Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Marcowo - Piotr Sowinski PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Copyright © by Piotr Sowiń ski, 2022
Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023
All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeż one, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz
Wydawnictwa pod groź bą odpowiedzialnoś ci karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Agnieszka Przyłucka
Zdjęcie na okładce: © by Aramyan/iStock
Ilustracje wewnątrz książ ki: © by pngtree.com
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/
[email protected]
Wydanie I – elektroniczna
ISBN 978-83-8290-278-5
Imprint Mroczne Historie
Wydawnictwo WasPos
Warszawa
Wydawca: Agnieszka Przyłucka
[email protected]
tel:691962519
www.waspos.pl
Strona 4
Spis treści
Strona tytułowa
Karta redakcyjna
***
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Epilog
Posłowie
Strona 5
Łódź, koniec lutego 1968 roku
– A moż e pojedziemy do Bułgarii? – Halina z wdziękiem położ yła na stole „Głos Robotniczy”.
Siedzieli w jasno oś wietlonym, nieduż ym pokoju wyposaż onym w połyskującą mebloś ciankę, zieloną
wersalkę z lakierowanymi obiciami, cięż ki telewizor na rozchybotanych nó ż kach i kilka rachitycznych
paprotek. Powietrze pachniało inką.
– Zobacz! – dodała i postukała palcem w gazetę.
W „Głosie Robotniczym” zamieszczono reklamę biura Orbis zlokalizowanego przy ulicy Piotrkowskiej
sześ ćdziesiąt osiem.
– Tylko spó jrz. Osiemnaś cie dni, przejazd w wagonach sypialnych, cztery tysiące sto osiemdziesiąt złotych,
ale musimy się zdecydować bardzo szybko, bo to jest promocja. – Przymknęła powieki, zamyś liła się, a po
chwili dodała: – Marzą mi się Złote Piaski. Nigdy nie byliś my za granicą, a przecież od marca będziesz mieć
wyż szą pensję, kapitań ską.
Popatrzyła na niego z nieukrywaną dumą. Miał na sobie nowy mundur i wpatrywał się w nią. Kochał ją
bardzo.
– Pensja będzie wyż sza, ale i wydatki się szykują – zauważ ył roztropnie Banasik. – Płaszcz musisz mieć nowy.
W ten stary raczej się z brzuchem nie wciś niesz, a maj moż e być chłodny, podobnie jak wrzesień , kiedy
będziesz szła rodzić .
– Wystarczy mi kapota z laminatu, nie musi być z wełny – zareagowała szybko.
– Z wełny kosztuje tysiąc pięć set złotych, a z laminatu siedemset. Tak czy inaczej to jest potęż ny wydatek.
Zrobiła ponurą minę. Wiedział, ż e tak będzie, i przygotował się na to. Sięgnął do kieszeni munduru.
– Ale za to dwunastego marca pó jdziesz na koncert Trubaduró w.
Na blacie wylądował bilet.
– Kochany jesteś ! – wykrzyknęła i niemal podskoczyła z radoś ci.
– Uspokó j się. Jesteś w ciąż y.
– Ale… – Zawiesiła wzrok na kartoniku – Dlaczego jest tylko jeden bilet? Nie idziesz ze mną?
– Mam czterdzieś ci trzy lata i jestem o icerem MO. Nie wypada mi słuchać jakichś szarpidrutó w. Moje serce
bije w rytmie przebojó w Miecia Fogga. – Uś miechnął się.
***
Następnego dnia w komendzie odbywała się uroczystoś ć. Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej
ś więtowała swe dwudziestolecie. Banasik setnie się ubawił, gdy usłyszał, ż e ormowcy wysłuż yli ró wne sześ ćset
sześ ćdziesiąt sześ ć tysięcy godzin. Pomyś lał, ż e dla Wyszyń skiego z pewnoś cią jest to jednoznaczny dowó d na
powiązania socjalizmu z szatań skimi mocami.
Koledzy potraktowali jubileusz jako okazję do solidniejszej biesiady, ale ś wież o upieczony kapitan był
gorliwym abstynentem. W związku z tym teraz nie bardzo wiedział, jak się zachować . Na szczęś cie z opresji
wybawił go pułkownik Borodziej.
– Jak się, obywatelu, czujecie w mundurze kapitana?
– Przyzwyczajam się.
– Musimy porozmawiać .
Po chwili siedzieli w gabinecie pułkownika.
– Dzisiaj jest uroczystoś ć, ale wy, towarzyszu, i tak przecież nie pijecie. Prawda?
– Nie piję – przytaknął, unió słszy podbró dek, Banasik.
– Moż e to i dobrze. – Przełoż ony uś miechnął się prawie niezauważ alnie i dodał: – Ale nie o alkoholu chciałem
z wami porozmawiać .
– A o czym?
– Widzicie, pojawił się nowy trop w sprawie Sobczakó wny.
– Przecież prokurator umorzył postępowanie.
– O to się właś nie rozchodzi! Sledztwo jest umorzone, ale pojawił się nowy ś wiadek.
– Przesłuchaliś my połowę Łodzi.
– My, znaczy się milicja, zrobiliś my wszystko, co w naszej mocy, ale… – Zawiesił głos i lekko się skrzywił.
– Ale co? Nie rozumiem.
Borodziej westchnął, oparł się mocniej na krześ le i popatrzył na kapitana, mruż ąc oczy.
– Otó ż ten ś wiadek pojawił się pó ź no – powiedział. – Przez długi czas nie było go w Łodzi. W ogó le nie jest
mieszkań cem miasta. Nie miał nawet pojęcia, ż e ma wiedzę, i to być moż e kluczową dla sprawy.
– A teraz już wie, ż e ma taką wiedzę?
– Teraz tak.
Strona 6
– A co na to prokurator?
– O to się rozchodzi – powtó rzył jedno ze swoich ulubionych powiedzonek Borodziej. – Ten ś wiadek twierdzi,
ż e prokurator nie chciał go wysłuchać .
– Jakoś nie chce mi się wierzyć . – Kapitan unió sł brwi i spojrzał na przełoż onego z wyczekiwaniem.
– Mnie ró wnież , ale takie są fakty. Prokurator Hirszman nie widzi potrzeby, by wznawiać postępowanie.
– I co to oznacza?
– Có ż . – Pułkownik podrapał się po brodzie. – Jest nowy prokurator, któ ry zleca nam, milicji, prowadzenie
wznowionego ś ledztwa. Zeznania naszego nowego ś wiadka mogą być kluczowe dla sprawy i waszej dalszej
kariery, towarzyszu.
Za oknem padał ś nieg. Zima nie odpuszczała. Za pasem był marzec, a mimo to łodzianie zmuszeni byli
przebijać się przez zbrylone szarobure ś niegowe barykady. Teraz Borodziej przebił się do ś wiadomoś ci
zamyś lonego podwładnego.
– Jutro o icjalnie przesłuchacie ś wiadka.
***
Wracał do domu piechotą. Lubił się ruszać . W cieplejsze miesiące roku starał się każ dą niedzielę spędzać na
rowerze. Uwielbiali z Haliną wyjeż dż ać do lasu. W wakacje pływali kajakami. Nigdy nie byli za granicą.
– Moż e rzeczywiś cie jechać w maju do Bułgarii? – mamrotał do siebie, zastanawiając się. – Kajaki i tak
odpadają. We wrześ niu Halina będzie rodzić . Nie pojeź dzimy nawet na rowerach.
Szedł wyprostowany. Mimo faktu, ż e czterdziestka stuknęła mu dawno temu, prezentował się bardzo dobrze.
Zdrowy tryb ż ycia procentował spręż ystoś cią ruchó w. Milicyjny płaszcz z solidnej wełny sprawiał, ż e kapitan
wydawał się wyż szy – w rzeczywistoś ci miał niewiele ponad metr siedemdziesiąt wzrostu. Kiedy przebywał w
domu, w kapciach i okularach, któ re zakładał do czytania, wyglądał zdecydowanie starzej i mniej okazale.
Była szesnasta. Z biur i zakładó w pracy wysypały się tłumy. Czerwone autobusy pękały w szwach, tramwaje
chwiały się na torowiskach. Banasik nienawidził tłoku. Kojarzył mu się on z kolejką po darmową zupę w
czasach wielkiego kryzysu. Poczucie panicznego strachu przed głodem było nieodłącznym elementem jego
ż ycia. W wieku piętnastu lat miał tylko jedno marzenie: nie odczuwać tego przeraź liwego ssania w ż ołądku.
Dzisiaj miał nie tyle marzenie, co moż liwoś ć, by pojechać do Bułgarii. Stołó wka w komendzie wydawała posiłki
– prawie każ dego dnia mięsne. Luksus! Był w gó rach i nad Bałtykiem. Zmierzał właś nie do mieszkania, któ re co
prawda było małe, ale za to własne. Wszystko, co miał, zawdzięczał ludowej ojczyź nie. Był jej wiernym
pretorianinem. Nigdy nie wątpił, ż e socjalizm jest najlepszym z ustrojó w. Czasem jedynie przychodziło mu do
głowy, ż e nie do koń ca idealnym.
Halina czekała na niego z zalewajką.
– Wznawiamy sprawę Sobczakó wny.
Popatrzyła na niego znad parującego garnka.
– Przecież prokurator ją umorzył.
– Podobno jest jakiś nowy ś wiadek.
– To moż e wreszcie uda się coś wyjaś nić .
Usiedli nad talerzami przy stole w maleń kiej kuchni. Banasik nabrał trochę zupy na łyż kę i wbił wzrok w
zatopione w pachnącej zawiesinie kawałeczki ziemniakó w.
– To moja największa poraż ka.
– Na szczęś cie nie przeszkodziła ci w awansie.
– Nie wszystkie sprawy są tak proste jak tych idiotó w z ŁZG Restauracje.
Kilka miesięcy wcześ niej Banasik rozpracował gang malwersantó w. Kierownicy restauracji oszukiwali na
gramaturze, dolewali do wó dki wody, obrusy prali w samej wodzie.
Nad wyraz szybkie złapanie przestępcó w przypieczętowało jego awans na kapitana.
– Nie chodzi o to, ż e oni są idiotami, tylko o to, ż e ty jesteś genialny.
Oboje się zaś miali. Po chwili jednak twarz Banasika nieco stęż ała.
– Sprawa Sobczakó wny naprawdę mnie przerosła. – Przełknął kilka łyż ek zalewajki i wró cił do rozmowy. –
Jak nie masz ani motywu, ani ś ladó w, ani nawet poszlak, to po prostu sprawcy nie znajdziesz.
– Miała osiemnaś cie lat.
– Zadnego gwałtu. Z mieszkania nic nie ukradziono. Mimo ż e na stole leż ało pięć tysięcy złotych. W szafce, w
puzderku była złota biż uteria.
– Ojciec tej dziewczyny jest jednym z najbogatszych łodzian, prawda?
– Tak. Ale wyznaczenie nagrody nic nie dało.
– To było dwieś cie tysięcy.
– Majątek.
– Wiesz, ż e za taką kwotę moglibyś my polecieć na Hawaje?
– Nie dostałabyś paszportu na taką wyprawę.
– Jak to? Mając za męż a towarzysza kapitana?
Strona 7
Znowu się zaś miali. Zjedli kilka kolejnych łyż ek zupy, a ona zapytała:
– Jakim cudem w Polsce moż na mieć fabryczkę czekolady i zarabiać dwieś cie tysięcy złotych?
– Wiesz, czasem trzeba zrobić krok w tył, by ruszyć z miejsca. Na razie mamy realny socjalizm, a nie
komunizm. Poczekaj.
– Na co mam czekać ?
– Na czasy, w któ rych każ dy będzie mó gł jechać do Bułgarii.
***
Następnego dnia z samego rana Banasik był gotowy do wyjś cia. Halina zaparzyła mu kawy zboż owej. Zjadł
kanapkę z salcesonem, a do teczki zapakował prowiant składający się z chleba i kaszanki. Na szczęś cie dzisiaj
nie musiał się tłuc tramwajem, bo porucznik Miler obiecał mu, ż e podrzuci go samochodem.
– Uważ aj na siebie. – Halina pocałowała go w policzek.
– Ty też uważ aj.
Bał się, ż e ż ona znó w poroni. Pracowała – jak przygniatająca częś ć kobiet w ciąż y – do ostatnich chwil przed
porodem. Banasik miał zamiar udać się pó ź niej do znajomego lekarza i spró bować wydębić zwolnienie. Nigdy
niczego w ten sposó b nie załatwiał. Miał obsesję na punkcie przestrzegania regulaminó w i zasad. Ale teraz? Był
ś wiadom, ż e już za kilka lat będzie w wieku odpowiednim do stania się dziadkiem, a nie ojcem. Był gotó w
uczynić wszystko, aby mieć dziecko. A ona pragnęła tego samego – nie miał co do tego ż adnych wątpliwoś ci.
Gdy wyszedł, w twarz uderzyło go mroź ne powietrze. Pierwszy dzień marca postanowił przywitać go
ś nież ną zamiecią. Banasik miał wraż enie, ż e wiatr za chwilę urwie mu głowę. Oczami wyobraź ni zobaczył, jak
Halina przewraca się na krzywym chodniku i traci ciąż ę. Zacisnął zęby i poprzysiągł, ż e dziś koniecznie musi
załatwić dla niej zwolnienie.
– Dzień dobry, towarzyszu, wsiadajcie – rzucił towarzysz szofer.
Banasik ledwo to usłyszał, gdyż szara syrenka, sztandarowy produkt polskiego przemysłu motoryzacyjnego,
prychała, stękała i jęczała jednocześ nie. Co jakiś czas jęk był zastępowany warkotem. Wokó ł krąż ownika szos
unosiły się kłęby spalin.
Kapitan wtarabanił się do auta. Nie przepadał za swoim młodszym kolegą z grupy dochodzeniowo-ś ledczej,
raziły go jego grubiań skie dowcipy. Nie mogli się porozumieć , kiedy rozmowa przenosiła się na temat
niezwiązany z pracą. Miler był gorącym zwolennikiem piłki kopanej, a Banasik uważ ał ją za sport prostacki i
ordynarny. Miler chodził do kina na westerny, nie bywał w teatrze, rzadko czytał książ ki. Wywodził się ze
względnie zamoż nej rodziny spolonizowanych Niemcó w, któ rym udało się przetrwać powojenne
„oczyszczanie” Łodzi z tak zwanych elementó w wrogich, a przetrwali dlatego, ż e podczas okupacji ukrywali
dwó jkę Zydó w. Jan Birnbaum został po wyzwoleniu o icerem UB, Rachela Wizestein stała się prawą ręką
towarzyszki Tatarkó wny, wszechmocnej działaczki PZPR. Mając takie zaplecze ideowe, Milerowie mogli zostać
w mieś cie, a teraz bez większych oporó w patrzyli, jak ich syn Franciszek wybiera drogę kariery milicyjnej.
Przez chwilę jechali w milczeniu. W przeciwień stwie do Milera Banasik swoje awanse milicyjne zawdzięczał
wyłącznie sobie. Wywodził się z rodziny fornala, któ ry każ dy zarobiony grosz przeznaczał na wó dkę. Gdy
dziedzic, u któ rego ojciec pracował, roztrwonił majątek, rodzina Banasikó w musiała szukać szczęś cia w Łodzi.
Przybyli do miasta w roku 1932 i zderzyli się z okrutną prozą ż ycia podczas wielkiego kryzysu. Były dni, w
któ rych Zdzisiek jadał wyłącznie zupę z darmowej garkuchni. Szczęś liwy przypadek sprawił, ż e pijany ojciec
wpadł pod rozpędzone auto. Nikt w rodzinie za nim nie płakał, a nad jego trumną młody Banasik ś lubował
abstynencję. W roku 1934 składał rotę przed Bogiem. W roku 1943 wierzył już tylko w PPR. Po wojnie nie miał
ż adnych wątpliwoś ci, ż e chce służ yć ideałom – jak to mawiano w owym czasie – Wielkiego Paź dziernika.
Pracując w MO, wziął się do nadrabiania zaległoś ci w rozwoju intelektualnym. Książ ki pochłaniał, bardzo
szybko odkrył walory teatru, muzeó w i innych przybytkó w kultury. Stał się cichym, ale realnym intelektualistą.
W komendzie lubili się z niego naś miewać , ale nikt nie wątpił, ż e dzięki sile intelektu i szerokim horyzontom
potra ił rozwikłać prawie każ dą sprawę.
– Ciekawe, czy znaleź li te bliź niaczki – odezwał się nagle Miler.
– Jakie bliź niaczki?
Kierowca nie odpowiedział, gdyż automobilowa klacz wyś cigowa zatań czyła na ś liskiej powierzchni jezdni.
– Te, co ich do Czterech pancernych szukali. Znałem takie dwie… Ta jedna to miała Zoś ka, druga była Baś ka.
Bardzo cycate…
Banasik spurpurowiał i chrząknął coś pod nosem. Reszta podró ż y minęła w ciszy.
Na komendzie czekał już nowy ś wiadek. Banasik chciał go przesłuchać w towarzystwie podwładnego. Choć
kapitan Milera nie lubił, to w kwestiach zawodowych mocno go doceniał. Tak naprawdę ś wietnie się
uzupełniali. Kapitan podchodził do ż ycia nieco po akademicku, potra ił odnaleź ć drugie dno tam, gdzie na
pozó r go nie było. Porucznik zaś był bardziej ż yciowy. Nie dywagował, po prostu zmierzał do celu najprostszą
drogą. Ten jego nieskomplikowany styl rozumowania często okazywał się bardzo skuteczny. Teraz tych dwó ch
zupełnie ró ż nych ludzi wspó lnie przystąpiło do przesłuchania. Banasik zaczął:
Strona 8
– Antoni Feliniak. Pochodzenie robotniczo-chłopskie. Miejsce urodzenia: Chąś no. Syn Stanisława i Genowefy.
Pracował w Łęczycy, służ bowo przeniesiono go do Łodzi z początkiem roku.
– Chcę złoż yć wyjaś nienia w sprawie zabó jstwa obywatelki Sobczakó wny – powiedział o icjalnie Feliniak.
Twarz łęczycanina oś wietlił chłodny blask pó ź nozimowego słonka. Mimo brudnych szyb promień przedarł
się do wnętrza i subtelnie podkreś lił potęż ny nos Feliniaka. Płowa czupryna ś wiadka była lekko przerzedzona.
Rumiane lico zdradzało krzepę. Banasik pomyś lał, ż e męż czyzna reprezentował charakterystyczny dla
centralnej Polski typ urody.
– A dlaczego teraz? – zapytał kapitan.
– Bo wtedy nikt mnie nie przesłuchał. A ja byłem przejazdem w Łodzi u znajomych i widziałem tego
człowieka w zielonym płaszczu.
– Dlaczego nie zgłosiliś cie się wcześ niej?
– Bo dopiero niedawno przeczytałem artykuł w „Odgłosach” i zorientowałem się, ż e moje zeznanie moż e
pomó c w ujęciu bandyty.
Banasik się zadumał. Myś lami wró cił do głoś nego zabó jstwa. Dziewczyna zginęła miesiąc przed maturą.
Oczywiś cie nikt niczego nie widział ani nie słyszał. Wykluczono motyw seksualny. Zaden abszty ikant się w niej
nie podkochiwał, ona też nie była zadurzona w ż adnym kawalerze. Nikt jej nie groził ani nie pisał do niej
anonimó w. Z mieszkania nic nie zginęło, mimo ż e na stole leż ały pieniądze i biż uteria. Sledztwo ugrzęzło.
Badano ewentualny motyw zemsty. Prze iltrowano – na tyle, na ile było to moż liwe – przeż ycia rodzicó w
denatki z czasó w okupacji. Niczego podejrzanego nie znaleziono. Zadnych poszlak wskazujących, ż e rodzice
Sobczakó wny na przykład wydali kogoś gestapo czy skrzywdzili w inny sposó b. Jedyny punkt zaczepienia to
jakiś człowiek w zielonym płaszczu. Byli ś wiadkowie, któ rzy go widzieli, ale nic więcej nie umieli powiedzieć .
Czy ten tajemniczy ktoś miał związek z morderstwem? A moż e po prostu kręcił się w pobliż u? Zaden ze
ś wiadkó w nie potra ił go opisać . Nie udało się stworzyć portretu pamięciowego. Nie ustalono, czy był wysoki
czy niski, gruby czy chudy, młody czy stary. Podawano sprzeczne, wykluczające się wersje. Banasik w pewnym
momencie wręcz zaczął wątpić w istnienie tego obywatela. A teraz po kilku latach nagle pojawił się zupełnie
nowy ś wiadek.
Kapitan zadał pytanie:
– Jak wyglądał ó w człowiek w zielonym płaszczu?
– Był ś redniej budowy ciała. Miał czarne, siwiejące włosy i duż y nos, taki garbaty jak u… – zawahał się
Feliniak.
– Jak u kogo?
– Jak u Zyda.
– Z jakiej odległoś ci go widzieliś cie?
– Z bliska. Najpierw jak wychodziłem z kamienicy, a potem w barze Snież ka przy Piotrkowskiej dwanaś cie.
– Widzieliś cie go w barze i pamiętacie, jak wyglądał? Spotkaliś cie go dwa razy w ż yciu, kilka lat temu.
– Bo on, panie kapitanie, miał takie oczy…
– Jakie?
– Jakby mś ciwe. Zapamiętałem te oczy. Wystraszyłem się.
– A co on robił wcześ niej? Zanim spotkaliś cie go w barze.
– Jakby coś zapisywał. Notes miał i coś w nim gryzmolił.
– Z mojej wiedzy wynika, ż e chcieliś cie o tym powiedzieć prokuratorowi.
– Tak, ale prokurator nazwał mnie mitomanem.
– A co wyś cie w tej kamienicy robili?
– Odwiedziłem moich znajomych. Tomczakó w. Bo ś więta się zbliż ały.
– A te całe „Odgłosy” to kiedy czytaliś cie?
– W grudniu.
– I wtedy zgłosiliś cie się do prokuratora?
– Akurat przyjechałem do Łodzi załatwiać sprawy związane z moją nową pracą.
– A gdzie pracujecie w Łodzi?
– W zakładach imienia Marchlewskiego.
Zapadła cisza. Kapitan wyjął miętusa i wsunął go do ust. Porucznik sięgnął po papierosa. Podziękował
ś wiadkowi skinieniem głowy i podał dokument do podpisu. Swiadek sapnął, mlasnął i podpisał się
kulfoniastymi literami, po czym wyszedł.
– I co o tym myś licie, Miler?
Porucznik drapał się po głowie.
– Dziwne to wszystko. Po kilku latach zjawia się człowiek, pamięta detale. Jakoś do tej pory nikt inny nie
podał szczegó łowego opisu delikwenta w zielonym płaszczu. A przecież zeznawało wiele osó b.
– Nie dziwię się prokuratorowi, ż e nie chciał go słuchać .
– Gdzie on go pó ź niej niby spotkał? W barze Snież ka? Dosyć daleko od miejsca zbrodni.
– Jeż eli był w odwiedzinach u tych jakichś Tomczakó w, to potem powinien udać się na dworzec: autobusowy
albo kolejowy. Na jego miejscu to właś nie tam bym jadł obiad, a nie w centrum miasta. Na Kopernika blisko
Strona 9
dworca kaliskiego jest restauracja Kolejowa.
– Ja bym zrobił tak samo.
– Musimy tego całego Feliniaka sprawdzić . Ja porozmawiam z Hirszmanem, a wy się dowiedzcie, czy ś wiadek
brał tamtego dnia urlop. W kadrach powinni mieć dokumentację. Następnie ustalcie, kim są ci Tomczakowie i
czy znają Feliniaka. Musimy mieć pewnoś ć, ż e się nie oś mieszamy.
Zrobili sobie przerwę. Miler paplał, ż e nie udało mu się załatwić biletu na Trubaduró w. Banasik jadł
kaszankę. Dobrnęli jakoś do szesnastej, pisząc ró ż ne zaległe sprawozdania i raporty.
***
Na przystanek podjechał autobus. Banasik zawahał się, ale po chwili jednak wsiadł. A raczej wcisnął. Owionął
go zapach salcesonu, cebuli, smalcu i wó dki. Zbawienna woń spirytusu kamu lowała odó r przepoconych
skarpetek, rzadko mytych pach i uczulonych na proszek do prania koszul. Brać robocza wracała z szychty do
domó w. W swoich zgrzebnych kubrakach wyglądali jak bryła brudnego ś niegu. Stali w milczeniu. Kobiety
siedziały, ale i one nic nie mó wiły. Wszyscy byli zmordowani robotą i zmierzali do swoich izdebek. Szczęś ciarze
wracali do mikroskopijnych mieszkanek na Dąbrowie i Teo ilowie – malutkich, ale z łazienką i kuchenką
gazową. Ci, wobec któ rych los nie był aż tak łaskawy, kierowali się do zimnych kamienic. Czekał ich bieg po
węgiel do piwnicy lub stanie w kolejce do wspó lnego wychodka. Dla najmniej zaradnych podró ż autobusem
była wyłącznie wstępem do dalszej peregrynacji. Wracali do wiosek, któ re należ ały do miasta jedynie na
papierze. Ci mieli jeszcze gorzej niż ich koledzy z kamienic – nie tylko musieli iś ć po węgiel, lecz takż e do studni
po wodę.
Z zaciś niętymi zębami i zatkanym nosem Banasik przejechał kilka przystankó w. Na Piotrkowskiej
dwadzieś cia siedem czekał na niego doktor Guckowski, któ ry właś nie, zamiast przyjmować pacjentó w, zmywał
z drzwi napis. Ktoś farbą olejną napisał „JUDE”. Lekarz pozbywał się ś ladó w wandalizmu tak zamaszyś cie, ż e
pot spływał po jego szerokich plecach. Medyk dyszał i znać było, ż e jest od kapitana kilka lat starszy. Doktora
obserwowali sąsiedzi. Milczeli. Razem z nimi milczał kapitan. Gdy drzwi były doprowadzone do względnego
porządku, usiedli w kuchni. Z jednego z pokoi dobiegał szloch ż ony Guckowskiego, Hanny. W drugim
pomieszczeniu urzędowały dzieci. Trzecia izba zarezerwowana była na gabinet.
– Co się stało?
– Po raz trzeci w ciągu tygodnia ktoś maluje mi ten napis.
– Zgłosiłeś to na MO?
– Oczywiś cie.
– No i?
– Wyś miali mnie. Niby napisali protokó ł, a potem powiedzieli, ż e jak mi się w Polsce nie podoba, to Dajan
mnie z chęcią przyjmie.
– Będę interweniował.
Guckowski spojrzał na kapitana z nadzieją. Milicjant zaś przeszedł do sedna sprawy.
– Halina jest w ciąż y.
– Gratuluję.
Banasik popatrzył na stó ł, po czym zmarszczył brwi, pochylił ku doktorowi i rzekł:
– Zamiast gratulacji oczekuję pomocy.
– Jakieś komplikacje?
– Lekarz zakładowy mó wi, ż e jest dobrze, ale ja wolę dmuchać na zimne.
– O co konkretnie chodzi?
– Chcę, by Halina była na zwolnieniu. Raz poroniła, a ma już trzydzieś ci lat.
– Nie wiem, czy uda mi się załatwić takie zwolnienie – powiedział powoli Guckowski. – To nie jest takie
proste – dodał.
– To ją połó ż do szpitala.
– Powtarzam: nie wiem, czy mi się uda.
– To naprawdę aż takie trudne?
– Od kilku tygodni tak. Trudne dla mnie. Bo dla lekarzy, któ rych dziadek miał na imię Jó zef, a nie Icek, wydaje
się całkiem proste.
Banasik wytrzeszczył oczy i jeszcze mocniej pochylił ku Guckowskiemu.
– O czym ty mó wisz?
Doktor wstał, podszedł do ciemnobrązowego kredensu, sięgnął po butelkę wó dki i szklankę. Wró cił do stołu,
napełnił naczynie i wypił zawartoś ć duszkiem. Banasika nawet nie pytał. Znał go.
– Mniej więcej od początku roku mam ciągłe kontrole. Dziwnym zbiegiem okolicznoś ci akurat to mnie
wszyscy chcą nagle kontrolować . Sprawdzali, czy nikt ze znajomych nie został przyjęty do szpitala poza
kolejnoś cią. Potem kontrolowali dokumentację. Wszystko to, co napisałem w ciągu dziesięciu lat, było
dogłębnie analizowane. Wypytywano moich sąsiadó w, jak się prowadzę, cokolwiek by to miało znaczyć .
Strona 10
Wydział inansowy zakwestionował moją deklarację podatkową. W ciągu dwó ch miesięcy zostałem poddany
wszelkim moż liwym kontrolom i wery ikacjom. Ze znanych mi lekarzy tylko my byliś my tak sprawdzani.
– My, czyli kto?
– Towarzysze Zydzi.
– Myś lisz, ż e ma to związek z tym, co stało się dzisiaj?
– Nie wiem. Ale w tej chwili nie potra ię wam pomó c.
***
Gdy Banasik wyszedł na dwó r, było już ciemno. Piotrkowska zastygała w pomroce. Wiatr wygnał z miasta
najzagorzalszym spacerowiczó w. Kto mó gł, ten szybko wracał do domu albo zaglądał do baru na małe jasne lub
setkę przezroczystego płynu. Kiedy Banasik dotarł pod swó j blok, dostrzegł ją w oknie.
– Zmarzłeś ? – zapytała, gdy wgramolił się na gó rę i wkroczył do wąskiego przedpokoju.
– Trochę. Napiję się herbaty.
– Zrobiłam czulent.
Banasik się rozpromienił.
– Mam nadzieję, ż e z knedlami – uś miechnął się zawadiacko – jak na czulent z miasta Łodzi przystało.
– Nie zdąż yłam – rzekła niepewnie Halina.
– Przecież ja tylko ż artowałem! – złapał ją za dłoń i pociągnął w stronę kuchni.
– Jest kasza zamiast knedli.
Usiadł i od razu zabrał się do jedzenia. Halina miała niezwykły talent do przyrządzania prawdziwych
pysznoś ci.
– Chciałam oż ywić nasze stołó wkowe menu – powiedziała, wpatrując się w niego z czułoś cią. –
Zaproponowałam, abyś my serwowali dania tradycyjnie łó dzkie. By moż na było zjeś ć coś z dawnej kuchni
ż ydowskiej, niemieckiej i rosyjskiej. Dyrektor mnie wyś miał. Stwierdził, ż e ewentualnie kuchnia rosyjska
wchodzi w grę.
– Trzeba było mu taki czulent zapodać . Palce lizać .
– Pewnie by nie tknął. Kulinarny troglodyta jeden. Odkąd tam pracuję, proszę o zakupienie maszyn do
zmywania. Za każ dym razem, gdy go pytam, czy to załatwił, mó wi, ż e Biuro Zbytu Maszyn Handlowych
odmawia. Podobno taki jest przepis, ż e tylko restauracje mogą kupować takie maszyny, a stołó wki robotnicze
już nie. I to jest socjalizm? – Pokręciła głową. – Kucharki muszą szorować gary dla tysięcy pracownikó w. Wiesz,
ile wydajemy obiadó w dziennie? Kilkanaś cie tysięcy. Robotnicy biorą obiady dla dzieci. Na kuchni kobiety nie
wyrabiają z myciem. Ich dłonie wyglądają jak wyschnięty tytoń . – Postukała palcami o blat.
– Teraz zbliż a się Dzień Kobiet, a taki bęcwał jeden z drugim będzie mó wić o ró wnouprawnieniu.
Zastanawiał się, czy opowiedzieć o perypetiach doktora Guckowskiego. Pomyś lał, ż e nie będzie jej
dodatkowo denerwować .
***
Następnego ranka wciąż było zimno, ale trochę cieplej niż dzień wcześ niej. Banasik ruszył do pracy z nieco
większą chęcią.
Przez szare zwały chmur przebijało słoń ce. Padające z nieba promienie budziły zdziwienie na kamiennych
licach kariatyd, któ re dź wigały cięż ar gmachó w. Kapitan od razu pojechał do prokuratury. Podró ż
ogó rkowatym autobusem minęła znoś nie. Zapach wczorajszego czulentu skutecznie maskował woń
wątrobianki wymieszanej z płuckami na kwaś no.
Prokurator Hirszman przywitał go bez większego entuzjazmu. Jego mocno podkrąż one oczy ś wiadczyły o
tym, ż e tej nocy spał naprawdę kiepsko. Banasik wyłuszczył sprawę.
– Powiem szczerze, ż e nie pamiętam tego ś wiadka – powiedział zmęczonym głosem.
– On twierdzi, ż e towarzysz go zbył, nie dając wiary.
– Dziwne. Mó wi, ż e chciał się ze mną skontaktować na początku roku?
– Tak.
– Więc chyba powinienem to pamiętać .
– Te zeznania mogą być kluczowe. Jeż eli potwierdzimy jego wiarygodnoś ć, ś ledztwo zostanie wznowione.
Będzie je nadzorował nowy prokurator.
– Domyś lam się, ż e z lepszym drzewem genealogicznym.
Banasik już miał coś dodać o Feliniaku, ale zamarł z na wpó ł otwartymi ustami. Szybko jednak się otrząsnął i
wolno rzekł:
– Nie rozumiem.
– Nieważ ne – Hirszman machnął dłonią, a kapitan uznał, ż e rozmowa jest skoń czona.
Koło południa słoń ce coraz ś mielej ogrzewało łó dzkie ulice. Na wyszczerbionych fasadach budynkó w trudno
było znaleź ć uś miech ozdobnych kamiennych twarzy. Lokalne władze nie były zainteresowane remontem
Strona 11
starych domó w. Wiele z kamienic, któ re zbudowane zostały za ż ydowskie i niemieckie pieniądze, nie było
nigdy remontowanych, a te nieliczne, któ re wznieś li Polacy, też nie budziły sympatii włodarzy grodu nad
Łó dką. Miejsca niegdyś będące wizytó wką miasta włó kniarzy teraz z wolna przeistaczały się w rewiry, do
któ rych bała się wchodzić nawet milicja.
Dumając nad losem budynkó w, Banasik szedł w stronę komendy. Czekała go rozmowa z dzielnicowym
Dziomdziorą.
Kiedy kapitan dotarł na miejsce, Dziomdziora – postawny trzydziestoletni blondyn – wypręż ył się służ biś cie.
Banasik obrzucił go pospiesznym spojrzeniem.
– Słuchajcie, Dziomdziora, interesuje mnie doktor Guckowski. Ma mieszkanie i gabinet w waszej dzielnicy.
Dobrze mó wię?
– Tak jest, towarzyszu kapitanie – odrzekł z niemalż e ż ołnierską werwą dzielnicowy.
– Macie jakiś pomysł na te wybryki z malowaniem drzwi?
Dziomdziora, któ ry od początku rozmowy był bardzo blady, teraz nagle zrobił się nadzwyczaj rumiany.
– Ale co ja mogę zrobić ? Nikt z sąsiadó w nic nie widział, nic nie słyszał. Od początku roku są permanentne
skargi na doktora.
– Skargi? Na doktora?
– Podobno hałasuje, wraca pijany do domu, rozrabia, bije ż onę i… – Młody milicjant zawiesił głos.
– I co?
– No… Wykorzystuje kobiety, któ re do niego przychodzą z problemem zdrowotnym. W grzesznych celach, ma
się rozumieć .
Banasik przejechał dłonią po twarzy.
– I wy w to wierzycie, Dziomdziora?
– Ja nie od wierzenia jestem. Widziałem o icjalne skargi. Nie ż adne anonimy. Wszystkie podpisane.
Rozmawiałem z gospodarzem domu. Potwierdził, ż e u Guckowskich są hałasy.
Kapitan wbił na chwilę wzrok w buty milicjanta, westchnął kró tko i powiedział:
– Od kiedy jesteś cie dzielnicowym, Dziomdziora?
– Od pięciu lat.
– Skargi są od tego roku. Wcześ niej ich nie było?
– Nie było.
– Nie wydaje się wam to dziwne?
– Wydaje. Sąsiedzi mó wią, ż e nachapał się pieniędzy i stracił rozum. Podobno łapó wki bierze. Do szpitala
przyjmuje tylko, jeś li dostanie w łapę. Na krwi polskich robotnikó w się dorobił, a ludzie gadają, ż e wydział
inansowy ma jakieś kwity na niego.
– A malunki?
– Malunki podobno sam robi. Ekspedientka w pobliskim sklepie z farbami powiedziała, ż e kupował kilka
puszek olejnej.
Dziwne – pomyś lał Banasik i spojrzał za okno.
Po rachitycznych promieniach słoń ca nie zostało już nawet wspomnienie. Twarze na kamienicach stęż ały w
mrozie.
***
Było już dobrze po szesnastej, gdy do komendy przyjechał Miler. Od razu sięgnął po czajnik i zrobił sobie
ciepłej herbaty.
– Byle do wiosny – rzucił w stronę Banasika.
– Jakieś sukcesy w walce o praworządnoś ć socjalistyczną?
– Chyba tak. Po pierwsze: Tomczakowie. Niestety trudno będzie ustalić , czy znali Feliniaka. Tomczak zmarł w
sześ ćdziesiątym szó stym, a jego ż ona rok pó ź niej.
– A po drugie?
– Właś nie wró ciłem z Łęczycy. Rzeczywiś cie w archiwum kopalni rudy ż elaza są przechowywane wnioski
urlopowe. W dniu morderstwa nasz ś wiadek był w pracy. Nie był na zwolnieniu. Nie był na urlopie. Był w
pracy.
Banasik rozparł się na krześ le i założ ył ręce za kark. Popatrzył na porucznika i zmarszczył brwi.
– Ciekawe. A do tego Hirszberg twierdzi, ż e nigdy z nim nie rozmawiał.
– Czyli mamy mitomana.
– Na to by wyglądało. Ale jedno mnie zastanawia.
– Co? – zaciekawił się Miler.
– Dlaczego zgłosił się dopiero teraz. Miał na to naprawdę duż o czasu. A wyskakuje nagle jak ilip z konopi.
– Nie jest z Łodzi.
– No ale przecież nasza prasa dociera do Łęczycy.
Strona 12
– Moż e akurat nie czytał wtedy gazet? Nie każ dy przecież codziennie ś ledzi doniesienia prasowe. Moż e
dopiero po tym artykule w „Odgłosach” coś mu się skojarzyło.
– Jedno jest faktem. – Banasik wymownie położ ył dłonie na blacie biurka. – Nasze stanowisko jest takie, ż e
ś wiadek jest niewiarygodny i nie ma podstaw, by wracać do umorzonego ś ledztwa. Jeż eli nowy prokurator ma
inne zdanie, to niech sam go przesłucha.
– Tak jest.
***
Po powrocie do domu nie zasiadł do kolacji. Halina leż ała w łó ż ku, ź le się czuła. Na szczęś cie tego dnia zjadł
sycący obiad w stołó wce. Uspołeczniony handel dostarczył gwardii pretoriań skiej PRL smaż onego dorsza. Ryby
bywały w stołó wce często, ale nigdy w piątek. Banasik położ ył się na wersalce i włączył radio. Akurat puszczali
koncert symfoniczny.
Poczuł drapanie w gardle. Godzinę pó ź niej nie mó gł już normalnie przełykać ś liny. Bolała go głowa, paliła
gorączka, nos miał zatkany.
No to kiszka – pomyś lał – przewiało mnie.
***
Do pracy wró cił dopiero kilka dni pó ź niej, dziewiątego marca. W komendzie panował wzmoż ony ruch.
Wydarzenia w Warszawie, któ re miały miejsce dzień wcześ niej, były gorąco komentowane. Podobne
wystąpienia odbyły się takż e w Łodzi. Gdy tylko Banasik przekroczył pró g komendy, od razu został wezwany
do pułkownika Borodzieja.
– Nie mogliś cie sobie wybrać innego terminu na chorowanie? – rzucił ostro pułkownik.
– Ta pogoda…
– Wy mi tutaj nie o pogodzie! – przerwał mu Borodziej. – Mnie interesuje wasz protokó ł z przesłuchania
Feliniaka.
– Wszystko, co ustaliłem, opisałem w protokole.
– Właś nie o to się rozchodzi. Mnie się wasze ustalenia nie podobają. Nie przyjmuję tych argumentó w.
Banasik cudem powstrzymał wypełzający właś nie na jego twarz wyraz irytacji.
– Swiadek jest mitomanem, sprawdziliś my to. Jego zeznania są niewystarczające do tego, by wznowić
postępowanie.
Borodziej westchnął, nalał sobie wó dki, chlusnął do gardła.
– Bardzo was cenię, towarzyszu kapitanie. Jesteś cie waż nym ogniwem naszego łań cucha usuwającego kłody
rzucane nam pod nogi przez wrogó w socjalistycznej Polski. Wasze robotniczo-chłopskie pochodzenie jest
gwarantem waszej lojalnoś ci. Waszą pracą i zaangaż owaniem pokazaliś cie, ż e prosty robotnik, jeś li tylko da mu
się szansę, moż e być oczytany nie mniej niż jakiś inteligent. I ja was za to cenię. Wszyscy w komendzie cenimy
was za rozum, inteligencję, sposó b wysławiania się, szerokoś ć horyzontó w.
Kapitan czekał na ciąg dalszy, gdy Borodziej ponownie napełniał kieliszek wó dą i wlewał zawartoś ć literatki
do gardzieli. W koń cu pułkownik wró cił do tematu.
– Słyszałem, ż e na froncie walki o szczęś cie osobiste też wam się układa. Wasza ż ona jest w ciąż y. Tym
bardziej wasza praca musi być teraz wytęż ona. Okreś lone siły przystąpiły do walki z naszym narodem,
pań stwem i ustrojem. Im większe sukcesy mamy, tym bardziej nas atakują. Jeż eli atakują nas wrogowie, to
jeszcze pó ł biedy. Gorzej jest, gdy robią to towarzysze, a w rzeczywistoś ci farbowane lisy, agenci obcych
mocarstw łaszczący się na judaszowe srebrniki. Widzicie, Banasik… – Borodziej wysunął palec w stronę
podwładnego. – Nie bardzo was rozumiem. Zgłasza się do was ś wiadek. Jego zeznania mogą rzucić ś wiatło na
tajemnicę zabó jstwa. Jego przypadek moż e nam powiedzieć , dlaczego nie udało nam się znaleź ć sprawcy.
Przecież ta sprawa pozwoli nam, Banasik, zrozumieć złowrogą rolę pewnych zaprzań có w, gotowych zrobić
wszystko, by podważ yć nasz stan posiadania nad Odrą i Nysą Łuż ycką!
Kapitana ani trochę nie zdziwiło, ż e przełoż ony znó w nalał sobie gorzałki.
– Czasem proś ci robotnicy mnie pytają, dlaczego jest tak ź le mimo faktu, ż e mamy socjalizm. Twierdzą, ż e ich
ż ycie nie wygląda wcale tak, jak przedstawia je prasa. No i nigdy za bardzo chyba nie wiedziałem, co mam im
mó wić . Ale teraz wiem. – Palec pułkownika tym razem zastukał w blat biurka. – Teraz, Banasik, wiem. Dla
każ dego Polaka stało się jasne, dlaczego nie jest dobrze.
Banasik nie musiał zadawać pytania. Wiedział, ż e pułkownik odpowie sam. Nie mylił się.
– Kluczowe stanowiska zajmują syjoniś ci. Agenci obcego wywiadu. Podli zdrajcy macierzy, któ ra ich
wykarmiła, przygarnęła i nie wyrzuciła na pustynię Negew. To oni zatruwają ż ycie w pań stwie. Mącą ludziom w
głowach, otumaniają, jadem plwają.
Banasik zaczął się w myś lach zastanawiać , czy formę „plwają” Borodziej wymyś lił sam, czy też wyczytał ją z
przygotowanej instrukcji. Pułkownik mó wił dalej.
Strona 13
– Ja rozumiem, ż e moż ecie być zmęczeni. Macie prawo. Ale przecież macie moż liwoś ć, ż eby odpocząć . Są
wczasy w Bułgarii. Z cięż arną ż oną do kajaka nie wsiądziecie. W maju weź miecie urlop. Odsapniecie nad
Morzem Czarnym. Będzie już ciepło, ale nie upalnie. Jeż eli w Orbisie wszystkie miejsca już wykupili, to
oczywiś cie załatwimy to. Mamy pulę miejsc, rozumiecie. Wpłaty moż na rozłoż yć na raty. A jak napiszecie do
komendanta, to moż e pojedziecie za pó ł ceny. Bo, Banasik, ż ona w ciąż y, a wy macie piękną kartę służ by. Zonie
o icera należ y się porządna opieka medyczna, prawda? – Pułkownik wstał i uderzył ręką w blat biurka. –
Zwolnienie się należ y! – krzyknął. – Najlepiej do czasu porodu – dodał spokojniej. – Widzicie, wszystko się
jakoś ułoż y. Zona po połogu wró ci do formy i będzie przyszywać nowe epolety. Majorową będzie. Munduru
nowego nie przewiduję, bo w ciągu roku chyba nie przytyjecie. Za rozwikłanie sprawy Sobczakó wny awans
wam się będzie należ eć jak psu zupa. Za parę lat wyrzucicie mnie z fotela pułkownika. A potem? Jesteś cie
jeszcze młodzi, a już dojrzali. Wasze obycie intelektualne jest nie do podważ enia. Dlaczegó ż to nie macie
zasiąś ć w ławie poselskiej? Dlaczegó ż nie moż ecie mieć teki ministra? Wyobraź cie sobie, Banasik, wy, prosty
robotnik z Łodzi, zostajecie ministrem kultury i nauki. Nikt nie powie, ż e to z nadania partyjnego. Zaden
łachudra z „Tygodnika Powszechnego” nie będzie szczekać , ż e to dyktatura ciemniakó w. Nawet niechętni
władzy ludowej powiedzą: człowiek kultury, tytan pracy, intelektualista na odpowiedniej posadzie.
W butelce została jeszcze kropla wó dki, któ rą Borodziej łakomie wypił.
Odsapnął i ciągnął:
– Ja rozumiem, ż e nie działacie sami, ale zastanó wcie się. Kim jest porucznik Miler? Z jakiej rodziny
pochodzi? Kiedyś myś leliś my: porządni Niemcy uratowali towarzyszy Zydó w. Dziś wiemy, ż e to rewanż yś ci
niemieccy uratowali syjonistó w. Po co? By się zaczaić i w odpowiednim momencie zaatakować . Czy nie wydaje
się wam dziwne, towarzyszu Banasik, ż e oto pojawia się ś wiadek, któ ry widział podejrzanego, zna dobrze jego
wygląd, a prokurator nie chce z nim rozmawiać ? Sprawę dostaje nowy prokurator, zleca milicji ś ledztwo. Jeden
z milicjantó w sprawdza wiarygodnoś ć ś wiadka. I co? I ją kwestionuje. Dziwnym zbiegiem okolicznoś ci leniwy
prokurator jest… No, wiemy kim jest, a gorliwy milicjant wywodzi się z niemieckiej rodziny.
Banasikowi niezauważ alnie drgnął kącik ust. Pułkownik kontynuował bez zająknięcia.
– Czy nie widzicie, ż e was oszukali? Omotali waszą szczerą duszę, wykorzystali prostolinijnoś ć, prawdziwie
słowiań ską uczciwoś ć. Zastanó wcie się raz jeszcze, czy nie popełniliś cie błędó w. Nie musicie się spieszyć .
Porozmawiajcie z ż oną. Na spokojnie, bo, jak to mó wią, Banasik, co nagle, to po diable. Macie czas do
dwudziestego marca.
***
Dwudziesty marca był bardzo słoneczny. Twarze zdobiące fasady łó dzkich kamienic chciwie chłonęły ciepłe
promienie. Cieszyły się wiosną. Ich nieruchome oczy nie patrzyły na to, co się dzieje na dole. A działo się.
Ulicami szły tłumy. Szli robotnicy, chłopi przywiezieni z całego wojewó dztwa, inteligencja pracująca. Ponad sto
tysięcy obywateli. Maszerowali partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący, grubi i chudzi, weseli i smutni,
cnotliwi i dziwkarze. W rękach trzymali transparenty. Od prawie dwó ch tygodni łodzianie malowali je w
spontanicznym zrywie.
W oknie jednej z kamienic widać było dwó ch rozprawiających o czymś męż czyzn.
– I co z tym porucznikiem? – zapytał pułkownik Borodziej.
– Już nigdy nie będzie pracował w milicji – odrzekł partyjny prominent Ignacy Loga-Sowiń ski.
– Bardzo dobrze. Jak towarzysz Wiesław unormuje relacje z zachodnimi Niemcami, to wypierdoli się to całe
tałatajstwo. Wywalimy hołotę do Reichu.
– Tak jest. A ten kapitan? Zmienił raport?
– Nie zmienił. Ale jego tak łatwo się nie pozbędziemy. Pochodzenie robotniczo-chłopskie, ż adnych dziwek,
nawet wó dki nie pije. Nic na niego nie mamy.
– Nie szkodzi. Hirszman już złoż ył podanie o zezwolenie na wyjazd z Polski. Zwolni się miejsce w
prokuraturze. Syn mojej siostry koń czy prawo. Ale tego kapitanka to bym za ucho wytarmosił. Dla zasady.
– Obiecuję wam, towarzyszu, ż e nigdy nie będzie majorem.
***
Banasik był w domu pó ź nym popołudniem.
– Spó ź niłeś się – powiedziała lekko zirytowana Halina.
– Nie spó ź niłem, tylko coś załatwiałem. – Uś miechnął się i podszedł, by ją przytulić .
– A co załatwiałeś ?
W tym właś nie momencie zaterkotał dzwonek do drzwi.
– To! – oś wiadczył z dumą.
Otworzył drzwi i już po chwili do kuchni weszło dwó ch postawnych męż czyzn. Targali jakiś cięż ar. Oczom
zdumionej Haliny ukazała się solidnych gabarytó w kuchnia gazowa wyprodukowana przez Wronkowską
Fabrykę Wyrobó w Blaszanych.
Strona 14
– Cztery palniki – rzekł zadowolony Banasik – piekarnik, schowek na patelnie, a nawet pochłaniacz sadzy,
ż eby nie truć dziecka. Już nie będziesz musiała korzystać z prodiż a.
Tragarze rozpakowali kuchenkę i zabrali się do podłączania jej do instalacji. Widać było, ż e robili to wiele
razy, bo na efekt nie trzeba było długo czekać .
– Gotowe – powiedział ten, któ ry wydawał się starszy.
Kapitan nonszalancko wręczył mu napiwek. Rozpierała go duma.
– To co? Odpalamy? – zapytał ż ony, kiedy tragarze zniknęli za drzwiami.
– Podgrzeję ci obiad.
– Pierwszy obiad na nowej kuchni.
Halina zapaliła zapałkę, ale palnik sprawiał wraż enie martwego.
– Co jest, u licha? – zaklęła.
Spró bowała po raz kolejny, lecz i tym razem palnik nie reagował. Zdenerwowana odkręciła krnąbrny
element.
– Coś się stało, kochanie? – Banasik podszedł do ż ony i spojrzał na zdemontowany fragment.
– Nie ma dziurek – oznajmiła.
– Czego nie ma?
– Dziurek w palniku. Nie wyborowali w fabryce.
Kapitan skonstatował, ż e wyró b powstały we Wronkach przy ulicy Towarowej trzy zdecydowanie nie był
wart sumy dwó ch tysięcy siedmiuset złotych.
Strona 15
Rozdział 1
Wicher bezlitoś nie smagał ciało, któ re dyndało na ró ż ne strony. Banasik pomyś lał, ż e wisząca dziewczyna
wygląda jak serce dzwonu Zygmunta. Była szczupła. Solidny blond warkocz kontrastował z granatowym
mundurkiem szkolnym.
Kapitan był zmęczony. Od kilku nocy prawie nie spał. Dziecko urodziło się zdrowe i o czasie, lecz wraz z
nadejś ciem chłodó w przyszła choroba, a z chorobą płacz i nieprzespane noce. Banasik wziął głęboki wdech, co
pobudziło jego mó zg do działania. Przyjrzał się drzewu. Niewiele ponad ziemią ewidentnie rosła kiedyś gałąź .
Ktoś ją uciął, tym samym robiąc idealne miejsce dla potencjalnego samobó jcy. Kapitan rozejrzał się po okolicy.
Byli w opuszczonym sadzie. Listopad przetrzepał już korony drzew, a prawie wszystkie liś cie leż ały na ziemi.
Podłoż e wyglądało jak wielki ż ółty dywan gdzieniegdzie upstrzony czerwienią. Na pojedynczych drzewach
wisiały dojrzałe jabłka. Banasik pomyś lał, ż e wyglądają jak ogromne krople krwi.
– Zimno. – Usłyszał za plecami znajomy głos.
Prokurator Drzewicki stał wś ró d listowia w szarym płaszczu, niemalż e zlewając się z wiszącym nad miastem
ołowianym niebem. Podał milicjantowi dłoń , a ruchem głowy wskazał na czerwono-czarny tornister. Podrapał
się po lekko łysiejącej czaszce i rzekł:
– Chyba nie była dziś w szkole.
Banasik podszedł to tornistra. W ś rodku były zeszyty i podręczniki. Kapitan wyjął dzienniczek.
– Maria Zydek. Uczennica sió dmej klasy. Sió dma A. Szkoła podstawowa numer sto trzydzieś ci osiem na ulicy
Franciszka. – Kapitan przekartkował dzienniczek. – Dobra uczennica. Dobre oceny. Brak uwag.
– Kto zawiadomił milicję? – zapytał prokurator.
– Było anonimowe zgłoszenie. Ktoś zadzwonił z budki telefonicznej. Patrol podjechał i stwierdził, ż e nie jest
to głupi ż art. Patolog zaraz będzie.
Prokurator zbliż ył się do wisielca. Uważ nie zlustrował sznur oraz denatkę. Potem bardzo dokładnie przyjrzał
się drzewu.
– Na moje oko nie ma tu ż adnej historii. Dziewczyna stanęła na tym, co zostało z gałęzi, tej na dole, i skoczyła.
Zobaczymy, co powiedzą konował i ekipa techniczna. Nic tu po nas. Jedziemy do szkoły. Daleko nie jest.
Sledczy wsiedli do warszawy i ruszyli w kierunku placó wki edukacyjnej, któ rej historia sięgała czasó w
przedwojennych.
Po drodze Drzewicki przekartkowywał zbió r zadań arytmetycznych, któ re wyjął z tornistra. Ze zdziwieniem
skonstatował, ż e uczniowie podczas obliczania ułamkó w znajdowali informacje o przekraczaniu planó w
produkcyjnych w ZSRR. Plany radzieccy robotnicy mogli przekraczać dzięki wzorowej organizacji. W innym
miejscu ć wiczenió wki oskarż yciel natknął się na opis prac w spó łdzielni produkcyjnej. Doskonałe wyniki
spó łdzielcy osiągali dzięki mechanizacji produkcji.
Po paru minutach zameldowali się w szkole.
Dzwonek zawył i dziatwa z rykiem wybiegła na korytarz.
Prokurator miał wraż enie, ż e na bębenkach w uszach rytm wystukuje perkusista The Rolling Stones. Sledczy
popatrzyli na siebie porozumiewawczo, zacisnęli zęby i poczęli przedzierać się przez hałasującą ciż bę. Kilka
chwil potem znaleź li się w gabinecie dyrektora.
Pani Czarnoleska zrobiła wielce zdziwioną minę, gdy zobaczyła legitymację kapitana MO. Kiedy prokurator
zaczął wyłuszczać , w jakiej sprawie przyszli, nogi kobiety wyraź nie się ugięły.
– Maria Zydek. Uczennica sió dmej A – powiedział prokurator.
– Tak. Oczywiś cie. Sió dma A – bełkotała Czarnoleska.
– Sprawiała kłopoty? Były sygnały? Jakieś problemy wychowawcze? – zapytał Banasik.
– Nie. Chyba nie – odparła niepewnie nauczycielka.
Banasik uważ nie obserwował dyrektorkę. Z jej reakcji wywnioskował, ż e zwierzchniczka rady pedagogicznej
raczej nie kojarzyła uczennicy. Czarnoleska pospiesznie dodała:
– Wychowawczyni będzie wiedzieć więcej. Stanisława Biedrzycka. Wezwę ją.
Dyrektorka wyjrzała z gabinetu i poprosiła sekretarkę o zawołanie wychowawczyni.
– Zaraz z nią porozmawiamy. Ale najpierw pani. Nic nie moż e nam pani powiedzieć o tej dziewczynce? Nie
sprawiała ż adnych kłopotó w? Albo odwrotnie? Nie odnosiła ż adnych sukcesó w? Nic?
Strona 16
Czarnoleska wró ciła za biurko, nerwowo poprawiła upięte w kok włosy i nagle zaczęła terkotać jak karabin
maszynowy.
– Nie wiem, jak do tego doszło. Nasza szkoła z całą mocą realizuje projekt budowy socjalizmu, któ ry wymaga
długotrwałego, zorganizowanego wysiłku całego narodu. Partia jest głó wnym organizatorem tego wysiłku,
wyzwala energię narodu oraz zespala wokó ł zadań ideału socjalistycznego wszystkie organizacje społeczne,
stowarzyszenia i szerokie ruchy społeczne. Nasza praca wychowawcza kształtuje materialistyczny
ś wiatopogląd. Ten zaś stwarza szczegó lnego rodzaju społeczno-psychiczną podatnoś ć zapewniającą moż liwoś ć
akceptacji społeczno-ekonomicznego systemu i odpowiadających mu form organizacji pracy. Nie mając tego
nastawienia, nie moż na realizować celowego charakteru pracy.
Obaj ś ledczy cierpliwie słuchali tej nadzwyczaj ż ywej tyrady. Dyrektorka trajkotała dalej.
– Wyciągniemy wnioski z tego, co się stało. My, rada pedagogiczna, zorganizujemy szereg apeli i pogadanek.
Jestem przekonana, ż e suma konsekwentnie i umiejętnie przeprowadzonych przez nas działań przyniesie w
koń cu efekty i stworzy nową ś wiadomoś ć ucznió w, któ ra nie będzie tolerować takich antyspołecznych
zachowań jak samobó jstwo.
Gdy tylko dyrektorka zakoń czyła to zdanie, do gabinetu nieś miało wś liznęła się wątła kobieta, któ ra okazała
się wychowawczynią. Kapitan zastanawiał się w duchu, czy Biedrzycka bardziej stresuje się obecnoś cią
ś ledczych, czy swojej zwierzchniczki. Kobieta miała lat mniej więcej trzydzieś ci pięć lat. Była więc o ró wną
dekadę młodsza od pani dyrektor, ale ró ż nica wieku nie przejawiała się w ubiorze czy fryzurze. Obie
nauczycielki miały zielonkawe garsonki i włosy upięte w kok.
– Czy obywatelka jest wychowawczynią Marysi Zydek? – zwró cił się do młodszej z kobiet kapitan.
– Tak – wyszeptała roztrzęsiona pracownica łó dzkiej oś wiaty.
– Uczennica popełniła dziś samobó jstwo. A przynajmniej na razie obowiązuje taka wersja. Badamy
przyczyny tego niecodziennego przypadku – rzekł znowu milicjant.
Wychowawczyni klasy sió dmej A zrobiła się biała jak gipsowe popiersie Karola Swierczewskiego, któ re
zdobiło hol.
Do rozmowy włączył się prokurator.
– Co moż e obywatelka powiedzieć o denatce? Sprawiała kłopoty wychowawcze? Miała problemy z nauką?
– Nie – szepnęła kobieta zachowawczo – nie miała problemó w z nauką. Miała dobre stopnie, choć nie
celujące. Solidna uczennica. Solidna, ale bez fajerwerkó w. Czwó rki, czasem piątki. Okazjonalnie tró jki. Nie było
z nią ż adnych kłopotó w. Cicha i spokojna. Zadnych uwag odnoś nie do zachowania. Jestem zaskoczona.
Sprawiała wraż enie normalnego dziecka. Socjalistyczny system oś wiaty otrzymał w podziale pracy konkretne
zadania: przygotować dla nowego społeczeń stwa człowieka o nowym typie ś wiadomoś ci, akceptującego
ideologię, uznającego i popierającego socjalistyczny porządek społeczny, człowieka, któ ry zinternalizował
charakterystyczny dla społeczeń stwa socjalistycznego system wartoś ci. – Trajkot brzmiał tak samo jak ten,
któ ry chwilę wcześ niej wyrzuciła z siebie dyrektorka.
– Rozumiem – mruknął Banasik.
– Jak wyglądał kontakt szkoły z rodzicami? – zapytał prokurator.
– Matka bywała na wywiadó wkach. Taka jak có rka. Cicha i spokojna.
– Zgłaszała jakiś problem? Problemy?
– Wychowawcze i nauczające zadania szkoły stanowią dwie nierozerwalne związane ze sobą strony pracy
pedagogicznej. Ta wzajemna więź w całej pełni uwidacznia się dopiero w szkole socjalistycznej, dopiero
bowiem wó wczas ustró j socjalistyczny stwarza warunki pełnego rozwoju osobowoś ci ludzkiej.
Sledczy wywnioskowali z tego, ż e matka samobó jczyni nie zgłaszała problemó w.
– Będziemy musieli przesłuchać wszystkich ucznió w w klasie. Oczywiś cie nie dzisiaj – rzucił w przestrzeń
Banasik i zakoń czył spotkanie.
Dzięki informacjom zawartym w dokumentacji szkolnej dowiedzieli się, gdzie samobó jczyni mieszkała i
gdzie pracowali jej rodzice. Banasik wziął na siebie zadanie wykonania telefonu do Zjednoczenia Przemysłu
Bawełnianego imienia Marchlewskiego. Rozmowa z matką dziewczynki była jedną z najtrudniejszych, jakie
kapitan odbył podczas dotychczasowej służ by w MO.
Strona 17
Rozdział 2
Sniło mu się, ż e goniły go wilki. Uciekał przez zasypany ś niegiem las, ale wataha otaczała go coraz ciaś niej.
Słyszał charkot wydobywający się z gardzieli. Przywó dca stada zawył głoś no. Przeraź liwy skowyt rozdzierał
mó zg. Banasik marzył, by wilk wreszcie zaatakował. Wycie wydawało się torturą nie do zniesienia, wierciło mu
w czaszce ogromną dziurę. Obudził się. Ale wycie nie ustawało. Wręcz przeciwnie – skowyt narastał. Był jak
wiertło widiowe wpijające się w najczulszy nerw. Wyskoczył z poś cieli.
Po pokoju w tę i we w tę chodziła Halina i pró bowała utulić wyjącego Andrzeja. Maluch ryczał wniebogłosy.
– Zró b coś ! – wrzasnęła do męż a. – Zró b coś , bo zwariuję!
Banasik zrzucił z siebie resztki sennej maligny. Chciał wziąć syna na ręce, ale ż ona odwró ciła się na pięcie i
wysyczała całą litanię przekleń stw. Ubrał się najszybciej, jak mó gł, i zbiegł po schodach. Do budki telefonicznej
miał kilkaset metró w, ruszył więc biegiem. Na szczęś cie tym razem wandale nie urwali słuchawki.
Dyspozytorka wysłuchała relacji. Sprawdziła coś w dokumentacji i powiedziała to, czego kapitan nie chciał
usłyszeć .
Po raz pierwszy wezwali pogotowie miesiąc temu. Potem wzywali je za każ dym razem, gdy Andrzejek wył i
charczał, nie mogąc złapać tchu. Lekarz z pogotowia stwierdził kolkę. Badania w rejonowej przychodni nie
wykazały ż adnej nieprawidłowoś ci. Mały Banasik tra ił więc do dziecięcego szpitala imienia Janusza Korczaka.
Po dwó ch tygodniach obserwacji lekarze wraz z pielęgniarkami zaczęli kpić z Haliny, nazywając ją histeryczką.
Przeprowadzono liczne badania i oznajmiono, ż e dziecko jest zdrowe, lecz dwa dni po wyjś ciu ze szpitala synek
znowu zaczął się dusić . Prawie każ da noc wyglądała podobnie, choć zdarzały się rzadkie momenty, gdy dziecko
spało dobrze. Niestety po kró tkich okresach spokoju koszmar wracał. Synek dusił się. Pogotowie pojawiło się
jeszcze kilka razy, ale w koń cu przestało przyjeż dż ać . Teraz, tak samo jak ostatnio, dyspozytorka
poinformowała kapitana, ż e są pilniejsze przypadki niż dziecko, któ rego nie potra i utulić matka wariatka.
Wś ciekły na cały ś wiat milicjant poczłapał do domu. Doskonale wiedział, ż e odpoczynek nocny de initywnie
się zakoń czył. I miał rację – Andrzej płakał do piątej trzydzieś ci.
Kiedy dziecko wreszcie zasnęło, Banasik nie miał już czasu na odpoczynek. Musiał szykować się do pracy.
Gdy stał w przedpokoju ubrany w palto, usłyszał za plecami głos Haliny.
– Dłuż ej nie wytrzymam. Nie mam siły.
Kapitan nic nie powiedział, tylko wyszedł cicho z mieszkania.
***
W zakładzie medycyny sądowej koń czyła się sekcja zwłok. Medyk Alojzy Zela zakrył ciało specjalnym
materiałem i zwró cił się do czekającego na wyniki Banasika.
– Dziewica. Wszystko wskazuje na to, ż e nie była penetrowana.
– Alkohol?
– Nie znaleziono.
– Coś zwró ciło twoją uwagę?
– Nie. Są przesłanki, by sądzić , ż e nikt jej nie pomó gł. Zadnych otarć . Zadnych ś ladó w szarpaniny. Sekcja nie
wykazała też , by denatka cierpiała na jakieś schorzenia. Nic tu nie ma.
Banasik podziękował lekarzowi i wyszedł z zakładu medycyny sądowej, by wraz z porucznikiem
Chruś cickim udać się na ulicę Szybowcową, gdzie mieszkała rodzina Marysi Zydek. Kiedy wsiedli do
samochodu, Chruś cicki zaczął relacjonować :
– Genowefa Zydek, lat czterdzieś ci pięć , dobra pracownica. Odpowiedzialna i sumienna. Opinia z zakładu
pracy pozytywna. Zadnych problemó w dyscyplinarnych.
Gdy wjechali w wąską uliczkę, auto podskakiwało na wybojach. Chwycił mró z, więc warszawa musiała się
przebijać przez grudy zamarzniętego błota. Kiedy zatrzymali się przed niewielkich rozmiaró w domkiem,
zaczął ujadać pies. Z otynkowanego na szaro budynku wyszedł męż czyzna. Otworzył furtkę, a Banasik z
porucznikiem weszli na posesję. Kilka drzew owocowych zdąż yło już zupełnie wyłysieć .
Kiedy kapitan wszedł do izby, zderzył się z grubą zasłoną bó lu i beznadziei. Pani Genowefa siedziała otępiała
przy piecu. Kobieta była ró wieś nicą Banasika, ale milicjant skonstatował, ż e wygląda raczej jak jego matka.
Strona 18
Miała mocno posiwiałe włosy, jej ręce pokryte były grubymi węzłami ż ył. Pot wyciskany przez pracę na trzeciej
zmianie wyż łobił w licu Genowefy Zydek głębokie rozpadliny.
W domu panowała cisza.
Rodzeń stwo Marysi – dwó ch braci i młodsza siostra – siedziało w kompletnym milczeniu. Na stole stała
plastikowa igurka Matki Boskiej. Przed nią paliła się ś wieczka. Musiało minąć parę minut, nim gospodyni była
w stanie odpowiedzieć na pytanie funkcjonariusza Banasika. Dlatego milicjant odczekał kilka chwil i powtó rzył
zadane wcześ niej pytanie.
– Czy có rka ostatnimi czasy zachowywała się jakoś dziwnie? Niepokojąco?
– Nie. Nie zauważ yłam – odparła pani Genowefa, kręcąc głową jak zahipnotyzowana.
– A wcześ niej? Skarż yła się na coś ? Mó wiła o jakichś problemach?
– Nie. Ona była bardzo skryta.
– Jak sobie radziła w szkole?
– Dobrze. Wszystkie moje dzieci dobrze się uczą. Najstarsza có rka poszła na studia. Marysia nie miała
problemó w z nauką.
– A miała jakiegoś … Jakąś sympatię? Bliskiego kolegę?
– Nie. – Głos matki zabrzmiał pewnie.
– Jakieś problemy ze zdrowiem?
– Była zdrowa. Rzadko chorowała.
– A problemy psychiczne?
Kobieta dopiero teraz uniosła wzrok i spojrzała prosto w twarz Banasika.
– Ze niby była wariatką? – zapytała wyraź nie poruszona. – Co to, to nie! My dobrymi Polakami jesteś my.
– A moż e skarż yła się na… – Banasik zawahał się.
– Na co?
– Na biedę – powiedział cicho kapitan i rozejrzał się po skromnej izbie.
Ró wnież wzrok Chruś cickiego przesunął się po skromnym wnętrzu.
– Nie – odparła natychmiast kobieta. – Moja mama nam pomaga. Marysia często u niej bywała. U mojej matki,
znaczy się. Ona mieszka niedaleko. To znaczy moja matka. Ona tam prawie mieszkała. Znaczy Marysia. U mojej
matki, ma się rozumieć . Często tam nocowała. Od babci miała bliż ej do szkoły.
Po wizycie na Szybowcowej Banasik nakazał milczącemu przez całe spotkanie Chruś cickiemu, by wracał do
komendy, sam zaś pojechał do prokuratury, gdzie zdał relację prokuratorowi. Ten słuchał uważ nie.
– Wydaje się, ż e mamy do czynienia z samobó jstwem – klarował kapitan – sekcja zwłok nie wykazała
niczego, co mogłoby sugerować , ż e ktoś jej pomó gł w odebraniu sobie ż ycia. Zadnych otarć , skaleczeń , ś ladó w
walki czy szarpaniny. Nic nie wskazuje na to, ż e była wykorzystywana seksualnie. Nie była w ciąż y. Moż e się
zakochała nieszczęś liwie… Taki wiek głupi.
Prokurator patrzył na kapitana znad okularó w. Widać było, ż e intensywnie myś li.
– Więc sugerujecie, ż e to samobó jstwo…
– Tak uważ am.
Prokurator wstał. Pogładził rzadkie już włosy – miał ich zdecydowanie mniej niż podwładny, choć był od
niego starszy tylko o kilka lat. Popatrzył na Banasika i powiedział:
– Od kiedy jesteś cie w milicji?
– Od czterdziestego piątego.
– Kawał czasu.
– Prawie ć wierć wieku.
– Ile razy spotkaliś cie się z samobó jstwem czternastolatki?
– Nie spotkałem się.
Prokurator popatrzył na kapitana wymownie, poprawił poły swej szarej marynarki i rzekł:
– Ja jestem prokuratorem od czterdziestego ó smego. Przed wojną zaliczyłem trzy lata prawa. Szukam w
pamięci podobnego przypadku. Nie kojarzę. – Podszedł do okna i spojrzał przez nie w zamyś leniu. – Ale
zró bmy założ enie, ż e tak się po prostu złoż yło, ż e ż aden z nas nigdy nie spotkał się w pracy z samobó jstwem
młodej dziewczyny. Przypadek. Zbieg okolicznoś ci. Tak się przecież mogło zdarzyć . – Odwró cił się z wolna w
stronę Banasika. – Ale zajrzałem do statystyk. – Prokurator zrobił mądrą minę. – To są ś ladowe przypadki.
Kilka rocznie w skali kraju. Bywały lata, ż e milicja nie odnotowywała ż adnego takiego wydarzenia. Podkreś lam,
ż adnego. Co innego oczywiś cie na Zachodzie. Tam moż emy mó wić wręcz o pladze samobó jstw wś ró d młodych
ludzi. Ale u nas jest inaczej! – dodał z mocą. – Socjalistyczne pań stwo zapewnia młodzież y moż liwoś ć rozwoju.
Pań stwo dba o talenty. Mamy bezpłatną edukację, kluby sportowe, domy kultury. Nikt u nas nie bierze
narkotykó w. – Prokurator powró cił za swoje biurko i sztywno zasiadł na krześ le. – Sami widzicie, ż e nasza
sprawa jest wyjątkowa. Ale to nie znaczy, ż e wykluczam waszą koncepcję. To, co przedstawiacie, ma ręce i nogi.
Znane są przypadki, gdy młody człowiek zabija się z powodu nieszczęś liwej miłoś ci. Jutro pojedziemy do
szkoły. Przesłuchamy kolegó w i koleż anki z klasy. Jeż eli potwierdzą, ż e dziewczyna była zakochana w kimś , kto
nią wzgardził, to umorzę postępowanie.
Strona 19
***
Następnego dnia ś ledczy zgodnie z planem podjechali pod szkołę. By nie budzić sensacji wś ró d dziatwy,
zaparkowali między budynkami, któ re znajdywały się blisko placó wki. Kilkaset metró w przeszli pieszo.
Wcześ niej przez telefon prokurator poinstruował dyrektorkę, jak ma przygotować klasę na spotkanie, więc
uczniowie wiedzieli, czego się spodziewać .
Każ dy z uczęszczających do klasy sió dmej A po kolei wchodził do sali i zasiadał w specjalnie przygotowanej
na tę okolicznoś ć ławce. Po jej drugiej stronie siedzieli Banasik z Drzewickim. Zanim przesłuchali wszystkich,
minęło duż o czasu. Wreszcie, po paru godzinach wałkowania tematu, kompletnie wykoń czeni ś ledczy wyszli
przed szkołę.
– Psia krew – zaklął oskarż yciel, gdy obaj wsiedli do samochodu.
Sięgnął po papierosa. Banasik nienawidził tytoniowego dymu, ale nie ś miał zwracać uwagi pracownikowi
prokuratury.
– Cicha i spokojna, nawet nieś miała – kapitan podsumował rozmowy. – Nieprawdopodobne. Wszyscy co do
jednego zeznali to samo.
– Cicha i spokojna – powtó rzył za nim prokurator, kręcąc głową. – Nieś miała. Z nikim nie była w sporze. –
Zaciągnął się, po czym wypuś cił kłąb dymu, któ ry wypełnił wnętrze auta, i dodał: – Nie miała też ż adnej
najbliż szej przyjació łki, chociaż z kilkoma dziewczynami kolegowała się bardziej niż z innymi.
– Też zwró ciłem na to uwagę. – Banasik pokiwał głową. – Ale moż e to było wynikiem tej jej nieś miałoś ci.
Kopka popiołu spadła prokuratorowi na spodnie.
– Co? – zapytał.
– To, ż e nie miała takiej przyjació łki od serca. Wszyscy o tej nieś miałoś ci powiedzieli.
– I wszyscy zeznali, ż e nie miała ż adnej sympatii. Moż e się w kimś podkochiwała?
– Moż e. Ale ż eby od razu na sznur? Gdyby tak każ dy, co się nieszczęś liwie zakochał, zakładał sobie pętlę na
szyję, to gatunek ludzki dawno by wyginął.
– Nie zostawiła ż adnego listu. Nikt nie zauważ ył niczego niepokojącego. Matka, nauczycielki, uczniowie,
rodzeń stwo. Nikt.
– Nie rozmawialiś my jeszcze z jej starszą siostrą. Tą studentką. Oraz z babcią.
– Owszem. Trzeba je przesłuchać . Chociaż obawiam się, ż e te zeznania nie wniosą do sprawy niczego
ciekawego…
Gdy samochó d zatrzymał się przed budynkiem prokuratury, była już piętnasta.
Banasik liczył na to, ż e o szesnastej będzie w domu, ale po chwili zrozumiał, ż e jego nadzieje były płonne. Na
miejscu czekał już porucznik Chruś cicki, któ remu oskarż yciel zlecił waż ną pracę.
– I co? – zapytał lakonicznie Drzewicki.
Porucznik wypręż ył się służ biś cie i zaraportował:
– Działka, na któ rej dziewczyna się powiesiła, należ y do para ii Swiętego Biedaczyny z Umbrii. To znaczy do
para ii Biedaczyny – poprawił się szybko milicjant.
W gabinecie prokuratora zapanowała cisza. Banasik słyszał, jak ogień zż erał papierosową bibułkę w sporcie
Drzewickiego.
– Ale jest coś jeszcze – powiedział Chruś cicki.
– Co?
– Zrobiłem rozeznanie w sprawie chłopaka starszej siostry tej dziewczyny. Faustyna Zydek, studentka
pierwszego roku polonistyki. Jej chłopak nazywa się Benedykt Szadkowski lub, jak kto woli, Mosze Goldstein.
Podczas wypadkó w marcowych brał aktywny udział w wichrzycielskich burdach. Nie poszedł do wojska ze
względu na poważ ną wadę postawy.
– Studiuje dalej? – zapytał prokurator.
– Nie. Został relegowany z uczelni. O icjalny powó d był taki, ż e nie oddał książ ek do biblioteki. Tłumaczył się,
ż e napadli go nieznani sprawcy, pobili i ukradli książ ki.
– Polityka edukacyjna pań stwa idzie w dobrym kierunku, skoro nieznani sprawcy kradną książ ki z biblioteki.
– Prokurator się zaś miał.
***
Listopadowy wieczó r ś ciskał miasto burą obręczą. Po szesnastej ogarnęła je ciemnoś ć. Wiele ulic znajdujących
się na obrzeż ach Łodzi nie miało latarń . Względnie latarnie nie miały ż aró wek. Na szczęś cie Piotrkowska była
rzęsiś cie oś wietlona. Tu i ó wdzie ż arzyły się neony. Niektó re ś wieciły pełnym blaskiem, w innych ś wiatłem
emanowały tylko kikuty.
Banasik wszedł w bramę jednej z kamienic nieopodal katedry. Wspiął się po stromych schodach na trzecie
piętro. Przez chwilę się wahał, lecz w koń cu przemó gł się i zapukał. Zza solidnych drzwi usłyszał odgłosy
szurania i nerwowych pokrzykiwań . Wreszcie wrota się uchyliły.
– Słucham – odezwał się ktoś szorstkim głosem.
Strona 20
– To ja, Zdzisiek. Zdzisiek Banasik.
Na moment między milicjantem a człowiekiem w drzwiach zgęstniało powietrze, lecz już po chwili gęstwę
rozrzedziło ciepło płynące z mieszkania. Odrzwia otworzyły się na oś cież i kapitan wszedł do ś rodka. W duż ym
pokoju stały spakowane walizki.
– Nie ś ciągaj butó w – odezwał się gospodarz – pojutrze wyjeż dż amy, nie będziemy już sprzątać .
Banasik zdjął palto i wszedł do duż ego pokoju. Gospodyni, pani Stanisława, wskazała krzesło. Usiadł.
Podziękował za herbatę. Wyczuł, ż e przychodzi nie w porę i został wpuszczony tylko ze względu na starą,
pamiętającą czasy okupacji znajomoś ć.
Kątem oka zobaczył, ż e gospodarz otwiera walizkę i coś z niej wyjmuje.
– Chcesz? – Męż czyzna podszedł do Banasika i położ ył coś na stole. Na blacie klapnął poszarzały egzemplarz
Ogniem i mieczem. – Pierwsze wydanie, z tysiąc osiemset osiemdziesiątego czwartego.
– Daj spokó j, Czesław. – Kapitan się obruszył.
– Nie wezmę całej trylogii. Za cięż ka. Reymonta też nie wezmę. Ani Słowackiego. Biorę Dziady i Pana
Tadeusza. Kieszonkowe wydania. Zmieszczą się. Weź tę trylogię, Zdzisiek. Wiadomo, jakiego chuja tutaj
wprowadzą? Moż e weź mie i wypierdoli do ś mieci. Szkoda. – Czesław podszedł do ś ciany i zdjął starą szablę. –
To też weź .
Banasik wybałuszył oczy, a gospodarz kontynuował:
– Prapradziadka. U Berka Joselewicza służ ył, na ordynansie u naczelnika Koś ciuszki.
– Nie mogę tego wziąć – wyszeptał blady Banasik.
– Dlaczegó ż to? Weź . Co ja z tym zrobię? Nawet jeż eli dostanę dobrą cenę w antykwariacie, to co zrobię ze
złotó wkami? Dolaró w nie kupię, bo się boję, ż e zamiast do Danii pojadę do Wronek albo Barczewa. Mó wię ci,
weź tę szablę. W koń cu walczyliś my razem za okupacji.
Przed oczami Banasika przesunęły się obrazy z czasó w wojny. Czesław miał dobry wygląd, jak wtedy
mawiano. Pochodził z całkowicie spolonizowanej rodziny. Stryj Czesława, któ rego ten nigdy nie poznał, był
bojowcem PPS. Zginął na Polesiu Konstantynowskim latem 1906 roku. Czesław nie był obrzezany. Gdyby jego
rodzina wyjechała z Łodzi, choć by do Warszawy, pewnie przeż yłaby wojnę. Ale nie wyjechała… O tym, ż e są z
pochodzenia Zydami, donió sł gestapo pewien sąsiad, łó dzki Niemiec. Z całej familii Roterdamskich przetrwał
wyłącznie on, Czesław. Ukrywał się w podłó dzkim Strykowie. Towarzysze z PPR załatwili mu dobre niemieckie
papiery. Do Litzmannstadt przyjeż dż ał tylko na akcje dywersyjne Gwardii Ludowej. W kilku takich
przedsięwzięciach brał udział takż e Banasik.
Po wojnie Zdzisław rozpoczął służ bę w strukturach milicji. Czesław zaś dokoń czył studia medyczne, któ re
rozpoczął jeszcze za sanacji. Do Łodzi wró cił pod koniec lat czterdziestych. Przyjaź nili się. Obaj lubili czytać .
– Weź tę szablę – powtó rzył Czesław.
Banasik się wahał. Wiedział, ż e Roterdamscy walczyli i u boku Koś ciuszki, i w powstaniu listopadowym. Nie
zabrakło ich ró wnież w insurekcji styczniowej i Rewolucji 1905 roku. Drugi stryj Czesława zginął na Wołyniu
podczas ofensywy Brusiłowa. Miał na sobie „siwy strzelca stró j”.
– Naprawdę nie mogę. To twoja rodzinna pamiątka. Moż e pozwolą ci ją wziąć do Danii.
– Moż e gdybym jechał do Izraela, tobym ją jakiemu syjoniś cie sprzedał. Ale w Danii? Na chuj mi ona w Danii?
– Nie musisz wyjeż dż ać …
– No, nie muszę, owszem, nikt mi pistoletu do głowy nie przykłada. Ale wyrzucono mnie w marcu z partii, a
we wrześ niu z pracy. Boż ena miała mieć w grudniu operację. Z nieznanych nam przyczyn termin operacji
został przesunięty o rok. O rok! Ona nie moż e czekać roku! Bo umrze! Moja jedyna có rka! Rzeczywiś cie, masz,
kurwa, całkowitą rację, nikt mnie nie zmusza do wyjazdu z Polski. Zydkó w się nie zmusza do wyjazdu, Zydkó w
się wypierdala.
Czesław wstał z krzesła i znó w podszedł do kredensu.
Za moment wró cił z powrotem z butelką wó dki.
– Twoje zdrowie.
Banasik usłyszał charakterystyczny bulgot.
– Mam problem – wydusił po chwili, czerwieniąc się potęż nie.
– Zdrowotny? – zapytał Czesław i odpowiedział sam sobie: – Oczywiś cie ż e zdrowotny, inaczej byś nie
przychodził. Przecież nie wpadłeś po to, ż eby się poż egnać ! Od czasu, gdy władze obnaż yły syjonistyczny
spisek, jakoś tak do mnie nie zaglądałeś . Nie zadzwoniłeś nawet. Nie spotkaliś my się na pochodzie
pierwszomajowym.
– Urodziło mi się dziecko.
– Wiem, we wrześ niu.
– Przebieg ciąż y był trudny. Musiałem zajmować się Haliną.
Gospodarz chlupnął kolejną porcję przeź roczystego płynu.
– Podczas pochodu pewnie miałeś służ bę…
– Nie. Halina ź le się czuła. Nie poszedłem na pochó d.
Czesław oparł się na krześ le i skrzyż ował ręce na piersi.
– Jeż eli pojutrze wyjeż dż am z Polski, to raczej nie pomogę – powiedział.