Hałas Agnieszka - Dziecko
Szczegóły |
Tytuł |
Hałas Agnieszka - Dziecko |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Hałas Agnieszka - Dziecko PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Hałas Agnieszka - Dziecko PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Hałas Agnieszka - Dziecko - podejrzyj 20 pierwszych stron:
AGnieszka hałas
Dziecko
1. Bezdech
Czerń, gorąca i lepka.
Komnata bez drzwi i okien.
Levard Sentier – do niedawna powszechnie szanowany członek
gildii kupieckiej – uświadomił sobie, że nie ma dla niego ratunku.
Grzechy – jego grzechy – otaczały go ze wszystkich stron.
Małe, lecz silne niczym imadła łapki unieruchamiały jego głowę, ręce
i nogi. Cuchnące grobem oddechy owiewały jego twarz. Grzechy
chichotały i drwiły sobie z niego, a on rozpoznawał każdy głos.
Levard Sentier płakał. Na przemian wzywał pomocy i błagał o
litość. Bez skutku. Niezliczone pary błyszczących oczek obserwowały
go z zainteresowaniem, ale żadna z sylwetek nawet nie drgnęła.
Po nieskończenie długim czasie, a może zaledwie po paru
minutach, jedna ze ścian rozstąpiła się wolno. Coś wypełzło z otworu
i skierowało się w stronę leżącego mężczyzny. W chwilę później
krzyki ucichły.
Wszystkie soki wyssane, powłoka rozsypała się w proch... Za
mało, wciąż za mało! Głód skręca wnętrzności. Czymże jest dla
potomka wielkiej pustki jedna żałosna dusza?
Cierpliwości. Przybędą nowe ofiary. Na pewno przybędą.
Zawsze przybywają.
Zmrużone ślepia, jarzące się zielonawo pośród mroku. W
komnacie bez drzwi i okien, wypełnionej słodko zgniłą wonią wyrzutów
sumienia, odrzuconych wspomnień, pogrzebanych głęboko tajemnic –
trwało oczekiwanie.
2. Bezsenność
Olbrzymi księżyc wisi nisko nad spiczastymi dachami Shan
Vaola. Uśmiecha się. Nie, nie uśmiecha się, raczej krzywi okrągłą
mordkę i mruga przekornie jednym srebrnym okiem... Niebiański
chochlik... Błazen!
Starzec zachwiał się i ciężko oparł o parapet okna. Poczekał,
aż przyspieszony oddech uspokoi się, a tętno wróci do normalnego
rytmu. Zdusił cisnące się na usta przekleństwo. Bał się. Naprawdę
się bał.
Wpatrując się w czarne nocne niebo, przez krótką chwilę
widział samego siebie z dawno minionych czasów. Widział własne życie
rozbite na tysiąc kolorowych obrazków, przypominających odłamki
strzaskanego witrażu. Z rzężącym świstem wypuścił powietrze z płuc.
Dawniej... Dawniej był silny. W postronnych budził zmieszany z
lękiem podziw. Miał twarde zasady i nie wahał się ich stosować. W
świecie, w którym przyszło mu żyć wahanie oznaczało klęskę, a on
chciał wygrywać. I wygrywał. Inteligentny, bezlitosny, stopień po
stopniu piął się w górę...
A teraz?
Twarz starca wykrzywił skurcz.
Wszystko zmieniło się w ciągu kilku dni.
Ostatnia brama była blisko, coraz bliżej. Widział ją, rozwartą
szeroko niczym wygłodniała paszcza. Czuł bijący od niej chłód,
silniejszy z każdą godziną, cuchnący zgnilizną i pleśnią. Wiedział,
że musi się spieszyć.
Kiedy odwracał się od okna, na jego wargi wypłynął nikły
uśmiech.
Istniała jeszcze jedna szansa. Wykorzysta ją, tak jak
wykorzystywał wszystkie inne, ilekroć się nadarzały. Musi to zrobić.
Musi wygrać. I wygra, tak jak wygrywał przez całe życie.
Spuścił wzrok, popatrzył na trzymany w dłoni zmięty i
pobrudzony skrawek pergaminu. Czerwonym atramentem napisano na nim
pewien adres.
I czyjeś dziwaczne przezwisko.
Skóra odmieńca była sina, pokryta siatką chorobliwie
nabrzmiałych żył. Czarne wargi odsłaniały spiczaste zęby, pośrodku
czoła połyskiwało wodniście trzecie oko, a nad lewym ramieniem
sterczał garb.
W Shan Vaola, mieście skażonej magii, często rodzą się podobne
stworzenia.
Odmieniec stał na przedostatnim poziomie Podziemi, w miejscu
zwanym Rozwidleniem Gregorisa. Wąski korytarz rozgałęział się tu na
trzy jeszcze węższe odnogi. U ich zbiegu tkwiło przymocowane do
sklepienia okrągłe szklane naczynie wypełnione fosforyzującym
płynem. Osłaniała je rdzewiejąca metalowa siatka. Pod spodem, na
ścianie ktoś wypisał kredą kilka słów w języku magów. Zaklęcie,
przekleństwo, imię wroga, imię ukochanej – czy może pozbawione
znaczenia bazgroły? Odmieniec nie wiedział i nie interesowało go to.
Odmieniec czuł się nieswojo. Nie był mieszkańcem Podziemi i
gdyby mógł, przenigdy nie zagłębiałby się w ich ponury labirynt.
Tego wieczoru jednak coś zmusiło go, by przełamał swe opory.
Miał do wykonania misję. Gdy ją wypełni, będzie wolny. To
jedno podtrzymywało go na duchu.
Nasłuchiwał przez chwilę, jego ostro zakończone uszy poruszały
się to w przód, to w tył. Ze sklepienia wolno kapała woda, jej
dźwięk głuchym echem odbijał się od pokrytych liszajami ścian. Poza
tym – cisza.
Sapiąc z wysiłku garbus wspiął się na palce, wyciągnął ramię
najwyżej, jak tylko mógł. Zakrzywione szpony kilkakrotnie przeorały
powietrze, nim w końcu brzęknęły o obluzowaną siatkę i zagrzechotały
nią kilkakrotnie, dając umówiony sygnał.
Człowiek od stóp do głów ubrany w czerń, o sięgających ramion
ciemnych włosach wyłonił się z mroku bezszelestnie niczym zjawa. Na
widok odmieńca na jego twarzy odmalowało się zdziwienie.
– Witaj, Marvin. Coś się stało?
– List – odparł garbus. Ludzka mowa wyraźnie sprawiała mu
trudność, głos miał gardłowy i bulgotliwy. – Jest do ciebie list,
czarowniku.
– Od kogo?
– Jakiś czciciel złotego krążka przysłał do nas swojego
służącego, ślicznego chłopca w czerwonym ubranku. Czysta krew.
Szmaragdowa Dzielnica. Rozumiesz? – W gardzieli odmieńca zagulgotał
śmiech. – Dzieciak sporo ryzykował, pojawiając się samotnie na
Krzywej Alei... Ale tym razem włos nie spadł mu z głowy. Puściliśmy
go wolno, obiecawszy solennie, że doręczymy list komu trzeba. Ze
względu na ciebie, rzecz jasna.
– I dobrze zrobiliście – oczy tamtego błysnęły nagle. – Ręczę
wam za to. Gdzie list?
W sześciopalczastej łapie odmieńca pojawił się złożony we
czworo i zapieczętowany arkusik. Dłoń w czarnej skórzanej rękawiczce
wyciągnęła się poń szybko.
– Dzięki ci, Marvin. Idź teraz, wracaj do swoich pieleszy. I
pozdrów ode mnie znajomych z Krzywej Alei.
Gdy oddalające się kroki ucichły zupełnie, trzasnęła
przełamywana pieczęć. Oczy pospiesznie przebiegły po linijkach
chybotliwego pisma. Potem palce zmięły kartkę i odrzuciły ją;
pojawiający się znikąd płomień obrócił kulkę w popiół, zanim
dotknęła ziemi.
Czarno ubrany uśmiechnął się. Trzy blizny przecinające prawy
policzek jak zwykle sprawiły, że uśmiech ten przypominał raczej
grymas.
– Czas wyjść na powierzchnię – szepnął Brune Keare, znany
również jako Krzyczący w Ciemności.
3. Woda, świeca i heban
Dom był okazały, zdradzał zamożność właściciela. Od ulicy
oddzielał go pas starannie przystrzyżonej trawy i wysoki, solidny
mur. Fasadę zdobiły słabo widoczne w półmroku płaskorzeźby.
Zawieszona nad wejściem latarnia rzucała żółtawe światło na ciemną
kurtynę bluszczu.
Drzwi otworzył mężczyzna w szkarłatnej liberii. Przez chwilę
taksował przybysza wzrokiem, potem cofnął się o krok, wykonał
zapraszający gest.
– Proszę za mną. Mój pan czeka.
Krzyczący w Ciemności mimo woli zauważył, że odźwierny nie ma
na rękach tatuaży, jakimi w Shan Vaola znakowano niewolników. A więc
właściciel domu nie był arystokratą, a nuworyszem, kimś, kto zdobył
fortunę, ale nie tytuł szlachecki...
Interesujące, choć mało istotne.
Wnętrze rezydencji przypominało labirynt, wielkie opustoszałe
mrowisko o korytarzach obwieszonych draperiami w kolorach sepii,
wina i owocu granatu. Pachniało przywiędłymi różami i kurzem.
Zmęczeniem.
– To ta komnata.
Ciężkie, intarsjowane drzwi otworzyły się bezgłośnie i
zamknęły na powrót. Odźwierny nie wchodził, pozostał na korytarzu.
Wewnątrz w dwóch czteroramiennych świecznikach płonęły woskowe
świece, nie mogące jednak rozproszyć mroku, który gnieździł się w
kątach i zakamarkach, w fałdach aksamitnych kotar, pod wysoko
sklepionym sufitem. Na ścianach niewyraźnie połyskiwały złocone ramy
obrazów. Zdawało się, że są ich dziesiątki – pejzaże, weduty,
portrety. Niektóre pociemniały ze starości, inne biły w oczy
jasnymi, żywymi barwami. Puszysty dywan głuszył kroki.
Krzyczący w Ciemności rozglądał się z umiarkowanym
zainteresowaniem. Z początku wydawało mu się, że jest w
pomieszczeniu sam. Drgnął, kiedy stojący pod oknem fotel odwrócił
się nagle, skrzypiąc.
Siedzący w fotelu człowiek zdawał się drzemać. Oddychał ciężko
i chrapliwie. W blasku świec poorana zmarszczkami skóra miała
niezdrowy żółty odcień. Kiedy gość podszedł bliżej, opuchnięte
powieki uniosły się wolno, odsłaniając błękitne jak u dziecka oczy.
– Proszę, proszę – zachrypiał starzec, prostując się i
obrzucając przybysza przenikliwym spojrzeniem. – Zawołałem, a nocny
ptak odpowiedział na me wezwanie... Ty jesteś Brune Keare?
– Tak.
– Żmij?
– Tak.
– Ciekawe zajęcie.
Krzyczący w Ciemności pomyślał o demonach i powracających z
zaświatów zmarłych. O złodziejach twarzy, golemach i homunkulusach
gończych. A także o nagrodzie, jaką legalnie działający czarodzieje
wyznaczali za pojmanie któregoś z renegatów.
Pochylił lekko głowę, żeby ukryć wypełzający na twarz uśmiech.
– Można tak powiedzieć.
– Zawsze uważałem, że czarna magia to interesująca dziedzina.
Sovarnios Sheid wita cię w swoich progach, magu – odszczepieńcze.
Krzyczący w Ciemności odruchowo uścisnął wyciągniętą ku niemu
dłoń. Była sucha jak pergamin i przeraźliwie zimna.
– Witam pana również, Sovarniosie Sheid.
– Czy wiesz, czemu cię wezwałem?
– Na razie nie. Ale zapewne wkrótce się tego dowiem.
Błękitne oczy przypatrywały się mu bez mrugnięcia.
– Odpowiedź jest prosta. Potrzebuję twoich czarów.
Potrzebuję... twojej pomocy.
– Dlaczego akurat mojej, a nie kogoś z Elity? Przecież stać
pana na ich usługi, panie Sheid. Po co zaprzątać sobie głowę czarną
magią, gdy w zasięgu ręki jest ta legalna, srebrna?
Sovarnios potrząsnął głową.
– Elita? Srebrni magowie? Wykluczone.
– Dlaczego?
– Kwestia dyskrecji. Bezpieczeństwa. Zrozumiesz to później,
kiedy...
– Wolałbym zrozumieć teraz.
Skrzekliwy starczy śmiech.
– W twoich oczach widzę coś, co mi się podoba, Keare, a co w
dzisiejszych czasach rzadko widuję... Usiądź. Wyjaśnię ci wszystko.
Chociaż w komnacie było ciepło, Sovarnios zadrżał nagle,
roztarł dłonie. Podniósł z podłogi obszyty futrem płaszcz i owinął
się nim szczelnie. Zerknął w stronę okna, ale okiennice były
zamknięte i nawet najlżejszy podmuch nie poruszał zasłonami.
– Okradziono mnie – mruknął posępnie. – A kradzież tę mogę
przypłacić życiem. Ayen ka’ain... Czy wiesz, co znaczą te słowa?
Krzyczący w Ciemności skinął głową.
– W języku magów“ten, który odnawia”.
– Ta-ak, znasz się na rzeczy. Doskonale – starzec w zadumie
przygładził rzadką bródkę. – Ayen ka’ain, cudowny nektar o barwie
szafranu i zapachu nardu. Tak zwykli określać go poeci. Eliksir
przywracający młodość, skuteczniejszy niż jakikolwiek inny środek.
Dawno temu jego szklanka kosztowała pięć tysięcy yadhmarskich koron,
dwadzieścia pięć tysięcy leri. Niewielu było stać na zapłacenie
takiej ceny, ale ci, dla których nie stanowiła ona przeszkody, nie
wahali się. Odzyskanie młodości – pełna odnowa – była zbyt wielką
pokusą... Dziś dla zażywających ten płyn każda jego kropla jest
cenniejsza niż złoto. Wiesz, dlaczego?
Sovarnios na moment zawiesił głos, potem kontynuował – ciszej
i, jak się zdawało, z tłumionym gniewem.
– Ayen ka’ain. Słodka trucizna! Zaczyna działać już przy
pierwszej dawce i dopóki zażywa się go regularnie, wszystko jest w
porządku. Ale kiedy przerwie się zażywanie, o, wtedy robi się
nieciekawie. Dzieje się coś, czego magowie Elity z początku nie
ujawniali. Koniec z pełną odnową. W ciągu kilku dni człowiek
starzeje się na powrót. Czasem o trzydzieści, czasem o
dziewięćdziesiąt lat, w zależności od tego, jak długo sztucznie się
odmładzał. I wcale często po upływie tych kilku dni umiera.
Sama w sobie ta właściwość nie byłaby jeszcze tragiczna, ma
się rozumieć. Każdy medal ma dwie strony, za każdą korzyść trzeba
płacić. Tego uczy nas życie. To zrozumiałe, że nawet cudowny lek ma
jakąś brzydką wadę, którą jego wynalazca pragnie jak najdłużej
utrzymać w tajemnicy... Dlatego nawet po tym, jak wada ta wyszła w
końcu na jaw, nadal nie brakowało takich, którzy uważali, że pełna
odnowa warta jest każdego ryzyka. Nieszczęśni, krótkowzroczni
głupcy! Choć nie powinienem tego mówić, bo sam do nich należałem...
Starzec przerwał, westchnął ciężko.
– Przez długi czas wszystko szło jak należy. W laboratoriach
Elity produkowano ayen ka’ain. Więcej i więcej, bo popyt rósł. My
kupowaliśmy. Więcej i więcej, choć ceny też rosły. I wszyscy byli
zadowoleni. Do czasu. Bo pewnego dnia, trzydzieści z górą lat temu
stało się coś strasznego.
– Przewrót na najwyższym szczeblu Elity – powiedział cicho
żmij. Domyślał się już, o co chodzi. – Wiem.
– Oczywiście. Przewrót. Objęcie władzy przez nowego
arcymistrza. I związane z tym dość radykalne zmiany w kodeksie
srebrnych magów. Jedną z pierwszych było wydanie edyktów
zakazujących wytwarzania ayen ka’ainu i handlowania nim, a wkrótce
potem także zażywania go. Arcymistrz Shaaner, niech będzie przeklęte
jego imię, wprowadził te zakazy, bo jest konsekwentny. Odkąd objął
swój urząd, głosi, że czary są dla czarodziejów, nie dla zwykłych
ludzi. Zwykłym ludziom nie wolno korzystać z dobrodziejstw Zmroczy!
Zabawne to i przerażające równocześnie, ale tym razem dla srebrnych
magów ideologia okazała się ważniejsza od pieniędzy. Mogliby czerpać
olbrzymie zyski, po kryjomu sprzedając ayen ka’ain uzależnionym, a
nikt tego nie robi. Nie mam pojęcia, dlaczego.
Ja sam zacząłem stosować eliksir w dniu sześćdziesiątych
urodzin. Wystarczyła kropelka każdego ranka, bym po tygodniu
odmłodniał tak, że nie poznawali mnie nawet najbliżsi. Ostrzegano
mnie, żebym pod żadnym pozorem nie przerywał zażywania go, więc nie
przerywałem. Zakazy niczego nie zmieniły, bo byłem na tyle
przewidujący, by poczynić zapasy, zanim edykty weszły w życie. Dziś
z tych zapasów zostało mi czternaście fiolek. Jedna wystarczy na dwa
lata. Dwadzieścia osiem lat życia... To dużo. Nawet bardzo dużo. Dla
kogoś znajdującego się w mojej sytuacji dwadzieścia osiem lat może
wydawać się wiecznością...
Pięć dni temu skradziono mi moją wieczność, żmiju. Ktoś włamał
się do mego domu i skradł zamkniętą w szkle, pachnącą nardem
wieczność, mieszczącą się w małej szkatułce z czerwonego drewna
chao.
Ktokolwiek to był, znał się na rzeczy i świetnie wiedział,
czego szuka. Działał z czyjegoś zlecenia, to wydaje się pewne.
Zabrał szkatułkę i nic poza tym. Nie, nie mam pojęcia, czyja to
sprawka. A swoją drogą – patrz, cóż za farsa... Policja Elity
dwukrotnie naruszyła spokój mojego domu w poszukiwaniu zakazanego
płynu. Niczego nie znaleźli, ani za pierwszym, ani za drugim razem.
A teraz sekret mojego małego schowka rozszyfrował bezbłędnie
pospolity złodziej! Los lubi być złośliwy, tak twierdzą kapłani.
Niektórzy nazywają to... nazywają to sprawiedliwością.
Sovarnios odchrząknął kilkakrotnie, przygarbił się.
– Z początku zmiany były niemal niezauważalne. Jeszcze
przedwczoraj miałem czterdzieści lat. Na tyle wyglądałem i na tyle
się czułem. Łudziłem się, że uda mi się uniknąć najgorszego, że moi
ludzie na czas znajdą złodzieja. Łudziłem się, ale niezbyt długo
trwały te złudzenia. Wczoraj rano... Wczoraj rano obudziłem się i...
Głos starca zadrżał nagle, załamał się. Sovarnios umilkł i nie
odzywał się przez dłuższą chwilę. W końcu uniósł głowę, zmierzył
rozmówcę wzrokiem.
– Oto odpowiedź na wszystkie twoje pytania – powiedział
spokojnie. – Chcę, żebyś wytropił złodzieja i dostarczył mi z
powrotem mój skarb najdalej do rana. Inaczej, jak podejrzewam,
będzie już za późno... A teraz szczerze, proszę. Jesteś w stanie to
zrobić?
– Tak.
– Na pewno?
Krzyczący w Ciemności nie spuścił wzroku.
– Nic nigdy nie jest przesądzone z góry, panie Sheid –
powiedział spokojnie. – Mam tego świadomość. Myślę, że macie ją i
wy.
Starzec pokiwał głową, milczał przez chwilę.
– Za ile? – spytał w końcu.
– Moja cena to dwieście leri. W nowych monetach.
Sovarnios zaśmiał się ochryple.
– Zręcznie! Ani dużo, ani mało...
Żmij wzruszył ramionami.
– Dla jednych mało, dla innych zbyt wiele. To rzecz względna.
Czy zawarliśmy umowę?
Stolik był z hebanu. Wypolerowany czarny blat połyskiwał
oleiście.
Na stoliku stały dwa świeczniki i szklane naczynie z wodą.
Krzyczący w Ciemności zdmuchnął siedem z ośmiu świec, tak że
komnata pogrążyła się w niemal całkowitym mroku.
Wyrecytował formułę. Blizny na policzku natychmiast zakłuły
bólem, poczuł rozchodzące się po twarzy ciepło. Woda zabulgotała,
wzburzyła się gwałtownie, w powietrze z sykiem wzbił się kłąb pary.
Potem jej powierzchnia na powrót się wygładziła, odbity w niej
płomień świecy strzelił zwielokrotnionym złocistym migotem.
Żmij oparł głowę na rękach. Wpatrywał się w wodę, nie odrywał
od niej wzroku.
Wizja pojawiła się nagle, bez zapowiedzi; obraz wypłynął z
krwistej, bezpostaciowej ciemności i zawisł przed oczami niczym
motyl. Plamy koloru, jaskrawe, ostro rozgraniczone; kontury tak
wyraźne, jakby ręka malarza przed chwilą je nakreśliła, jakby farba
dopiero zaczynała schnąć.
Niewielki, skąpo umeblowany pokoik o drewnianych ścianach.
Zbita z desek podłoga, spadzisty sufit.
Wewnątrz – trudny do opisania bałagan, malowniczy chaos
pakowania lub rozpakowywania. Dwa pootwierane podróżne kufry,
porozrzucane wszędzie ubrania, jakieś torby i zawiniątka...
Ani śladu lokatora.
Ale szkatułka była tam. Na pewno.
Mrugnął oczami i izdebka rozpłynęła się, rozwiała bez śladu;
znów widział tylko światło świecy odbijające się w gładkim lustrze
wody.
– I co? – spytał niecierpliwie starzec. – Udało się?
– Tak.
– Wiesz, gdzie szukać złodzieja?
– Wiem, gdzie szukać eliksiru.
– Jesteś tego pewien?
W dal patrzącym – zawodowym wróżbitom i wróżbitkom –
przywoływanie wizji przychodziło łatwiej. Krzyczący w Ciemności nie
miał podobnej wprawy. Wiedział jednak, że się nie pomylił.
– Tak – odparł bez wahania.
– Co teraz?
– Czary, panie Sheid – uśmiechnął się żmij. – Czas na
prawdziwe czary.
Skoncentrował się i szybkim ruchem nakreślił w powietrzu
tajemny znak. Zadziałało natychmiast. Poczuł dreszcze, zakręciło mu
się w głowie. Oczy zdążyły zarejestrować błyszczącą nóżkę złoconego
świecznika, ściekający po niej strumyczek wosku, krawędź hebanowego
blatu, a potem
(potem już tylko wiatr)
targający włosy i szarpiący za ubranie, wyciskający łzy z
oczu i wtłaczający oddech z powrotem do gardła. Pęd i lot, przez
szumiące wiry nieciemności i nieświatła.
Potem – bezruch.
Wyciągnięta dłoń natrafiła na szorstką twardość drewna.
Otworzył oczy. Tak, to było to miejsce, pokój ukazany mu przez
wizję.
Zmrużone ślepia, jarzące się zielonawo wśród mroku, na sekundę
rozbłysły jaśniej. Wyczulone zmysły wychwyciły w powietrzu jakiś
ruch, ledwie wyczuwalną zmianę. Szpony drgnęły, rozwidlony język
wysunął się wolno. Czyżby okres oczekiwania miał się ku końcowi?
4. Joeme
Był sam. Wyczuwał obecność ludzi, ale niezbyt blisko.
Podszedł do okna, otworzył je, wyjrzał. I rozczarował się.
Prostokątne podwórze, kilka krzaków, jakiś niski i długi budynek o
spadzistym dachu. To mogło być równie dobrze przedmieście Shan
Vaola, jak jakaś zagubiona na pustkowiu pograniczna osada.
W górze okrągła tarcza księżyca, pokryta plamami niczym
przejrzały owoc. Oczywiście. Księżyc wszędzie jest taki sam.
Zamknął okno i zabrał się do przeszukiwania pokoju. Wizja nie
była na tyle precyzyjna, by wskazać miejsce ukrycia szkatułki; ayen
ka’ain mógł być gdziekolwiek. Gdziekolwiek w obrębie tych czterech
ścian i spadzistego sufitu.
Żmij zajrzał pod łóżko, sprawdził oba kufry, przeszukał
kieszenie walających się po podłodze ubrań. Bez rezultatu.
Na łóżku leżała podniszczona skórzana torba. Otworzył ją,
bardziej z ciekawości niż z nadzieją. Nawet najbardziej roztargniony
złodziej nie zostawiłby cennego łupu leżącego na widoku.
Wewnątrz były książki. Nic więcej. Krzyczący w Ciemności
wybrał jedną na chybił-trafił, zerknął na okładkę. Tytuł brzmiał
“Kłamstwa”. Zaciekawiony, przerzucił kilka kartek.
Poezja. Wiersze różnych autorów, przeważnie pochodzących z
Seyonaru lub Mearing. Umiarkowanie znane nazwiska, w większości
należące do młodych twórców. Val Taisso, Flavius Fenshi, Anja
“Naikiru” Hoeth... Ktokolwiek był właścicielem torby, miał całkiem
niezły gust.
Nagle coś zmąciło ciszę. Krzyczący w Ciemności zesztywniał.
Zdawało mu się czy...? Nie. Odgłos kroków z całą pewnością nie był
złudzeniem.
Żmij odłożył książkę, nasłuchiwał chwilę. Kroki przybliżały
się szybko. Nie szukał kryjówki, stał nieruchomo, koncentrując się,
kontrolując oddech.
Drzwi otwarły się, skrzypiąc. Nieznajomy wszedł do pokoju,
cicho zamknął je za sobą i zasunął rygiel. Krzyczący w Ciemności
uznał, że najwyższy czas działać.
Tamten był zwinny jak kot i zaskakująco silny. W starciu ze
żmijem i jego zaklęciem paraliżującym nie miał jednak żadnych szans.
Komnata bez drzwi i okien rozjarza się światłem na powitanie
wchodzącego. Ten natychmiast przyklęka, pochyla głowę. Obita
aksamitem ściana, która przed chwilą rozstąpiła się przed nim jak
rozchylające się usta, teraz zrasta się znowu, pulsując leciutko.
– Wzywałeś mnie, o panie? – pyta przybyły.
Chwila ciszy. Potem odpowiedź, dźwięczna i wyraźna niczym
pojedynczy zaśpiew szarpniętej struny.
Wzywałem, karle.
– Czego pragniesz?
W twoim domu jest obcy. Słyszę jego głos, czuję zapach jego
młodej krwi. Czemu dotąd nie przyprowadzono go do mnie?
Przerażenie małego człowieczka, krople potu na jego
pomarszczonym czole.
– To niemożliwe! Zabezpieczenia...
Zniecierpliwienie.
Czyżbyś wątpił w moją prawdomówność? Powtarzam, do twego domu
wkradł się obcy, karle. Idź, znajdź go i przyprowadź tutaj. Nie każ
mi czekać!
Mały człowieczek ponownie zgina się w ukłonie.
– Będzie, jak rozkazałeś, panie.
Krzyczący w Ciemności ukląkł, uważniej przyjrzał się leżącemu.
I przeżył moment zaskoczenia.
Kobieta. Czy raczej dziewczyna – niełatwo byłoby określić jej
dokładny wiek. Jej twarz przypominała porcelanową buzię lalki.
Gładka, mleczna cera, drobne usta, lekko zadarty nos. Jasne jak len
włosy były zaczesane do tyłu i związane białą wstążką w koński ogon.
Oczy miała zamknięte, ale oddychała normalnie, serce biło
równo, bez zaburzeń rytmu. Nie było powodów do niepokoju.
Usiadł obok niej i czekał. Ocknęła się niebawem, zakaszlała,
wolno otwarła oczy. Pojawiło się w nich niedowierzanie. Potem
strach.
– Nie krzycz – łagodnie ostrzegł żmij. – Nawet nie próbuj.
Zaboli.
Nie posłuchała. Spróbowała. Zamiast krzyku z jej ust wydostał
się jęk.
– C-co się stało?... Nie mogę się ruszyć!
– Oczywiście. Paraliż jeszcze nie ustąpił. Leż spokojnie.
– Kim jesteś? Nie widzę cię!
– Nie szkodzi. Ja widzę ciebie.
– Kim jesteś?
– Powiem ci swoje imię, jeśli ty powiesz mi swoje.
Po chwili wahania kiwnęła głową.
– Niech będzie. Nazywam się Joeme. Twoja kolej.
Przedstawił się. W oczach Joeme pojawił się błysk
zainteresowania.
– Czarodziej?
– Można to tak nazwać.
– Słuchaj, czarodzieju, w prawej kieszeni mam krzesiwo. Na
stole stoi kaganek. Zapalisz go?
Spełnił jej prośbę.
Nasączony oliwą knot palił się nierównym, skwierczącym
płomieniem. Joeme milczała; śledziła uważnie każdy ruch żmija, każde
drgnienie jego twarzy.
– Nie zabijesz mnie – stwierdziła w końcu. – Nie za to ci
płacą.
– Cóż za podziwu godna przenikliwość – zadrwił. – Ciekawe,
czego dowiem się w następnej kolejności?
Zmrużyła oczy.
– A czego, dla przykładu, chciałbyś się dowiedzieć?
– Zacznijmy od spraw prostych i przyziemnych. Gdzie schowałaś
eliksir?
– Jaki eliksir?
– A jak ci się zdaje? Środek odmładzający, który ukradłaś z
rezydencji Sovarniosa Sheid w Shan Vaola.
Nic nie odpowiedziała.
Westchnął.
– Eliksir jest gdzieś w tym pokoju, Joeme. Mogę zmusić cię,
żebyś mi powiedziała, gdzie. Mam swoje sposoby. Ale wolałbym, żeby
do tej ewentualności nie doszło.
Joeme patrzyła na niego, nie spuszczała wzroku. Wyraz jej
twarzy nie zmienił się ani trochę.
– Naprawdę zrobiłbyś to?
Nie, pomyślał. I ona doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
– Ty niczego nie rozumiesz – rzuciła tymczasem dziewczyna,
uśmiechając się lekko. – Nigdy nie zdradziłabym ci, gdzie jest
ukryty. Zdobyłam go, należy teraz do mnie. I za nic nie pozwolę,
żeby mój ojciec dostał go z powrotem.
Krzyczący w Ciemności znieruchomiał.
– Kto?
– Mój ojciec – powtórzyła Joeme z odcieniem irytacji. – On cię
tu przysłał, prawda?
Rzeczywiście, było podobieństwo. Trudne do uchwycenia na
pierwszy rzut oka, ale nie pozostawiające wątpliwości. Coś w
sposobie, w jaki trzymała głowę, w wykroju ust, w tonie głosu...
I jej oczy, jej oczy miały ten sam odcień błękitu.
– Dlaczego to zrobiłaś? – spytał, nie ukrywając ciekawości.
Odwróciła głowę do ściany.
– Uwolnij mnie, to powiem. Może.
– Dlaczego? – powtórzył.
– A jak sądzisz? Do czego może być potrzebny środek
odmładzający?
Musiał się uśmiechnąć.
– Nie wmówisz mi, że do twojego osobistego użytku.
– Czemu nie? Nigdy nie jest za wcześnie, żeby zacząć myśleć o
starości.
– Wolne żarty, moja droga. Pytałem poważnie. Okradłaś własnego
ojca. Nie zrobiłaś tego bez przyczyny.
Chwila milczenia. Cienie na ścianach drżały nieznacznie,
prawie niedostrzegalnie.
– Bo go nienawidzę – powiedziała w końcu Joeme, tak cicho, ze
ledwie ją słyszał. – Co, dziwisz się? Czyżbyś nie znał tego uczucia?
Znasz. Na pewno.
Znam, pomyślał, patrząc na migoczący płomyk kaganka. Paląca
się oliwa syczała cicho. Potarł policzek. Dawny ból... Zastarzałe
wspomnienia, zepchnięte na samo dno umysłu... Czerń, popioły po
wygasłym ogniu. Co utracił? Co mu odebrano?
Skąd brał się gniew?
– Widzisz? Nie różnimy się tak bardzo, jak można by
przypuszczać – rzuciła nonszalancko dziewczyna, przez cały czas
obserwująca go bacznie. – Chcesz, to odpowiem na twoje pytanie, ale
wpierw zdejmij ten czar. Ręce mi drętwieją.
– Zgoda.
Wypowiedział zaklęcie. Powietrze zawibrowało leciutko. Joeme z
westchnieniem ulgi roztarła dłonie, przeciągnęła się, przygładziła
włosy.
– Rozczarujesz się. To najgłupsza, najbardziej banalna
historia, jaką możesz sobie wyobrazić.
– Mów.
– Dobrze. Nie bardzo jest o czym, naprawdę... – błękitne oczy
nagle straciły swoją wesołość. – Widzisz, nie jestem legalnym
dzieckiem. Moja matka była służącą, na swoje nieszczęście
ładniejszą, niż większość służących. Wpadła mu w oko. Na krótko, bo
kiedy zaszła w ciążę, odesłał ją z powrotem do rodziny, na wieś, a
mnie po prostu się wyrzekł, nigdy nie przyznał się, że jestem jego
córką. Dzięki niemu nie mam nazwiska, nie mam majątku... i nigdy nie
miałam okazji się dowiedzieć, jak to jest, gdy ma się ojca.
Podrzutek, wyrzutek, bękart! Tym byłam przez całe życie, tak mnie
nazywano i tak mnie traktowano, a sprawił to jaśnie wielmożny pan
Sovarnios Sheid.
Żmij milczał. Joeme potarła czoło, westchnęła.
– Tak, czarodzieju – powiedziała, już spokojniej. – Teraz
wiesz już, z czyjego ramienia działasz, komu służysz. I co, nadal
sądzisz, że opowiedziałeś się po właściwej stronie?
– Ja nic nie sądzę.
– I odpowiada ci ta obojętność? Naprawdę?
Nie odpowiedział. Joeme pogardliwie wydęła wargi.
– A nie wyglądałeś mi na kogoś, kto płaszczy się przed ludźmi
pokroju Sovarniosa Sheid.
Żmij wzruszył ramionami.
– Pozory lubią mylić. A teraz mów, gdzie jest ayen ka’ain.
Błękitne oczy wpatrywały się w niego chłodno.
– Nie powiem ci. Szukaj, jeśli chcesz, szukaj do woli. Ale na
twoim miejscu nie zostawałabym tu ani chwili dłużej. Wiesz, co to za
dom? Wiesz, kto tu mieszka?
– Nie. Kto?
– Arthanamus – wymówione cicho imię zasyczało niczym ślina
padająca na rozpalony piach. – To willa Arthanamusa.
– A kimże jest Arthanamus?
– Kolekcjonerem. Zbiera zabawki. I nie cierpi obcych. Bardzo
łatwo go rozgniewać, a gdy już się rozgniewa... Hej, słuchasz mnie?
Nie słuchał. Patrzył.
Biała wstążka we włosach. Broszka w kształcie motyla,
przypięta do żabotu bluzki.
Dziecinne opowieści, dziecinne złości i lęki...
– Tak – powiedziała wolno Joeme, jakby odgadując jego myśli. –
O tym zawsze marzyłam, i nadal marzę. Do tego był mi potrzebny ayen
ka’ain. Żeby znów stać się dzieckiem, małą córeczką tatusia... A ty,
czy pamiętasz swoich rodziców?
Nie odpowiedział.
– Ty też nienawidzisz – szepnęła miękko. – Oboje nienawidzimy.
W gruncie rzeczy jesteśmy podobni, nie dostrzegasz tego?
Nie odpowiedział.
W ciszy znienacka rozległo się donośne stukanie do drzwi.
Joeme krzyknęła cicho. Krzyczący w Ciemności znacząco położył palec
na ustach.
– Milcz, nie odzywaj się – syknął.
Stukanie powtórzyło się.
– Joeme! – zawołał ochryple męski głos. – Otwieraj!
– Arthanamus – mruknęła dziewczyna. Błękitne oczy błysnęły
drwiąco. – Ha! Ciekawe, co teraz zrobisz?
– Joeme? – zachrypiał ponownie głos z korytarza, ciszej i
jakby niepewnie. – Kto jeszcze tam jest? Kto jest tam z tobą?
– Otwórz drzwi – powiedział spokojnie żmij. – Dalej, Joeme,
zrób to.
Spojrzała z zaskoczeniem.
– Otwórz drzwi – powtórzył.
Wzruszywszy ramionami wstała i odsunęła rygiel.
5. Zbieracz zabawek
Jako pierwszy do pokoju wleciał gliniany ptak, pomalowany na
czerwono i żółto. Przysiadł na parapecie i zaćwierkał głośno,
przekrzywiając łebek.
Za nim wbiegł w podskokach pies wyrzeźbiony z ciemnego drewna.
Na widok żmija zatrzymał się, warcząc i obnażając kły.
Na końcu wszedł kołyszącym się krokiem karzeł o
nieproporcjonalnie wielkiej głowie, porośniętej przez szorstkie i
splątane kłaki czarnych włosów. Jego szatę zdobiły bogate hafty, na
piersi błyszczał ciężki złoty łańcuch.
Joeme pobladła.
– Ty suko – powiedział zimno karzeł, stając przed nią. – Dałem
ci schronienie, dałem ci pracę, a ty tak mi odpłacasz? Spiskując z
obcymi pod moim własnym dachem?
– Nie znam tego człowieka, mistrzu. Widzę go pierwszy raz.
– Kłamiesz.
– Nie – wtrącił żmij. – Wprawdzie trudno w to uwierzyć, ale
tym razem powiedziała prawdę.
Czarne karle ślepka łypnęły wrogo w jego stronę.
– Kim jesteś i co robisz w moim domu? Mów, inaczej...
Arthanamus nie dokończył, klasnął w dłonie. Z mroku za
drzwiami wyłoniły się trzy postacie. Trzej mężczyźni w obcisłych
kolorowych strojach i rogatych czapkach błaznów. Ich twarze grubo
pokrywał makijaż. Jedno skinienie karła wystarczyło, by w ich rękach
błysnęły obnażone szable.
Zanim żmij zdążył uczynić jakikolwiek ruch, dwaj byli już przy
nim, szachowali go bronią, zmuszając, by cofnął się pod ścianę.
Trzeci, również uzbrojony, stanął nad Joeme. Dziewczyna pobladła
jeszcze bardziej. Krzyczący w Ciemności zachował spokój.
– Moja kolekcja to unikat, człowieku w czerni – odezwał się
beznamiętnie Arthanamus. – A każda cenna rzecz ma to do siebie, że
niczym magnes przyciąga głupców, pragnących ją sobie przywłaszczyć.
Dlatego zadbałem, by mój dom miał odpowiednią ochronę. Obecni tu
Veth, Lixor i Muchołapka – słysząc swe imiona, klowni kolejno
skłaniali głowy – przeszli pod moim okiem staranną tresurę. Nigdy
jeszcze mnie nie zawiedli. Nic nie jest w stanie sprawić, by
zawahali się, słysząc mój rozkaz. Wystarczy, że wypowiem teraz
słowo, a te błyszczące szable unurzają się we krwi. Rozumiesz, co
mówię? Odpowiadaj tedy, gdy zadam ci pytanie, a może uda ci się
ocalić skórę. Coś za jeden, intruzie? Skąd się tu wziąłeś i jaki
masz cel?
Wszystkie ściany w domu zbieracza zabawek wyłożone były
drewnem, a sufity zdobione polichromią. Zwieszały się z nich lampy w
kształcie statków o wzdętych żaglach, smoków i syren.
Zabawki były wszędzie. Wyglądały z każdego kąta, zza każdej
kotary; siedziały na stołach, krzesłach i poręczach schodów. Lalki
porcelanowe, lalki drewniane, lalki ze słomy i szmatek; duże i małe
figurki zwierząt; łódeczki, dzwoneczki, gwizdki i skórzane piłki.
Wszystko, co kiedykolwiek dostarczało rozrywki dzieciom z Siedmiu
Krain.
Kształty, kolory, błysk złoceń. Gdzieniegdzie ruch – czasem
powolne pełzanie, częściej szybkie, trudne do uchwycenia drgnienie,
podskok, mysie smyrgnięcie.
– Moc Zmroczy dana jest nie tylko ludziom – mówił Arthanamus,
gdy szli niekończącą się amfiladą pogrążonych w półmroku komnat; on
przodem, za nim Krzyczący w Ciemności i Joeme, nadal eskortowani
przez uzbrojonych klownów. – Wypełnia również przedmioty wykonane
ludzką ręką. Ja potrafię rozbudzić w nich tę moc, sprawić, że
zyskują życie. I nie ma to nic wspólnego ze srebrną ani czarną
magią.
Zawiesił na moment głos. Drewniany pies węszył za czymś w
cieniu wielkiej porcelanowej wazy. Znalazłszy szczeknął radośnie i
pognał przed siebie, niosąc w pysku wypchanego kota z niebieskiego
aksamitu. Kot parskał gniewnie, na próżno starając się wyrwać. Gdy
oba zwierzęta znikły z pola widzenia, karzeł roześmiał się cicho.
– Zabawki mają w sobie coś tak wzruszającego... Nigdy,
przenigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego dzieci w końcu się nimi
nudzą. Dlaczego dorastając wyrzucają wszystkie swoje dawne skarby.
Żal mi takich zabawek, dlatego z mojego domu uczyniłem dla nich
przystań.
Szli nie zatrzymując się. W wąskim przejściu zdobione
arabeskami draperie pod wpływem najlżejszego podmuchu falowały jak
woda. Na brzegu glinianej misy z łakociami przykucnął rzeźbiony
dziadek do orzechów i wypukłymi oczami śledził przechodzących. Nagle
podskoczył i z łobuzerskim uśmiechem zanucił starą żołnierską
piosenkę. Krzyczący w Ciemności z wysiłkiem oderwał od niego wzrok.
– Tak, człowieku w czerni. Moi słudzy, do których należy
również obecna tu Joeme, stale podróżują po świecie. Z daleka i
bliska przywożą mi różne zdradzone drobiazgi, cacka, których
świetność przeminęła, porzucone przez swych małych właścicieli. U
mnie zawsze jest dla nich miejsce. Naprawiam połamane, drutuję
rozbite, czyszczę zardzewiałe, pocieszam zapłakane i osamotnione. A
one na powrót stają się piękne, piękniejsze niż kiedykolwiek
przedtem. Niewtajemniczonym zaczynają wówczas przypominać dzieła
sztuki, cenne niczym klejnoty. Wielu bogaczy proponowało mi już
kupno co bardziej malowniczych egzemplarzy z mojej kolekcji.
Odrzuciłem wszystkie oferty, bo najważniejsze jest dla mnie dobro
moich podopiecznych.
Karzeł zatrzymał się znienacka, tupnął nogą. Kukiełki siedzące
na wielkiej wyściełanej sofie podskoczyły wszystkie naraz, piszcząc
jak stado wróbli.
– Kocham moje zabawki, a one kochają mnie – powiedział głośno
i dobitnie Arthanamus. – Dlatego nie mam litości dla obcych, którzy
naruszają spokój tego domu.
Tupnął raz jeszcze. Haftowana srebrem kotara, przed którą
stał, drgnęła i rozsunęła się powoli. Za nią były dwuskrzydłowe
drzwi zamknięte na olbrzymią kłódkę. Karzeł wymamrotał coś i kłódka
rozpłynęła się w powietrzu, a drzwi z cichym skrzypieniem zaczęły
się rozchylać. Z ciemnej szpary powiało ciepłem i jakąś zmysłową
nieuchwytnością, pachnącą trochę jak brzoskwinie i wiśnie, a trochę
jak rozkładające się w słońcu mięso.
– Tych, których przyłapię na gorącym uczynku w pokojach
zajętych przez moje małe skarby, od razu oddaję w ręce Vetha, Lixora
i Muchołapki – powiedział obojętnie zbieracz zabawek. – Podobny los
spotyka nieuczciwych służących, jeśli nie mam żadnych wątpliwości co
do ich winy. Gdy natomiast takie wątpliwości istnieją, podejrzani
trafiają do tego tu pomieszczenia. Posiada ono pewną ciekawą
właściwość – bezbłędnie odróżnia winnych od niewinnych. Żaden
złodziejaszek, oszust ani szalbierz nie wyszedł jeszcze stamtąd
żywy. To moje małe miejsce prób. Nazywam je Purpurową Komnatą.
Drzwi otwarły się tymczasem na całą szerokość. Za nimi był
mrok, gęsty jak muł, nieprzenikniony.
Joeme krzyknęła i obwisła w uścisku trzymającego ją klowna,
jej ciałem wstrząsnął szloch. Na twarzy Arthanamusa odbił się
niesmak.
– Weź się w garść, dziewczyno. Czy mówiłem do ciebie? Ty nie
zostaniesz poddana żadnej próbie. Zbyt dobrze służyłaś mi przez te
wszystkie lata. Jeśli okaże się, że zasłużyłaś na karę, wymierzę ci
ją w jakiś inny sposób. Nie, do Purpurowej Komnaty wejdzie dziś
tylko jedna osoba.
Przeniósł wzrok na żmija. Ten odwzajemnił spojrzenie.
– Dalej, człowieku w czerni. Być może powiedziałeś prawdę. Nie
da się ukryć, że wyglądasz na maga-renegata. A czy rzeczywiście
przybyłeś tu, by odzyskać rzecz, którą moja Joeme skradła rzekomo z
domu swego ojca... to zaraz pokaże Purpurowa Komnata.
Żmij milczał. Karzeł podniósł nieznacznie głos.
– Puść go, Muchołapka. Chcę zobaczyć, czy wejdzie tam
dobrowolnie.
Klown posłusznie odstąpił w tył. Krzyczący w Ciemności mrugnął
do Joeme i bez wahania przekroczył próg, znikając w mroku. Drzwi
zamknęły się za nim bez najmniejszego szmeru.
6. Ten, który się przyczaił
Gdy tylko znalazł się w środku, ciemność przeszła w czerwień,
drgającą i niespokojną jak odblask pożaru.
Rozejrzał się. Stał w pozbawionym mebli kwadratowym
pomieszczeniu. Ściany, sufit, podłoga, wszystko obite tu było miękką
purpurową tkaniną. Ani jednej świecy czy lampy – migotliwy blask
przesączał się przez szpary, wydawał się przesycać samo powietrze,
nagrzane i wibrujące leciutko niczym naprężona struna.
Odwróciwszy się żmij stwierdził, że drzwi zniknęły. W ich
miejscu wisiało teraz owalne lustro w złoconej ramie, dość duże, by
można było przejrzeć się w nim od stóp do głów.
Krzyczący w Ciemności popatrzył na swoje odbicie.
Początkowo nie dostrzegł w nim niczego niezwykłego. Jednak w
następnej chwili obraz zaczął marszczyć się i falować, a potem
zniknął zupełnie. Jego miejsce zajęły wirujące kwiaty o wielu
płatkach, we wszystkich kolorach tęczy. Ich kielichy bezustannie
zamykały się i otwierały, tworząc zmieniające się stale mozaikowe
wzory.
Gdzieś na granicy świadomości zabrzmiały dźwięki – pulsujący
rytm bębnów, a na jego tle narastające zawodzenie wielu głosów.
Kwiaty wirowały coraz szybciej i szybciej. Żmij poczuł zawrót głowy.
Chciał cofnąć się, odwrócić głowę, zamknąć oczy, lecz było za późno.
Stracił przytomność.
Czerń, gorąca i lepka. Pot, kroplami występujący na skórę.
Znajome mrowienie w końcach palców, drętwiejąca skóra na twarzy.
Gdzie jestem?
We wnętrzu.
We wnętrzu czego?
Sza! Nie pytaj. Patrz.
Patrz!
Co widzisz?
Czerń, a potem
(powieki zdjęte)
obrazy, obrazy, nieskończenie wiele obrazów jak nadlatujące
znikąd ćmy, otaczające cię ze wszystkich stron...
Co widzisz, Brune?
Shan Vaola. Ulica Zegarmistrzów w jasnym świetle dnia. Jest
gwarna, pełna ludzi podążających gdzieś w swoich drobnych ludzkich
sprawach. Odruchowo przyspieszasz kroku, pochylasz głowę, żeby nikt
nie mógł popatrzeć ci w twarz. Nikt z nich nie może ujrzeć twojej
twarzy.
Noc – pora, gdy czujesz się najpewniej. W mrocznym zaułku
dwóch Jednookich zastępuje ci drogę. W twoim ręku błyska nóż. Nie
myślisz, nie zastanawiasz się. Oni nie są ludźmi, to golemy,
bezrozumne pionki w rękach twoich największych wrogów.
Walczysz, uciekasz, kryjesz się.
Wielopoziomowy labirynt prastarych Podziemi, dokąd nie dociera
słońce ani księżyc. Tylko tam ogarnia cię poczucie bezpieczeństwa.
Czasami.
Komnatka ukryta gdzieś na trzecim poziomie od dołu, wbudowana
w skomplikowany system sekretnych kanałów i przejść. Nikt poza tobą
nie wie, jak do niej trafić. Jej wnętrze przypomina więzienną celę.
Jakie sny cię tu nawiedzają, powiedz? Jakie słowa wypisałeś na jej
progu? Jak długo będzie działać ich ochronna moc?
Rudery Krzywej Alei, ulicy zamieszkanej przez odmieńców.
Getto, do którego nie zapuszczają się nawet pozostali żmije. Ty
owszem.
Psiogłowiec, garbaty Marvin, Poparzony, Elsa Pożerająca Własny
Ogon, Ślimak, Lupus i pozostali. Półludzie, półzwierzęta, kalekie
potomstwo srebrnych magów. Dlaczego uznali cię za przyjaciela?
Dlaczego ty uważasz ich za przyjaciół?
O czym teraz myślisz? Że chciałbyś, by wszystko wyglądało
inaczej?
Nie myśl. Patrz. Poczuj.
Czerń, gorąca i lepka. Pot kroplami występujący na skórę.
Drętwiejąca skóra na twarzy, dreszcze przeszywające ciało.
Ból, który pojawia się, ilekroć brakuje sił, ilekroć brakuje
magii. Lęk, który ogarnia cię czasem tuż przed zaśnięciem – lęk nie
przed mrokiem, lecz przed światłem...
Zaprzeczysz?
Nie. Nie zaprzeczę.
Kim jesteś?
Jestem żmijem. Czarnym magiem.
Nie, Brune. Mylisz się.
Nie jesteś.
– Nie jesteś.
Poderwał do góry głowę, zamrugał.
Znów znajdował się w Purpurowej Komnacie, lecz tym razem nie
był sam.
W ścianach i suficie pojawiły się otwory, przez które
spoglądały nań lalki, pajace i wypchane zwierzątka. Sączące się
znikąd czerwone światło odbijało się w ich nieruchomych oczach.
Tym, kto przemawiał, okazała się sylwetka odbita w
zwierciadle.
Żmij wziął głęboki oddech, zastanawiając się, czy wierzyć
własnym oczom i uszom. Potem zrozumiał. Twarz widoczna w tafli
lustra jednym szczegółem różniła się od jego własnej. Prawy policzek
– gładki, bez śladu blizn.
– Nie jesteś magiem, przyjacielu – powtórzył sobowtór. Głos
również niezupełnie się zgadzał – pozbawiony chrypki, łagodny i
miękki. Śliski.
– Ciekawe, kim w takim razie?
– Kimś, kto przegrał – postać z lustra roześmiała się nagle. –
Każdy, kto tu trafia, jest przegrany. Purpurowa Komnata to nie
miejsce prób, lecz pułapka. Stąd nie wyszedł jeszcze nikt, z tego
prostego powodu, że wszyscy mieli coś na sumieniu. W świecie ludzi
nie ma niewinnych, Brune.
Słowa pomału drążyły umysł, docierały do wszystkich jego
zakamarków. Żmij przymknął oczy, czując oszołomienie. Słodki zapach
owoców stawał się coraz silniejszy. Równie wyraźna była wmieszana
weń nutka zgnilizny – niczym brudna piana unosząca się na rzecznej
wodzie.
Tamten mówił nadal, stopniowo podnosząc głos.
– Jak podobało ci się to, co ujrzałeś w moim zwierciadle? Czy
chciałbyś, by twe życie miało inne oblicze? Niestety! Gdyby tylko
można było na życzenie powrócić do krainy dzieciństwa... Wszystkie
dzieci to przyszłe anioły, przyjacielu. Kłopot w tym, że każdy
kolejny dzień przynosi zaprzepaszczenie jakiejś szansy, czasem
drobnej, czasem wielkiej. Czy to z głupoty, czy to z lenistwa
popełniamy grzechy i grzeszki. Każde kolejne przewinienie sprawia,
że niewinne dziecko stopniowo przemienia się w bestię. A wszystkie
bestie trafiają w końcu do miejsc takich jak to.
– Kim jesteś? – spytał cicho żmij. Mężczyzna z lustra parsknął
śmiechem. Lalki, pajace i zwierzątka śmiały się razem z nim.
– Nie domyślasz się? Sam mnie przecież stworzyłeś, Brune.
Powstałem z wyrzutów sumienia, które ogarniają cię, ilekroć myślisz
o swym przegranym, brudnym życiu. Ilekroć z tęsknotą wspominasz
dziecko, którym kiedyś byłeś. Jestem żywym obrazem wszystkiego, co
mogłeś osiągnąć i czym mogłeś się stać. Nienawidzisz mnie, prawda?
Nienawidzisz mojego wyglądu, mojego głosu? Świetnie. Tak powinno
być. Nie, nie przywołuj Zmroczy, to nic nie da. W Purpurowej
Komnacie nie zadziała żaden z twoich czarów.
Gładka twarz w lustrze powiększyła się, wypełniała teraz sobą
całą taflę. Głos rozbrzmiewał donośnie jak wielki dzwon.
– Chcesz wiedzieć, co teraz nastąpi? To będzie powolny proces,
żmiju. Będziemy tu siedzieli, ty i ja, w tym zakątku na granicy snu
i pustki, gdzie zatrzymał się czas i zapętliła przestrzeń. Będziesz
słuchał moich słów, póki twój umysł do reszty nie osunie się w
szaleństwo. Wówczas ja wchłonę twoją duszę, a te cierpliwe
maleństwa, obserwujące nas z każdego kąta, zajmą się ciałem...
Krzyczący w Ciemności przestał słuchać. Wiedział już, z kim –
a raczej z czym – ma do czynienia. To światło, ten głos, ten odór,
niemożliwy do zamaskowania perfumami...
Dom zbieracza zabawek był w rzeczywistości wygodnym
gniazdkiem, jakie umościł sobie w świecie ludzi jeden z nieczystych
duchów. Jakiś chytry i podstępny demon, umiejący zręcznie się
maskować. Xaith-ilvoor albo visshal... Ciekawe, w jaki sposób udało
mu się przeniknąć przez barierę między światami? Ktoś go wezwał i
nie odesłał, zapewne... Arthanamus?
Żmij potarł policzek. Czuł niechętny podziw. Paskud urządził
się wcale wygodnie! Przemieszkując na styku dwu światów, miał dostęp
zarówno do magii swojej ojczyzny, jak do swego ulubionego pokarmu...
Położona na uboczu willa była zatem kryjówką myśliwego, zaś
ożywające w cudowny sposób zabawki stanowiły przynętę. Dla kogo? Dla
złodziei, ale również dla kupców, miłośników sztuki oraz zwykłych
ciekawskich... Wszyscy bez wyjątku trafiali zapewne do Purpurowej
Komnaty, gdzie z utęsknieniem czekał na nich demon, wiecznie łaknący
nowych dusz. A także jego słudzy – mali padlinożercy... Sprytnie,
demonie, bardzo sprytnie. Ciekawe, czy Arthanamus naprawdę wierzy,
że to jego dotyk ożywia zabawki, nie zaś twoja moc? Kim był, zanim
położyłeś na nim swoją łapę? Spokojnym rzemieślnikiem? Bogaczem,
kochającym piękne drobiazgi?
– Możesz już zrzucić maskę, pomiocie Otchłani – powiedział na
głos Krzyczący w Ciemności. Tamten drgnął zaskoczony, przerwał swój
monolog.
– Co mówiłeś?
– Ze możesz już zrzucić maskę, jest bezużyteczna. Wiem, kim
jesteś. A twoje słowa nie robią na mnie wrażenia.
Oczy spoglądające nań z lustra – jego własne oczy – zamrugały
niewinnie.
– Nie rozumiem.
– Ależ rozumiesz doskonale – uśmiechnął się żmij. – Tym razem
dostałeś w swe szpony niewłaściwą osobę. Wyobraź sobie, że odpowiada
mi moje życie. Lubię je takie, jakie jest. Kiedy dawno temu
dokonywałem wyboru pomiędzy srebrem a czernią, dobrze wiedziałem, na
co się godzę. Wiesz, że ani razu nie żałowałem później tej decyzji?
– Kłamiesz – syknął sobowtór. Jego głos na sekundę stracił
swoją miękkość.
– Nie, nie kłamię. Posłuchaj! Nie będę wszczynał z tobą walki.
Rób dalej to, co robiłeś dotąd, napychaj sobie kałdun naiwnymi
chciwcami, którzy przybywają tu, by okraść karła z jego skarbów. Ale
obawiam się, że mnie będziesz musiał wypuścić ze swej pułapki,
Talbarrax.
Wymawiając prawdziwe imię demona zgadywał, do końca nie będąc
pewnym, czy trafi. Podjęte ryzyko opłaciło się jednak. Odgadł
słusznie. Maska spadła, demon zmuszony był przybrać swoją prawdziwą
postać.
Widoczna w lustrze twarz ści