdzie przed chwilą rozbrzmiewał potworny zgiełk, zrobiło się nagle
bardzo cicho, słychać było tylko jęki umierającego doktora Dougala. Szeregowiec X pamięta
zawodzenie i płacz dochodzące z oddziału dziecięcego i położniczego.
Nie jest zupełnie jasne, co nastąpiło potem, ale najwyraźniej niektórzy ludzie z plutonu
Tysona uznali, że najlepiej będzie nie zostawiać żadnych świadków morderstwa na białym
człowieku. Rozkazano lekarzom, pielęgniarkom i zakonnicom zebrać się w jednym pokoju
operacyjnym i…
- Jamaica! - wykrzyczał nazwę stacji konduktor. - Przesiadka do Nowego Jorku. Pociąg
jedzie dalej do Brooklynu.
Tyson zamknął książkę i wstał. McCormick siedział nadal.
- Chcesz ją pożyczyć? - zapytał po chwili wahania.
- Nie.
Strona 9
Tyson przeszedł na drugi peron, z którego odjeżdżał jego pociąg. Zastanawiał się,
dlaczego musiało się to zdarzyć w taki słoneczny dzień.
Rozdział 2
Tyson spoglądał przez okno swego gabinetu na znajdującą się dwadzieścia osiem pięter
niżej Park Avenue. Oto jedna z wersji american dream, pomyślał. Biuro niczym mostek, z
którego kapitanowie przemysłu i handlu kierują każdego dnia w tygodniu, od dziewiątej
do piątej, bitwą przeciwko rządom, klientom, obrońcom środowiska i wielu innymi.
Po przyjeździe do pracy stwierdził, że nie ma dziś szczególnej ochoty do walki. Ale
powodowany rozsądkiem nie dywagował długo nad tym odkryciem. Świat zmienił się dla
niego gdzieś pomiędzy Hollis a Jamaica Station.
- Czy dokończy pan ten list? - zapytała panna Beale, jego sekretarka.
Tyson odwrócił się od okna i spojrzał na siedzącą kobietę.
- Niech pani sama to zrobi.
Panna Beale wstała, przyciskając notatnik do obfitego biustu.
- Dobrze się pan czuje?
Ben spojrzał jej prosto w oczy. Panna Beale, jak wiele sekretarek, była wyczulona na
słabości szefa. Drobna niedyspozycja nie stanowiła groźby. Jednak poważniejsza mogła
pociągnąć za sobą utratę pracy ich obojga.
- Jasne, że nie - odparł. - Chyba nie wyglądam dobrze, prawda?
Przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć, wreszcie wykrztusiła:
- Nie… pan… ja chciałam…
- Proszę odwołać moje spotkanie podczas lunchu i wszystkie sprawy popołudniowe.
- Nie będzie pana przez cały dzień?
Strona 10
- To możliwe.
Panna Beale odwróciła się i odeszła.
Tyson rozejrzał się wokół. Ciekawe, na jaki kolor malowano biura, zanim odkryto beż?
Otworzył szafę i spojrzał na własne odbicie w lustrze. Mierzył dobrze ponad metr
osiemdziesiąt i trzymał się nieźle. Obciągnął szarą marynarkę w drobne prążki i poprawił
krawat, palcami przeczesał włosy o barwie piasku. Stanowił wręcz modelowy okaz
urzędnika na wysokim stanowisku, a każda armia tego świata uznałaby go za oficera i
dżentelmena.
Z badań nad czynnikami wpływającymi na sukces w interesach wynikało, że częściej
udawało się ludziom wysokim. A jednak prezes jego spółki miał jakieś sto pięćdziesiąt
sześć centymetrów wzrostu. Prawdę mówiąc, znakomita większość ludzi zajmujących
wysokie stanowiska zarówno w jego departamencie, jak i w centrali nie osiągnęła stu
siedemdziesięciu centymetrów. I nic dziwnego, pomyślał. Wszyscy oni byli Japończykami.
Zamknął szafę i podszedł do biurka. Usiadł i bezmyślnie upił nieco zimnej kawy. Jego
błądzący wzrok zatrzymał się na papierze firmowym. Peregrine-Osaka. Kiedy Peregrine
Electronic Aviation zostało połknięte przez Osakę, Tyson nie był tym szczególnie
zachwycony i przez następne dwa lata nic nie wpłynęło na zmianę jego stanowiska.
Powtarzał sobie, że nie jest rasistą, a jednak czuł się niezręcznie, spoglądając w dół na
pana Kimurę, kiedy rozmawiali ze sobą, a gdy zwracano się do niego Ty-sun, drażniło to
jego ucho.
Japończycy byli subtelni i nie narzucali swojej obecności. Mimo to w jakiś dziwny
sposób potrafili rządzić żelazną ręką. Tyson, nie proszony, usunął ze ścian biura pamiątki
wojenne: wezwanie do wojska, pochwały i zdjęcia - objets de guerre, które dobrze
wpływały na klientów z Ministerstwa Obrony. Dawny właściciel i założyciel Peregrine,
Charlie Stutzman, patrzył na nie przychylnym okiem, ale pod nowymi rządami przestały
pasować do atmosfery biura. Do domu powędrowała również fotografia ojca w mundurze
lotnika. Jego Grumman Hellcat widoczny był w tle na pokładzie lotniskowca Lexington, a
na kadłubie samolotu widniały namalowane trzy wschodzące słońca. Trzech zabitych
Japończyków.
Pan Kimura pewnego dnia długo i uważnie przyglądał się zdjęciu, ale nic nie
powiedział. Tyson odczekał tydzień, żeby uratować twarz, a potem zdjął je.
Teraz wstał, wziął swą cienką teczkę i wyszedł z biura. Przechodząc koło panny Beale,
czuł na sobie jej zatroskane spojrzenie.
Strona 11
Rozdział 3
Ben Tyson szedł na wschód Czterdziestą Drugą Ulicą. Koło Dworca Centralnego
zobaczył małą księgarenkę. Na stojaku oznaczonym szyldem NOWOŚCI leżał pokaźny
stos książek z tytułem, którego szukał. Czerwono-czarno-białe grzbiety wydawały się
rzucać mu wyzwanie. Sięgnął po jeden egzemplarz i przekartkował go.
Tekst uzupełniały zdjęcia, a co kilka rozdziałów dołączono również klasyczne,
wojskowe sztabówki z planem Hue i okolic. Książka otworzyła się sama na stronie
tytułowej i Tyson zauważył na niej autograf Andrew Picarda.
- Był tu wczoraj.
Ben podniósł wzrok i zobaczył młoda kobietę w dżinsach i podkoszulku z napisem:
NOWY JORK TO ŚWIAT KSIĄŻKI.
- Dostaliśmy je dopiero w zeszłym tygodniu - mówiła dalej. - Kupił dla mnie jedną
książkę i podpisał ją. Zaczęłam ją czytać wczoraj wieczorem. Próbuję przynajmniej
przeglądać najważniejsze tytuły, jakie do nas trafiają.
Tyson kiwnął głową.
- Ta pokazuje wielką bitwę widzianą oczami małych ludzi - ciągnęła przyglądając mu
się uważnie. - Był tam pan? To znaczy w Wietnamie?
- Całkiem możliwe - odpowiedział.
- No cóż, mogę ją panu spokojnie polecić, warto przeczytać… szczególnie jeśli pan tam
był. Ja wolę inną literaturę.
- Zdaje się, że jest tam coś o masakrze francuskiego szpitala - odezwał się Tyson.
Skrzywiła się.
- Tak. Odrażające. - Przez chwilę zastanowiła się. - Jak mogliśmy zrobić coś takiego?
Tyson zauważył, że użyła pierwszej osoby liczby mnogiej. Młodzi czuli się
odpowiedzialni za zbrodnie rządu i wojska.
- To było tak dawno - powiedział. - Wezmę książkę.
Doszedł do skrzyżowania Czterdziestej Drugiej z Drugą i wkroczył w progi irlandzkiego
Strona 12
baru powiększonego do skali amerykańskiej. Kiedy jego oczy oswoiły się z półmrokiem,
podszedł do długiego kontuaru i usiadł na wolnym stołku. Klientelę baru stanowiła
mieszanina obcokrajowców z pobliskiej Organizacji Narodów Zjednoczonych,
dziennikarzy z „Daily News”, którego budynki mieściły się po drugiej stronie ulicy, i
niedouczonych literatów, których obecność tutaj zawsze dziwiła właścicieli, ponieważ nie
zachęcali tego typu gości. W takim miejscu rzadko trafiał się jakiś biznesmen i była
niewielka szansa, że spotka kogoś znajomego. Jeden z właścicieli, Dan Ryan, powitał go
serdecznie.
- Ben, jak się z tobą życie obchodzi?
Tyson rozważył kilka możliwych odpowiedzi, z których wybrał:
- Nie najgorzej.
Dan zamówił dla niego dewara z wodą, życząc przy tym szczęścia zgodnie ze zwyczajem
irlandzkich barmanów.
- Slainte - odparł Ben, unosząc szklankę.
Kiedy Ryan odsunął się, by przywitać kolejnych nowo przybyłych, Tyson po raz
pierwszy od chwili, kiedy otworzył książkę Picarda, pomyślał o swojej żonie. Marcy nie
była typem towarzyszki życia, którą chętnie prezentuje się w telewizyjnych
wiadomościach, lojalnie trwając u boku męża, człowieka na wysokim stanowisku,
oskarżonego w jakimś momencie kariery o korupcję, przywłaszczenie mienia lub dewiacje
seksualne. Była ona przede wszystkim sobą i innych ostrożnie obdarzała zaufaniem.
Trudno ją również było nazwać dobrą żoną dyrektora spółki. Prawdę mówiąc, sama
osiągnęła wiele i miała własny rozum. Zawsze zdecydowanie sprzeciwiała się wojnie, armii
i wszystkiemu, co nie pasowało do jej własnego, centrolewicowego spojrzenia na świat. I
taka pozostała. Ben nie miał wątpliwości, jaka będzie jej reakcja na książkę.
Wyjął ją z teczki. Położył na barze i przerzucił pospiesznie interesujący go rozdział, nie
mając już ochoty na dalsze czytanie, jak ktoś, kto otrzymał list lub telegram
zawiadamiający o śmierci. Z każdej strony wyzierało jego własne nazwisko: pluton
Tysona, porucznik Tyson, ludzie Tysona, radiooperator Tysona…
Zamknął książkę, dokończył drinka i zamówił następnego. Po jakimś czasie otworzył ją
znowu, w miejscu, gdzie zagiął się róg, i przeczytał fragment:
Kiedy pluton zbliżył się, ktoś ze szpitala wywiesił trzy sprzeczne ze sobą znaki: flagę
Vietcongu, Czerwonego Krzyża i białe prześcieradło. To ostatnie mogło wprowadzić w błąd,
sugerując bezpieczeństwo, kiedy przechodzili przez otwartą przestrzeń przed budynkiem.
Nagle rozległy się strzały. Larry Cane zginął na miejscu. Moody i Peterson zostali zranieni.
Strona 13
Reszta plutonu zdołała się ukryć i odpowiedziała ogniem.
Rana Moody’ego była powierzchowna, za to stan Petersona - krytyczny. Morale plutonu,
nie najlepsze od początku, ucierpiało jeszcze bardziej. Poczuli się bezradni, pełni bezsilnej
nienawiści i oszukani.
Tyson zgodził się z tym. Tak, to był trafny opis. Nienawiść i bezsilność. Zostali
wystawieni do wiatru. Nie tylko przez wroga, ale także przez własnych dowódców
siedzących gdzieś w sztabie lub w Waszyngtonie. I szukali czegoś lub kogoś, żeby się
odegrać. Patrząc z perspektywy czasu Tyson zdał sobie sprawę, że ludzie w szpitalu nie
mieli cienia szansy na przeżycie.
Przerzucił stronę.
Po wkroczeniu do szpitala Tyson zażądał natychmiastowego opatrzenia jego dwóch
rannych.
Komendant szpitala, Francuz dr Jean Monteau, posługując się niezłą angielszczyzną
wyjaśnił dość kategorycznie, że w szpitalu jest zbyt wielu pacjentów, a za mało personelu i
lekarstw, by zajmować się tymi, którzy i tak umrą - jak Peterson, lub którym niepotrzebna
jest natychmiastowa pomoc, jak w przypadku Moody’ego. Po tej przemowie doktor
Monteau odwrócił się tyłem do Tysona i zajął żołnierzem Vietcongu, którego ramię
rozharatał szrapnel, co zaliczało go najwyraźniej do kategorii osób, które mogły otrzymać
pomoc.
Dr Monteau być może stawiał trafne diagnozy lekarskie, jednak jego ocena sytuacji nie
mogła być gorsza.
Tyson oderwał wzrok od książki. Masz absolutną rację, Picard. Próbował przypomnieć
sobie twarz doktora Jeana Monteau, ale widział tylko karykaturę małego, aroganckiego
Francuza. Na pewno, pomyślał, jest to mechanizm obronny mojego mózgu,
usprawiedliwianego to, co się stało. Prawdziwy doktor Monteau zwracał się do mnie
grzecznie i z godnością. To, co uznałem wtedy za zbyt apodyktyczny sposób zachowania,
nie było niczym innym jak zmęczeniem. Przemyślał jeszcze raz. Nie, Monteau był
niewątpliwie aroganckim skurwielem. Ale nie zasługiwał, żeby za to umrzeć. Ben
zakołysał drinkiem i przeczytał kolejny przypadkowy fragment:
Strona 14
Jak już wspomniałem wcześniej, pluton Tysona działał niezależnie od reszty kompanii już
ponad tydzień. W czasie poprzednich szesnastu dni ofensywy poniósł spore straty. Z
pierwotnego stanu czterdziestu mężczyzn pozostało dziewiętnastu. Przed opisywanym
wypadkiem szli bez wytchnienia i prowiantu pełne siedem dni.
Nie podaję tych faktów, żeby wytłumaczyć i umniejszyć tragedię, która wydarzyła się
potem. Opowiadam po prostu, jak do tego doszło. Niewątpliwie bywali w przeszłości
żołnierze bardziej zmęczeni, spragnieni wygód, osłabieni w obliczu wroga i w ogóle wobec
okrucieństw wojny niż ten nieszczęsny pluton, bez wracania do…
Tyson zatrzasnął książkę. Zapalił papierosa i patrzył na smugę dymu wznoszącą się w
górę. Potem gwałtownym ruchem odwrócił książkę i przyjrzał się zdjęciu Andrew Picarda.
Było dziwnie zamglone, ale zobaczył profil brodatego mężczyzny, mniej więcej w swoim
wieku, ubranego w jasną koszulę z militarnymi w stylu pagonami. Zdjęcie przecinały
jakieś linie, po chwili dostrzegł, że są to nazwiska. Nagle zdał sobie sprawę, że fotografia
przedstawia obraz Picarda odbity w ciemnej, lśniącej tafli czarnego granitu. Był to stojący
w Waszyngtonie pomnik ku czci poległych w Wietnamie.
Tyson przez jakiś czas wpatrywał się w to dziwne zdjęcie, odczytywał nazwiska
poległych wyryte w czarnej płycie poprzez lustrzane odbicie Picarda, poprzez czas i
przestrzeń. Armia zmarłych.
Otworzył książkę, by przeczytać na wewnętrznej części obwoluty krótką biografię
autora:
Andrew Picard ukończył uniwersytet w Yale. Służył w marynarce jako oficer
polityczny. Przebywał w Wietnamie, w Hue podczas ofensywy Tet. Żyje i pracuje w
Sag Harbor na Long Island.
Tyson kiwnął głową. Yale. Prawdopodobnie trafił do szkoły oficerskiej tuż po
otrzymaniu dyplomu, ale udało mu się zadekować na posadce oficera politycznego i nie
musiał prowadzić piechoty w ogień.
Sag Harbor. Małe miasteczko na północ tuż za Hamptons. Ben wynajmował tam kilka
lat temu letni dom. Przypominał sobie jak przez mgłę skrzynkę na listy przy drodze, którą
często chadzał, z nazwiskami Picard Wells, ale nie mógł sobie uzmysłowić dokładnie, w
którym to było miejscu. Najwyraźniej drogi życia jego i pana Picarda dążyły ku sobie, nie
przecinając się: w 1968 roku w Hue, potem latem siedemdziesiątego szóstego i ostatnio w
księgarni na Czterdziestej Drugiej. Widocznie pisane im było się spotkać.
Strona 15
Popijając swoją trzecią szkocką, Tyson przypomniał sobie wydarzenie sprzed prawie
dwóch lat. Do jego domu zadzwonił mężczyzna i powiedział, że zbiera materiały do książki
o Wietnamie. Ben starał się być możliwie mało pomocny, usiłując przy tym nie wydać się
jawnie niegrzecznym. Parę tygodni później mężczyzna zadzwonił ponownie. Tyson rzucił
słuchawkę. Andrew Picard. Tyson kiwnął głową, wiedząc już, kto do niego dzwonił.
Przekartkował książkę, zatrzymując się przy stronach ze zdjęciami. Były to typowe
portrety dowódców wojskowych: z jednej strony Amerykanów i ich
południowowietnamskich sojuszników, z drugiej Vietcongu i Wietnamu Północnego. Jak
ulotki zachęcające do przyjścia na mecz piłkarski, pomyślał.
Potem następowały zdjęcia z rodzaju szokujących: porozrzucane zwłoki, samochody
wypełnione trupami, klęczący ludzie szlochający nad bezwładnymi ciałami, groteskowe
rany, a wreszcie zbiorowy grób. Wszystkie były czarno-białe. Pomyślał, że niesłusznie.
Przecież to druga wojna światowa była czarno-biała. Ta natomiast - w kolorze.
Przestał przewracać kartki i zapatrzył się w zdjęcie zajmujące pół strony. Wokół wraka
uzbrojonej amfibii wroga stali żołnierze Pierwszego Plutonu, Kompanii Alfa, Piątego
Batalionu Siódmej Kawaleryjskiej. Było ich prawie czterdziestu. Zdjęcie zbiorowe zrobione
jeszcze przed Tet, zanim śmierć zabrała prawie połowę z nich.
Wyglądali, pomyślał, na bandę zarozumialców, aroganckich i niesympatycznych.
Wrażenie takie potęgowały ich pozy. Ale pamiętał, że to zdjęcie zrobiono w grudniu 1967
roku w okolicach Gwiazdki - jeszcze przed fatalnym trzydziestym stycznia 1968 roku,
kiedy Kompania Alfa straciła jedną trzecią ze swych ludzi w wiosce Phu Lai.
Grudzień, pomyślał, był dobrym miesiącem. Deszcze nie padały tak rzęsiście, wiał
cieplejszy wiatr, słońce nie było zbyt bezlitosne. W grudniu straty wynosiły zero, za to oni
mieli na swoim koncie parę drobnych zwycięstw. Gwiazdka, choć nie rodzinna, była
przynajmniej bezkrwawa. Stąd zadowolone z siebie miny mężczyzn Pierwszego Plutonu
Kompanii Alfa.
Tyson zobaczył samego siebie opartego o wieżyczkę, pojazdu. Książę wojny na szczycie
zniszczonej blanki zamku podbitego wroga w otoczeniu zwycięskich wasali.
Przyjrzał się uważniej twarzom. Mógł wskazać tych, których czekała śmierć lub rany.
Wpatrywał się ż intensywnością człowieka powracającego do zdjęć kolegów ze szkolnej
ławy tuż przed spotkaniem klasy po latach.
Zamknął książkę i wsunął ją do teczki. Podniósł szklankę i zauważył, jak drży mu ręka.
Odstawił drinka i odetchnął głęboko.
Skierował się do drzwi, wyszedł na jasny dzień i ruszył chodnikiem. Zanim dotarł do
Piątej Alei, powrócił myślami do teraźniejszości. Rozważał konsekwencje wystawienia się
Strona 16
pod publiczną ocenę. Przez chwilę zastanawiał się, co zrobi on sam, jego rodzina,
przyjaciele. Jak zaważy to na jego karierze.
W tym momencie niebezpieczeństwo wydawało się nierealne i odległe, ale właśnie
dlatego było tak groźne: nie można się było z nim zmierzyć twarzą w twarz. Na początku
bezcielesne, ale kiedy tracisz czas, udowadniając, że nie istnieje, nabiera kształtu, a potem
otacza cię jak mur.
To przypomina, pomyślał, dżunglę, która nagle wycisza się w nocy. Tam nic nie ma.
Potem nagle bambus skrzypnie na wietrze. Ale przecież nie ma wiatru. Cień księżyca
przesunie się, ale przecież nie ma ani księżyca, ani chmur, które dawałyby cień.
I nagle, pomiędzy dwoma przyspieszonymi uderzeniami serca, pojawi się cichy cień,
czarna postać pośród czarnej nocy i twoje wymyślone bezpieczeństwo przestaje w jednej
chwili istnieć.
Tyson stanął i wytarł spocone czoło. Rozejrzał się, jakby pragnąc sprawdzić, że stoi na
chodniku w Nowym Jorku. Potem znowu wrócił myślą do tamtego deszczowego poranka
w Hue. Wydawało się, że wszystko, co tam zaszło, zdarzyło się na innej planecie, w innym
życiu albo innej osobie. Tamten Ben Tyson, pomyślał, miał dwadzieścia pięć lat, nie był
żonaty, nigdy nie trzymał w ramionach niemowlęcia ani nie widział trupa w innym
miejscu niż dom pogrzebowy. Tamten Ben Tyson miał dość niewyraźne pojęcie na temat
miłości, nienawiści, tragedii, współczucia czy nawet moralności. Nic podczas jego
bezpiecznego amerykańskiego życia nie przygotowało go na to, co się miało zdarzyć 15
lutego 1968 roku w Hue.
Teraz jednak nasuwa się pytanie: Czy dziś jest przygotowany, żeby ponieść
konsekwencje tamtego dnia?
Rozdział 4
Ben Tyson złapał pociąg o trzynastej czterdzieści na Penn Station. Usiadł w przedziale
dla palących.
Pociąg przejechał ciemnym tunelem pod Manhattanem, pokonał East River, a wreszcie
wydobył się na światło dzienne w Queens.
Na Jamaica Station informacje dotyczące kierunków jak zwykle były błędnie
poustawiane i musiał chwilę poświęcić na odszukanie odpowiedniego peronu, zanim
Strona 17
wsiadł do swego pociągu.
Dwadzieścia dwie minuty później Tyson wysiadł na zalany słońcem peron stacji w
Garden City, w pobliżu niezwykłego budynku dworcowego.
Czuł zapach kwiatów przedzierających się kolorowymi plamami przez podkłady
kolejowe. Z nawyku skierował swe kroki w stronę domu, potem zawrócił i ruszył po
wznoszącej się platformie do centrum miasteczka. Wszedł po małych schodkach i przeciął
Hilton Avenue.
Uświadomił sobie, że w powszedni dzień nie był tu od dobrych paru lat. Dzieci szły
albo jechały na rowerach ze szkoły, matki prowadziły wózki, ulicą sunął sznur
samochodów dostawczych - działo się to wszystko, co powinno się dziać w podmiejskim
osiedlu w zwykły dzień. W znajomych miejscach, gdzie spędził dzieciństwo, czuł się
prawie obcy.
Zatrzymał się przed charakterystycznym ceglanym budynkiem, o oknach w kształcie
łuków. Stuletni dom służył kolejno za stajnię, szkołę podstawową i magazyn. Teraz było to
siedlisko notariuszy, jakby wyjętych z powieści Dickensa, spędzających swe dni nad
przeróżnymi umowami i testamentami. Tyson wszedł do biura na parterze. Poczekalnia
świeciła pustką.
Przełożył teczkę do lewej ręki. Świadomość, że ma w niej książkę, doskwierała mu,
jakby to był jakiś guz, świeżo powstały, właśnie odkryty i oczekujący na diagnozę.
W odległych drzwiach pojawiła się kobieca postać.
- Czym mogę panu służyć?
- Nazywam się Ben Tyson. Przyszedłem, żeby zobaczyć się z panem Sloanem.
Kobieta uśmiechnęła się w przebłysku rozpoznania, jeśli nie twarzy, to przynajmniej
nazwiska. Jak większość związków Tysona z ludźmi jego kontakt z sekretarką Phillipa
Sloana był tylko telefoniczny.
- Jestem Ann. Proszę usiąść.
Znikła, by pojawić się w parę minut później ze swym pryncypałem. Sloan był
mężczyzną koło pięćdziesiątki, ubranym w typowy urzędniczy garnitur, buty bez
sznurowadeł i klubowy krawat w kolorach, które nigdy do niczego nie pasowały. Powitał
Bena hałaśliwie, po czym powiedział:
- Zupełnie zapomniałem, że umawialiśmy się - odegrał komedię, przerzucając strony
księgi, w której sekretarka notowała jego spotkania.
Strona 18
Tyson ruszył w kierunku biura.
- To nie zajmie ci dużo czasu, Phil.
Prawnik rzucił sekretarce zaskoczone spojrzenie i ruszył za gościem. Poprowadził go
do biblioteki.
- W gabinecie mam klienta.
Tyson usiadł przy długim stole patrząc na ścienne regały pełne książek. „Corpus Juris
Secundum”. Prawo rolne, skodyfikowane i z indeksami, ze wszystkimi dręczącymi
szczegółami i zwykłą prozą uprawnień i obowiązków niezwykle bezprawnego
społeczeństwa.
Wyjął z teczki książkę i położył ją na mahoniowym blacie, otwierając od razu na
właściwej stronie. Popchnął ją w stronę Sloana. Adwokat zerknął na kartę tytułową i
zaczął czytać.
Tyson zapalił papierosa i zagapił się w odległą ścianę.
Po pewnym czasie Sloan podniósł wzrok znad książki. Jego twarz pozostała bez
wyrazu.
Ponieważ wszystko wskazywało, że nie ma zamiaru się odezwać, Tyson poinformował
go:
- John McCormick pokazał mi ją dzisiaj w pociągu.
Prawnik skinął głową w sposób, który nic nie oznaczał.
Tyson nie przepadał szczególnie za swoim adwokatem. Ale ojciec Sloana zajmował się
sprawami jego rodziny przez całe lata i to, że Phil Sloan przejmie jego rolę w stosunku do
Bena, wydawało się po prostu naturalne. A prawnik, choć nie był zbyt lubiany, ze swych
obowiązków wywiązywał się dobrze. Tyson wstał.
- Chciałem cię tylko poinformować, zanim dowiesz się w jakiś inny sposób. Jeśli coś
się będzie działo dalej, zawiadomię cię również.
Adwokat zawahał się, wreszcie wskazując ręką krzesło powiedział:
- Usiądź, Ben. Mam jeszcze parę minut.
Na pewno masz, niech cię diabli, pomyślał Tyson. To jest dla ciebie szansa, o jakiej
śniłeś latami.
Sloan zaczął niezwykle przejętym tonem:
Strona 19
- No cóż, to ryzykowna sprawa. - Zastanowił się przez chwilę, a potem dodał: - Mam
nadzieję, że podasz go do sądu.
Tyson słuchał go tylko jednym uchem.
- Czy ja również mogę zostać oskarżony? - wyrwało mu się nagle.
Prawnik milczał wpatrując się w niego.
- To zależy - odparł wreszcie.
- Od czego?
- Oczywiście od tego, czy są dowody potwierdzające historię opisaną w książce. -
Zamilkł na chwilę. - Czy mógłbyś usiąść, Ben? Pozwól mi przejrzeć to jeszcze raz.
Tyson usiadł.
Sloan przeczytał tekst na okładce, źródła, na które powoływał się autor, i informacje
dotyczące wydawcy. Podniósł wzrok.
- Wydawca znany. Autor też zdaje się wiarygodny. Książka ma przypisy i bibliografię.
Wygląda na kawał porządnej roboty.
Tyson wzruszył ramionami.
- Zrozum, Ben - powiedział adwokat - to jest rozmowa między nami. - Wziął głęboki
wdech. - No?
Tyson zawahał się.
- Posłuchaj, chcę się tylko dowiedzieć od ciebie, czy ja… czy ludzie, którzy służyli w
moim plutonie… mogą zostać postawieni przed sądem? - zapytał.
- Pod jakim zarzutem? - głos Sloana stracił całą łagodność. - Nie odpowiedziałeś na
moje pytanie.
- Za morderstwo!
Prawnik opadł na fotel i przez chwilę się zastanawiał.
- W przypadku morderstwa nie stosuje się przedawnienia - wydusił wreszcie z siebie.
Tyson spojrzał na niego zniecierpliwiony.
- Jednak musiałbyś stanąć przed sądem wojskowym - dokończył adwokat.
Strona 20
- To znaczy?
- Musieliby cię powołać znowu do wojska.
Tyson kiwnął głową. - Czy mogą to zrobić?
- To nie takie proste - Sloan pokiwał głową. - A w przeciwnym razie żaden cywilny sąd
nie jest w stanie cię ruszyć. Widzisz, stąpasz po kruchym lodzie. Ale ważne jest jedno,
może cię skazać tylko amerykański sąd wojskowy, żaden inny. Były już takie sprawy.
- Nie wątpię. - Tyson przez chwilę zastanawiał się. - Dobrze, rozważmy najgorszy
scenariusz. Biorą mnie z powrotem. I co wtedy?
- Kluczowa sprawa to świadkowie. Czy jest ktoś w twojej jednostce, kto świadczyłby
przeciwko tobie?
- Najwyraźniej tak.
Adwokat pokręcił głową.
- Rozmowa z pisarzem to nie to samo, co zeznawanie przed sądem wojskowym.
Tyson milczał.
Sloan przez chwilę bawił się ołówkiem.
- Posłuchaj, mamy tu do czynienia z domniemaną zbrodnią wywleczoną na światło
dzienne przez jakiegoś pisarza w siedemnaście… nie, osiemnaście lat po jej dokonaniu…
Mój Boże, to już tyle czasu? Nieważne, w każdym razie na wiele lat po domniemanych
zdarzeniach. Pisarz powołuje się na trzy źródła: dwóch szeregowych o nieznanych
nazwiskach, którzy jakoby mieli należeć do twojego plutonu i których anonimowości
strzeże, oraz na zakonnicę pochodzenia eurazjatyckiego, występującą pod imieniem
siostry Teresy i twierdzącą, że jest jedyną osobą, która przeżyła masakrę… - adwokat
spojrzał na Tysona. - Znasz tę siostrę Teresę?
Tyson zawahał się przed odpowiedzią.
- Znałem zakonnicę o takim imieniu.
Sloan nie naciskał.
- W każdym razie chodzi o rzekomą zbrodnię popełnioną na terytorium obcego
państwa, z którym obecnie nie mamy stosunków dyplomatycznych…
- To wszystko wiem.