Dahl Roald - Wielkomilud

Szczegóły
Tytuł Dahl Roald - Wielkomilud
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Dahl Roald - Wielkomilud PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Dahl Roald - Wielkomilud PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Dahl Roald - Wielkomilud - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROALD DAHL WIELKOMILUD przełożył: MICHAŁ KŁOBUKOWSKI ilustrował: FRANCISZEK MAŚLUSZCZAK Warszawa, 1991 OSOBY: Ludzie: Królowa Anglii Mary, pokojówka królowej Pan Tibbs, pałacowy kamerdyner Dowódca wojsk lądowych Głównodowodzący lotnictwem no i oczywiście sierotka Zosia Olbrzymy: Kęsochłap Kościochrup Ludodław Bachordept Mięsospust Gardziełgryz Dziewogniot Juchożłop Rzezikozik no i oczywiście Wielkomilud GODZINA DUCHÓW Zosia nie mogła usnąć. Promień księżyca wciskał się skosem przez szparę między firankami i padał wprost na poduszkę. Wszystkie inne dzieci w pokoju spały już od wielu godzin. Zosia leżała bez ruchu, z zamkniętymi oczami. Bardzo chciała przynajmniej się zdrzemnąć. Nic z tego: promień księżyca jak srebrne ostrze przecinał pokój i sięgał jej twarzy. W domu panowała kompletna cisza. Na parterze nie było słychać żadnych głosów, na piętrze – niczyich kroków. Zza otwartego okna, zasłoniętego firanką, też nie dobiegały żadne dźwięki. Nikt nie szedł po chodniku, ulicą nie jeździły auta. Znikąd nie dochodził najlżejszy szmer. Zosia nie znała dotąd takiej ciszy. „Może to właśnie jest godzina duchów?”– pomyślała. Ktoś szepnął jej kiedyś, że godzina duchów to taka szczególna pora w środku nocy, gdy wszystkie dzieci i wszyscy dorośli twardo śpią, a wszelakie stwory spod ciemnej gwiazdy wyłażą z kryjówek i robią, co im się żywnie podoba, bo w godzinie duchów cały świat do nich należy. Promień księżyca padający na poduszkę Zosi zalśnił jeszcze jaśniej. Dziewczynka postanowiła wstać i zasunąć firanki. Każde dziecko przyłapane na tym, że po zgaszeniu światła nie leży w łóżku, czekała kara. Choćby winowajca twierdził, że musiał iść do toalety, nie uznawano tej wymówki i tak czy owak wymierzano mu karę. Lecz o tej porze na pewno nikt już nie chodził po domu. Zosia sięgnęła po okulary, leżące na krześle przy łóżku. Miały stalową oprawkę i bardzo grube szkła. Bez nich prawie nic nie widziała. Włożyła je, wyśliznęła się z łóżka i na paluszkach podeszła do okna. * * * Kiedy przy nim stanęła, zawahała się. Okropnie ją korciło, żeby dać nurka pod firanki, wychylić się i zobaczyć, jak wygląda świat tuż przed godziną duchów. Znów zaczęła nasłuchiwać. Wszędzie panowała głucha cisza. Zosia miała wielką ochotę wyjrzeć na dwór. Wprost nie mogła się oprzeć pokusie. Szybko wsunęła głowę pod firanki i przechyliła się przez parapet. W srebrzystym świetle księżyca uliczka, którą znała na pamięć, wyglądała zupełnie inaczej niż zwykle. Domy były trochę krzywe, przechylone, podobne do domków z bajki. Wszystko zrobiło się blade, niesamowite, białe niczym mleko. Naprzeciwko mieścił się sklep pani Rance. Kupowało się w nim guziki, wełnę i gumki do podwiązek. On też był jakiś niewyraźny, zamglony. Dziewczynka sunęła spojrzeniem od domu do domu. Wtem zamarła. Coś szło chodnikiem po drugiej stronie ulicy. Podchodziło coraz bliżej. Było czarne… Wysokie i czarne… Bardzo wysokie, bardzo czarne i bardzo chude. KTO? Nie mógł to być człowiek – wykluczone. Stwór ten był cztery razy wyższy od najwyższego człowieka, tak wysoki, że głową sięgał ponad okna pierwszego piętra. Zosia chciała krzyknąć, nawet otworzyła usta, ale nie mogła wydobyć głosu. Strach całkiem ją sparaliżował i ścisnął za gardło. Godzina duchów, i to jeszcze jaka! Wysoka, czarna postać zbliżała się do dziewczynki. Sunęła pod ścianami domów po drugiej stronie ulicy, kryjąc się w ciemnych zakamarkach, których nie sięgało światło księżyca. Była coraz bliżej, ale szła jakby zrywami: co pewien czas się zatrzymywała, a po chwili ruszała dalej, żeby wkrótce znów przystanąć. Co też ten dziwoląg wyprawia? Aha! Zosia nareszcie zobaczyła, w czym rzecz: czarny chudzielec zatrzymywał się przed każdym domem i zaglądał po kolei do wszystkich górnych okien. Był tak wysoki, że musiał się przy tym schylać. Przystawał i zaglądał w okna, a potem przemykał chyłkiem do następnego domu. Znów przystawał i zaglądał, i tak wzdłuż całej ulicy. Był już dużo bliżej niż na początku, więc Zosia widziała go o wiele wyraźniej. Przyjrzała mu się z uwagą i stwierdziła, że musi to być KTOŚ. Oczywiście nie człowiek, ale i nie COŚ. Powiedzmy, KTOŚ OLBRZYMI. Zosia wytężała wzrok, wpatrując się w domy po drugiej stronie ulicy – zamglone, skąpane w księżycowej poświacie. Olbrzym (o ile rzeczywiście był to olbrzym) miał na sobie DŁUGĄ, CZARNĄ OPOŃCZĘ. W jednej ręce trzymał coś, co przypominało DŁUGACHNĄ, CIENKĄ TRĄBĘ. W drugiej niósł WIELKĄ WALIZĘ. Przystanął akurat przed domem państwa Goochey. Mieli oni sklep warzywny w połowie ulicy Głównej, a mieszkali nad tym sklepem. Zosia wiedziała, że dwoje ich dzieci sypia w pokoju od frontu. Olbrzym zaglądał do tego właśnie pokoju, w którym spali Michaś i Janka Goochey. Zosia stała w oknie po drugiej stronie ulicy i patrzyła z zapartym tchem, co się dzieje. Olbrzym cofnął się o krok i postawił walizę na chodniku. Schylił się, otworzył ją i coś wyjął. Był to szklany słój: kwadratowy, z zakrętką. Olbrzym zdjął zakrętkę i wlał zawartość słoja w otwór swojej długachnej trąby–nietrąby. Zosia przyglądała się temu, cała rozdygotana. Olbrzym wyprostował się i wetknął koniec trąby w otwarte okno pokoju na piętrze – tego, w którym spały dzieci państwa Goochey. Nabrał pełne płuca powietrza i dmuchnął w trąbę: puffff! Zrobił to bezszelestnie, lecz Zosia ani przez moment nie wątpiła, że to, co przedtem było w słoju, znalazło się w sypialni małych Goocheyów. Ale co też to mogło być? * * * Kiedy olbrzym wyciągnął trąbę z okna i schylił się po walizę, odwrócił głowę i spojrzał przypadkiem na drugą stronę ulicy. W świetle księżyca dziewczynka ujrzała wielgachną, długachną, bladą i pomarszczoną twarz z przeogromnymi uszami po bokach. Nad nosem ostrym jak nóż lśniło dwoje bystrych oczu, miotających błyski. Patrzyły prosto na Zosię. Były to oczy dzikie, diabelskie. Zosia pisnęła ze strachu i odskoczyła od okna. Czym prędzej pomknęła do łóżeczka i wsunęła się pod kołdrę. Skuliła się, cicha jak myszka. Po całym ciele przebiegały jej ciarki. ŁAPS! Zosia siedziała pod kołdrą i czekała. Mniej więcej po minucie uniosła rożek kołdry. Zerknęła. Już po raz drugi tej nocy krew skrzepła jej w żyłach. Chciała krzyknąć, ale nie mogła wydobyć głosu. Pomiędzy rozsuniętymi firankami w oknie widniała wielgachna, długachna, blada i pomarszczona twarz Kogoś Olbrzymiego. Spojrzenie groźnych oczu, miotających błyski, utkwione było w Zosinym łóżeczku. W następnej chwili przez okno wkradła się wężowym ruchem ogromna dłoń o bladych palcach, a za nią cała ręka, gruba jak pień. Ręka, dłoń i palce sunęły przez pokój w stronę łóżeczka Zosi. W tym momencie Zosia zdołała krzyknąć, ale w sekundę potem wielkie łapsko przygniotło kołdrę, która stłumiła głos dziewczynki. Skulona w pościeli Zosia poczuła uchwyt mocarnych palców, które porwały ją z łóżka wraz z kołdrą i wyciągnęły przez okno. * * * Jeżeli sądzicie, że w samym środku nocy mogłaby wam się przydarzyć większa okropność, chętnie o tym posłucham. Najgorsze, że Zosia dokładnie wiedziała, co się stało, chociaż nic a nic nie widziała. Rozumiała, że jakiś Potwór (czyli Olbrzym) o wielgachnej, długachnej, bladej, pomarszczonej twarzy i złowrogich oczach wygarnął ją z łóżka w godzinie duchów, a teraz wyciąga przez okno, zawinietą w kołdrę i na wpół uduszoną. A oto, co się potem stało: kiedy Olbrzym wyciągnął Zosię z sypialni, chwycił kołdrę w taki sposób, żeby objąć jednym łapskiem wszystkie cztery rogi. Trzymając dziewczynkę uwięzioną w tym zawiniątku, drugą ręką porwał walizę oraz trąbę–nietrąbę i puścił się biegiem. * * * Szamocząc się w tobołku z kołdry, Zosia zdołała wreszcie wystawić czubek nosa przez szparkę tuż pod ręką olbrzyma. Rozejrzała się. Z prawej i z lewej strony migały domki miasteczka: olbrzym pędził ulicą Główną. Biegł tak szybko, że czarna opończa frunęła za nim jak ptasie skrzydła. Każdy jego krok miał długość kortu tenisowego. Wkrótce wybiegł z miasteczka i pomknął przez pola skąpane w świetle księżyca. Żywopłoty na miedzach nie były dla niego żadną przeszkodą: robił krok i tyle. Gdy drogę przecięła mu szeroka rzeka, przesadził ją jednym susem. Dziewczynka skuliła się w zawiniątku i wyglądała przez szczelinę. Obijała się o nogę olbrzyma, jakby była workiem ziemniaków. Olbrzym pędził przez pola, przeskakiwał żywopłoty i rzeki, a Zosi przyszła do głowy straszliwa myśl: „On tak pędzi, bo jest głodny i chce jak najszybciej wrócić do domu, a jak wróci, to mnie zje na śniadanie”. PIECZARA Olbrzym biegł bardzo długo. Wtem w jego ruchach zaszła dziwna zmiana, jakby przestawił bieg z czwórki na piątkę. Mknął coraz szybciej i wreszcie tak się rozpędził, że Zosi cały krajobraz rozmakał się przed oczami. Wiatr kąsał dziewczynkę w policzki i wyciskał jej łzy. Ciągnął ją z tyłu za włosy i gwizdał w uszach. Nie wiedziała już, czy olbrzym w ogóle dotyka stopami ziemi. Miała wrażenie, że oboje fruną w powietrzu. Coś niesamowitego! Nie sposób było zgadnąć, czy lecą nad lądem, czy nad morzem. Olbrzym miał chyba zaczarowane nogi. Wiatr tak smagał Zosię po twarzy, że musiała z powrotem schować się w tobołku, bo inaczej urwałoby jej głowę. Czyżby frunęli nad oceanem? Zosi w każdym razie tak się zdawało. Przycupnęła w zawiniątku i słuchała, jak wyje wiatr. Trwało to chyba całe godziny. Potem wicher umilkł. Olbrzym zaczął zwalniać. Zosia czuła, że wielkolud znów tupie, biegnąc po ziemi. Wystawiła głowę, żeby się rozejrzeć. Znajdowali się wśród gęstych lasów i rwących rzek. Olbrzym wyraźnie zwolnił i biegł trochę zwyczajniej, chociaż „zwyczajnie” to dosyć głupie określenie, gdy mowa o galopującym olbrzymie. Przeskoczył tuzin rzek, przedarł się z trzaskiem przez puszczę, zbiegł w dolinę, po czym pokonał łańcuch wzgórz – tak nagich, jakby były z betonu. Już wkrótce galopował przez jałowe pustkowie – krainę trochę nie z tej ziemi. Ziemia była tam płaska, bladożółta. Wszędzie leżały wielkie odłamki niebieskich skał i sterczały uschłe drzewa podobne do szkieletów. Księżyc dawno już zaszedł. Świtało. Zosia, która wciąż wyglądała spomiędzy fałd kołdry, spostrzegła nagle przed sobą ogromną, szczerbatą górę. Była ciemnobłękitna, a niebo wokół niej lśniło – wręcz tryskało potokami światła. Wśród delikatnych, białych niczym szron płatków chmur fruwały bladozłote strzępki, a z boku wyłaniał się sam brzeżek porannego słońca, czerwonego jak krew. Olbrzym zatrzymał się u podnóża góry. Sapał na potęgę, aż mu falowała ogromna pierś. Przystanął, żeby chwilę odetchnąć. * * * Tuż przed nim leżał okrągły głaz, oparty o zbocze góry, wielki jak dom. Olbrzym wyciągnął rękę i przetoczył głaz na bok z taką łatwością jak piłkę. Odsłonił w ten sposób ogromną czarną dziurę. Była tak wielka, że nie musiał nawet się schylać, kiedy przez nią przechodził. W jednej ręce dalej trzymał kołdrę z Zosią w środku, a w drugiej trąbę i walizę. Ledwo znalazł się we wnętrzu góry, stanął, zrobił w tył zwrot i przeturlał głaz z powrotem na miejsce. Od zewnątrz nikt by teraz nie spostrzegł wejścia do jego tajemnej pieczary. W jaskini panowała kompletna ciemność: ani smużki światła. Zosia poczuła, że olbrzym kładzie tobołek na ziemi i wypuszcza z palców. Słychać było, że dokądś odchodzi. Dziewczynka siedziała w ciemnościach, trzęsąc się ze strachu. „Szykuje się, żeby mnie zjeść”– pomyślała. – „Pewnie zje mnie na surowo, tak jak stoję. A może przedtem ugotuje? Albo usmaży? Upuści jak plasterek boczku na olbrzymią patelnię ze skwierczącym tłuszczem”. Nagle nie wiedzieć skąd buchnęło światło, które zalało całą pieczarę. Zosia zamrugała i wytrzeszczyła oczy. Zobaczyła ogromną jaskinię o wysokim kamiennym sklepieniu. Na ścianach z obu stron wisiały półki, a na nich stały rzędy szklanych słojów. Słoje były wszędzie. Piętrzyły się w kątach, wypełniały wszystkie szczeliny i zakamarki. Pośrodku pieczary stał stół wysoki na cztery metry, a obok podobne krzesło. Olbrzym zdjął czarną opończę i powiesił ją na ścianie. Pod opończą miał koszulę z odprutym kołnierzykiem i starą brudną kamizelkę ze skóry, bez guzików. Nosił zielone spłowiałe portki, o wiele za krótkie. Na bose stopy wzuł śmieszne sandały, w których nie wiedzieć czemu wycięto po bokach rzędy otworów, a na czubkach – tam, gdzie wystawały paluchy – po jednej wielkiej dziurze. Zosia, w samej nocnej koszulce, skulona na podłodze, wpatrywała się w olbrzyma przez okulary w stalowej oprawce. Drżała jak listek na wietrze. Miała wrażenie, że ktoś jeździ jej po kręgosłupie lodowatym palcem. – Ha! – zawołał olbrzym. Zbliżał się do niej, zacierając ręce. – Co też tu mamy? Jego dudniący bas przetoczył się grzmotem po ścianach pieczary. WIELKOMILUD Olbrzym podniósł drżącą Zosię jedną ręką, przeszedł przez jaskinię i posadził dziewczynkę na stole. „Teraz to już naprawdę mnie zje” – pomyślała Zosia. On jednak usiadł i zaczął jej się przyglądać. Miał ogromne uszy, nie mniejsze niż koła ciężarówki. Potrafił je wciągnąć w głąb czaszki i wysuwać z powrotem, jak mu się żywnie podobało. – Jeść! – zahuczał, odsłaniając w uśmiechu masywne, kwadratowe zęby, bardzo kwadratowe i bardzo białe. Wyglądały one w jego ustach jak gigantyczne pajdy białego chleba. – P… proszę, nie zjadaj mnie! – wyjąkała Zosia. Olbrzym ryknął śmiechem. – Tylko dlatego, że jestem olbrzym, wzięłaś mnie za zbyksniętego ludożera! – krzyknął. – No i prawie trafiłaś, bo olbrzymy rzeczywiście są zbyksnięte i morderskie! No i jedzą ludziów, bez dwóch zdań! A my jesteśmy właśnie w Krainie Olbrzymów! Dokoła same olbrzymy! O, tam na przykład mieszka słynny Kościochrup. Co wieczór musi schrupczyć na kolację dwoje smakowatych ludziów. Tyle przy tym hałasu, że pękają w słuszach bąbenki! Trzask chrupczonych kości niesie się całymi milami! Trach–trach–trach–trach! – Oj! –jęknęła Zosia. – Kościochrup chrupczy tylko ludziów z Turcji – ciągnął olbrzym. – Co wieczór biegnie do Turcji, żeby schrupczyć porcję Turków. Zosia, zraniona w swym patriotyzmie, uniosła się gniewem. – Dlaczego Turków? – spytała bez ogródek. – Co to, Anglicy gorsi? – Kościochrup twierdzi, że Turcy są o wiele bardziej smakołykowaci, istne soczyściochy. Podobno mają uroczy podsmak nasturcji. – Wierzę – powiedziała dziewczynka. – No pewnie! – krzyknął olbrzym. – Bo w ogóle każdy ludź jest wyjątkowski i pełen niespodziałek. Jedni są smakołykowaci, a znów inni paskużerni. Na przykład Grek to okropny paskużer. Żaden olbrzym nie bierze Greków do ust. – A to dlaczego? – Dlatego, że smakują kaszą greczaną. Obrzydłastwo! – Wyobrażam sobie – rzekła Zosia, lekko roztrzęsiona. Zastanawiała się, dokąd zmierza ta cała rozmowa o ludożerstwie. Cokolwiek się stanie, ona musi się dostrajać do tego osobliwego wielkoluda i śmiać się z jego żartów. Tylko czy to aby są żarty? Może ta wielgachna bestia tyle mówi o jedzeniu, bo chce nabrać apetytu? JUŻ ci mówiłem – ciągnął olbrzym – że każdy ludź ma inny aromat. Na przykład ludzie z Panamy bardzo wyraźnie smakują kapeluszami. – Czemu właśnie kapeluszami? – Coś nie bardzo jesteś rozgarniona – stwierdził olbrzym, na przemian wysuwając uszy i znów je chowając. – Myślałem, że wszystkie ludzie są okropnie rozumiaste, ale ty widać jesteś kapuściana głowa. – A właśnie! Lubisz warzywa? – spytała Zosia w nadziei, że skieruje rozmowę na temat mniej złowrogich pokarmów. – Usiływasz zmienić temat – rzekł olbrzym surowym tonem. – Prowadzimy zajmującą pogadywędkę o ludziowych smakach, a ludź to nie warzywo, ty kapuściana głowo. – Jak to nie warzywo? Przecież sam mówisz, że jestem kapuściana głowa. – Ludzka głowa chodzi na dwóch nogach, a kapuściana w ogóle nie chodzi. Zosia się nie sprzeciwiała. Za nic w świecie nie chciała się narazić olbrzymowi. – Ludzie – ciągnął ten ostatni – mają krztylion rozmaiciastowatych smaków. Na przykład Tatarzy są szorstcy jak tarka, ale za to smakują jak krem. – Krem? – zdziwiła się Zosia. – Chyba raczej befsztyk. – Smakują jak krem, bo pochodzą z Półwyspu Kremskiego. Wiem, co mówię. A ty lepiej nie krętwaś. Zadam ci inny przykład. Ludzie z Peru obrzydławie drapią w gardle, całkiem jak peruka. Włosi też bywają okropnie włochaci, a już najgorszy jest ludź z Szetlandów, bo smakuje po prostu dżersejem. – Chyba szetlandem? – Znów krętwasisz! – krzyknął olbrzym. – Wypraszam sobie! To jest poważny i donosicielski temat! Mogę mówić dalej? –Ależ proszę – powiedziała Zosia. – Alzatczycy z Alzacji wyraźnie trącą psiną. – Oczywiście. Smakują jak owczarki alzackie. – Akurat! – zawołał olbrzym, waląc się dłonią po udzie. – Alzatczycy z Alzacji smakują nowofundlandczykiem! – Czym wobec tego smakują mieszkańcy Nowej Fundlandii? – Owczarkiem! – triumfalnie zakrzyknął olbrzym. – Owczarkiem alzackim! – Czy ci się aby trochę nie myli? – spytała Zosia. – Ja jestem olbrzym okrutnie pomylony – przyznał jej rozmówca. – Ale się staram, jak umiem. A i tak jestem mniej pomylony niż inne olbrzymy. Znam takiego, co na kolację lata aż do Cholewic. – Do Cholewic? A gdzie to jest? – Ty chyba naprawdę masz kiełbie we łbie. Cholewice leżą w Polsce. Ludź stamtąd jest szczególnie smakołykowaty. Tak przynajmniej twierdzi ten olbrzym, co się żywi tambylcami. – Tak? A czym oni smakują?! – Pastą do butów. –Oczywiście – powiedziała Zosia. – Powinnam się była domyślić. Uznała, że pora już kończyć tę rozmowę. Skoro olbrzym zamierza ją pożreć, lepiej od razu mieć to z głowy, niż tak czekać i czekać. – A ty jakimi ludźmi się żywisz? – spytała z drżeniem. – Ja! – zakrzyknął olbrzym, aż zadźwięczały słoje na półkach. – Ja miałbym łapaszować ludziów! Przenigdy! Wszystkie olbrzymy co noc chapszczą ludziów, ale nie ja! Ja jestem olbrzym zdziwaczniony! Olbrzym misiuliński i przytulny! Jedyny taki olbrzym w Krainie Olbrzymów! Ja się nawet nazywam Wielkomilud! We własnej osobie. A ty jak się nazywasz? – Na imię mi Zosia – odparła dziewczynka. Nie śmiała jeszcze uwierzyć w tę dobrą wiadomość, którą przed chwilą usłyszała. OLBRZYMY – Ale jeżeli jesteś taki miły i przyjacielski – powiedziała Zosia – to czemu wykradłeś mnie z łóżka i porwałeś? – Bo mnie widziałaś – odparł Wielkomilud – a kto widzi olbrzyma, tego trzeba czym prędzej porwać, prast–szast. – Dlaczego? – Pierwsza rzecz to to, że ludzie właściwie w nas nie wierzą, prawda? Myślą, że tak naprawdę to nas nie ma. – Ja wierzę. – Tak, ale tylko dlatego, że mnie widzisz! A ja nie mogę, żadnym podpozorem nie mogę pozwolić, żeby ktokolwiek mnie widział i mimo to został w domu – choćby takuleńka dziewuszka. W okamknieniu zaczęłabyś się szałapuścić tędy i szwędy i rozgdakiwać, że widziałaś prawdziwego olbrzyma, a wtedy na całym świecie zaczęłyby się wielkie łowy na olbrzymów, olbrzymi berek i szukaństwo. Każdy ludź strasznie by się podniecił i szperałby wszędzie, wszędzie by wypatrywał tego wielkoluda, którego niby widziałaś. Każdy złapałby w garść, co się nawinie, i huzia! Biegaliby za mną, aż by mnie chwycili i zakluczyli w klitce: zakluk, zakluk! Trzymaliby mnie w zoo, czyli w takim barakojcu, gdzie siedzą uwięzłe krokodyliżanse i dźwiedzie. Zosia w duchu przyznała mu rację. Gdyby ktoś obwieścił, że widział prawdziwego olbrzyma przemierzającego nocą ulice miasteczka, na całym świecie z pewnością podniósłby się niesłychany rwetes. – Zakład – ciągnął Wielkomilud – że i ty rozchłapałabyś nowinę na cały świat, gdybym cię nie wygarstnął z pościeli. Może nie? – Chyba tak – przyznała Zosia. – A to by było bardzo niedobrze. – Więc co teraz ze mną będzie? – Jeżeli pozwolę ci wrócić, to rozgadasz o nas na cały świat przez telewizjer i radiosupeł. Czyli musisz tu zostać do końca życia. – Och, nie! – zawołała Zosia. – Właśnie, że tak! Ale ostrzegam: nie waż się ani na chwilę wyszwendać z pieczary beze mnie, bo inaczej mierne twoje widłaki! Zaraz ci pokażę takich, co cię chapsną, jeżeli im pokażesz choćby czubuszek nosa. Wielkomilud zdjął Zosię ze stołu i podszedł z nią do wejścia. Odturlał na bok ogromny głaz i rzekł: – Wyjrzyj na dwór, dziewuszko, i powiedz mi, co widzisz. Zosia siedziała na dłoni olbrzyma. Ostrożnie wyjrzała z pieczary. Słońce wzbiło się tymczasem wysoko. Prażyło żywym ogniem żółte pustkowie, upstrzone błękitnymi skałami i uschłymi drzewami. – Widzisz ich? – spytał Wielkomilud. Mrużąc oczy dla ochrony przed pałającym słońcem, Zosia ujrzała kilka ogromnych postaci, które poruszały się wśród skał w odległości jakichś pięciuset metrów. Trzy czy cztery takie stwory siedziały bez ruchu na skałach. – Jesteśmy w Krainie Olbrzymów – oświadczył Wielkomilud. – Wszystko to są olbrzymy, co do jednego. Od widoku, który ukazał się oczom Zosi, mogło się zakręcić w głowie. Olbrzymy były opalone na brąz i prawie całkiem gołe. Miały tylko przepaski na biodrach – coś w rodzaju krótkich spódniczek. Lecz jeśli Zosia dostała zawrotu głowy, to przede wszystkim dlatego, że stwory te były wręcz kolosalne, znacznie wyższe i bardziej rozrośnięte niż Wielkomilud. A jakie przy tym brzydkie! Niektórym sterczały wydatne brzuszyska. Wszystkie olbrzymy miały długie łapska i wielgachne stopy. Z daleka nie sposób było przyjrzeć się ich twarzom, ale może to i lepiej. – Co one robią? – spytała Zosia. – Nic – odparł Wielkomilud. – Ot, wałęszą się i szwędzą, czekając nocy, bo wtedy rozczmychną się na kolację w różne strony, gdzie żyją ludzie. – Czyli do Turcji. – Owszem, Kościochrup szustnie do Turcji, ale inni rozbieżną się w całkiem zakamarłe miejsca. Jeden lubi obsmak pasty do butów, więc się wygrzebie do Cholewic, a znów inny, który woli, żeby ludź smakował kapeluśnie, hycnie do Panamy. Każdy olbrzym ma swoje ulubiałe łowiszcze. – A do Anglii też się wyprawiają? – Często. Anglicy są podobno przepychaci, bo smakują wełnianymi spodniami na muszelkach. – Nie bardzo rozumiem. – Nieważne. Nie mogę przez cały czas wyrażać się prosto. Czasem wyrażam się na bakier. – I wszystkie te wstrętne olbrzymy rzeczywiście jeszcze dziś w nocy pójdą pożerać ludzi? – Każdy z nich robi to noc w noc – przytaknął Wielkomilud. – Każdy, tylko nie ja. Właśnie dlatego mierne twoje widłaki, jeżeli cię któryś wyzerka. Połknie cię jak kawałek jackaplacka, na jeden chaps. – Ależ to okropność! Jak oni tak mogą? Czemu nikt im nie przeszkodzi? – Dopłaszczam się łaski, a niby kto miałby im przedszkodzić? – A ty byś nie mógł? – Nigdy w życie! – zakrzyknął Wielkomilud. – Wszystkie te ludożerne olbrzymy są wielgromne i strasznie zajadle! Każdy jest co najmniej dwa razy bardziej rozbarczystwiony niż ja i dwa razy wyższy niż moja królewska wyskoczność! – Dwa razy wyższy od ciebie! – No chyba. Teraz ich widzisz z daleka, ale poczekaj, aż zobaczysz z bliska. Każdy ma co najmniej piętnaście metrów wzrostu, wielgromne mułskuły i moc aniszumu. Ja jestem takuleńki. Jestem kurpudel. W Krainie Olbrzymów siedem metrów wzrostu to fraszka. – Nie przejmuj się. Uważam, że jesteś ogromny. Przecież nawet palce u nóg masz wielkie jak kiełbasy. – Większe – z zadowoleniem sprostował Wielkomilud. – Jak młoty reumatyczne. – Ilu jest tych olbrzymów? – W sumie dziewięciu. – Czyli co noc porywają gdzieś na świecie i zjadają żywcem dziewięcioro nieszczęśników. – Więcej niż dziewięcioro. Widzisz, to zależy, jaki duży jest poszczególny ludź. Na przykład ludzie z Japonii albo z Mali są bardzo mali, więc olbrzym musi wchapsać mniej więcej sześciu Japączków albo Malców, nim się nasyci. Inni, na przykład Norwegowie albo Jankęsy, są znacznie sporsi. Zwykle dwóch lub trzech wystarcza na porządną ukąskę. – A czy te ohydne olbrzymy zaglądają do wszystkich krajów? – Wszędzie co jakiś czas wstępują, z wyjątkiem Grecji. To, dokąd olbrzym się wybierze, zależy od samopoczucia. W tu palną noc, kiedy jest gorąco jak na patelni z rozgżarzoną oliwą, najpewniej biegnie na oziębłą północ i dla ochłody chrupta sobie paru Łezkimorsów, bo dla olbrzyma Łezkimors jest tak samo apetuczny, jak dla ciebie porcja lodów. – Wierzę ci na słowo – powiedziała Zosia. – Za to w noc oziębłą, kiedy olbrzym dostaje trzęsiej skórtki, szustnie raczej na puszczynię, żeby chapsnąć na rozgrzewkę kilkoro Hotamtentotów. – Ależ to okropne! – Nic tak nie rozgrzewa zmarźlonego olbrzyma, jak gorący Hotamtentot. – A gdybyś mnie teraz postawił na ziemi i bym do nich podeszła? Rzeczywiście by mnie zjedli? – W trzy śmigła! I to bez gryzienia, bo jesteś takuleńka, że starczyłabyś akurat na jeden chaps. Ledwo by cię któryś wyzerkał, zaraz wziąłby w dwa paluchy i grdyknął jak kroplę dreszczówki! – Wracajmy do jaskini – powiedziała dziewczynka. – Od samego patrzenia na nich robi mi się niedobrze. CUDOWNE USZY W pieczarze Wielkomilud znów posadził Zosię na ogromnym stole. – Czy ci aby ciepluszko w samej koszulce? – spytał z troską. – Nie dostałaś jeszcze trzęsiej skórtki? – Nie narzekam – uspokoiła go dziewczynka. – Akurat pomyślałem o twoich biednych rodzicach – rzekł Wielkomilud. – Pewnie już się rozbieżli po całym domu i wołają hop, hop, gdzie się zapodzieruszyła nasza Zosia? –Nie mam rodziców. Umarli, kiedy byłam całkiem malutka. – O, nieszczęsne biedaczątko! – zakrzyknął Wielkomilud. – Pewnie bardzo za nimi stęchlisz? – Właściwie to nie, bo ich w ogóle nie znałam. – Zasmucasz mnie – wyznał olbrzym, trąc pięścią oczy. – Nie przejmuj się. Nikt nie będzie się o mnie specjalnie martwił. Zabrałeś mnie z sierocińca. Wszystkie dzieci w naszym domu to sieroty. – Ach, więc jesteś sieroczką? – Tak. – A ile was było w tym sieroczańcu? – Dziesięcioro. Same dziewczynki. – Dobrze ci tam było? – Okropnie. Jak któraś coś przeskrobala, na przykład wstała w nocy z łóżka albo nie złożyła ubrania w kostkę, to kierowniczka, pani Clonkers, zaraz ją karała. – Jak? – Zamykała w piwnicy na cały dzień i całą noc, bez jedzenia i bez picia. – Wstrętny, zastarzały drabsztyl! – zawołał Wielkomilud. – To było straszne. Bałyśmy się potwornie. W piwnicy były szczury. Słyszałyśmy, jak łażą. – A to jędzna wredźma! Od lat nie słyszałem tak obrzydłacznej historii! Coraz mi smutniej! – Po policzku olbrzyma spłynęła łza, która ledwo zmieściłaby się w wiadrze. Z chlupotem spadła na podłogę i rozlała się w sporą kałużę. Zosia ogromnie się zdumiała. „Cóż to za dziwny, zmienny stwór – pomyślała. – Najpierw mi mówi, że mam kiełbie we łbie, a potem się rozpływa z żalu, bo pani Clonkers zamyka nas w piwnicy”. – Mam większe zmartwienie – powiedziała. – Wcale nie chcę tu zostać do końca życia. Tutaj jest okropnie. Sierociniec też był straszny, ale przynajmniej wiedziałam, że nie muszę tam siedzieć w nieskończoność. – Wszystko przeze mnie – rzekł Wielkomilud. – Postąpiłem jak zwykły kidłaper. Druga łza, równie wielka jak pierwsza, wezbrała mu w oku i rozprysła się na podłodze. – Jak się nad tym chwilę zastanowić, to wcale tak długo tu nie zabawię – podjęła Zosia przerwany wątek. – Obawiam się, że długo. – Właśnie, że nie. Prędzej czy później te bydlaki złapią mnie i zjedzą na podwieczorek. – Po moim strupie! – zakrzyknął Wielkomilud. W pieczarze zapanowała cisza. Po chwili Zosia spytała: – Powiesz mi jedną rzecz? Wielkomilud otarł łzy grzbietem dłoni i z zadumą popatrzył na dziewczynkę. – Strzelaj – rzekł po namyśle. – Powiedz mi, proszę, co robiłeś nocą u nas w miasteczku? Czemu wetknąłeś tę długachna trąbę–nietrąbę do sypialni małych Goocheyów, a potem w nią dmuchnąłeś? – Ha! – zawołał Wielkomilud, prostując się gwałtownie. – Nagleśmy się zrobili okropiennie wściubscy! – A ta twoja waliza? – ciągnęła Zosia. – Co to wszystko właściwie znaczy? Dziewczynka siedziała na stole, skrzyżowawszy nogi po turecku. Wielkomilud obrzucił ją podejrzliwym spojrzeniem. – Chcesz, żebym ci zdradził wielgromny sekret – powiedział. – Coś, o czym nie wie nikt na świecie. – Nikomu nie pisnę ani słowa – obiecała dziewczynka. – Przysięgam. A zresztą przed kim miałabym się wygadać? Przecież zostanę tu do końca życia. – Mogłabyś rozgdaczyć innym olbrzymom. – Nie mogłabym. Sam mówiłeś, że mnie zjedzą, jak tylko mnie zobaczą. – Bo i pewnie. Jesteś mały ludź, a dla nich ludzie są jak struśkawki ze śmietaną. – Skoro mają mnie od razu zjeść, to chyba nie zdążę się wygadać, prawda? – Rzeczywiście. – No to dlaczego myślisz, że się jednak wygadam? – Pewnie dlatego, że mam w głowie same zbdurstwa i głupstwoty. Jak będziesz słuchała wszystkiego, co mówię, to cię słuszy rozbolą i tyle. – Powiedz mi, proszę, po co przyszedłeś do naszego miasteczka? Naprawdę się nie wygadam. – A pokażesz mi, jak się robi sułonia? – Co takiego? – Rozkosznie bym pragnął pojeździć na sułoniu – rzekł Wielkomilud rozmarzonym tonem. – Ach, gdybym miał misiulińskiego, wielgromnego sułonia! Jeździłbym po zielonych lasach i od rana do nocy nic, tylko bym zrywał brzoskświnie. W Krainie Olbrzymów panuje nieustawalny tupał i skwier. Nic tu nie rośnie prócz łobgórców. Chciałbym przenieść się gdzieś, gdzie mógłbym od rana jeździć na sułoniu i zrywać brzoskświnie. Zosię ogromnie wzruszyło to niezwykłe wyznanie. – Może kiedyś znajdziemy ci słonia – powiedziała. – I słonia, i brzoskwinie. A teraz mów, co robiłeś u nas w miasteczku. – Skoro tak się upierasz, to ci powiem, że wdmuszałem dzieciom sny do spialni. – Jak to? – A tak to. Ja jestem taki olbrzym, co wdmusza sny. Inne olbrzymy biegają tędy i szwędy i łapaszują ludziów, a ja tymczasem pomykam całkiem gdzie indziej i wdmuszam dzieciom sny do spialni. Miłe sny. Urocze, kolorowe. Zawsze wybieram taki sen, żeby śpiącemu dziecku było misiulińsko. – Zaraz, chwileczkę. A skąd masz te sny? – Sam je zbieram. Mam ich już całe krztyliony – wyjaśnił Wielkomilud, wskazując ręką niezliczone rzędy słojów na półkach. – Snów nie da się zbierać. Są przecież nieuchwytne. – Nigdy się nie podłapiesz. Wiem o tym, i właśnie dlatego nie chcę ci powiedzieć, jak to jest ze snami. – Och, powiedz mi, proszę! Zobaczysz, że się połapię! Proszę cię, powiedz, jak zbierasz sny! Powiedz mi wszystko po kolei! Wielkomilud wygodnie się usadowił na krześle, zakładając nogę na nogę. – Sny – zaczął – to bardzo tajemnicze zjawiszcze. Unoszą się w powietrzu jako takuleńkie bąbulki i przez cały czas szukają zaśniętych ludziów. – I ty je widzisz? – Nie od razu. – No to jak je łapiesz? – Aha! Dopiero teraz zbliżamy się do mrocznych i zawidłaczonych tajemczyc! – Nikomu nie pisnę ani słowa. – Wierzę ci – powiedział Wielkomilud. Zamknął oczy i na chwilę znieruchomiał. Zosia cierpliwie czekała. – Kiedy sen nocą unasza się w powietrzu, to leciutko przy tym podbzykiwa, tak cichuszko i jedwabisto, że żaden ludź go nie słyszy. – A ty słyszysz? Olbrzym wskazał palcem swe uszy, wielkie jak koła ciężarówek, i zaczął nimi ruszać. Wysuwał je z głowy i wciągał z powrotem. Był wyraźnie dumny, że może się w ten sposób popisać. Na jego twarzy widniał chełpliwy uśmieszek. – Widzisz, jakie mam słuszy? – spytał. – Trudno, żebym nie widziała – odparła dziewczynka. – Mogą ci się wydać trochę komiksne, ale wierz mi, są doprawdy nadzwykłe. Nie masz co się z nich podśmiejewać. – Ani mi to w głowie. – Słyszę nimi każdziuteńkie każdziuteniectwo. – To znaczy, że słyszysz więcej niż ja? – Ba! Przy mnie jesteś głucha jak sowa w pień! Tymi swoimi słuszałkami chwytasz tylko najbardziej dudliste głoskoty. Za to ja, kiedy świat szepcze swoje sekrety, słyszę wszystko! – Na przykład? – Kiedy jestem w twoim kraju, słyszę, jak tupie biedżonka, idąca po liściu. – Serio? – spytała Zosia. Olbrzym zaczynał jej imponować. – No chyba. Biedżonka tupie, i to bardzo głośno. Idzie po liściu z takim głoskotem, jakby to olbrzym maszerował. – Ach, jej! I co jeszcze słyszysz? – Słyszę spod ziemi, jak mrówcie płotkują między sobą. – Słyszysz rozmowy mrówek? – Każdziuteńkie słowo, ale nie całkiem rozumiem ich jędzyk. – Mów dalej. – W niektóre noce, kiedy powietrze jest wyjątkowo przejrzyste, a ja obrócę słuszy w odpowiedzialnym kierunku – tu olbrzym zwrócił uszy do góry, w stronę sklepienia jaskini – otóż jeśli w ten sposób je skręcę, a powietrze jest szczególnie przejrzyste, słyszę z oddali muzbzykę gwiazd. Zosia poczuła lekki dreszcz. Całkiem ucichła. Czekała dalszego ciągu opowieści, nie zadając już żadnych pytań. – To właśnie moje słuszy mi doniosły, że mnie podglądwiasz z okna – ciągnął olbrzym. – Ale przecież ja nawet nie pisnęłam – zdziwiła się dziewczynka. – Aż z drugiej strony ulicy słyszałem bicie twojego serca. Łokomotało jak bęben. – Proszę, mów dalej. – Słyszę, co wyczyniają drzewska i różne inne rośliny. – To one też rozmawiają? – Rozmawiać nie rozmawiają, ale wydają różne dźwięki. Na przykład kiedy zrywam kwiat, to mu skręcam młodygę, aż się urwie. Kwiat krzyczy, ile ma sił, a ja bardzo wyraźnie słyszę jego krzyk. – Och, nie mów. Przecież to okropne. – Ty byś tak samo wrzeszczała, jakby ci kto wyrywał rękę. – Mówisz poważnie? Kwiaty naprawdę tak krzyczą? – A co myślisz, że cię wypuszczam w jeżyny? – Trochę to wszystko nie do wiary. – Skoro tak, nic ci więcej nie powiem. Nie życzę sobie, żeby mi wymyślano od kłakomczuchów. – Och, przestań! Przecież ja ci w ogóle nie wymyślam! – zawołała Zosia. – Naprawdę ci wierzę! Proszę, opowiadaj dalej! Wielkomilud wlepił w nią surowe spojrzenie. Dziewczynka patrzyła mu prosto w oczy. Na jej twarzy malowała się zupełna szczerość. – Naprawdę ci wierzę – powiedziała Zosia. Olbrzym był wyraźnie dotknięty. – Do głowy by mi nie przyszło, żeby cię okłakomczuszać – powiedział. – Wiem – odparła dziewczynka. – Ale zrozum, niełatwo jest od razu uwierzyć w takie niesamowite historie. – Rozumiem. – Więc daruj mi, proszę, i opowiadaj dalej. Wielkomilud odczekał chwilę, po czym rzekł: – Z drzewskami jest tak samo, jak z kwiatami: kiedy wbiję siekierę w pień, z jego serca dobiega okropeczny dźwięk. – Jaki? – Drzewsko cicho jęczy, tak jak stary człowiek, gdy umiera. Urwał na moment. Wjaskini zapanowała cisza. – Drzewska żyją i rosną, nie inaczej niż ty czy ja – podjął olbrzym przerwany wątek. – Inne rośliny też. Siedział na krześle, trzymając się bardzo prosto. Dłonie złożył razem, mocno zacisnął i oparł na kolanach. Twarz mu pojaśniała, a oczy stały się wielkie i promienne jak gwiazdy. – Słyszę takie cudowne, takie przestraszne dźwięki! – powiedział. – Niektórych na pewno wolałabyś nie słyszeć, ale za to inne bgrzmią jak najpodnioślejsza muzbzyka! Tak był podekscytowany własnymi myślami, że zaszła w nim cudowna przemiana. Jego twarz pałająca uczuciem wydawała się wręcz piękna. – Powiedz mi coś jeszcze o tych dźwiękach – cichutko poprosiła Zosia. – Warto, żebyś kiedyś usłyszała, jak rozmawiają mysie! Gadulą bez przerwy, a ja słyszę je tak wyraźnie, jak własny głos! – A co takiego mówią? – Tylko one to wiedzą. Pająki to też straszne gadalce. Pewnie się zdziwisz, jak ci powiem, że każdy pająk to niebywały plotkarz. A kiedy przędą te swoje siatwy, bez przerwy kląskają, słodziej niż gusłowiki. – Co jeszcze słyszysz? – Gąsienniki to też okropeczne plotkary. – A o czym tak plotkują? – Wciąż się sprzeczają o to, z którego wyrośnie najpiękniejszy młotyl. O niczym innym nie mówią. – A czy akurat teraz fruwa po tej jaskini jakiś sen? Wielkomilud zaczął ruszać uszami w różne strony, nasłuchując z uwagą. Pokręcił głową. – Nie, nie ma tu żadnego snu – oświadczył. – Oprócz tych, które trzymam w słojach. Kiedy chcę nałapać snów, idę w jedno szpicjalne miejsce. Do Krainy Olbrzymów sny nieczęsto zaglądają. – A jak je łapiesz? – Tak jak młotyle, siatwą. Wstał i poszedł do kąta, w którym stał drążek oparty o ścianę, długi na jakieś dziesięć metrów. Do jego końca przymocowana była siatka. – Oto moja snołapka – rzekł Wielkomilud, ujmując drążek jedną ręką. – Co rano wybieram się na polowanie i chwytam nowe sny, a potem je zamykam w słojach. Nagle rozmowa przestała go interesować. – Jestem coraz bardziej głodny – powiedział. – Pora coś przeszturchnąć. ŁOBGÓRCE – Ale skoro nie jesteś ludożercą, tak jak inne olbrzymy, to czym się żywisz? – spytała Zosia. – Rzeczywiście, dosyć to kłopotława sprawka – odparł Wielkomilud. – W tej naszej przekrętłej Krainie Olbrzymów nie wyrastają takie pogodne jadalstwa, jak ananasy czy pomazarańcze. Wyrasta tu tylko jedno jedyne jarzywo, niesłychanie jałowiste: łobgórzec. – Łobgórzec? – zawołała Zosia. – Przecież taka jarzyna nie istnieje. Wielkomilud spojrzał na dziewczynkę, odsłaniając w uśmiechu mniej więcej dwadzieścia białych, kwadratowych zębów. Wczoraj – powiedział – nie wierzyliśmy w olbrzymów, a dziś nie wierzymy w łobgórce. Nie wierzymy w nic, czegośmy nie widzieli własnymi zerkałkami. A co ci mówi na przykład słowo „klasograjek”? – Słucham? – Albo mięczydław? – A to co znów takiego? – Kocidłak? – Koci co? – Gnieciuszczych? – Czy to są zwierzęta? – Tak, i to bardzo podspolite – rzekł Wielkomilud wzgardliwym tonem. – Ja sam nie należę do przemądrzaków, ale z ciebie to już jest chyba całkiem bezwiedny ludź. Twoja mózgłowica zionie wypustką. – Chciałeś chyba powiedzieć „pustką” – sprostowała Zosia. – Co chcę powiedzieć, a co mówię, to dwie całkiem osobne osobliwości – rzekł olbrzym dość wyniośle. – Zaraz ci pokażę łobgórzec. Otworzył na oścież potężną szafę i wyjął z niej najdziwniejszy okaz, jaki Zosia w życiu widziała. Łobgórzec normalnemu człowiekowi sięgałby najwyżej do pasa, ale był znacznie grubszy niż człowiek w talii: w obwodzie mierzył mniej więcej tyle, co wózeczek dziecinny. Był czarny, znaczony wzdłuż białymi pręgami, cały w szorstkich wzgórkach. – Widzisz, jaki odrażliwy łobgórzec! – zawołał Wielkomilud, wymachując warzywem. – Wstręcę się nim! Pogardzam go i nim wybrzydzam! Ale nie chcę łapaszować ludziów, tak jak inne olbrzymy, więc muszę przez cale życie chrupczyć jałowiste łobgórce. Inaczej zostałaby ze mnie skóra i złości. – Chyba skóra i kości. – Wiem, że kości. Ale zrozum, nie moja wina, że jędzyk mi się czasem trochę zygzaczy. Staram się, jak mogę. Nagle zrobił okropnie smętną minę. Zosia bardzo się przejęła. – Przepraszam – powiedziała. – Nie chciałam być niegrzeczna. – W Krainie Olbrzymów nigdy nie było szkołwy, więc nie miał mnie kto nauczyć mówić – ze smutkiem rzekł Wielkomilud. – A mama nie mogła? – Mama! Olbrzymy nie mają mam! Co jak co, ale to chyba powinnaś wiedzieć. – Nie wiedziałam. – No bo czy kto kiedy słyszał o olbrzymicy? – zawołał Wielkomilud, zataczając łobgórcem koła niby lassem. – Olbrzymic nie ma, nigdy nie było i nie będzie. Jeżeli olbrzym, to zawsze mężczyzna. Zosia poczuła, że trochę się w tym wszystkim gubi. – W takim razie – spytała – kto cię urodził? – Olbrzymy się nie rodzą. Po prostu się zjawiają, tak jak słońce i gwiazdy. – A ty kiedy się zjawiłeś? – Niby skąd miałbym wiedzieć? To było tak dawno, że za nic bym się nie dozliczył. – Czyli nie wiesz nawet, ile masz lat? – Żaden olbrzym nie wie, ile ma lat. Wiem tylko, że jestem bardzo zastarzały, okropiennie zastarzały i pozmarszczały. Może tak samo zastarzały jak Ziemia. – A co się dzieje, kiedy olbrzym umiera? – Olbrzymy nie umierają. Czasem któryś nagle znika i nikt nie wie, gdzie on się zapodzieruszył. Ale to rzadkość. Przeważnie łazimy po tym świecie i łazimy, do znudzenia, jak jakieś łazanki. Trzymając w prawej ręce monstrualny łobgórzec, Wielkomilud wziął do ust jeden jego koniec, ugryzł ogromny kęs i zaczął chrupać z takim łoskotem, jakby gryzł lodową krę. – Ależ to paskudliwość! – wybełkotał z pełnymi ustami pryskając w stronę Zosi grudami łobgórca, które przecięły powietrze niby kule armatnie. Dziewczynka zaczęła skakać po blacie, robiąc uniki. – Obrzydławstwo! – gulgotał Wielkomilud. – Aż mnie mygli i zohydza! Sama spróbuj, jaki wstręciuszny obsmak! – Nie, dziękuję – powiedziała Zosia, cofając się nieco. – Odtąd i tak już niczego innego w życiu nie chapsniesz, więc lepiej od razu zacznij się przyzwyczajać. No, mięczyduszko, skosztel łobgórca! Dziewczynka ugryzła kawalątek. – Ffffuj! – prychnęła. – Och, nie! Ojejejku! Na pomoc! – szybko wypluła wszystko, co miała w ustach. – Smakuje żabią skórą! – powiedziała, z trudem chwytając oddech. – I zgniłą rybą! – Żeby tylko! – zawołał Wielkomilud, rycząc ze śmiechu. – Mnie łobgórzec smakuje kalaruchem i plukswą! – Czy my naprawdę musimy jeść to paskudztwo? – spytała Zosia. – Tak, chyba że chcesz całkiem wychudlić i wreszcie się rozchwiać w powietrzu. – Chyba „rozwiać” – sprostowała dziewczynka. – „Rozchwiać” znaczy całkiem co innego. Wielkomilud popatrzył na Zosię trochę smutno, a trochę tak, jakby chciał jej się przypodobać. – Ach, słowa – powiedział. – Przez całe życie boryczę się z nimi i szarmotam. Lepiej zdobądź się na cierpliwość i przestań marudząc. Już ci mówiłem, że zawsze wiem, co chcę powiedzieć, tylko mi się słowa supłaczą. – Każdemu się może zdarzyć. – Ale nie tak często jak mnie. Mówię po prostu poczgwarnie. – Moim zdaniem mówisz bardzo pięknie. – Tak uważasz? – Wielkomilud nagle się rozpromienił. – Naprawdę tak uważasz? – Po prostu pięknie – powtórzyła Zosia. – Ha! Nigdy w życiu nikt mnie tak wspaniale nie obdarowił jak ty teraz. Nie próbujesz aby nabić mnie w syfon? – Skądże znowu. Strasznie mi się podoba to, jak mówisz. – Cudownie! – zawołał olbrzym, wciąż promieniejąc. – Hopsasnie! Jestem kompletnie zachwyszczony! Zająkło mnie na mur. – Słuchaj – powiedziała dziewczynka. – Wcale nie musimy jeść łobgórców. Wokół naszego miasteczka są całe pola pysznych warzyw, na przykład kalafiorów i marchwi. Może byś trochę przyniósł następnym razem? Wielkomilud dumnie zadarł głowę. – Jestem olbrzym honoratny – oświadczył. – Będę raczej marniał obrzyzdgliwe łobgórce, niż sięgnę po cudze. – Aha, a mnie to ukradłeś – przypomniała mu Zosia. – Nie bardzo było co kraść – odparł Wielkomilud z łagodnym uśmiechem. – Przecież takuleńka z ciebie dziewuszka. JUCHOŻŁOP Wtem u wejścia do pieczary rozległ się straszliwy łomot. Gromowy głos zakrzyknął: – Kurpudel! Hej, kurpudel, jesteś tam? Słyszę, że jazgadulisz. Z kim tak jazgadulisz, kurpudel? – Uważaj! – zawołał Wielkomilud. – To Juchożłop! Nim umilkł, ktoś odtoczył na bok głaz tarasujący wejście. Do jaskini wkroczył piętnastometrowy olbrzym, co najmniej dwa razy wyższy i tęższy od Wielkomiluda. Był całkiem nagi, jeśli nie brać pod uwagę brudnej szmaty, którą miał owinięte pośladki. Zosia dalej siedziała na stole. Obok niej leżał nadgryziony łobgórzec. Szybko się za nim schowała. Potwór wtarabanił się do pieczary i z groźną miną stanął nad Wielkomiludem. – Z kim tu przed chwilą jazgaduliłeś? – huknął na niego z góry. – Jazgaduliłem sam do siebie – odparł Wielkomilud. – Zbdury! – krzyknął Juchożłop. – Durnialuki! – zahuczał. – Wiesz, co myślę? Myślę, że jazgaduliłeś z jakimś ludziem. – Nie, nie! – zawołał Wielkomilud. – A właśnie, że tak! Ukradłeś ludzia i przywlokłeś go sobie do nory, żeby mieć żywą maksotkę! A ja ci go teraz wygarstnę i schruptam! Będę miał ekstra chapskę przed kolacją! Biedny Wielkomilud okropnie się zdenerwował. – Nikogo tu nie ma – wyjąkał. – Daj mi spokój, co? Juchożłop wystawił w jego stronę paluch gruby jak pień. – Ty sparpyczały kurpudlu! – wrzasnął. – Zapirtaczony kręciswędku! Zwągrzywiały pryszczykiju! Złachmacony szmacidrapie! Zaraz ci tu przetrząsnę kąty! – złapał Wielkomiluda za przedramię. – A ty mi pomożesz. We dwóch wygarstniemy tego smakołykowatego ludzia! Wielkomilud miał początkowo zamiar przy lada okazji zgarnąć Zosię ze stołu i schować za plecami, ale teraz oczywiście nie było już o tym mowy. Wyglądając zza nadgryzionego czubka łobgórca dziewczynka śledziła wzrokiem dwóch olbrzymów, którzy właśnie ruszyli w głąb jaskini. Juchożłop wyglądał po prostu przerażająco. Skórę miał brunatną o czerwonawym odcieniu. Pierś, ręce i brzuch porastały mu czarne kłaki. Włosy na głowie miał długie, ciemne i skołtunione, plugawa twarz okrągłą i gąbczastą, oczy jak dwie czarne dziurki. Pod małym płaskim nosem rozwierały się ogromne usta sięgające niemal od ucha do ucha. Wargi przypominały dwa wielgachne fioletowe serdelki położone jeden na drugim. W ustach sterczały żółte szczerbate zęby, a po brodzie spływały potoki śliny. Rzeczywiście nietrudno było uwierzyć, że ta okropna bestia co noc pożera mężczyzn, kobiety i dzieci. Trzymając Wielkomiluda za przedramię, Juchożłop po kolei oglądał rzędy słojów. – Co ty właściwie trzymasz w tych swoich zapleszczałych baniakach?– wrzasnął. – Nic, co by cię mogło zaciekawszczyć – odparł Wielkomilud. – Tobie w życiu chodzi tylko o to, żeby łapaszować ludziów. – A ty ze starości dostałeś krętka, całkiem jak kurkociąg! – ryknął Juchożłop. Zosia uświadomiła sobie, że krwiożerczy olbrzym lada chwila zawróci i obejrzy blat stołu. Nie mogła jednak zeskoczyć na ziemię, bo stół miał cztery metry wysokości, złamałaby więc nogę. Chociaż łobgórzec był gruby w obwodzie jak wózeczek dziecinny, nawet za nim nie czuła się bezpieczna. Juchożłop mógł go przecież podnieść. Dokładnie obejrzała nadgryziony koniec: sterczały z niego nasiona wielkości melonów. Tkwiły one w miękkiej, śliskiej miazdze. Uważając, żeby się przypadkiem nie wychylić, dziewczynka sięgnęła ręką i wydłubała kilka nasion. W miąższu powstało zagłębienie na tyle duże, że mogła się w nim skulić. Wczołgała się więc w głąb łobgórca. Była to mokra, oślizgła kryjówka, ale jakież to miało znaczenie wobec groźby pożarcia? Juchożłop i Wielkomilud szli już w stronę stołu. Wielkomilud był bliski zemdlenia z trwogi, że Juchożłop lada moment złapie Zosię i zje. Wtem Juchożłop wziął do ręki nadgryziony łobgórzec. Wielkomilud wlepił spojrzenie w pusty blat. „Zosiu, gdzie jesteś? – pomyślał z rozpaczą. Nie mogłaś przecież z