Czyżewski Wacław - Więc zarepetuj broń
Szczegóły |
Tytuł |
Czyżewski Wacław - Więc zarepetuj broń |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Czyżewski Wacław - Więc zarepetuj broń PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Czyżewski Wacław - Więc zarepetuj broń PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Czyżewski Wacław - Więc zarepetuj broń - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Więc zarepetuj broń...
Wacław Czyżewski „IM”
Spis treści
Mapy
Fotografie
*
**
W okresie dzieciństwa - któż nie wraca
Strona 3
do niego myślą po latach! - nasłuchałem,
się niemało opowiadań starszych ludzi.
W długie zimowe wieczory sędziwi
chłopi opowiadali o przeżytych
wojnach, o podróżach po obcych krajach
w poszukiwaniu pracy i chleba,
o powstaniach, w których walczyli ich
ojcowie.
Byłem zawsze bardzo wdzięczny moim
Rodzicom za to, że właśnie w naszym
domu odbywały się spotkania bardziej
uświadomionych i oczytanych chłopów,
którzy w wolnych od pracy chwilach
dzielili się swoimi poglądami na tematy
gospodarcze, społeczne i polityczne.
Jako dorastający chłopiec
przysłuchiwałem się tym pogwarkom,
Strona 4
z najwyższym zainteresowaniem chłonąc
każde słowo.
Kiedy dziś wracam wspomnieniami do
tamtych czasów, nie wiem czemu
bardziej zawdzięczać tę swoistą szkołę
życia - staropolskiej gościnności mojej
Matki czy zaletom Ojca, uchodzącego
w okolicy za wzór obywatela,
gospodarza, męża i ojca. A może po
prostu faktowi, że było u nas zawsze do
poczytania trochę książek
i prenumerowanych gazet?
Postać nieżyjącego już Ojca wspominam
zawsze z ogromną wdzięcznością. Jakże
cenne okazywały się nieraz Jego rady,
jak pomocne - nie zawsze doceniane -
nauki i pouczające przykłady
Strona 5
z niedawnej i z tej całkiem już odległej
historii. Pouczające zwłaszcza
w trudnych latach okupacji, gdy
porzuciwszy dom, dzieliłem wraz
z innymi partyzancką dolę i niedolę.
Historia magistra vitae est - historia jest
nauczycielką życia - głosi znana i stara
jak świat prawda. Jest nauczycielką
życia zwłaszcza wtedy, gdy wiernie
przekazuje pokoleniom wydarzenia
przeszłości.
Z tą myślą, w poczuciu obowiązku
wobec naszej młodzieży, która na
własne oczy wojny nie oglądała, oraz
w nadziei, że staną się drobnym choćby
przyczynkiem do pełnego obrazu
ludowego ruchu oporu na ziemiach
Strona 6
polskich w latach wojny - zabieram się
do spisywania moich okupacyjnych
wspomnień.
Autor
Przed wojną
Przyszedłem na świat niedaleko
gromady Rzeczyca Ziemiańska, na
kolonii Zielonka Górna, 25 kwietnia
1917 roku.
Zdarzyło się to dawno, już przeszło pół
wieku temu, pół wieku bogatego
w wydarzenia i zmiany, a nade wszystko
czasu bogatego w burzliwy rozwój nauki
i techniki, dyktującej coraz bogatsze
i szybsze tempo życia.
Strona 7
Jestem jednym z tych szczęśliwców,
którego kręta i trudna droga prowadziła
przez różne koleje życia z zapadłej
i zacofanej wioski w powiecie
kraśnickim, na terenie południowej
Lubelszczyzny, do naszej stolicy -
Warszawy.
Pracę rozpocząłem wcześnie, już
w dwunastym roku życia, a byłem
kolejno: robotnikiem rolnym
u bogatszych gospodarzy, furmanem,
robotnikiem budowlanym, palaczem na
statku wiślanym, wykonywałem też
wiele innych dorywczych prac, które do
wybuchu wojny podejmowałem
samodzielnie i które były źródłem
mojego utrzymania.
Strona 8
W okresie okupacji byłem partyzantem.
Po wyzwoleniu znalazłem się
w szeregach Wojska Polskiego, gdzie
pozostaję do dnia dzisiejszego.
Na swej czterdziestoletniej drodze
pracy, która prowadziła od wiejskiego
parobka do generała Wojska Polskiego,
spotykałem różnych ludzi: od
robotników, podpisujących się tylko
przysłowiowymi krzyżykami, do
profesorów i wysokich dostojników
państwowych.
Ojciec mój, wywodzący się
z nadwiślańskich chłopów, był
człowiekiem postępowym, dwa razy
wybieranym przez gromadę na sołtysa,
był też członkiem rady gminnej, należał
Strona 9
do kółka rolniczego i innych
społecznych organizacji. W moim domu
rodzinnym zawsze można było znaleźć
trochę książek i pożyczonych gazet.
Matka zaś, bardzo pracowita i zaradna
kobieta, zainteresowania swoje
ograniczała do spraw gospodarskich
i do wychowywania nas - sześciorga
dzieci, wśród których ja zajmowałem
drugie z kolei miejsce po najstarszej
siostrze, Adeli.
Młodszy ode mnie brat, Janek, i trzy
najmłodsze siostry - Gienia, Marysia i
Irenka - to dzieci, z którymi matka miała
najwięcej kłopotu, gdyż dorastały
niemalże razem, trzeba było więc je
jednocześnie karmić, ubierać
i przygotowywać do życia.
Strona 10
Gospodarstwo nasze składało się
z pięciu hektarów kiepskiej ziemi -
rozrzuconej na dokładkę w sześciu
oddzielnych kawałkach - i starych
walących się zabudowań, które ojciec
odziedziczył po dziadku. Rozpoczynając
gospodarowanie ojciec musiał
wybudować nowy dom oraz wszystkie
budynki gospodarcze. Był to ogromny
ciężar, który przez długie lata ciążył na
życiu naszej rodziny, koszt budowy
bowiem tego wszystkiego równał się
mniej więcej wartości całego naszego
majątku; dyktowało to potrzebę
zarobkowania przez naszą całą rodzinę,
gdzie i jak się tylko dało.
Ojciec ratował się, jak mógł. Znał się
dobrze na koniach, zaczął więc nimi
Strona 11
handlować. Kupował szkapy mocno
zabiedzone, czasem i chore, odżywiał je
i leczył, a później sprzedawał z jakimś
tam zarobkiem. Dzięki temu mógł
spłacać długoletnie pożyczki, zaciągane
na budowę gospodarstwa.
Zdarzyło się kiedyś, że kupił na targu w
Kraśniku ciężko chorego konia,
a sprowadzony lekarz weterynarii,
Stefan Czarnecki, orzekł, że uratować go
może tylko specjalne lekarstwo, po które
trzeba było natychmiast pobiec do apteki
w Zaklikowie. Każda minuta była cenna.
Decydowała szybkość.
- Ja pobiegnę - wykrzyknąłem
Drogę do Zaklikowa trochę znałem.
Jeździłem tam z ojcem kilka razy na
Strona 12
jarmarki, które odbywały się w każdą
środę.
Czarnecki wypisał na kartce nazwę leku
i ja w drogę.
Miałem wtedy ukończonych dwanaście
lat, a pamiętam to zdarzenie, jakby to
było wczoraj. Biegłem ścieżkami
polnymi, skracając sobie drogę,
chciałem jak najszybciej wrócić
z lekarstwem. Żal mi było ojca, a także
męczącego się konia, nie mówiąc o tym,
że koń w tamtych czasach był ogromnym
majątkiem, który mogliśmy stracić.
Mimo młodego wieku zdawałem sobie
doskonale sprawę z grożącego nam
nieszczęścia.
Gnany więc troską i przygnębiającymi
Strona 13
myślami siedmiokilometrową drogę do
Zaklikowa - i z powrotem - przebyłem
w dwie i pół godziny. Czarnecki śmiał
się potem, że naszego siwka nie on,
tylko ja uratowałem. Było w tym dużo
prawdy. Tak mu się to spodobało, że
zawarł ze mną umowę na stałe
dostarczanie leków potrzebnych mu do
leczenia domowych zwierząt.
Chodziłem ze specjalną torbą dwa razy
w tygodniu do Zaklikowa po opatrunki
i lekarstwa, a za każdy kurs dostawałem
od weterynarza dwa złote. Zarabiałem
więc cztery złote tygodniowo. To było
niemało, jeśli zważyć, że męskie buty
letnie, średniej jakości, w owym czasie
kosztowały 8-10 zł. Dumny byłem z tej
mojej pierwszej pracy zarobkowej. Nie
Strona 14
byłem już tak wielkim ciężarem dla ojca
- pomagałem rodzinie.
Kiedyś w Zaklikowie zaskoczyła mnie
wielka ulewa.
Z nieba spadło na ziemię tyle deszczu,
że wszystkie drogi i ścieżki, którymi
wypadało mi wracać, znalazły się pod
wodą. Zastanawiałem się, co robić. Nie
chciałem się spóźnić, nie chciałem
w czymkolwiek podpaść Czarneckiemu.
W żadnym wyjątku. Postanowiłem więc
wracać ścieżką biegnącą wałem
kolejowym, równolegle do swojego
utartego szlaku.
Deszcz przestał padać. Czerwcowe
powietrze było czyste, orzeźwiające,
przyjemne. Biegłem chyżo wzdłuż toru
Strona 15
kolejowego wijącego się wśród
dojrzewających zbóż. Świadomość, że
znów zarobię swoje dwa złote,
dodawała mi sił, popędzała. Chwilami
zdawało mi się, że mogę wszystko bez
większego trudu osiągnąć w życiu, choć
przyszłość miała mnie przekonać, że
życie jest znacznie trudniejsze, niż
myślałem.
Nagle, kiedy dobiegałem do mostku,
skąd już tylko kawałek drogi pozostał do
Zielonki, oczom ukazał się straszny
widok. Na mostku leżał martwy
człowiek. Poszarpany strzęp łachów
i krwawa masa tam, gdzie miała być
głowa. Stanąłem sparaliżowany
widokiem. Po raz pierwszy w życiu
widziałem zabitego człowieka.
Strona 16
Przez moment nie wiedziałem, co dalej
robić. Po chwili przyszło mi do głowy,
że to wypadek, że zabił go pociąg
zdążający z Lublina do Rozwadowa.
Pobiegłem czym prędzej do domu.
Zawiadomiłem ojca, a on - jako sołtys -
przekazał tę wiadomość policji w
Trzydniku.
Czekaliśmy z niecierpliwością. Po kilku
godzinach przyjechało furmanką dwóch
policjantów. Zrobili oględziny, spisali
protokół. Stwierdzono, że denat jest
mężczyzną w wieku około czterdziestu
lat, nigdzie nie meldowany. Bezrobotny.
Człowiek, który chciał, lecz nie mógł
dostać pracy. Jeden z tych wielu, którzy
nie mając środków do życia wędrowali
Strona 17
od wsi do wsi, zatrzymując się na
nocleg u przygodnych chłopów, gdzie
dostawali trochę strawy, kawałek
chleba, który ratował im życie.
Widywałem ich często. Nazywano ich
„rajzerami”. Mówiło się potocznie: „no
tak, poszedł w rajzę”, albo „bieda
wygnała go w rajzę”. Słyszałem już
przedtem, że kiedy taki „rajzer”
zachorował albo przydarzyło mu się
jakieś inne nieszczęście, nie widząc
ratunku odbierał sobie życie. Teraz
zobaczyłem to na własne oczy.
Jeszcze tego samego dnia miejscowy
stolarz na polecenie policji zbił prostą,
z czterech nie heblowanych desek
trumnę, a raczej skrzynkę, do której
Strona 18
włożono zwłoki i bez ceremonii
pochowano w rogu cmentarza - miejscu
grzebania samobójców.
Wypadkiem tym byłem mocno
wstrząśnięty. Mimo że ojciec mi
tłumaczył, nie mogłem zrozumieć,
dlaczego miliony zdrowych i zdolnych
ludzi nie mogą znaleźć pracy. Dopiero
w kilka lat później miałem tego
osobiście doświadczyć. Całymi
miesiącami byłem bez pracy -
bezrobotny, głodny obywatel na
warszawskim bruku.
Tymczasem z każdym dniem i miesiącem
narastała bieda w domu i okolicy.
Matka, która dziś, w latach
sześćdziesiątych, kiedy piszę te
Strona 19
wspomnienia jeszcze żyje i cieszy się
dobrym - jak na swoje siedemdziesiąt
osiem lat - zdrowiem, za największe
zmartwienie uważała wówczas
przyodzianie czterech dorastających
córek. Pamiętam, że każde jajko,
kawałek masła czy kurczaka niosła na
targ do Zaklikowa, by za utargowane
grosze kupić okrycie czy buty dla
swoich kłopotliwych pociech. Mieliśmy
często pretensję do matki, że nic poza
maślanką, odciąganym mlekiem czy
serwatką nie pozostawiła dla nas do
jedzenia. Matka z zażenowaniem
tłumaczyła nam, że przecież z głodu nie
umieramy i nie musimy iść w „rajzę”,
a dorastające dziewczęta trzeba
przyodziać, bo jakżeż się przed ludźmi
Strona 20
mają pokazać panny „na wydaniu”. Ale
wszystkie plany, wszystkie starania
łamała narastająca fala nędzy. Coraz
więcej rzeczy trzeba było się wyrzekać.
Począwszy od 1930 roku kryzys
gospodarczy wzmógł się gwałtownie,
a bezrobotnych było coraz więcej.
Zamykano wiele zakładów pracy
w całym kraju, tych, których właściciele
bankrutowali. Drobni rzemieślnicy
zwijali swoje warsztaty, zwalniali
zatrudnionych robotników. Bogatsi
pozbywali się parobków i najemników.
Nie pozostało to - rzecz jasna - bez
wpływu na moje losy. Mojemu
chlebodawcy, Czarneckiemu, też się
pogorszyło, zwolnił więc mnie
z obowiązku dostarczania lekarstw i sam