Tad Williams - Pamięć, Smutek i Cień 1 - Smoczy Tron(1)
Szczegóły |
Tytuł |
Tad Williams - Pamięć, Smutek i Cień 1 - Smoczy Tron(1) |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Tad Williams - Pamięć, Smutek i Cień 1 - Smoczy Tron(1) PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Tad Williams - Pamięć, Smutek i Cień 1 - Smoczy Tron(1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Tad Williams - Pamięć, Smutek i Cień 1 - Smoczy Tron(1) - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
TAD WI LLI AMS
SMOCZY TR ON
“PAMIĘĆ , SMUTE K I CIERŃ” tom
pier wszy
SCAN–DAL
Strona 3
Strona 4
Nota od autor a
Podjąłem trud, trud płynący z miłości do świata i z potrzeby ukojenia
wzniosłych serc, bo takie serca miłuję, a świat jest mi drogi. Nie o zwykłym
świecie mówię, nie o tych, którzy (jak słyszałem) nie potrafią przyjąć
smutku i tęsknoty, lecz rozkoszy tylko pragną. (Niech, więc Bóg pozwoli im
w niej trwać!) Opowieść ma nie mówi o ich świecie i życiu; o innych będę
opowiadał. W świecie, o którym myślę, w jednym sercu znajdziesz gorzką
słodycz i drogi smutek, rozkosz serca i ból tęsknoty, radość smutku i smutek
śmierci, radość śmierci i smutek życia. W takim to świecie pragnę
zamieszkać aż do zbawienia lub do zatraty.
Gottfried von Strassburg ( autor T ristana i Izoldy)
Nie byłoby tej książki, gdyby nie pomoc wielu ludzi. Chciałbym
wyrazić swe podziękowania następującym osobom: Evie Cumming, Nancy
Deming–Williams, Arthurowi Ross Evansowi, Peterowi Stampfelowi i
Michaelowi Whelanowi. Wszyscy oni czytali ten piekielnie długi rękopis,
służyli mądrą radą i pomocą. Dziękuję też Andrew Harrisowi za pomoc
logistyczną, która daleko wykraczała poza przyjacielskie wsparcie.
Szczególne wyrazy wdzięczności jestem winien Betsy Wollheim i Sheili
Gilbert, moim wydawcom, które długo i wytrwale pomagały mi, bym
napisał tę książkę najlepiej, jak potrafiłem. Oni wszyscy to wspaniali
ludzie.
Książkę tę dedykuję mojej mamie, Barbarze Jean Evans, dzięki której
pokochałem Toad Hali, lasy the Hundred Aker, hrabstwo oraz mnóstwo
innych ukrytych miejsc i państw poza polami, które znamy. Ona również
wszczepiła we mnie trwale pragnienie dokonywania własnych odkryć i
dzielenia się nimi z innymi. Z nią chciałbym się tą książką podzielić.
Strona 5
PRZED MOWA
…Ogromna jest księga szalonego kapłana Nissesa, twierdzą ci, którzy
ją trzymali, waży tyle co małe dziecko. Znaleziono ją u boku Nissesa, gdy
leżał martwy, z uśmiechem na twarzy obok okna wieży, z której to
wcześniej jego pan, król Hjeldin, skoczył i życie swe zakończył.
Rdzawy atrament – sporządzony z jagnięcej błony, ciemiernika i ruty
oraz z jakiejś bardzo gęstej i czerwonej cieczy – wysechł mocno i kruszy
się, z łatwością opadając ze stron. Księgę oprawiono w gładką skórę
zwierzęcia nieznanego pochodzenia.
Ci święci ludzie z Nabban, którzy czytali księgę po śmierci Nissesa,
uznali ją za bluźnierczą i niebezpieczną, lecz z nieznanych powodów nie
spalili jej, jak to zwykle się dzieje w takich wypadkach. Tak więc długo
przeleżała ona w przepastnych archiwach Matki Kościoła, w najgłębszej i
najbardziej tajemniczej krypcie, gdzie spoczywa Sancellan Aedonitis. Teraz
jednak zniknęła z onyksowej szkatuły, w której ją złożono. Archiwa nie
mówią, gdzie się znajduje.
Ci, co czytali te bluźnierstwa Nissesa, twierdzą, że są tam wszystkie
tajemnice Osten Ard i te z mrocznej przeszłości, i te, które są cieniem
rzeczy jeszcze nienarodzonych. Aedoniccy kapłani, co księgę badali,
mówią tylko, że to bluźnierstwa.
Doprawdy, może tak być, że pisma Nissesa w równym stopniu
poprzedzają to, co będzie, jak i opisują to, co było. Nie jest wiadome, czy
wielkie wydarzenia naszego wieku – w szczególności rządy i triumf
Prestera Johna – zawarte są w przepowiedniach kapłana, choć mówi się, że
jest to możliwe. Większa część pracy Nissesa jest tajemnicza, jej sens
ukryty w dziwnych rymach i niejasnych odnośnikach. Nigdy nie
przeczytałem całej pracy, a większość spośród tych, co to uczynili, dawno
już zmarła.
Tytuł księgi zapisany jest prostym pismem runicznym z północy, gdzie
urodził się Nisses. Brzmi on Du Svardenvyrd, co znaczy Dzieje Mieczy…
Życie i rządy Króla Johna Pr ezbitera Morgenes Ercestres
OSTRZEŻENIE AUT ORA
Niech pamiętają wędrowcy po krainie Osten Ard, by nie dawać ślepej
wiary starym zasadom, a wszystkich rytuałów strzec uważnym okiem, gdyż
często kryją one to, czego nie widzimy.
Strona 6
Lud Qanuc z zakutych w śniegi gór Trollfells takie oto ma przysłowie:
„Ten, który pewien jest końca rzeczy, będąc u ich początku, może być albo
wielkim mędrcem, albo wielkim głupcem; lecz bez względu na to, którym z
nich jest, z pewnością jest on nieszczęśliwy, gdyż ugodził już w serce
cudu”.
Miej się na baczności, przybyszu: Unikaj przypuszczeń.
Lud Qanuc ma też inne przysłowie: „Witaj, przybyszu. Zdradliwe
dzisiaj są ścieżki”.
Strona 7
CZĘŚĆ PIERWSZA SIMON
GAMOŃ
Strona 8
1. PASIKONIK I KRÓL
W DNIU tym dało się dostrzec niespotykane poruszenie w uśpionym
zamku Hayholt, w jego labiryncie cichych korytarzy i porośniętych winem
dziedzińców, w celach mnichów jak i w wilgotnych, ocienionych
komnatach. Dworzanie i służba wytrzeszczali oczy i szeptali. Podkuchenni
rzucali sobie znaczące spojrzenia znad zmywalnie w wypełnionej parą
kuchni. Na wszystkich dziedzińcach i korytarzach wielkiej twierdzy słychać
było stłumione rozmowy.
Sądząc z nastroju ogólnego podniecenia, można by wnosić, że to
pierwszy dzień wiosny, jednak olbrzymi kalendarz w zaśmieconej
komnacie Doktora Morgenesa wskazywał co innego: był to dopiero miesiąc
Novander. Jesień nie chciała jeszcze odejść, a już zbliżała się zima.
Nie pora roku odmieniła ten dzień, lecz miejsce – Sala Tronowa
Hayholt. Przez trzy długie lata jej drzwi zamknięte były na rozkaz Króla, a
kolorowe okna zasłonięte. Zakazano tam wchodzić nawet służącym, którzy
zwykle sprzątali salę; zakazu tego ścierpieć nie mogła ochmistrzyni. Trzy
lata i trzy zimy nikt nie naruszał spokoju komnaty, lecz dzisiaj było inaczej
–w zamku wrzało.
Był wszelako ktoś, czyjej uwagi nie przyciągała ta długo nie
odwiedzana sala. Ów ktoś był jak pszczoła w huczącym ulu, której
bzyczenie nie współbrzmiało z pozostałymi. Chłopiec siedział w sercu
Ciernistego Ogrodu, w niszy między czerwonym murem kaplicy a
pozbawionym liści żywopłotem i miał nadzieję, że nikt go nie potrzebuje.
Jak dotąd dzień był irytujący. Wszystkie kobiety zajęte, zbyt zabiegane, by
odpowiadać na pytania, śniadanie spóźnione i zimne. Jak zwykle wydawali
mu sprzeczne polecenia i nikt nie miał czasu zainteresować się jego
problemami…
Nic nowego – pomyślał ze smutkiem. Całe to popołudnie byłoby
stracone, gdyby nie odkrył olbrzymiego żuka, który paradował przez ogród
niczym zadowolony wieśniak.
Chłopiec za pomocą patyka poszerzył wąską drogę, jaką owad
wyskrobał pod ścianą w czarnej i zimnej ziemi, lecz zdobycz nie ruszała
się. Trącił lekko lśniący pancerz, ale uparty żuk nadal tkwił w miejscu.
Chłopiec nachmurzył się i przygryzł górną wargę.
– Simon! Na Święte Stworzenie, gdzieś się podziewał!
Strona 9
Bezwładna dłoń wypuściła gałązkę, jakby chłopiec został ugodzony
strzałą w samo serce. Odwrócił się wolno i dostrzegł stojącą nad nim
postać.
– Nigdzie… – zaczął Simon, lecz w tym momencie kościste palce
chwyciły nagle jego ucho i podciągnęły do góry tak, że wstał sycząc z bólu.
– Nie waż mi się nigdy zaczynać od „nigdzie”, mały wałkoniu –
warknęła mu prosto do ucha Rachel, zwana Smokiem, ochmistrzyni, a było
to możliwe tylko dlatego, że wspięła się na palce, a chłopiec jak zwykle się
garbił. Normalnie Simon przewyższał ją o dobrą stopę.
– Proszę wybaczyć, przepraszam – wymamrotał Simon, a jednocześnie
ze smutkiem stwierdził, że żuk zaczął kierować się do szczeliny w
kaplicznym murze, gdzie był nieosiągalny.
– Nie będziesz wciąż zbywał mnie swoim „przepraszam” – odburknęła
Rachel. – Wszyscy w tym domu urabiają sobie ręce po łokcie, tylko nie ty!
Ale jakby i tego było mało, jeszcze muszę tracić swój cenny czas, żeby cię
znaleźć! Simon, jak możesz być takim niegodziwcem, zamiast zachowywać
się jak mężczyzna? Jak możesz?
Ten czternastoletni, wielce skonfundowany teraz chłopiec nic nie
odpowiedział. Rachel wpatrywała się w niego.
„Wystarczy popatrzeć na te rude włosy i piegi – pomyślała – a jak
jeszcze zacznie zezować i marszczyć się, tak jak teraz, to już zupełnie
wygląda na półgłówka”.
Simon też wpatrywał się w swoją prześladowczynię. Rachel sapała
gniewnie, wypuszczając ustami kłęby pary. Widział, że drży, choć nie
potrafił powiedzieć czy ze złości, czy z zimna. Zresztą nie miało to
znaczenia. Pogarszało jedynie jego samopoczucie.
„Wciąż czeka na odpowiedź – pomyślał. – Wygląda na bardzo
zmęczoną i złą”. Skulił się jeszcze bardziej i wbił wzrok w swe stopy.
– No cóż, w takim razie chodź ze mną. Dobry Bóg wie, że potrafię
znaleźć zajęcie dla leniwego chłopaka. Czy nie wiesz, że Król wstał z łoża
boleści? Nie wiesz, że udał się do Sali Tronowej? Jesteś głuchy i ślepy?
Chwyciła go za łokieć i poprowadziła przez ogród.
– Król? Król John? – spytał zaskoczony Simon.
– Nie, gamoniu, król Zawalidroga. Naturalnie, że Król John! – Rachel
zatrzymała się, by wsunąć pod czepek kosmyk rzadkich, stalowosiwych
włosów. Jej dłoń drżała.
Strona 10
– No, pewnie się cieszysz – powiedziała. – Tak mnie zdenerwowałeś,
że obraziłam imię naszego starego, dobrego Króla Johna. A on jest tak
chory. – Zasapała głośno i pochyliła się, by wymierzyć mu kolejnego klapsa
w ramię. – Chodź ze mną. – Poczłapała przed siebie, a mały niegodziwiec
za nią.
SIMON nie znał innego domu poza tym starym zamkiem zwanym
Hayholt, co znaczyło Główna Wieża. Dobra to była nazwa. Wieża
Zielonego Anioła, stanowiąca najwyższy punkt twierdzy, wyrastała ponad
najstarsze i najwyższe drzewa. Gdyby umieszczony na jej szczycie anioł
cisnął kamień swą zielonkawą dłonią, to spadałby on prawie dwieście łokci,
zanim by chlupnął do słonawej fosy, mącąc tym samym spokój wielkich
szczupaków, które pływały tuż pod powierzchnią wiekowego błota.
Hayholt był starszy od wszystkich pokoleń chłopów z Erkynland,
którzy rodzili się, pracowali i umierali na polach i w wioskach otaczających
zamek. Ludzie z Erkynlandu byli tylko kolejnym pokoleniem, które rościło
sobie do niego prawo. Wielu przed nimi nazywało twierdzę swoją, lecz
nikomu nie udało się zagarnąć jej dla siebie. Na okalającym potężną
twierdzę murze zewnętrznym widać było ślady pracy wielu rąk z różnych
czasów: grubo ciosany kamień i drewno Rimmersmenów, chaotyczne łaty i
dziwne rzeźby Hernystirczyków, a nawet misterne kamienne rzeźby ludzi z
Nabban. Lecz ponad tym wszystkim wznosiła się Wieża Zielonego Anioła,
zbudowana rękoma nieśmiertelnych Sithów na długo przed przybyciem w
te strony ludzi. Do nich to naówczas należało całe Osten Ard. To Sithowie
pierwsi zaczęli tu budować; postawili tę twierdzę na przylądku, by strzegła
Kynslagh i drogi wodnej do morza. Swój zamek nazwali Asu’a, domem
wielu panów. Jeśli rzeczywiście tak było, to trafne nadali mu imię.
Prawy Lud zniknął już z trawiastych równin i wyżyn, odszedł do lasów,
skalistych gór i innych mrocznych miejsc nie nadających się do
zamieszkania przez ludzi. Pozostały tylko ruiny zamku, który był teraz
domem dla nowo przybyłych.
Asu’a pozostaje nieodgadniony; dumny, choć zniszczony, pogodny i
groźny, najwyraźniej obojętny na zmiany kolejnych mieszkańców. Asu’a –
Hayholt. Wyrasta niczym góra nad miastem i okolicą, pochylony nad
swymi lennami jak śpiąca, troskliwa niedźwiedzica wśród małych
niedźwiedzi.
Strona 11
SIMON często sprawiał wrażenie, że jest jedyną osobą w wielkim
zamku, która nie znalazła tu swego miejsca w życiu. Kamieniarze
naprawiali pomalowany na biało front rezydencji i podpierali kruszące się
ściany zamku – choć niekiedy proces kruszenia postępował szybciej niż
naprawy. Robili to, nie zastanawiając się, jak ten świat się kręci i dlaczego.
Kuchenni chłopcy i lokaje pogwizdywali wesoło, przetaczając ogromne
beki białego wina i solonej wołowiny. Pod czujnym okiem zarządcy dworu
targowali się z chłopami o wąsatą cebulę i przesiąkniętą solą marchew,
które to warzywa co rano przynosili w workach do królewskiej kuchni.
Rachel i jej pokojówki też nie miały chwili wytchnienia. Wymachiwały
miotłami ze związanej słomy i goniły kłęby kurzu, jakby zaganiały
płochliwe owce. Przeklinały pod nosem tych, którzy opuścili właśnie
sprzątane komnaty, i ścigały każdego niechluja i leniucha.
W obliczu całej tej krzątaniny niezdarny Simon był przysłowiowym
pasikonikiem w gnieździe mrówek. Wiedział, że nigdy nie zdobędzie
żadnej liczącej się pozycji. Wielu mu już o tym mówiło, a większość z nich
była starsza i pewnie mądrzejsza od niego. Osiągnąwszy wiek, w którym
inni chłopcy starali się przejmować obowiązki mężczyzn, Simon wciąż był
jeszcze zawalidrogą i włóczęgą. Bez względu na to, co miał do zrobienia,
po jakimś czasie jego uwaga i tak zwracała się ku czemuś innemu. Zaczynał
marzyć o bitwach, olbrzymach i morskich podróżach na wielkich lśniących
okrętach… i wtedy przedmioty w jakiś dziwny sposób tłukły się, gubiły lub
też zachowywały się nie tak, jak trzeba.
Bywały chwile, że znikał na dobre. Czaił się w zakamarkach zamku jak
ledwie widoczny cień. Potrafił wspinać się po murach równie dobrze jak
naprawiający dach robotnicy czy szklarze. Znał tyle przejść i kryjówek, że
ludzie z zamku nazywali go „chłopcem duchem”. A Rachel często targała
go za uszy i nazywała gamoniem.
WRESZCIE Rachel puściła jego ramię. Simon sunął ponury za
ochmistrzynią, jakby był patykiem, który zaczepił się o rąbek jej spódnicy.
Odkryto go, żuk uciekł i całe popołudnie zepsute.
– Co mam zrobić, Rachel? – wymamrotał niezbyt uprzejmie. – Pomóc
w kuchni?
Rachel prychnęła pogardliwie i sunęła dalej, wyglądając niczym borsuk
w spódnicy. Simon spojrzał z żalem za siebie na zapewniające
Strona 12
bezpieczeństwo żywopłoty i drzewa ogrodu. Zlewający się odgłos kroków
obojga zabrzmiał głośno w długim, kamiennym korytarzu.
WYCHOW AŁY go pokojówki, lecz odkąd jasne się stało, że –
pomijając fakt, jego chłopięcości – nie można mu powierzać delikatnych
prac domowych, wciąż starano się znaleźć dla niego odpowiednie zajęcia.
Przydzielono go do prac w królewskich kuchniach, ale nawet przy tak
prostych czynnościach nie zawsze się sprawdzał. Pozostali podkuchenni
uśmiechali się i trącali na widok Simona, który z rękoma po łokcie w
gorącej wodzie, z zamkniętymi oczami i rozanieloną miną poznawał
właśnie sekrety ptasiego lotu lub ratował baśniową dziewicę przed
wyimaginowanymi potworami, gdy tymczasem jego skrobak odpływał w
drugi koniec zmywalnicy.
Legenda głosi, że sir Fluiren, krewny znanego sir Camarisa z Nabban,
jako młodzieniec przybył do Hayholt, by zostać rycerzem. Będąc
człowiekiem niespotykanej pokory, przez rok pracował w przebraniu w tej
samej pomywalni. Służba kuchenna – jak głosiła legenda – drażniła się z
nim, nazywając „Ślicznymi Rączkami”, a to dlatego, że pomimo okropnej
pracy, jaką tam wykonywał, jego dłonie pozostały nieskazitelnie białe.
Simonowi wystarczyło spojrzeć na swe popękane paznokcie i
zaczerwienione dłonie, by upewnić się, że bynajmniej nie jest osieroconym
synem jakiegoś wielkiego pana. Był tylko zmywaczem i zamiataczem,
nikim innym. Wszystkim wiadomo było, że Król John zabił Czerwonego
Smoka będąc niewiele starszy od niego. Simon zaś mocował się z miotłami
i garnkami. Nie miało to większego znaczenia. Teraz świat był inny,
spokojniejszy niż za czasów młodości Johna,do czego w dużej mierze
przyczynił się sam stary Król. Nie było smoków –przynajmniej żywych –
które czaiłyby się w ciemnych, nie kończących się
korytarzach Hayholt. Najbardziej przypominała je Rachel ze swą
ponurą twarzą i okropnymi, szczypiącymi palcami.
Doszli do przedpokoju Sali Tronowej, w którym panowało teraz
znaczne ożywienie. Pokojówki biegały gorączkowo od ściany do ściany
niczym schwytane do butelki muchy. Rachel stała z pięściami na biodrach i
patrzyła na swe królestwo. Jej zaciśnięte w uśmiechu wąskie usta mówiły,
że jest zadowolona.
Simon przyczaił się pod zdobioną gobelinami ścianą. Zgarbiony,
obserwował kątem oka Hepzibah, nową dziewczynę. Pulchna i kędzierzawa
Strona 13
chodziła rozglądając się buńczucznie. Szła teraz, chlapiąc wodą z
niesionego wiadra. Dostrzegła spojrzenie Simona i uśmiechnęła się
szeroko, ucieszona. Simon poczuł, jak płoną mu policzki, więc odwrócił się
i chwycił za koniec obstrzępionego gobelinu.
Nie uszło to jednak uwagi Rachel.
– O, Panie, powinno się go wychłostać jak osła. Czy nie mówiłam ci,
byś się zabrał do pracy? No, to do roboty!
– Do roboty? Jakiej roboty? – krzyknął Simon i struchlał, słysząc z
końca korytarza dźwięczny chichot Hepzibah. Zmieszany, uszczypnął się w
ramię, bolało.
– Weź tę miotłę i idź pozamiatać pokoje Doktora. Ten człowiek mieszka
jak szczur, a skoro Król już wstał, to nigdy nie wiadomo, dokąd zechce
pójść. –Jej ton mówił, że ludzka przekora nie jest obca nawet tak
znamienitym osobom jak Król.
– Pokoje Doktora Morgenesa? – zapytał Simon. – Po raz pierwszy od
przyłapania w ogrodzie wstąpiła w niego nadzieja. – Zaraz to zrobię! –
Chwycił miotłę i popędził przed siebie.
Rachel prychnęła i odwróciła się, by popatrzeć na idealnie wysprzątany
przedpokój. Przez chwilę zastanawiała się, co też może się dziać za tymi
ogromnymi drzwiami do Sali Tronowej, lecz zaraz porzuciła tę myśl z
równą stanowczością, z jaką trzepnęłaby nadlatującego komara. Za pomocą
groźnego wzroku i klaszczących dłoni wyprowadziła swe wojsko z
przedpokoju do kolejnej, rozstrzygającej bitwy ze swym arcywrogiem,
którym był nieporządek.
W SALI za drzwiami wzdłuż ścian wisiały rzędy zakurzonych
chorągwi. Stanowiły one fantastyczny, nieco wypłowiały już zwierzyniec:
złocisty rumak z Clan Mehrdon, lśniący grzebień zimorodka z Nabban,
sowa i wół, wydra, jednorożec i bazyliszek. Rzędy milczących, śpiących
stworów. Ani jeden podmuch nie poruszył postrzępionymi tkaninami,
nawet pajęczyny wisiały puste i pozrywane.
A jednak w Sali Tronowej nastąpiła jakaś niewielka zmiana. Coś
ponownie ożyło w pogrążonej w cieniu komnacie. Ktoś śpiewał cicho
głosem małego chłopca lub może starca.
W przeciwległym końcu sali wisiał ogromny gobelin; umieszczono go
na kamiennej ścianie między postaciami Wielkich Królów Hayholt. Gobelin
przedstawiał królewski herb: Smoka i Drzewo. Straż honorowa, składająca
Strona 14
się z sześciu masywnych, malachitowych posągów, otaczała ogromny,
ciężki tron, który wyglądał, jakby w całości wyrzeźbiono go z pożółkłej
kości słoniowej. Boczne oparcia tronu były poskręcane i powyginane. Górę
oparcia zwieńczała olbrzymia, uzbrojona w mnóstwo zębów wężowa
czaszka, której oczodoły ziały czernią.
Na tym właśnie tronie i przed nim zasiadły dwie postacie. Mniejsza,
ubrana w wytarty strój błazna, śpiewała; to jej głos unosił się z podnóża
tronu, głos zbyt słaby, by odbić się najmniejszym nawet echem. Nad nią
pochylała się jakaś wychudzona postać, która siedziała na krawędzi tronu
niczym wiekowy ptak drapieżny – zmęczony, spętany drapieżnik, przykuty
do wyblakłej kości.
Król, złożony niemocą i chory, powrócił do swej mrocznej sali. Słuchał,
zacisnąwszy swe długie, żylaste dłonie na oparciach ogromnego pożółkłego
tronu, jak siedzący u jego stóp mały człowieczek śpiewa.
Król był wysokim mężczyzną, kiedyś nawet bardzo wysokim, lecz teraz
zgarbił się jak modlący się mnich. Miał na sobie błękitną, luźną szatę i nosił
brodę niczym prorok z Usir. Na jego kolanach leżał miecz, lśniący, jakby
dopiero co wyczyszczony. Na głowie miał żelazną koronę wysadzaną
emeraldami barwy morskiej toni i tajemniczymi opalami.
Siedzący u stóp Króla błazen zamilkł na chwilę, po czym zaintonował
inną pieśń:
Czy potrafisz krople deszczu zliczyć,
Gdy słońce niebem zawładnie?
Czy potrafisz rzekę przepłynąć,
Gdy jej nurt wyschnie?
Czy potrafisz chmurę schwytać?
Nie, i ja też nie…
A wiatr wota: „zaczekaj”,
I dalej mknie,
A wiatr wola: „zaczekaj”,
I dalej mknie…
Kiedy pieśń ucichła, wysoki starzec w błękitnej szacie opuścił rękę, a
błazen chwycił jego dłoń. Obaj milczeli.
John Prezbiter, Władca Erkynlandu i Wielki Król całego Osten Ard,
pogromca Sithów i obrońca prawdziwej wiary, ten, który dzierży miecz
Strona 15
zwany Białym Gwoździem, pogromca smoka Shurakai… Prester John raz
jeszcze zasiadł na swym tronie ze smoczej kości. Był bardzo, bardzo stary,
na jego twarzy widoczne były ślady łez.
– Ach, Towser – westchnął, wiek osłabił jego donośny głos – to pewne,
że nikt inny, jak tylko bezlitosny Bóg przywiódł mnie do tego żałosnego
stanu.
– Być może, mój panie. – Na pomarszczonej twarzy karła w
kraciastymkaftanie pojawił się uśmiech. – Być może… lecz bez wątpienia
niejeden nie wspominałby o braku litości, gdyby postawić go na twoim
miejscu.
– O tym właśnie mówię, stary przyjacielu. – Król potrząsnął głową ze
złością. – W tym mrocznym okresie życia, u progu niemocy, wszyscy stają
się równi. Pierwszy lepszy pomocnik krawca więcej ma przyjemności z
życia niż ja!
– Ale tam, mój panie, mój panie… – Towser pokręcił siwą głową, lecz
dzwoneczki u jego czapki nie zadzwoniły, dawno już pozbawiono je serc. –
Mój panie, niesłuszne narzekanie, choć pora na nie. Wszyscy ludzie, wielcy
i mali, stają w obliczu takiej chwili. Twoje życie było wspaniałe.
Prester John podniósł Biały Gwóźdź i trzymał go, jakby to był święty
krzyż. Przesłonił oczy długą, wychudzoną dłonią.
– Czy znasz historię tego miecza? – zapytał.
Towser podniósł szybko głowę; nieraz słyszał tę opowieść.
– Opowiedz mi, Królu – powiedział cicho.
Prester John uśmiechnął się, lecz nie spuszczał wzroku ze skórzanej
rękojeści miecza. – Miecz, mój mały przyjacielu, to przedłużenie prawej
ręki mężczyzny… i ostrze jego serca. – Uniósł miecz wyżej, by odbiło się
w nim światło jednego z małych, wysoko położonych okien. – Tak samo
jak człowiek jest dobrą, prawą ręką Boga. Człowiek jest wykonawcą woli
Bożego Serca. Rozumiesz mnie?
Nagle pochylił się, skryte pod krzaczastymi brwiami oczy ożywiły się.
–Czy wiesz, co to jest? – Drżącym palcem wskazał na powyginany, nieco
rdzawy kawałek metalu, przymocowany do rękojeści miecza złotym
łańcuchem.
– Powiedz mi, panie. – Towser dobrze wiedział, co to jest.
– Jest to jedyny gwóźdź z prawdziwego Drzewa Egzekucji, jakie
zostało w Osten Ard. – Prester John podniósł rękojeść do ust i ucałował ją,
po czym przyłożył ostrze do twarzy. – Ten gwóźdź pochodzi z dłoni Usiresa
Strona 16
Aedona, naszego Zbawcy… z Jego dłoni… – W oczach Króla na chwilę
odbiło się padające z góry światło, płonęły teraz.
– Jest też relikwia – dodał po chwili – palec umęczonego świętego
Eahlstana, którego zabił smok, tutaj, w tej rękojeści…
Zamilkł, a gdy Towser podniósł głowę, jego pan znowu płakał.
– Wstyd! – jęknął John. – Nie jestem godzien, by być mieczem Bożym.
Tyle grzechów, taki ciężar wciąż na mej duszy. Oto ramię, które kiedyś
zabiło Czerwonego Smoka, teraz z ledwością podnosi czarkę z mlekiem.
Och, umieram, mój drogi Towser, umieram!
Towser pochylił się, zdjął jedną z dłoni Króla z rękojeści i ucałował ją,
gdy tamten wciąż płakał.
– Proszę, panie – odezwał się – nie płacz już. Wszyscy muszą umrzeć,
ty, ja, wszyscy. Jeśli nie zabije nas nasza młodzieńcza głupota czy też jakieś
nieszczęście, to musimy żyć jak drzewa: coraz to starsi, aż kiedyś
pochylimy się i upadniemy. Nie ma co się sprzeciwiać woli Bożej.
– Ale to ja zbudowałem to królestwo! – Głos Johna Prezbitera zadrżał
gniewem. Wyrwał dłoń z uścisku błazna i ścisnął oparcie tronu. –To chyba
usprawiedliwi grzeszne plamy na mej duszy, nawet te najciemniejsze!
Chyba Bóg zapisze to w swojej Księdze Rachunków! Wyciągnąłem tych
ludzi z błota, karałem niegodziwców, przegnałem z okolic Sithów, dałem
chłopom prawo i sprawiedliwość… całe to dobro, które uczyniłem, musi
przecież mieć znaczenie! – Znowu zamilkł, jakby myślami był gdzie
indziej.
– Ach, mój stary przyjacielu – zaczął znowu gorzko – teraz za to nie
potrafię nawet zejść na targ przy Głównym Trakcie! Muszę leżeć w łóżku
albo człapać po zamku podpierany rękoma młodszych. Moje… moje
królestwo ogarnia korupcja, a poddani szepcą i skradają się na palcach
przed moją sypialnią. Wszystko pogrążyło się w grzechu!
Słowa Króla odbiły się echem od kamiennych ścian komnaty i powoli
zamarły gdzieś wysoko w unoszącym się kurzu. Towser ponownie ujął jego
dłoń i trzymał ją, dopóki Król się nie uspokoił.
– No, cóż – Prester John przemówił po dłuższej chwili – mam
przynajmniej nadzieję, że mój Elias będzie rządził lepiej ode mnie. W
obliczu całego tego zepsucia – zatoczył ręką wokół Sali Tronowej –
postanowiłem dzisiaj wezwać go z Meremund. Musi się przygotować do
przejęcia korony. – Król westchnął. – Chyba powinienem już przestać
Strona 17
płakać jak baba i zacząć cieszyć się tym, czego niejeden król by
pozazdrościł: silny syn, który będzie po mnie panował w całym królestwie.
– Masz dwóch silnych synów, panie.
– Ach – Król skrzywił się – Josua. Wiele można o nim powiedzieć, ale
chyba nie to, że jest silny.
– Jesteś dla niego zbyt surowy, panie.
– Bzdura. Co to, chcesz mnie pouczać, błaźnie? Znasz syna lepiej od
ojca? – Dłoń Johna drżała. Przez moment wydawało się, że będzie
próbował wstać, lecz w końcu uspokoił się.
– Josua to cynik – zaczął Król spokojnym już głosem. – Cynik i
melancholik, obojętny dla poddanych, a przecież królewskiego syna
otaczają sami poddani, i każdy to potencjalny morderca. Nie, Towse, mój
młodszy syn jest dziwakiem, szczególnie od czasu… gdy stracił rękę. Ach,
litościwy Aedonie, może to moja wina.
– Jak to, panie?
– Powinienem ożenić się powtórnie po śmierci Ebekah. Bez królowej
ten dom jest zimny, może dlatego chłopiec tak zdziwaczał. Ale przecież
Elias jest inny.
– W księciu Eliasie jest jakaś okrutna bezpośredniość – mruknął
Towser, lecz Król nie zareagował na tę uwagę, nawet jeśli ją usłyszał.
– Chyba trzeba dziękować Bogu za to, że Elias jest moim
pierworodnym. Widzę w nim odważny, żołnierski charakter. Myślę, że
gdyby to on był młodszy, Josua nie czułby się bezpiecznie na tronie. – Król
John pokiwał głową, przytakując swej myśli, po czym schylił się i chwycił
ucho błazna. Wykręcił je, jakby tamten był pięcioletnim chłopcem.
– Towse, przyrzeknij mi jedno…
– Co, panie?
– Kiedy umrę, pewnie wkrótce, nie sądzę, bym doczekał końca zimy,
musisz przyprowadzić Eliasa do tej sali… Myślisz, że koronacja odbędzie
się tutaj? Nieważne, jeśli tak będzie, poczekasz do końca. Przyprowadź go
tutaj i daj mu Biały Gwóźdź, tak, zatrzymaj go u siebie. Boję się, że mogę
umrzeć, gdy on będzie w Meremund albo gdzie indziej, a chcę, by miecz
trafił bezpośrednio do jego rąk z moim błogosławieństwem. Rozumiesz,
Towse?
Drżącymi rękoma wsunął miecz z powrotem do zdobionej pochwy i
przez chwilę mocował się, żeby odczepić pendent, na którym wisiał.
Strona 18
Wiązanie zaplątało się, więc Towser przyklęknął i sam zaczął rozplątywać
węzeł mocnymi dłońmi.
– Jakie to błogosławieństwo, panie? – spytał mocując się z węzłem.
– Powiedz mu to, co ci powiedziałem. Powiedz, że ten miecz to ostrze
jego serca i ręki, tak samo jak i my jesteśmy instrumentami serca i ręki
Boga, naszego Ojca… i powiedz mu jeszcze, że nie ma ceny, nawet
największej, której by warte było… – Zawahał się i zasłonił dłonią oczy. –
Nie, zapomnij o tym. Powiedz tylko to, co ci mówiłem o mieczu. Powiedz
mu to.
– Powiem, mój Królu – odparł Towser. Rozwiązał już węzeł, lecz wciąż
klęczał ze zmarszczonym czołem. –Chętnie spełnię twe życzenie.
– Dobrze. – Prester John oparł się w swym smoczym fotelu i zamknął
szare oczy. – Zaśpiewaj mi jeszcze, Towse.
Towser zaczął śpiewać. Zakurzone chorągwie ponad ich głowami zdały
się kołysać lekko, jakby jakiś szept przemknął wśród zebranych tu
pradawnych czapli, posępnych niedźwiedzi i innych dziwniejszych jeszcze
stworzeń.
Strona 19
2. OPOWIEŚĆ ZA DWIE ŻABY
„W LENIWYM umyśle diabeł sadzi swoje kwiaty”.
Simon przypomniał sobie jedno z ulubionych powiedzeń Rachel,
patrząc na końskie zbroje porozrzucane wzdłuż głównej nawy kaplicy.
Jeszcze przed chwilą szedł podskakując wesoło wyłożoną płytkami aleją
obok kaplicy, by posprzątać komnaty Doktora Morgenesa. Zrozumiałe, że
wymachiwał przy tym trochę miotłą. Udawał, że to chorągiew z Drzewem i
Smokiem, jaką nosi gwardia Prestera Johna, i że prowadzi ich do boju.
Powinien był trochę uważać, gdzie macha, ale z drugiej strony – co za
idiota porozwieszał końską zbroję w kaplicy? Naturalnie, gdy spadała, hałas
był okropny i Simon spodziewał się w każdej chwili zobaczyć postać
kościstego i mściwego ojca Dreosana.
Simon zaczął w pośpiechu zbierać porozrzucane części zbroi. Spiesząc
się przypomniał sobie inne powiedzenie Rachel: „Bezczynnym dłoniom
diabeł zawsze podsunie jakąś czarną robotę”. Pomyślał, że to głupie i
rozzłościł się. To nie leniwy umysł i puste dłonie przysparzały mu
kłopotów. Nie, to przez to „robienie” i „myślenie”. Gdyby tak dali mu
święty spokój.
Nim pojawił się ojciec Dreosan, zdążył ułożyć pancerze w dość
chaotyczny stos i Wsunąć pod stół przykryty obrusem. Przy okazji nieomal
przewrócił ustawiony na stole złoty relikwiarz, lecz w końcu, już bez
większych nieszczęść, cała zbroja zniknęła. Jedynie jaśniejsza plama na
ścianie zdradzała, że coś takiego kiedykolwiek tam wisiało. Simon podniósł
miotłę i przejechał nią po okopconej ścianie, by plama nie wyróżniała się
zbytnio, po czym ruszył szybko przejściem obok krętych schodów na chór.
Kiedy ponownie znalazł się w Ciernistym Ogrodzie, z którego tak
brutalnie porwał go Smok, zatrzymał się na chwilę, by pooddychać
świeżym zapachem roślinności i pozbyć się resztek smrodu łojowego
mydła. W koronie Świątecznego Dębu dostrzegł coś, co przyciągnęło jego
uwagę. Było to bardzo stare drzewo w drugim końcu ogrodu. Jego
niezwykle poskręcane i powyginane gałęzie sprawiały wrażenie, jakby
przez wieki rosło przykryte jakimś olbrzymim koszem. Simon zmrużył
oczy i osłonił je dłonią przed słońcem. Ptasie gniazdo! I to o tej porze roku!
Właściwie nie było to tak daleko. Upuścił miotłę i ruszył w głąb
ogrodu, gdy przypomniał sobie nagle, że miał iść do Morgenesa. Gdyby to
było jakiekolwiek inne polecenie, Simon byłby już na drzewie, lecz
Strona 20
możliwość spotkania się z Doktorem stanowiła nie lada gratkę, nawet jeśli
wiązało się to z pracą. Obiecał sobie, że wkrótce zajmie się gniazdem, i
ruszył przez żywopłoty do furty Muru Wewnętrznego.
W tym momencie ukazały się tam dwie postacie, które zmierzały teraz
w jego stronę. Jedna z nich była krępa i powolna, druga jeszcze bardziej
przysadzista i niemrawa. Byli to Jakob, kupiec handlujący artykułami
gospodarstwa domowego, i jego pomocnik Jeremias. On właśnie niósł na
ramieniu torbę, wyglądającą na ciężką, i szedł wolniej niż kiedykolwiek,
choć trudno to sobie wyobrazić. Simon zagadał do nich, gdy go mijali.
Jakob uśmiechnął się i pomachał mu.
– Rachel chce nowych świec do jadalni – zawołał kupiec – no to je
dostanie! – Jeremias wykrzywił twarz w uśmiechu
Simon po pochyłej murawie dotarł do pokaźnej stróżówki. Miał teraz za
sobą blanki, nad którymi widać było jeszcze parę promieni zachodzącego
słońca. Cienie proporców z Zachodniej Ściany trzepotały na trawie jak
ciemne ryby. Niewiele starszy od Simona strażnik, ubrany w czerwono–
białą liberię, uśmiechnął się i kiwnął głową na widok znanego szpiega,
który przebiegł obok niego z potężną miotłą w dłoni, pochylony, na
wypadek gdyby okropna Rachel wychyliła się z któregoś okna twierdzy.
Zwolnił, gdy przebiegł przez barbakan i skrył się za wysoką furtą. Na fosie
kładł się słaby cień Wieży Zielonego Anioła. Zniekształcona postać anioła z
triumfem stojącego na jej iglicy nurzała się w promieniach słońca po
drugiej stronie fosy.
Simon pomyślał, że skoro już tu jest, to może złapać parę żab. Nie
powinno mu to zająć dużo czasu, a Doktorowi często przydawały się takie
rzeczy. Można by to właściwie potraktować jako część tego samego
polecenia. Musiał się jednak pospieszyć, gdyż zbliżał się już wieczór.
Słyszał świerszcze, które zabierały się do jednego z ostatnich koncertów w
tym roku, oraz konkurujące z nimi żaby.
Brodząc w porośniętej liliami wodzie, Simon zatrzymał się na chwilę,
by posłuchać i popatrzeć na coraz bardziej granatową wschodnią część
nieba. Poza pokojami Doktora Morgenesa fosa była jego najulubieńszym
miejscem w świecie… świecie, który on znał.
Westchnął bezwiednie, ściągnął z głowy bezkształtny kapelusz i poszedł
w miejsce stawu, gdzie trawa i hiacynty były najgęstsze.
Kiedy ociekający wodą Simon, z żabą w każdej kieszeni, dotarł do
Ściany Środkowej i stanął przed drzwiami Morgenesa, słońce schowało się