Hałas Agnieszka - Dziecko

Szczegóły
Tytuł Hałas Agnieszka - Dziecko
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Hałas Agnieszka - Dziecko PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Hałas Agnieszka - Dziecko PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Hałas Agnieszka - Dziecko - podejrzyj 20 pierwszych stron:

AGnieszka hałas Dziecko 1. Bezdech Czerń, gorąca i lepka. Komnata bez drzwi i okien. Levard Sentier – do niedawna powszechnie szanowany członek gildii kupieckiej – uświadomił sobie, że nie ma dla niego ratunku. Grzechy – jego grzechy – otaczały go ze wszystkich stron. Małe, lecz silne niczym imadła łapki unieruchamiały jego głowę, ręce i nogi. Cuchnące grobem oddechy owiewały jego twarz. Grzechy chichotały i drwiły sobie z niego, a on rozpoznawał każdy głos. Levard Sentier płakał. Na przemian wzywał pomocy i błagał o litość. Bez skutku. Niezliczone pary błyszczących oczek obserwowały go z zainteresowaniem, ale żadna z sylwetek nawet nie drgnęła. Po nieskończenie długim czasie, a może zaledwie po paru minutach, jedna ze ścian rozstąpiła się wolno. Coś wypełzło z otworu i skierowało się w stronę leżącego mężczyzny. W chwilę później krzyki ucichły. Wszystkie soki wyssane, powłoka rozsypała się w proch... Za mało, wciąż za mało! Głód skręca wnętrzności. Czymże jest dla potomka wielkiej pustki jedna żałosna dusza? Cierpliwości. Przybędą nowe ofiary. Na pewno przybędą. Zawsze przybywają. Zmrużone ślepia, jarzące się zielonawo pośród mroku. W komnacie bez drzwi i okien, wypełnionej słodko zgniłą wonią wyrzutów sumienia, odrzuconych wspomnień, pogrzebanych głęboko tajemnic – trwało oczekiwanie. 2. Bezsenność Olbrzymi księżyc wisi nisko nad spiczastymi dachami Shan Vaola. Uśmiecha się. Nie, nie uśmiecha się, raczej krzywi okrągłą mordkę i mruga przekornie jednym srebrnym okiem... Niebiański chochlik... Błazen! Starzec zachwiał się i ciężko oparł o parapet okna. Poczekał, aż przyspieszony oddech uspokoi się, a tętno wróci do normalnego rytmu. Zdusił cisnące się na usta przekleństwo. Bał się. Naprawdę się bał. Wpatrując się w czarne nocne niebo, przez krótką chwilę widział samego siebie z dawno minionych czasów. Widział własne życie rozbite na tysiąc kolorowych obrazków, przypominających odłamki strzaskanego witrażu. Z rzężącym świstem wypuścił powietrze z płuc. Dawniej... Dawniej był silny. W postronnych budził zmieszany z lękiem podziw. Miał twarde zasady i nie wahał się ich stosować. W świecie, w którym przyszło mu żyć wahanie oznaczało klęskę, a on chciał wygrywać. I wygrywał. Inteligentny, bezlitosny, stopień po stopniu piął się w górę... A teraz? Twarz starca wykrzywił skurcz. Wszystko zmieniło się w ciągu kilku dni. Ostatnia brama była blisko, coraz bliżej. Widział ją, rozwartą szeroko niczym wygłodniała paszcza. Czuł bijący od niej chłód, silniejszy z każdą godziną, cuchnący zgnilizną i pleśnią. Wiedział, że musi się spieszyć. Kiedy odwracał się od okna, na jego wargi wypłynął nikły uśmiech. Istniała jeszcze jedna szansa. Wykorzysta ją, tak jak wykorzystywał wszystkie inne, ilekroć się nadarzały. Musi to zrobić. Musi wygrać. I wygra, tak jak wygrywał przez całe życie. Spuścił wzrok, popatrzył na trzymany w dłoni zmięty i pobrudzony skrawek pergaminu. Czerwonym atramentem napisano na nim pewien adres. I czyjeś dziwaczne przezwisko. Skóra odmieńca była sina, pokryta siatką chorobliwie nabrzmiałych żył. Czarne wargi odsłaniały spiczaste zęby, pośrodku czoła połyskiwało wodniście trzecie oko, a nad lewym ramieniem sterczał garb. W Shan Vaola, mieście skażonej magii, często rodzą się podobne stworzenia. Odmieniec stał na przedostatnim poziomie Podziemi, w miejscu zwanym Rozwidleniem Gregorisa. Wąski korytarz rozgałęział się tu na trzy jeszcze węższe odnogi. U ich zbiegu tkwiło przymocowane do sklepienia okrągłe szklane naczynie wypełnione fosforyzującym płynem. Osłaniała je rdzewiejąca metalowa siatka. Pod spodem, na ścianie ktoś wypisał kredą kilka słów w języku magów. Zaklęcie, przekleństwo, imię wroga, imię ukochanej – czy może pozbawione znaczenia bazgroły? Odmieniec nie wiedział i nie interesowało go to. Odmieniec czuł się nieswojo. Nie był mieszkańcem Podziemi i gdyby mógł, przenigdy nie zagłębiałby się w ich ponury labirynt. Tego wieczoru jednak coś zmusiło go, by przełamał swe opory. Miał do wykonania misję. Gdy ją wypełni, będzie wolny. To jedno podtrzymywało go na duchu. Nasłuchiwał przez chwilę, jego ostro zakończone uszy poruszały się to w przód, to w tył. Ze sklepienia wolno kapała woda, jej dźwięk głuchym echem odbijał się od pokrytych liszajami ścian. Poza tym – cisza. Sapiąc z wysiłku garbus wspiął się na palce, wyciągnął ramię najwyżej, jak tylko mógł. Zakrzywione szpony kilkakrotnie przeorały powietrze, nim w końcu brzęknęły o obluzowaną siatkę i zagrzechotały nią kilkakrotnie, dając umówiony sygnał. Człowiek od stóp do głów ubrany w czerń, o sięgających ramion ciemnych włosach wyłonił się z mroku bezszelestnie niczym zjawa. Na widok odmieńca na jego twarzy odmalowało się zdziwienie. – Witaj, Marvin. Coś się stało? – List – odparł garbus. Ludzka mowa wyraźnie sprawiała mu trudność, głos miał gardłowy i bulgotliwy. – Jest do ciebie list, czarowniku. – Od kogo? – Jakiś czciciel złotego krążka przysłał do nas swojego służącego, ślicznego chłopca w czerwonym ubranku. Czysta krew. Szmaragdowa Dzielnica. Rozumiesz? – W gardzieli odmieńca zagulgotał śmiech. – Dzieciak sporo ryzykował, pojawiając się samotnie na Krzywej Alei... Ale tym razem włos nie spadł mu z głowy. Puściliśmy go wolno, obiecawszy solennie, że doręczymy list komu trzeba. Ze względu na ciebie, rzecz jasna. – I dobrze zrobiliście – oczy tamtego błysnęły nagle. – Ręczę wam za to. Gdzie list? W sześciopalczastej łapie odmieńca pojawił się złożony we czworo i zapieczętowany arkusik. Dłoń w czarnej skórzanej rękawiczce wyciągnęła się poń szybko. – Dzięki ci, Marvin. Idź teraz, wracaj do swoich pieleszy. I pozdrów ode mnie znajomych z Krzywej Alei. Gdy oddalające się kroki ucichły zupełnie, trzasnęła przełamywana pieczęć. Oczy pospiesznie przebiegły po linijkach chybotliwego pisma. Potem palce zmięły kartkę i odrzuciły ją; pojawiający się znikąd płomień obrócił kulkę w popiół, zanim dotknęła ziemi. Czarno ubrany uśmiechnął się. Trzy blizny przecinające prawy policzek jak zwykle sprawiły, że uśmiech ten przypominał raczej grymas. – Czas wyjść na powierzchnię – szepnął Brune Keare, znany również jako Krzyczący w Ciemności. 3. Woda, świeca i heban Dom był okazały, zdradzał zamożność właściciela. Od ulicy oddzielał go pas starannie przystrzyżonej trawy i wysoki, solidny mur. Fasadę zdobiły słabo widoczne w półmroku płaskorzeźby. Zawieszona nad wejściem latarnia rzucała żółtawe światło na ciemną kurtynę bluszczu. Drzwi otworzył mężczyzna w szkarłatnej liberii. Przez chwilę taksował przybysza wzrokiem, potem cofnął się o krok, wykonał zapraszający gest. – Proszę za mną. Mój pan czeka. Krzyczący w Ciemności mimo woli zauważył, że odźwierny nie ma na rękach tatuaży, jakimi w Shan Vaola znakowano niewolników. A więc właściciel domu nie był arystokratą, a nuworyszem, kimś, kto zdobył fortunę, ale nie tytuł szlachecki... Interesujące, choć mało istotne. Wnętrze rezydencji przypominało labirynt, wielkie opustoszałe mrowisko o korytarzach obwieszonych draperiami w kolorach sepii, wina i owocu granatu. Pachniało przywiędłymi różami i kurzem. Zmęczeniem. – To ta komnata. Ciężkie, intarsjowane drzwi otworzyły się bezgłośnie i zamknęły na powrót. Odźwierny nie wchodził, pozostał na korytarzu. Wewnątrz w dwóch czteroramiennych świecznikach płonęły woskowe świece, nie mogące jednak rozproszyć mroku, który gnieździł się w kątach i zakamarkach, w fałdach aksamitnych kotar, pod wysoko sklepionym sufitem. Na ścianach niewyraźnie połyskiwały złocone ramy obrazów. Zdawało się, że są ich dziesiątki – pejzaże, weduty, portrety. Niektóre pociemniały ze starości, inne biły w oczy jasnymi, żywymi barwami. Puszysty dywan głuszył kroki. Krzyczący w Ciemności rozglądał się z umiarkowanym zainteresowaniem. Z początku wydawało mu się, że jest w pomieszczeniu sam. Drgnął, kiedy stojący pod oknem fotel odwrócił się nagle, skrzypiąc. Siedzący w fotelu człowiek zdawał się drzemać. Oddychał ciężko i chrapliwie. W blasku świec poorana zmarszczkami skóra miała niezdrowy żółty odcień. Kiedy gość podszedł bliżej, opuchnięte powieki uniosły się wolno, odsłaniając błękitne jak u dziecka oczy. – Proszę, proszę – zachrypiał starzec, prostując się i obrzucając przybysza przenikliwym spojrzeniem. – Zawołałem, a nocny ptak odpowiedział na me wezwanie... Ty jesteś Brune Keare? – Tak. – Żmij? – Tak. – Ciekawe zajęcie. Krzyczący w Ciemności pomyślał o demonach i powracających z zaświatów zmarłych. O złodziejach twarzy, golemach i homunkulusach gończych. A także o nagrodzie, jaką legalnie działający czarodzieje wyznaczali za pojmanie któregoś z renegatów. Pochylił lekko głowę, żeby ukryć wypełzający na twarz uśmiech. – Można tak powiedzieć. – Zawsze uważałem, że czarna magia to interesująca dziedzina. Sovarnios Sheid wita cię w swoich progach, magu – odszczepieńcze. Krzyczący w Ciemności odruchowo uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń. Była sucha jak pergamin i przeraźliwie zimna. – Witam pana również, Sovarniosie Sheid. – Czy wiesz, czemu cię wezwałem? – Na razie nie. Ale zapewne wkrótce się tego dowiem. Błękitne oczy przypatrywały się mu bez mrugnięcia. – Odpowiedź jest prosta. Potrzebuję twoich czarów. Potrzebuję... twojej pomocy. – Dlaczego akurat mojej, a nie kogoś z Elity? Przecież stać pana na ich usługi, panie Sheid. Po co zaprzątać sobie głowę czarną magią, gdy w zasięgu ręki jest ta legalna, srebrna? Sovarnios potrząsnął głową. – Elita? Srebrni magowie? Wykluczone. – Dlaczego? – Kwestia dyskrecji. Bezpieczeństwa. Zrozumiesz to później, kiedy... – Wolałbym zrozumieć teraz. Skrzekliwy starczy śmiech. – W twoich oczach widzę coś, co mi się podoba, Keare, a co w dzisiejszych czasach rzadko widuję... Usiądź. Wyjaśnię ci wszystko. Chociaż w komnacie było ciepło, Sovarnios zadrżał nagle, roztarł dłonie. Podniósł z podłogi obszyty futrem płaszcz i owinął się nim szczelnie. Zerknął w stronę okna, ale okiennice były zamknięte i nawet najlżejszy podmuch nie poruszał zasłonami. – Okradziono mnie – mruknął posępnie. – A kradzież tę mogę przypłacić życiem. Ayen ka’ain... Czy wiesz, co znaczą te słowa? Krzyczący w Ciemności skinął głową. – W języku magów“ten, który odnawia”. – Ta-ak, znasz się na rzeczy. Doskonale – starzec w zadumie przygładził rzadką bródkę. – Ayen ka’ain, cudowny nektar o barwie szafranu i zapachu nardu. Tak zwykli określać go poeci. Eliksir przywracający młodość, skuteczniejszy niż jakikolwiek inny środek. Dawno temu jego szklanka kosztowała pięć tysięcy yadhmarskich koron, dwadzieścia pięć tysięcy leri. Niewielu było stać na zapłacenie takiej ceny, ale ci, dla których nie stanowiła ona przeszkody, nie wahali się. Odzyskanie młodości – pełna odnowa – była zbyt wielką pokusą... Dziś dla zażywających ten płyn każda jego kropla jest cenniejsza niż złoto. Wiesz, dlaczego? Sovarnios na moment zawiesił głos, potem kontynuował – ciszej i, jak się zdawało, z tłumionym gniewem. – Ayen ka’ain. Słodka trucizna! Zaczyna działać już przy pierwszej dawce i dopóki zażywa się go regularnie, wszystko jest w porządku. Ale kiedy przerwie się zażywanie, o, wtedy robi się nieciekawie. Dzieje się coś, czego magowie Elity z początku nie ujawniali. Koniec z pełną odnową. W ciągu kilku dni człowiek starzeje się na powrót. Czasem o trzydzieści, czasem o dziewięćdziesiąt lat, w zależności od tego, jak długo sztucznie się odmładzał. I wcale często po upływie tych kilku dni umiera. Sama w sobie ta właściwość nie byłaby jeszcze tragiczna, ma się rozumieć. Każdy medal ma dwie strony, za każdą korzyść trzeba płacić. Tego uczy nas życie. To zrozumiałe, że nawet cudowny lek ma jakąś brzydką wadę, którą jego wynalazca pragnie jak najdłużej utrzymać w tajemnicy... Dlatego nawet po tym, jak wada ta wyszła w końcu na jaw, nadal nie brakowało takich, którzy uważali, że pełna odnowa warta jest każdego ryzyka. Nieszczęśni, krótkowzroczni głupcy! Choć nie powinienem tego mówić, bo sam do nich należałem... Starzec przerwał, westchnął ciężko. – Przez długi czas wszystko szło jak należy. W laboratoriach Elity produkowano ayen ka’ain. Więcej i więcej, bo popyt rósł. My kupowaliśmy. Więcej i więcej, choć ceny też rosły. I wszyscy byli zadowoleni. Do czasu. Bo pewnego dnia, trzydzieści z górą lat temu stało się coś strasznego. – Przewrót na najwyższym szczeblu Elity – powiedział cicho żmij. Domyślał się już, o co chodzi. – Wiem. – Oczywiście. Przewrót. Objęcie władzy przez nowego arcymistrza. I związane z tym dość radykalne zmiany w kodeksie srebrnych magów. Jedną z pierwszych było wydanie edyktów zakazujących wytwarzania ayen ka’ainu i handlowania nim, a wkrótce potem także zażywania go. Arcymistrz Shaaner, niech będzie przeklęte jego imię, wprowadził te zakazy, bo jest konsekwentny. Odkąd objął swój urząd, głosi, że czary są dla czarodziejów, nie dla zwykłych ludzi. Zwykłym ludziom nie wolno korzystać z dobrodziejstw Zmroczy! Zabawne to i przerażające równocześnie, ale tym razem dla srebrnych magów ideologia okazała się ważniejsza od pieniędzy. Mogliby czerpać olbrzymie zyski, po kryjomu sprzedając ayen ka’ain uzależnionym, a nikt tego nie robi. Nie mam pojęcia, dlaczego. Ja sam zacząłem stosować eliksir w dniu sześćdziesiątych urodzin. Wystarczyła kropelka każdego ranka, bym po tygodniu odmłodniał tak, że nie poznawali mnie nawet najbliżsi. Ostrzegano mnie, żebym pod żadnym pozorem nie przerywał zażywania go, więc nie przerywałem. Zakazy niczego nie zmieniły, bo byłem na tyle przewidujący, by poczynić zapasy, zanim edykty weszły w życie. Dziś z tych zapasów zostało mi czternaście fiolek. Jedna wystarczy na dwa lata. Dwadzieścia osiem lat życia... To dużo. Nawet bardzo dużo. Dla kogoś znajdującego się w mojej sytuacji dwadzieścia osiem lat może wydawać się wiecznością... Pięć dni temu skradziono mi moją wieczność, żmiju. Ktoś włamał się do mego domu i skradł zamkniętą w szkle, pachnącą nardem wieczność, mieszczącą się w małej szkatułce z czerwonego drewna chao. Ktokolwiek to był, znał się na rzeczy i świetnie wiedział, czego szuka. Działał z czyjegoś zlecenia, to wydaje się pewne. Zabrał szkatułkę i nic poza tym. Nie, nie mam pojęcia, czyja to sprawka. A swoją drogą – patrz, cóż za farsa... Policja Elity dwukrotnie naruszyła spokój mojego domu w poszukiwaniu zakazanego płynu. Niczego nie znaleźli, ani za pierwszym, ani za drugim razem. A teraz sekret mojego małego schowka rozszyfrował bezbłędnie pospolity złodziej! Los lubi być złośliwy, tak twierdzą kapłani. Niektórzy nazywają to... nazywają to sprawiedliwością. Sovarnios odchrząknął kilkakrotnie, przygarbił się. – Z początku zmiany były niemal niezauważalne. Jeszcze przedwczoraj miałem czterdzieści lat. Na tyle wyglądałem i na tyle się czułem. Łudziłem się, że uda mi się uniknąć najgorszego, że moi ludzie na czas znajdą złodzieja. Łudziłem się, ale niezbyt długo trwały te złudzenia. Wczoraj rano... Wczoraj rano obudziłem się i... Głos starca zadrżał nagle, załamał się. Sovarnios umilkł i nie odzywał się przez dłuższą chwilę. W końcu uniósł głowę, zmierzył rozmówcę wzrokiem. – Oto odpowiedź na wszystkie twoje pytania – powiedział spokojnie. – Chcę, żebyś wytropił złodzieja i dostarczył mi z powrotem mój skarb najdalej do rana. Inaczej, jak podejrzewam, będzie już za późno... A teraz szczerze, proszę. Jesteś w stanie to zrobić? – Tak. – Na pewno? Krzyczący w Ciemności nie spuścił wzroku. – Nic nigdy nie jest przesądzone z góry, panie Sheid – powiedział spokojnie. – Mam tego świadomość. Myślę, że macie ją i wy. Starzec pokiwał głową, milczał przez chwilę. – Za ile? – spytał w końcu. – Moja cena to dwieście leri. W nowych monetach. Sovarnios zaśmiał się ochryple. – Zręcznie! Ani dużo, ani mało... Żmij wzruszył ramionami. – Dla jednych mało, dla innych zbyt wiele. To rzecz względna. Czy zawarliśmy umowę? Stolik był z hebanu. Wypolerowany czarny blat połyskiwał oleiście. Na stoliku stały dwa świeczniki i szklane naczynie z wodą. Krzyczący w Ciemności zdmuchnął siedem z ośmiu świec, tak że komnata pogrążyła się w niemal całkowitym mroku. Wyrecytował formułę. Blizny na policzku natychmiast zakłuły bólem, poczuł rozchodzące się po twarzy ciepło. Woda zabulgotała, wzburzyła się gwałtownie, w powietrze z sykiem wzbił się kłąb pary. Potem jej powierzchnia na powrót się wygładziła, odbity w niej płomień świecy strzelił zwielokrotnionym złocistym migotem. Żmij oparł głowę na rękach. Wpatrywał się w wodę, nie odrywał od niej wzroku. Wizja pojawiła się nagle, bez zapowiedzi; obraz wypłynął z krwistej, bezpostaciowej ciemności i zawisł przed oczami niczym motyl. Plamy koloru, jaskrawe, ostro rozgraniczone; kontury tak wyraźne, jakby ręka malarza przed chwilą je nakreśliła, jakby farba dopiero zaczynała schnąć. Niewielki, skąpo umeblowany pokoik o drewnianych ścianach. Zbita z desek podłoga, spadzisty sufit. Wewnątrz – trudny do opisania bałagan, malowniczy chaos pakowania lub rozpakowywania. Dwa pootwierane podróżne kufry, porozrzucane wszędzie ubrania, jakieś torby i zawiniątka... Ani śladu lokatora. Ale szkatułka była tam. Na pewno. Mrugnął oczami i izdebka rozpłynęła się, rozwiała bez śladu; znów widział tylko światło świecy odbijające się w gładkim lustrze wody. – I co? – spytał niecierpliwie starzec. – Udało się? – Tak. – Wiesz, gdzie szukać złodzieja? – Wiem, gdzie szukać eliksiru. – Jesteś tego pewien? W dal patrzącym – zawodowym wróżbitom i wróżbitkom – przywoływanie wizji przychodziło łatwiej. Krzyczący w Ciemności nie miał podobnej wprawy. Wiedział jednak, że się nie pomylił. – Tak – odparł bez wahania. – Co teraz? – Czary, panie Sheid – uśmiechnął się żmij. – Czas na prawdziwe czary. Skoncentrował się i szybkim ruchem nakreślił w powietrzu tajemny znak. Zadziałało natychmiast. Poczuł dreszcze, zakręciło mu się w głowie. Oczy zdążyły zarejestrować błyszczącą nóżkę złoconego świecznika, ściekający po niej strumyczek wosku, krawędź hebanowego blatu, a potem (potem już tylko wiatr) targający włosy i szarpiący za ubranie, wyciskający łzy z oczu i wtłaczający oddech z powrotem do gardła. Pęd i lot, przez szumiące wiry nieciemności i nieświatła. Potem – bezruch. Wyciągnięta dłoń natrafiła na szorstką twardość drewna. Otworzył oczy. Tak, to było to miejsce, pokój ukazany mu przez wizję. Zmrużone ślepia, jarzące się zielonawo wśród mroku, na sekundę rozbłysły jaśniej. Wyczulone zmysły wychwyciły w powietrzu jakiś ruch, ledwie wyczuwalną zmianę. Szpony drgnęły, rozwidlony język wysunął się wolno. Czyżby okres oczekiwania miał się ku końcowi? 4. Joeme Był sam. Wyczuwał obecność ludzi, ale niezbyt blisko. Podszedł do okna, otworzył je, wyjrzał. I rozczarował się. Prostokątne podwórze, kilka krzaków, jakiś niski i długi budynek o spadzistym dachu. To mogło być równie dobrze przedmieście Shan Vaola, jak jakaś zagubiona na pustkowiu pograniczna osada. W górze okrągła tarcza księżyca, pokryta plamami niczym przejrzały owoc. Oczywiście. Księżyc wszędzie jest taki sam. Zamknął okno i zabrał się do przeszukiwania pokoju. Wizja nie była na tyle precyzyjna, by wskazać miejsce ukrycia szkatułki; ayen ka’ain mógł być gdziekolwiek. Gdziekolwiek w obrębie tych czterech ścian i spadzistego sufitu. Żmij zajrzał pod łóżko, sprawdził oba kufry, przeszukał kieszenie walających się po podłodze ubrań. Bez rezultatu. Na łóżku leżała podniszczona skórzana torba. Otworzył ją, bardziej z ciekawości niż z nadzieją. Nawet najbardziej roztargniony złodziej nie zostawiłby cennego łupu leżącego na widoku. Wewnątrz były książki. Nic więcej. Krzyczący w Ciemności wybrał jedną na chybił-trafił, zerknął na okładkę. Tytuł brzmiał “Kłamstwa”. Zaciekawiony, przerzucił kilka kartek. Poezja. Wiersze różnych autorów, przeważnie pochodzących z Seyonaru lub Mearing. Umiarkowanie znane nazwiska, w większości należące do młodych twórców. Val Taisso, Flavius Fenshi, Anja “Naikiru” Hoeth... Ktokolwiek był właścicielem torby, miał całkiem niezły gust. Nagle coś zmąciło ciszę. Krzyczący w Ciemności zesztywniał. Zdawało mu się czy...? Nie. Odgłos kroków z całą pewnością nie był złudzeniem. Żmij odłożył książkę, nasłuchiwał chwilę. Kroki przybliżały się szybko. Nie szukał kryjówki, stał nieruchomo, koncentrując się, kontrolując oddech. Drzwi otwarły się, skrzypiąc. Nieznajomy wszedł do pokoju, cicho zamknął je za sobą i zasunął rygiel. Krzyczący w Ciemności uznał, że najwyższy czas działać. Tamten był zwinny jak kot i zaskakująco silny. W starciu ze żmijem i jego zaklęciem paraliżującym nie miał jednak żadnych szans. Komnata bez drzwi i okien rozjarza się światłem na powitanie wchodzącego. Ten natychmiast przyklęka, pochyla głowę. Obita aksamitem ściana, która przed chwilą rozstąpiła się przed nim jak rozchylające się usta, teraz zrasta się znowu, pulsując leciutko. – Wzywałeś mnie, o panie? – pyta przybyły. Chwila ciszy. Potem odpowiedź, dźwięczna i wyraźna niczym pojedynczy zaśpiew szarpniętej struny. Wzywałem, karle. – Czego pragniesz? W twoim domu jest obcy. Słyszę jego głos, czuję zapach jego młodej krwi. Czemu dotąd nie przyprowadzono go do mnie? Przerażenie małego człowieczka, krople potu na jego pomarszczonym czole. – To niemożliwe! Zabezpieczenia... Zniecierpliwienie. Czyżbyś wątpił w moją prawdomówność? Powtarzam, do twego domu wkradł się obcy, karle. Idź, znajdź go i przyprowadź tutaj. Nie każ mi czekać! Mały człowieczek ponownie zgina się w ukłonie. – Będzie, jak rozkazałeś, panie. Krzyczący w Ciemności ukląkł, uważniej przyjrzał się leżącemu. I przeżył moment zaskoczenia. Kobieta. Czy raczej dziewczyna – niełatwo byłoby określić jej dokładny wiek. Jej twarz przypominała porcelanową buzię lalki. Gładka, mleczna cera, drobne usta, lekko zadarty nos. Jasne jak len włosy były zaczesane do tyłu i związane białą wstążką w koński ogon. Oczy miała zamknięte, ale oddychała normalnie, serce biło równo, bez zaburzeń rytmu. Nie było powodów do niepokoju. Usiadł obok niej i czekał. Ocknęła się niebawem, zakaszlała, wolno otwarła oczy. Pojawiło się w nich niedowierzanie. Potem strach. – Nie krzycz – łagodnie ostrzegł żmij. – Nawet nie próbuj. Zaboli. Nie posłuchała. Spróbowała. Zamiast krzyku z jej ust wydostał się jęk. – C-co się stało?... Nie mogę się ruszyć! – Oczywiście. Paraliż jeszcze nie ustąpił. Leż spokojnie. – Kim jesteś? Nie widzę cię! – Nie szkodzi. Ja widzę ciebie. – Kim jesteś? – Powiem ci swoje imię, jeśli ty powiesz mi swoje. Po chwili wahania kiwnęła głową. – Niech będzie. Nazywam się Joeme. Twoja kolej. Przedstawił się. W oczach Joeme pojawił się błysk zainteresowania. – Czarodziej? – Można to tak nazwać. – Słuchaj, czarodzieju, w prawej kieszeni mam krzesiwo. Na stole stoi kaganek. Zapalisz go? Spełnił jej prośbę. Nasączony oliwą knot palił się nierównym, skwierczącym płomieniem. Joeme milczała; śledziła uważnie każdy ruch żmija, każde drgnienie jego twarzy. – Nie zabijesz mnie – stwierdziła w końcu. – Nie za to ci płacą. – Cóż za podziwu godna przenikliwość – zadrwił. – Ciekawe, czego dowiem się w następnej kolejności? Zmrużyła oczy. – A czego, dla przykładu, chciałbyś się dowiedzieć? – Zacznijmy od spraw prostych i przyziemnych. Gdzie schowałaś eliksir? – Jaki eliksir? – A jak ci się zdaje? Środek odmładzający, który ukradłaś z rezydencji Sovarniosa Sheid w Shan Vaola. Nic nie odpowiedziała. Westchnął. – Eliksir jest gdzieś w tym pokoju, Joeme. Mogę zmusić cię, żebyś mi powiedziała, gdzie. Mam swoje sposoby. Ale wolałbym, żeby do tej ewentualności nie doszło. Joeme patrzyła na niego, nie spuszczała wzroku. Wyraz jej twarzy nie zmienił się ani trochę. – Naprawdę zrobiłbyś to? Nie, pomyślał. I ona doskonale zdaje sobie z tego sprawę. – Ty niczego nie rozumiesz – rzuciła tymczasem dziewczyna, uśmiechając się lekko. – Nigdy nie zdradziłabym ci, gdzie jest ukryty. Zdobyłam go, należy teraz do mnie. I za nic nie pozwolę, żeby mój ojciec dostał go z powrotem. Krzyczący w Ciemności znieruchomiał. – Kto? – Mój ojciec – powtórzyła Joeme z odcieniem irytacji. – On cię tu przysłał, prawda? Rzeczywiście, było podobieństwo. Trudne do uchwycenia na pierwszy rzut oka, ale nie pozostawiające wątpliwości. Coś w sposobie, w jaki trzymała głowę, w wykroju ust, w tonie głosu... I jej oczy, jej oczy miały ten sam odcień błękitu. – Dlaczego to zrobiłaś? – spytał, nie ukrywając ciekawości. Odwróciła głowę do ściany. – Uwolnij mnie, to powiem. Może. – Dlaczego? – powtórzył. – A jak sądzisz? Do czego może być potrzebny środek odmładzający? Musiał się uśmiechnąć. – Nie wmówisz mi, że do twojego osobistego użytku. – Czemu nie? Nigdy nie jest za wcześnie, żeby zacząć myśleć o starości. – Wolne żarty, moja droga. Pytałem poważnie. Okradłaś własnego ojca. Nie zrobiłaś tego bez przyczyny. Chwila milczenia. Cienie na ścianach drżały nieznacznie, prawie niedostrzegalnie. – Bo go nienawidzę – powiedziała w końcu Joeme, tak cicho, ze ledwie ją słyszał. – Co, dziwisz się? Czyżbyś nie znał tego uczucia? Znasz. Na pewno. Znam, pomyślał, patrząc na migoczący płomyk kaganka. Paląca się oliwa syczała cicho. Potarł policzek. Dawny ból... Zastarzałe wspomnienia, zepchnięte na samo dno umysłu... Czerń, popioły po wygasłym ogniu. Co utracił? Co mu odebrano? Skąd brał się gniew? – Widzisz? Nie różnimy się tak bardzo, jak można by przypuszczać – rzuciła nonszalancko dziewczyna, przez cały czas obserwująca go bacznie. – Chcesz, to odpowiem na twoje pytanie, ale wpierw zdejmij ten czar. Ręce mi drętwieją. – Zgoda. Wypowiedział zaklęcie. Powietrze zawibrowało leciutko. Joeme z westchnieniem ulgi roztarła dłonie, przeciągnęła się, przygładziła włosy. – Rozczarujesz się. To najgłupsza, najbardziej banalna historia, jaką możesz sobie wyobrazić. – Mów. – Dobrze. Nie bardzo jest o czym, naprawdę... – błękitne oczy nagle straciły swoją wesołość. – Widzisz, nie jestem legalnym dzieckiem. Moja matka była służącą, na swoje nieszczęście ładniejszą, niż większość służących. Wpadła mu w oko. Na krótko, bo kiedy zaszła w ciążę, odesłał ją z powrotem do rodziny, na wieś, a mnie po prostu się wyrzekł, nigdy nie przyznał się, że jestem jego córką. Dzięki niemu nie mam nazwiska, nie mam majątku... i nigdy nie miałam okazji się dowiedzieć, jak to jest, gdy ma się ojca. Podrzutek, wyrzutek, bękart! Tym byłam przez całe życie, tak mnie nazywano i tak mnie traktowano, a sprawił to jaśnie wielmożny pan Sovarnios Sheid. Żmij milczał. Joeme potarła czoło, westchnęła. – Tak, czarodzieju – powiedziała, już spokojniej. – Teraz wiesz już, z czyjego ramienia działasz, komu służysz. I co, nadal sądzisz, że opowiedziałeś się po właściwej stronie? – Ja nic nie sądzę. – I odpowiada ci ta obojętność? Naprawdę? Nie odpowiedział. Joeme pogardliwie wydęła wargi. – A nie wyglądałeś mi na kogoś, kto płaszczy się przed ludźmi pokroju Sovarniosa Sheid. Żmij wzruszył ramionami. – Pozory lubią mylić. A teraz mów, gdzie jest ayen ka’ain. Błękitne oczy wpatrywały się w niego chłodno. – Nie powiem ci. Szukaj, jeśli chcesz, szukaj do woli. Ale na twoim miejscu nie zostawałabym tu ani chwili dłużej. Wiesz, co to za dom? Wiesz, kto tu mieszka? – Nie. Kto? – Arthanamus – wymówione cicho imię zasyczało niczym ślina padająca na rozpalony piach. – To willa Arthanamusa. – A kimże jest Arthanamus? – Kolekcjonerem. Zbiera zabawki. I nie cierpi obcych. Bardzo łatwo go rozgniewać, a gdy już się rozgniewa... Hej, słuchasz mnie? Nie słuchał. Patrzył. Biała wstążka we włosach. Broszka w kształcie motyla, przypięta do żabotu bluzki. Dziecinne opowieści, dziecinne złości i lęki... – Tak – powiedziała wolno Joeme, jakby odgadując jego myśli. – O tym zawsze marzyłam, i nadal marzę. Do tego był mi potrzebny ayen ka’ain. Żeby znów stać się dzieckiem, małą córeczką tatusia... A ty, czy pamiętasz swoich rodziców? Nie odpowiedział. – Ty też nienawidzisz – szepnęła miękko. – Oboje nienawidzimy. W gruncie rzeczy jesteśmy podobni, nie dostrzegasz tego? Nie odpowiedział. W ciszy znienacka rozległo się donośne stukanie do drzwi. Joeme krzyknęła cicho. Krzyczący w Ciemności znacząco położył palec na ustach. – Milcz, nie odzywaj się – syknął. Stukanie powtórzyło się. – Joeme! – zawołał ochryple męski głos. – Otwieraj! – Arthanamus – mruknęła dziewczyna. Błękitne oczy błysnęły drwiąco. – Ha! Ciekawe, co teraz zrobisz? – Joeme? – zachrypiał ponownie głos z korytarza, ciszej i jakby niepewnie. – Kto jeszcze tam jest? Kto jest tam z tobą? – Otwórz drzwi – powiedział spokojnie żmij. – Dalej, Joeme, zrób to. Spojrzała z zaskoczeniem. – Otwórz drzwi – powtórzył. Wzruszywszy ramionami wstała i odsunęła rygiel. 5. Zbieracz zabawek Jako pierwszy do pokoju wleciał gliniany ptak, pomalowany na czerwono i żółto. Przysiadł na parapecie i zaćwierkał głośno, przekrzywiając łebek. Za nim wbiegł w podskokach pies wyrzeźbiony z ciemnego drewna. Na widok żmija zatrzymał się, warcząc i obnażając kły. Na końcu wszedł kołyszącym się krokiem karzeł o nieproporcjonalnie wielkiej głowie, porośniętej przez szorstkie i splątane kłaki czarnych włosów. Jego szatę zdobiły bogate hafty, na piersi błyszczał ciężki złoty łańcuch. Joeme pobladła. – Ty suko – powiedział zimno karzeł, stając przed nią. – Dałem ci schronienie, dałem ci pracę, a ty tak mi odpłacasz? Spiskując z obcymi pod moim własnym dachem? – Nie znam tego człowieka, mistrzu. Widzę go pierwszy raz. – Kłamiesz. – Nie – wtrącił żmij. – Wprawdzie trudno w to uwierzyć, ale tym razem powiedziała prawdę. Czarne karle ślepka łypnęły wrogo w jego stronę. – Kim jesteś i co robisz w moim domu? Mów, inaczej... Arthanamus nie dokończył, klasnął w dłonie. Z mroku za drzwiami wyłoniły się trzy postacie. Trzej mężczyźni w obcisłych kolorowych strojach i rogatych czapkach błaznów. Ich twarze grubo pokrywał makijaż. Jedno skinienie karła wystarczyło, by w ich rękach błysnęły obnażone szable. Zanim żmij zdążył uczynić jakikolwiek ruch, dwaj byli już przy nim, szachowali go bronią, zmuszając, by cofnął się pod ścianę. Trzeci, również uzbrojony, stanął nad Joeme. Dziewczyna pobladła jeszcze bardziej. Krzyczący w Ciemności zachował spokój. – Moja kolekcja to unikat, człowieku w czerni – odezwał się beznamiętnie Arthanamus. – A każda cenna rzecz ma to do siebie, że niczym magnes przyciąga głupców, pragnących ją sobie przywłaszczyć. Dlatego zadbałem, by mój dom miał odpowiednią ochronę. Obecni tu Veth, Lixor i Muchołapka – słysząc swe imiona, klowni kolejno skłaniali głowy – przeszli pod moim okiem staranną tresurę. Nigdy jeszcze mnie nie zawiedli. Nic nie jest w stanie sprawić, by zawahali się, słysząc mój rozkaz. Wystarczy, że wypowiem teraz słowo, a te błyszczące szable unurzają się we krwi. Rozumiesz, co mówię? Odpowiadaj tedy, gdy zadam ci pytanie, a może uda ci się ocalić skórę. Coś za jeden, intruzie? Skąd się tu wziąłeś i jaki masz cel? Wszystkie ściany w domu zbieracza zabawek wyłożone były drewnem, a sufity zdobione polichromią. Zwieszały się z nich lampy w kształcie statków o wzdętych żaglach, smoków i syren. Zabawki były wszędzie. Wyglądały z każdego kąta, zza każdej kotary; siedziały na stołach, krzesłach i poręczach schodów. Lalki porcelanowe, lalki drewniane, lalki ze słomy i szmatek; duże i małe figurki zwierząt; łódeczki, dzwoneczki, gwizdki i skórzane piłki. Wszystko, co kiedykolwiek dostarczało rozrywki dzieciom z Siedmiu Krain. Kształty, kolory, błysk złoceń. Gdzieniegdzie ruch – czasem powolne pełzanie, częściej szybkie, trudne do uchwycenia drgnienie, podskok, mysie smyrgnięcie. – Moc Zmroczy dana jest nie tylko ludziom – mówił Arthanamus, gdy szli niekończącą się amfiladą pogrążonych w półmroku komnat; on przodem, za nim Krzyczący w Ciemności i Joeme, nadal eskortowani przez uzbrojonych klownów. – Wypełnia również przedmioty wykonane ludzką ręką. Ja potrafię rozbudzić w nich tę moc, sprawić, że zyskują życie. I nie ma to nic wspólnego ze srebrną ani czarną magią. Zawiesił na moment głos. Drewniany pies węszył za czymś w cieniu wielkiej porcelanowej wazy. Znalazłszy szczeknął radośnie i pognał przed siebie, niosąc w pysku wypchanego kota z niebieskiego aksamitu. Kot parskał gniewnie, na próżno starając się wyrwać. Gdy oba zwierzęta znikły z pola widzenia, karzeł roześmiał się cicho. – Zabawki mają w sobie coś tak wzruszającego... Nigdy, przenigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego dzieci w końcu się nimi nudzą. Dlaczego dorastając wyrzucają wszystkie swoje dawne skarby. Żal mi takich zabawek, dlatego z mojego domu uczyniłem dla nich przystań. Szli nie zatrzymując się. W wąskim przejściu zdobione arabeskami draperie pod wpływem najlżejszego podmuchu falowały jak woda. Na brzegu glinianej misy z łakociami przykucnął rzeźbiony dziadek do orzechów i wypukłymi oczami śledził przechodzących. Nagle podskoczył i z łobuzerskim uśmiechem zanucił starą żołnierską piosenkę. Krzyczący w Ciemności z wysiłkiem oderwał od niego wzrok. – Tak, człowieku w czerni. Moi słudzy, do których należy również obecna tu Joeme, stale podróżują po świecie. Z daleka i bliska przywożą mi różne zdradzone drobiazgi, cacka, których świetność przeminęła, porzucone przez swych małych właścicieli. U mnie zawsze jest dla nich miejsce. Naprawiam połamane, drutuję rozbite, czyszczę zardzewiałe, pocieszam zapłakane i osamotnione. A one na powrót stają się piękne, piękniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Niewtajemniczonym zaczynają wówczas przypominać dzieła sztuki, cenne niczym klejnoty. Wielu bogaczy proponowało mi już kupno co bardziej malowniczych egzemplarzy z mojej kolekcji. Odrzuciłem wszystkie oferty, bo najważniejsze jest dla mnie dobro moich podopiecznych. Karzeł zatrzymał się znienacka, tupnął nogą. Kukiełki siedzące na wielkiej wyściełanej sofie podskoczyły wszystkie naraz, piszcząc jak stado wróbli. – Kocham moje zabawki, a one kochają mnie – powiedział głośno i dobitnie Arthanamus. – Dlatego nie mam litości dla obcych, którzy naruszają spokój tego domu. Tupnął raz jeszcze. Haftowana srebrem kotara, przed którą stał, drgnęła i rozsunęła się powoli. Za nią były dwuskrzydłowe drzwi zamknięte na olbrzymią kłódkę. Karzeł wymamrotał coś i kłódka rozpłynęła się w powietrzu, a drzwi z cichym skrzypieniem zaczęły się rozchylać. Z ciemnej szpary powiało ciepłem i jakąś zmysłową nieuchwytnością, pachnącą trochę jak brzoskwinie i wiśnie, a trochę jak rozkładające się w słońcu mięso. – Tych, których przyłapię na gorącym uczynku w pokojach zajętych przez moje małe skarby, od razu oddaję w ręce Vetha, Lixora i Muchołapki – powiedział obojętnie zbieracz zabawek. – Podobny los spotyka nieuczciwych służących, jeśli nie mam żadnych wątpliwości co do ich winy. Gdy natomiast takie wątpliwości istnieją, podejrzani trafiają do tego tu pomieszczenia. Posiada ono pewną ciekawą właściwość – bezbłędnie odróżnia winnych od niewinnych. Żaden złodziejaszek, oszust ani szalbierz nie wyszedł jeszcze stamtąd żywy. To moje małe miejsce prób. Nazywam je Purpurową Komnatą. Drzwi otwarły się tymczasem na całą szerokość. Za nimi był mrok, gęsty jak muł, nieprzenikniony. Joeme krzyknęła i obwisła w uścisku trzymającego ją klowna, jej ciałem wstrząsnął szloch. Na twarzy Arthanamusa odbił się niesmak. – Weź się w garść, dziewczyno. Czy mówiłem do ciebie? Ty nie zostaniesz poddana żadnej próbie. Zbyt dobrze służyłaś mi przez te wszystkie lata. Jeśli okaże się, że zasłużyłaś na karę, wymierzę ci ją w jakiś inny sposób. Nie, do Purpurowej Komnaty wejdzie dziś tylko jedna osoba. Przeniósł wzrok na żmija. Ten odwzajemnił spojrzenie. – Dalej, człowieku w czerni. Być może powiedziałeś prawdę. Nie da się ukryć, że wyglądasz na maga-renegata. A czy rzeczywiście przybyłeś tu, by odzyskać rzecz, którą moja Joeme skradła rzekomo z domu swego ojca... to zaraz pokaże Purpurowa Komnata. Żmij milczał. Karzeł podniósł nieznacznie głos. – Puść go, Muchołapka. Chcę zobaczyć, czy wejdzie tam dobrowolnie. Klown posłusznie odstąpił w tył. Krzyczący w Ciemności mrugnął do Joeme i bez wahania przekroczył próg, znikając w mroku. Drzwi zamknęły się za nim bez najmniejszego szmeru. 6. Ten, który się przyczaił Gdy tylko znalazł się w środku, ciemność przeszła w czerwień, drgającą i niespokojną jak odblask pożaru. Rozejrzał się. Stał w pozbawionym mebli kwadratowym pomieszczeniu. Ściany, sufit, podłoga, wszystko obite tu było miękką purpurową tkaniną. Ani jednej świecy czy lampy – migotliwy blask przesączał się przez szpary, wydawał się przesycać samo powietrze, nagrzane i wibrujące leciutko niczym naprężona struna. Odwróciwszy się żmij stwierdził, że drzwi zniknęły. W ich miejscu wisiało teraz owalne lustro w złoconej ramie, dość duże, by można było przejrzeć się w nim od stóp do głów. Krzyczący w Ciemności popatrzył na swoje odbicie. Początkowo nie dostrzegł w nim niczego niezwykłego. Jednak w następnej chwili obraz zaczął marszczyć się i falować, a potem zniknął zupełnie. Jego miejsce zajęły wirujące kwiaty o wielu płatkach, we wszystkich kolorach tęczy. Ich kielichy bezustannie zamykały się i otwierały, tworząc zmieniające się stale mozaikowe wzory. Gdzieś na granicy świadomości zabrzmiały dźwięki – pulsujący rytm bębnów, a na jego tle narastające zawodzenie wielu głosów. Kwiaty wirowały coraz szybciej i szybciej. Żmij poczuł zawrót głowy. Chciał cofnąć się, odwrócić głowę, zamknąć oczy, lecz było za późno. Stracił przytomność. Czerń, gorąca i lepka. Pot, kroplami występujący na skórę. Znajome mrowienie w końcach palców, drętwiejąca skóra na twarzy. Gdzie jestem? We wnętrzu. We wnętrzu czego? Sza! Nie pytaj. Patrz. Patrz! Co widzisz? Czerń, a potem (powieki zdjęte) obrazy, obrazy, nieskończenie wiele obrazów jak nadlatujące znikąd ćmy, otaczające cię ze wszystkich stron... Co widzisz, Brune? Shan Vaola. Ulica Zegarmistrzów w jasnym świetle dnia. Jest gwarna, pełna ludzi podążających gdzieś w swoich drobnych ludzkich sprawach. Odruchowo przyspieszasz kroku, pochylasz głowę, żeby nikt nie mógł popatrzeć ci w twarz. Nikt z nich nie może ujrzeć twojej twarzy. Noc – pora, gdy czujesz się najpewniej. W mrocznym zaułku dwóch Jednookich zastępuje ci drogę. W twoim ręku błyska nóż. Nie myślisz, nie zastanawiasz się. Oni nie są ludźmi, to golemy, bezrozumne pionki w rękach twoich największych wrogów. Walczysz, uciekasz, kryjesz się. Wielopoziomowy labirynt prastarych Podziemi, dokąd nie dociera słońce ani księżyc. Tylko tam ogarnia cię poczucie bezpieczeństwa. Czasami. Komnatka ukryta gdzieś na trzecim poziomie od dołu, wbudowana w skomplikowany system sekretnych kanałów i przejść. Nikt poza tobą nie wie, jak do niej trafić. Jej wnętrze przypomina więzienną celę. Jakie sny cię tu nawiedzają, powiedz? Jakie słowa wypisałeś na jej progu? Jak długo będzie działać ich ochronna moc? Rudery Krzywej Alei, ulicy zamieszkanej przez odmieńców. Getto, do którego nie zapuszczają się nawet pozostali żmije. Ty owszem. Psiogłowiec, garbaty Marvin, Poparzony, Elsa Pożerająca Własny Ogon, Ślimak, Lupus i pozostali. Półludzie, półzwierzęta, kalekie potomstwo srebrnych magów. Dlaczego uznali cię za przyjaciela? Dlaczego ty uważasz ich za przyjaciół? O czym teraz myślisz? Że chciałbyś, by wszystko wyglądało inaczej? Nie myśl. Patrz. Poczuj. Czerń, gorąca i lepka. Pot kroplami występujący na skórę. Drętwiejąca skóra na twarzy, dreszcze przeszywające ciało. Ból, który pojawia się, ilekroć brakuje sił, ilekroć brakuje magii. Lęk, który ogarnia cię czasem tuż przed zaśnięciem – lęk nie przed mrokiem, lecz przed światłem... Zaprzeczysz? Nie. Nie zaprzeczę. Kim jesteś? Jestem żmijem. Czarnym magiem. Nie, Brune. Mylisz się. Nie jesteś. – Nie jesteś. Poderwał do góry głowę, zamrugał. Znów znajdował się w Purpurowej Komnacie, lecz tym razem nie był sam. W ścianach i suficie pojawiły się otwory, przez które spoglądały nań lalki, pajace i wypchane zwierzątka. Sączące się znikąd czerwone światło odbijało się w ich nieruchomych oczach. Tym, kto przemawiał, okazała się sylwetka odbita w zwierciadle. Żmij wziął głęboki oddech, zastanawiając się, czy wierzyć własnym oczom i uszom. Potem zrozumiał. Twarz widoczna w tafli lustra jednym szczegółem różniła się od jego własnej. Prawy policzek – gładki, bez śladu blizn. – Nie jesteś magiem, przyjacielu – powtórzył sobowtór. Głos również niezupełnie się zgadzał – pozbawiony chrypki, łagodny i miękki. Śliski. – Ciekawe, kim w takim razie? – Kimś, kto przegrał – postać z lustra roześmiała się nagle. – Każdy, kto tu trafia, jest przegrany. Purpurowa Komnata to nie miejsce prób, lecz pułapka. Stąd nie wyszedł jeszcze nikt, z tego prostego powodu, że wszyscy mieli coś na sumieniu. W świecie ludzi nie ma niewinnych, Brune. Słowa pomału drążyły umysł, docierały do wszystkich jego zakamarków. Żmij przymknął oczy, czując oszołomienie. Słodki zapach owoców stawał się coraz silniejszy. Równie wyraźna była wmieszana weń nutka zgnilizny – niczym brudna piana unosząca się na rzecznej wodzie. Tamten mówił nadal, stopniowo podnosząc głos. – Jak podobało ci się to, co ujrzałeś w moim zwierciadle? Czy chciałbyś, by twe życie miało inne oblicze? Niestety! Gdyby tylko można było na życzenie powrócić do krainy dzieciństwa... Wszystkie dzieci to przyszłe anioły, przyjacielu. Kłopot w tym, że każdy kolejny dzień przynosi zaprzepaszczenie jakiejś szansy, czasem drobnej, czasem wielkiej. Czy to z głupoty, czy to z lenistwa popełniamy grzechy i grzeszki. Każde kolejne przewinienie sprawia, że niewinne dziecko stopniowo przemienia się w bestię. A wszystkie bestie trafiają w końcu do miejsc takich jak to. – Kim jesteś? – spytał cicho żmij. Mężczyzna z lustra parsknął śmiechem. Lalki, pajace i zwierzątka śmiały się razem z nim. – Nie domyślasz się? Sam mnie przecież stworzyłeś, Brune. Powstałem z wyrzutów sumienia, które ogarniają cię, ilekroć myślisz o swym przegranym, brudnym życiu. Ilekroć z tęsknotą wspominasz dziecko, którym kiedyś byłeś. Jestem żywym obrazem wszystkiego, co mogłeś osiągnąć i czym mogłeś się stać. Nienawidzisz mnie, prawda? Nienawidzisz mojego wyglądu, mojego głosu? Świetnie. Tak powinno być. Nie, nie przywołuj Zmroczy, to nic nie da. W Purpurowej Komnacie nie zadziała żaden z twoich czarów. Gładka twarz w lustrze powiększyła się, wypełniała teraz sobą całą taflę. Głos rozbrzmiewał donośnie jak wielki dzwon. – Chcesz wiedzieć, co teraz nastąpi? To będzie powolny proces, żmiju. Będziemy tu siedzieli, ty i ja, w tym zakątku na granicy snu i pustki, gdzie zatrzymał się czas i zapętliła przestrzeń. Będziesz słuchał moich słów, póki twój umysł do reszty nie osunie się w szaleństwo. Wówczas ja wchłonę twoją duszę, a te cierpliwe maleństwa, obserwujące nas z każdego kąta, zajmą się ciałem... Krzyczący w Ciemności przestał słuchać. Wiedział już, z kim – a raczej z czym – ma do czynienia. To światło, ten głos, ten odór, niemożliwy do zamaskowania perfumami... Dom zbieracza zabawek był w rzeczywistości wygodnym gniazdkiem, jakie umościł sobie w świecie ludzi jeden z nieczystych duchów. Jakiś chytry i podstępny demon, umiejący zręcznie się maskować. Xaith-ilvoor albo visshal... Ciekawe, w jaki sposób udało mu się przeniknąć przez barierę między światami? Ktoś go wezwał i nie odesłał, zapewne... Arthanamus? Żmij potarł policzek. Czuł niechętny podziw. Paskud urządził się wcale wygodnie! Przemieszkując na styku dwu światów, miał dostęp zarówno do magii swojej ojczyzny, jak do swego ulubionego pokarmu... Położona na uboczu willa była zatem kryjówką myśliwego, zaś ożywające w cudowny sposób zabawki stanowiły przynętę. Dla kogo? Dla złodziei, ale również dla kupców, miłośników sztuki oraz zwykłych ciekawskich... Wszyscy bez wyjątku trafiali zapewne do Purpurowej Komnaty, gdzie z utęsknieniem czekał na nich demon, wiecznie łaknący nowych dusz. A także jego słudzy – mali padlinożercy... Sprytnie, demonie, bardzo sprytnie. Ciekawe, czy Arthanamus naprawdę wierzy, że to jego dotyk ożywia zabawki, nie zaś twoja moc? Kim był, zanim położyłeś na nim swoją łapę? Spokojnym rzemieślnikiem? Bogaczem, kochającym piękne drobiazgi? – Możesz już zrzucić maskę, pomiocie Otchłani – powiedział na głos Krzyczący w Ciemności. Tamten drgnął zaskoczony, przerwał swój monolog. – Co mówiłeś? – Ze możesz już zrzucić maskę, jest bezużyteczna. Wiem, kim jesteś. A twoje słowa nie robią na mnie wrażenia. Oczy spoglądające nań z lustra – jego własne oczy – zamrugały niewinnie. – Nie rozumiem. – Ależ rozumiesz doskonale – uśmiechnął się żmij. – Tym razem dostałeś w swe szpony niewłaściwą osobę. Wyobraź sobie, że odpowiada mi moje życie. Lubię je takie, jakie jest. Kiedy dawno temu dokonywałem wyboru pomiędzy srebrem a czernią, dobrze wiedziałem, na co się godzę. Wiesz, że ani razu nie żałowałem później tej decyzji? – Kłamiesz – syknął sobowtór. Jego głos na sekundę stracił swoją miękkość. – Nie, nie kłamię. Posłuchaj! Nie będę wszczynał z tobą walki. Rób dalej to, co robiłeś dotąd, napychaj sobie kałdun naiwnymi chciwcami, którzy przybywają tu, by okraść karła z jego skarbów. Ale obawiam się, że mnie będziesz musiał wypuścić ze swej pułapki, Talbarrax. Wymawiając prawdziwe imię demona zgadywał, do końca nie będąc pewnym, czy trafi. Podjęte ryzyko opłaciło się jednak. Odgadł słusznie. Maska spadła, demon zmuszony był przybrać swoją prawdziwą postać. Widoczna w lustrze twarz ści